Bex pdf

Page 1

BEKS


Malarstwo Zdzisława Beksińskiego jednym się podoba, innym nie. Nie zmienia to faktu, że jest ono zjawiskiem wyjątkowym, wybitnym, fascynującym i godnym zainteresowania. To oczywiście moja opinia, przychylam się tu do zdania Piotra Dmochowskiego, którego zauroczenie twórczością ‘Beksa’ było i jest o wiele głębsze. Efektem tego była długoletnia przyjaźń z twórcą, zebrana duża kolekcja jego obrazów i wieloletnie wysiłki wylansowania Beksińskiego w Europie Zachodniej. Dmochowski stworzył również własne wirtualne muzeum, którego dużą częścią są materiały związane z Beksińskim. Oprócz obrazów, fotografii i szkiców Beksińskiego, prezentowana jest tam także duża ilość nagrań, filmów i tekstów, w tym trzy tomy korespondencji pomiędzy Beksińskim i Dmochowskim, zawierające ponad dwa tysiące stron a razem z książką Dmochowskiego prawie trzy. Lektura na tyle interesująca, że przeczytałem to (na ekranie monitora!) wszystko, kopiując sobie fragmenty, które mnie zainteresowały. Wybór był oczywiście bardzo subiektywny i często przypadkowy, pozwalający wszakże później sięgać do tych skopiowanych wypisów bez potrzeby brnięcia przez tysiące stron w poszukiwaniu interesującego wątku. Jeśli więc to zrobiłem, szkoda tego wyboru, aby tylko mnie służył. Z pewnością to nie to samo, co przeczytanie całości, pozwala jednak na orientację w przedmiocie tej korespondencji oraz na bliższe poznanie obu panów. Tekst uzupełniłem wyborem obrazków Beksińskiego wg własnego uznania. Nie jest zachowana chronologia, ani porządek tematyczny. Z Dmochowskim nawiązałem wstępny kontakt, przysłał mi plakat z reprodukcją obrazu Beksa i dedykacją, przysyła też od czasu do czasu jakieś zaproszenia, wiadomości, czy życzenia (jak ostatnio na Święta Bożonarodzeniowe). Może kiedyś wrócę do pomysłu zadania mu kilku pytań. 20 grudnia 2011



B: Czwartek, 10 lutego 2005 Godz. 08:58 Oczywiście, że można genialnie grać jedną ręką. Wyraziłem się niewłaściwie. Chodziło mi o to by usunąć jedną rękę z Wariacji Goldbergowskich i zostawić tylko jedną. Oczywiście zrozumiałem, że obraz Ci się podoba, ale nie rozumiem nadal kryteriów, mimo iż jak mi się wydaje doskonale rozumiem to, co piszesz o uczuciu zażenowania w kontakcie z namalowanymi wizerunkami, bo sam takiego uczucia doznaję przy zbyt (dla mnie!) nachalnej ilustracyjności. To samo, albo i silniej, dzieje się dla mnie w muzyce i słowa pieśni zawsze mnie żenują, natomiast gdy śpiewane są w nieznanym dla mnie języku, pozwalają mi obcować z samą muzyką.



Aby pojąć, czym jest administracja w Polsce, trzeba to wypraktykować na własnej skórze. Przykład z poniedziałku, a więc sprzed czterech dni: Tomek wylosował małego Fiata. Wiesz, na czym to polegało. W roku bodajże 1981 każdy mógł wpłacić przedpłatę na jeden samochód i wylosować termin jego odbioru. Ja przedpłaciłem na trzy, czyli na siebie, Zosię i Tomka, chciałem przedpłacić ze dwadzieścia, na całą bliższą rodzinę i dalszą, bo przepadało mi wtedy ogromnie wiele forsy, ale nikt nie chciał w tym partycypować (teraz żałują, bo są kompletnie głupi). Oczywiście cena samochodu, który wtedy kosztował bodajże 168.000 zł wzrosła w roku ubiegłym do 320.000, a obecnie do 420.000 i trzeba dokonać dopłaty, ale i tak w tym samym dniu można z pocałowaniem ręki odsprzedać samochód na czarnym rynku za 950.000 zł, tak więc impreza ta wynikająca z naszej księżycowej ekonomii i opiekuńczości Państwa jest nadal opłacalna (jak zresztą przewidywałem w roku 1981 - między innymi durniom mającym dacze zamiast odkładać w PKO radziłem kupić kilka milionów pustych butelek po cocacoli i też by wygrali gdyby mnie posłuchali, bo butelki poszły już z 3 zł na 20 zł od sztuki i dalej będą szły szybciej niż procent w banku, a nawet szybciej niż ogólna inflacja). Ale nie o tym miałem. Po prostu w banku miałem dokonać dopłaty między owymi 168, a 420, czyli różnicy między ceną oficjalną sprzed pięciu lat i ceną oficjalna obecną. W banku tym mam konto złotówkowe. Dokładnie w tym samym. Ustawiliśmy się około 10 w stuosobowej kolejce do okienka gdzie było napisane (a żeby to odczytać i dopchać się przez gąszcz pięciu kolejek wymieszanych ze sobą tak, że było ciaśniej niż w tramwaju i każdy wiedział tylko, kto jest przed nim, dalej była magma - a więc że by odczytać, które okienko, co załatwia trzeba było wwiercać się w śmierdzący nieprzyjazny tłum, narażać na awantury et c), więc ustawiliśmy się do okienka gdzie było napisane "przyjmowanie dokumentacji upoważniającej do odbioru samochodu".


Po dwóch godzinach stania zbliżyłem się do okienka i przekonałem, że wystawiają tam kwitek określający wysokość dopłaty oraz blankiet czekowy by wpłacić tą sumę na bank, zaś bank potem dokona przelewu tej sumy na POLMOZBYT i za cztery dni trzeba się zgłosić po kopię przelewu. Pewien już, że jestem "lepszy", bo mam w tym banku konto, wyrwałem z kieszeni książeczkę czekową i na plecach sąsiada wypisałem czek, gdyż suma ta była każdemu znana na pamięć. Gdy dobrnąłem do okienka okazało się, że to byłoby zbyt proste. Czek należało "potwierdzić" w okienku odległym o 4 metry i w tym celu ustawić się w drugiej kolejce, tym razem tylko na pół godziny czy też 3 kwadranse, po czym z potwierdzonym czekiem należało się ustawić w trzeciej kolejce do kasy Nr 2 aby podjąć gotówkę!! Tu czekałem znowu przez półtorej godziny, dusząc się od smrodu niedomytych ciał. Z gotówka w ręce należało wypełnić nowy czek wpłaty gotówki do tego samego banku z jakiego ją co dopiero wyjąłem i ustawiwszy się w nowej półtorej godzinnej kolejce wpłacić w kasie nr 1, co około godziny 16,30 dokonałem, kompletnie wyżęty . Zosia gdzieś przez cały czas (pojechaliśmy tam wozem) siedziała na jakimś skrawku parapetu, wróciliśmy do domu, trzeba było gotować obiad, oczyścić babkę, odbyć dziką awanturę z Tomkiem, który musi się w sobotę zgłosić osobiście z dowodem po odbiór przelewu dla POLMOZBYTU, który to przelew jest podstawą do odbioru wozu z magazynu, co trwa też cały dzień i też musi on być osobiście i jest równie wspaniale wymyślone - owóż "on pierdoli", "’on się nie będzie zgłaszał", bo ma coś ważniejszego, kolega do niego może przyjść, poza tym audycję będzie miał wieczorem i nie może być zmęczony et c et c. Jest to jeden z setek przykładów życia w naszym układzie, więc gdy usłyszę czasem od Ciebie o trudnościach, jakie napotykasz w nabyciu czegoś we Francji lub załatwieniu czegoś, to myślę, że nie wiesz, o czym mówisz.


Ale w ogóle nie o tym miałem, widać struty jestem smrodem etyliny, bo wczoraj pobraliśmy przydział benzyny na cały kwartał, gdyż ten samochód, który teraz mamy sprzedamy, więc wolę wybrać należną mi na niego benzynę, w tym celu nabyłem kilka kanistrów (można je kupić za dolary w Baltonie) i na rano cały dom tak przesiąkł etyliną ołowiową, że ledwie daliśmy rade wstać z łóżek. Wywaliłem przed chwilą cały chłam na balkon, więc struty jestem etyliną i rozgoryczony do życia – niedługo każą nam "zdawać" zużyty papier klozetowy tak jak w Bułgarii lub jeszcze coś koszmarniejszego wpadnie do głowy, aby już w ogóle nie było czasu wolnego na życie i wolnego miejsca wśród zapasów, wśród których żyjemy jak szczury.


…nie ma dla mnie różnicy między utratą tożsamości i śmiercią…



Niestety ani moja żona ani słownik (największy, jaki mam) języka francuskiego nie mogą mi wyjaśnić ostatecznie pewnych kwestii. Owóż naprawdę chciałbym Pana zadowolić i podpisywać się od frontu, ale nie mogę nad podpisem siedzieć dłużej niż nad obrazem, a ponieważ robiłem ostatnio na wypożyczonym od szwagra magnetofonie kopie taśm naszych rozmów i słuchałem fragmentów w trakcie tej roboty, to usłyszałem, że zadowalałby Pana monogram lub jakiś znak, więc pomyślałam, że może będzie to dla mnie łatwiejsze do wykonania, gdyż główny problem polega na długości mego nazwiska i dwukrotnym powtarzaniu się tak litery "S" jak i "K" - to może wyglądać śmiesznie, co piszę, ale dla mnie ładne pisanie był zawsze problem, po pierwsze utrzymania poziomu (by nie leciało w dół lub w górę) - poza tym jestem chyba nadwrażliwy, ale gdy piszę szybko i podpisuję się na odwrocie kopert na listy, zawsze wydaje mi się, że sposób w jaki piszę w danym momencie brzuszki przy "B" straszliwie mnie dekonspiruje w sensie psychografologicznym, cała moja persona i zarozumiałość pod maską skromności, inne cechy wstydliwe, oraz to, co chciałbym w danym dniu lub w ogóle ukryć przed ludźmi i przed adresatem wyskakuje jak pryszcz na nosie w tych brzuszkach od "B"!! Wiec podpisując obraz, muszę pisać powoli, a więc wszelka szansa na spontaniczny ruch pędzla odpada, gdyż utrzymanie maski na twarzy, jest dla mnie sprawa podstawową w życiu. Czyli sprawa prawie nie do rozwiązania, bo wtedy podpis jest wręcz okropny, wymęczony i psuje mi cały obraz. Tak więc pomyślałem by podpisywać się znakiem np. RYB (bo jest to mój znak zodiaku) lub pokrewnym mu znakiem lub jeszcze inaczej, a więc monogramem ZB lub literami BEX, które czytają się po polsku jako początek mego nazwiska (trzy litery dam chyba radę napisać tak by mnie to nadmiernie nie raziło).


Myślałem też nad pewna kaligraficzną deformacją owych trzech liter, która by mnie jakoś uwolniła od tego paskudnego "B" i przekształciła jakoś w coś, co wyglądałoby jak 13, od liczby 13 jako człowiek biegły w semiotyce ezoterycznej doszedłem od razu do astrologicznego symbolu Saturna i też go wypróbowałem, jak też hebrajskiej litery "mem" i wreszcie wielkiego "M", które jest symbolem śmierci, a potem pomyślałem o poczciwych Żabojadach na jakiejś licytacji i dałem spokój i przeszedłem na trzy litery BEK jako na początek mego nazwiska z pełną wiernością ortograficzną. Ale tu zaczyna się pańska rola. Nie precyzując ostatecznie i nie podpisując jeszcze tego, co zrobiłem ani przez BEX ani przez BEK ani przez stylizowane BEK, chciałbym najpierw dowiedzieć się, (bo słownik nie rozwiał moich wątpliwości) czy przypadkiem BEX lub BEK nie znaczy po francusku czegoś dosyć określonego, a np. wulgarnego lub śmiesznego np. gówno po ludowemu, czy damskie narządy płciowe w stylu "proletariackim", czy kretyn w gwarze szkolnej, lub sopel zwieszający się z nosa w narzeczu z Prowansji. Bardzo Pana proszę o ewentualny komentarz zanim zacznę podpisywać! Tak samo chciałbym (bo nie zamierzam zmieniać nazwiska i od tyłu nadal i niezmiennie będę podpisywać tak jak to robiłem do tej pory, czyli ogromnymi kulfonami i pełnym nazwiskiem) wiedzieć czy słowo BEK lub BEX będzie się po francusku czytało fonetycznie tak jak początek nazwiska Beksiński? Które z tych trójliterowych pseudonazwisk brzmi Pana zdaniem lepiej? (Z myślą oczywiście, że nie jest to pseudonim ani nowe nazwisko tylko po prostu skrót do podpisywania). To tyle. Załączam wycinek z gazet gdzie zakreśliłem najcenniejsze myśli. Oczywiście nie musi to oznaczać najgorszego, ale u nas nie czyta się nigdy gazety wprost tylko w sposób talmudyczny. Wykładnia może więc brzmieć, że oto przed zdezorientowaną zgraja szamanów i czarowników do jakich się zaliczam, miłosierna Władza zawiesza marchewkę, ale nie za bardzo wierzy w atrakcyjność jej wyglądu i zapachu, więc na wszelki wypadek przygotuje sobie także możliwość użycia bata.



D: Cały dzisiejszy dzień przesiedziałem czytając akta (na razie 1000 stron! Ale to dopiero początek) sprawy morderstwa trzech facetów, których mój klient (wraz z kolesiami) nie tylko zadźgał nożami, wsadził w dupę rurę, rozwalił wątrobę, a na koniec, na wypadek gdyby mieli ożyć jeszcze popodcinał im ścięgna Achillesa, aby nie mogli uciec. A ja, który życzę mu natychmiastowej gilotyny będę musiał płakać przed Sądem zaklinając się że jest Bogu ducha winny, że miał trudne dzieciństwo i że tego dnia był na drugim końcu Francji. Prostytucja, tyle tylko, że lepiej płatna niż uliczna. A przecież mój zawód jest szlachetny i społecznie uznany. Czemuż wiec ta, która sprzedaje swoją cnotę pod latarnią jest pogardzaną, gdy ja, sprzedając moje sumienie na sali sądowej jestem otoczony szacunkiem?



Beksiński: Niedziela, 16 stycznia 2005 Godz. 22:09 Myślę, że po to maluje się obrazy, by się podobały, a kwestie jakie wina podawać do ryb, a jakie do ciast, zostawić należy kelnerom. Jeśli mi się coś podoba, to obojętne mi jest, czy zgadza się to z tym o czym wiemy, że wypada by się podobało i nie trzeba się z tego tłumaczyć. W przeciwnym wypadku zakłamiemy się do szpiku kości, a przecież król jest nagi.



Na talerzu satelitarnym mam ponad 800 programów. Gdzie nie spojrzysz konkursy rodzin, reality show, kopanie piłki lub do jakiegoś podlizucha, gada coś ważnego ksiądz, rabin, mułła lub pop. Jeżdżą czołgi i samochody. Setki dyplomatów podają sobie dłonie, na wystawach wiszą obrazy, spikerzy czytają jakieś wiadomości lub pokazują pogodę. Gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla nas? Pod jakim kamieniem można nas znaleźć?



Jeśli do celu strzela się tak, aby nie trafić w środek tarczy, to tym samym, po pewnej ilości strzałów, określa się dokładnie jego położenie. III t s 265



U nas bez zmian, ale ja przeszedłem w tym roku przez powtórną smugę cienia. To styczeń dał mi się we znaki. Okazało się, że moje zdrowie jest do kitu, że wszystko boli lub wysiada, że zaczynam się obawiać, iż niektóre prace są już dla mnie teraz lub będą w najbliższym czasie za ciężkie i za trudne. W jaki sposób np. będę ciął następne formaty z płyty pilśniowej (sprawa ta nabiera aktualności)? Strach myśleć. Matka też daje mi pośrednio w kość. Nie sposób mieć jej za złe, że żyje, a nie umiera. Tymczasem stale przyłapuję się na myśli, że mam jej to za złe. To stawia mnie w konflikcie z własnym super ego i nie potrafię się z tego wygrzebać. Zosia też jest w okropnym stanie i udziela mi się to pośrednio. Fakt, że moje gromadzone od wielu lat oszczędności poleciały przez pół na skutek spadku kursu dolara, a w związku z tym plany na jakieś inne locum odsunęły się poza granice dające się przewidzieć, także nie dodaje mi dobrego samopoczucia. Chociaż gdy babcie kiedyś umrą, to my i tak nie będziemy się już zapewne nadawali do tego, by zająć się przeprowadzką, adaptacją et c et c, wiem ile to mnie kosztowało fizycznie przed laty i wiem ile kosztuje mnie dziś niewielka nawet przeróbka w stale udoskonalanej pracowni - już bym chyba nie zdobył się na taki wysiłek jak w roku 1977. Wreszcie żywiłem jakieś stracone teraz nadzieje na wyjazd zagranicę i możność utrzymania się tam na takim samym luzie jak tu wszystkie te sprawy razem powodują, że widzę siebie i świat na czarno. Na dodatek dokładają się setki drobiazgów, z których każdy jest tylko przykrym drobiazgiem, a to włamanie do piwnicy skąd ukradziono nam ca 60 butelek domowego wina jeszcze z Sanoka oraz cały mój zapas lakieru (zdobytego za obraz) służącego do impregnowania podobrazi (na całe szczęście na rok mam zaimpregnowany zapas, a potem coś zdobędę), a to owo rozbicie samochodu, a to ukradzenie jeszcze jednego koła, a to dziś ktoś musiał posługując się scyzorykiem odłupać napis firmowy FORDA drapiąc równocześnie lakier, jednym słowem romans rosyjski na tęskną nutę w stylu: Ktoś mnie spiździł bałałajku, ktoś mnie ukrał patiefon, ktoś mnie wyjobał chadziajku, ktoś mnie nasrał na bałkon.



U nas atmosfera szpitala: mamy już stałego chirurga, internistkę, dorywczo neurologa, dwie pielęgniarki dochodzące do zastrzyków i do zmiany opatrunku [jeden z opatrunków robimy sami] co jednak nie wyklucza, przynajmniej na razie, nieustannego wysiłku z naszej strony, w ciągu zarówno dnia jak i nocy. Jestem więc nie dospany a Zosia z kolei znowu ma uderzenia krwi i ciśnienie podskoczyło jej na 188 /113. Wydobywanie łyżeczką nawet srebrną kału z czyjejś odbytnicy kilka razy dziennie jest czynnością, której na razie nie daje się polubić. Całe mieszkanie niestety śmierdzi, mimo, iż staramy się dbać, wietrzyć, dezynfekować i naświetlać kwarcówką. O ile cała sprawa miała by się przedłużyć na kilka lat, to musimy sobie obok znaleźć "modus vivendi", ale sądzę, że ułoży się to z czasem. Na razie nie mam kiedy i nie mam sił by malować. Cześć. P.S. Cholera - przed chwilą dostałem słaby "postrzał " w kręgosłupie (normalka). Jak teraz będę podnosił babcię?



No, ale to Cię zapewne nudzi. Ja jak mam jakiś klin w głowie, to umiem wyłącznie na ten temat, śni mi się to przez całą noc, myślę tylko o tym, a jak mi coś nie wychodzi to dostaję szmergla.



Sprawa formy u mnie, o czym piszesz, że wypadało by „jakoś to zwerbalizować”. No właśnie. Problem tkwi w „jakoś to”. Jakoś to potrafię, ale będzie to tylko „jakoś to”. Czemu nie potrafisz uwierzyć, że nie umiem niektórych rzeczy ująć w werbalne terminy i jeśli idzie o mnie samego, obawiam się, by poszukiwanie takich terminów nie uczyniło ze mnie impotenta w zakresie realizowania tego, czego nazwać i zdefiniować nie potrafię. W końcu moje definiowanie w niczym nie pomoże, a może zaszkodzić, bo wymagało by myślenia nad tym co jest odruchowe. Gdybyś myślowo zaczął analizować oddychanie (a ja przez to przed wielu - już około 50 laty - przeszedłem, ćwicząc jogę) to mogło by to doprowadzić do nerwicy polegającej na tym, że zapomniałbyś jak się oddycha i zaczął się dusić (a ja przez to właśnie przeszedłem i ledwie z tego - po ponad roku - wylazłem). Nie widzę powodu, bym dla jakichś mitycznych „przyszłych czytelników”, miał się narażać i na dodatek wysilać, stracić - być może - umiejętność malowania i jeszcze na dodatek najprawdopodobniej do niczego nie dojść z wyjątkiem „wydaje mi się”, bo nigdy nie miałem cienia talentu do tworzenia definicji. Mogę oczywiście na Twoje konkretne pytanie odpowiedzieć równie konkretnie: Przez formę rozumiem głównie kształt tego co buduję i to w jakim stopniu kształt ten odbiega od kształtu rzeczywiście postrzeganego, oraz w jakim stopniu staje się quasi grafologicznym charakterem mojego „pisma”, czyli charakterem linii i krzywizn, jak też pewne specyficzne stereotypy, lub jak kto woli chwyty (dostrzegam je nawet u Mahlera). W obrazach staram się być pseudo-rzeźbiarzem w pseudo-przestrzeni (bo nie jest to próba oddania faktycznej przestrzeni - oświetlenia i perspektywy, co już łatwo daję się zauważyć). W tym wszystkim istnieje też odniesienie do tradycji i w dziedzinie budowy formy, największy wpływ na to co robię w sensie formy, mieli chyba Picasso i Moore. To wszystko co wyżej, to jak w tekście Hamleta. „słowa, słowa, słowa”, a słowa nie wiele znaczą.


Mechanizmu psychicznego, który determinuje ocenę, że ta linia, ten kształt i ten kolor, odpowiadają w mniejszym lub większym stopniu ideałowi o którym marzę, opisać po prostu nie potrafię i nie jest to lenistwo intelektualne, bo równie sensownie mógłbyś ode mnie wymagać bym skoczył bez tyczki na 5 metrów w górę, a odsyłanie Cię z takimi propozycjami do wszystkich diabłów, określał jako lenistwo sportowe i niechęć do samodoskonalenia. Zmaganie się z obrazem, polega w moim zrozumieniu na tym, że nie udaję mi się znaleźć i namalować formy takiej, którą uznałbym za właściwą i to zarówno w kształcie, w linii i w kolorze jak i w położeniu farby. Nie potrafiłem wyżej opisać co to jest forma i o co chodzi, bo sam tego a priori dokładnie nie wiem i w obrazie nie szukam rozwiązania konkretnego a priori, lecz rozwiązania niekonkretnego, które zadowoli mnie (zadźwięczy, zaświeci) dopiero wtedy gdy je ujrzę: tak to jest to!!! Trafiło się ślepej kurze ziarnko!!! To bynajmniej wcale nie jest proste i śmiem twierdzić, że dostrzegam to po części także w obrazach innych malarzy: To puszczone lub byle jakie, czyli facet jest głupi i nie wiele wie oraz umie. To wspaniałe i uzyskane najwyższym wysiłkiem. No, a ten trzeci ma w sobie jakiś boski dar trafiania w niektórych obrazach w dziesiątkę jakby bez żadnego wysiłku. Co do tego trzeciego, to jednak wydaje mi się, że trafia on raz na kilkadziesiąt razy i te kilkadziesiąt nieudanych razy, określiłbym jako to samo co poszukiwanie w jednym obrazie ale rozłożone w czasie. W końcu istnieją i „modele pośrednie” tych trzech wyżej wymienionych. To wszystko tylko słowa. Gdy zacytowałem Ci (bodajże przedwczoraj), jedną linijkę z. ”Romantyczności” Mickiewicza, to błędnie sądziłem, że ten wiersz doskonale pamiętasz jeszcze ze szkoły, a opisuje on w sposób obrazowy różnice podejścia do zagadnienia, które dyskutowaliśmy. Ja podchodzę do fenomenu twórczości artystycznej od strony emocjonalnej, a Ty od strony analitycznej. To drugie podejście prowadzi moim zdaniem albo na manowce albo do zniszczenia tego co nas porusza w sztuce. To tak jak demontaż zegarka przez dziecko, by zobaczyć co tam tak „tyka”, a przecież nie tykanie jest istotą zegarka.



