REDAKCJA REDAKTOR NACZELNY: Aleksandra Brożek OJCIEC REDAKTOR (PRAWDOPODOBNIE NIEZASTĄPIONY): Krzysztof Baranowski KOORDYNATOR (PRAWA I LEWA RĘKA KOORDYNUJĄCA): Aleksander Kusz LITERATURA, CZYLI GRUBA RURA: Rafał Sala, Krzysztof Baranowski, Istvan Vizvary, Marek Ścieszek, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska KOREKTA: Aleksandra Brożek, Jadwiga Skrzypacz Kopaszewska PUBLICYSTYKA, A WIĘC RZECZ NIE DLA LAIKA: Hubert Przybylski Stała współpraca: Bartłomiej Cembaluk, Sławomir Szlachciński, Marek Adamkiewicz, Hubert Stelmach, Maciej Musialik, Anna Klimasara, Paulina Kuchta DZIAŁ GRAFICZNY, DZIĘKI NIM ŚLICZNY: Natalia Maszczyszyn, Maciej Kaźmierczak, Rafał Sala, Milena Zaremba, Agnieszka Zapała, Paulina Wołoszyn, Małgorzata Brzozowska, Sylwia Ostapiuk, Zuzanna Królik, Ewa Kiniorska, Agnieszka Wróblewska, Piotr Kolanko, Kinga Siążnik SKŁAD I ŁAMANIE (GDY NIE WYJDZIE MAJĄ PRZE… KŁOPOTY): Rafał Sala, Arkadiusz Tuszyński, Natalia Maszczyszyn Okładka: Marianna Stelmach Email: baranek@szortal.com
2
Baranek mówi........................................................................................................5 PREMIERY Krach w branży weków.........................................................................................6 Maciej Parowski Niegdysiejsze śniegi..............................................................................................9 Maciej Parowski Pan Śmieszek.......................................................................................................11 Marcin Wełnicki Dysmoralia...........................................................................................................14 Bartłomiej Dzik Niesamowity fachowiec.........................................................................................14 Bartłomiej dzik SZORTOWNIA Ally N. .................................................................................................................17 Krzysztof Baranowski Niespodzianka......................................................................................................18 Anna Klejzerowicz Monolit prawdy....................................................................................................19 Karolina Cisowska Co za dużo... ........................................................................................................20 Daniel Ostrowski Ostatnia kawa.......................................................................................................22 Igor Lortin Zajączek................................................................................................................24 Paweł Wojczyński Chrystus w Limbo.................................................................................................25 Andrzej Betkiewicz Prawdziwa.............................................................................................................26 Natalia Szczepkowska STUSŁÓWKA Prawdziwa władza................................................................................................28 Michał Zieliński SUBIEKTYWNIE Ballada o kuternogach - Paweł Szlachetko...........................................................30 Anna Klimasara
3
Dom Wergiliusza - Krzysztof Pieczyński.............................................................31 Aleksander Kusz Felix Net i Nika oraz Nadprogramowe Historie - Rafał Kosik............................32 Kuba Lizak I dusza moja - Michał Cetnarowski......................................................................33 Bartłomiej Cembaluk Joyland - Stephen King.........................................................................................35 Paulina Kuchta Mumia Świętego Piotra - Marek Ławrynowicz....................................................36 Hubert Przybylski Nowa Fantastyka 6 (369) 2013..............................................................................37 Sławomir Szlachciński Nowe Sredniowiecze, felietony zebrane - Lech Jęczmyk.....................................39 Aleksander Kusz Po drugiej stronie. Weird fiction po polsku - Antologia.........................................41 Punkhead - Piotr Sender.........................................................................................43 Anna Klimasara Spustoszenie. Bitwa pod Porto 1809 - Bernard Cornwell.....................................45 Hubert Przybylski Tam i z powrotem. Tom 2. Podróż - Tomasz Duszyński......................................47 Hubert Przybylski Tytus, Romek i A’Tomek w wojnie o niepodległość Ameryki z wyobraźni Papcia Chmiela narysowani Henryk Jerzy Chmielewski...................................................................................48 Paulina Kuchta World War Z - Max Brooks...................................................................................49 Hubert Przybylski
4
Koniec czerwca. Lato. Wakacje coraz bliżej. Upał. Nie chce się nawet myśleć… Koniec czerwca… Podano do publicznej wiadomości nominacje do tegorocznego Zajdla. Jak zwykle. Publiczność przyjęła te nominacje z entuzjazmem. Jak zwykle. Jedni entuzjastycznie wyrażają swoje zadowolenie. Inni, równie entuzjastycznie, zadowolenia brak. Jak zwykle. Rozgorzały dyskusje. Poddaje się w wątpliwość jakość poszczególnych nominowanych opowiadań i powieści, talent ich twórców, miarodajność nagrody, a nawet sens jej przyznawania. Wiele się o tym mówi i pisze. To ja już nie będę. Upał. Pamiętam, jak jako małoletnie pacholę wróciłem zapłakany z podwórka. Mój Tatko wysłuchał mej zroszonej łzami i usmarkanej relacji, a potem zaczął mi tłumaczyć: „Widzisz synku, jeśli nie podoba ci się jakaś zabawa, nie musisz brać w niej udziału. Możesz zabrać swoje wiaderko, łopatkę i samochodziki, i możesz iść na inny plac zabaw. Tylko pamiętaj, że miłe, grzeczne dzieci, na odchodnym nie łamią huśtawek i nie srają do piaskownicy.” Być może powiedział to inaczej, ale dzisiaj tak właśnie to pamiętam. I przypomina mi się ten tekst za każdym razem, kiedy widzę miłych, grzecznych dorosłych, którzy łamią huśtawki i srają do piaskownicy. I to pomimo tego, że później zostają na tym placu zabaw. Ale miałem nie pisać o nagrodzie Zajdla. Gorąco. Jestem już spakowany i za chwile wyjeżdżam do Nidzicy. Kiedy ten numer „Na Wynos” trafi na Wasze czytniki, będę już wiedział, czy w tym roku udało nam się wyprosić u znanych (i częstokroć nawet lubianych) Autorów jakieś króciaki. Wiem już, do kogo można się zwrócić, kogo zapytać bez obawy o kompromitację (skompromitowałem się w zeszłym roku), kto – ewentualnie – będzie chętny do wsparcia Szortalu swoim talentem, kto „nie pisze za darmo”. Będziemy z Alkiem działać. Wspomagani życiodajnym piwem i morderczą śląską wiśniówką, będziemy dla Was robić z siebie głupków. Trzymajcie kciuki za powodzenie tej misji. Lato. Bawcie się, czytajcie, piszcie króciaki. Uważajcie na słońce. I nie demolujcie swojego ukochanego placu zabaw. Nawet jeśli chcecie się przenieść na inny. Pozdrawiam, jakżeby inaczej, gorąco Wasz baranek Oczywiście, że możemy pogadać na facebooku.
5
PREMIERY
Krach w branży weków Maciej Parowski
Gdy ogłoszono, że sztuczne głowy są lepsze od prawdziwych - wielu zapragnęło skorzystać z dobrodziejstw amputacji. Na zdjęciach zamieszczonych w ówczesnych gazetach, które mam tu przed sobą, widać kolejki przed punktami przeszczepów. Podpisy pod zdjęciami mówią o ogólnym entuzjazmie. Koncern dysponował szerokim asortymentem głów. Mistrzowie chirurgicznej dratwy i skalpela pracowali na trzy zmiany. Zoperowani wychodzili na ulice, kręcili gałkami w uszach i naigrawali się ze swych głów naturalnych zamkniętych w ogromnych szklanych wekach. Czasem słoiki pękały, głowy toczyły się wtedy po chodnikach w smrodzie formaliny. Śmiech, brzęk szkła, nawoływania... składało się to na psychozę powszechną i pociągającą. Jednostki pozbawione polotu i odwagi ograniczały się do prostej mistyfikacji. Śruby w policzkach, czaszka na zero, skóra pociągnięta metalicznym lakierem. Na skroniach tatuaż przypominający do złudzenia nity oraz spojenia aluminiowych blach. Aby uprawdopodobnić maskaradę, oszuści wychodzili na ulicę również ze słoikami w dłoniach. Tylko oni i ich najbliżsi wiedzieli, że w słojach tkwią wykonane zręcznie atrapy. Był to, ogólnie rzecz biorąc, czas prosperity dla Koncernu Głów, dla producentów sprzętu medycznego. Wytwórcy słoików i formaliny także nie narzekali. Spece od przeszczepów zarabiali miliony. Zdaje się, że pierwsi wysunęli zastrzeżenia aktorzy. Aktorzy, jak wiadomo, to megalomani i narcyzi zmuszający się do zachwytów przed lustrem. Czy może istnieć coś takiego, jak zazdrość ciała, zazdrość całej osobowości o powodzenie sztucznej głowy?! Aktorzy w każdym razie nie formułowali tego wprost. Złożyli za to grupowe zażalenie, że głowy często zawodzą, że źle uczą się roli (absurd!), że podczas wykonywania „miłości na planie”, konkretnie pocałunku, nie dostarczają tej przyjemności co głowy zwyczajne. Bzdura - powiadam - bzdura i jeszcze raz bzdura! Identycznie zresztą brzmiała pierwsza odpowiedź Koncernu. Wtedy aktorzy demonstracyjnie sięgnęli do weków i przywrócili naturalne głowy swym torsom. Rozszedł się fetor, który w najłagodniejszych porównaniach zestawiano ze smrodem starego marynowanego śledzia. Była to rzecz jasna, propozycja zapachowa nie do przyjęcia dla publiczności teatrów i superkin węchowych. Aktorzy z konieczności powrócili do głów syntetycznych, lecz pierwszy krok na drodze do zniszczenia Koncernu został zrobiony. Aktorzy, a za nimi reszta smakoszów seksualnych, poczęli domagać się, by przywrócić pocałunkom „dawną słodycz”. Tak to formułowały gazety w demagogicznych wstępniakach. Pod naciskiem zbajerowanej opinii publicznej farmaceutyczna filia Koncernu Głów rzuciła na rynek sex-landryny. Upragniona „słodycz” wróciła i nowy produkt szedł jak woda, do momentu, w którym wybuchła następna blaga. Otóż prasa podała że sex-landryny gryzą się z alkoholem. Reszta rozegrała się bardzo już szybko. Specjalną nalewkę do sex-landryn, wypuszczoną przez Koncern, załatwiono twierdzeniem, że owa nie służy na potencję. O kostkach syntetycznego lodu, które po dodaniu do nalewki niwelowały ujemny efekt potencjalny, mówiono wkrótce, że szkodzą wątrobie. Przeszczepów wykonywano teraz mniej, w końcu liczba zabiegów zmalała do zera. W dodatku ogromne wydatki na badania nad sex-landrynami, nalewką, nad lodem - położyły Koncern Głów na obie łopatki. Wtedy nieoczekiwanie, podupadająca dotychczas firma dezodorantów wypuściła nowy specyfik, który jakoby dawał sobie radę ze śledziowym fetorem marynowanych głów. Znowu zaczęło się od aktorów; specyfik rzeczywiście od biedy neutralizował smród; a za aktorami poszła reszta. Od tego momentu gazety notują triumfalny powrót do głów naturalnych; zaczynają się niesmaczne sceny publicznego niszczenia nowych, zupełnie jeszcze nieużywanych głów syntetycznych, tłuczenie weków, złośliwe bicie szyb w biurowcu -Koncernu. Nad wszystkim unosił się zduszony dezodorantami smród formaliny. Producenci weków ogłosili upadłość i mieli się już nigdy nie podnieść.
7
Zaczęły prosperować nowe firmy. Producenci żyletek, wytwórnie pasty do zębów, fabryki kosmetyków. Głowy naturalne to nie to co syntetyczne, im nie wystarczy konserwacja raz na kwartał. Mój Koncern splajtował prawie zupełnie. Pozostała zeń tylko jedna, mała filia farmaceutyczna. Tylko odmiana sex-landryn nadziewanych masą z dodatkiem nalewki utrzymała się na rynku. Okazało się, że działa także na głowy zwyczajne. Myślę, a jestem nieużywaną w ogóle głową syntetyczną, wyrzuconą na śmietnisko papierzysk przez niewydarzonego filozofa, myślę więc, że całą tę historię namotał sprytnie koncern dezodorantów, a aktorzy byli przekupieni. Nie ma zresztą do nikogo żalu, tylko dziwi mnie, że stare i nowe gazety, których pełno tu wokół, przebiegle nie poruszają tego tematu.
Kinga Siążnik
8
Niegdysiejsze śniegi Maciej Parowski
Panienki były chyba możliwe, ale po ciemku widzieliśmy niewiele. Chłopcy o twarzach bez zmarszczek (nawet w kącikach oczu) wyrzucali nad tłum dłonie z palcami ułożonymi w znak „V”. Staliśmy na małym podwyższeniu nie tańcząc, tylko nasze kolana falowały z lekka w takt muzyki. – Chciałbym, cholera, wiedzieć, o co właściwie mam do nich pretensję? – ni stąd, ni zowąd powiedział Grzesio, który od lat dziesięciu był w naszym gronie twórcą intelektualnego fermentu. Heniek, ciągnąc kolejny łyk radzieckiego koniaku, zaznaczył: – Panienki są teraz głupsze, a mamusie każą im wracać do domu przed jedenastą. Powiedzcie, czy to nie może wkurzyć normalnego mężczyzny? Heniek ma patent na wyjmowanie panienek. Przed paru laty, kiedy w klubach więcej się mówiło, niż dyskotekowało, zabierał głos w dyskusjach. Parę istotnych wejść, Henio wiedział, co robi, przyciskając prelegentów do muru, i dziewczynki zapamiętywały Henia. Potem pozostawało wybrać spośród wielbicielek tę o najdłuższych nogach i najbujniejszym biuście... A teraz tylko muzyka i muzyka, i podrygiwanie na odległość w ciemnościach. Henio to intelektualista, nie znosi głupoty i pruderii. – Pierwszoroczniaczki mają tę zaletę, że niedawno badane. Zdrowe jak ryby – oświecił nas pozornie od rzeczy Grzesio, przekrzykując dyskotekowe decybele. – W zdrowym ciele zdrowe cielę – powiedziałem, bo jestem człowiekiem słowa, a dyskusja nie znosi próżni. Czuliśmy wszyscy czterej, że pora na zrealizowanie odwiecznego rytuału. Henio ruszył wokół sali w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara, ja w przeciwnym. Grzesio z Wiesiem poszli na przełaj. Po minucie spotkaliśmy się pod przeciwległą ścianą. – No i co? – spytał Grzesio. – Jest taka jedna dobra...– nadmienił Wiesiek. Ale już z popychaczem. Henio się oburzył: – No to co, że z facetem! – Nie przeszkadza? – Absolutnie! Wróciliśmy do punktu wyjścia. Henio i ja na przełaj, Grześ z Wiesiem po obwodzie. Muzyka zrobiła się wolniejsza i panienki przytuliły się do panów. Każda złączona para mogła mieć w sumie najwyżej o dziesięć lat więcej niż każdy z nas z osobna. – Puchy – rzucił Henio do Wiesia – obciąłem tę twoją; za pięć lat na śmietnik. Widziałeś jej gębę? Garkotłuk! Machnął ręką wpadając tym gestem w wypowie Grzesia o zupełnie innym charakterze. Grzesio krzyczał z entuzjazmem: – Panowie, pamiętacie Elkę z pierwszego roku, która potem przeniosła się na filologię? Tę, co wyszła za Włocha akurat wtedy, kiedy dosoliliśmy Italiańcom 2:1 na Mistrzostwach. Opowiadała mi kiedyś, jak z mężem oglądali ten mecz i on... Pamiętaliśmy wszyscy Dziką Elkę. Była zupełnie niepotrzebną rekompensatą za „włoskie nieszczęście 1974”, jeśli się zważy to, co oni zrobili nam ostatnio. – ... No to jej siostra, jeszcze lepsza, tańczy o tam, pod filarem. Niedawno była taka siksa. Cholera, co to się robi z tymi gówniarami! – Pod którym filarem? – zainteresował się Henio. – Rzeczywiście, może być. Zastartujesz? – Bo ja wiem, Wiesiek znał je lepiej. Wiesiek ruszył pod filar. Z daleka widzieliśmy wszystko dokładnie. Dołączył do kółeczka, a bardzo piękna siostra Dzikiej Ełki zaaprobowała taneczne towarzystwo Wieśka. Jej kompan, długi blondyn w zachodnich teksasach i welwetach, tak
9
samo. W tańcu dokonała się zwyczajowa prezentacja. Potem muzyka ucichła, przestały błyskać czerwone, zielone i niebieskie reflektory, a cała trójka zniknęła w sali barowej. – Wiesiek mu ją wyjmie, ja wam to mówię – powiedział Henio. Wiesio wrócił po pięciu minutach. Miał twarz człowieka, którego oblano pomyjami, kazano podziękować, zapłacić i poprosić o jeszcze. – Palant – szepnął – ten palant... On chciał, żebym zabawiał jego siostrę. O, tamtą. Spojrzeliśmy ze zgrozą w stronę siostry Dzikiej Elki. Obok niej i faceta stała – nie stała!... Kołysała się jak baryłka podstarzała blondyna w błyszczących kozaczkach, okularach i obrzydliwie krótkiej mini, odsłaniającej grube uda. W gestach całej trójki było coś wyglądającego na próbę podejścia do nas, chęć nawiązania kontaktu. W popłochu zmieniłoś pozycje. – Kurde, postawiłem im trzy koniaki – jęczał Wiesio. – Cały czas truli o jakiejś grupie działania i asystencie z kreski, który kosi jak nieszczęście i nie daje zaliczeń. Na okrągło... palant! – Stracone dyskotekowe pokolenie – rzekł Henio z pogardą, której nie uzasadniał, ale którą przeżywał głęboko. – Teraz już wiesz, o co masz do nich pretensję? – To nie ja miałem – zaprotestował Wiesio. Z pogardą podobną do Henrykowej, bo pokolenie siostry Dzikiej Elki zrobiło krzywdę mojemu pokoleniu i nie można tego było puścić płazem, powiedziałem: – Cholera i tacy jak oni mają być naszymi następcami, będą nam wyjmować z rąk dyrektorskie buławy... – Będą uwodzić nasze cór... – zaczął i urwał Wiesio, bo czuł, że przesolił. – Ich najstarsi synowie – poprawiłem go – będą uwodzić nasze najmłodsze córki. – No właśnie... – To o czymś nam przypomniało. Spokojnym, godnym krokiem, roztrącając tańczącą młodzież ruszyliśmy do szatni. Zostało niewiele do 23.00, więc nasze żony na pewno zaczęły się niepokoić przed telewizorami. Żony nas wszystkich oprócz żony Henia – ten był wtórnym kawalerem po pierwszym rozwodzie i wychodził nie dlatego, że musiał, ale ponieważ miał takie życzenie. Nad salą migały kolory.
