autor:
Brodaty Miś M-T 005
stron: 15
Szczegółowe dane dotyczące opisanej wyprawy, oraz link do galerii zdjęć znajdziesz w opublikowanym zgłoszeniu wyprawy o nr:
23 / 2008 / Zloty O p u b l i k o w a n y m a t e r i a ł o t r z ym a ł t yt u ł W Y P R AW Y R O K U 2 0 0 8 . J e s t t o w yr ó ż n i e n i e p r z yz n a w a n e p r z e z a d m i n i s t r a t o r a p o r t a l u .
Honda GoldWing 1200 Limited Edition z 1985 roku jest motocyklem już leciwym, ale mimo to posiada jedyne
w swoim rodzaju i charakterystyczne wyłącznie dla tego modelu GoldWinga rozwiązania techniczne. O takich, które służą wyłącznie podniesieniu komfortu podróżowania, nie będę się rozpisywał, aby nie wkurzać właścicieli metrykalnie młodszych GoldWingów. Jednym z takich rozwiązań, które daje kierującemu bardzo ważną informacje o parametrach pojazdu, jest wyposażenie deski rozdzielczej w cyfrowy voltomierz. Urządzenie dość proste, ale informacja z niego płynąca
jest bardzo cenna. Ten właśnie mały voltomierz sprawił, że bardzo ważna dla mnie impreza motocyklowa, stała się odrobinę inaczej postrzegana. Dosłownie! „Classic Tour - z okiem na voltomierzu…”
1 / 15
Zloty i innej rangi spotkania posiadaczy GoldWingów, od czasu pojawienia się aktualnie najnowszej wersji – GL 1800, stały się festiwalem głównie tego modelu. Do mniejszości przeszły, flagowe krążowniki Hondy, królujące kilkanaście lat na drogach i zlotach - GL 1500. Starsze wcielenia GoldWinga – GL 1000, GL 1100 czy GL 1200 pojawiają się na imprezach niemal jak duchy przeszłości, a ich liczebność łącznie nie przekracza nawet dziesięciu procent wszystkich motocykli na imprezie.
Nie zamierzam analizować tej sytuacji. Wydaje się ona naturalną konsekwencją bytu i ewolucji w świecie maszyn. Tym większą radość sprawiło mi ogłoszenie, a właściwie zaproszenie na pierwszy w historii Tour po Europie, w którym będą mogły wziąć udział wyłącznie te najstarsze GoldWingi. Posiadana przeze mnie wersja „łapała” się w ramach wiekowych i jako jeden z pierwszych zgłosiłem swoje uczestnictwo jeszcze na jesieni poprzedniego roku. Czas do planowanego „Gold Wing Classic Tour’a” był tak odległy, że bywały tygodnie, iż nie myślałem o tym wyjeździe wcale. Ten sam czas nie zna jednak pojęcia postoju, więc coraz większymi krokami termin rozpoczęcia tej wyjątkowej dla mnie imprezy przybliżał się i serce coraz częściej wykazywało
przyspieszone bicie. Owa arytmia miała swoje dwie przyczyny: - po pierwsze klasyczne podniecenie przed zbliżającą się wyprawą, towarzyszące większości podróżników, - po drugie im bliżej do wyjazdu, odkrywałem w swoim Limicie drobne niedomagania techniczne. Niby to nic nadzwyczajnego przy wiekowych sprzętach – jak to niektórzy mawiają – „jak się nic nie dzieje, to wycieczka nie ma smaku prawdziwej męskiej wyprawy”. Jednak nie o smak tu się rzecz toczyła, a o wstyd. Motocykl wystrojony jak odpustowy ołtarz i ma nie działać poprawnie? Nie u mnie! 2 / 15
W tym miejscu winien jeszcze jestem jedną dość istotną informację wpleść. Otóż mnie rzadko coś „pada” na amen i nie działa. Przeciwnie! Awaria zachowuje
się
jak
prawidłowo
działający
kierunkowskaz:
raz
działa,
a
za
chwilę
nie
działa,
potem
znowu
działa….
itd.