Jutro o świcie wyjedziemy do Dynowa i w drodze oraz w Dynowie (zazwyczaj nie mam tam nic do roboty i dzień schodzi mi na siedzeniu w samochodzie) będę usiłował coś wymyślić., ale nie mam wielkiej nadziei, że coś mi do głowy wpadnie.

Drogi Piotrze! Warszawa 11.4.91. Przepraszam: miałem wczoraj to zrobić, a robię dopiero dziś, ale wczoraj zeszedł mi dosłownie cały dzień, najpierw byliśmy do południa w szpitalu, potem do 17 po południu biegaliśmy po mieście usiłując nabyć dwa łańcuszki srebrne, które miałyby dosyć grube ogniwa i klasyczny kształt, co okazało się nieomal nieosiągalne, bo jest tego od metra, ale jakieś wężyki, rurki, płaskie, etc., a nic klasycznego. Teściowa sobie zażyczyła na medalik "do trumny" dla siebie i swojego brata – kupiliśmy przed dwoma tygodniami, ale okazały się "za cienkie". No mniejsza o to... W Dynowie oni oboje w coraz gorszej formie, ale żyją wbrew wszelkim regułom i nie ma cienia szansy na znalezienie jakiegoś sensownego rozwiązania, bo liczy się też ich wola. Tymczasem chałupa bez wody, prądu, studni, kanalizacji, zapadająca się w ziemię, zarobaczywiała, z myszami i szczurami, jest to horror film! Teściowa ma o 300 metrów dalej swoje dwupokojowe mieszkanie, ale nie ma siły przejść tam i nie chce tam przenieść brata, bo on boi się, że go rozkradną, chociaż jedyną możliwością po ich śmierci będzie podłożenie pod to ognia lub zakopanie spychaczem. W ogóle nie można ich rozdzielić. Zosia jest od tego chora, wymyśla stale jakieś teoretyczne rozwiązania, które nie wytrzymują próby życia, jedyną szansą byłoby zabawić się w Pana Boga i zaaplikować wujkowi morfinę lub środki nasenne, wtedy przynajmniej teściowa miałaby jakiś większy komfort umierania – chociaż czy można mieć w tej materii komfort?



Poniedziałek, 19 maja 2003, Godz. 10:53 No cóż. Nawet Faust nie chciał być stary, ale to nie jest zależne od naszej woli. Cała zresztą historię dr Fausta w tej wersji jaka obowiązuje dziś wydumał sobie Goethe, bo chciał przelecieć małolatę ale był za stary i albo ona nie chciała albo on już nie mógł. Warto zobaczyć co z tego zrobił potem Liszt (też miał chyba ochotę na małolatę, a musiał dmuchać dojrzałą hrabinę Iwanowską pod nieobecność jej męża, zaś ona namawiała go w łóżku na przyjęcie święceń kapłańskich, brrr), zaś Mahler osiągnął w finale 8 symfonii takie szczyty uduchowienia, że nikt by nawet nie śmiał przypuszczać że właściwie w całej historii chodziło na początku tylko o dupę. Ja ostatnio spodobałem się jednej panience, która przyznała się do upodobań gerontofilskich i nekrofilskich. No cóż: niedaleko mi już do trupa. Nawet rozważałem, by zatrzymać ją przy sobie ale na odległość. Niech sobie dziewczyna poczeka. Po mojej śmierci zbezcześciłaby w pozycji na jeźdźca moje zwłoki, sprawdziwszy uprzednio czy nastąpił już rigor mortis. Ach: jakiż by to był groteskowopiękny finał żywota zboczeńca! Niestety nikt by się o tym nie dowiedział i dlatego zrezygnowałem z pomysłu. Jestem -jak widzisz - nadmiernym kunktatorem jeśli idzie o zastosowanie mitu Fausta do siebie. Zdzisław. 19 maja 2003, Ja bym tam panience nie przepuścił. Piotr.



Z tego też powodu nie pojechałem nigdy do Paryża. Oczywiście także w tej chwili nie wyjaśniam szczegółów, bo wreszcie wiesz, że idzie o moją nerwicową sraczkę, ale sam też nie chwytałeś, gdy Ci o tym mówiłem jak skomplikowana jest cała "ornamentyka" owej choroby [ornamentyka psychologiczna rzecz jasna], dla przykładu, którego na pewno nie zrozumiesz mogę podać, że np. choćby wychodząc z domu czy z hotelu muszę zejść nawet z 15 piętra po schodach, gdyż oczekiwanie przez 15 sekund na windę czy też oczekiwanie na kogoś, kto jeszcze wrócił się zabrać np. papierosy czy klucze powoduje, że natychmiast muszę się wracać do domu i iść do WC, a potem do łazienki. Mimo, że w sytuacji bezstresowej (a to już jest w moim wypadku stres) mógłbym do następnego dnia nie odczuć takiej potrzeby! Oczywiście mogę się wstrzymać, ale jest to męczące, a potem coraz bardziej męczące i w konsekwencji bywa, iż kończy się atakiem wątrobowym. Gdy więc jestem w grupie, która z racji pewnej typowej dla luźnej grupy dezintegracji, zachowuje się w sposób wywołując, co pięć minut konieczność dostosowania się z mej strony - życie staje się dla mnie torturą. Oczywiście jest to dla mnie dolegliwość wstydliwa i bardzo Cię proszę nie tłumacz im szczegółów, bo i tak w najlepszej wierze przekręcisz, a oni i tak w najlepszej wierze zrozumieją to jeszcze inaczej i po swojemu, tylko jakoś może, o ile jesteś z nimi w kontakcie, wytłumacz im, że ja do Japonii nie pojadę jak też nie pojadę nigdzie indziej, a jeśli nawet kiedyś się na to zdobędę to zrobię to incognito i indywidualnie (w tym dla odmiany przeszkadza mi banalny brak znajomości języków, ale to już głupstwo), I to tyle -tego dobrego. Może zresztą przesadzam z tymi obawami i zaproszenie do Japonii miało być tylko dodatkową atrakcją dla mnie na wypadek gdybym im sprzedał obrazy, o których kupno zabiegali, a ponieważ nie sprzedałem - dadzą sobie ze mną spokój?. W każdym razie wisi to przede mną jako koszmarne memento!



Niedziela, 23 stycznia 2005 Godz. 18:06 Oczywiście twoja niechęć do eksperymentów i innowacji kładzie wszystkie takie marzenia na łopatki. Czy nie wydaje Ci się przypadkiem, że w ferworze piszesz bzdury? Przez całe życie eksperymentowałem, zmieniając wielokrotnie zarówno style jak i techniki, część z tego ujrzała światło dzienne, część (pisanie, próby muzyczne) została zniszczona, tym niemniej byłem fotografem, rzeźbiarzem, rysownikiem, grafikiem, malarzem i komputerowcem. Tylko dowcip polega na tym, że TO JA decyduję i decydować będę o tym co chcę robić i w czym widzę sens, natomiast Ty chciałbyś pełnić rolę monarchy, który poddaje nadwornemu malarzowi na czym powinien się skupić. Zdzisław.



Wracam raz jeszcze do sprawy koloru, której poświęciłem część poprzedniego listu. Być może nie dość jasno napisałem tam i tu wyjaśniłem, dlaczego produkuje się kolory droższe, skoro czasami kolory tańsze są zarówno trwalsze jak i ładniejsze. Owóż gdyby istniała możliwość uzyskania trzech zasadniczych farb: niebieskiej, czerwonej i żółtej (a dodatkowo czarnej i białej) w idealnej czystości i maksymalnej, a zarazem identycznej dla każdego koloru intensywności, to nie byłoby potrzeba żadnych więcej farb. Te pięć tubek wystarczyłoby do uzyskania każdego koloru, a co więcej obraz byłby jednorodny zarówno w oglądzie jak i w czasie (proces zmian w ciągu stuleci). Niestety taka możliwość w farbiarstwie nie istnieje. Będzie istnieć w malarstwie komputerowym (każdy kolor można tam zaprogramować IDEALNIE jako częstotliwość i potem dowolnie już mieszać i "zdudniać" te częstotliwości). Poza tym w pewnym dalekim od ideału stopniu istnieje taka możliwość w fotografii kolorowej. Stopień "daleki od ideału" wynika stąd, że w fotografii nie można zaprogramować częstotliwości "idealnej., lecz jedynie dobrać barwnik zbliżony do ideału, ale wyższość nad malarstwem (dostrzegalna w tym, że przeźrocze kolorowe z obrazu jest w większym stopniu od obrazu jednorodne jest to coś, co powoduje, iż mówię czasami, że reprodukcja jest lepsza od oryginału) polega na tym, że tych barwników jest po prostu tylko trzy. W farbiarstwie sprawa ma się tak, że nie ma się w ogóle czystych kolorów, lecz rozmaite odcienie kolorów zmieszanych w rozmaitym składzie widmowym i w rozmaitym stosunku na dodatek w całkowicie różnych intensywnościach. Tak więc mając kolor niebieski, nigdy nie mamy niebieskiego "idealnego" (jako częstotliwość graniczna) lecz rozmaite rodzaje niebieskich zieleni i rozmaite rodzaje niebieskich fioletów jedne i drugie maksymalnie zbliżone do niebieskiego, ale nie niebieskie "idealnie", oraz różne w intensywności. Na dodatek te fiolety bywają nieznacznie, (ale jednak) zabrudzone żółtym, a te zielenie bywają tak samo nieznacznie zabrudzone czerwonym.


W sumie malarstwo to kupa kompromisów i przybliżeń - pewnych rzeczy nie da się uzyskać, można się tylko do nich w większym lub mniejszym stopniu przybliżyć. Co to jest np. intensywność. Masz np. dwa kolory z pozoru identycznie ciemne. Jeden to "Viridian" (wodorotlenek chromu) drugi to "Monestial Green" (Halogenek ftalocjanianu miedzi). Jeżeli jeden i drugi zmieszasz pół na pół z bielą tytanową, to "Monestial Green" będzie świetlistą, jaskrawą zielenią, natomiast Viridian prawie w ogóle zniknie i zostanie nieomal czysta biel. Jest on bardzo mało intensywny. Nie nastąpił tam żaden związek, żadna reakcja chemiczne, ale biel przytłoczyła mało intensywny kolor. Tak więc to, co uważałeś za prosty wzór kosztu malowania, nie jest bynajmniej takie proste. Najkosztowniejsza nie jest ta farba, która jest najdroższa w jednostce objętościowej. Najkosztowniejsza jest ta, która jest zarazem droga i zarazem mało intensywna (musi się jej wtedy cholernie dużo wymalowywać, gdy się ją miesza z innymi, bo inaczej ginie) Tak więc w praktyce najkosztowniej jest malować kobaltami fioletowymi i czerwono fioletowymi wraz z domieszką Quinacridonu (same w sobie zawsze będą zbyt tępe w kolorze). Najkosztowniejsze więc (ale to tylko przybliżenie, bo nie ma tu reguły) byłyby obrazy malowane kolorytem fioletowo-buraczkowym oraz zimnym błękitem (kobalt niebieski, też mało intensywny). Z obrazów, które masz ode mnie byłby to chyba (o ile dobrze pamiętam) "motocyklista", ale to oczywiście nie znaczy, że akurat wyszło tam najwięcej najdroższej farby, bo jak już mówiłem na moim nosie zostaje nieraz więcej i w ogóle farba raczej się marnuje, a tylko niewielka jej ilość trafia na obraz. Najintensywniejszy kolor używany w malarstwie olejnym (ja go mam, ale od lat go nie używam, bo ma on tzw. ograniczenia trwałości zależne od mieszania i ew. zetknięcia z ośrodkami zasadowymi) to "błękit żelazowo-cjanowy". Nigdy nie występuje w postaci czystej, lecz zawsze w mniejszym lub większym stopniu rozcieńczony szpatem, gdyż byłby za intensywny. Nosi wiele nazw fabrycznych: Błękit Pruski, Błękit Paryski, Błękit Antwerpski. Gdyby inne farby były, choć w połowie tak intensywne, malowanie byłoby dziecinną igraszką. Obecnie zastępuje się go pewniejszym, ale mniej intensywnym "Monestial Blue", czyli Ftalocjanianem miedzi.



Adwokaci i sędziowie („Zmagania o Beksińskiego”) 24 maja 1986 Kilka dni temu obrzuciłem wyzwiskami dziennikarzy. Dziś kolej na adwokatów i na sędziów. Nie lubię ich. To prawda. Tak jak nie lubię księży. W ogóle nie cierpię zawodów, w których trzeba kochać bliźniego za pensję, używać własnej wolności za pensję, wierzyć w Boga za pensję i za pensję współczuć innym. Zawód adwokata, który wykonuję, jest jednym z nich. Wiele razy w miesiącu muszę udawać przed sądem oburzenie, pasję oraz współczucie dla mego klienta. Gdy człowiek wchodzi do tej profesji, przyrzeka sobie czystość. Ale szybko zapomina o przysięgach. Sprzedaż sumienia jest niejako wpisana w naturę mej roli. Jest ona esencją mych stosunków z klientami. Każdy początkujący adwokat przyrzeka sobie dziewiczość. Szybko i bezpowrotnie ją traci. 1. Bo jak bronić człowieka, którego występek lub zbrodnię samemu się potępia? A jednocześnie jak zapomnieć tego, kto rok temu płakał, wył, szamotał się, błagał o litość, a kogo mój klient bił, gwałcił, oszukiwał lub okradał? Jak utrzymywać z przekonaniem tylko dlatego, że mi za to płaci, że miał nieszczęśliwe dzieciństwo, ale że dzisiaj to już zupełnie inny człowiek? Inny człowiek… Człowiek, który jak tylko wyjdzie z pierdla, to zaraz się potknie i znów weń wpadnie. Jak tu spać spokojnie, wiedząc, że w momencie, w którym działam, żeby go wyciągnąć z więzienia, jest już gdzieś ktoś, kto tego jeszcze nie wie, ale na kogo czeka cierpienie i rozpacz: następna ofiara, której mój klient zada ból, bo dzięki mnie wyszedł na wolność? Gdy się widziało takiego Błażejskiego na ławce strony cywilnej i Lessieura, który go poranił i wykręcił się bez żadnej kary; jak się widziało takiego Dżaknuna wychodzącego wolno z trybunału, podczas gdy pani Sasza już po raz trzeci próbowała popełnić samobójstwo po stracie jedynego dziecka, które jej zabił, prowadząc samochód z trzema promilami alkoholu we krwi; gdy się widziało takiego Philistema, który też dzięki mym wysiłkom wyszedł z pierdla warunkowo zwolniony – po to tylko, by natychmiast znów kogoś okraść i wrócić tam po sześciu miesiącach; jak się widziało tych wszystkich i tylu innych podobnych do nich, czy można czuć się czystym, wykonując ten zawód opłacanego współczucia?


Czy można by poprawnie grać swą rolę, atakować ofiarę, utrzymywać, że oszukuje albo przynajmniej przesadza, że żąda za dużo i w żadnym wypadku nie zasługuje na zaufanie? Czy można by poprawnie zagrać swą rolę, okazywać sympatię przestępcy, który swej ofierze wybił pięć zębów i wykłuł prawe oko? Bo ponadto w tym wszystkim chodzi o przewagę roli społecznej, jaką mam grać, nad wymogami mego własnego sumienia. A więc czy można na to tylko, by poprawnie zagrać swą rolę, frymarczyć uczuciami współczucia, oburzenia czy przyjaźni? Tak więc na początku kariery adwokackiej zdarzyło mi się podczas jednej z rozpraw, że nie mogłem się opanować. Tego dnia określiłem mowę oskarżycielską prokuratora jako zdumiewająco łagodną, a za całość mej obrony przypomniałem tylko młody wiek oskarżonego. Pani Palie, która przewodziła rozprawie, natychmiast ogłosiła przerwę. Wezwała mnie do swego gabinetu, żeby zapytać z oburzeniem: – Jakże pan może nie grać swojej roli? Jej pierwszą reakcją było zdumienie. Powoli wracała do siebie. Jednak z moich tłumaczeń i tak nic nie rozumiała. Nadszedł wieczór, około dwudziestej pierwszej rozprawa trwała nadal. A gdy już wszyscy byliśmy zmęczeni, zadałem jej publicznie i otwarcie pytanie: – Czy wolno zakazać adwokatowi być uczciwym? Czy musi udawać współczucie, którego nie odczuwa, wynajdywać usprawiedliwienia tam, gdzie ich nie ma, i przyrzekać poprawę swego klienta, w którą nie wierzy? Czemu powinien służyć: swej społecznej roli czy swemu sumieniu? Pani Palie znów zarządziła przerwę, a powracając na salę, dała mi jedyną odpowiedź, jaką mogła mi dać: – Sąd nie może publicznie odpowiedzieć na takie pytanie. Za to młodzi koledzy obecni na sali szybko mi odpowiedzieli: – Dobrze się pan przysłużył swemu klientowi! Sądzi pan, że zasłużył pan na jego zaufanie? Dusili się z oburzenia: – Jak ma pan dylematy moralne, to niech pan porzuci ten zawód. Ale czy sami staną się nieskazitelni, jeśli nawet sobie pójdę, żeby im nie przypominać, iż można je mieć?


Nasi starsi koledzy, którzy mają dawne blizny, przypomną mi hitlerowskich czy stalinowskich adwokatów, których usilnie proszono o granie „pozytywnej” roli, 0 nie upieranie się przy obronie „szkodliwych dla społeczeństwa elementów” i o „współpracę” z wymiarem sprawiedliwości. „Czy chciałby pan, żebyśmy wszyscy grali tę rolę” – zapytają mnie. Na pewno nie! Bo tam, gdzie proces jest sfałszowany, a oskarżony z góry skazany, adwokat powinien go za wszelką cenę bronić. Na tym polega jego odwaga i godność. Ale tam, gdzie proces jest uczciwy (a czyż nie powinien być uczciwy w tym demokratyczno-liberalnym ustroju?), pierwszym obowiązkiem prawego człowieka jest przełożyć sumienie nad rolę społeczną, którą przychodzi mu grać. Poczynając od adwokatów. Bo jeśli wy, panowie sędziowie, macie prawo decydować „według własnego głębokiego przekonania”, nie musząc sądzić przestępców według jednego tylko kryterium; jeśli u was, panowie prokuratorzy, „pióro jest sługą, ale słowo jest wolne” i możecie równie dobrze oskarżać, jak i bronić oskarżonego, bądźmy sobie równi. Niech mnie też wolno będzie potępiać przestępcę, a nie tylko wynajdywać mu okoliczności łagodzące. A otóż i to, co najbardziej dwuznacznego w tym zawodzie: być zmuszonym dlatego tylko, że żąda tego rola społeczna, jaką mi przypisano, udawać uczucia, których nie odczuwam, a ukrywać te, które rzeczywiście mam. 2. Jest jeszcze inny wstrętny aspekt tego zawodu: bo nawet jeśli pozostaję w zgodzie z własnym sumieniem i bronię tylko tych, którzy na to zasługują, to znaczy ofiary, to tak czy owak muszę od nich zażądać pieniędzy. Jest to zawód i z tego trzeba żyć. Otóż w moim trzeba żyć z cudzego nieszczęścia. Jeśli klient jest zamożny, to wyrzuty sumienia łatwo pokonać. Ale jeśli zamożny nie jest? Moja klientela składa się prawie wyłącznie z biedaków, ofiar wypadków, opuszczonych przez mężów kobiet, zwolnionych z pracy bezrobotnych. Jeśli nie będę od nich żądał pieniędzy, to z czego będę żył? Z Pomocy Prawnej? Ta prawie nic nie płaci, jest przyznawana tylko absolutnym nędzarzom (trzeba zarabiać mniej niż najniższe dozwolone uposażenie), a dla adwokata i dla klienta jest synonimem odwalonego procesu.


Ale poza tym, co niezbędne i czego trzeba wymagać, nawet jeśli klient jest biedakiem, ten zawód szybko wypacza. Stale żąda się więcej i więcej, chociażby pod pretekstem strat poniesionych gdzie indziej. Bo jeśli ten klient nie zapłacił, to trzeba sobie jakoś powetować. Obserwowałem młodych kolegów po fachu, świeżo upieczonych stażystów z entuzjazmem wkraczających w ten zawód. Czuli się obarczeni szlachetną misją. Dwa lata później odnajdywałem sępy. Jedyną ich obsesją było teraz odbić koledze klienta i mając go już w szponach, wycisnąć jak cytrynę. Na początku odczuwali z tego powodu wyrzuty sumienia. Potem wstępowali do szeregu. A wreszcie o wszystkim zapominali i przestawali na to zwracać uwagę. Tak samo zresztą jak i ja. Gdy wszedłem do adwokatury, mój pierwszy patron, Jean Jacques Delaveau, mawiał: – Jedynym miłym momentem w ciągu tygodnia jest chwila, gdy dostaję czek. To wyjątkowo dobry specjalista, chyba jedyny, którego nigdy nie przyłapałem na grubym zawodowym uchybieniu. Ale to jego zwierzenie oburzyło mnie. Dziś ja również nie odczuwam przyjemności, dopóki mi ktoś nie zapłaci. Czy inni mogą inaczej postępować? Czy mogą się oprzeć ponęcie pieniędzy i pokusie żądania coraz więcej, w miarę jak klient fizycznie i moralnie się załamuje? Nic im tego nie zabrania, a wszystko ich do tego zachęca. Zupełnie bezkarnie, zupełnie legalnie, a nawet z błogosławieństwem Rady Adwokackiej (która z rzadka interweniuje) i z pobłażliwością społeczeństwa, które honoruje wymagania mego zawodu, mam prawo żądać, czego chcę, od człowieka, który całkowicie ode mnie zależy. I znowu słyszę, jak zgrzytają zębami koledzy: „Jak mu się nie podoba, to paszoł won”. Niech i tak będzie. Pewnego dnia odejdę z tego zawodu i będzie to dla mnie uroczysty dzień. Ale zajęcie adwokata pozostanie tym, czym było. Nie zmieni się tylko , dlatego że mu wytoczyłem proces. 3. Trzecia strona mej nadgniłej profesji to świadomość pomocy, jakiej udzielam w systematycznym miażdżeniu ofiary. Tam gdzie chodzi o wolność, wymiar sprawiedliwości jest ostrożny. Wolność jest wartością szlachetną w społeczeństwie liberalnym, nawet wolność przestępcy.