10
Pan Śmieszek Marcin Wełnicki
– Nie jestem kotem! – Tak, tak, panie Śmieszek, już to przerabialiśmy. – Nie nazywam się Śmieszek! Jestem Henry Dalford Jr., wykładam filozofię na Uniwersytecie w Cambridge! – A co pan ma napisane na plakietce przy obroży, panie Śmieszek? – To wy założyliście mi tę cholerną obrożę! – Bo miał pan pchły. – Bo mnie trzymaliście w klatce z dziewięcioma innymi kotami! – No, wreszcie do czegoś dochodzimy. Powiedział pan z ‘innymi’ kotami, panie Śmieszek? – Doktorze Richardson… – Doktorze Gibuś. – Słucham? – Proszę się do mnie zwracać per doktorze Gibuś. – To jest jakiś obłęd! – Owszem, pański. Czy moglibyśmy… – Gibuś? Pan naprawdę uważa, że jest pan kotem? – Panie Śmieszek, ja nie uważam, ja to wiem. – A skąd pan to niby wie? Może panu się tylko wydaje, że pan wie. Doktor westchnął. – Panie Śmieszek, proszę nie udawać, że się pan zna na filozofii. – Bo się znam! – Nie zna się pan, panie Śmieszek, bo panu się tylko wydaje, że jest profesorem filozofii. – Co też pan plecie? – A owszem. W rzeczywistości jest pan kotem salonowym pani Darcy. – No doprawdy! A skąd ja niby wiem o imperatywie Kanta i psychoanalizie Freuda? – A bo ja wiem? Ja wiem, co to jest samolot, ale to nie oznacza, że jestem pilotem. – Pan wszystko sprowadza do absurdu! – Proszę nie być takim małostkowym. Panie Śmieszek – podjął doktor po chwili – chciałem się dowiedzieć czegoś o pana dzieciństwie. – Żądam innego lekarza. – Słucham? – Żądam innego lekarza. Z panem nie gadam. – Panie Śmieszek… – Nazywam się Dalford Jr.! Żądam innego lekarza! – No dobrze. Jak pan chce, ale to się dla pana źle skończy. – O? A to dlaczego? – Inni lekarze nie są tak mili jak ja. – Zaryzykuję. Doktor ponownie westchnął i odwrócił się. Po chwili znów spojrzał na swojego pacjenta. – Dzień dobry. – Słucham? – Dzień dobry. – To, to ja wiem, ale po co pan mi to mówi? – Kultura nakazuje się przywitać na początku spotkania, panie Śmieszek.
11
– Nie je… jakim początku spotkania? Doktor chrząknął. – Doktor Gibuś powiedział nam, że zażyczył pan sobie innego lekarza. Jestem doktor Mruczek. – Co też pan wymyśla? Pan się ledwo odwrócił! – Panie Śmieszek, rozumiem, że żarty to pana domena, ale to nie czas na… żarty. Pański stan zdrowia to poważna sprawa. – Ale pan to doktor Gibuś! – Mruczek. – No jak Mruczek, jak Gibuś! Znaczy Richardson! – Aha! To ilu już lekarzy pana leczy, panie Śmieszek? – Pan! Jeden! – Panie, pan już trzy koty wymienił. – Jakie koty?! Ja nie… a, haha, nie, nie, ja już widzę, widzę, co pan tu kombinuje. – Tak? – O tak, i nie zamierzam się złapać. – Mhm. Panie Śmieszek, proszę mi opowiedzieć o swoim dzieciństwie. – Ależ oczywiście, doktorze Mruczek. Urodziłem się w Londynie. Tam też uczęszczałem do szkoły, kiedy… – A tak naprawdę? – To jest naprawdę! Doktor cmoknął. – Mam tu napisane, że urodził się pan w miocie z sześcioma innymi kotami na poddaszu u pana Pimpley w Soho. – Gdzie? – Na poddaszu u pana Pimpley w Soho. – Nie, gdzie ma pan to zapisane? – O tu, na pana karcie pacjenta. – Pan nie ma żadnej karty! Pan trzyma puste ręce w powietrzu! – A może się panu tylko wydaje, że trzymam puste ręce w powietrzu? Małgorzata Brzozowska – Ha! Pan myśli, że to było cwane, ale ja wiem, że ten komentarz wygłosiłem doktorowi Gibusiowi! Skąd pan by o nim wiedział, gdyby nie był doktorem Gibusiem, co? – No cóż, mam to tu zanotowane, na karcie. Dobrze, dobrze, załóżmy, że nie mam karty, a tylko doskonały zmysł sytuacyjny. Tak lepiej? Czuje się pan z tym lepiej, panie Śmieszek? – Nie, źle się czuję, prawdę powiedziawszy. – A to czemu? – Brzuch mnie boli. – Denerwuje się pan? Czuje się pan w moim towarzystwie nieswojo? – Tak i tak, ale przede wszystkim mam niestrawność! – Zjadł pan coś ciężkostrawnego? – Nie! Tylko karmicie mnie tym cholernym kocim żarciem od trzech dni, to mam wzdęcia! – Bo nie chce pan robić kupy, panie Śmieszek. – No gdzie niby? Przecież macie mnie pod stałą obserwacją, a tu nie ma toalety!
12
– Do kuwety, panie Śmieszek, do kuwety. – Czy wyście powariowali?! Wy mi pranie mózgu chcecie zrobić! Jestem więźniem politycznym? No jasne! Wmówicie mi, że jestem kotem, a potem przyjdzie jakiś facet w czarnym garniturze i każe podpisać papiery, że niby brałem udział w jakimś zamachu bombowym! Ale nic ze mnie nie wyciśniecie, nie dam się! – Panie Śmieszek, proszę się tak nie ekscytować, dostanie pan kolki. Proszę się napić. – Co? Z miski mam chłeptać? No na pewno. Doktor pokręcił głową ze zrezygnowaniem. – Nie ułatwia nam pan tego, panie Śmieszek. – I chociaż to mnie cieszy. – Wie pan co? Może przeprowadzimy mały eksperyment. Siostro, proszę wprowadzić Filutka. – Boże! Jezu! Proszę go zabrać, on mnie zagryzie! Pan jest jakimś sadystą, psychopatą! – Wystarczy, siostro. No sam pan widzi. W równaniu pojawia się pies, a pan już się stroszy. Co to nam mówi? – No jasne, że się stroszę! To był półtorametrowy doberman! Szczekał, rzucał się na mnie, toczył pianę! – Co zwykły robić psy na widok kotów. – Albo psy obronne na widok złodziei! – Jest pan złodziejem, panie Śmieszek? Ostatnio utrzymywał pan, że profesorem filozofii. – Pan się czepia słówek, jak rzep psiego ogona! Pan chce mnie w jakiejś logicznej pętli zamknąć! Ale nie dla psa kiełbasa! – Wie pan, co by Freud powiedziałby na te pana wymówki? – Wiem, bo jestem cholernym profesorem filozofii! – A przynajmniej tak pan utrzymuje. To może spróbujemy inaczej… orientuj się! Ha! – Co ha? – Złapał pan kłębek włóczki. – Bo pan go we mnie rzucił! – Trudno, żeby pan go złapał, gdybym go nie rzucił, prawda? Każdy test, panie Śmieszek, każdy test mówi nam jedno, a pan idzie w zaparte. – Doktorze Mruczek… – Myszka. – Co myszka? – Pan mnie zmusza do terapii szokowej, ale nic na to nie poradzę. Siostro, myszka! No tak. I co pan teraz powie, panie Śmieszek? Nic, bo ma pan pełne usta. I kto się śmieje ostatni? – Tfu! – Smakowało? – Pan jest chory! – A pan jest kotem, panie Śmieszek. Rzucił się pan na myszkę z taką zaciekłością, że prawie wywrócił pan stół. Nie ma już sensu zaprzeczać. Prawda jest oczywista. Jest pan kotem. Im szybciej pan to zaakceptuje, tym lepiej. – Dobrze! Słyszy mnie pan, dobrze! Jestem cholernym kotem! Salonowcem pani Darcy! To chciał pan usłyszeć, doktorze?! Jest pan zadowolony? No, jest pan?! – Tak – powiedział ze słyszalną ulgą w głosie doktor. – Tak. – Powstał z ziemi, otrzepał nogi z kurzu i wrócił do swojego gabinetu. – Tak. A teraz proszę podpisać to zeznanie.
13
Dysmoralia Bartłomiej Dzik
Musiałem mieć bardzo nędzną minę, bo kumpel z miejsca postawił mi whisky. – Przypalałem dziś kieszonkowca na gorącym uczynku, z ręką w kieszeni mojego płaszcza – zacząłem się wyżalać. – Przyjeżdża policja, a gość jakiś świstek wyciąga: zaświadczenie, że jest dyspropertykiem i nie ogarnia praw własności. Puścili go wolno i jeszcze patrzyli krzywo na mnie, jakbym podstawił nogę kulawemu. Kumpel smętnie pokiwał głową i odrzekł: – A mnie zdradza żona z listonoszem – jego głos był gorzką mieszanką rozpaczy i rezygnacji – …i hydraulikiem. – To dlaczego nie wywaliłeś ździry na zbity pysk? – Chciałem, ale ona podtyka mi pod nos papier, że jest dysfideliczką. Zamówiłem całą flaszkę.
Niesamowity fachowiec Bartłomiej Dzik
(po części życiem inspirowane) Wydawałoby się, że szalejący w budowlance kryzys ułatwia znalezienie dobrego fachowca do remontu mieszkania, ale rzeczywistość okazała się zdeczka bardziej skomplikowana. W końcu jednak, posiłkując się niezawodną drogą „szwagier kolegi siostry Wacka zna…”, dostałem namiar na fachowca, określanego przez znajomków jako „niesamowity gość”. Umówiliśmy się telefonicznie i spotkaliśmy pod moim świeżo oddanym apartamentowcem. Na pierwszy rzut oka majster wyglądał całkiem zwyczajnie – ot, łysawy pan po czterdziestce z brzuszkiem. – Pan Zenek? – dopytałem. – Nie Zenek, tylko Zen-Ek – poprawił mnie uprzejmie. – „Ek” to od Edka, a „Zen” to po prostu „Zen”. – Ach… tak – dobrze, że nikt poza nim nie widział wtedy mojej miny. Dalej było już normalniej. To znaczy trochę normalniej. Pokazałem mieszkanie, uzgodniłem zakres robót, ustaliłem stawki „na gębę”, wręczyłem zaliczkę. Nic, tylko siadać do roboty. * Sąsiad rozpoczął remont bliźniaczego mieszkania w tym samym dniu co ja. Ekipę miał chyba porównywalną do drużyny futbolowej, ale pan Zen-Ek skwitował to pogardliwie, że „gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść”. Ogólnie to pan Zen-Ek lubił cytować przysłowia i różne mądrości – od ludowych po filozofię poststrukturalną.