Wierzcie mi, taką usterkę trudno zlokalizować. Nie zmienia to faktu, że problem pozostaje i nawet nie cieszą momenty poprawnego zachowania się motocykla. A sprawy miały się tak, że ładowanie, którego wielkością wyrażona w Voltach (do drugiego miejsca po przecinku) szczyciłem się długachne sezony - o przerwach zimowych nie zapominając - niespodziewanie zaczęło szwankować i na wspomnianym na wstępnie voltomierzu informować mnie o zmiennych fazach swojego stanu. Koszmar. Nawet dla dość biegłego w sprawach napięć niskich speca – za jakiego się uważam. Każde podejście z nową koncepcją na pozbycie się problemu, to kolejne fajnie spędzone przy motocyklu godziny i kolejne nic nie dające czynności. Może przesadzam, bo zawsze coś poprawiłem i wiele elementów mojej instalacji elektrycznej ulegało zdecydowanej modernizacji. Aby nie koncentrować się na tych technicznych zawiłościach, a na mającej się dziać wyprawie na Tour klasycznych GoldWingów, wspomnę, że nie dałem rady i wyposażony w pokaźną skrzynkę narzędzi i części zapasowych, postanowiłem wyruszyć w kierunku Szwajcarii – skąd startował Tour - na nie do końca sprawnym sprzęcie.
Ważnym jest też i to, że po raz pierwszy ruszyliśmy najprawdziwszym zaprzęgiem lub jak niektórzy nazywają – zestawem. Firma Kolegi klubowego w ramach zawartej
umowy (niemal) barterowej, wynajęła mi przyczepkę do GoldWinga, a żeby paliło po oczach jeszcze bardziej, Paweł - właściciel „fabryczki” - niedosypiając w poprzedzającym mój wyjazd tygodniu – wykonał egzemplarz przyczepki prawie idealnie pasujący kolorystycznie do mojego Limitowanego motocykla. Lśniąca złotym brokatem przyczepka świetnie komponowała się z otoczeniem, jakim był wystrojony w chromy GL 1200 LTD, ale co ważniejsze wchłonęła w swoje wnętrze, wszystko co zapragnęliśmy mieć pod ręka podczas „GoldWing Classic Tour’a”. Większy namiot, turystyczny sprzęt biwakowy w postaci krzesełek i stolika, sporo polskiego jedzonka i wspomniana skrzynka z zapasowym zapleczem technicznym na wypadek kłopotów ze sprzętem. 3 / 15
Imprezy typu Tour, organizowane w ramach Europejskiej Federacji GoldWinga (GWEF), zwykle mają program owiany tajemnicą. W przypadku Classic Tour’a było podobnie. Organizator jedynie określił w zaproszeniu, przez jakie kraje będą przebiegały trasy, oraz jakie dystanse będziemy mieli do pokonania każdego dnia. A więc zaczynać się miał Tour w Szwajcarii, dalej przez Niemcy, Francję, Luksemburg, Belgię do rozwiązania w Holandii. Pocztą tradycyjną otrzymaliśmy adres, pod którym namalowano linię startu. Reszty mieliśmy dowiadywać się każdego wieczora, po dotarciu do mety kolejnego etapu.