Za to ten sam demokratyczny wymiar sprawiedliwości przejedzie się jak czołg po tym, kto prosi o odszkodowanie. Bo pieniądze we Francji są rzeczą wstydliwą, niegodną, brudną. Kto o nie prosi, ten sam jest niegodny i brudny. Często więc mówię mym studentom: „Jeśli macie wybrać pomiędzy zranieniem kogoś a byciem zranionym, między spowodowaniem nieszczęścia a byciem ofiarą nieszczęścia, nigdy nie wahajcie się ani chwili. Nigdy nie bądźcie ofiarami! Walec sprawiedliwości przejedzie się po was, nawet tego nie zauważając”. Z racji mego zawodu jestem małym trybem ogromnej maszyny, w której każde kółko, sędzia, adwokat, komornik, nawet mały woźny sądowy znajdzie okazję, żeby choć trochę pognębić tego, kto oczekuje pomocy i naprawienia krzywdy. Każdy z nich zrobi to bez złośliwości i bez wyrzutów sumienia: wymiar sprawiedliwości upoważnia go i zachęca do tego. Nawet się nie spostrzeże, że pod stopami zmiażdżył małego robaka – ofiarę. Nikt ze współpracowników wymiaru sprawiedliwości nie odczuje przeciwwskazań moralnych i to, co zrobi, wyda mu się naturalne i słuszne. Za to dla ofiary spotkanie z wymiarem sprawiedliwości to: noce oczekiwania: „czy otrzymam zadośćuczynienie?”; honoraria adwokata: „czym zapłacić?”; rozprawa znów została przełożona, bo „sąd jest zawalony pracą”, „kiedy skończy się moja męka?”; dowody: „jakżeż mogłem przewidzieć, że wszystko powinno było być spisane na papierze?”. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Na koniec obojętność, jeśli nie wrogość sądu: „Szkoda nie była tak poważna, jak ją przedstawiono, tylko ewentualna i niewystarczająco uzasadniona. Zwrotu honorariów adwokata nie będzie. Powództwo strony cywilnej zostaje oddalone”. Przypominam sobie – byłem wtedy studentem w Polsce, na Uniwersytecie Łódzkim – jak profesor opowiadał nam o typowym przykładzie niesprawiedliwości z epoki stalinowskiej: w 1951 roku Sąd Najwyższy odmówił odszkodowania rodzinie robotnika rolnego zabitego w wypadku przy pracy. Umotywował to tym, iż „życie ludzkie jest bezcenne”. Dla owego profesora to był dowód hipokryzji okresu „błędów i wypaczeń” oraz pogardy dla prawa, ukrytej pod płaszczykiem szlachetnych haseł.


A cóż ja sam znajduję w tym systemie demokratycznej i liberalnej sprawiedliwości? Powszechne, spontaniczne i głębokie przekonanie, że jest rzeczą niegodną żądać pieniędzy za stratę bliskiej osoby czy własnego zdrowia. Tutejsze sądy dadzą wam od 3-50 tysięcy franków odszkodowania za śmierć dziecka, 3-5 tysięcy za procent utraty zdrowia. A moi studenci na wydziale nie tylko nie są tym oburzeni, ale dziwią się memu zdziwieniu: „Jakżeż można żądać pieniędzy za śmierć matki? Ludzkie życie i zdrowie są bezcenne. To i tak dobrze, że cokolwiek dostał”. Po co więc szukać stalinowskich sędziów wśród komendantów sybirskich gułagów. Renomowane szkoły sędziów dostarczą ich wystarczającą liczbę. Być wspólnikiem machiny, która wszystkimi sposobami chroni wolność tego, kto zasłużył na jej utratę, ale która okazuje wzgardę temu, kto prosi o odszkodowanie pieniężne… Być sługą systemu, w którym oskarżony ma prawo do ścisłych terminów, wieloosobowych ław sędziowskich, do zasady domniemania niewinności, licznych dróg odwołania się na każdym etapie procesu… Systemu, który w tym samym czasie okazuje obojętność, a nawet rozdrażnienie w stosunku do cierpień ofiary, piątego koła u wozu, której przyziemne finansowe żądania zasługują na pogardę… To również jest nieznośne. 4. Jest jeszcze czwarty akt tej ponurej sztuki: dowolność. Od sądu do sądu, od trybunału do trybunału wyroki wahają się w stosunku 1-3. Ten sędzia wlepi wam rok, ale tamten za to samo trzy. Tu uzyskacie 30 tysięcy odszkodowania, ale tam tylko 4. Ten sędzia przeczyta uważnie wasze pisma, podczas gdy tamten będzie czytał gazetę podczas waszej obrony (w tym konkretnym wypadku „Gazetę Sądową”). „Nimalev, sąd skazuje pana na 3 lata więzienia. Zaś pański wspólnik dostanie tylko 2, bo pierwszy przyznał się do winy”. Głupstwo, uśmiech, słowo, opóźnienie w przyznaniu się do winy, a za to 365 dni celi więcej. Absolutna niemożność przewidzenia wyroku, bo zupełny brak kontroli sądów. Poczynając od Ducha praw kwestia niezależności sędziów wobec władzy politycznej jest osią systemu liberalnego. To wielka zdobycz wolności. Przynajmniej dla tych, którzy są w politycznym sporze z władzą. W czasie procesu rząd, z natury skłonny do mściwej i bezpardonowej represji, nie może wywrzeć żadnego nacisku.


Ale owa niezależność sądów doszła tu do tego, że stała się własną karykaturą, za którą codziennie płacą nieznośną cenę tysiące apolitycznych podsądnych. Bo dopóki sędzia nie został przekupiony i nie wytoczono mu specjalnego procesu, w którym otoczony jest setką przywilejów – jeśli nie bardzo zależy mu na zrobieniu kariery, może robić, co mu się żywnie podoba. Tak jak adwokat bardzo szybko ulega pokusie pieniędzy, tak on szybko ustąpi pokusie dowolności. Z wyjątkiem wielkich procesów, do których mieszają się media, sędzia francuski jest wolny od wszelkiej kontroli moralnej i zawodowej swoich wyroków. Gdy zdarza się to w pierwszej instancji, pozostaje jeszcze apelacja. Jedna jedyna możliwość, bo kasacja jest uchem igielnym, przez które prawie nie sposób się przecisnąć. Trzeba wtedy powtórnie opłacić adwokata, a sprawa przedłuży się o następne trzy lata. Ale dopóki jest apelacja, dopóty jest nadzieja. Co jednak zrobić, jeśli dowolność panoszy się w sądach apelacyjnych lub w sądzie przysięgłych, od którego wyroków nie ma apelacji? Wyroki, z jakimi spotkałem się zarówno w sprawach cywilnych, jak i karnych, wydane przez najróżniejsze sądy wszystkich stopni, nierzadko były absurdalne i motywowane zupełnie innymi pobudkami niż poszukiwanie sprawiedliwości, rozsądku, umiarkowania i odpowiedzialności. Wyroki nieprzemyślane, wydane w pośpiechu, pod wpływem rozdrażnienia lub rozbawienia. W wielu wypadkach skorzystałem z nich. W wielu innych byłem ich ofiarą. Ale zarówno tu jak i tam były to wyroki, od których włos się jeżył każdemu trzeźwemu i bezstronnemu obserwatorowi. A wszystko to w imię troski o niezależność sędziów, doprowadzonej do absurdu, do takiego stopnia, iż wręcz nakłania ich do dowolności. Wszystko to z obsesyjnej obawy, żeby sądy nie stały się wasalami władzy politycznej. Wszystko to dla kilku politycznych procesów, które przykują uwagę intelektualistów broniących wolności, deputowanych uchwalających ustawy i mediów trzymających w ręku i manipulujących opinią publiczną. Ale również wszystko to na nieszczęście dziesiątków tysięcy obywateli, których nic nie obchodzi polityka, ale którzy za to proszą o poważne przeprowadzenie ich procesu, gdzie dowolność zostałaby ograniczona do minimum.


A więc na koniec pytam, jak można w spokoju wykonywać zawód: w którym codziennie muszę kłaść na szali z jednej strony moje sumienie, a z drugiej obowiązek grania roli przypisanej mi przez społeczeństwo; gdzie nic (prócz konkurencji) nie chroni przed moją chciwością człowieka, który mnie prosi o pomoc; gdzie wszystko jest tak skonstruowane, by chronić wolność tego, kto ma ją stracić, ale prawie nic, żeby zadośćuczynić pieniężnym żądaniom ofiary; gdzie często rządzi dowolność sędziów, bo chroni ich przed społeczną krytyką niebosiężny mur niezależności? (P. Dmochowski „Zmagania o Beksińskiego”)


Nie potrafię powiedzieć jak to jest w wypadku prac naukowych czy dzieł prawniczych ale w wypadku malowania obrazów reakcja otoczenia nie liczy się dla mnie jeśli czuję potrzebę kreacji. W końcu nie tylko gówniarze, ale także my starcy piszemy blogi i rzucamy butelki do oceanu. Taka jest natura człowieka. Powiedzieć swoje, nawet jeśli nikt nie słucha.



P. Dmochowski „Zmagania o Beksińskiego” 1. Na wielu obrazach Beksa można odnaleźć motyw dziury. Owa dziura jest mroczna lub też bije z niej światło. Zazwyczaj jest szeroko otwarta, ale może być i zamurowana. Coś się znajduje z drugiej strony. Lub przynajmniej można przypuszczać, że coś się tam znajduje. Ta dziura jest jakby otworem, wejściem lub korytarzem do innego świata, który znajduje się z drugiej strony. W symbolice Beksa, który w tamtych czasach malował takie obrazy, należał do zrzeszeń ezoterycznych i tworzył najczęściej obrazy symboliczne, jest to rekwizyt wtajemniczenia, wejścia w ten prawdziwy świat tajemnicy, niepotrzebnie przesłonięty naszym zwykłym światem. Cała seria obrazów z lat siedemdziesiątych zawiera ten motyw, który z początku nazwałem Po drugiej stronie. Obraz, który należy do Wańka, ten, w którym wiszą ręce, a który znajduje się u Tomka, obraz Baela, z którego „Przekrój” zrobił okładkę, ten, który znajduje się w muzeum w Sanoku, z dziurą zamurowaną i wiele innych ma ten motyw. Niedawno jeszcze Beks umieścił go w obrazie przedstawiającym skałę z krzyżem oraz w tym, który nazywam Katyniem, na pierwszym planie, na dole. Sądzę, że dziura w kroczu Nóg na krześle gra taką samą rolę. Na tych dziurach Beksowi zależy ogromnie. Kiedy odkrył, że Dziworski w moim filmie, jadąc kamerą z góry w dół Katynia i Krzyża na skale, zatrzymał się właśnie przed dziurą, syknął ze wściekłości. Nie przypominam sobie dokładnie, jakiego użył wyrażenia, ale było to bulgocące i stłumione żachnięcie się, jakby chciał powiedzieć: „Idiota, nie sfilmował najważniejszego”. Tak jakby konieczność jej sfilmowania była oczywistością, czymś wręcz najistotniejszym. Sądzę, że – prócz świadomej interpretacji symbolicznej – tylko psychoanalityk mógłby wyjaśnić tę potrzebę malowania dziur u Beksa, w jego wieku, kiedy od dawna już zerwał z ezoterykami i czarną magią.


2. Innym częstym motywem, którego wyjaśnienie wymaga również udziału psychoanalityka, jest spastyczny uścisk. Na bardzo wielu obrazach Beksa pojawia się motyw dwóch istot albo istoty i przedmiotu, z których ta pierwsza ściska drugą, jakby się z nią chciała zlać. Tak jakby obawiała się, że tamta się rozwieje, zniknie, przepadnie. Albo tak jakby chciała się z nią stopić w jedno. Żeby odnaleźć motyw rozpaczliwego uścisku, który ma zatrzymać coś lub kogoś, wystarczy spojrzeć, z jakim niepokojem Dama z piersiami ściska owe piersi. Jakby miały za chwilę wybuchnąć. W Parze mumii kobieta wbija palce w ramię mężczyzny, jakby miał od niej za chwilę odejść i jakby to był ich ostatni uścisk. W Don Kichocie mały karzeł wtula się w jeźdźca, bo wicher mógłby ich rozłączyć. (Beks twierdzi, że dla niego obie postacie „robią rzeczy wstydliwe” i że malując ten obraz, chciał stworzyć farsę. Odpowiedziałem mu, przytaczając przykład Wieczoru wigilijnego, w którym główna postać z czułością ściska w rękach czerwoną lalkę. Tu również zasugerował mi z uśmiechem, że „dziadek Freud powiedziałby ci, co on tam naprawdę trzyma”.) W Makowskim (to obraz, który Ania nazywa również Ikoną) dziecko wczepia się w mężczyznę wieloma rękami, tak samo jak wczepia się i wgryza w szyję matki w Zawoalowanej Madonnie. A tam, gdzie główna postać nie czepia się drugiej, to czepia się przedmiotu, stapia się z nim. Jak na przykład na obrazie Trębacza, który w tej chwili wisi przede mną, a którego palce zlewają się z instrumentem. 3. Często na obrazach z początku lat ‘70 pojawia się również motyw półksiężyca. Beks przyznał mi się, że w pewnym okresie życia nie mógł się oprzeć pokusie umieszczania choćby jednego na każdym z nich. Gdy się go słucha, ma się wrażenie, iż tylko dzięki gwałtownemu wysiłkowi woli uniknął malowania ich absolutnie na wszystkich.



Dmochowski: Całe moje dzieciństwo u boku mej ultrakatolickiej Matki było wręcz przepełnione problemami moralnymi. Był to przedmiot mych codziennych rozważań. W moim domu nie mówiło się o prawicy lub o lewicy, o poglądach politycznych i o walce klasowej. Mówiło się za to nieustannie o miłości bliźniego, o prawości charakteru, o wyrabianiu mocnej woli i katolickiej postawy wobec grzechu etc. Potrafiłem, więc chodzić codziennie do spowiedzi by z moimi problemami moralnymi dzielić się z proboszczem. Potem przerodziło się to w postawę ideologiczną. Przestałem wierzyć w Boga, za to zacząłem wierzyć w Marksa. Tu znów pojawiły się problemy moralne, tym razem komunistyczne, obowiązki już nie w stosunku do bliźniego a do człowieka uciskanego przez człowieka, humanitaryzm, poświęcenie dla sprawy, sprawiedliwości społeczna, rewolucja etc. To też trwało jakiś czas. Nawet dość długo. Przypominam sobie, że jeszcze na początkach zajmowania się twoją promocją miałem głowę pełną projektów jakby tu uszczęśliwić ludzkość ofiarowując jej wielkiego malarza. Dawałem każdemu żebrakowi jałmużnę i w pośpiechu biegałem na pochód pierwszomajowy u boku partii komunistycznej i syndykatu CGT.



Jak już wiesz, pisanie dla mnie teraz to tak jak malowanie noga: spory wysiłek, a nawet męka - i NA PEWNO bez żalu zmieniłbym to u siebie od ręki, gdyby tylko znaleziono lekarstwo, bo pojecie tożsamości u mnie nie polega na przywiązaniu do własnego ciała, do własnego image i do własnych banalnych niesprawności i niedoskonałości, a nawet do własnego talentu. Gdyby można było wymienić mi ciało na jakiegoś modela czy przystojnego aktora, niemiałbym cienia oporu - bo moja tożsamość nie polega na ciele. Od zawsze byłem ze siebie pod tym względem niezadowolony, a teraz na starość, odczuwam do swego ciała wyłącznie wstręt. Bardzo trudno opisać to o co chodzi i mieści się to poza granicami moich umiejętności. Nie potrafiłbym jednak i nie chcę żyć w raju. Uważam, że rzeczywistość jest niepoznawalna i znamy jedynie nasze jej wyobrażenie, a więc świat który tak kocham nie istnieje takim jakim go sobie wyobrażam: nigdy nie było mojej żony i mego syna, nie ma obrazów które maluję, wszystko jest moją sangsarą lub po prostu - jak mówi współczesna nauka funkcją naszego mózgu. W tej niepoznawalnej rzeczywistości, (której symbolicznym wyobrażeniem była i nadal jest dusza) mamy swoje miejsce ale jako coś niewyobrażalnego jak ów motyl z poczwarki, o którym piszesz, ale mnie nic z tego. Ja jestem poczwarka i mam tożsamość poczwarki i wiem, że wszystko się dla mnie skończy. Nawet jeśli jestem częścią motyla - to tożsamość moja i tożsamość motyla, którego manifestacją jestem w czasoprzestrzeni, to dwie inne tożsamości. To jest dla mnie nie do przeskoczenia, mimo iż ćwiczę się w tym od 50 lat. Ja to ja i nie ma na to rady i nie wiąże się to z podziwem dla samego siebie, bo przecież jak można podziwiać coś co nie istnieje takim jakim się pozwala postrzec. Jestem tylko kolorowa fotografia motyla. Pyłem ze skrzydła motyla, lub brutalniej: jego gównem. Sorry, ale to nie do przekazania.



Dla mnie dusza to nie jest: inteligencja, pamięć, świadomość i talent lecz to czym jesteśmy poza granicami naszego zrozumienia i co w dostępnej na czasoprzestrzeni manifestuje się jako my. To o czym pisałem jest w końcu zgodne z opinią współczesnej nauki: znamy tylko wyobrażenie i nazywamy je rzeczywistością, natomiast to co je wywołało, jest po prostu niewyobrażalne. To oczy, uszy, smak, tradycja i dziedziczenie kreują nasze wyobrażenie. Nie wiadomo nawet czy jest ono intersubiektywne. Porozumieć się bowiem i porównać wyobrażenia możemy tylko przy pomocy słów, które są niedoskonałe, zatem nie wiemy nawet czy nasze wyobrażenia poza obszarem łatwo porównywalnym (stół, krzesło, dupa) w ogóle są intersubiektywne.



Jak wiesz sadyzm i masochizm noszą w psychiatrii wspólną nazwę algolagnia i dzielą się na algolagnia activa i algolagnia passiva. Z reguły występują łącznie z tym, że jedna z tendencji dominuje. W sytuacji posługiwania się wyłącznie marzeniami, nie można tych tendencji oddzielić laboratoryjnie od siebie, gdyż sadysta wczuwa się w rolę ofiary, a masochista w rolę kata i odbiera podniety z obu kierunków. To by był wstęp teoretyczny, który zresztą na pewno jest Ci znany, ale którego nie mogłem pominąć. Jeśli idzie o mnie to w okresie sadystyczno analnym (do ca 8 roku życia) musiałem się zetknąć z jakąś sytuacją prawdziwą czy wyimaginowaną (czasami jakbym trafiał na pewne ślady i wtedy opisuję to sobie w Dzienniku ale nie sposób teraz tego odszukać, a od nowa opisywać Tobie mi się nie chcę z powodu trudności dyslektycznych), która spowodowała powstanie u mnie skłonności masochistycznych, tym niemniej prawdopodobnie na skutek wstydu (do dziś to dla mnie wstydliwa sprawa, a w dzieciństwie .pozwolić się maltretować babie", to byłaby wręcz hańba - wszak powszechnie panował kult twardziela) o wiele łatwiej było mi się przyznawać do składowej sadystycznej. Nie miałem okazji wykazać się nadmierną wyobraźnia w zakresie sadyzmu: marzenia, by kogoś zgwałcić et c, były raczej niezbyt inspirujące - czułem że tu leży obszar pobudzenia, ale nie pociągało mnie to specjalnie do marzeń - no bo czyny były na 100% wykluczone z racji wychowania, silnej niechęci do gwałtu i bardzo silnego poczucia groteskowości wszystkiego co było by teatralną realizacją marzenia przy pomocy osoby umówionej. Gdy stykałem się w literaturze lub w opowieściach z problematyką masochistyczną lub nieświadomie postrzeganą jako masochistyczna (np. fotografia kobiety z pistoletem w ręce - pamiętam takie zdjęcie jeszcze z okresu wojny domowej w Hiszpanii), odczuwałem wzburzenie, które - prawdopodobnie było efektem zepchnięcia problemu w podświadomość ale nic więcej z tego nie wynikało.


Olśnienie nadeszło gdy byłem już człowiekiem dorosłym i od wielu lat prowadziłem normalne życie seksualne, a nawet Tomek był już na świecie. Mogłem mieć około 35-36 lat. Nie wiem już dziś czym zainspirowany, wykonałem rysunek gołej kobiety siedzącej okrakiem na twarzy związanego mężczyzny, którego odrzucona do tyłu głowa jest przytroczona do stołka, a ciało w przyklęku na podłodze i trzymającej w ręku bykowiec czy coś w tym stylu. Musiało być to w drodze kolejnych przybliżeń czy typowych u mnie poszukiwań najlepszego rozwiązania ale nagle pierdolnęło mnie w łeb. Trzęsącą się jak w febrze ręką, usiłowałem bezskutecznie wykończyć rysunek (....) Przez co najmniej 2 tygodnie od tego momentu chodziłem jak ogłupiały, ponawiałem w kółko podobne rysunki, nawet w trakcie pracy w fabryce, miałem tym wyładowaną głowę do tego stopnia jak niczym dotąd. Oczywiście bodziec działał coraz słabiej, ale do dziś działa silnie. Nawiasem mówiąc od tego momentu uświadomiłem sobie, że można coś ukryć przed sobą samym w podświadomości i nagle się przebije. Pisałem o tym przed rokiem czy dwoma do Ciebie ale kompletnie to zlekceważyłeś. NIGDY nie spróbowałem tego w praktyce z powodów jak wyżej: to było by żenująco komiczne, a nie podniecające. Całość pozostała na zawsze w wyobraźni, ale oczywiście w wyobraźni mogę być zarazem lub na zmianę człowiekiem maltretowanym, kobietą, która uzyskuję satysfakcję seksualną maltretując i w końcu zabijając mnie, oraz obserwatorem sytuacji tak jakby to robiły dwie inne osoby. Możliwe, że taki stereotyp wytworzył się w wyniku umiejętności rysowania i robienia rysunków, a nawet obrazów w których oczywiście zawsze były dwie inne osoby. Uprawiałem potem nadal regularnie stereotypowe życie seksualne i w ogóle na świecie realnym byłem w sferze seksualnej skrajnie banalny. Wymarzone piekło pojawiało się i pojawia nadal w marzeniach.