14
U sąsiada praca aż huczała, fachowcy wnosili hektolitry chemii i kilometry kwadratowe płyty gipsowej, a wynosili tony gruzu. Tymczasem Pan Zen-Ek myślał. Po trzech dniach narysował w łazience ni-to-pentagram ni-to-słoneczko i dalej myślał. * – Może z nim jest coś nie tak? – westchnęła zaniepokojona żona. Kobiety zawsze się przejmują na zapas, niemniej… bezruch Pana Zen-Eka mnie również trochę zaniepokoił. Odwiedziłem bez zapowiedzi budowę i zastałem mojego fachowca w pozycji przypominającej te z medytacji transcendentalnej, tyle że uzupełnionej o wieniec z puszek po piwie. – Myślę – odpowiedział na niezadane pytanie. – Już chyba mam koncepcję łazienki. Będzie pan zadowolony. W środę pojedziemy po chemię budowalną. Pojechaliśmy w piątek. * Spotkałem sąsiada na klatce. Chwalił się, że ma już zamontowaną kabinę prysznicową z hydromasażem. Ja się pochwaliłem, że mam bardzo ładną mozaikę do obudowania wanny. * – Panie Zenku, jak to jest… – zacząłem zniecierpliwionym głosem. – Zen-Edku! – Spojrzał na mnie z wyrzutem. – Pan się nie przejmuje, wszystko będzie dobrze. Jutro zacznę układać płytki. Następnego dnia Pan Zen-Ek musiał pilnie wyjechać na trzy dni. Ponoć na jakiś kongres medycyny dalekowschodniej. Wrócił po tygodniu. * Kobietom szybciej puszczają nerwy, taki już porządek rzeczy. Ja jestem cierpliwy człowiek, no ale co zrobić, dałem się zaciągnąć wkurzonej połowicy do remontowanego mieszkania. Po drodze spotkaliśmy sąsiada, któremu właśnie przywozili pierwsze meble. Pan Zen-Ek czekał na nas w łazience. Był skupiony niczym tybetański mnich, opierał dłonie na paczkach płytek, wiadrze z klejem i opakowaniu nierozrobionej fugi. – Zaraz położę płytki – znów skurczybyk czytał mi w myślach i uprzedził pytanie. Żona zrobiła kwaśno-sceptyczną minę. Pan Zen-Ek tymczasem wciągnął głęboko powietrze i zmrużył oczy. Na jego twarzy odmalowały się: harmonia wszechświata, tajemnica bytu i piętna siedmiu żywiołów. Trwał w absolutnym bezruchu dobre pół minuty po czym… Ciężko to opisać słowami. Ręce fachowca rozmyły się niczym łopatka turbiny silnika odrzutowego, nogi zmyślnie żonglowały wiadrem z klejem, a nozdrza wciągnęły fugę. Wessane podciśnieniem płytki oderwały się z podłogi, po czym parę sekund później, niczym karty rozdane przez wyśmienitego krupiera, wylądowały równo na ścianie. Pan Zek-Ek wypuścił powietrze z płuc razem z wciągniętą fugą, idealnie zasklepiając spoiny. Wszystko to trwało jakieś trzy sekundy. Płytki leżały na ścianach łazienki równo niczym odmierzone laserem. Powiedzmy sobie szczerze: na tle mojego fachowca Neo z Matrixa wyglądał jak – wybaczcie niezbyt stosowne porównanie – paraolimpijczyk. – To… niesamowite! – wydukała oszołomiona połowica. – Taaak – przytaknąłem, po czym przyjrzałem się uważniej ścianie. – Tylko że… ten gres to miał iść na podłogę w przedpokoju…
15
SZORTOWNIA
Ally N. Krzysztof Baranowski
Obcy nie był duży, mierzył niewiele ponad metr. Ale był niewiarygodnie silny i niesamowicie szybki. Próbujący stawić mu czoła ludzie byli bez szans. Pierwszych sześciu marines nie wiedziało nawet, że ginie. Pozostali z pewnością też woleliby nie wiedzieć. Nie widzieć ciał towarzyszy rozrywanych na strzępy. Nie słyszeć ich krótkich, urywających się nagle wrzasków. Nie czuć tej koszmarnej bezsilności, kiedy lufy karabinów bezskutecznie próbowały dogonić błyskawicznie poruszającego się przeciwnika. Elitarny, wielokrotnie sprawdzony w boju oddział topniał niby lody na patyku w promieniach lipcowego słońca. Po kilku minutach sierżant Lubomsky zorientował się, że pozostał sam. Leżał na miękkiej trawie, krwawił obficie z rozoranego szponiastą łapą uda i patrzył na zbliżającego się obcego. Ten już się nie spieszył. Podchodził powoli do przerażonego człowieka. Choć z wyrazu gadziego pyska niewiele dało się wyczytać, Lubomsky był przekonany, że bestia cieszy się jego strachem. Zamknął oczy. Po chwili poczuł na twarzy chropowatą dłoń obcego. I usłyszał dobiegający gdzieś z dali chrapliwy okrzyk. Ciekawość okazała się silniejsza niż strach, sierżant nieznacznie uchylił powieki. Stali na skraju polanki. Wyglądali dokładnie tak, jak jego oprawca, ale byli od niego prawie dwukrotnie więksi. Jeden z nich postąpił kilka kroków naprzód, pokrzykując coś w dziwnym, przypominającym warczenie języku i przesadnie gestykulując. Drugi najwyraźniej próbował go powstrzymać i pomrukiwał uspokajająco. – Alicjo! Proszę natychmiast przestać bawić się jedzeniem! – Kaziu, nie denerwuj się tak, proszę. Przecież to jeszcze dziecko.
17
Niespodzianka
Anna Klejzerowicz
Wydarzyło się to, gdy Gienio wracał z knajpy do domu. Może i był trochę zalany, ale ten fakt nie miał tu akurat żadnego znaczenia. Jego stara furgonetka skręcała już z szosy w polną drogę, prowadzącą do wsi, gdy nagle... BUM! Błysk, huk, świst... wielka jasność... i cisza. Ciemność bez dna ogarnęła Gienia. Gdy się ocknął, był juz w tym kojcu. Ile czasu w nim spędził, też nie potrafiłby powiedzieć. Z początku próbował liczyć czas, jednak dni i noce zlewały się ze sobą w półmroku, w jakim go trzymano – przykutego łańcuchem do ściany. Przychodzili do niego, by go karmić. Jakieś dziwne istoty, ni to ufoludki, ni to małpy człekokształtne w przebraniu. A może i bez przebrania. Gienio tego nie dociekał. Myślenie nie było jego najsilniejszą strona. Miotały nim za to najróżniejsze emocje: wściekłość, strach, wreszcie pokora, granicząca niemal z miłością. Dawali mu jeść, a więc nie chcieli go skrzywdzić. Może go nawet lubili... na swój sposób? Przecież byli dla niego dobrzy. Jedzenie nie było smaczne: jakaś papka bez smaku. Genio marzył o krwistym steku albo o kawałku zgrillowanej kiełbachy, popijanej zimnym piwkiem. Ale nic to, może kiedyś. Na pewno go w końcu uwolnią. Na pewno trzymają go tu dla jego dobra. Na pewno. Na razie papka trzymała go przy życiu, a to w końcu było najważniejsze – chciał żyć. Trzymał się życia, trzymał się nadziei. Z czasem zaczął witać swoich opiekunów radośnie i szczerze, zagadywać, mizdrzyć się do nich. Tęsknił za ich widokiem. Za ich obecnością. Gdyby nie łańcuch, rzucałby się im na szyję... Pewnego dnia nastąpił przełom. Wyprowadzono go – wciąż na łańcuchu – i zapakowano do furgonetki. Jazda nie trwała zbyt długo. Auto zatrzymało się mniej więcej po kilkunastu minutach i Gienia wyprowadzono. Ujrzał przed sobą niewielki placyk i brzydki barak. Odetchnął głęboko świeżym powietrzem, pełen poczucia tkliwej wdzięczności i oddania dla opiekunów – dopóki nie usłyszał dochodzących z budynku przerażających krzyków i pełnych bólu jęków. Naraz wyczuł też w powietrzu słodkawy odór krwi. Chciał się wyrwać, gdy jeden z opiekunów szarpnął łańcuchem, kierując go do wejścia. Wrzasnął: – Co jest, kuźwa, grane?! Dostał jednak bacikiem po plecach i zamilkł, zdjęty paniką. Nad drzwiami baraku dojrzał lekko zatarty napis: PUNKT SKUPU ŻYWCA.
18
Monolit prawdy Karolina Cisowska
Powiedzieli, że umrę, jeśli go dotknę. Podobno został podarowany ludziom przez Boga. Nazwali go „Monolitem Prawdy”, bo mogło do niego przylgnąć tylko to, co prawdziwe. Wyższy od normalnego człowieka, w całości był pokryty stronami Świętych Pism. Widzę tylko papier, tylko słowa. Wygląda to, jakby czerwie poruszały się pod nimi bezustannie. Wyciągam rękę w jego stronę. Nie mogę tego powstrzymać... Nie chcę tego powstrzymać. Wczoraj zabili mi matkę. Była najlepszą osobą, jaką kiedykolwiek znałem. Zajmowała się chorymi i rannymi całe swoje życie i wierzyła, że polega na tym, by nie odwracać się od cierpienia. Umarła przez zasadę wypisaną na słupie, która brzmiała: „Nie pozwolisz żyć słabym”. Nawet jeśli miałoby mnie to kosztować życie... Chwytam znienawidzoną regułkę i zdzieram ją ze słupa. Nadal żyję. Po niej zrywam kolejne i nie przestaję, póki nie obedrę go z wszystkich. Nie widzę magicznego Monolitu. Zasady wyznaczające porządek świata leżą dookoła mnie na ziemi. Pod nimi nie kryje się już nic. Pierwsza kropla deszczu upada na litery. Co ja zrobiłem? Zabiłem ich Boga...
Sylwia Ostapiuk
19
Co za dużo…
Daniel Ostrowski
– Wynijdź, smoku! Dźwięczny i mocny głos należał do rycerza czekającego w gotowości na skraju polany. Choć otwór w skale, prowadzący do pieczary, niezmiennie zionął pustką, rycerz stał już w wystudiowanej bojowej pozie, z uniesionym mieczem i tarczą. – Pokaż się, bestyjo ohydna! Spod uniesionej przyłbicy wyglądała mężna twarz dwudziestokilkuletniego młodzika. Męstwu temu przeczyło nieco brzęczące drżenie rycerskich kolan, na szczęście słyszalne jedynie z bardzo, bardzo bliska. Rycerz wielce był z tego kontent, gdyż ową bojową postawę utrzymywał nie ze względu na niewidocznego smoka a bardziej na sługę ukrywającego się tchórzliwie wraz z wierzchowcami za najbliższymi pniami drzew. – Wyjdźże, gadzie! Ja, hrabia de Montagne, wyzywam cię na ubitą ziemię! Wejście do pieczary pozostawało złowieszczo bezsmocze. – Konia! – warknął hrabia w kierunku giermka. Pachoł pojawił się rychło, prowadząc rumaka i trwożliwie rozglądając się po polanie. – Panie… niechaj smoka. Odjedźmy lepiej… łacniej przeżyć, miast… – Cichaj! Na kolana. Po plecach stękającego z wysiłku sługi hrabia wdrapał się na rumaka. – Nie chciałaś wyjść, gadzino? To ja do ciebie pospieszę. Drżyj, jaszczurze! Zaraz pomacam cię moim żelazem a twoje ścierwo potratuje kopytami mój wierny przyjaciel! Rycerz poklepał konia po szyi dodając jemu i sobie otuchy, po czym dobył miecza i… – Jiiiihaaa! – Pokłusował w kierunku pieczary. Sługa wycofał się i zajął na powrót swą bezpieczną pozycję za grubym pniem. Rychło dobiegł go potworny łomot pomieszany z krzykiem oraz potwornym wizgiem śmiertelnie ranionego konia. Pachołek czym prędzej wziął nogi za pas. Jego muł również. – Cześć, słodziutka! – Smoczyca Tarna wpadła do pieczary jak zwykle, z impetem, ignorując nieprzyjemny odgłos łusek zgrzytających w przyciasnym wejściu. – Ooo, obiadek? Pytanie było ze wszech miar uzasadnione. Gospodyni odrywała właśnie z żeber końskiego truchła płaty mięsa i pochłaniała je mlaszcząc głośno. Posiłek najwidoczniej trwał już od jakiegoś czasu, bo smoczyca była dokumentnie zbryzgana krwią, na szkielecie konia zostało już tylko jakieś smętne ochłapy zaś obok spoczywały okrwawione skorupy rycerskiej zbroi. – Przyłączysz się? Uups… po prawdzie to niezbyt już jest czym poczęstować. – Spłoniona Orefa odsunęła truchło na bok i szerokim gestem łapy dała znak przyjaciółce by ta się rozgościła. Smoczyce przywitały się po kobiecemu chuchając gorącym powietrzem z nozdrzy po obu stronach pysków, po czym Tarna rozsiadła się, wygodnie moszcząc wielkie cielsko na hałdzie różnorakich kości zalegających pod ścianą pieczary. – Miał co ciekawego na stosik? – Nic, tylko taką blaszkę. – Orefa zaprezentowała na wyciągniętym szponie niewielki ryngraf – Ale… – Powąchała przedmiot podejrzliwie. – Na mój nos to pozłacane jeno. – Phi. Biedak. – Ano biedak. Ale konia miał! – Och, Orefko, Orefko! – Tarna spojrzała na przyjaciółkę z politowaniem – Rycerze, to rozumiem. Ale to już trzeci koń w tym tygodniu! Orefa teatralnie przewróciła oczami próbując równocześnie dyskretnie
20
usunąć spomiędzy zębisk fragment kolczugi. – A zaraza ich, rycerzyków chromolonych. Cosik się u nich aktualnie taka moda zrobiła, do pieczary – na koniu! Onegdaj normalnie zsiadał taki na polanie i do mnie sam właził. A jak poczynał wyć, to koń brał kopyta za pas. A tera, co jeden, to szarżuje. To się i od jednego zamachu łapą i rycerz, i konik trafia. I cóż, Tarno, mam koninkę ostawić, coby zgniła? – Słusznie, słusznie, mięsko dobre, szkoda marnować. – A dupa rośnie – westchnęła sentencjonalnie Orefa, oblizując się ze smakiem.
Ewa Kiniorska
21
Ostatnia kawa
Igor Lortin
– O, latte macchiato! – Kreator z entuzjazmem godnym prawdziwego smakosza kawy umieścił wkład w ekspresie, beztrosko trzasnął pokrywą i wcisnął przycisk aktywujący proces inteligentnego parzenia kawy, jak ową procedurę zgrabnie określała instrukcja obsługi. Chwilę później gorący płyn wypełnił szklankę. Maszyna zaczęła krztusić się i parskać, po czym zwieńczyła dzieło grubą warstwą piany. Kreator uniósł naczynie i krytycznym spojrzeniem zmierzył zawartość. Idealnie rozdzielone warstwy, puszysta, mleczna pokrywa, wzorcowe kolory. Nie było do czego się przyczepić. Znakomity smak, przywodzący na myśl beztroską podróż pośród chmur, utwierdził go w przekonaniu, że zakup maszyny do kawy był jedną z najlepszych decyzji w jego życiu. Ustrojstwo zachęcająco mrugało diodami. – Kosmiczne… O, a teraz… cappuccino! – Kreator z zapałem świeżo upieczonego właściciela ekspresu sięgnął po kolejny wkład. – Niebo w gębie… – mruknął po chwili. Wkrótce przyszła kolej na caffè coretto, noisette, mocca, frappe, wiener melange… Wrażenia wciąż jednak mogły zostać przebite. Nadszedł czas na espresso… * W Kwaterze Głównej Dowodzenia Kulą Ziemską i Okolicami panował niewyobrażalny chaos. Pełne niewiarygodnych treści meldunki nadchodziły ze wszystkich stron świata. Pomniejsze Centra DKZiO, rozmieszczone na kontynentach, alarmowały główny punkt dowodzenia. Zaczęło się tuż po ósmej czasu Zulu. Telefaksy w Kwaterze Głównej zaczęły wyrzucać z siebie zadrukowane kartki z prędkością karabinu maszynowego, a treść przekazywanych informacji jeżyła włosy i przyprawiała o dreszcze. Równocześnie rozdzwoniły się wszystkie telefony. „Jowisz zniknął!” Szef KG, zwykle zajmujący się nadzorem nad poczynaniami podwładnych, natychmiast objął bezpośrednie dowodzenie. W trybie awaryjnym sprowadzono dodatkowe siły i środki; wszyscy i wszystko pracowało pełną parą. Centralny ekran wyświetlał zdjęcia satelitarne, które nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Pomiędzy Marsem a Saturnem ewidentnie brakowało Jupitera. Środki łączności w krótkim czasie rozgrzały się do białości. Obraz nie pozostawiał złudzeń. Układ Słoneczny w obecnej chwili liczył o jedną planetę mniej. Gorączkowe poszukiwanie wyjaśnień, prowadzone przez Centra na wszystkich kontynentach, nie dały żadnych pozytywnych rezultatów. Co gorsza, po godzinie zniknęła również Wenus. Tym razem w Kwaterze Głównej zapadła straszliwa w swej głębi cisza i trwała dobre piętnaście sekund. W szesnastej gwar wybuchł na nowo. Około godziny osiemnastej Ziemia była już jedyną planetą w Układzie Słonecznym, który pół godziny później utracił prawo do swej nazwy - jego centralna gwiazda zniknęła. Przerażenie sięgnęło zenitu. – Oby to było zwyczajne przejście pod horyzont – rzucił grobowym głosem Szef i westchnął ciężko. Jednak ani jemu, ani żadnemu innemu człowiekowi nie było dane doświadczyć widoku Słońca po raz kolejny. Ziemią targnął straszliwy wstrząs. Potężny wiatr kładł pokotem budynki i kruszył góry. Monstrualne fale docierały do najdalszych zakątków lądu, pochłaniając wszystko, co napotkały na swej drodze. Zagłada i anihilacja w śmiertelnym tańcu unicestwiały Błękitną Planetę. Niespodziewanie kataklizm wygasł. Lecz chwilę później nieliczni, którzy przeżyli atak żywiołów, zostali zalani ukropem. Ziemia przesiąkła wrzątkiem. Świat umarł. * Gorzki, głęboki smak wstrząsnął Kreatorem do głębi jestestwa. Espresso, istny szatan, brylant wśród kawowych diamentów, w jedyny słuszny sposób ujawniający prawdziwą moc mielonych ziaren, okazało się być zbyt wielkim wyzwaniem. Odczucia złagodziła odrobina śmietanki z Drogi Mlecznej, doprawiona garstką błękitnych
22
karłów. Kreator wziął kolejny łyk i rozparł się na świetlistym tronie. – A jutro spróbujemy UDFj-39546284… - postanowił, dopijając ostatnią kawę w nieistniejącym już Układzie Słonecznym.