Dzień przed… W kierunku Szwajcarii ruszyliśmy raniutko w poniedziałek, planując trasę na miejsce zborne, „na jeden raz”. Nieco ponad tysiąc trzysta kilometrów to nie jest dystans, który przerazi GoldWingerów, zwłaszcza, że sporo z tej odległości mieliśmy przebyć zachodnioeuropejskimi autostradami, co może nie jest najradośniejszą wizją nudy przed oczami, ale w znaczny sposób rekompensuje się szybko ubywającą drogą. Coś za coś, tak jak w życiu pełnym kompromisów. Spoglądając, co rusz na voltomierz, kombinowałem jak tu pozbyć się mojej udręki. Przerwa na poranną kawę pod Oleśnicą przedłużyła się do godziny, ponieważ kolejny „telefon do przyjaciela”, zasugerował nową, nieprzerabianą przeze mnie jeszcze możliwość usunięcia usterki. Kolejna kicha. Trzy kwadranse używania narzędzi i miernika, bezefektywnie stracone. Zachodnia granica państwa, pomimo tego, że już nie wymagała zatrzymania się, była moją ostatnią deską ratunku w podtrzymaniu poprawnych stosunków z elektrykami motocyklowymi w Polsce, za pomocą tanich rozmów telefonicznych. Skorzystałem z tego daru! Cenne podpowiedzi, kolejne trzy kwadranse i kolejna <kicha>. Wirtualny rzut monetą (jechać i ryzykować powrót na lawecie za Euro, czy zawracać do domu za złotówki). Wypadło to, co wypada zawsze w takich razach: Jedziemy dalej - witaj przygodo! Droga na prawdziwie weterańskie spotkanie GoldWingów i GoldWingerów dała nam w kość. Co rusz spoglądając na voltomierz, jadąc w dość obfitym deszczu, na granicy utraty przyczepności, ze średnią w okolicach prędkości podróżnej Tirów, aby nie dać się wyprzedzić tym kolosom i jechać resztę drogi za fontanną już nie do wyprzedzenia, dotarliśmy na miejsce zborne po północy. 4 / 15
Mocno zmęczeni, zmoknięci i wyziębieni, zostaliśmy przywitani przez organizatorów tej imprezy z dużą radością. Wcześniejsza próba szukania kwatery na te jedna noc nie powiodła się, więc przy księżycu (wyłącznie z wyobraźni, bo chmury skutecznie pozbawiały nas tego widoku) dokonałem rozbicia namiotu i przygotowania noclegu. Marzenę profilaktycznie wysłałem pod gorący prysznic, aby rozgrzała się pod ciepłą wodą i co ważniejsze nie marudziła mi „za uszami” podczas budowania obozowiska. Szło całkiem sprawnie i już po pół godzinie, posiliwszy się nieco, usiłowaliśmy zasnąć, z budzikiem nastawionym na 7.30.
Wtorek – dzień pierwszy Poranna odprawa, która w wyobraźni jawiła mi się jako wydarzenie do złudzenia przypominające to spod „Grobu Nieznanego Żołnierza” w ważne historycznie dni, w rzeczywistości ograniczyła się do podania ręki i wręczenia kilku ważnych, papierowych akcesoriów: karty na codzienne odciski pieczątki po zakończeniu trasy i dziennej mapki, a w zasadzie kartki z danymi dotyczącymi trasy. Dokumentu u nas znanego bardziej jako „rajd strzałkowy”, czyli opisu trasy za pomocą komend, „za ile to kilometrów, w którą stronę skręcić”. Wyruszyliśmy jako ostatni, bo program nie narzucał limitu czasowego. Ponadto byliśmy zdrożeni poprzednim dniem i nie w głowie było nam startowanie o pustym żołądku. W dodatku nadal padało. Ruszyliśmy około południa i zaraz za bramą, patrząc na bohatera mojej opowieści, stwierdziłem, że nie jest już tak dobrze jak poprzedniego dnia. Woltomierz wariował, a w zasadzie pokazywał już tylko stan naładowania akumulatora. Ładowanie pojawiało się na moment, ale nie potrafiłem utrzymać tego stanu dłużej niż kilka sekund, więc podjąłem decyzję o zawróceniu i dokonaniu wymiany regulatora napięcia, jako ostatniej deski ratunku dla prawidłowego przebiegu naszego udziału w imprezie. Przedmiot ten zajmował ważne miejsce w przyczepce, jako możliwy do zastosowania.