Osobiście mam teraz, począwszy od tamtego momentu rozdarcia się zasłony, bardzo silną niechęć do wyobrażania sobie sytuacji w której ja jestem stroną agresywną. To zawsze było u mnie słabe i w momencie olśnienia zostało zagłuszone tym co mi na prawdę w duszy gra niczym strumyk wodospadem. Właśnie to musiałem Ci kiedyś wyjaśniać, ale zrozumiałeś to całkiem na opak. Haki na obrazach i rysunkach nie mają z moimi skłonnościami seksualnymi nic wspólnego. Były rysunki i obrazy w których zademonstrowałem swoje skłonności na 100% w sposób oczywiście mniej lub więcej .artystyczny" ale tym niemniej nie ukrywający tendencji (choćby kiepski technicznie obraz, przedstawiający ukrzyżowanego, któremu okrakiem na twarzy siedzi facetka, dusząc go dodatkowo zadzierzgniętą na szyi pętlą - kupił go ode mnie Banach), po jakiego więc diabła miałbym wykręcać się lub ukrywać przed sobą te elementy, a konkretnie haki, które uważasz za materializację podświadomych potrzeb sadystycznych. Jeśli bym takie potrzeby miał, to też bym je ujawnił i to z mniejszymi o niebo oporami niż przyszło mi z masochizmem. Owe haki w całości powstały pod wpływem rysunków Tadeusza Brzozowskiego i nigdy się tych młodzieńczych wpływów nie wypierałem. W dniu dzisiejszym po licznych przekształceniach, stanowią element formalny (scalanie) i szukanie w nich skłonności sadystycznych to taki sam błąd jak szukanie we mnie chęci epatowania widza horrorem z filmów grozy. Dlatego powołałem się na Jarecką. Zdaję sobie sprawę, że sadyzm, szczególnie w stosunku do kobiet jest bardzo popularny, szczególnie w Internecie, gdyż zaledwie w jednej na sto z witryn poświęconych BDSM znajduję coś potencjalnie w moim guście, a reszta zostawia mnie obojętnym. Po jaką cholerę miałbym się akurat tego wypierać! Przecież stawiałoby mnie to w końcu w bardziej komfortowej społecznie i socjologicznie sytuacji niż moje faktyczne skłonności.


Ograniczenie się do fantazmów - jak piszesz, nie było z mojej strony wyrzeczeniem lecz obawą przed komizmem sytuacji wyreżyserowanych. To co przychodzi mi do głowy ma zawsze jakiś dłuższy scenariusz i ten scenariusz jest infantylny, bo bazuje na wyobraźni nastolatka. Nasza cała wyobraźnia erotyczna - o ile w ogóle ją posiadamy, bo ogromna ilość ludzi rżnie po prostu tak jak byk krowę i ani w głowie im jakieś wyobrażenia, więc nasza cała wyobraźnia powstała gdy mieliśmy nie więcej jak 12 lat i jest infantylna i dlatego się jej wstydzimy. Realizowanie scenariusza opartego na wyobraźni małolata, było by czymś żenującym dla człowieka dorosłego i uchodzącego za wyrafinowanego estetycznie. Możesz oczywiście nadal uważać, że wszystko to słowa, a Ty trafiłeś na moje faktyczne ukryte skłonności. Nie mam na to rady, by Cię przekonać, że okres ukrywania przerabiałem już osobiście i mam go za sobą, a światło oświeciło mnie jeszcze w połowie lat 60. Parokrotnie o tym do Ciebie pisałem, może nie tak obszernie jak obecnie - dziwię się, że to spłynęło po Tobie jak woda po gęsi i nadal wiesz swoje. Aha. Bardzo proszę o nie używanie tego co wyżej jako tematu do zabawiania życzliwych słuchaczy z Polski i w Warszawie, podobnie jak to zrobiłeś przed rokiem czy dwoma, opowiadając, że Beksiński lubi jak mu się siedzi gołą dupą na twarzy. Ludzie generalnie są naiwni seksualnie i wszystko to tylko doda mi w ich opinii zamiłowania do „horroru" i epatowania widza.



Nie było jeszcze w mym dzieciństwie teleskopu Hubble,a, lecz wystarczyło mi podnieść głowę i popatrzeć na wygwieżdżone niebo, by odczuć to drżenie i poczucie własnej małości, jak też braku jakiegokolwiek znaczenia własnej egzystencji. Stąd bierze się mój pesymizm, a nie z tego, że (jak pisałeś) boli mnie głowa lub wątroba i że moja żona i syn nie żyją. Jeśli wolno mi bez obrazy wyrazić moja opinię, to sprawy z jakimi styka mnie moja egzystencja dzielą się na te, na które można uzyskać odpowiedzi, ale dla mnie są te sprawy na tyle banalne, że nie warto się tym zajmować i na te sprawy, na które odpowiedzi nie ma i tylko im poświęcam swoje życie emocjonalne.



Odbieram to dokładnie tak jak Ty, więc zatrudnienie za kasę chętnej panienki nie wchodzi w grę. Nawiasem: ile razy mam wyjaśniać, że nie idzie mi o pieszczenie tyłkiem lecz o bycie związanym, wykorzystanym, poniżonym i zdominowanym, bo to właśnie mnie kręci. Skoro nawet Ty tego nie pojmujesz, to jakże beznadziejne było by tłumaczenie tego atrakcyjnej (tak jest) gastarbeiterce w dziale seksu przybyłej z Ukrainy, która zna teksty podstawowe w swoim zawodzie: „100 zł, w żopu, w piczu, ili w paszczu?” Gdyby już mnie związała, to zadryndałaby z komórki po narzeczonego na stadion dziesięciolecia i oboje obrobili by mieszkanie a potem prysnęli na Ukrainę.



Sobota, 5 października 2002, Godz. 14:12 Strasznie słabo znam historię sztuki - jeśli w ogóle. Dziś szukając jakiejś reprodukcji Desiderio Monsu (też znam go jedynie z czarno białych reprodukcji 58 cm), na którego chciałem się powołać, znalazłem faceta z lat 1789-1854 pod tytułem John Martin. Oczywiście tylko 3 miniaturowe reprodukcje, ale wygląda mi on na faceta sprzed 150 lat o takim samym sposobie widzenia jak mój. Nie wiem jak to jest namalowane ale zobaczone jest „muzycznie”. Dobrze, że nie znam historii sztuki, bo w ogóle nie mógłbym malować. Jednym słowem wiem co robię, broniąc się przed oglądaniem albumów. Zdzisław.

Załącznik (obraz Johna Martina)


Dmochowski: Odnajduję dawną potrzebę pisania, żeby uśmierzyć strach. Teraz zdaję sobie sprawę z tego, co mi kiedyś powiedział Beks: – Malować śmierć, żeby choć na chwilę o niej zapomnieć.

Dmochowski: Mówiąc, że malarstwo Beksa jest ponure, myślę o pięciu motywach, które obsesyjnie się powtarzają: o okrucieństwie, lęku, cierpieniu, rozpaczy i śmierci.



Co do poglądów to nie wiem jakie posiadam, bo lewicowcy zawsze uważają mnie zą prawicę a prawicowcy za lewicę, ateiści za człowieka kościoła, a kościół za „sceptyka” (tak określił mnie proBoSzcz w Sanoku). Z poglądami jest mi nie do twarzy. W Polsce na dodatek wszystkie kierunki są popierdzielone. Lewica jest liberalna, prawica populistyczna, a chłopom 40 lat sojuszu robotniczo-chłopskiego kompletnie pomieszało pod sufitem i postrzegają się jako lewica. Lewicowy chłop to tak jak konny marynarz lub katolicki Żyd. No ale nie o tym miałem. Wracam do malowania, bo pogoda dziś sprzyja i jest jasno.



Ty też jesteś zboczony tylko na innym punkcie. Wszyscy są zboczeni, bo przecież nie istnieje norma zachowań seksualnych i tylko Kościół uważa prokreację jako podstawowy cel zabiegów seksualnych, a tymczasem w tej zupie zderza się nieustannie wszystko ze wszystkim i przekształca (mechanizm opisał jeszcze Von Neumann) i prokreacja nie jest celem pierdolenia, lecz tylko jego skutkiem, podobnie jak zarażenie syfilisem. Równie sensownie za cel życia można by przedstawić śmierć i za normalne określić to co do niej przybliża, a za zboczenie wszystko inne. Facet uskoczył przed przejeżdżającą ciężarówką: ale zboczeniec! Jeśli by nawet przyjąć rozumowanie jakiego używa Kościół, to wszyscy użytkownicy środków antykoncepcyjnych - jakie one by nie były, to zboczeńcy. Nawet więc w tym ujęciu, świat składałby się prawie wyłącznie że zboczeńców.



Nie umiesz być miły, sprawić ludziom przyjemności ciepłym słowem, podziękowaniem lub uznaniem. Jesteś jak zimna ryba. Piotr. *** Czwartek, 10 października 2002, Godz. 11:27 Co do ostatnich dwóch zdań to pełna zgoda. NIE UMIEM. Taki jestem i nie mam na to większego wpływu niż na kolor włosów. Mógłbym je oczywiście przefarbować ale jestem uczulony na farbę. Raz ze STRASZLIWYM WYSIŁKIEM psychicznym powiedziałem bileterce w kinie (pamiętam to od ponad 30 lat!!!) niewybredny komplement, bo już nie było biletów, a z jakichś powodów, które już zapomniałem, musiałem je zdobyć i bilety się od razu znalazły. Czyli wysiłek przyniósł wymierny i korzystny rezultat lecz czułem się tak jakbym się musiał napić z kibla. Nawet gdybym jej poderżnął gardło, by zawładnąć pieniędzmi z kasy, nie czułbym się już gorzej.



Było by mi milo gdybyś i Ty czasem podjął rozmowę, bo mam coraz bardziej nasilające się wrażenie że narzucam Ci się i że korespondencja ze mną Cię męczy, tak iż z ulgą odpoczywasz w dni w które o nic Cię nie nagabuję. Piotr *** Poniedziałek, 14 października 2002, Godz. 21:02 Już mi raz przed wielu laty jeden znajomy grafik (Siara) zarzucał to samo co Ty i nazwał mnie reponderem. Coś w tym musi być. Bardzo rzadko nie pytany odczuwam wewnętrzną potrzebę, by mówić coś o sobie i swoich sprawach a nic innego chyba nie znajduję się w zasięgu mej uwagi. Jeśli nawet ktoś chce ode mnie się czegoś konkretnego dowiedzieć (np. początkujący malarz) to zawsze proszę o zestaw konkretnych pytań na które albo umiem albo nie umiem odpowiedzieć. Za nie konkretne uważam takie jakie zadają najczęściej kobiety: niech pan napiszę coś o sobie. Cóż mogę napisać o sobie? Rano wstałem, potem malowałem, potem przyszedł Grzesiek, a obiad i potem znowu malowałem, a wieczorem oglądałem TV. Z dużym wysiłkiem zmuszam się codziennie do napisania paru informacji w Dzienniku, który prowadzę chyba po to samo po co moja matka chodziła na starość dookoła parkingu: by nie stracić całkowicie umiejętności. Jest to Dziennik o wiele bardziej zwięzły niż dziennik Goebbelsa o ile oczywiście poznać nam dano cały dziennik Goebbelsa



…istota życia jest właśnie poczuciem dążenia i niespełnienia. Ogranicza nas nie tyle śmierć i nieistnienie ile brak zrozumienia istoty czasu, ale jeśli uzyskalibyśmy to zrozumienie, przestalibyśmy być ludźmi.



Nie odpowiedziałem na poprzedni list dotyczący głównie psa, bo nie bardzo było na co odpowiadać. Nigdy w życiu poza dzieciństwem nie zrobiłem krzywdy żadnemu zwierzęciu ale generalnie za nimi nie przepadam, a Szarpeje czy jak się tam je piszę, szczególnie nie należą do mych ulubieńców. Moje jedyne bogatsze zetknięcie z tą rasą nastąpiło przed jakimiś 4 czy 5 laty. Byliśmy jeszcze z Zosią na kolacji u znajomych lekarzy profesorów (ale nie Noszczyków!) na Żoliborzu. Był tam też jakiś aktor z żoną, no i ten cholerny pies. Ja brzydzę się wszystkiego co nie jest elektroniczne i co nawet z lekka zalatuję fizjologią. Pewnie jestem cyborgiem i nawet o tym nie wiem. Nie cierpię nawet roślinności w domu. Nawet damskie narządy nie wzbudzały nigdy mego entuzjazmu (porównuję się tu do moich znajomych i przyjaciół), wszelkie wydzieliny budzą mój żywy wstręt, a tak się już składa, że fizjologia to wydzieliny i w każdej dziurze, w każdym pieprzonym otworze naszego ciała i ciała wszystkich istot żywych, gromadzą się jakieś wydzieliny. Ten cholerny pies produkował tak nieprawdopodobne ilości śliny, że każde machnięcie pyskiem, powodowało bryzganie nią na lewo i na prawo, żona tego aktora miała całą rękę obślinioną, bo wpadła w entuzjazm na temat tego psa i droczyła się z nim, a ja siadłem tak za stołem, że pies nie miał do mnie dojścia, co powodowało u niego zauważalne cierpienie psychiczne, bo koniecznie pragnął mnie też obślinić. Nie mogąc tego zrobić, zaczął swój pieprzony łeb pchać do półmisków i talerzy, bo stół był niski i pamiętam do dziś jakąś leguminę, z której jeszcze nie wziąłem ani kawałka, jak w panice podliczałem: dotknął już nosem do tego miejsca gdzie jest wiśnia, obwąchał z tej strony gdzie jest ukrócone et c et c. W końcu wykręciłem się, że jestem już strasznie najedzony, a na dodatek uczulony na coś tam, co widniało w tej leguminie mogę się zacząć dusić jeśli to zjem i tak dalej. Trudno było nie okazywać zachwytu psem, bo gospodarze byli w nim zakochani ale odchorowałem tą kolację. Widać dowodnie, że to co u jednych wzbudza miłość u innych wywołuję wstręt. Tak jak wszystko.



Wyjaśniam (o ile jeszcze tego nie mówiłem i nie pisałem), że wymieniłem okna bo wymiana w mojej pracowni ale i w innych pokojach jest nieporównywalnie trudniejsza niż w zwykłych mieszkaniach, w mojej pracowni była to wręcz robota konserwatorska, gdyż trzeba było omijać sztalugi i dziesiątki kabli et c. Bez rozwalania wszystkiego. Zrobiłem to by ubiec spółdzielnię, która w niektórych blokach przeprowadza to taśmowo przy użyciu pana Stefka i pana Władka, którzy kurwa nie majom czasu by się u pana kurwa pieprzyć z takom gównianom robotom tylko musiem lecieć kurwa dalej i jeszcze cały pion dziś obskoczyć, a nie obskoczem jak się kurwa tu zajebiem z tom chujowom robotom, to panie tak kurwa nie można zabudowywać i tak dalej i tak dalej.



..dzieci albo zwierzęta. Ujmijmy rzecz dosadniej. Nie lubię ani zwierząt ani dzieci. Nic na to nie poradzę, jestem życzliwy i dla zwierząt i dla dzieci ale nigdy nie miałem ani instynktu ojcowskiego ani potrzeby posiadania kota, psa, papugi czy nawet strusia. Mogę doskonale zrozumieć, że inni mają taką potrzebę, szanuję te potrzeby, zapewne nawet przywiązałbym się do jakiegoś stwora, gdybym go z jakiegoś powodu odziedziczył, bo przywiązuję się bardzo łatwo i bardzo też szybko zaczynam odczuwać odpowiedzialność, ale potrzeba i przywiązanie to dwie rozmaite sprawy. To nie jest kwestia aktu woli lecz determinizm genetyczny, podobnie jak kolor włosów czy kiepskie zęby. Jednym słowem jestem złym człowiekiem, bo jak to wie lud prosty: tylko źli ludzie nie lubią dzieci i zwierząt, a lud prosty ma zawsze rację, o czym z kolei wiedzą politycy, fotografując się przede wszystkim z dziećmi na ręku, bo to najlepiej usposabia wyborców. Na moją samotność nie ma rady i trzeba ją zaakceptować, bo żadna kobieta nie zastąpi mi Zosi, podobnie jak nic nie wróci mi Tomka, mimo iż rozmijaliśmy się częściej niż spotykali. Obnoszenie się jednak z tym było by objawem pychy i złego smaku, jako iż ludzkość przerabia ten temat od zarania dziejów i przerabia to też duża część świata zwierzęcego, tak więc nie spotkało mnie nic wyjątkowego.



Przed godziną był u mnie mój kolega ze studiów cały nabuzowany, bo podobno ktoś z ludzi króla lub koni króla narozrabiał i musiał się podać do dymisji. Słuchałem z uprzejmym uśmiechem, kiwając nawet czasami głowa nad tym wszeteczeństwem jakie nas otacza, ale już w tej chwili nie potrafiłbym powiedzieć o co szło. Z Kamasutry, która studiowałem jeszcze w dzieciństwie, zapamiętałem tylko dwie rzeczy, bo mnie rozbawiły, czym zajmuje się światowiec przedpołudniem (bo popołudniu jak wiadomo dupczy) i jakie są metody na powiększenie rozmiarów swego fiuta. Otóż światowiec przedpołudniem powinien się zabawiać z kozą lub z papugą. Dziś światowiec ma jeszcze od biedy do dyspozycji papugę, którą można nabyć w sklepie zoologicznym ale już z kozą były by pewne kłopoty, szczególnie w wielkim świecie. Tak więc dzisiejszy światowiec zabawia się polityką. Nie sądzę by z innych zapamiętanych przeze mnie szczegółów interesowało Cię jeszcze powiększanie własnego fiuta ale donoszę, że służy do tego celu maść zrobiona z robaczków, które żyją w koronach wysokich drzew. Bliższych szczegółów dotyczących zarówno robaczków jak i drzew Kamasutra niestety nie podaję, ale zawsze gdy widzę jakiegoś faceta na topoli jestem prawie pewien, że to jakiś miłośnik filologii orientalnej z niską samooceną, właśnie poszukuję mitycznych robaczków.



Środa, 12 marca 2003, Godz. 08:30 Zapominasz o jednym, a mianowicie o tym, że Ty jesteś odbiorcą, a ja twórcą i dlatego mamy nieco inne podejście do tego co jednakowo może robić na nas wrażenie. Twórcy też różnią się między sobą i jedni tworzą w kawiarniach, inni na zbiorowych plenerach, inni wymieniając doświadczenia i pomysły z kolegami, ale są też i tacy jak ja, którzy wymagają wokoło ciszy, bo każda inna melodia zagrana nawet na fujarce i cicho, jeśli jest - nie daj Boże podobna do tego co sam słyszę w swojej głowie, zaczyna mnie mylić. Nic na to nie poradzę, ale tak jest i dlatego unikam oglądania czegoś z podobnej jak moja półki. Na pewno każda postawa ma swoje zalety i wady, a moja grozi wyjałowieniem z czego doskonale zdaję sobie sprawę, tym niemniej moja podatność na inne melodie jest tak wielka, że postawa przeciwna groziłaby utratą indywidualności. Tak więc chcąc nie chcąc, zachowuję się tak jak się zachowuję. I tak nie uniknę kontaktu z innymi melodiami ale zmierzam do tego, by kompletnie nie zagłuszyły tego co gra we mnie. Zdzisław.



PS. Próbuję ten życiorys, ale bez piwa się nie obejdzie, tak więc przepraszam jeżeli zwyczajowa ilość aliteracji powiększy się pod koniec tekstu: Poza tym jest to zbiór faktów, który należy opracować, a nie gotowa rzecz do tłumaczenia. Z reguły, gdy byłem młodszy wykręcałem się życiorysami, które były raczej literackim żartem niż faktycznym życiorysem. W moim życiu NIC się nie działo takiego, co by poddawało się pisarstwu! Typowy życiorys Zygmunta Freuda, o którym biografowie powiadają, że nie ma co pisać, bo nawet się nie rozwiódł. Nie wspominam już o porwaniu przez piratów w młodości, więzieniu za długi, udziałowi w przerzucie sprężynowych noży i pornografii za Szwecji do Turcji i Haszyszu z Turcji do Szwecji, jak to robili niektórzy moi znajomi w dawniejszych latach. Urodziłem się w Sanoku 24 lutego 1929 roku w znaku RYB. ( Datę podaną w PROJEKCIE ktoś sobie sam wymyślił, nie ja, jeżeli w oparciu o nią zechciał Pan we mnie inwestować, to gotów jestem zwrócić słowo - gdy przed kilkoma dniami byliśmy na grobie siostry mej żony, znalazłem się nagle przypadkowo w alejce oficerów wojska i milicji i nagle widzę każdy z tych zmarłych, a szedłem wzdłuż długiego szeregu grobowców, ma nie więcej jak 53 lata, 51, 53, 52, 52, 53, 51, 52 i tak przez kilkanaście grobowców, wreszcie trafiłem na jakiegoś starca w wieku 57 i nikt z nich nie zmarł tragicznie, ani w wyniku wypadku, wszyscy ze starości, tak więc już dziś żyję na kredyt). W Sanoku ukończyłem szkołę średnią, przeżyłem okupację (oczywiście przed ukończeniem szkoły średniej) wreszcie wyjechałem na studia po wojnie do Krakowa, gdzie po kilku latach ukończyłem jako magister inżynier architekt studia i potem przez trzy lata odpracowywałem nakaz pracy w Krakowie, Rzeszowie i Sanoku jako poganiacz niewolników na Wielkich Budowach Socjalizmu. W trakcie tego, mieszkając w hotelu robotniczym i scenerii "Człowieka z Marmuru" Wajdy, zacząłem rysować z perspektywą zostania najlepszym malarzem świata. Z zamiarem a nie z perspektywą. Tak. Oczywiście utalentowany byłem w tej materii już od dzieciństwa, chyba to zasługa matki, która podsuwała mi książki z życia "świętych" tzn. biografie malarzy i powieści na ten temat oraz kolekcjonowała moje bazgroły.