Milena Zaremba
23
Zajączek
Paweł WojczyŃski
– Jezu Chryste, czyś ty zwariował? Młody Jezus zatrzymał się w pół kroku. – Co to ma być? – spytała Maryja, podpierając ręce na biodrach, jak to czyniła w chwilach złości. – Jak to co? – spytał chłopiec, uśmiechając się szeroko. – Zajączek. – A po co ci on? – Wypełniam wolę mego ojca – stwierdził Jezus pełnym powagi głosem. – Twego ojca mówisz? Józek, chodź no tu na chwilę! – krzyknęła Maryja przez ramię. Józef dopiero po drugim nawoływaniu odpowiedział, przerywając na chwilę piłowanie kolejnego drzewa. Wyłoniwszy się z warsztatu, obsypany trocinami, ubrudzony pyłem i zlany potem, spytał: – O co chodzi? – Ty mu kazałeś przywlec to „coś” do domu? – Maryja wskazała wierzgającego nogami zająca. – A gdzie tam – Józef wzruszył ramionami. – Pierwsze widzę. – On twierdzi, że ty. – Pewnie znowu chodzi o tego drugiego – odparł wskazując niebo, po czym wrócił do warsztatu. Maryja zesztywniała na moment. – Ano tak, to stąd go masz? – wybąkała cicho, zerkając dyskretnie w niebo. – Następnym razem sprecyzuj o którego ojca ci chodzi dobrze? – poprosiła, odwracając się do syna. – Postaram się. Chociaż sądziłem, że się domyślisz, skoro wspominałem ci już o tym. – O czym niby? Jezus wywrócił oczami jak typowy, podirytowany, nastolatek. – Jak to o czym? – spytał. – Ojciec kazał mi wybrać zwierzę, które będzie moim symbolem, tu na Ziemi. – I wybrałeś akurat zająca? Nie było innych zwierząt? – No, były – Jezus zmieszał się lekko. – Ale zajączki są takie fajne, puchate – dodał po chwili, głaszcząc zwierzątko i drapiąc za uchem. – Ale to ma być symbol tego, kim będziesz. Chcesz żeby wszyscy kojarzyli cię z tym czymś? – wskazała z odrazą szaraczka. – No, ale mamo… – Żadne, ale – zdenerwowała się Maryja. – Zając odpada. Nie pozwolę, by mojego jedynego syna przez wszystkie wieki kojarzono z czymś takim – skwitowała, spoglądając z odrazą na zająca. – No to co mam wybrać? – nie wytrzymał Jezus. – Może mysz? Albo kota? – Nie wygłupiaj się. Masz zbawić ludzkość, a mimo swojego wieku dalej zachowujesz się jak gówniarz. – No to może baran?! – wykrzyknął zdenerwowany wypuszczając, zająca z rąk, który korzystając z chwilowej okazji czmychnął przez uchylone drzwi. – W sumie to nie jest taki głupi pomysł – wtrącił się do dyskusji Józef. Maryja spojrzała na niego zdziwiona, ale zaraz uśmiechnęła się radośnie. Jezus natomiast, dobrze wiedząc co się święci, odwrócił się na pięcie i ruszył w ślad za zającem. – Wy to zawsze musicie postawić na swoim – rzucił przez ramię i zniknął za drzwiami. *** Mały chłopiec krzyknął, czy wręcz zakwiczał radośnie, wyciągając czekoladowego zająca z koszyczka ze święconką. Rzucił przelotne spojrzenie rodzicom, by upewnić się, czy na pewno może skosztować tego przysmaku wszystkich dzieci. Gdy nie zauważył ani cienia sprzeciwu, a wręcz wyraźną aprobatę, zabrał się za obdziera-
24
nie zajączka ze sreberka. – I kto tu zawsze stawia na swoim? – spytała Maryja, obserwując całą scenę z lekkim uśmiechem. – Po kimś to w końcu mam – odparł Jezus stając obok niej. – Ale uznajmy to za kompromis – dodał po chwili, gdy rodzinka zasiadła do stołu i w ruch poszły sztućce, talerze, chleb i maślany baranek. – Oj synu, synu… – Maryja uśmiechnęła się, kręcąc głową ze zrezygnowaniem.
Chrystus w Limbo Andrzej Betkiewicz
Kolejna cywilizacja do uratowania? Musiałeś tyle eksperymentować, Tato? Najpierw Xill i Prwtt, których ożywiłeś na planecie Karr. Oczywiście Szatan skusił ich, występując w postaci amorficznej istoty. Potem tych troje, których imion wypowiadać nie potrafię. Ani nawet pomyśleć. Trzy płcie to był dobry pomysł, ale Szatan zagrał na zazdrości i chuci. Upadli. Potem jeden, samotny. Tym razem osadziłeś go na gazowym olbrzymie. Ale Szatan uwiódł go, występując jako strumień grawitacji. Pomagał Ci zaprojektować wszechświat, więc nie ma się czemu dziwić. A teraz ludzie. Pieprzeni Adam i Ewa! Musieli zeżreć to jabłko? W ogóle co za pomysł z tym Rajem? Popełniłeś ten sam błąd co za pierwszym razem, Ojcze! Potem te klęski, próby napraw – Złote Cielce, nie do końca skuteczne Potopy, jakieś Plagi, faryzeusze. Nawet nie pamiętam, w jakiej kolejności! I w swoim Wielkim Miłosierdziu postanowiłeś im wybaczyć. Więc Ja po raz kolejny miałem umrzeć. Dziękuję. Wspaniały pomysł na prezent dla kochającego Syna. Wisiałem, długo wisiałem. W końcu przebili mi bok włócznią, bym mógł spokojnie opuścić cielesną powłokę. Tylko skurwysyni poili mnie cały czas octem, żebym był jak najdłużej przytomny, jak najdłużej cierpiał. Okrutny gatunek! Poprzednie przynajmniej mordowały mnie bardziej humanitarnie. Ale ostatecznie, na szczęście, umarłem dość szybko. Człowiek to niezwykle kruche stworzenie, w porównaniu z takim na przykład orrghem. Abyś mógł wybaczyć orrghom ich grzechy, musiałem trwać w agonii dobre dwa miesiące. Znalazłem się w białej poczekalni, jak zawsze. Umówiłem się z uczniami, że za kilka dni wrócę, pokażę się komu trzeba i pójdę do Domu. A tu psikus! Pojawił się archanioł Michał i powiadomił mnie, że pójdzie w zastępstwo, bo ja, czytajcie uważnie, za moje nieposłuszeństwo w myślach, mam wybrać się do Piekła! No, cholera jasna! Skąd taki pomysł?! Pomimo irracjonalności tej sytuacji do Piekła trafiłem. Włochate stworzenie obdzierało człowieka ze skóry. Inna istota z czułkami (w której rozpoznałem drugi eksperyment Ojca; nazwa „czułkowca” była zbyt skomplikowana, bym ją przytoczył) grał w kości z poślednim diabłem i potępieńcem. W oddali jakiś królik spółkował z kobietą. Dziwny widok, ale w moich życiach zwykłych i wiecznych mogłem zaobserwować prawie wszystko. Tłum ludzi gnany przez orrgha z bronią przeciskał się przez olbrzymi lejek, inni natomiast kąpali się w płomieniach. Co ja tam robiłem? Jakie
25
cierpienia na mnie czekały? Podszedł do mnie zdezorientowany Szatan, opuszczając posterunek na okrągłej wieży. – Jezus?! Co Ty, do Matki Boskiej, wyprawiasz w mojej domenie? Szczególnie, że Matki masz już cztery! A, przepraszam. Pięć. Dziwna to była rasa, podwójne narodziny... Okropne! Wpadłeś na wizytację? – zapytał szczerze zdziwiony i trochę zaniepokojony. – Nie. Ojciec mnie tu zesłał – odparłem słabym głosem. – Bo zgrzeszyłem. Myślą. Szatan wytrzeszczył oczy i zmienił kilkukrotnie postać. Dla uproszczenia komunikacji przebywaliśmy w ludzkich postaciach. Udało mu się odzyskać sylwetkę postawnego mężczyzny z rogami. – Wiesz co, Baranku? – Pan Piekieł uśmiechnął się szelmowsko. – Mnie już do Piekła nie wtrąci. Zamiast włazić do tamtej dziwnej paszczy, co dla świeżynek jest przeznaczone – wskazał trójzębem olbrzymią postać, w której rozpoznałem Prrwt’a – chodź się napić dobrego wina. Poszedłem.
Prawdziwa Natalia Szczepkowska
Padał deszcz. Zwyczajny, zimny, niewidoczny w szarówce zapadającego wieczoru, natarczywy. Bębnił niecierpliwie o poręcze, w nieregularnych pluskach rozbijał się na parapetach, lekko pukał w dobrze pozamykane drzwi. Dopraszał się uwagi, mierząc w kapelusze przechodniów, ślizgał się po dachach, tańczył na bzyczących do taktu drutach wysokiego napięcia. Taka po prostu zwykła, cholerna kapanina, która jesienią, w dodatku jeszcze w środku tygodnia, nie cieszy nikogo. Bez burzy nawet, bez słońca za chmurą w tle, bez sensu. Szła pustą ulicą, mijając pochylone, zakapturzone postaci. Bo tylko w filmach podczas takiej pogody wychodzą z domu rozchichotane pary zakochanych, by on ją całował pod parasolem, by ona przeskakiwała kałuże w modnych kaloszach w kwiaty. A ta miała na stopach tylko pantofle, ale w zasadzie mogła być boso. Czuła wodę, wszędzie wodę. Denerwujące krople na okularach, na karku zimna dłoń niewidzialnego oprawcy, rechot psychopaty, gdy trzaskało o skórzaną kurtkę na ramionach. Zgarbiona, szybko przemierzała znajome ulice, każdy krok bliżej domu, bliżej wanny z gorącą wodą, bliżej czekającego męża. Nie czuła się bohaterką romansu, nie spoglądała na boki, nie kontemplowała przyrody, nie marzyła o wakacjach na Bali. Była normalną kobietą, myślała o praniu i przedszkolu dla córki. Była z krwi i kości, prawdziwa. A z nieba padał prawdziwy deszcz. I strzał też był prawdziwy. I śmierć.
26
STUSŁÓWKA
Prawdziwa władza Michał ZieliŃski
Ona, bezbronna istotka, oczekująca tego, co nieuniknione. I ja – władca życia i śmierci, w każdej chwili gotowy targnąć się na jej najcenniejszy skarb. Pełnia, środek puszczy. Idealne miejsce. Idealny czas. Nie mogąc powstrzymać pierwotnych instynktów, zacząłem ją pospiesznie pochłaniać. Regularne skurcze, spazmy ciała. Ekstaza w najczystszej postaci. Na kilka sekund nasze sylwetki stały się jednością. Stało się. Choć chwilowa, rozkosz była nie do opisania, porównywalna do uczucia po zażyciu najlepszych narkotyków. Cienka strużka krwi leniwie naznaczała skórę. Znów poczułem, że żyję. Gdy było po wszystkim, przyszedł czas na to, co również nieuniknione. – Ile się należy? – Trzysta złotych, Edziu. Cholerny kapitalizm.
28
SUBIEKTYWNIE
Ballada o kuternogach Anna Klimasara Proza nieco kulawa
Opis książki „Ballada o kuternogach” Pawła Szlachetki zainteresował mnie od pierwszego zdania: „Powieść sensacyjna osadzona w realiach Polski z czasów ustrojowej transformacji”. Rzeczone czasy pamiętam, może mi się spodobać, pomyślałam. Dalej w opisie było już tylko lepiej: włamywacze wychodzą z więzienia, zderzają się z nową rzeczywistością i starymi znajomymi. Chcą zapomnieć o kryminalnej przeszłości, ta jednak im na to nie pozwala. Jakże mogłoby mnie to nie zainteresować? Od razu przyszedł mi do głowy film „Vabank”, który co prawda osadzony jest w nieco odleglejszych czasach, ale zarys całości wydał mi się podobny. Zabrałam się więc za lekturę, chcąc jak najszybciej skonfrontować swoje oczekiwania z powieścią. I – parafrazując cytat z „Chatki Puchatka” – im bardziej czytałam, tym mniej odnajdowałam elementów, które mnie do książki zachęciły. Zacznijmy jednak od początku – ab ovo, jak mawiają starożytni Rzymianie, czyli od jajka. A w zasadzie jaja, bo pomysł na powieść niewątpliwie był z jajem. Trzech włamywaczy w słusznym wieku odzyskuje po piętnastu latach odsiadki wolność i odkrywa, że świat uległ przerażającym zmianom. Wiadomy mur upadł, pozwalając zalać kraj fali rozszalałego kapitalizmu, w którym najlepiej odnajdują się wszelkiej maści cwaniacy i kombinatorzy. Wszystko niby podobne, a jednak inne. Ci sami ludzie, ale wyznający nowe zasady. Te same układy, ale opatrzone nowymi nazwami. I nawet niektóre słowa nie znaczą już tego co kiedyś. Mateusz, Tolo i Krzywy nadziwić się temu nie mogą, a ich próby znalezienia sobie miejsca w demokratycznym kraju są według mnie zdecydowanie najmocniejszym punktem książki. Jeżeli dołożymy do tego próbę ocalenia złodziejskiego honoru, który najwyraźniej nie zdołał przekroczyć granicy roku 1989, to trzeba przyznać, że pod tym względem autor spisał się wyśmienicie. Pod innymi niestety „Ballada o kuternogach” nieco mnie rozczarowała. Przede wszystkim zabrakło mi obiecanego klimatu Pragi. Nie wątpię, że autor zna go doskonale, jednakże w powieści próbował go oddać za pomocą dość bezładnej zbitki scenek ze sztucznie brzmiącymi dialogami i szeregu mocno nieświeżych dowcipów, topornie wplecionych w fabułę, co po prostu nie mogło się przełożyć na swoistą poetykę tej niezwykłej dzielnicy Warszawy. Sporo zastrzeżeń można mieć również do wątku kradzieży, w którą wbrew własnej woli zostają wplątani bohaterowie. Przez dziewięćdziesiąt procent książki poznajemy plejadę postaci mniej lub bardziej związanych z wątkiem głównym, po czym szast-prast i po sprawie. Nie sposób nie przywołać w tym miejscu wspomnianego już filmu „Vabank”, w którym najsmaczniejszym fragmentem było właśnie ujawnienie tajemnicy fortelu obmyślonego przez bohaterów i delektowanie się finezją, z jaką wyrównali rachunki z przeciwnikiem. W „Balladzie o kuternogach” wyjaśnienia są dość mgliste i niby wszystko wiadomo, to jednak finezji brak… Czy jest to powieść, którą bym Wam jednoznacznie odradzała? Niekoniecznie. Jest to powieść nierówna, w której fragmenty bardzo dobre przeplatają się z tymi potraktowanymi po łebkach. Możliwe, że autor chciał upchnąć w tekście zbyt wiele warstw – nostalgiczną podróż w przeszłość, barwny obraz stołecznego światka przestępczego, intrygę kryminalną – przez co nie poświęcił wszystkim należytej uwagi. Niewątpliwie jest to książka wyróżniająca się w swojej kategorii rozbudowaną warstwą socjologiczną, ukazującą przemiany ustrojowe z perspektywy bądź co bądź przestępców, ale z kategorii tych poczciwych, którym można tylko kibicować w starciu z organami ścigania (szczególnie jeśli
30
reprezentuje je ktoś taki jak podinspektor Mogielnicki – szwarccharakter powieści). Dlatego nie przekreślam „Ballady o kuternogach”. Możliwe, że inni czytelnicy nawet nie zauważą tego, co w moich oczach stanowi jej wady, i dadzą się ponieść opowieści o trzech takich, którzy naprawdę chcieli żyć uczciwie… Tytuł: Ballada o kuternogach Autor: Paweł Szlachetko Wydawca: Prószyński i S-ka ISBN: 978-83-7839-516-4 Ilość stron: 480 Data wydania: 24 maja 2013
Dom Wergiliusza Aleksander Kusz Ocean niewiadomej