5 / 15
Zdecydowałem się na naprawę w tym miejscu i czasie, bo: - po pierwsze mieliśmy tu prąd do ewentualnego użycia lutownicy i dach nad głową jako skuteczną ochronę przed ciągle (choć coraz mniej), padającym deszczem, -po drugie (ważniejsze), brak jakiegokolwiek motocyklowego towarzystwa, a wiadomym mi było, że takie zlotowe konsylium gapiące się na ręce
i podpowiadające, oraz komentujące to, co właśnie naprawiamy, nie zawsze jest konstruktywnie pomocne i potrafi nieźle wkurzyć. Po półgodzinie przestało padać, a po dwóch ruszaliśmy już po suchym, z niemal idealnym wskazaniem pokładowego voltomierza. Trasę pokonywaliśmy z coraz większą radością, bo aura wyraźnie się poprawiała. Kilkanaście
prawdziwych
górskich
winkli,
kilka
poważnie
wyglądających
serpentyn
i „niewielkie” wzniesienia około półtora tysiąca metrów nad poziomem morza, to było wszystko, co zaplanowali nam organizatorzy z alpejskich przeżyć. Szybko opuściliśmy Szwajcarię i malowniczymi, drogami trzeciej kolejności zimowego utrzymania – lecz bardzo równymi – przemierzaliśmy trasę w kierunku Szwarcwaldu. Aby rozbić namiot jeszcze za dnia, nieco skróciłem sobie „mapę” i w prześlicznej scenerii niemieckiego pola namiotowego, z bardzo dobrym zapleczem sanitarno-socjalnym, ulokowaliśmy się nad potokiem o bardzo przyzwoitej godzinie. Była pierwsza okazja pooglądania sprzętów, jakie brały udział w Classic Tour. No i od razu zachwyty. Przedstawiciele
wszystkich
klasycznych
modeli
GoldWinga,
we wszystkich możliwych wcieleniach. Wśród nich prawdziwe perły i wyjątkowo rzadko oglądane wersje.
Kilka maszyn nosiło nawet ślady poczynań goldwingowego castomizera, ale to we mnie wzbudzało zdecydowanie mieszane uczucia. Nie zmienia to faktu, że w takich jednostkach nadal mocno biło serce leciwego GoldWinga, więc był pełnoprawnym uczestnikiem tego wydarzenia. 6 / 15
Z
nieukrywaną
skromnością
stwierdziłem, że inni mocno się
interesowali Limitem,
co
naszym
dawało
pewną
satysfakcję, tym większą, że trasa kempingu,
od
poprzedniego pozwoliła
ocenić
brak wady z ładowaniem. Dodatkowego
zadowolenia
z dobrze podjętej decyzji, o dokonaniu rozbiórki GoldWinga i naprawianiu go w samotności w poprzedniej bazie, dał obraz Kolegi wymieniającego klocki hamulcowe w GL 1000, w towarzystwie delektujących się piwem około dziesięciu chłopa, którzy zapewne wymienili swoje jeszcze w domu, a teraz nie szczędząc komentarzy, zgromadzili się wokół motocykla i jego niedotlenionego, bo niemal kompletnie odizolowanego od atmosfery przez gapiów kierowcy. A rozkosz w sercu i wspomnienie czysto polskiego przysłowia „nie ma tego złego…” dodała informacja, że Ci którzy wyjechali najwcześniej, przebyli całą trasę w deszczu lub często skrócili ją, bo nie dało się czytać mapki i jechać jednocześnie. Zimne piwo i dobra kolacja, którą Marzena podała o odpowiedniej porze, była miłym dodatkiem kończącego
się dnia. Otrzymaliśmy pierwszy stempel, a nowa mapka wskazywały drogę do Francji, do krainy win i serów.
Środa – dzień drugi Już w rytmie innych załóg wstaliśmy ochoczo i po porannej toalecie udaliśmy się na śniadanie. Rozkoszą dla podniebienia była pyszna kawa, oraz nieograniczone ilości szynki „cienkokrojonej” – lokalnego rarytasu. Ruszyliśmy w grupie ostatnich motocykli opuszczających miły i przytulny kamping w Szwarcwaldzie i skierowaliśmy się na północny zachód. Drogi były tak zaplanowane, aby trzymać się z dala od tras
szybkiego ruchu, poprzez malownicze miasteczka i mniejsze miejscowości.