Ponieważ byłem o wiele gorszy od innych w sporcie i nieśmiały w stosunku do dziewcząt, malowanie było aktem hiperkompensacyjnym zgodnie z teorią Adlera. Tutaj byłem najlepszy w szkole i na zakończenie gimnazjum miałem wystawę, chodziłem chyba w glorii sławy, chociaż nie jestem tego pewny, raczej się wstydziłem, w Sanoku byłem zauważalny, a nade wszystko nie lubię być widziany, dostrzegany, pokazywany palcem, lubię ludzi, łatwo się z nimi zaprzyjaźniam, ale nienawidzę ciekawskich oczu obcych. Tak. Tak więc w hotelu robotniczym sobie rysowałem, a także nastąpił wtedy u mnie okres zainteresowania literaturą i filozofią, czytałem całe tony tego, co tylko w tym poststalinowskim okresie udało się zdobyć z tego, czego nie nadążono zniszczyć. Równocześnie niepewny czy potrafię rysować i malować fotografowałem i po pewnym czasie wstąpiłem do Związku Polskich Artystów Fotografików gdzie udzielałem się intensywnie przez trzy czy cztery lata, może krócej, może dłużej, nie pamiętam. Potem skończyłem z fotografią gdyż uznałem, że bardziej wolny jestem jako plastyk. Od tego czasu rzeźbiłem i malowałem wszystkiego po trochu. Zaczynałem jako wyjący ekspresjonista, potem byłem abstrakcjonistą, potem powoli, w początku lat 60 zacząłem zwracać się w kierunku sztuki przedstawiającej. Opisałem to w licznych wywiadach, ma Pan tam gdzieś xeroksy! W krótkim okresie połowy lat sześćdziesiątych próbowałem pisać i potem to porzuciłem. Pisałem takie ściągaczki z Borghesa skrzyżowanego z Allain Robbe Grilletem i Kafką. W opowiadaniach nic się nie działo, lecz opisana była sytuacja zagęszczona domysłami i kombinacjami czasowoprzestrzennymi do granic absurdu - wszystko raczej obsesyjne z tym, że stylistycznie jak wyżej. To samo jest w obrazach, tyle, że jakby w pisaniu zostałem na etapie malarstwa abstrakcyjnego i przerwałem - dziś jak sądzę pisałbym (o ile bym nie przerwał) coś będącą wypadkową Ursuli Lle Guin, Lovraya i Buzattiego, byłaby to ta sama droga rozwoju, (ale i stagnacji), co w malarstwie.


Zmiłuj się człowieku, co ja tu jeszcze mam dopisać? Aha! Na razie nie umarłem być może dlatego, że nie jestem milicjantem ani wojskowym, ale to być może analogia dowolna podobna do tej, że nasza rzeczywistość opanowana jest przez wampiry o dużych uszach jak Glemp, Urban i inni. Wszystko to Jung nazwałby koincydencjami akauzalnymi, co zresztą byłoby ważne tylko w stosunku do tych, którzy zauważają ten rodzaj fenomenów i je w ten sposób szeregują. Hobby: Rany boskie nie mam hobby, chociaż w demoludowym Who is who napisano, że moim hobby jest kolekcjonowanie płyt. Nie czytałem, ale widać sam im to napisałem, bo przed rokiem przysłali mi polecenie powiększenia hasła, że "za zwięzłe". Dodałem wiec, że mam hobby polegające na nierobieniu wystaw. Dodałem to z głębokim namysłem i myślę, że jest to jedna mądra rzecz (rzeczywiście to Chimay jest boskie. Żabojady winny robić głównie piwo. Nie robić serów. Nie mają pojęcia o serach! Piwo!) zapomniałem już jak mam to zdanie skończyć. Proszę Pana: takie jest życie. Nic dodać nic ująć. Ukłony. Beksiński



Piątek, 7 listopada 2003, Godz. 18:08 Pan Krzysztof walczy w korytarzyku, a ja przesypiam rekonwalescencję. Jakiś taki jestem kurewsko senny. „Stalker” o ile mi wiadomo nakręcony został w schyłkowej fazie ZSRR na raczej nowoczesnym sprzęcie, a Tarkowski był kimś w rodzaju radzieckiego Bergmana. Pozorny brak koloru przyciemnione zdjęcia i tak dalej nie wynikały z prymitywnego sprzętu lecz z reżyserskiego zamiaru. U źródła leżało opowiadanie braci Strugackich (nawiasem: sience fiction było w ZSRR partyjnie dopuszczalnym marginesem dla fantazji, podobnie jak cierpienia wielkiej wojny ojczyźnianej jedynym dopuszczalnym marginesem dla ukazywania tragizmu, dramatu i destrukcji). Strugaccy byli zręcznymi autorami SciFi, a drukowano nawet ich opowiadania z zakresu mediumizmu - tym niemniej Tarkowski to czego się tknął przerabiał na Tarkowskiego. Mnie osobiście nie chodziło o opowieść o scenariuszu filmowym, bo może ich być dziesiątki, ale o to byś spróbował sobie wyobrazić, że niedaleki jest moment gdy będziemy mogli stworzyć pseudo- rzeczywistość o dowolnym wyrazie artystycznym ale charakteryzującą się olbrzymim realizmem (także zapachowym i dotykowym). Sam dawniej myślałem, że to zbyt skomplikowane, bo w takim świecie trzeba by projektować każdy mały kamyk przy drodze i modelować każde źdźbło trawy ale obecne już teraz możliwości w dziedzinie software'u przekonują mnie coraz bardziej, że wiele niesłychanie żmudnych manipulacji można będzie powierzyć maszynie. Programy pracują w sposób naśladujący rzeczywisty odbiór tego co widzimy oczyma. Jeśli np. widzimy określony typ samolotu, przewalający się na tle nieba i oświetlonych słońcem chmur i w pewnych momentach na kadłubie skrzydłach pojawiają się bliki od słońca, to nikt nie projektował każdego kolejnego ujęcia i każdego bliku. Tworzy się model przestrzenny samolotu, ustala stopień refleksji poszycia, zakłada się miejsce skąd święci słońce i ruchomy tor skąd wszystko widzimy (camera).


Ruchu w kadrze się nie zakłada w programie, tylko każdy nadaje samolotowi i widzeniu taki ruch jaki chcemy, a samolot zachowuje się jak normalny obiekt z lśniącej blachy w normalnej rzeczywistości i to program na bieżąco powoduje, że w pewnych momentach wynikających tak jak w życiu z układu słońce, oko i obrót samolotu, pojawiają się bliki, których nikt nie planował. Podobnie jest z krajobrazem. Zakładam sobie kamieniste dno prześwitujące przez czystą i płytką wodę. Buduję jeden lub kilka wzorcowych kamieni i polecenie rozmnożenia ich na zasadzie rozrzutu proporcji, koloru i wielkości. Program wypluje dno pokryte milionem rozmaitych kamieni w ciągu kilku sekund. Pokrycie ich dowolnie grubym lustrem wody, nie zakłada pracy nad deformacją falowaniem i zniekształcaniem na skutek załamania światła, nad błyskami na kamieniach rzucanych przez oświetloną słońcem wodę et c, bo zachowanie wody, słońca, i kamieni, wpisane jest w program i wszystko dzieje się jak w życiu. Woda i dno, zaczynają zachowywać się tak jak do tego przyzwyczaiło nas normalne życie. Jest to wirtualna woda i wirtualne kamienie, ale zamiast kamieni możemy wyścielić dno czaszkami, między którymi poruszają się ryby lub węże. Piszę to wszystko nie po to by ubawić Cię banalnym horrorem, lecz by uświadomić Ci na ile staje się to w naszych rękach NARZĘDZIEM do stworzenia nowego świata, do którego można będzie wejść, a nie tylko obejrzeć go na ekranie - oczywiście świata ograniczonego regułami, bo świat ten ma w założeniu służyć jakiejś strukturze, więc w jakimś zakresie nie powinien być nieprzewidywalny. Jeśli po programie oczekujesz np. doznań erotycznych, to z nosa atrakcyjnej dziewczyny nie wyjdą nagle mrówki lub robaki, a ona sama nie przemieni się w liniejącego i zdychającego psa, bo to złamało by reguły artystyczne, ale świat stworzony przez pana Boga też ma swoje reguły i ograniczenia i gdy rękę włożysz do ognia, to Cię ogień boleśnie poparzy. Chcę po prostu Ci uświadomić, że narządzie to za kilkanaście już lat, nie będzie od artysty wymagało budowania każdej sceny do najmniejszego kamyczka, lecz umiejętności zbudowania układu, który po włączeniu zasilania, zacznie sam „żyć” i potem żyć będzie własnym życiem w interaktywnym połączeniu z jego „konsumentem”. Mam nadzieję, że Cię nie wynudziłem.


Murek powoli dobija do finału i niedługo weźmiemy się za moja starą łazienkę i rezerwowe zbiorniki z wodą. Cześć. Zdzisław. 7 listopada 2003, No i co z tego? Piotr. *** Piątek, 7 listopada 2003, Godz. 23:11 Jeśli nie widzisz „co z tego”, to nie ma sensu całe moje pisanie. Dla mnie jawi się to jako największa zmiana w twórczości artystycznej od czasów rysunków naskalnych, a dla Ciebie jest „co z tego”. Nie jakaś zmiana stylu, nie jakaś nowa technika kreacji, bo to będzie tworzenie alternatywnych światów. Oczywiście za 20 lat jeszcze to nie będzie od razu tak rozbudowane, że wszystko będzie możliwe, ale po raz pierwszy w całej historii dostajemy do zabawy czarodziejską różdżkę pana Boga i zdumiewające jest, że można tego nie widzieć i nie przeczuwać skutków. Zdzisław. *** 8 listopada 2003, Całe "Twoje pisanie" będzie miało sens dopiero wtedy, kiedy będzie sensowne. Bo na razie nie widzisz w ogóle, o co chodzi. Nie różdżka Pana Boga jest czarowna, lecz czarownym jest sam Pan Bóg. Dopóki nie zmieni się człowieka, dopóki jego mózg nie osiągnie poziomu umysłu Pana Boga dopóty czarowna różdżka będzie tylko kawałkiem patyka, tak jak kawałkiem patyka okazał się wynalazek samolotu, fotokopiarki czy komputera.


Te patyki nie są bez znaczenia. Dzięki nim życie jest mniej uciążliwe, ból jest mniejszy, cierpienia maleje i jest z czego wyżywić 6 i pół miliarda ludzi tam gdzie jeszcze dwieście lat temu mogło się utrzymać tylko miliard. Ale na tym sprawa się kończy. Kto nie ma daru zamieniania rzeczy w złoto dotknięciem swej boskiej ręki temu kawałek patyka nie pomoże zmienić świata. Toteż Twoje „pisanie”, które miało tak mną wstrząsnąć raczej mnie bawi i potwierdza w przekonaniu, że ludzie ewidentnie nie widzą gdzie jest pies pogrzebany. Piotr.



Epilog do „Zmagań o Beksińskiego” 14 I 2011, FART Minęło 24 lata. Powoli zbliżam się do siedemdziesiątki. Trzy i pół roku temu przeszedłem na emeryturę i opuściłem Uniwersytet. Teraz, od 1 stycznia, pożegnałem się z adwokaturą. Jestem wolny i mogę poświęcać się wszelkiego rodzaju rachunkom sumienia. Wprawdzie i dawniej nie narzekałem na nadmiar pracy, bo ani nauczanie, ani pisanie prac naukowych, ani wreszcie moje zajęcia adwokackie nie zabierały mi więcej niż jedną trzecią ustawowego czasu pracy. Tak więc od lat już prowadziłem życie bez stresów, tych przynajmniej, w których pracują ci, którzy muszą harować w pełnym wymiarze. Ponieważ jestem dziś jeszcze bardziej wolny niż byłem dawniej, a nawet zbyt wolny, postanowiłem powrócić, choć sporadycznie, do pisania. Nigdy nie miałem wyobraźni literackiej. Toteż nie jestem w stanie napisać noweli czy powieści. Jedyną formą jaką władam jest rodzaj pamiętnika, dziennika czy blogu. Oczywiście i tu natykam się na trudność polegającą już nie na tym że nie potrafię wymyślić żadnej fabuły, ale na tym że w moim życiu obecnie nie wiele się dzieje. Tak więc ograniczenie się do sprawozdań z codziennej aktywności dość szybko wyczerpuje temat. Toteż zadowolę się kilkoma krótkimi notatkami, których na dodatek nie będę spisywał codziennie, a tylko wtedy, gdy mi nadejdzie natchnienie. Zacznę z nuty optymistycznej. Bo zbliżając się do śmierci często w myślach sporządzam intelektualny inwentarz przeszłych lat i widzę że muszę odszczekać pewną ilość zarzutów jakie porobiłem życiu w mojej książce „Zmagania o Beksińskiego”. Bo wynikało z niej, że szczególnie mnie ono pokrzywdziło i że miałem sto oskarżeń do sformułowania pod jego adresem. Otóż dziś, patrząc wstecz, widzę że miałem je o wiele szczęśliwsze od innych i że wyjątkowo łagodnie się ze mną obeszło.


Wyliczę dziś, tak jak to sobie robię wieczorami w łóżku przed zaśnięciem, wszystkie szczęśliwe zbiegi okoliczności i „farty” jakie wydarzyły mi się aż po dzisiejsze czasy. Ponieważ mam umysł prawniczy, w sposobie wyrażania się skłonny do chronologii i porządku, zacznę od najwcześniejszych lat. Urodziłem się w 1942 roku, podczas wojny. Matka moja, mimo iż w czasie okupacji niemieckiej ważyła tylko czterdzieści kilka kilo i była zabiedzona, jako głęboko wierząca osoba nie zgodziła się na przerwanie ciąży, które jej zalecał znajomy lekarz. Tak, więc przyszedłem na świat. A mogłem w ogóle nie zaistnieć i w formie zarodka znaleźć się, na jakim śmietniku. Gdy wojna się skończyła, nie wyszedłem z niej z traumą, bo wojny po prostu nie pamiętałem. Byłem niemowlakiem. Oczywiście znalazłem się w ubogiej, komunistycznej Polsce. Co znaczyło odrzucenia amerykańskiego planu Marshalla, a więc biedę w kraju i silne rządy komunistyczne nie wiele przestrzegające wolności obywatelskie. Ale cóż mogły obchodzić wolności obywatelskie kilkuletnie dziecko? W żaden sposób nie czułem się uciśniony. Byłem dzieckiem i łatwo mi było znaleźć w codziennej zabawie namiastkę szczęścia, tak jak w zabawie mają namiastkę szczęścia małe dzieci na Haiti, która dziś, po trzęsieniu ziemi, żyje w najstraszliwszej nędzy. Nędzy zresztą u nas nie było. Byliśmy tylko po prostu biedni, jak biedni byli wszyscy Polacy w tych powojennych latach. Co do dyktatury proletariatu, która mogłaby mnie zaznaczyć (głównie poprzez rozmowy rodziców i ich ewentualne skargi na reżim), to nie dokuczyła mi nawet i w późniejszych latach. Po pierwsze dlatego, że moi Rodzice, choć arystokratycznego pochodzenia (moja matka była hrabianką z latyfundiami na Podolu, a mój Ojciec pochodził ze szlacheckiej rodziny mającej duże majątki koło Siedlec) oboje byli lewicowi i wcale na reżim w domu nie narzekali.


Ojciec był wręcz sympatykiem komunistów, choć do Partii nigdy nie wstąpił, i zaraz po wyzwoleniu ostentacyjnie maszerował ze swoją laseczką jako jeden z nielicznych pracowników łódzkiego uniwersytetu, w pierwszym szeregu pochodu pierwszomajowego. Tak, iż w domu nikt nie zatruwał powietrza nienawiścią do „czerwonoskórych”, tak jak to było na przykład o piętro niżej, w mieszkaniu profesora Jażdżewskiego. Tam cała rodzina nienawidziła Polski Ludowej i cierpiała z tego powodu. Jak wielu intelektualistów, tak i mój ojciec wierzył w „wielkiego Stalina” i wręcz pochwalał terror robotniczy w stosunku do „ciemiężycieli ludu pracującego?. Poza tym był z tych polskich patriotów, którzy uważali ze Związek Radziecki jest naszym obrońcą przed odwetowcami niemieckimi, którzy chcieliby nam odebrać Ziemie Odzyskane. Tak, więc ze strony moich Rodziców miałem dzieciństwo więcej niż udane. Ponieważ byłem ostatnim spośród pięciorga, Matka kochała mnie i opiekowała się mną w szczególny sposób. Nigdy nie czułem się odepchnięty czy niechciany. Do dzieciństwa jednak poza świetlistym wspomnieniem o Rodzicach nie chcę więcej wracać, bo mi się nie udało. Kiedyś, gdy napiszę to wszystko, co przeszedłem złego w życiu, wrócę do tego tematu i opowiem szerzej, dlaczego. Lecz od zawsze byłem świadom, że urodziłem się w XX wieku, w Europie. A więc nie w czasach ciemnego średniowiecza, lub w tragicznym trzecim świecie, w którym najprawdopodobniej nie przeżyłbym drugiego roku a zmarł z chorób i z nędzy. Urodziłem się w czasach, gdy w przestronnym domu (a nie w szałasie lub blaszanej budzie) była bieżąca woda, wygodna łazienka, mydło a później nawet i ciepła woda. Nie cierpiałem z głodu, choć jak się dowiedziałem od Mamy już w późniejszych czasach, jedliśmy koninę, bo to było, mimo złej renomy jaką konina miała w Polsce, najtańsze mięso. Gdy złamałem sobie ręce spadając z drzewa byli lekarze, którzy umieli mi je złożyć, były szpitale gdzie był rentgen i czyste sale. Nie było tajfunów, trzęsień ziemi, wybuchów wulkanów, długoletnich susz czy nieustannych powodzi. Tak, moim pierwszym szczęściem był fakt urodzenia się na tym kontynencie i w tym okresie historycznym, to znaczy na kontynencie i w epoce największego rozkwitu wiedzy i bogactwa jaką ludzkość potrafiła wytworzyć po wielu wiekach cierpienia z powodu niewydolnej medycyny, mało produktywnej ekonomii i stałych wojen.


I to wszystko zdarzyło mi się zanim się zacznie, za kilkadziesiąt lat, dramat przeludnienia, wojen o wodę i o czyste powietrze, powodzi za powodziami, suszy, zniszczeń i masowej śmierci. Wręcz cieszę się, że umrę zanim się to wszystko zwali na Europę (bo gdzie indziej na świecie to już w części jest). I miałem szczęście mieć wspaniałych Rodziców, którzy do dziś jawią mi się jako postacie wyjątkowe, choć wielu ludzi spotkałem w międzyczasie i na starość mam skale porównawczą. Ale seria szczęśliwych trafów i „fartów” kontynuowała również po wyjściu z dzieciństwa. A pierwszym z nich był fakt wyemigrowania z Polski do Francji. Nie sadzę, żeby to była moja decyzja, bo niejako sama się narzuciła. Byłem wtedy nieszczęśliwie zakochany i chciałem uciec z miasta i z kraju, z którymi owa miłość mi się kojarzyła. Zresztą nawet i bez niej prawdopodobnie wyjechałbym. Poprzedniego bowiem roku spędziłem wakacje w Cannes i właściwie przez cały następny, studiując już w Warszawie, kombinowałem jak by tu wrócić do Francji. Na wyjazd nie miałem pieniędzy. Rodzice nie byli w stanie mi ich dać, bo sami nie mieli. Ale i tu szczęście się do mnie uśmiechnęło. Jeden z moich szkolnych kolegów, Tadek Barański, gdy mu powiedziałem, że szukam dziesięciu tysięcy złotych, chodził po ulicach i pytał każdego znajomego: „Masz pożyczyć dziesięć tysięcy?”. I traf chciał ze znalazł się taki, który je jemu pożyczył, a następnie Tadek pożyczył je mnie. Nie koniec na tym, bo pomógł mi również nie jaki Bogdan Moliński, młody człowiek, którego prawie nie znałem, a który też wielkodusznie pożyczył mi trzy tysiące. Te pieniądze pozwoliły mi kupić bilety lotnicze. Przyjechaliśmy do Paryża we dwójkę, z moją siostrą, ze stoma dolarami (bo tyle jej dał pan Marylski z Lasek na nasz wyjazd) nie mając gdzie spać nawet pierwszej nocy. Toteż udaliśmy się pod adres, który podała mi dziewczyna, którą poznałem na wakacjach dwa lata wcześniej, w Sopocie, Basia Konarska. Ta wyjeżdżała wtedy do Paryża by wyjść za mąż za pewnego artystę, Tytusa Dzieduszyckiego. I wyjeżdżając, ot tak, dała mi swój adres.


A więc zadzwoniliśmy do jej drzwi w Paryżu (wtedy jeszcze nie było każdego stać na telefon, toteż i oni go nie mieli) i traf chciał, że oboje byli w mieszkaniu. Tytus i Basia mogli z nami pogadać pięć minut, wyrazić ubolewanie, że nie wiemy gdzie się podziać i odesłać nas z kwitkiem. Ale czy to dlatego że żal im się zrobiło mojej siostry, czy po prostu z dobroci serca zaproponowali nam byśmy u niech przez jakiś czas zamieszkali: ja spałem na koziej skórze na podłodze, a Mika na kanapce. Mieliśmy więc dach nad głową w tym najtrudniejszym okresie jakim są dla każdego emigranta pierwsze dni. Dni bez pieniędzy, bez zawodu, bez znajomości języka i bez koneksji. Tamtych, paryskich, ponad dwuletnich początków, też nie zaliczam do udanych i niewiele mam ochotę się o nich rozpisywać. Były okropne. Byłem sam i w rozpaczy po nieudanej miłości. Ale przecież mam dzisiaj zrobić inwentarz tego, co mi się przydarzyło pozytywnego, w odróżnieniu od rachunku, jaki zrobiłem w „Zmaganiach o Beksińskiego” tego wszystkiego, co mi się nie udało. Też zaliczam do „fartu” fakt, że od razu znalazłem pracę u architekta, mimo że na kreślarstwie nie znałem się wcale. Najpierw u niejakiego Chateau byłem raczej chłopcem na posługi. Potem postulowałem do innego gabinetu, do którego postulowało 10 innych młodych kreślarzy. I to mnie wybrał szef agencji, któremu patron powierzył dokonania selekcji. A jak później się dowiedziałem, wybrał mnie dla tego, że... mam zwyczaj mocno, „po męsku” ściskać dłoń, gdy się witam. Przyznał mi się, że ten uścisk dłoni spodobał mu się i zadecydował o tym, że wziął mnie, a nie żadnego z innych, o ileż bardziej wykwalifikowanych kreślarzy. Następny „fart”, jaki mnie spotkał w tym ponurym okresie to przyznanie mi paszportu „konsularnego”. Było to marzenie każdego mieszkającego tu Polaka. Bo w czasach komunistycznych taki paszport pozwalał legalnie mieszkać za granicami Polski, jeździć do niej, kiedy się chciało i móc wracać do Francji w każdym momencie. Wtedy to był luksus. Niektórzy (między innymi właśnie Dzieduszyccy) czekali na taki paszport po dziesięć lat, a w międzyczasie dostawali odmowy za odmowami i nie mogli pojechać do kraju zobaczyć się z rodziną czy przyjaciółmi.