Wydawnictwa co jakiś czas przesyłają swoje zapowiedzi wydawnicze, czasami nie przesyłają, czasami trzeba zajrzeć na ich stronę. To zależy od Wydawnictwa i od osób pracujących w marketingu. Replika przesyła zapowiedzi, zawsze można sprawdzić co wyjdzie, zamówić do recenzji, gdy któryś recenzent chętny. Wklejam też informację na Szortal, żeby wszyscy dowiedzieli się co i kiedy wychodzi. W taki oto sposób dowiedziałem się o nowej książce Krzysztofa Pieczyńskiego. Z tej racji, że autor zawsze mnie intrygował, to z miejsca zamówiłem książkę do recenzji i kiedy przyszła przełożyłem ją na początek kolejki i natychmiast wziąłem się za czytanie. Muszę Wam na początku powiedzieć (właściwie to już nie jest początek, bo wstęp już był, ale powiedzmy, że to początek zasadniczej części), że Krzysztof Pieczyński to dla mnie bardzo wartościowy człowiek, człowiek, który nie poddał się maszynie, która próbowała go przemielić, wessać, w miarę inteligentnie omijał rafy i zagrożenia zostania celebrytą. Czasami zostawał nim na chwilę, by zaraz się tym znudzić i pójść swoją drogą, której nikt naokoło nie rozumiał (Co ty robisz? Rezygnujesz z takiej kariery? Nie wyjeżdżaj, stracisz wszystko co udało ci się do tej pory zdobyć! Pisanie? Po co ci to?). Nie wiem oczywiście, czy tak to było, ale wygląda na to, że doskonale umiał sobie radzić i robił to na co miał ochotę. Czasami robił karierę aktorską, czasami z niej rezygnował, zaszywał się gdzieś i pisał. Pisał, bo to jego pasja, nie wiadomo, czy aby nie większa niż aktorstwo. Do tej pory autor wydał osiem książek, Dom Wergiliusza to jego dziewiąta książka i zarazem pierwsza powieść. Przeczytałem blurb, który jeszcze bardziej mnie zaintrygował, opowieść o miłości, o Bogu, o dążeniu. Usiadłem w kąciku i zacząłem czytać…, by po kilkunastu stronach zorientować się, że nie wiem co czytam. Założyłem, że to moje zmęczenie i odłożyłem książkę. Następnego dnia, spokojniejszego, znowu nie potrafiłem ‘wejść’ w książkę. Czułem się jakbym się odbijał od ściany, jakby ta książka nie chciała zostać przeze mnie przeczytana. Nie będę kontynuował moich czytelniczych opowieści, napiszę tylko, że pomimo wielu prób, przebijania się przez treść, nie potrafiłem skończyć tej
31
książki. Z racji takiego, a nie innego podejścia do literatury jest to dla mnie ogromna porażka. Nie napiszę więc tej recenzji do końca. Właściwie wcale jej nie napiszę. Nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, czy ta książka jest tak genialna i jej po prostu nie zrozumiałem, czy trafiła na moje złe/inne dni, kiedy taka treść do mnie po prostu nie dociera, czy wreszcie, że jest tak napisana, że nie da się jej przeczytać. Krzysztof Pieczyński wydał swoją dziewiątą książkę – Dom Wergiliusza. Jest to zarazem jego pierwsza powieść. Książka ma 294 strony i wydało ją Wydawnictwo Replika w maju 2013 roku. Same suche fakty, ale to wszystko co mogę napisać. Przepraszam. Autor: Krzysztof Pieczyński Tytuł: Dom Wergiliusza Wydawnictwo: Replika Data wydania: maj 2013 r. Liczba stron: 294 ISBN: 978-83-7674-251-9
Felix Net i Nika oraz Nadprogramowe Historie Kuba Lizak
Właśnie skończyłem lekturę książki pt.: „Felix Net i Nika oraz Nadprogramowe Historie”, która jest ostatnią częścią serii. Seria Rafała Kosika jest jedną z moich ulubionych i zawsze z niecierpliwością czekam na nową część przygód trójki gimnazjalistów. Podzielę się z Wami swoją opinią :) Rafał Kosik znowu zabiera nas w niesamowity świat tytułowych bohaterów. Tym razem nie jest to jedna cała historia, ale kilka przezabawnych opowiadań, pełnych nagłych zwrotów akcji i przygód. Mafia sześciopalczastych tubylców, tajemniczy złodziej kradnący szkolną kredę, Romantyczny Interdyscyplinarny Projekt na Walentynki oraz pełne grozy zdarzenia w gazowni – to zapowiedzi tylko niektórych perypetii, które spotykają Felixa, Neta i Nikę… a przy okazji bawią czytelnika. Moim zdaniem najlepsza historia w tym zbiorze to „Ściema Smoczysława”, która jest pełna naprawdę śmiesznych i absurdalnych wydarzeń. Książkę czytałem z ogromną przyjemnością. I świetnie się przy niej bawiłem. Tak jak w poprzednich częściach, tak i w tej podoba mi się młodzieżowy slang oraz luźny styl, którym posługuje się autor. I jak wcześniej podczas czytania powieści pana Kosika, odnajdywałem tu informacje z dziedziny informatyki i robotyki. Książkę najlepiej przeczytać po zapoznaniu się z poprzednimi częściami cyklu, ponieważ czytelnik odnajdzie w niej dużo nawiązań do poprzednich części. Jednak wydaje mi się, że jeśli ktoś zdecyduje się na przeczytanie jej, nie zapoznawszy się z wcześniejszymi częściami, też miło spędzi przy niej czas, a po jej przeczytaniu na pewno sięgnie do całości cyklu.
32
Nie napisałem nic o minusach książki z prostego powodu – moim zdaniem po prostu ich nie ma :) Osobiście bardzo polecam tę książkę. Autor po raz kolejny potwierdził, że jego książki są świetne i mogą być pierwszorzędną lekturą dla gimnazjalistów. Autor: Rafał Kosik Tytuł: Felix, Net i Nika oraz Nadprogramowe Historie Wydawca: Powergraph Data wydania: 2013 Liczba stron: 480 (z minimalna ilością reklam) ISBN: 978-83-61187-78-3
I dusza moja Bartłomiej Cembaluk Spojrzenie w głĄb duszy Parę miesięcy temu Michał Cetnarowski objął funkcję szefa działu prozy polskiej w „Nowej Fantastyce”, stając się tym samym osobą decydującą czyj tekst zagości na łamach miesięcznika, a kto obejdzie się smakiem. Początki jego pracy pokazują, że umie się odnaleźć w nowej roli i z licznych utworów spływających na redakcyjną skrzynkę mailową wybiera te, które rzeczywiście warte są uwagi. A jak jemu samemu idzie z pisaniem? Cztery lata temu opublikował zbiór opowiadań „Labirynty” i zamilkł. Na księgarskie półki powrócił dopiero w tym roku, a to za sprawą wydanej przez Powergraph powieści „I dusza moja”. Jak się ona prezentuje? I czy redaktor Cetnarowski poza wyszukiwaniem dobrych tekstów, sam potrafi takie pisać? Sprawdźmy. Akcja książki rozgrywa się w podwrocławskich Strzeszowicach, a jej oś fabularną stanowi strzelanina mająca miejsce w tamtejszym liceum. Na dobrą sprawę w tym momencie można by zakończyć opisywanie zaprezentowanych przez Cetnarowskiego wydarzeń, gdyż oprócz owej masakry nie dzieje się nic. Owszem, jest ona opisywana z wielu perspektyw, ale gdyby punkt po punkcie wymieniać to, co się stało, stworzona lista byłaby bardzo krótka. Jednak świat zewnętrzny nie jest w tej powieści najważniejszy, a zdaje się wyłącznie stanowić pretekst do zaprezentowania szeregu ludzkich postaw poddanych ciężkiej próbie. To taka operacja na otwartej duszy, podczas której pisarz wydobywa ze swoich bohaterów najgłębsze, a zarazem najbardziej szczere emocje, całkowicie ich obnażając. Pokazuje prawdę nie tylko o nich, ale o wszystkich ludziach, którzy dopiero w skrajnych sytuacjach nie mają nic do ukrycia. Narratorami utworu są uczennica Wioleta, jej bezrobotny ojciec Jerzy, młoda polonistka Ewa, świeżo upieczony policjant Rafał oraz Adam – żądny sławy dziennikarz lokalnej telewizji. Każde z nich w inny sposób widzi zaistniałą sytuację, bo i z innego miejsca jej się przypatruje. Część znajduje się w samym środku śmiertelnego wiru, a część chce się dopiero do niego dostać, czy to aby ratować ukochane dziecko, czy też w celu
33
zdobycia gorącego materiału na news. Tym co wszystkich łączy jest oszałamiający strach, który spływa na nich wraz z pojęciem rozmiaru tragedii. Jednym odbierze on jakąkolwiek możliwość działania, a innym doda wręcz sił i skłoni do rozpaczliwych zagrań. Można też udać się do krainy fantazji i spotkać z wyimaginowanymi przyjaciółmi, którzy pomogą przetrwać koszmar. Widzimy, jak złożona jest ludzka psychika i na jak wiele sposobów może nami pokierować. Inną rzeczą, którą Cetnarowski stara się naświetlić, są zachowania poszczególnych grup społecznych, reprezentowanych przez bohaterów głównych oraz drugoplanowych. Policjanci jak mogą starają się unikać wypełniania obowiązków, a nauczyciele jedynie na początku drogi zawodowej mają zapał do kształcenia młodzieży, dla której od nauki ważniejsze są imprezy i odkrywanie na różnorakie sposoby swojej seksualności. Ciężko powiedzieć ile jest w tym patrzenia stereotypami, a ile prawdziwych obserwacji, w każdym razie wszystko sprawia wrażenie rzeczywistego. Lepiej by jednak było, gdybyśmy mieli do czynienia z przejaskrawioną wizją autora, gdyż niektóre elementy wręcz porażają. Takiego (przepraszam za wyrażenie) skurwysyna jakim jest Adam nikt by nie chciał chyba spotkać, a Cetnarowski sugeruje, że w światku dziennikarskim postawy i zachowania, które on prezentuje, są na porządku dziennym. Dostaje się wszystkim bez wyjątku i trudno znaleźć jakieś pozytywy. Zaserwowany nam przez pisarza obraz społeczeństwa jest bardzo pesymistyczny i właśnie w taki nastrój wprowadza czytelnika. Jeżeli chodzi o warsztat autora, to niewiele jest rzeczy, do których można by się przyczepić. Potrafi on stworzyć nie tylko ponury klimat, ale i ciągle podtrzymywać napięcie związane z wydarzeniami w szkole, choć jak już wspomniałem, akcji za wiele nie ma. Mnóstwo jest za to retrospekcji i przemyśleń wewnętrznych bohaterów, dzięki którym lepiej możemy zrozumieć powody, jakimi kierują się w swoich działaniach. Razi natomiast budowa zdań, które są wielokrotnie złożone i pełne dygresji. Nie mam pojęcia czemu ma to służyć, gdyż wydaje się, że rozbicie ich na kilka mniejszych niczego by nie zmieniło, poza przystępniejszym odbiorem niektórych fragmentów. „I dusza moja” Michała Cetnarowskiego to bardzo dobry thriller wyraźnie ukazujący wnętrze duchowe i psychiczne człowieka, a także nie patyczkujący się z naszą polską rzeczywistością. Lektura, która zachęca nas do pewnej autorefleksji i odpowiedzenia sobie na pytanie: „A jaka naprawdę jest moja dusza”? Tytuł: I dusza moja Autor: Michał Cetnarowski Wydawca: Powergraph Data wydania: 4.04.2013 r. Liczba stron: 264 ISBN: 978-83-61187-72-1
34
Joyland Paulina Kuchta Kuglarz z kuglarzy Kiedy czytałam Rękę mistrza czy Misery, myślałam, rany jak ja chciałabym tak pisać. Marzenia to jednak piękna rzecz, prawda? Byłam oczarowana. CzyJoyland to równie mistrzowska powieść, czy może autor ma te nadzwyczajne opowieści już za sobą? King zabiera nas po raz kolejny w podróż. Jakby mówił: Słuchajcie, opowiem Wam taką oto historię. Student college’u Devin Jones podczas wakacji zatrudnia się w parku rozrywki. Próbuje uleczyć złamane serce po swojej pierwszej, beznadziejnej miłości. Długo nie może pogodzić się z tym, że co było, niestety nie wróci. Jednak praca w Joylandzie odmieni całe jego życie… Już sama okładka Joyland jest obietnicą. Obietnicą strachu, trzymania w napięciu do ostatniej kartki. Wejdź jeśli się odważysz. Oczywiście wchodzę w to, czytam, czekam, aż zacznę się bać. Nie boję się, myślę, może za dużo już obejrzałam i przeczytałam horrorów. Nie, to King jest inny. Czy mi to przeszkadza? Nie. Wciągam się, odkrywam, przeżywam - złamane serce bohatera, chorobę chłopca, dawne zbrodnie. A King urzeka stylem i chociaż to nie jest jego najlepsza powieść, to i tak robi ogromne wrażenie. Autor zabiera nas w sentymentalną podróż przez Amerykę lat 70-tych. A konkretnie - jest rok 1973, jedziemy pickupem do wesołego miasteczka, tam gdzie sprzedają… no właśnie co? Oczywiście zabawę! Tam, gdzie są kuglarze z kuglarzy, ze swoją gadką. Wozimy się burakowozami, idziemy na wciągarkę łosi, a zdjęcia robią nam Gwiazdeczki w zwiewnych zielonych sukienkach i zabawnych czapeczkach à la Robin Hood. Czujecie ten klimat? O tej opowieści nie myśli się jak o „fikcji”, ale jako o przesyconej emocjami i wspomnieniami sentymentalnej podróży. To nie jest horror, jak Lśnienie czy Miasteczko Salem, ale świetna obyczajowa powieść o dorastaniu i zrozumieniu tego, co ważne. King tak doskonale oddaje szczegóły, że ma się poczucie uczestnictwa w wydarzeniach. Więc byłam po trosze każdym z bohaterów, byłam w ich skórze i dobrze było przeżyć te wszystkie emocje. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to najlepsza powieść Kinga jaką czytałam, że duch jakoś nie straszy i mogłoby go równie dobrze nie być. Ale nie zraziło mnie to. Bo nie czytamy tej opowieści dla grozy, a właśnie dla warstwy obyczajowej, dla klimatu Ameryki lat 70-tych, atmosfery panującej w lunaparku i ludzi w nim pracujących. Nic szczególnego nie musi się dziać, nic nie musi nas przestraszyć, a jednak zostajemy wciągnięci. Bo King urzeka stylem i doskonale snuje opowieść. Jeśli ktoś spodziewa się horroru, być może będzie zawiedziony. Ja z całą pewnością nie jestem. Powieści Kinga chyba mają to do siebie, że po przeczytaniu pozostaje zachwyt graniczący z euforią sprawiający, że nie zauważamy drobnych wad. Jeśli zauważamy, to wybaczamy. Są książki, o których nie ma nawet co się rozpisywać, pozostaje tylko poczucie zmarnowanego czasu i nie wiadomo, jak je skomentować. Z powieściami Kinga jest inaczej, potrzeba czasu, by dopatrzyć się drobnych niedociągnięć, nabrać dystansu. Ja ich nadal nie widzę, no dobra, może ten nieszczęsny duch. Oczywiście możecie mi nie wierzyć, że dla fanów mistrza to będzie uczta. Cóż, musicie się sami przekonać… Dla mnie to była magiczna wyprawa w przeszłość.