7 / 15
Zahaczaliśmy też o Parki Narodowe lub rezerwaty, o czym informowały nas stosowne tablice. Dawało to większy posmak krajów i miejsc, przez które jechaliśmy. Drogi były bardzo równe i dobrze oznakowane, więc dało się bezpiecznie jechać i jednocześnie chłonąć zmieniające się widoki. W okolicach umocnień linii Maginota, wjechaliśmy do Francji i po kilkudziesięciu minutach znaleźliśmy się z sercu winnic i fabryczek win wszelakich. Towarzyszył temu miły zapach i krążące nad głowami bociany. Podniosła się też temperatura, co radośnie wpłynęło na samopoczucie ciepłolubnej Marzeny. Jako, że uważam się za Prezesa Klubu WCM (Wiecznie Czyszczących Motocykle), postanowiłem nieco odświeżyć wygląd powierzchni lakierowanych i chromowanych, bo opady i to, co podrywało się z nawierzchni i osiadło na niemal wszystkich elementach karoserii, mocno zakłócało moje wrażenia estetyczne. Poza tym, jak wspominałem, inni uczestnicy często fotografowali naszego GoldWinga, a byłoby poprawniej politycznie, gdyby ich wspomnienia utrwalone na
kartach pamięci nie nosiły śladów zaniedbania. Bezdotykowo doprowadziłem stan posiadania niemal do doskonałości i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, ruszyliśmy w kierunku kolejnej bazy. Ciąg francuskojęzycznych nazw miejscowości i drogowskazów zakłopotał nas poważnie i tylko wspomagający podróż GPS nie spanikował, i doprowadził nas pod właściwy adres. Kamping podobny swoim położeniem do tarasowych upraw, składał się z podłużnych, spowitych w cieniu, równiutkich polan, umiejscowionych na różnych wysokościach. Znaleźliśmy sobie odpowiadające nam miejsce, rozbiliśmy namiot i przystąpiliśmy do przygotowania posiłku. Nie nadmieniłem we wstępie, że impreza ta, zawierała w swojej niewygórowanej cenie, akomodację na kampingach, śniadania, jedną uroczystą kolację i koszulkę (na zakończenie). O resztę posiłków trzeba było zadbać we własnym zakresie. Ale wiedzę tę przekazano nam czytelnie długo przed rozpoczęciem Tour’a, więc nikt nie czuł się jak wydymany balon. Wieczorem udaliśmy się po kolejny stempel i wytyczne na dzień następny. Towarzyszyły temu występy bardów i tancerzy w strojach sprzed rewolucji, a sprawiło, że poczuliśmy się jeszcze bardziej we Francji. To ważne, bo kolejny dzień miał nas zawieźć do Luksemburga, a więc kraju o innym folklorze. 8 / 15
Czwartek – dzień trzeci Po cieplejsze niż poprzednia nocy i po śniadaniu, którego – zdaniem Marzeny – najważniejszym składnikiem były francuskie rogaliki zwane crosantami, zwinęliśmy namiot i w tempie powolnym, chłonąc naturę wszelkimi zmysłami, zaczęliśmy przemieszczać się na północ. Słońce stało się już wszechobecne, lecz nie dokuczało upałem, a tylko zdecydowanie akcentowało porę roku, która właśnie kalendarzowo nadchodziła. Sunęliśmy dróżkami tak wąskimi, że mijanie się z innymi uczestnikami ruchu, bywało kłopotliwe dla tych z przeciwka. Nawierzchnia jednak nie pozostawiała nic do życzenia.