Ja dość szybko, bo już po roku pobytu w Paryżu złożyłem prośbę o taki paszport i prawie natychmiast go dostałem. Nie wiem skąd miałem takie szczęście. Dziś sądzę, że wynikało to z tego, że byłem wśród władz peerelowskich uważany za „swojego”. Na uniwersytecie w Łodzi byłem bowiem aktywnym działaczem ZMS u, polskiej młodzieżowej organizacji lewicowej, niejako przedsionka Partii (do której nie należałem, ale tylko dlatego, że w chwili, gdy już miałem złożyć podanie o przyjęcie, zagubiłem blankiet, a potem już dałem spokój). Zresztą moje poglądy komunistyczne były znane na Uczelni. Temu też chyba należy przypisać następny „fart”, a mianowicie fakt ze zamknięto oczy i de facto zwolniono mnie z obowiązku pracy, jaką musieli odbyć wszyscy dyplomowani i ze służby wojskowej, też obowiązkowej w tamtych czasach. Po prostu zapomniano o tym i wydano mi paszport konsularny bez wymagania spełnienia tych dwóch powinności. Następnym szczęściem, jakie mnie spotkało było spotkanie z Julem Godlewskim. To był święty człowiek i bez niego chyba nigdy nie udałoby mi się zrobić powtórnych studiów w Paryżu, bez których byłbym dziś może, jak moi koledzy z Lido, kelnerem lub mechanikiem samochodowym. W małym światku emigracji polskiej młodzieży w Paryżu, w latach 1964-65, każdy łapał się jakiejś pracy dorywczej. Zdarzało mi się więc malować ściany lub, jak o tym wspomniałem wyżej, pracować w biurach architektonicznych jako kreślarz. Lecz ponieważ nie myślałem pozostać nim na całe życie, chciałem jak najszybciej się z tą pracą pożegnać i rozpocząć od nowa studia prawnicze. Miałem już wprawdzie za sobą cztery lata prawa skończone-najpierw w Łodzi, a potem w Warszawie, lecz tu nie były one uznawane, bo Francja nie nostryfikowała polskich dyplomów. Zresztą ja wyjechałem z kraju na rok przed dyplomem i takowego jeszcze w ogóle nie miałem.


Był jednak wśród nas, młodych polskich emigrantów w Paryżu, szczęściarz, któremu udało się dostać na studia, na Sciences Po (Instytut nauk politycznych), bo zdobył prywatne stypendium od jakiegoś bogatego Polaka. Niewiele o tym Polaku wiedziałem, bo mój ostrożny kolega nie zamierzał mi użyczać żadnych informacji na jego temat. Jedyną rzeczą jaką miałem było jego nazwisko, Julian Godlewski oraz fakt, że mieszkał „w luksusowym hotelu w Lugano”, w Szwajcarii. No i to, że był dyrektorem w niemieckich stalowniach Thyssena. Tu znów zdarzył się cud: zadzwoniłem do konsulatu szwajcarskiego i zapytałem jaki jest najbardziej ekskluzywny hotel w Lugano. Odpowiedziano mi, że jest nim z pewnością „Splendid Royal Hotel”. Napisałem więc pod ten adres do Godlewskiego długi list z prośbą o podobne do tego, jakie dostał mój kolega, stypendium. List był napisany źle i zrobił na Julu złe wrażenie. Toteż odpisał mi krótko, że nie przekonałem go, ale „zanim ostateczną a odmowną odpowiedź dam, proszę coś jeszcze o sobie napisać”. Toteż po krótkim namyśle napisałem list składający się z dwóch linijek, mniej więcej takiej treści: „Szanowny Panie, Dziękuję za odpowiedź. Będę miał zaszczyt napisać do Pana jeszcze raz, za rok, przesyłając Mu dyplom, który będę zawdzięczał wyłącznie samemu sobie. Z wyrazami szacunku pozostaję, Piotr Dmochowski” Na co w trzy dni potem dostałem ekspresowym listem odpowiedź, w której Jul pisał mi: „Pański list bardzo mi się spodobał. Przyznaję Panu stypendium, na razie w wysokości 500 franków miesięcznie” etc. Potem ta znajomość przemieniła się w przyjaźń, którą zaszczycił mnie ten niezwykły człowiek. Za każdym razem, gdy przyjeżdżał do Paryża na zebranie Thyssena francuskiego zapraszał wszystkich takich jak ja biedaków do hotelu Ritz na kolację, pozwalał mówić sobie po imieniu i za każdym takim przyjazdem dawał mi w prezencie dodatkowych 500 franków. Co było dla mnie pokaźną sumą. Temu człowiekowi jestem dozgonnie wdzięczny.


Tak, bez tego stypendium nie byłbym w stanie dostać się tutaj na studia. Zwłaszcza pierwszy rok byłby niemożliwy, bo pracowałem wówczas w agencji architektonicznej po 12 godzin dziennie i nie miałbym na to czasu. Mówię „zwłaszcza pierwszy rok studiów”, bo rok ten skończyłem ze stypendium Jula i z dobrymi wynikami, co pozwoliło mi na otrzymanie od samego Uniwersytetu, z jego własnych funduszy drugiego stypendium. Tak więc już w drugim roku studiów, kumulując dwa z nich mogłem całkowicie poświęcić się nauce. Następnym „fartem” było to, że nie musiałem zaczynać tu studiów od pierwszego roku. Ponieważ miałem prawie same piątki z egzaminów w czasie studiów w Łodzi, a potem w Warszawie (choć w Warszawie już tak świetliście nie było), tutejsze Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego przyznało mi prawo rozpoczęcia studiów od razu od trzeciego roku. Dalszym trafem było to, że po tym trzecim roku studiów prawniczych mogłem rozpocząć, też dzięki dobrym wynikom, Sciences Po (Instytut nauk politycznych) od razu od drugiego roku. Uwolniło mnie to od zdawania konkursowego egzaminu i obowiązku przebrnięcia przez pierwszy rok studiów. Dziś już taka możliwość ponoć nie istnieje i o ile wiem, każdy musi zdawać konkursowy egzamin i przebrnąć przez pierwszy rok. Wyliczając wszystkie szczęśliwe przypadki dochodzę do znalezienia nocnej pracy w kabarecie Lido. Bo nawet z dwoma skromnymi stypendiami trudno mi było dać sobie radę finansowo. Toteż „fartem” było to, że w Lido pracował mój polski kolega, Wojtek Subocz, i że ten przedstawił mnie ich szefowi, niejakiemu Papiniemu, a ten, gdy tylko zwolniło się miejsce, bo ktoś tam odszedł z ekipy, przyjął mnie za tak zwanego „commis de scène et d’entretien”, to znaczy za robotnika popychającego dekoracje. Ta nocna praca nie mogła być bardziej udana. Pracowaliśmy tylko trzy godziny w nocy a mieliśmy płacone ze 8. A nawet w ciągu tych 3 godzin pracy było niewiele i pomiędzy dwoma przesunięciami dekoracji mogłem swobodnie czytać moje skrypty lub grać z kolegami w karty.


Zaczął się dla mnie okres obfitości. Bo, co najważniejsze, miałem znów szczęście znaleźć dziewczynę, Francuzkę, w której się zakochałem bez pamięci i to ze wzajemnością. Miłość z Odette trwała siedem lat, zanim mnie w końcu rzuciła. Ale kobylo się bez rozpaczy, bo właśnie wtedy w moim życiu pojawiła się, jak za dotknięciem czarodziejskie różdżki, Ania. Tu mogę mówić o największym szczęściu. Spotkałem ją na ulicy, i gdyby nie refleks podrywacza, który we mnie tkwił przez całą moją młodość, nigdy bym jej nawet nie poznał. Byłem wówczas na wakacjach w Polsce, w Łodzi, u Rodziców. Idąc alejami Kościuszki z mym kolegą, Piotrem Godeckim, rzuciłem mimochodem okiem na przechodzącą dziewczynę. Byłem jednak bez okularów, a wzrok mam słaby. Piotr powiedział mi: „Ale super dziewczyna”. Toteż zakręciłem się na pięcie, i mimo że Piotr widząc to i żeby mnie zniechęcić dodał: „Nie, daj spokój”, pobiegłem za nią by zacząć, jak to zwykle robiłem, jakąś banalną rozmowę. Nie myślę tu opisywać całej przygody z Anią, bo uczyniłem to już dawniej. Napisałem trzy długie notatki pod tytułem „Moje małżeństwo”. Ale nie ogłosiłem ich w „Zmaganiach”, bo żona nie życzyła sobie tego. Kiedyś może je opublikuję. Na razie chcę tylko powiedzieć, że tym razem trafiłem na główną wygraną. Do dziś nie mogę sobie nagratulować, że traf sprawił iż poznałem moją żonę i że serce jak i rozum nakazały mi tym razem, po wielu zresztą tarapatach, oświadczyć się jej. Byłem już wtedy asystentem na uniwersytecie i zacząłem zarabiać na tyle by móc utrzymać rodzinę. Nasze życie małżeńskie było burzliwe, bo Ania stała się szybko wziętą modelką w Paryżu i w związku z tym często wyjeżdżała za granicę na pokazy. Ja w międzyczasie podrywałem panienki i oczywiście od czasu do czasu żona się o tym dowiadywała. Robiła mi więc awantury, a nawet w pewnym momencie zdecydowała się ze mną rozwieźć. Miałem szczęście, że moja pokorna mina skarconego psa i bukiet kwiatów przyprawiły ją wtedy o atak śmiechu i że przebaczyła mi. Tym razem. Natomiast, gdy około moich pięćdziesięciu dwóch lat, a jej czterdziestu dwóch pożegnała się z modelowaniem, ja przestałem gonić za spódniczkami.


Po pierwsze już nie mogłem tego robić po kryjomu, ponieważ Ania była teraz całymi dniami w domu, obok mnie. Po drugie moje libido od tamtych mniej więcej lat przestało mną szamotać na prawo i lewo i pociąg do seksu przygasł. Od tego czasu żyję w małżeństwie po prostu szczęśliwy. Zniknęły kłótnie, bo zniknęła jedyna ich przyczyna: moje seksualne polowania. Poza zazdrością, Ania okazała się na długą metę osobą bez wad, wesołą, pogodną, bez agresji, świetną gospodynią i równorzędnym partnerem w mojej nowej pasji: kolekcjonerstwie sztuki. W rachunku życiowych „fartów”, moja żona zajmuje pierwsze i najważniejsze miejsce. Jest jeszcze jeden „fart” związany z moją żoną. Jego waga jest ogromna: Ania nigdy nie żądała ode mnie byśmy mieli dzieci. Bo gdybyśmy je mieli, ja już dawno byłbym w grobie. Co myślę o latorośli napisałem obszernie w „Zmaganiach”. A więc się nie powtarzam i tam odsyłam czytelnika. No ale zrobiłem dygresję. Wracam do wyliczania jak inne trafy, przypadki, zbiegi okoliczności czy jakieś moje decyzje, o których nawet w danym momencie nie wiedziałem czy są dobre, pomogły mi szczęśliwie dożyć starego wieku. A więc rok przed małżeństwem z Anią, następnym „fartem” było otrzymanie stanowiska asystenta na Uniwersytecie. Była to praca, o której zawsze mi się marzyło. Profesorem na Uniwersytecie był mój ojciec i obserwując go zorientowałem się, że to właśnie najbardziej by mi odpowiadało. W Polsce miałbym asystenturę bez trudu, bo byłem prymusem, którego każdy profesor chętnie wziąłby do swojej katedry. To były małe Uniwersytety w Łodzi, a potem w Warszawie, gdzie byłem znany. Tu, w Paryżu, byłem anonimowym pionkiem. A takich pionków było na każdym roku ponad trzy tysiące. Bo Uniwersytet paryski, przed podziałem na trzynaście części w 1968 roku, był gigantem. Toteż o asystenturę biło się wielu i to często mających lepsze ode mnie wyniki i więcej dyplomów. W roku, w którym ubiegałem się o to stanowisko było nas ponad stu kandydatów, w tym kilku wybitnych.


I tu zdarzył mi się następny „fart”. Będąc pewnego dnia na uczelni, wychodząc z sali wykładowej spotkałem na schodach pewnego profesora, André Mathiot, który rok wcześniej prowadził z nami seminarium z życia politycznego Stanów Zjednoczonych. Gdy go przywitałem zapytał mnie co robię, na co odpowiedziałem, że kończę studia doktoranckie, a prócz tego popycham dekoracje w Lido. Zaczęliśmy gwarzyć i w tej rozmowie przyznał mi się, że nigdy nie był w tym słynnym kabarecie. Spontanicznie zapytałem go czy przyjąłby moje zaproszenie. Miałem bowiem prawo za pół ceny zapraszać do Lido moich przyjaciół. Zgodził się i przyszedł na spektakl z żoną. Był nim mocno ubawiony i napisał do mnie małą karteczkę z podziękowaniem. Na tym był koniec. Nie mogłem przypuszczać, że w rok później ja będę składał moją kandydaturę na asystenturę, a on będzie właśnie świeżo wybranym przewodniczącym komisji rekrutacyjnej. No i tak, mimo ogromnej konkurencji, stałem się jednym z trzech wybranych kandydatów. Dozgonnie byłem wdzięczny Mathiot i na każde święta, będąc już nawet docentem, pisałem do niego karteczkę z życzeniami. I tak wszedłem na Uniwersytet jako młody asystent. Następny „fart” przytrafił mi się, gdy po ślubie starałem się sprowadzić do Paryża moją żonę. Zapowiadało się to źle. W okresie, gdy złożyłem prośbę o jej wizę wjazdową do Francji mieszkałem już od roku w małym studio w Bourg la Reine, na przedmieściach Paryża. Po uzyskaniu asystentury i opuszczeniu Lido przeprowadziłem się tam z mojego mikroskopijnego „chambre de bonne” przy bulwarze Marbeau, w 16-ej dzielnicy Paryża. Otóż paryska Prefektura, która wydawała wizy wjazdowe w wypadku łączenia rodzin, zażądała ode mnie bym, zgodnie z przepisami, zapewnił małżonce mieszkanie. W mojej sytuacji miały to być obowiązkowo dwa pokoje oraz kuchnia (nie było mowy o ubikacji). Ta kuchnia miała być osobną izbą i mieć okno. Tak to przewidywały przepisy. Otóż moje studio miało właśnie ubikację, ale za to nie miało kuchni z oknem. Na dodatek te same przepisy przewidywały, że koszt wynajmu owego mieszkania z kuchnią nie powinien przekraczać12 % mojej pensji. A ja, jako młody asystent zarabiałem wówczas 2200 franków i najtańsze mieszkanie odpowiadające normom kosztowało w Paryżu co najmniej 900 franków miesięcznie, a wiec prawie 40 procent mojej pensji.


Paryska administracja była nieubłagana i nie chciała wydać Ani wizy. I tu znów traf chciał, że moja siostra wyprowadzała się w tym samym czasie ze swojego mieszkania w Marly le Roi, kolo Wersalu, i wyjeżdżała z mężem i dziećmi do Polski. Tak się to doskonale zbiegło, że mogłem przejąć jej mieszkanie, a mieszkanie to odpowiadało wymogom przepisów. Zwróciłem się wtedy, już nie do Prefektury w Paryżu a do Prefektury w Wersalu, by ta zaakceptowała moje nowe mieszkanie i wydala Ani wizę. Trudność była w tym, że mieszkanie miało kosztować750 franków miesięcznie, a więc taniej niż w samym Paryżu, ale mimo tego 33 procent mojej pensji a nie wymaganych 12 procent. I tu znów szczęście się do mnie uśmiechnęło: by sprawdzić, że moje nowe mieszkanie odpowiada normom, przyszedł do mnie urzędnik z Prefektury w Wersalu. Po obejrzeniu go zgodził się na przyjazd Ani, mówiąc mi bez ogródek, że najważniejsze dla niego jest to, żeby była tam owa sławetna kuchnia z oknem. Natomiast, że zamknie oczy na wymóg 12%, o których powiedział mi bez ogródek, że jest on postawiony na to, by utrudnić łączenie rodzin arabskich emigrantów. Ponieważ ja jestem Polakiem i to pracownikiem naukowym, toteż nie będzie mi robił trudności. Co dalej? I dalej mi się szczęściło: jakiś czas wcześniej złożyłem podanie o przyznanie mi naturalizacji francuskiej. By ją uzyskać musiałem się wykazać co najmniej pięcioletnim pobytem we Francji. Co nie stanowiło przeszkody, bo mieszkałem tu już daleko dłużej. Natomiast, gdy poszedłem na Prefekturę, by sprawdzić kiedy ją dostanę, poinformowano mnie, że ponieważ jestem teraz człowiekiem żonatym, to naturalizację muszą dostać oboje małżonków albo nikt. Jednym słowem nie mogłem dostać naturalizacji ja, a moja żona pozostać przy narodowości wyłącznie polskiej. Nie byłoby to przeszkodą, gdyby nie ów wymóg pobytu ponad pięć lat we Francji. Ja go spełniałem. Nie spełniała go Ania, bo była we Francji od zaledwie kilku miesięcy. Tak więc poinformowano mnie, że moja własna naturalizacja będzie wydana wtedy dopiero, gdy będzie wydana naturalizacja dla Ani. Czyli za następnych pięć lat. Był to dla mnie poważny problem, bo na Uniwersytecie byłem asystentem o specjalnym statusie zagranicznika i wymagano ode mnie bym ten status uregulował. Poza tym chciałem zostać profesorem i w związku z tym przedstawić się do konkursu agregacyjnego. A ten był otwarty tylko dla Francuzów.


I znów fakt, że nie jestem Algierczykiem a Polakiem i że nie pracuję na budowie, a na Uniwersytecie pozwolił odpowiedniemu urzędnikowi zamknąć oczy na ten brak. Tak więc przyznano mi po kilku miesiącach obywatelstwo francuskie, a ze mną i mojej żonie. I to bez oczekiwania następnych 5 lat. Podobnie miałem szczęście z wejściem do palestry. Po kilku latach małżeństwa, gdy Ania była już wziętą modelką i nasze finanse się przez to ogromnie poprawiły, zdecydowałem że na wszelki wypadek trzeba się jednak stać również adwokatem. Wiedziałem bowiem, że gdy Ania pożegna się z zawodem (nie mogłem przypuszczać, że będzie w nim pracowała aż20 lat) moje dochody z Uniwersytetu okażą się za skromne. To też była jedna z tych decyzji na granicy rozsądku i „fartu”. Natomiast okazało się, że będę musiał przejść dwuletnią aplikację. Taka była decyzja „Conseil de l’Ordre du barreau de Paris”. Co równałoby się z powrotem do czasów studenckich, na które już nie miałem ochoty. I tu jakiś kolega z Uniwersytetu podszepnął mi, że istnieje nikomu nie znany przepis, który mówi, że pracownicy naukowi mający za sobą staż ponad pięciu lat na uczelni są zwolnienie z aplikacji. I Conseil musiał ulec, gdy pokazałem im ten dawny, zapomniany przepis. Tak więc zostałem adwokatem z dnia na dzień, bez konieczności żadnej aplikacji. „Fart” szedł za mną krok w krok, bo nie miałem żadnego lokalu na otworzenie gabinetu i w ogóle nie znałem się na zawodzie. Trzeba było dostać się„do terminu”, do jakiegoś adwokata, by nauczyć się choćby samych podstaw. Dałem w gmachu sądu w Paryżu ogłoszenie, że szukam takiego stażu. I tu odpowiedział na ogłoszenie pewien adwokat, Jean Jacques Delpoïo, który właśnie poszukiwał kogoś do pomocy, bo miał nawał pracy. A ponieważ ja ogłaszałem się jako „asystent na uniwersytecie”, mnie ją zaproponował, spodziewając się, że przyjmuje znawcę prawa cywilnego, handlowego lub karnego. Bo nie sprecyzowałem, że jestem specjalistą od nauk politycznych i od prawa publicznego, które niewiele mają wspólnego z procesami cywilnymi, handlowymi czy karnymi. Inaczej mówiąc, że po prostu nic nie umiem z tego, co jego interesowało, a w związku z tym będę mu raczej kulą u nogi niż pomocą.


Mimo tego przetrzymał mnie trzy miesiące. Poczym zdecydowałem się sam prowadzić moje własne sprawy. Lecz gdzie? Nie miałem lokalu, a jego wynajęcie łączyłoby się z poważnym wydatkiem. A ja dopiero zaczynałem działalność w zawodzie i nieliczne sprawy, jakie udało mi się dostać przynosiły na razie bardzo skromne dochody. Ale przypadek chciał, że trafiłem na przyjaciela: Delpoïo pozwolił mi przyjmować klientów w jego gabinecie, ponieważ miał dwie izby i sam zajmował tylko jedną. I tak przez 30 lat mojej adwokatury korzystałem z jego kancelarii nic nie musząc płacić (bo nie godził się, bym dzielił z nim choćby koszta elektryczności). Otóż najtańsza klita, którą wynająłbym w Paryżu na gabinet kosztowałaby mnie co najmniej 1000 euro miesięcznie. Co najmniej. Pomnożyć to przez 30 lat a wychodzi ponad 360 tysięcy euro. Tyle mi pozwolił zaoszczędzić przyjazny gest Delpoïo. Suma poważna jak na mój standard życia. Bez niego musiałbym albo coś wynająć, albo latać, łączyć koniec z końcem, kombinować żeby mieć gdzie przyjmować petentów. Moje początki w zawodzie (ale i później, nawet po latach) były ułatwione tym, że zawsze mogłem poprosić Delpoïo o radę, której nigdy mi nie szczędził. A były to rady użyteczne, bo jest to prawdziwy profesjonalista. Dodam, że gabinet Delpoïo znajdował się na drugim końcu miasta. Tak więc, jadąc tam kilka razy w tygodniu musiałem przemierzyć samochodem całe miasto. I za każdym razem była to okazja do radości. Bo trasa prowadziła przez najładniejsze dzielnice miasta. Tak iż za każdym razem byłem świadkiem spektaklu, który mnie cieszył. Bo nie ma miasta równego Paryżowi. Dla kogoś kto jest wrażliwy na piękno kręcić się tutaj po ulicach jest nieustannym źródłem estetycznych emocji. Los przecież mógł mnie rzucić do jakiej dziury, lub w najlepszym wypadku do jakiegoś banalnego miasta typu Hamburg, czy Dallas, w którym, tak jak w wyjątkowo brzydkiej Łodzi, czułbym się nieszczęśliwy.