35
Autor: Stephen King Tytuł: Joyland Wydawca: Prószyński i S-ka Rok wydania: 2013 Oprawa: miękka ze skrzydełkami Liczba stron: 336 ISBN: 978-83-7839-535-5
Mumia Świętego Piotra Hubert Przybylski Poszukiwacze cudownej mumii Wśród tysięcy (jeśli nie więcej) książek i filmów o fikcyjnych tajnych akcjach przeprowadzanych przez strony uczestniczące w II wś., znajdziemy na pęczki historii walki o superbroń, która ma odwrócić koleje wojny i zapewnić jej posiadaczowi ostateczne zwycięstwo. Wśród niezniszczalnych samolotów i czołgów, bomb atomowych i przeróżnych super-rakiet, swoje miejsce mają także relikwie kultów religijnych, najczęściej związane z chrześcijaństwem. W tej ostatniej grupie prym wiodą włócznie (Przeznaczenia i Świętego Maurycego) i te, na które z takim poświęceniem polował Indiana Jones. Znaczy, Arka Przymierza i Święty Graal. Ale chyba jeszcze nigdy (a przynajmniej ja się z czymś takim nie spotkałem) przedmiotem pożądania nie była mumia. A konkretnie, mumia Świętego Piotra, o którą, w najnowszej powieści Marka Ławrynowicza pod takim właśnie tytułem, będą walczyli naziści i Sowieci... Jest środek II wś. Na froncie wschodnim, po serii porażek, Niemcy przechodzą do defensywy. W tym właśnie momencie, do niemieckiego szpiega w Moskwie zgłasza się profesor moskiewskiej Akademii Medycznej, Jakub Abramowicz Henefeld, który składa nazistom ciekawą ofertę. W zamian za uwolnienie z getta i bezpieczne przetransportowanie do USA swoich synów obiecuje przekazać informacje na temat cudownej broni Stalina, dzięki której Sowietom udało się niemożliwe - obronić Leningrad, Stalingrad i Moskwę. Wkrótce potem rusza ściśle tajna operacja, której celem jest podmiana spoczywającej w podziemiach Kremla mumii na falsyfikat i wywiezienie jej do Berlina. Fabuła powieści stoi na wysokim poziomie. Narracja jest prowadzona sprawnie i zachowane są odpowiednie proporcje pomiędzy fragmentami z szybszym i wolniejszym tempem akcji. Cały czas dzieje się coś, co podsyca naszą ciekawość - nawet w tych wolniejszych partiach powieści. Co prawda napięcie mogłoby być podtrzymywane na nieco wyższym poziomie i, jak na mój gust, w końcówce powieści autor tak jakby sobie odpuścił, przez co wyszła ona zbytnio rozwleczona, ale nie wpływa to jakoś przesadnie na odbiór całości. Duży plus należy się Ławrynowiczowi za to, że przy takim stopniu uniewiarygnienia fabuły, umiał z tego wybrnąć bez odstawiania logiki na boczny tor. Każde, nawet najbardziej dziwne i nierealne zachowanie bohaterów, czy też rozwiązanie wątku, umiał umotywować mądrze i z sensem, przez co ani razu nie miałem wrażenie, że czytam wyssane z palca banialuki. Niewielu autorów potrafi coś takiego.
36
Mam nieco mieszane odczucia jeśli chodzi o kreację bohaterów powieści. Tak jak Wiesego, Muttelbacha i Rybakowa polubiłem od razu, tak z najgłówniejszym bohaterem - Henefeldem mam problem. Nie wiem, nie umiem sprecyzować, czy tu chodzi o jego postawę życiową, czy o coś innego, ale jakoś nie mogłem w 100% się do niego przekonać. Cały czas mam też jakieś takie ździebko świerzbiące mózg wrażenie, że autor chciał go uczynić idealnym przeciętniakiem, który musi działać w niezwykłych okolicznościach, ale cokolwiek przesadził z tymi sztywnymi, ograniczającymi postać Henefelda ramami. Daję „Mumii świętego Piotra” 8/10. To bardzo dobra, choć z drobnymi wadami, powieść szpiegowsko-przygodowa. Myślę, ze spodoba się każdemu, kto lubi odpocząć przy rozrywkowej, ale jednocześnie inteligentnej lekturze. Zwłaszcza, że tak mało jest jej na rynku księgarskim. Tytuł: Mumia Świętego Piotra Autor: Marek Ławrynowicz Wydawca: Zysk i S-ka Rok wydania - 2013 Ilość stron: 272 ISBN: 978-83-7785-233-0
Nowa Fantastyka 6 (369) 2013 Sławomir SzlachciŃski Ambiwalentne do trzech razy sztuka Określenie ostatnich numerów pisma jako jakościowo zadowalające byłoby sporym niedomówieniem. To były bardzo dobre numery a czerwcowa odsłona doskonale wpisuje się w ten trend. Niemniej jednakowoż aliści. Starożytna tradycja marketingowa każe do każdej beczki miodu dodawać darmową próbkę dziegciu. Odkładając na chwilę rewolucyjne plany odmiany wszystkiego na lepsze dostosujemy się do tego uświęconego obyczaju. Ale o tem potem. Na pierwszy ogień idzie opowiadanie wyróżnione w konkursie literackim Nowej Fantastyki. Skomplikowana ciemność Lucyny Grad to historia umieszczona w afrykańskim interiorze, w rzeczywistości której realną namacalność przenika magia plemiennych wierzeń. W tym aspekcie rzecz ma się pierwszorzędnie, jednak fabularnie rzecz przypomina spacer. Mijamy kolejne lokacje powiązane tylko faktem, że akurat spacerujemy. Spacer raczej rzadko wypełnia nas kipiącymi emocjami i zwykle nie spodziewamy się by zmierzał do dramatycznego finału. Ot, przyjemna, a przynajmniej niezbyt męcząca, monotonna chwila bez szczególnego znaczenia. Tak odebrałem to opowiadanie - zgrabne, gładkie i okrągłe, ale bez emocji. Dla lubiących skojarzenia, owszem, jakośtam podobne do Kirinyagi (i tak, wiem z czym wam się kojarzy zgrabne, gładkie i okrągłe ale to całkiem błędne skojarzenie). Swego czasu Jewgienij T. Olejniczak stworzył rewelacyjną Księgę Besławii. Mieszając swojski realizm magiczny ze współczesną mitologią codzienności czy bliskiej historii, wykreował zupełnie nową jakość. Besławia jest trudna do precyzyjnej lokalizacji i będąc niematerialnym symbolem wyda-
37
je się bardziej uniwersalna. Kolejne opowiadanie w tym tonie, Tajemna historia Nowej Huty ma już bardzo konkretną lokalizację, jest zbiorem wyimków z kultury popularnej. Operuje głównie na współczesnych legendach miejskich, jednym dając nadprzyrodzoną oprawę inne obdzierając z cudowności. I w końcu Widma z czternastej dzielnicy (tryptyk). Tym razem autor skupił się na trzech jedynie historiach, z których żadna nie funkcjonuje w szerszej świadomości. Rezygnując z zabawy popularnymi mitami, daje nam w zamian magiczne historie, które być może mogą się wydarzyć gdzieś obok nas, w dobrze nam znanym świecie. Zdecydowanie warto poznać wszystkie te trzy pozycje. W Archiwiście kulturowym Jeremiah Tolbert stawia pytanie o prawo do oceny innych, ich kultury, wyznawanych zasad, moralności. W dość odlegle czasowo umieszczonym SF autor umieszcza współczesne dylematy dotyczące wartościowania kultur, praw jednostki. W lekko ukrytej formie stajemy na balansie pomiędzy uniwersalizmem a względnością. Drugi oddech Mike’a Carey’a to lekko i sprawnie opowiedziana, zgrabna historyjka. Co prawda o zombie, ale świeżo i bezpretensjonalnie. Rzecz jest osadzona w powieściowym świecie autorskiego cyklu i na tyle interesująca, że zostałem kupiony, tzn. mam w planach kupno i lekturę powieści o Feliksie Castorze. Dział literacki zamyka perełka, jaką jest Mono no aware Kena Liu, psychologiczna opowieść SF. Autor coraz bardziej daje się poznać jako wirtuoz gry na delikatnych strunach wrażliwości. Przetrząsa zakamarki ludzkiej duszy nie stroniąc od zaglądania w najmocniej strzeżone i najbardziej wrażliwe miejsca, a przy tym perfekcyjnie unikając banału i naiwności. Zdecydowanie najlepsze opowiadanie numeru Dział publicystyczny otwiera Michał Cetnarowski w optymistycznym raczej tonie podsumowując konkurs literacki. Później mamy Supermana, słaby wywiad w sprawie Iron Mana i nudne opowieści o Star Trek. Konfekcja, konfekcja, konfekcja... eee... miało być konwencja? Czy aby na pewno? Z rzeczy ciekawych mamy szkiełko i oko Marka Grzywacza w sprawie self-publishingu w świecie e-literatury i krótkie, acz niegłupie, dywagacje Wawrzyńca Podrzuckiego nad możliwościami i sensem wskrzeszania wymarłych gatunków. Rozwój nauk biologicznych powoli pozwala na coraz więcej w tym aspekcie, ale czy każdy potencjał warto wykorzystywać? Michael J. Sullivan w swym poradniku przedstawia Taktykę Poprawki. Rafał Kosik tym razem szykuje krucjatę, a przynajmniej ma misję. Może nic nie da się poradzić na to, że świat schodzi na psy we wszystkich niemal aspektach (i tak już od dobrych pięciu tysięcy lat), ale uratujmy chociaż piwo. Kto się przyłącza? Peter Watts znajduje magię w pomieszaniu biologii z matematyką i wywodzi z niej poezję. Przyznam, że początkowo byłem zafascynowany, ale pod koniec felietonu zupełnie się pogubiłem. Chyba rzeczywistość zaczyna mnie wyprzedzać, i to coraz większymi krokami. Na zakończenie Łukasz Orbitowski reklamuje pewien film nagromadzonymi w nim obrzydliwościami i to w ilościach ciężkich do zniesienia przez przeciętnego widza. Cóż, tym razem mnie nie namówi, ale z pewnością znajdzie się kilka osób z odmiennym podejściem do sprawy niż moje. Mini recenzje w miarę przyzwoite, ale tym razem nurtuje mnie co innego. Zaczynam mieć szczerze dosyć masowego zalewu superbohaterami. Coraz bardziej odpycha mnie mielenie miałkiej konwencji. Raz za razem. Jak nie okładka, to artykuł, jak nie artykuł, to trzy artykuły, i tak wkoło, i tak co miesiąc, i znowu, i jeszcze raz, i jeszcze... Superman, Batman, Iron man, Intelektualna Bida z Nędzą Man. Może to nadmiernie subiektywne podejście i może taka jest rzeczywistość, do której pismo musi się dostosować, ale mnie się to zupełnie nie podoba. Pozdrawiam i do następnego razu. Tytuł: Nowa Fantastyka 6(369) 2013 Wydawca: Prószyński Media ISSN: 0867-132X
38
Nowe Sredniowiecze, felietony zebrane Aleksander Kusz Nowe Średniowiecze
W latach 70. i 80. ubiegłego wieku Lech Jęczmyk był dla mnie postacią mityczną, niczym smoki i jednorożce. To jeden z ludzi, który sprowadził do Polski światową fantastykę. Od zawsze czytam książki od stopki, bo interesuje mnie co, kto i jak. Na bardzo dużej ilości dobrych pozycji wydanych we wspomnianych przeze mnie latach, chowanych pod ladą księgarską, jak to się działo w tamtych czasach, pojawiało się nazwisko Jęczmyk. Miałem wtedy wrażenie, że to niemożliwe, że jedna osoba może i potrafi sama aż tyle zrobić, przede wszystkim jako redaktor i tłumacz. Zdziwiłem się jeszcze bardziej, kiedy po latach dowiedziałem się, że działał pomimo licznych przeciwności i trudności, które napotykał. Potem był naczelnym Nowej Fantastyki, próbował bawić się politykę (co chyba szybko mu przeszło, i bardzo dobrze), by wrócić do literatury: redaktorowania, tłumaczenia i pisania felietonów. Te ostatnie ukazywały się pierwotnie w Nowej Fantastyce, ale w późniejszym czasie także w innych czasopismach, takich jak: Inne planety, Najwyższy czas, Nowe Państwo, Fronda i wiele innych. Przedstawiał nam w nich swoje spojrzenie na naszą, zachodnią cywilizację. Spojrzenie inne od tych serwowanych nam przez media: chrześcijańskie i mocno prawicowe. Pierwsze zbiór felietonów, a właściwie esejów został wydany w 2006 roku pod tytułem „Trzy końce historii, czy Nowe Średniowiecze”. Następny ukazał się w 2011 pod tytułem „Dlaczego toniemy, czyli jeszcze nowsze Średniowiecze”. To mocne, zadziorne teksty, przedstawiające przede wszystkim wizję upadającej cywilizacji Zachodu. Tak oto przeszliśmy do sedna, czyli do wydanej właśnie przez Wydawnictwo Zysk i S-ka (bardzo ładnie, co trzeba podkreślić) książki „Nowe Średniowiecze. Felietony zebrane”. Jak już sam tytuł wskazuje, jest to właściwie podsumowanie publicystycznej twórczości Lecha Jęczmyka. Poprawione w niektórych wypadkach, w niektórych z dopiskami, bo w końcu od ukazanie się pierwszych tekstów minęło już ponad 20 lat. Książka składa się z trzech zasadniczych, a właściwie czterech części, bo w czwartej możemy przeczytać wywiady z Lechem Jęczmykiem przeprowadzone przez Filipa Memchesa, Tomasza Szczepańskiego i Marka Oramusa. W pierwszych trzech nie ma zbyt dużych granic pomiędzy treścią felietonów, jak to było w poprzednich tomach. Mamy felietony o cywilizacji, fantastyce i polityce. Pisane zawsze w szerokim, kulturowym kontekście. To teksty ‘niepoprawne’ według obecnej linii politycznej, wychodzące poza stereotypy myślenia o polityce i o cywilizacji, czasami bardzo kontrowersyjne. Najbardziej zapadły mi w pamięć te o naszej upadającej zachodniej cywilizacji. To dobre teksty, poruszające, powodujące refleksję nad sobą i nad tym, co dokoła. Nie trzeba się zgadzać z Jęczmykiem. Ja osobiście nie zgadzam się z nim co do większości teorii spiskowych, natomiast zgadzam się, że doszliśmy do końca naszej cywilizacji. Tak samo jak Lech Jęczmyk myślę, że dalej będzie już tylko gorzej, dalej jest już tylko przepaść. I najgorsze jest to, że pędzimy do tej przepaści rozpędzonym pociągiem, z uśmiechami na twarzach, nie zastanawiając się, czy aby kierunek, w którym zdążamy, jest dobry. W felietonach o fantastyce Jęczmyk-gawędziarz nie zawodzi. Nie ma co się rozpisywać na ich temat. Każdy kto chce znać dobrze fantastykę, powinien się z nimi zapoznać. Najmniej lubię Jęczmyka- polityka, bo tutaj w większości się z Nim nie zgadzam. Nie wierzę w jakąś ogólną teorię spiskową. Wierzę, że to co nam się maluczkim przedstawia, to tylko wycinek rzeczywistości, ale nie wierzę, że może to sięgać aż tak głęboko, a może po prostu nie chcę w to wierzyć, albo