Równiutka, fajnie wyprofilowane zakręty, miejsca dobrze oznakowane. Sielanka i frajda z jazdy. Jechaliśmy drogami, których ja nie miałbym odwagi wytyczyć dla zmasowanej grupy cudzoziemców. Ale to okazało się dobrym pomysłem. Mieliśmy okazje poznać lepiej kraje po których podróżowaliśmy i ludzi je zamieszkujących. Przemieszczając się z dużymi prędkościami, drogami, będącymi albo autostradami, albo drogami ekspresowymi, oczy mamy otwarte tyle samo czasu, ale widzimy znacznie mniej. Tu delektowaliśmy się zapachami, kolorami i smakami otaczającego nas krajobrazu. Z radością przejeżdżaliśmy przez małe, miasteczka i osady. Bywało, że przemykaliśmy o kilkadziesiąt centymetrów od ścian domów, by za chwilę znaleźć się na otwartej przestrzeni, zdającej się nie mieć końca. Luksemburg to niewielkie Państwo i podobnie jak inne takie „maluchy” w Europie, bardzo bogate. Miarkowaliśmy, jak i niemal wszyscy uczestnicy Classic Tour’a, aby dojechać do granicy na oparach. I nie bez lekkiego stracha, udało mi się dojechać i niemal na granicy zatankować pod korek taniutkiej, zachodnioeuropejskiej benzynki. Wiatr spotęgował się i daleko na horyzoncie niepokojąco pojawiły się chmury. Do kolejnego kampingu dotarliśmy sprawnie, czując się przez chwilę jak na dojeździe do Wici, miejscowości goszczącej nas na Mototurystycznym zlocie, bo wzgórze naszpikowane było solidnej wielkości wiatrakami nowej generacji. 9 / 15
Jednak wygięcie ich skrzydeł i prędkość, z jaką produkowały energię elektryczną nie wróżyła niczego
dobrego. Wiało coraz silniej. Na sporych rozmiarów polu namiotowym, przypominającym boisko do gry w piłkę, rozbiliśmy się za stacjonująca tam przyczepą kempingową, używając jej jako wiatrochronu. Zdążyliśmy tylko sfotografować zdecydowaną większość motocykli, nieco się posilić i udać się do baru, gdy spadły pierwsze krople deszczu. Potem było już tylko gorzej i bardziej mokro. Przetrzymaliśmy
nawałnicę
przy
piwie
i nastawiając budzik na odpowiednią godzinę następnego poranka, w dosychającym namiocie kombinowaliśmy jak by tu zasnąć.
Piątek – dzień czwarty Rano było szaro, ale nie padało. Dzień miał nas zaprowadzić do Belgii i to dość daleko, bo mapka zapowiadała ponad 350-kilometrową wycieczkę. Biorąc pod uwagę odległości, jakie pokonywaliśmy każdego dnia, był to etap najdłuższy. Długości tras były umiarkowane, by nie rzec – krótkie (jak na GoldWinga). Nie
należy
jednak
zapominać,
że w Tourze brało udział blisko sto maszyn, z czego ponad połowa miała już trzydziestkę na karku (wybitą na ramie). Należy też wiedzieć, że spora część uczestników wyciągnęła swoje oldtimery z ogrzewanych garaży lub salonów, gdzie w zasadzie tylko stoją, ciesząc oko właściciela i ewentualnie jego gości. Rzadko kto dosiada swoich leciwych sprzętów tak jak ja, pokonując w sezonie ponad 10 tys. kilometrów. Zazwyczaj posiada do prawdziwej jazdy innego, dużo młodszego GoldWinga. Nie padało, ale wiatr wiał dość konkretnie, więc zapowiadały się dodatkowe emocje. Belgia przywitała nas pewnym podobieństwem do naszego kraju. Dotychczas znana mi była słabo. Będąc tam raz doświadczyłem jazdy autostradą i na własne oczy zobaczyłem to, o czym wielu mi opowiadało - o oświetlonych nocami autostradach. Miało to chyba świadczyć o najwyższym z możliwych standardów na drogach. I pewnie umarłbym w tym przekonaniu, gdybym nie przyjechał na Classic Tour i nie zjechał z tych autostrad. 10 / 15
Drogi lokalne w Belgii nie różnią się chyba niczym od naszych rodzimych.