W adwokaturze nigdy się nie wybiłem. Ale za to żyłem dostatnio. Bo znów miałem „fart”. Od razu po rozpoczęciu własnej praktyki związałem się z konsulatem polskim w Paryżu. Po prostu poszedłem do nich i zaproponowałem im moje usługi. Żeby ich zachęcić rozwiązałem im trzy problemy prawne, które poprzedni ich adwokat uznał za nie do wygrania, i z których sam zrezygnował. Mnie udało się je załatwić. Przyjaźń z konsulatem okazała się owocna. Bo w tamtych czasach każdy Polak w Paryżu, ale i w Polsce, mający sprawę w sadzie paryskim, a sam nie mówiąc po francusku szukał prawnika, który władałby tym językiem. Moje dobre stosunki z kolejnymi konsulami, najpierw komunistycznymi, a potem już obecnymi, zajmującymi się sprawami prawniczymi polskich obywateli na obczyźnie powodowały, że automatycznie kierowali oni takich ludzi do mnie. Tym bardziej, że adwokatów mówiących po polsku było w Paryżu w latach 80-tych i 90-tych zaledwie kilku. Toteż miałem niejako monopol na sprawy, w których występowali rodacy. Dzięki temu zbiegowi okoliczności przez blisko trzydzieści lat żyło mi się dostatnio. Potem rozwinął się Internet i zamiast w konsulacie, ludzie obecnie szukają adwokatów w sieci. Poza tym, a zwłaszcza, od dwudziestu lat otworzyły się granice i od razu pełno Polaków przyjechało do Francji. Powysyłali oni tu swoje dzieci do szkół, te dorosły i od kilku lat weszły, zazwyczaj znając dwa języki, do tutejszej palestry. Tak, ale ja właśnie odchodzę na emeryturę. Właściwie tylko dwa ostatnie lata były dla mnie finansowo marne, bo dopiero od dwóch lat te okoliczności zaczęły wyraźnie mieć wpływ na losy mojej kancelarii. Ale do tego czasu wszystko się układało jak w zegarku, co do minuty. Wyliczając wszystkie losy, które wygrałem na loterii, docieram teraz do trzeciego w rozmiarach, po emigracji i po ożenku z Anią. Bo był to los za milion euro: związałem się z Beksińskim. Jak to było, juz opowiadałem. A więc nie ma co wracać do szczegółów. Ale „fart”, który chcę podkreślić był w tym, że on, właśnie w tym samym czasie, szukał jakiejś odskoczni za granicą, bo rynek polski był dla niego zbyt niepewny. Tak więc natychmiast zgodził się na współpracę ze mną. Gdybym się zjawił o pół roku wcześniej – odmówiłby mi, bo był jeszcze związany z galerią Wahl. Gdybym się do niego zwrócił pół roku później, byłoby już za późno, bo moje miejsce zająłby prawdopodobnie kto inny.


Przygoda z Beksińskim do dziś waży na całym moim życiu. Bez niej byłbym sobie zwykłym profesorem uniwersytetu i adwokatem, takim jakich na świecie są miliony. A dzięki tej przygodzie zmienił się mój los. Wszedłem w sztukę, to znaczy w zupełnie inny wymiar niż ciasny wymiar uniwersytecki i sądowy, w którym poruszałem się do tego czasu, nie mówiąc, że również wszedłem w szereg przedsięwzięć: wyprodukowałem film, napisałem książkę, wydałem szereg albumów, zrobiłem kilkanaście wystaw sam lub we współpracy z innymi w szeregu krajach Europy i w Polsce, zbudowałem (dosłownie) i otworzyłem galerię w Paryżu, a gdy tą, po pięciu czy sześciu latach trzeba było zamknąć, bo była stuprocentowo deficytowa, stworzyłem galerię internetową, która jest dla mnie do dziś źródłem wielu ciekawych znajomości. Szereg lat temu zdeponowałem w Częstochowie 100 rysunków, 100 zdjęć artystycznych i 50 obrazów Mistrza, z których miasto stworzyło małe, ale udane muzeum. Poza tym zebrałem całą kolekcję prac jego i innych artystów, która nie tylko jest dla mnie źródłem radości jaką daje posiadanie na własność dzieł sztuki, ale stanowi na dodatek pewną wartość finansową. Moje życie nabrało „sensu”, bez którego byłoby życiem zwykłego zjadacza chleba. Gdy kiedyś żona Beksińskiego zapytała mnie: „Po co Pan to robi?”, odpowiedziałem jej: „Na to żeby spróbować za plecami pani męża wślizgnąć się do Historii”. I wszystko za tym przemawia, że mi się to uda, bo już dziś nazwisko Beksińskiego jest kojarzone z moim. A że on przejdzie do Historii, w to nie mam najmniejszej wątpliwości. Wiele przeżyłem ciężkich momentów związanych z tym przedsięwzięciem. Ale tu już całą gorycz wylałem w „Zmaganiach”. Dziś ma być o szczęściu i o „farcie”. A więc kolejnym, wielkim wydarzeniem, które mogę porównać do głównej wygranej w Toto Lotka była przygoda z Japończykami. Tą opowiem w szczegółach, bo warto. O ile wielokrotnie opowiadałem ją ustnie różnym ludziom, o tyle po raz pierwszy opowiadam ją dziś na piśmie. Ale minęło już dwadzieścia lat od tego wydarzenia i z pewnością część szczegółów zapomniałem.


Po wybudowaniu (w dosłownym tego słowa znaczeniu, bo zamiast posadzki było tam klepisko, a zamiast murów i sufitu cegła) mojej galerii na rue Quincampoix w Paryżu, szybko się zorientowałem, że zbliża się klęska, bo miałem około 800 tysięcy franków długu, a pierwsza wystawa Beksińskiego, którą zrobiłem zaraz po otwarciu galerii, zakończyła się fiaskiem. Nie sprzedałem nic. Toteż przeszedłem trudny do opisania okres. Wielu ludzi miało moje czeki, ale były to czeki bez pokrycia. Gdyby więc włożyli je do banku, a bank oświadczył im że nie ma czym płacić, znalazłbym się przed sądem. Bo za tamtych czasów wystawianie czeków „en bois” (bez pokrycia) było karane. Dziś już tak nie jest. Ten okres był równie koszmarny jak ten po pierwszej wystawie w galerii Valmay na rue de Seine, w której nie sprzedałem nic i po której zagrażała mi klęska finansowa. Opisałem to w „Zmaganiach”. Tym razem było podobnie i zdarzało mi się po prostu dosłownie płakać z rozpaczy. Toteż nerwowo szukałem jakiejś pożyczki. Mimo iż proponowałem moje mieszkanie w zastaw, żaden bank nie chciał mi użyczyć800 tysięcy franków, które musiałem natychmiast wypłacić. Trwało to szereg tygodni. Wreszcie znalazłem instytucję, która zgodziła się mi tę pożyczkę dać. Była nią tak popularnie zwana „tante” („ciotka”), czyli Credit municipal, który za lichwiarski procent pożycza ludziom na skraju upadku pod zastaw lodówki lub telewizora, bo nie mają nic innego do zastawienia. W dzień lub dwa po otrzymaniu tego przyrzeczenia siedziałem jak co dzień z żoną w galerii. Obok mnie siedział Franek Starowieyski. Gadaliśmy o tym i o owym. A mnie w głowie było tylko jedno : jak znaleźć800 tysięcy na spłacenie najbardziej naglących długów, ale również jak znaleźć pieniądze na dalsze wystawy. Bo zobowiązałem się w stosunku do kilku artystów, w tym głównie do Józefa Szajny, że zaraz po Beksińskim będę wystawiał jego prace. A z tym wiązały się koszta ich przewozu z Polski, wydrukowania i wysłania zaproszenia, koktajlu, afisza, komornego etc. A Szajna był poważnym człowiekiem, przed którym nie mogłem sobie pozwolić na kompromitację anonsując mu w ostatniej chwili, że z braku pieniędzy nie będzie jego wystawy, a ja galerię zamykam zaraz po jej otworzeniu.


Tak więc siedziałem ze Starowieyskim, gdy nagle zadzwonił telefon. Z drugiej strony jakiś człowiek mówił fatalną angielszczyzną coś, czego nie rozumiałem, bo nie tylko źle wymawiał, ale na dodatek ewidentnie dzwonił z daleka i gdy on mówił, mój głos nakładał się na jego i jeden nie słyszał drugiego. Wreszcie domyśliłem się raczej niż zrozumiałem, że ten ktoś pyta mnie czy mam obrazy Beksińskiego. Odpowiedziałem, że tak. Człowiek zapytał ile ich mam. „No, mam sporo”. „Ile?”. To wypytywanie zaczynało mnie irytować, toteż przerwałem rozmowę. Na co Starowieyski wtrącił się mówiąc mi, że on wie kto to dzwonił, że to jest taki facet z Teksasu, któremu o Beksińskim opowiadała Ewe Pape, alkoholik z którym nie warto tracić czasu na puste rozmowy. Starowieyski był miłym mitomanem i tego co mówił nie należało na ogół brać na serio. Natomiast zastanowiłem się czemu nie zadałem człowiekowi, który dzwonił prostego pytania kim jest, skąd dzwoni i o co mu właściwie chodzi. Po czym zapomniałem o całym zajściu. Następnego dnia znów dostałem telefon od tego samego faceta i znów ledwo go słyszałem. Ale teraz go już nie zbyłem byle czym. Po krótkiej wymianie zdań powiedziałem, że mam ponad sto obrazów Beksińskiego. Na co on przedstawił Sie, że jest Japończykiem z Osaki i że z kilkoma innymi osobami przyjadą do Paryża zobaczyć je, tego a tego dnia. Jednocześnie poprosił mnie o to bym wyszedł po nich na lotnisko. Mieli się zatrzymać w Paryżu, w «Hotel Olajo monco ». Gdy w dwa czy trzy dni później pojechałem po nich na lotnisko, wpadłem w korek i zjawiłem się tam w półtorej godziny po przylocie samolotu. Toteż wracałem do galerii poirytowany i zaniepokojony, że następna szansa przeszła mi koło nosa. Zaczęliśmy się jednak z żoną zastanawiać w jakim hotelu ci ludzie mogli się zatrzymać. W tym celu zadzwoniłem do najbardziej luksusowego hotelu w Paryżu, chyba George V, i zapytałem co może znaczyć w ustach Japończyka « Hotel Olajo monco ». Na co odpowiedziano mi, że chodzi chyba o « Royal Monceau », bo Japończycy nie wymawiają litery r.


Zadzwoniłem więc do hotelu Royal Monceau i zapytałem czy przyjechało dziś do nich pięcioro Japończyków. Na co konsjerż odpowiedział mi, że tego samego dnia przyjechało ich co najmniej trzydziestu i że nie jest mi w stanie pomóc. Ponieważ jednak nalegałem, zgodził się przeszukać listę i znaleźć tych, którzy przybyli przed mniej niż dwoma godzinami. Znalazł o kogo chyba chodzi i połączył mnie z ich pokojem. Tu wpadłem na mojego rozmówcę, który zrobił mi wyrzuty, że nie czekałem na nich na lotnisku. Umówiliśmy się, że następnego dnia będą u mnie w galerii o 11-ej rano. Przez cały poprzedni dzień przetransportowywałem z Marly do galerii pięćdziesiąt sześć (o ile pamiętam) obrazów Beksińskiego, na których mi nie zależało i z których mieli sobie wybrać. Wszystkie obrazy, które lubiłem zachowałem w domu. Punkt jedenasta przyszli. Były to dwa dość jeszcze młode małżeństwa i mój rozmówca, który okazał się ich totumfackim. Oni nie mówili ani po angielsku ani po francusku. Totumfacki mówił jako tako po angielsku. Poprzedniego dnia moja małżonka przestrzegła mnie, żebym zabrał z piwnicy najlepsze obrazy Beksińskiego, które były tam wystawiane permanentnie (mieliśmy piękne, średniowieczne piwnice gdzie dziesięć obrazów Beksińskiego było stale pokazywanych w mrocznej atmosferze przy dźwiękach muzyki i w specjalnym kadrującym oświetleniu) i zastąpił je innymi, wybranymi spośród tych przywiezionych do galerii chyba 56. Wiedziała ona bowiem równie dobrze jak ja, że natychmiast będą prośby o to żeby sprzedać te właśnie. Rzecz, która mimo tragicznej sytuacji, w jakiej byliśmy była wykluczona. Wszyscy zeszli do podziemi, a ja, siedząc na parterze przy biurku słyszałem stamtąd pełne zachwytu „aaah, aaah...” Światła, muzyka i atmosfera tych piwnic zrobiły swoje. Po czym obie pary i totumfacki poprosili bym im pokazał obrazy przeznaczone na sprzedaż. Stały one postawione rama na ramie w drugiej sali galerii. Zanim zacząłem je po kolei odsłaniać, zaznaczyłem, że jeśli któryś z nich jest dla nich interesujący, to niech mi dadzą znak, a postawię go po lewej stronie. W przeciwnym wypadku, w braku jakiejkolwiek reakcji będę go stawiał po prawej stronie. Poczym przesuwałem obrazy jeden po drugim. Oni fotografowali każdy z nich z lampą błyskową i nie mówili nic. Tak więc na koniec wszystkie obrazy znalazły się po prawej stronie, tej, po której miały stać te, które jakoby nie interesowały ich.


Oba małżeństwa wyszły na ulicę zapalić papierosa, a ze mną został totumfacki. Siadł w fotelu naprzeciw i od razu zapytał: „Mieliśmy trudną podróż, były koszta, samolot, hotel, jednym słowem, jaką da nam Pan zniżkę?” Pomyślałem sobie, że przecież on nie wie po ile są obrazy, bo ceny były napisane na odwrocie każdego z nich (rzecz, o którą prosił mnie jeszcze dzwoniąc z Japonii), a więc jak może już od razu mówić o zniżce. Niemniej odpowiedziałem: „Jeśli weźmiecie pięć z nich, to pięć procent, jeśli dziesięć to dziesięć procent, a jeśli więcej to piętnaście procent”. Na to on, nie przedłużając rozmowy wyszedł na ulicę porozmawiać z resztą i wrócił natychmiast, po trzydziestu sekundach. Zapytałem go: „A więc ile ?” Na co on: „Wszystkie”. Ale oni przecież nadal nie wiedzieli ile to ma ich kosztować, bo nie znali cen obrazów, drobnym pismem umieszczonych na odwrocie każdego z ich. Umawialiśmy się, że spotkamy się tego samego dnia w ich hotelu wieczorem, w hallu. W międzyczasie sporządziłem umowę po francusku i dałem ją do przetłumaczenia na angielski mojej znajomej tłumaczce, pani Skinner. Umowa ta uwzględniała owych piętnaście procent zniżki od ceny … jaką mogłem sobie dowolnie wymyśleć. W końcu zrobiłem to opierając się na cenach napisanych na odwrocie obrazów. Obawiałem się bowiem, że jeśli przesadzę, to może to wywołać zgrzyt i ryzyko, że zrezygnują z wszystkiego. Ale mogłem z równym powodzeniem podwoić cenę, bo, jak powiadam, o cenach do zapłacenia nie było żadnej mowy. Była mowa tylko o zniżce. Wieczorem pojechałem do nich do hotelu. Byli wszyscy pięcioro i czekali na mnie przy stoliku w wypełnionym po brzegi ludźmi hallu. Bez dłuższych wstępów dałem totumfackiemu do przeczytania umowę, która opiewała na prawie milion dolarów. On rzucił okiem szukając tylko czy jest tam klauzula o owych 15 procentach. Zobaczywszy, że jest, nie sprawdzał nawet dokładnie jaka jest ostateczna suma i podpisał bez dalszej dyskusji. Jeden z mężczyzn poszedł na górę do ich pokoju i wrócił z banalną, papierową torbą, jaką się dostaje w sklepach na zakupy i którą podał mi pod stolikiem. Było tam 70 tysięcy dolarów zaliczki.


Umawialiśmy się, że połowę należnego mi miliona prześlą mi przelewem na bank, a drugą połowę odbiorę sam w gotówce, w Japonii, w Osace. Nadmienię, że dwadzieścia lat temu te dolary były coś warte. Dziś dolar tak spadł, że suma miliona nie robi juz wrażenia. Ja jednak w tamtych czasach czułem się jakbym śnił. Dla mnie były to ogromne pieniądze. Po kilku dniach wysłałem im tych 56 obrazów przez specjalnego przewoźnika, uprzednio rozwalając ramy, w które oprawił je Beksiński. Bo według umowy koszty przewozu miałem ponieść ja. Gdyby obrazy miały jechać z ramami, trzeba by było sporządzić specjalne skrzynie i objętość wszystkiego byłaby ogromna, a tym samymi i koszt przewoźnika. Na to więc by zmniejszyć go wyjąłem obrazy z ram, tak iż powstała z tego tylko jedna wielka paka. Wysłałem je, a w tydzień potem poleciałem do Osaki. Tam czekał na mnie na lotnisku totumfacki i zawiózł mnie do miasta do ekskluzywnej restauracji, gdzie wszyscy już na mnie czekali w otoczeniu szeregu ich japońskich przyjaciół. Nie byłem wprawdzie w stanie przełknąć tego czym mnie częstowali, bo było to nie do przełknięcia, ale wymieniliśmy wiele uśmiechów i gestów ręką by sobie dać do zrozumienia, że wszyscy są zadowoleni. Po czym, przez tydzień totumfacki zajmował się mną bym się nie nudził. Wyraźnie było mu nakazanym, że ma mi zgotować jak największą ilość atrakcji. Pokazali mi przy okazji swoje biura, oraz ogromny budynek, który akurat budowali, i w którym, na pierwszym piętrze, miało powstać „Muzeum sztuki europejskich krajów wschodnich”, a w nim również sale przeznaczone na obrazy Beksińskiego. Zaprosili mnie też kilkukrotnie do ich klubów, gdzie wręcz kapało bogactwem, Rolls Roysami i gdzie emablowały nas młode gejsze. Po tygodniu zwiedzania w towarzystwie totumfackiego wróciłem z elegancką walizeczką, którą mi kupili, pełną ułożonych w pliki, nowych banknotów stu dolarowych w japońskich obwolutach. Było to tak jak w amerykańskim filmie o gangsterach. Podróż była długa, męcząca, trochę gwarzyłem po francusku z dwoma koreańskimi stewardessami na urlopie, które jechały do Paryża na kilka dni i chciały bym je oprowadzał. No, ale na lotnisku czekała na mnie Ania.


Nie było wówczas jeszcze histerii wywołanej zamachami na samoloty, toteż nikt nie kontrolował mojego bagażu ręcznego z blisko pięciuset tysiącami nowiuteńkich banknotów stu dolarowych, ani na lotnisku w Osace ani w Paryżu. Lecz na tym nie koniec. W jakiś czas potem Beksiński poinformował mnie przez telefon, że Japończycy znaleźli się w Polsce i że złożyli mu wizytę. Opisał to jak zwykle z dużą dozą humoru opowiadając jak to za nim gonili po pokojach z paczkami dolarów w ręku prosząc, by im sprzedał wiszące u niego jego obrazy po 40 tysięcy dolarów za każdy. A co najlepsze proponowali mu odkupienie umowy, jaką ze mną podpisał. Jednym słowem chcieli mnie wymanewrować. Prócz tego zaczęli szukać w Polsce gdzie, kto chciałby sprzedać im jakieś dalsze obrazy Beksińskiego. Byli jak naiwne dzieci obnosząc się z workiem pieniędzy (dosłownie) i pokazując je na prawo i na lewo. Tak zresztą było i wtedy, gdy byli u mnie w galerii. Mieli ze sobą torbę pełną dolarów i z dumą pokazywali ile to mają samej gotówki przy sobie. Mieli szczęście, że nie padli ofiarą jakichś bandziorów, bo wyrwać taką torbę było łatwą rzeczą. Po czym, po Polsce, przebiegli Japończycy zjawili się ponownie w Paryżu. Myśleli, że nic nie wiem o ich zabiegach wyeliminowania mnie z układu z Beksińskim. Wyprowadziłem ich z błędu, na co starali się obrócić wszystko w żart. Natomiast od Beksińskiego, lub w inny sposób, dowiedzieli się w międzyczasie, że i ja im nie pozostałem dłużnym sprzedając im tylko obrazy mniej interesujące, a zachowując sobie wiele innych, bardziej wartościowych. Toteż, będąc teraz po raz wtóry w Paryżu zaczęli mnie po prostu błagać bym im sprzedał dalsze. Oczywiście było to wykluczone, tym bardziej że nie miałem już noża na gardle. Gdy odmówiłem, poprosili mnie bym choć pokazał im to, co posiadam. Tak więc siedliśmy do samochodów i zaprowadziłem ich do siebie do domu, do Marly.


W tym czasie wszystkie obrazy były jeszcze przechowywane u mnie w mieszkaniu. Gdyśmy dojechali, wyjąłem cztery z nich („Trąbę słonia”, „Morze ze słońcem”, i juz nie pamiętam jakie dwa dalsze). Przyglądali się, fotografowali i cmokali. I znów zaczęli dopraszać się, żebym je im sprzedał. Na co, nie zastanawiając się nad tym co mówię, powiedziałem ot tak sobie, że jeśli kiedyś zapłacą mi po sto tysięcy dolarów za każdy, to im je sprzedam. Ledwie totumfacki przetłumaczył to na japoński a Kadji, jeden z jego patronów kiwnął głową. Totumfacki przetłumaczył: „Dobrze. Kupujemy.” I tu się przeliczyłem, bo za szybko chciałem upiec dwie pieczenie na raz. Tak więc umówiłem się z nimi, że sprzedam im te cztery obrazy po sto tysięcy dolarów każdy, ale poprzez aukcje w Sothebi’s albo Christi’s, w Londynie lub w Nowym Jorku, tak by było napisane w katalogu aukcyjnym, że obrazy Beksińskiego osiągnęły tak wysokie ceny. Byłby to dla mojej promocji Beksińskiego ogromny krok do przodu, bo najbardziej ekskluzywne domy aukcyjne niejako przyłożyłyby swoją pieczątkę do laurki, jaką bym sporządził tym chwytem Mistrzowi. Wreszcie dogadaliśmy się, że tak będzie nie z czterema obrazami a tylko z trzema. Czwarty zapłacą natychmiast z reki do reki, a ja im go wyślę do Japonii. Na koniec pokazałem im obraz, który Beksiński określał jako „Faceci w dołku” (lub jak ja go nazywam, „Katyń”). Tym tak się rozentuzjazmowali, że Kadji powiedział, iż „zapłaci cenę jakiej zażądam”. A ponieważ pozostałe oceniłem na 100 tysięcy dolarów każdy, tak więc mogłem przypuszczać, że są gotowi zapłacić za ten daleko więcej. O ile, by mu sprawić przyjemność, sfotografowałem go na pamiątkę obok „Katynia” (mam jeszcze to zdjęcie), to sprzedaży odmówiłem. Od razu wypłacili mi 100 tysięcy dolarów w gotówce za „Morze ze słońcem” i wyjechali z Paryża. Natychmiast sporządziłem nową umowę, kazałem przetłumaczyć na angielski wysłałem im zarówno sprzedany obraz jak i kontrakt dotyczący dalszych trzech, do podpisania. Przez dłuższy czas czekałem na odesłanie mi podpisanego kontraktu dzwoniąc pytając skąd wynika zwłoka. Wreszcie kontrakt nadszedł, ale totumfacki skreślił słowa, w których określony był termin, przed którym miało dojść do transakcji i zastąpił je dopiskiem „niebawem”.