39
nie jestem w stanie przyjąć tej prawdy? Nie wiem. Na samym końcu zbioru, w takiej mini-piątej części zamieszczono ‘myśli nieoryginalne’ autora zbioru. Tutaj także widać wielkość Autora. Pochwała należy się również redaktorowi. To, co mnie bardzo ‘bolało’ w poprzednich tomach, pojawiające się często te same fragmenty, powtórzenia tych samych myśli, wątków w różnych, czasami kolejnych felietonach tutaj zostało wyeliminowane. Powodowało to wcześniej, że miałem wrażenie, że czytam ciągle ten sam tekst. Na szczęście redaktor przeczytał moje uwagi :D, i poprawił co miał do poprawienia. Czytając ponownie teksty Lecha Jęczmyka z podsumowującego Jego publicystyczną twórczość zbioru przypomniał mi się kawał z ojcem i synem. Nie pamiętam go dokładnie, ale leciało to mnie więcej tak: Jak syn ma 15 lat, to uważa, że ma najgłupszego ojca na świecie. Po pięciu latach zauważa, że ojciec trochę zmądrzał, natomiast po 10 latach dochodzi do wniosku, że ojciec nauczył się już tyle, że można z nim już normalnie porozmawiać o życiu. Ja miałem podobnie z tekstami autora. Gdy czytałem je na początku lat dziewięćdziesiąt, zachłyśnięty ‘nowym gospodarczym otwarciem’, to nie rozumiałem, o co Mu chodzi. Gdy po mniej więcej dziesięciu latach powróciłem do tych tekstów, zauważyłem, że Jęczmyk czasami ma rację. Obecnie zrozumiałem, że Jęczmyk prawie zawsze miał rację. Ciekawe kiedy te ’prawie’ ucieknie z mojej opinii, za dziesięć lat? Lech Jęczmyk to Bardzo Mądry Człowiek. Powinniśmy się cieszyć, że dane nam było spotkać Go w naszych czasach. Ładnie ujęło to Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich, które przyznało Mu w 2011 roku nagrodę za całokształt twórczości ‘za to, że widzi to, co skryte’ Właśnie tak i mogę jeszcze dopisać, że dzieli się tym z nami, abyśmy i my przejrzeli. (korzystałem trochę sam z siebie, znaczy się bazowałem na mojej recenzji Dlaczego toniemy z 2011 roku) autor: Lech Jęczmyk tytuł: Nowe Średniowiecze, felietony zebrane wydawnictwo: Zysk i S-ka data wydania: maj 2013 r. liczba stron: 534 ISBN: 978-83-7785-067-1
40
Po drugiej stronie. Weird fiction po polsku Aleksander Kusz Weird fiction po polsku
Lubię ludzi z pasją. Ludziom którym się coś chce. Robią, pracują, pomimo wszelkich przeciwności, pomimo tego, że czasami wyśmiewają się z ich pracy, że po co mu to, że mógłby się zająć czymś poważniejszym. Wydaje mi się, że fantastyka na takich osobach już niedługo będzie oparta, jeśli już nie jest. Nie mówię o hitach, bestsellerach i dużych wydawnictwach, które je wydają. Mówię o niszach, o Powergraphie, o Solarisie, gdzie pracują zapaleńcy, którzy pokazują innym, że można, że się da, jak tylko się chce. Oni pracują w niszy, a inni pracują jeszcze dalej, jeszcze głębiej, w niszy niszy, jakim jest weird fiction w stosunku do fantastyki. W czasach głębokiego socjalizmu mieliśmy biało okładkową serię Wydawnictwa Literackiego – Biblioteka Fantastyki i Grozy (http://baza.fantasta.pl/seria.php?id=71). Obecnie ten gatunek przedstawiają nam aż dwie oficyny, przedstawiane niedawno na Szortalu Wydawnictwo C&T oraz młode (duchem i ciałem) Wydawnictwo Agharta z Krakowa. Napisałem ten przydługi wstęp, bo antologię wydaną przez Aghartę chcę Wam dzisiaj przedstawić. Weird fiction ma długa tradycję w Polsce, a to przede wszystkim z racji Stefana Grabińskiego, zapomnianego trochę, ale w świecie miłośników opowieści niesamowitych kultowego autora. Na świecie mieli Lovecrafta i innych autorów przypominanych u nas przez Wydawnictwo C&T, my mieliśmy Stefana Grabińskiego i jego kolejowe opowieści grozy. Jakiś czas temu Wydawnictwo Agharta wraz z zaprzyjaźnionymi portalami Carpe Noctem i HPLovecraft. pl ogłosiło konkurs na opowiadanie grozy. Prace nadeszły, jury obradowało, a pokłosiem tego konkursu jest wydana antologia opowiadań dedykowanych S. Grabińskiemu, H. P. Lovecraftowi i T. Ligottiemu: Po drugiej stronie mroku. Weird fiction po polsku. Antologia składa się z trzech części, pierwsza, wprowadzająca, omawia weird fiction w Polsce, druga, właściwa to opowiadania, zarówno te konkursowe, jak i parę dodatkowych, bo nie przypuszczam, żeby Orbitowski i Andriejew pisali na konkurs :D. Trzecia, to części teoretyczna, składająca się z tekstów Grabińskiego, Lovecrafta i Ligottiego. Nie będę omawiał tekstów teoretycznych, nadmienię tylko, że autorzy piszący wprowadzenie przygotowali się do tematu, a z listami i esejami ‘mistrzów gatunku’ naprawdę warto się zapoznać. Przejdźmy jednak do omówienia właściwej części antologii. Niestety nie ma szaleństw, nie ma ciężkich odkryć, rewelacji. Najlepszym opowiadaniem w zbiorze jest opowiadanie Łukasza Orbitowskiego z wydanego kiedyś zbioru Wigilijne psy, nawiązujące do twórczości Stefana Grabińskiego. Wcześniejsze opowiadanie grozy Andriejewa z początku XX wieku to taka ciekawostka. Natomiast opowiadania konkursowe są poprawne, w miarę dobrze napisane, da się czytać, nie bolą przy tym zęby, ale są ‘letnie’. Książkę skończyłem czytać mniej więcej trzy tygodnie temu i pisząc teraz recenzję większość z tych opowiadań musiałem sobie przypomnieć. To nie jest najlepsze świadectwo. Jakby piszący i komisja zapomniała, że opowiadanie niesamowite ma przede wszystkim poruszyć, przestraszyć, wywołać emocje, a nie zostać poprawnie napisanym. Są opowiadania dobre, poprawne, słabe i takie, które nie powinny w ogóle znaleźć się w tym zbiorze. Na dodatek muszę przyznać, że jak debiutanci w większości zdali egzamin, to od autorów, którzy mają na swoim koncie publikacje w czasopismach, czy innych antologiach należy wymagać więcej, a
41
większość ich opowiadań wygląda, jakby była pisana na kolanie przed wysłaniem do Wydawnictwa, albo nie wykorzystana wcześniej została znaleziona w szufladzie, czy w czeluściach dysku. W antologii przede wszystkim wyróżniam teksty autorstwa Michała Leszczyńskiego i Magdaleny Knedler. Na zainteresowanie zasługują też opowiadania Michała Guni, Mateusza Kopacza i Marcina Knoppka. Mam też niestety uwagi od strony wydawniczej. Chyba źle złożona książka, tak jakby grzbiet był zbyt wąski oraz fatalna praca korektorki (opowiadanie Magdaleny Knedler, jedno z najlepszych w zbiorze prawie nie da się czytać, literówki, połączone wyrazy) źle świadczy o jakości pracy w wydawnictwie. Podsumowując, polecam tę antologię. Tak, pomimo tych mankamentów, które wymieniłem powyżej polecam antologię. Nie dlatego, że jest rewelacyjna, jest tylko poprawna, ale dlatego, że ktoś, komu się chciało, zrobił coś dla nas – miłośników weird fiction (bo nie powiecie mi, że nie lubicie opowieści niesamowitych). Nie mamy zbyt dużo nowych opowieści z dreszczykiem, więc należy się cieszyć z każdego tekstu, który do nas trafia. Pewnie następna książka, może następna antologia będzie o wiele lepsza od tej i dlatego też trzymam kciuki za zapał redakcji, oby chciało im się dalej i więcej. autorzy: różni - Antologia tytuł: Po drugiej stronie. Weird fiction po polski wydawnictwo: Agharta data wydania: kwiecień 2013 r. liczba stron: 404 ISBN: 978-83-933028-8-8
42
Punkhead Anna Klimasara To idzie młodoŚĆ… Upały chyba na mnie źle działają, bo ostatnio szukam lektur pośród pozycji, którymi wcześniej raczej bym się nie zainteresowała. Tak było w przypadku „Punkhead” Piotra Sendera, która to książka na pierwszy rzut oka ma nas zabrać w świat subkultur, zagubienia typowego dla okresu dojrzewania oraz komplikacji, jakie niesie ze sobą połączenie dwóch pierwszych elementów. Tyle jeśli chodzi o opis. Kiedy już dotarł do mnie egzemplarz książki, zwróciłam uwagę na młody wiek autora, o którym notkę zamieszczono na skrzydełku okładki. Przyznaję, że wtedy ogarnęło mnie lekkie zwątpienie, ale do odważnych świat należy. Zaczęłam czytać… Pierwsze wrażenie – nieźle się czyta. Drugie wrażenie – faktycznie rzecz o problemach dojrzewania i szukania własnej tożsamości. Jest bowiem Michał, z przekonania faszysta, żyjący na obrzeżach swojej rodziny, wypierającej istnienie jego i wytatuowanych na jego ciele swastyk. Niejako po drugiej stronie barykady stoi piętnastoletnia punkówa Marta, której istnienie rodzina wypiera bez podstaw ideologicznych, jakoś tak sama z siebie, przez zaniedbanie. Trudno powiedzieć, by dziewczyna głęboko wierzyła w słuszność poczynań punków, odniosłam wrażenie, że tak naprawdę niewiele wie na ten temat, a we wszystko wplątuje się siłą rozpędu. Potrzeba akceptacji charakterystyczna dla jej wieku sprawia, że chodzi w miejsca, w które nie miała wcale ochoty pójść i pije dużo więcej, niż planowała. Jak się można domyślić, tych dwoje w którymś momencie się spotka – a będą to wyjątkowo tragiczne okoliczności – i spotkanie to odmieni ich życie. Standard. Dużo ciekawsza – a powiedziałabym, że nawet znacznie ważniejsza – jest prezentacja mechanizmów rządzących subkulturami. Według obrazu, jaki wyłania się z powieści, ci, którzy wychodzą na ulice w relacjonowanych przez wszystkie stacje telewizyjne marszach, to tylko pionki, tak naprawdę niemające pojęcia, o co toczy się gra. W „Punkhead” doskonale odzwierciedla to wątek szukania kreta w grupie skinów, co z kolei wiedzie do różnego rodzaju motywów osobistych, jakimi kierują się poszczególni bohaterowie. Dobrze jest, gdy autor pisze o swoim pokoleniu, gdyż czuć w tym prawdę. Nie wiem, czy Piotr Sender zna opisywane środowisko z autopsji, czy tylko „zna kogoś, kto widział i był”, ale bez wątpienia udało mu się przekonująco przelać na papier atmosferę panującą wewnątrz grup, dla członków których ideologia jest tylko zbiorem pustych sloganów, dających im namiastkę tożsamości. Widząc Polaków „przyozdabiających” się swastykami i szukających w sobie czystości rasowej, zastanawiam się zawsze, co takimi ludźmi kieruje i w którym momencie ich życia doszło do tego strasznego wypadku, kiedy to upadli z dużej wysokości na głowę… Po lekturze „Punkhead” zaczynam rozumieć, że tak naprawdę chodzi tylko o przynależność do grupy oraz posiadanie (choćby i wypaczonego) celu w życiu. Co ciekawe, autor pokazuje, że jeśli tylko członek takiej grupy spojrzy na nią nieco z boku i zacznie (wreszcie!) samodzielnie myśleć, dostrzeże prawdziwe oblicze „ideologii” i będzie w stanie od niej uciec. Wątpię, by wielu faszyzujących skinów zdobywało się na tego typu refleksje, ale może rzeczywistość dogoni kiedyś fikcję… Zupełnie niezamierzenie się rozpisałam, czas więc na jakieś podsumowanie. Niewątpliwie w prozie młodych autorów należy cenić swoisty brak wyrachowania i z góry przyjętych założeń. W „Punkhead” nie znajdziecie moralizatorstwa, odhaczanych punkt po punkcie prawd życiowych i skąpo dawkowanych uczuć. Widać, że autor chciał upchnąć w treści jak najwięcej, nie starając się zachować co lepszych zdań/akapitów/rozdziałów na później, do kolejnego utworu, dzięki czemu książkę można przeczytać jednym tchem, bez potykania się o zbędne wypełniacze. I choć chwilami nie do końca przemawiały do mnie proble-
43
my bohaterów (cóż, chyba jednak trochę wyrosłam), to nie zniechęciło mnie to do pochłaniania kolejnych stron. Co wrażliwszych czytelników muszę przestrzec przed językiem, jakiego używają bohaterowie, ale jest to język pasujący do nich w każdym calu i nie wyobrażam sobie, by można go było łagodzić. Na szczęście Sendera nie dotknęła choroba zwana autocenzurą, dzięki czemu dostajemy soczyste, autentycznie brzmiące dialogi. Jeszcze trochę pracy czeka przed autorem w „grzeczniejszych” fragmentach, tych bardziej opisowych, a chwilami nawet poetyckich, ale generalnie jest nieźle. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie zwróciła uwagi na stronę techniczną, a za to należy się wydawnictwu Replika chmurka (przypominam, że trzy chmurki to wpier… no masz, chyba zaraziłam się językiem od bohaterów powieści). Sądzę, że błędów ortograficznych można było uniknąć („nieważne” naprawdę pisze się razem), a redaktor zdecydowanie przysnął przy niektórych zdaniach (serio cały zespół chodził w tych samych butach i spodniach?). Czytać zatem, czy nie czytać? Raczej czytać, a z pewnością zapamiętać nazwisko Piotra Sendera. Młody autor w tej chwili jeszcze rozprawia się z problemami dorastania, ale jeśli jego kariera pisarska będzie się dobrze rozwijać, wkrótce weźmie na warsztat szarą dorosłość, a potem, kto wie…? Może zajmie istotne miejsce pomiędzy najważniejszymi przedstawicielami polskiej prozy współczesnej i stanie się (odpukać!*) autorem modnym? * Modni autorzy to ci, o których wszyscy mówią, a których mało kto czyta, czego Piotrowi Senderowi nie życzę. Tytuł: Punkhead Autor: Piotr Sender Wydawca: Replika ISBN: 978-83-7674-250-2 Ilość stron: 344 Data wydania: maj 2013
44
Spustoszenie. Bitwa pod Porto 1809
Hubert Przybylski Porto „na ostro”?