Nie za proste, nie za równe, nie bez ubytków i dziur, z postrzępionymi brzegami i z często zalegającym na zakrętach piachem i biologicznymi odpadami z produkcji mleka. Dla nas normalka. Nawet nie zostaliśmy bardzo zaskoczeni. Jest jednak coś, co różni nieco belgijskie krajobrazy on naszych polskich. A mianowicie zapach, a w zasadzie smród. Pisałem wyżej o tym, że chłonęliśmy krajobraz wszelkimi zmysłami. Tu wolałbym mieć ten jeden wyłączony, a zapewne wrażenia miałbym lepsze. Belgia to kraj mocno rolniczy, ze wskazaniem na hodowlę bydła, owiec i koni. Zapewne skala tej hodowli, jak i wilgotny klimat powodują, że wioski toną w aromatach wprost z obór i stajni. Mam rodowód wiejski i byle gnój nie jest mi w stanie zepsuć samopoczucia, ale tam ten stan był inny i dlatego pozwalam sobie na ten wtręt o „wonnościach”. Przebywanie ponad dobę w takim mikroklimacie miało ten pozytywny efekt, że bez trudu rozpoznaję dziś - czym trąci.
Pole namiotowe, a w zasadzie boisko piłkarskie,
było
w
podobnym
standardzie co drogi, więc do pełni nieszczęścia
brakowało
opadów
deszczu. Ale jak czegoś bardzo chcesz – to masz, więc i deszczyk średniej wielkości spadł niebawem. Niestety spotęgowało
to
wyłącznie
wszechobecny zapach srającego stada krów. Dało się jednak pić piwo i dało się około północy jakoś zasnąć.
11 / 15
Sobota – dzień piąty Nie czekając na pianie kogutów zbudziliśmy się raniutko i po szybkiej toalecie, zwinęliśmy swoje obejście. Już spakowani podjechaliśmy do odległej kempingowej restauracji na śniadanie. Ostatnie w tym sezonie rogaliki o smaku osiągalnym wyłącznie w tym regionie Europy, łyk soku i… klapa. Ta od przyczepy, w której mieliśmy kurtki i kaski. Zdecydowanie odmówiła otwarcia. Cały czas pamiętałem, że posiadając jeden kluczyk do jej zamka, mam uważać, by go nie domknąć w przyczepce. I pamiętałem. Coś tam jednak przez moją nieuwagę spadło z rygla podczas szybkiego pakowania się i kluczyk w zamku się obracał, a wnętrze było dla nas niedostępne. Zdolności „MakGajwera”, które rozwijałem od dziecięcia, przydały się i po pół godzinie usiłowań klapa znowu była otwarta. Szkoda tylko, że smród podziałał na wszystkich budząco, wiec mimo, porannego pośpiechu wyruszyliśmy znowu jako jedni
z ostatnich.
Tego dnia mieliśmy zachłysnąć się Holandią. Doga nie zapowiadała rarytasów w postaci cud widoków, bo do przejechania mieliśmy nieco ponad dwieście kilometrów, głównie po drogach miejskich, a to oznaczało, że przećwiczymy wielokrotnie miejscową specjalność, a więc liczne fotoradary – ale do tych w ostatnich latach przywykliśmy w Polsce – i skrzyżowania o specjalnej konstrukcji, podniesionych o kilkanaście centymetrów ponad poziom normalnej drogi.