Poczułem, że zaczynają się wykręcać. Niemniej dostałem od nich pocztą taśmę video, na której znajdowało się kilka filmów, w tym ten o ich nowo powstałym już wykończonym muzeum z osobnymi salami dla Beksińskiego. Sale te były pompatyczne, aż przesadnie luksusowe i to do tego stopnia, że boazerie na ścianach były tak wycięte, żeby obrazy Beksińskiego, które w międzyczasie oprawili, wkomponowywały się w nie. Na video było również nagranych kilka programów japońskiej telewizji z totumfackim przedstawiającym japońskiej publiczności obrazy Beksińskiego. Jeszcze w Paryżu, gdy pytałem ich po ile myślą je sprzedawać, powiedzieli mi, że zaczną od 200 tysięcy dolarów. Wtedy uśmiechnąłem się, bo miałem jawny dowód, że są absolutnymi amatorami nie znającymi się na rzeczy. Ja też myślałem na pierwszej wystawie w Valmay, że sprzedam obrazy po 360 tysięcy franków. Rzeczywistość szybko nauczyła mnie jak to jest naprawdę z nowo odkrytym malarzem i jego wyceną na rynku. Opisałem to szczegółowo w „Zmaganiach”. Ta ich pewność siebie teraz zaczęła się jednak chwiać. Jak powiedziałem, długo nie odsyłali mi podpisanego kontraktu a potem, gdy go już dostałem, zamilkli. I słuch po nich zaginął. Z początkiem 1991 roku zaczął się ostry kryzys ekonomiczny. Wskaźnik giełdy japońskiej, Nikkei, który jeszcze w 1990 roku przekraczał 30 tysięcy punktów spadł do 10 tysięcy. Czyli w kilka miesięcy wszystkie przedsiębiorstwa japońskie straciły dwie trzecie wartości. Myślę, że najprawdopodobniej ich przedsiębiorstwa też zbankrutowały. A z przedsiębiorstwami chyba zniknęło i ich muzeum. Bowiem w szereg lat później, gdy pewien znajomy biznesmen francuski jechał w swoich sprawach do Osaki, poprosiłem go, by udał się pod adres budynku, w którym było to „Muzeum sztuki europejskich krajów wschodnich” i zobaczył jak to tam jest. Po powrocie ów znajomy powiedział mi, że był tam, lecz absolutnie żadnego muzeum już nie ma i nie ma nawet żadnej wywieszki na bramie.


Oczywiście nigdy do sprzedaży owych ostatnich trzech obrazów nie doszło. Mogłem próbować zmusić ich do dotrzymania umowy droga sądową. Ale, po pierwsze, gdzieżbym się tam procesował w Japonii nie znając języka, a po drugie mając już teraz pieniądze (bo dość szybko po pierwszej transakcji przysłali mi drugą połowę należności na moje konto w banku) byłem raczej zadowolony, że nie stracę trzech bardzo dobrych obrazów. Na pamiątkę pozostał mi ten kontrakt na 300 tysięcy dolarów, który mogę sobie powiesić nad łóżkiem. I to tyle z Japończykami. Jakiś rok temu, segregując moje papiery odnalazłem adresy różnych kupców moich obrazów Beksińskiego. A ponieważ pojawiły się w domu jakieś niespodziewane pieniądze, niektórym z nich zaproponowałem ich odkupienie. Tak odkupiłem od Tahitańczyka trzy obrazy, od Niemców dwa i wreszcie jeden od Amerykanów. Kiedyś to opowiem. No i odnalazłem adresy Japończyków. Napisałem na te, widniejący na ich wizytówkach, z zapytaniem czy i oni nie odprzedaliby mi przynajmniej kilku obrazów spośród tych, które im sprzedałem. Nie otrzymałem odpowiedzi. W związku z albumami o Beksińskim, jakie inni Japończycy robili ostatnimi laty zetknąłem się z japońską tłumaczką, która zrobiła studia w Polsce i świetnie władała polszczyzną. Toteż wysłałem jej dawne wizytówki Japończyków i poprosiłem, by poszukała w książce telefonicznej czy w Internecie ich nazwisk, może już pod innym adresem. I tak się stało. Znalazła. Poinformowała mnie, że wprawdzie zmienili adresy, ale ich przedsiębiorstwo istnieje nadal. Napisałem więc pod ten nowy adres. W kilka dni potem otrzymałem o 7-ej rano telefon, chyba od Kadjiego. Myślę, że był to nie totumfacki, a on. Choć nie wiem jak to mogło być, bo tylko totumfacki mówił po angielsku. Powiedziałem mu, że chciałbym odkupić kilka obrazów. Byłem jednak zaspany i dość nieprzytomny. On zaśmiał się i coś tam powiedział, czego nie zrozumiałem. Toteż powiedziałem mu, że nic nie rozumiem, ale że napiszę do nich w tej sprawie list pod nowy adres. Co zrobiłem. Ale do dziś dzień nie dostałem odpowiedzi.


I tu koniec z Japończykami, tymi pierwszymi, tymi którzy kupowali ode mnie obrazy. Bo, jak wspomniałem, byli potem i inni Japończycy, już daleko mniej romantyczni i kolorowi, którzy zwrócili się do mnie o pozwolenie na przedruk w kilku tomach mojego albumu „Beksiński”. Ale to już banalna historia, nie warta opowieści. Ot, po prostu zrobili kilka nowych albumów o Beksińskim po japońsku. Kim byli ci pierwsi Japończycy? Beksiński twierdził, że byli to yakuzi, którzy w ten sposób prali brudne pieniądze. Swoja teorię opierał na tym, że gdy byli u niego by go olśnić proponowanymi cenami i wymusić na nim, by im sprzedał obrazy wiszące u niego na ścianach, na zapytanie totumfackiego w obecności swoich patronów, po co mu te obrazy skoro może sobie namalować nowe i zawiesić, Beksiński odparł ze może je kiedyś sprzeda, ale tylko przyjaciołom. Powiedział to totumfackiemu po polsku, co Tomek Beksiński, obecny przy rozmowie, tłumaczył na angielski. Na co jeden z patronów, który jakoby nie rozumiał ani polskiego ani angielskiego, odpowiedział natychmiast po japońsku (a totumfacki przetłumaczył to na angielski), „Ależ my jesteśmy Pana przyjaciółmi”. Ponieważ ów patron nie mógł zrozumieć tego, co po polsku powiedział Beksiński i co na angielski przetłumaczył Tomek (że Beksiński kiedyś sprzeda te obrazy przyjaciołom), a jednak coś powiedział (coś, co totumfacki przetłumaczył jako „Ależ my jesteśmy Pana przyjaciółmi”) Beksiński wywnioskował, że ów patron doskonale rozumiał albo polski albo angielski, że to wszystko było ukartowane i że miał do czynienia z gangsterami. Teoria absurdalna, ale Beksińskiemu nie sposób jej było wybić z głowy. Jako wielki samotnik wyrabiał sobie zdanie o takim czy innym aspekcie rzeczywistości czasami na podstawie jakiegoś małego detalu, który do niego dotarł z zewnętrznego świata i którego nie mógł sprawdzić, bo nigdy z domu nosa nie wychylał. Potem, tak wyrobionej, opartej na prawie niczym opinii nie można mu było wyrwać z głowy nawet obcęgami.


To jego przekonanie, że ma do czynienia z gangsterami, którzy te obrazy rzucą na śmietnik, bo według niego, była to dla nich tylko przykrywka, było chyba jedną z naczelnych przyczyn, dla których nie sprzedał im obrazów wiszących u niego na ścianach (choć, jak opowiadał, ganiali za nim po pokojach starając się wcisnąć do jego tylnej kieszeni spodni po czterdzieści tysięcy dolarów za każdy obraz). Chyba dla tej samej przyczyny nie zgodził się też mnie wyeliminować z układu i podpisać nową umowę z nimi. Bo nie tylko lepszy wróbel w garści (ja), niż kanarek na dachu (Japończycy), ale musiałby wówczas wypłacić mi również pięćdziesiąt obrazów za zerwanie umowy (które, jak wiesz Przyjacielu, zresztą i tak w końcu musiał mi wydać, gdy zdecydował się zerwać nasze układy). Moją teorią było, że byli to inwestorzy, którzy inwestowali we wszystko. Zresztą tak mi się przedstawili od samego początku i nie było powodu bym im nie wierzył. Inwestowali w hotele, w pola golfowe, w sto różnych innych rzeczy. Poczym ktoś musiał im poradzić, że ponieważ we wszystko już inwestowali i rynek już nie chłonie, trzeba zainwestować w sztukę. Sztuka tania, bo pochodząca z komunistycznych krajów Europy. Na sztuce wyraźnie się nie znali. Ktoś musiał w Japonii spotkać się z moimi albumami Beksińskiego i podszepnąć im, że tu jest duży biznes do zrobienia, że to genialny malarz. I tak, poprzez totumfackiego, dotarli do mojej galerii. Nie tylko tak mi sprawę przedstawili, ale też widziałem sto dowodów, które ją potwierdzały. Byłem u nich w Osace i widziałem ich biura. Widziałem u nich na ścianach zdjęcia hoteli, które do nich należały. Sam widziałem, że budowali ogromny gmach w Osace, w którym potem mieściło się na pierwszym piętrze, to sławetne muzeum sztuki krajów Europy wschodniej. Co potwierdziła potem kaseta video jaką mi wysłali, gdy już muzeum zostało otwarte.


W rozmowach ze mną twierdzili, że zaczną sprzedawać Beksińskiego po 200 tysięcy dolarów za obraz. Stąd z taką łatwością godzili się na cenę, jaką od nich wziąłem, bo była dla nich i tak bardzo niska. Tu także im wierzę, bo widziałem jakie podjęli kroki w japońskiej telewizji, by rozdmuchać interes. Tak więc na kasecie, prócz reportażu z ich muzeum były nagrane różne programy telewizji, w których totumfacki zachwalał genialnego Beksińskiego i ich muzeum. Wyraźnie rozkręcali ten biznes. No, ale czemu szybko zamilkli i zniknęli z horyzontu? Prawdopodobnie po prostu dlatego, dlaczego setki fortun japońskich zawaliło się, gdy w Japonii, ale i we Francji, pod koniec 1990 roku zaczął się ostry kryzys. Nie trzeba zapominać, że ja, wprawdzie dobrze sprzedałem na drugiej i trzeciej wystawie w Valmay, a zaraz po Japończykach sprzedałem w swojej galerii kilka dalszych obrazów Beksińskiego francuskim nabywcom po cenach równie wygórowanych jak te, które zapłacili mi oni. Jednak przez cały czas kryzysu, który nastąpił od połowy 1991 roku, to znaczy przez szereg lat, nie sprzedałem już niczego, aż do zamknięcia galerii. Co się stało z tymi obrazami, które Japończycy kupili ode mnie, nadal nie wiem, choć, jak powiadam, napisałem do Kadji (to znaczy jednego z dwóch patronów) czy by mi nie odstąpili niektóre z nich. Tu kończę o pierwszych Japończykach (bo, jak wyżej wspomniałem, byli potem następni, którzy w ostatnich latach wydali kilka książek o Beksińskim z moich materiałów). Czy na tym miałaby się zakończyć opowieść o wszystkich przygodach, jakie miałem w związku z Beksińskim? Nie, jest jeszcze jedna, o której warto opowiedzieć i to ze szczegółami. Otóż z pieniędzy Japończyków pospłacałem długi i przez pięć lat mogłem prowadzić stu procentowo deficytową galerię. Prócz tego zakupiłem wiele dzieł sztuki autorstwa innych artystów do mojej kolekcji. Wreszcie mogłem teraz kupić sześćdziesiąt następnych obrazów Beksińskiego, które na mnie czekały w Polsce.


Aby je zabrać i opłacić udaliśmy się z Anią do Warszawy nowo zakupionym, luksusowym samochodem, pozostawiając w naszym mieszkaniu robotników, którzy przeprowadzali w nim remont. Jechaliśmy przez Belgię i Niemcy, mając jak zwykle zamiar zatrzymać się na noc w pewnym motelu, w którym zatrzymywaliśmy się zazwyczaj, tuż przed Hanowerem. W międzyczasie stawaliśmy to tu, to tam, żeby nabrać benzyny i żeby coś zjeść w przydrożnych restauracjach. Gdy dojechaliśmy do owego motelu pod Hanowerem, już około 11-ej wieczorem, ja wyjąłem z samochodu walizki i udałem się do recepcji. Odchodząc poprosiłem Anię żeby wyjęła i wzięła ze sobą moją torbę. Po odczekaniu kilku minut w recepcji wróciłem do samochodu i widzę, że żona szuka. Po chwili wyprostowała się i mówi mi: „Torby nie ma”. Zacząłem nerwowo szukać jej sam, na to tylko by stwierdzić po kilku chwilach, że się ulotniła. A w torbie było równo 60 tysięcy dolarów dla Beksińskiego, 5 tysięcy franków na drogę oraz na pobyt w Polsce, a wreszcie nasze paszporty polskie i francuskie. Poza tym nie było już w torbie niczego innego. Zacząłem wyrywać sobie włosy z głowy (dosłownie) i z wytrzeszczonymi oczyma jęczeć: „Boże, Boże, Boże!”, Ania uspakajała mnie mówiąc: „To są tylko pieniądze. To są tylko pieniądze, nie ma co rozpaczać”. Tak było przez pięć minut. Poczym zaczęliśmy się zastanawiać co mogło się stać z torbą. Szybko doszliśmy do wniosku, że musiałem ją zostawić w jednej z przydrożnych restauracji gdzie jedliśmy lub piliśmy w czasie jazdy. Na co Ania powiedziała: „Wracamy i szukamy”. „Czy ty w duchy wierzysz? – Zapytałem z rozpaczą-Ta torba przepadła. Rozumiesz? Przepadła!” A ona: „Niemcy są uczciwi, trzeba wracać i próbować odnaleźć torbę. Ktoś ją znalazł i może oddał”. Rozmawiając, ze strzępów wspomnień doszliśmy do wniosku, że torbę musiałem zostawić koło Kolonii, pięć godzin wcześniej, gdy w przydrożnej knajpie piliśmy kawę.


Na nalegania Ani by wrócić i szukać zguby przypomniałem: „No ale już minęło pięć godzin od tamtej chwili i na to, by tam wrócić znów minie pięć następnych. Czy ty wyobrażasz sobie, że torba będzie na nas czekać przez dziesięć godzin?... Na pewno już ją ktoś znalazł i sobie wziął. Zresztą w tej knajpie na pewno już się zmieniła obsługa z dziennej na nocną i nie tylko nie ma szans, by torba pozostała na tym samym miejscu, ale nawet jeśli ją zabrała służba dzienna, to skąd służba nocna ma o tym wiedzieć?”. Tak mówiłem ja. Na co Ania uparcie uspakajała mnie: „Niemcy są uczciwi. Wracamy”. Zresztą nie mieliśmy już możności jechać dalej, bo nie mieliśmy paszportów żadnych pieniędzy na dalszą podróż i na pobyt w Polsce. Do Paryża też nie mogliśmy wrócić, bo nie mieliśmy na benzynę, a na dodatek, w mieszkaniu byli robotnicy i nawet nie byłoby na czym spać. Wszystko tam było w pełnym rozgardiaszu. Toteż, choć absolutnie świadom, że pieniądze przepadły, zgodziłem się jednak na powrót pod Kolonię. Jechaliśmy nocą szukając wielkiej centrali atomowej, która znajduje się tam niedaleko miasta, i na którą zwróciliśmy uwagę wtedy, gdy zatrzymaliśmy się na kawę. Już około czwartej nad ranem, w pełnej nocy, dotarliśmy do centrali atomowej i przy następnym przejeździe pod autostradą przejechaliśmy na drugą stronę w poszukiwaniu restauracji, w której podejrzewaliśmy, że torba została. Restaurację znaleźliśmy po kilkunastu minutach jazdy. Była otwarta. Gdyśmy weszli oboje, nie było prawie nikogo. Szybkim krokiem podeszliśmy do kasy. Ponieważ kasjerka zobaczyła nas oboje ubranych na czarno i kierujących się wprost na nią, a nie najpierw do talerzy i półek z jedzeniem, cofnęła się z wyrazem przestrachu. Zapytałem ją po angielsku i po francusku czy nie znaleziono tu torby. Kasjerka nie mówiła ani w jednym ani w drugim języku i nic nie rozumiała. Natomiast jakiś klient siedzący obok przy stoliku przetłumaczył jej to, co mówiłem na niemiecki.


Na co on zapytała ostrożnie: „A co tam było?” Powiadam: „60 tysięcy dolarów, cztery paszporty i 5 tysięcy franków”. Co usłyszawszy i przetłumaczywszy na niemiecki ów gość jak siedział tak położył się (dosłownie) na swojej ławce szepcząc: „Jezu!” A kasjerka powiada, że... tak. (!!!!!!!!!!!!!!!) Znaleziono torbę, którą przyniósł do kasy jakiś klient z sali i że rzeczywiście było tam 60 tysięcy dolarów. Teraz torba jest w rękach policji. A więc Ania triumfująco wykrzyknęła: „Widzisz, że Niemiaszki są uczciwe!” Ja inaczej to interpretowałem. I do dziś uważam, że po prostu ktoś zauważył torbę i, nie otwierając jej, oddał do kasy. Kasjerka otworzyła i wszyscy zobaczyli, że są tam pliki nowiuteńkich dolarów. I było już za późno, by ktoś mógł sobie torbę przywłaszczyć. Za dużo ludzi widziało. Wydaje mi się, że chyba tak to było, bo w czyjąkolwiek uczciwość nie wierzę. Każdy ma swoją cenę. U jednego jest to tylko dziesięć euro, których nie odda jeśli je znalazł. Drugi zdecyduje się na oddanie nawet tysiąca. Ale przy 60 tysiącach dolarów nikt skrupułów moralnych mieć nie będzie i znalezionych pieniędzy nie odda. Teraz należało skontaktować się z policją. Dość szybko przez telefon lokalny posterunek powiadomił faceta, który był przypadkowym tłumaczem, że torba jest dość daleko, na innym posterunku. Z lokalnymi policjantami udaliśmy się tam w dwa samochody. Po drodze nasi policjanci, którzy narzucili ogromną szybkość, dali nam znać, że gonią jakiegoś przestępcę i kazali nam stać w samochodzie w lesie, na rozdrożu, i czekać aż po nas wrócą. Po pół godzinie wrócili i wszyscy razem udaliśmy się tam, gdzie torba była przetrzymywana. Tu, nowi policjanci jako tako mówili po angielsku i zaczęli nas wypytywać kim jesteśmy i z jakiego tytułu przewoziliśmy tak znaczną sumę. Wyglądaliśmy, bowiem na jakąś podejrzaną parę, ubrani od stóp do głów na czarno, a na dodatek nasze nowiuteńkie paszporty, które były w torbie, nie były podpisane, a nowiuteńkie pliki dolarów były w... w japońskich obwolutach i uszeregowane numer po numerze.


Na szczęście miałem wizytówkę naszej galerii z naszym nazwiskiem i to ich uspokoiło. Powiedzieliśmy jasno, że wieziemy te pieniądze dla pewnego malarza, z którym jako galeria współpracujemy, a który mieszka w Warszawie. Zażądali ode mnie tylko zostawienia dwóch procent od wartości całych znalezionych pieniędzy, tytułem przepisowego „znaleźnego” (czyli 1200 dolarów), dla osoby, która odniosła torbę do kasy. Co w stanie euforycznej radości, w jakiej się znajdowałem, niezwłocznie uczyniłem. No i taki miał finał kolejny „fart”. Mogliśmy teraz pojechać do Warszawy i zapłacić Beksińskiemu za następnych 60 obrazów, które po tygodniu pobytu w stolicy zawieźliśmy do Paryża. Tu czekało na nas nasze czyste, odnowione mieszkanie. By potwierdzić jednak, że to ja miałem rację, nie zaś Ania wierząca w „uczciwych Niemiaszków”, przypomniałem jej, że po kilku tygodniach dostaliśmy dość niepokojący list po niemiecku (przetłumaczyła nam go przyjaciółka Ani, Lubia, Niemka z pochodzenia) od osoby, która znalazła torbę i która, wściekła że jej przeszedł przed nosem skarb, nie chciała się zadowolić przepisowym „znaleźnym”. Dowiedziała się chyba od policji naszego adresu i żądała więcej, grożąc nam na kartce, na której widniała narysowana postać z karabinem. Oczywiście tą groźbę zlekceważyłem. Na koniec wyliczania wszystkich ”fartów” dodam, że nigdy nie było u mnie pożaru ani włamania. Raz ukradziono nam samochód, ale nie wiele był już wart. Nigdy mnie też nie pobito ani fizycznie nie zaagresowano mnie czy żony. To raczej ja agresowałem fizycznie innych. Nigdy też nie miałem wypadku samochodowego, prócz kilku otarć się o mur.


Choć w młodości cierpiałem na zapalenie nerek, na bezsenności na obsesyjną melodię, która mi grała w głowie, na starość wszystko to się jakoś uspokoiło. Przez wiele lat gnębiła mnie również depresja. No, ale „fart” w tym, że w międzyczasie wynaleziono „Prozak”, pigułkę szczęścia. Od dawna więc funkcjonuję poprawnie, a często nawet w stanie lekkiej euforii dzięki lekarstwom, które mi zaaplikował mój psychiatra. Tak więc, choć mam mnóstwo drobnych dolegliwości, choroby już nie mam żadnej. Pamiętam jak to było z Beksińskim: chore drogi żółciowe wlokły się u niego latami, przyprawiając o straszne bóle, konieczność wskakiwania co kilka godzin do gorącej wanny, udawania się do szpitala na operacje etc. Nie mówiąc o jego prawie permanentnym bólu głowy, który przez lata nie dawał mu spokoju. Temu wszystkiemu umknąłem. Od kilku już lat zerwałem też z alkoholem (bo lubiłem zdecydowanie za często popijać piwo), a już od czterdziestu rzuciłem palenie. Jak również umknęła temu wszystkiemu Ania. Jest zdrowa, choć też miewa bóle głowy. Widziałem jak Beksiński cierpiał psychicznie widząc jak u chorej pani Zosi z każdym miesiącem poszerzała się aorta, o której wiadomo było, że w pewnym momencie pęknie, bo nie można było jej operować. Momencie, którego nie sposób było określić, lecz o którym wiadomo było, że będzie ostatnim. Ten wyrok śmierci wisiał nad nią szereg lat, a Beksiński na to patrzył, z trwogą nasłuchując w nocy czy żona jeszcze oddycha. Aż wreszcie któregoś ranka, przy śniadaniu, aorta pękła a pani Zosia upadła i zmarła. A teraz ...?

















Dopiszę jeszcze jedną ważną rzecz, bez której być może nigdy bym się nie zainteresował Beksińskim. Otóż, oprócz jego obrazów, bardzo bliski mi jest jego sposób myślenia, poczucie humoru, wiele jego maksym filozoficznych i życiowych brzmi tak, jakby były moje, rozumiem go dużo bardziej, niż Dmochowskiego, którego w ogóle trudno jest zrozumieć w wielu kwestiach. Wyszło z tego 150 stron, ostatnie obrazy dołożyłem bez tekstu, bo myślę, że są warte, aby je pokazać, nie sposób jednak zrobić to z wszystkimi, które mi się podobają, bo ten albumik rozrósł by się dwu, albo trzykrotnie. Założeniem jego była wszakże forma kompendium. Wszystkich, których temat zainteresował, odsyłam do wirtualnego muzeum Piotra Dmochowskiego mieszczącego się pod podanym niżej adresem. Michał Zarębski, 2012

http://beksinski.dmochowskigallery.net/library.php


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.