Oficjalnie, owo zaprawiane spirytusem portugalskie wino, może być białe lub czerwone, o różnych stopniach wytrawności. Tymczasem w szóstej odsłonie swojego cyklu o przygodach Sharpe’a - „Spustoszenie. Bitwa pod Porto 1809” - Bernard Cornwell serwuje nam porto, które ma mieć „ostry” posmak. Cóż, degustacja już za mną i za małą chwilkę przekonacie się, czy jest tak rzeczywiście. Jest rok 1809, sam środek drugiej francuskiej inwazji na Królestwo Portugalii. Sharpe wraz ze swoimi strzelcami znajduje się w oblężonym przez Francuzów Oporto (tak Porto nazywają Brytyjczycy), gdzie oddano go pod komendę pewnego tajemniczego pułkownika Christophera. któremu mają pomóc w odnalezieniu i ewakuacji na południową stronę rzeki Douro córki bogatego brytyjskiego producenta porto. Zadanie owo wydaje się być z rodzaju tych niemożliwych do wykonania - płonące, ostrzeliwane przez napoleońską artylerię miasto jest ogarnięte chaosem, tłumy uchodźców usiłują z niego uciec przez jedyną przeprawę przez rzekę, a na ulicach zaczynają się pojawiać oddziały przepełnionych wizją zdobycia łupów najeźdźców... A jakby tego było mało, wkrótce się okazuje, że pułkownik macza paluchy w jakiejś grubszej intrydze, w której to Sharpe’owi i jego ludziom przydzielono rolę „poległych na polu chwały”. Fabuła „Spustoszenia”, tak jak i w przypadku innych powieści Cornwella, jest dość solidnie oparta o fakty historyczne, które w tym konkretnym przypadku są praktycznie nieznane polskiemu czytelnikowi. Przygody Sharpe’a są wiarygodnie wplecione w autentyczne wydarzenia blisko dwumiesięcznego fragmentu wojny na Półwyspie Iberyjskim: czyli od zdobycia Porto przez Francuzów, przez przegrupowanie i kontratak wojsk brytyjskich i portugalskich, po sromotną klęskę wojsk napoleońskich i ich desperacki odwrót przez dzikie, opanowane przez partyzantów góry. Sharpe jest świadkiem zagłady tysięcy portugalskich uchodźców, którzy utonęli, gdy pod ich ciężarem zatonął most pontonowy na Douro. Wraz z nim bierzemy udział w drugiej bitwie o Porto, w której Cornwell przeznaczył mu niebagatelną rolę. Na szczęście autor nie popada w przesadę i bardzo delikatnie manipuluje faktami (z jednym jedynym wyjątkiem, do którego za chwilkę wrócę) - coś jak Sienkiewicz „nakazujący” Kmicicowi bronić Jasnej Góry. Na plus należy też zaliczyć to, że autor tłumaczy, dlaczego Brytyjczycy w ogóle postanowili bronić Portugalii przez zakusami Napoleona. Niestety, jest jedna rzecz, która dość poważnie psuje odbiór warstwy historycznej książki. Jest to sposób, w jaki autor przedstawia wrogów Sharpe’a - zarówno tych osobistych, czyli Christophera i Williamsona, jak i tych ogólnych - Francuzów. Troszkę już książek w życiu przeczytałem, ale tylko raz trafiłem na równie infantylne potraktowanie przeciwników głównego bohatera/bohaterów. Bez owijania w bawełnę - tak było tylko w „Czterech pancernych i psie” Janusza Przymanowskiego. Nie powiem, jak się ma 10 - 12 lat, to fajnie się czyta coś takiego, ale z czasem człowiek dorośleje i w końcu nawet piętnastolatek (zwłaszcza taki, który obchodzi piętnaste urodziny po raz dwudziesty pierwszy) coraz częściej będzie zadawał sobie pytanie - co to za bohater, który potrafi wygrywać tylko i wyłącznie z wyjątkowymi pechowcami, skończonymi pierdołami i kompletnymi idiotami? Wspomniany wcześniej wyjątek wypływa właśnie z tego celowego umniejszania znaczenia przeciwników. Cornwell tak się w tym zapędził, że oberwało się nie tylko fikcyjnym, ale i prawdziwym ludziom. W powieści pojawia się autentyczna postać francuskiego majora Dulonga, któremu Cornwell, jak sam to wspomina w nocie historycznej,
45
przeznaczył rolę nieudacznika (choć trzeba przyznać, że raz czy dwa jest to bohaterski nieudacznik). Mało tego. Cornwell mówi, że nie znalazł żadnych informacji na temat dalszych losów owego pułkownika. Cóż, może gdyby troszkę uważniej czytał opracowanie Charlesa Omana, „A history of the Penisular War”, na które zresztą sam się powołuje, to by się dowiedział, że ten „nieudacznik” Dulong, to późniejszy generał Louis-Etienne Dulong de Rosnay - jeden z bardziej znanych i docenianych francuskich dowódców z okresu wojen napoleońskich. Czytając powieść odniosłem wrażenie, że Cornwell znowu ma problem z kreacją postaci. Sharpe wydał mi się tak płaski i bezbarwny, że przez pierwsze 150 stron książki bardziej kibicowałem Christopherowi. Chociaż nie - dopingowałem go jeszcze nieco dłużej, nawet jak już okazał się być straszną świnią i megalomanem. A jeśli miałbym powiedzieć, które z postaci najbardziej polubiłem, to bez wątpienia będą to sierżanci Sharpe’a i Vincente, portugalski porucznik. Chyba tylko oni się Cornwellowi w tej powieści udali. Natomiast jeśli chodzi o postać Kate Savage, to mnie, na miejscu Sharpe’a, raczej nie chciałoby się jej ratować... Nawet dla jej ogromnego majątku, pięknej buzi i boskiego ciała. Moja ocena „Spustoszenia” to 6/10. Książka jest poprawnie napisana, ma niezłą, choć w jednym czy dwóch momentach nieco usypiającą fabułę i można się z niej sporo dowiedzieć o historii walk o Portugalię. Szkoda, że kuleje w niej kreacja postaci i że w taki a nie inny sposób Cornwell potraktował „ciemną stronę Mocy”, ale nawet w moich oczach nie przekreśla to jej wartości literackich. Fani przygód porucznika Sharpe’a pewnie już ją przeczytali, domorosłym historykom, podobnie jak i ogólnie miłośnikom literatury wojenno-awanturniczo-przygodowej polecać jej na pewno nie muszę, a dzieciakom i młodzieży bez wątpienia się spodoba (choć w ramach zrównoważonego rozwoju duchowego poleciłbym im potem przeczytać coś Gąsiorowskiego). Tytuł: Spustoszenie. Bitwa pod Porto 1809 Autor: Bernard Cornwell Wydawnictwo: Instytut Wydawniczy Erica Rok wydania: 2013 Liczba stron: 448 (w tym kilka reklam) ISBN: 978-83-62329-83-0
46
Tam i z powrotem. Tom 2. Podróż Hubert Przybylski Bez znieczulenia
Kiedy w zeszłym roku kończyłem czytać pierwszy tom „Tam i z powrotem” Tomasza Duszyńskiego, miałem sporą nadzieję na to, że Autor, pisząc jej kontynuację, nie popełni tych samych błędów ponownie. Teraz, po przeczytaniu drugiego tomu przygód Barskiego i spółki, sam już nie wiem, czy warto było się tak czepiać... Ale może lepiej będzie, jeśli zacznę od początku. Pierwsza część „Tam i z powrotem” kończyła się porządnym cliffhangerem. Fabuła części drugiej, „Podróży”, najpierw zamyka tamtą scenę, aby potem pomknąć dalej. Maks kontynuuje swoją walkę z Drakka, ale z czasem zaczyna podejrzewać, że coś jest nie tak. Czy na pewno Drakka są jedynymi wrogami Federacji? Czy można ufać tajemniczym sojusznikom? Podobnie jak część pierwszą cyklu, tak i tę czyta się lekko, łatwo i przyjemnie. Może nie jakoś super-duper przyjemnie, ale jednak. Akcja jest wartka i trzyma w napięciu, przygoda pędzi za przygodą, każdą rozwiązaną zagadkę zastępują dwie nowe, a wszystko to jest okraszone sporą dawką lekkiego, prostego i niewymuszonego humoru. Na dodatek, jak to przewidziałem omawiając pierwszy tom, coraz mniej starych wad razi przy czytaniu. I tak własnie jest do momentu, kiedy to na horyzoncie pojawia się MARTYROLOGIA. Nie wiem dlaczego, ale wydaje mi się, że prawie wszyscy nasi autorzy są tą MARTYROLOGIĄ skażeni i z tego powodu muszą nią epatować na każdym kroku. Czytając tom pierwszy „Tam i z powrotem” wydawało mi się, że Duszyński do tej grupy nie należy, ale drugi tom pokazał, jak bardzo się myliłem. Noż urwał nać! Ja rozumiem, że dziewczynka musi dreptać w za ciasnych bucikach, Nemeczek zejść w chwale, a młody Werter cierpieć, a czy muszę się na ich kopie natykać prawie za każdym razem, gdy biorę do rąk książkę polskiego autora?! ARGH!... Co gorsza, ta cała MARTYROLOGIA nie pasuje do książki z tak szybką i płynną fabułą. Zwyczajnie nie ma kiedy pochylić czoła nad poległymi, czy podumać nad cierpieniami Wer... znaczy, Maksa, bo chwila moment i już jesteśmy trzy kosmiczne bitwy i siedem pościgów dalej. Normalnie zdrowo bez sensu... Tak bardzo bez sensu, że aż zaczynam myśleć o pewnej konkretnej myszy. Myszy, Janie i hrabim. Troszeczkę poprawia odbior książki fakt, że tym razem „ci źli” nie są tak sztuczni i pierdołowaci, jak w pierwszym tomie. Zyskali też troszkę głębi - jedni mniej, inni ździebko więcej - i od razu inaczej wyglądają te sceny, w których się pojawiają. Nareszcie są czymś więcej, niż tylko tłem i kłodami rzucanymi co i rusz pod nogi bohaterów. I tak dochodzę do momentu, w którym wypadałoby dać książce notę. Gdyby nie MARTYROLOGIA, drugi tom byłby lepszy od pierwszego. Może nie genialny, może nie bardzo dobry, ale na pewno byłoby to solidne 7/10. Niestety. Pojawiła się MARTYROLOGIA i dlatego mogę dać co najwyżej 4,5/10. Ale mimo wszystko książkę polecam - bez jej lektury nie dowiecie się, jak skończyła się historia Maksa. A może się nie skończyła? Może Maks jeszcze wróci? Mam nadzieję, że tak. I że tym razem nie będzie niósł na barana MARTYROLOGII. Autor: Tomasz Duszyński Tytuł: Tam i z powrotem. Tom 2. Podróż
47
Wydawca: Paperback Rok wydania: 2013 Liczba stron: 352 (w tym kilka reklam) ISBN: 978-83-932486-8-1 http://ksiegarnia.proszynski.pl/grafika/okladki/duze/TYTUS.w.wojnie.o.niepodleglosc.Ameryki.jpg
Tytus, Romek i A’Tomek w wojnie o niepodległość Ameryki z wyobraźni Papcia Chmiela narysowani Paulina Kuchta Za wolnoŚĆ naszĄ i cudzĄ… Papcio Chmiel przybliża nam po raz kolejny życiorysy słynnych Polaków, walczących za ideały wolności. We wcześniejszych albumach trójka przyjaciół uczestniczyła w odsieczy wiedeńskiej, bitwie grunwaldzkiej, bitwie warszawskiej z 1920 roku i w powstaniu warszawskim. O tym co wynikło z kolejnej wyprawy Tytusa, Romka i A’Tomka dowiecie się dalej. Najnowsza przygoda trójki bohaterów rozpoczyna się od nauki w Szkole Rycerskiej w Warszawie, gdzie wraz z młodym Tadeuszem Kościuszką Romek i A’Tomek zgłębiają tajniki sztuki wojskowej. Natomiast Tytus przyjęty w charakterze sprzątacza zgłębia tajniki trenowania miotłą… Mija pięć lat, nasi ulubieńcy kończą szkołę i rozdzielają się, jednak potem po wielu perypetiach ponownie spotykają się w Ameryce. Staną tam ramię w ramię do walki o wolność i niepodległość Stanów Zjednoczonych. Każda z 39 barwnych plansz ilustrująca przygody bohaterów opatrzona jest opisem Papcia Chmiela. Kolorowe ilustracje tylko zachęcają do zapoznania się z treścią i zagłębienia się w pięknie opowiedziane historie. To naprawdę wciągająca lektura, od której nie sposób się oderwać. Jeśli ktoś uważa, że komiksy są dziecinne, to po albumach historycznych przyjdzie mu to zweryfikować. Gdybym była młodszym czytelnikiem to sądzę, że moja frajda byłaby jeszcze większa, gdyż właśnie do młodszej grupy odbiorców przeznaczony jest ten komiks. Dla starszych miłośników talentu Henryka Jerzego Chmielewskiego to doskonała okazja, by przeżyć przygody trójki sympatycznych bohaterów i poczytać je swoim dzieciom, a może nawet wnukom. Jednak najnowszy album o przygodach Tytusa to nie tylko suche fakty historyczne. Autor porusza wiele wątków od miłosnych do humorystycznych, sprawiając że lektura komiksu daje sporo radości i można go czytać nawet tylko dla jego walorów rozrywkowych. Dowiadujemy się również wielu ciekawostek, jak np. o zdolnościach plastycznych Tadeusza Kościuszki, a nawet na jednej z plansz możemy zobaczyć jego oryginalny rysunek - „Ruiny Rzymu”. Jeśli chodzi o wydarzenia historyczne, to nie chcę spojlerować i psuć Wam przyjemności z lektury. Historii nie mam w małym palcu, za to Tytus ma, a on ma palec większy od mojego. Co prawda o wojnie o niepodległość Ameryki i udziale w niej Kościuszki i Pułaskiego możecie dowiedzieć się z podręczników, ale o losach Tytusa, Romka i A’Tomka już tylko z albumu historycznego Papcia Chmiela. Przyzwyczajona do małych ksiąg z przygodami Tytusa zostałam pozytyw-
48
nie zaskoczona otrzymując pięknie wydany album w twardej oprawie. Chwilami wydawał się nieporęczny, ale ciągle miałam uczucie, że trzymam w rękach wyjątkowe dzieło. I nadal tak myślę. Autor: Henryk Jerzy Chmielewski Tytuł: Tytus, Romek i A’Tomek w wojnie o niepodległość Ameryki z wyobraźni Papcia Chmiela narysowani Format: 250 mm x 351 mm Oprawa: twarda Liczba stron: 80 ISBN: 978-83-7839-509-6
World War Z Hubert Przybylski Czy zombiastic moŻe byĆ fantastic? Tak jak post-apo jest moim ulubionym podgatunkiem sf, tak zombiaków nie lubię. Nie lubię i nie trawię. Raz, że to skrajnie głupia, niemająca żadnych racjonalnych podstaw do zaistnienia przyczyna apokalipsy. Dwa - nawet gdybym zombie lubił, to przecież tyle tego ostatnimi laty w literaturze, komiksie, tv i kinie, że można normalnych zdrowych wciórności z zombie-przesytu dostać. Owszem, czasami w tym całym zombie-zalewie zdarzają się zombie-perełki jak np. „Undead Ted” (filmowy short wytwórni Snowgum Films), czy genialna hiszpańska komedia, „Juan de los Muertos”, które sprawiają, że tak całkiem-całkiem zombiaków nie skreślam. I własnie gdyby nie ten ostatni tytuł, po najnowszą zombie-książkę Maxa Brooksa, „World War Z. Światowa wojna zombie w relacjach uczestników”, raczej bym nie sięgnął. Ale że sięgnąłem, a nawet przeczytałem, więc za chwilkę się dowiecie, czy teraz tego żałuję. „World War Z” jest zapisem walki rodzaju ludzkiego o przetrwanie na ogarniętym zombie-chaosem globie, stylizowanym na ciąg wywiadów z jej uczestnikami. Książkę podzielono na rozdziały, które opisują kolejne fazy zombie-konfliktu: od pierwszych zarażeń, przez panikę towarzyszącą rozprzestrzenianiu się fal żywych trupów, walkę o utrzymanie izolowanych enklaw, aż po kontratak i oczyszczanie ziemi z zarazy. W normalnej powieści autor może użyć opisów i komentarzy innych postaci by pełniej wykreować bohaterów. Tutaj, ze względu na wspomnianą stylizację, tych opisów praktycznie nie ma, komentarzy również, i kreowanie bohaterów okazało się nieco ponad siły Brooksa. Z kilkudziesięciu głównych postaci, które przewijają się przez karty powieści, tylko kilka jest na tyle wyrazistych i innych od całej reszty, że da się je zapamiętać. A ta reszta równie dobrze mogłaby być jedną osobą - poglądy miały te same, identycznie opowiadały o wydarzeniach, używając przy tym takiego samego języka. To jest druga słabość książki, która najmocniej przeszkadzała mi w lekturze (pierwszą są oczywiście zombiaki). Kolejne rzeczy, które mnie raziły, to typowe, amerykańsko-naiwne spojrzenie na geopolitykę świata, oceany patosu i baboły logiczne (samych zombie tu nie liczę), które przemknęły przez sito pierwszych czytelników
49
książki.Na szczęście nie było tego aż tyle, żeby zmusiło to do przerwania lektury. Zwłaszcza, że jest coś, co te wszystkie słabości powieści wynagradza. I to z niewielką, ale jednak, nawiązką. Może i Brooks wybrał sobie debilną podstawę do budowania fabuły, może i bohaterowie mu niespecjalnie wyszli, może i na świat patrzy przez amerykańskie okulary, ale samych ludzi widzi bardzo dobrze i, co ważniejsze, umie to oddać w książce. Dawno nie czytałem równie dobrego studium ludzkiej psychiki w sytuacji zagrożenia życia. Chyba ostatnią, równie dobrą pod tym względem książką, jaką czytałem, był „Testament” Morrella. Za to, że Brooks umiał oddać tak pełnie i wiarygodnie cały wachlarz przeróżnych ludzkich postaw, należą mu się brawa. I to gromkie, na stojąco. To jest niewątpliwie ta rzecz, dla której warto tę książkę nabyć i przeczytać. Daję jej 6,5/10. Gdyby „World War Z” miała tradycyjną, łatwiejszą w odbiorze (i pisaniu) stylistykę, a zamiast zombiaków obcych, krasnoludki czy roboty, śmiało dałbym jej ocenę dużo wyższą. Co do polecania, to polecam ją przede wszystkim miłośnikom zombiaków i tym, którzy lubią inteligentną, mimo że z zombiakami w tle, lekturę. No i post-apo. Tytuł: World War Z. Światowa wojna zombie w relacjach uczestników. Autor: Max Brooks Wydawnictwo: Zysk i S-ka Rok wydania: 2013 Ilość stron: 542 (w tym dwie reklamy) ISBN: 978-83-7785-119-7
50