Takie spowalniające wzniesienia („śpiący policjanci”) na całej powierzchni skrzyżowania. Szczerze napiszę – mam dość takiej jazdy na wiele lat. 12 / 15
Jedno, co rekompensowało nam te dolegliwości, to nieco zmieniony zapach okolicy połączony z równymi (miedzy tymi skrzyżowaniami) drogami. Coś, co jeszcze zasługuje na pochwałę, to czystość i porządek w ludzkich obejściach. Ślicznie uporządkowane trawniki, zadbane żywopłoty, kolorowe kwietniki. To wszystko sprawiło, że jechało nam się dużo lepiej niż w rzeczywistości. Dojechaliśmy do końca, nie przegapiając niczego i nie omijając wytyczonych tras. Nawyk z pierwszych dwóch dni jazdy pozostał i pomimo, że awaria została usunięta dosłownie na starcie Classica, przejechałem tę trasę jakby jednym okiem, drugie niemal na każdym kilometrze kontrolowało wskazania ładowania. Dotarliśmy do ostatniego punktu oznaczonego na wytycznych i w dobrych nastrojach oraz w słońcu popołudniowym rozbiliśmy namiot po raz ostatni na tej trasie. Darmowe piwo na polu namiotowym, nalewane
przez
małżonki
Holendrów
oczekujące na swych bohaterów, poprawiło na jeszcze lepszy nasz wyśmienity nastrój.
Luźna atmosfera udzieliła się wszystkim. Po tylu wspólnie przejechanych kilometrach, po pięciu
dniach razem, udało nam się zawiązać miłe znajomości i sympatie. Myślę, że polubiliśmy się nawet. Bariery językowe mocno się zatarły, a powstały więzi jeszcze trudne do nazwania, ale już odczuwalne. Radość z przejechania całej tak dobrze przygotowanej trasy była wielka. Wspólne zdjęcie w towarzystwie przedstawicieli modeli klasycznych GoldWingów i wręczenie okolicznościowej koszulki z wyjątkowo dobrze dobranym wizerunkiem – silnikiem starego Golda - dopełniło formalności Tour’a. Po miłej uroczystej kolacji, udaliśmy się na spoczynek, gdyż tym razem wskazania GPS na następny dzień miały nas dowieść do domu, a to wymagało wypoczętego organizmu, pomimo, iż miała to być jazda niemal wyłącznie po autostradach.
13 / 15
Nagle zdałem sobie sprawę, że już od jutra nie będzie nas budził niepowtarzalny zbiorowy dźwięk czterocylindrowych boxerów, nie będziemy wdychać charakterystycznego zapachu spalin, które nie zaznały katalizatora i nie będziemy przebywać w gronie ludzi kochających stare GoldWingi. Będziemy za to tęsknić za tym wszystkim, czego udało nam się skosztować wszystkimi zmysłami – nosem też.
Ważna deklaracja Kolejna tak wyborna, jeśli chodzi o park maszynowy, impreza nie szybko zostanie przeprowadzona, ale wiem, że będziemy chcieli w niej uczestniczyć. Nawet z okiem na voltomierzu. 14 / 15
Ważne Post Scriptum Nie wspomniałem ani słowem o dużym zamieszaniu, jakie towarzyszyło „GoldWing Classic Tour’owi”. Wywołała je impreza odległa mocno od motocyklizmu i jeszcze dalsza od moich zainteresowań, ale wszechobecna każdego wieczora, w każdym kempingowym barze i każdej restauracji kempingowej, w dodatku na wielkim ekranie. Otóż nasz Tour zbiegł się w czasie z mistrzostwami Europy w piłkę kopaną. Nie dało się przejść obok tego z własnym stosunkiem do tej gry zespołowej, bo przebywając w towarzystwie tak międzynarodowym, jest się skazanym na duże emocje. Dla nas na szczęście
Tour rozpoczął się nazajutrz po tym, kiedy reprezentanci naszego kraju dostawszy w dupę po raz kolejny i ostatni na tych mistrzostwach, pakowali się do domu, więc przez wzgląd na ten godny żałoby fakt, nie dzieliłem się tu dodatkowymi wrażeniami wynikającymi z potyczek na boiskach i ich wpływowi na uczestników Tour’a. A działo się w tej materii sporo, ale te radosne spostrzeżenia pozwolę sobie zachować na inną okazję. Zapraszamy do obejrzenia zdjęć w galerii >>>
15 / 15