O p u b l i k o w a n y m a t e r i a ł o t r z y m a ł t y t u ł W Y P R AW Y R O K U 2 0 1 0 . J e s t t o w y r ó ż n ie n ie p r z y z n a w a n e p r z e z a d m i n is t r a t o r a p o r t a l u .
Niechcący wysłałem do kolegi pustego sms-a. Chcąc się poprawić, napisałem, że to przypadek, a nie jakieś tam schorzenie drżących rąk mnie dopadło:
- Sorry, ale ręce mi drżą po 7A. Pozdrowienia gdzieś z Fagarasów. Odpisał:
- Fajna droga, a skręciłeś w Transalpinę? Odpisuję:
- Nie, nie na moich oponach i w ogóle. „Stefan” to klocek na asfalty. Może kiedyś i ja dosiądę GS-a lub Tenerę ?
Zanim znaleźliśmy się na skrzyżowaniu dróg 7A z 67C w Rumunii, wyjechaliśmy ze swoich garaży i tak jak mamy to obaj w zwyczaju, udaliśmy się na południe. Leon ma swój cel tej podróży: trasa Transfogarska. Transfogaraszan, tak fonetycznie brzmi to w ustach niektórych Rumunów.
Końcówka „…garaszan” brzmi odlotowo. Jeżeli zatem
to dzieło ludzkich rąk ma nam dostarczyć wspaniałych wrażeń, typu: widoczki, zakręty, wzniesienia, konie, owce no i pasterze ze swoimi psami, to ja nie mam nic przeciwko temu. Jadę tam! Sam zaś chcę się wykąpać w Marea Neagra. Nic się z tym nie kojarzy, po prostu chcę zażyć kąpieli w zachodnich wodach Morza Czarnego. Ruszyliśmy, więc na nasze wakacje.
Tym razem Leon nie zgłaszał sprzeciwu !
Wrocław - już kiedyś o nim pisałem. Podaruję sobie powtórki, bo Alzheimera nie mam, a i we Wrocku nic się nie zmieniło. O !!! są już Głuchołazy, trzeba zwolnić, żeby po przejechaniu kamienia granicznego, łycha, petarda, albo inaczej, jak kto woli
nazywać odkręcanie rolgazu, tak żeby podmuch powietrza wyzwalał poczucie wolności. Czechy znieśliśmy przyzwoicie, Słowacja to wjazd i wyjazd. Węgry, no właśnie, po co nam Węgry w Europie? Zawsze jest tak samo - cieszę się, gdy już je opuszczę. Okazuje się, że bez moich sugestii bardzo podobne wrażenia ma Leon. Przez Mako mieliśmy pojechać na Arad - to już w Rumunii. I dalej mieliśmy określoną marszrutę. Cholera, chyba nie pasuje to słowo tutaj, ale zostawię „marszrutę”, będzie wyglądało, że piszę na gorąco i spontanicznie. Powiedzmy, że trasę mieliśmy mniej lub bardziej zaplanowaną. Jednak takie wakacje to nudziarstwo. Ja jestem nieobliczalny, choć papierów w kolorze kartki sędziego nie mam. A Leon po całodniowym galopie również nie oponował. Dodam tylko, że ja sam, zostałem mile zaskoczony, gdyż Leon z racji wykonywanej profesji jest bardzo poukładany i skrupulatny. Przecinki, kropki i wszystkie inne znaki, jakie pozostawia człowiek po sobie muszą być perfekcyjne i nie budzić żadnych podejrzeń. A tu nagle dzikość Leona objawiła się w całej swej krasie, skrzętnie ukrywana gdzieś w zakamarkach jego duszy. 2 / 12
Motocykl to taki mechaniczny przyjaciel, który pozwala nam poznać się takimi, jakimi naprawdę jesteśmy. A więc przed Mako tak jakoś spontanicznie palec włączył kierunkowskaz i jazda do Sannicolau Mare. Uff! Można odsapnąć, bo to nasz pierwszy popas. Słowo popas, tutaj w Rumunii ma swoje odpowiednie znaczenie. Garaż dla motorów, część restauracyjna na tarasie przy basenie, pokój z kaloryferem co na zimno dmucha itp. Taki wypas i to za jedyne 160 lej, co po przeliczeniu... ? A dodam że kolacja rewelacja, z zimnymi Ursusami i Ciukami, a i śniadanie do tego. No właśnie, dlaczego po przeliczeniu, skoro zabraliście się do czytania mojej pisaniny to przy okazji odrabiajcie lekcje sami! Na starcie naszego pobytu wydaliśmy 160 lej za naszą dwuosobową grupę. Wjeżdżamy do krainy Vlada Palovnika i Nicolae Ceaușescu. Timisoarę mijamy po drodze, to tutaj zaczęło się to, nad czym już nie mógł zapanować aparat Ceaușescu. Droga z Sannicolau Mare do Caransebes przez wspomnianą już Timisoarę pozwala nam na jazdę z takimi prędkościami, że sami zaczynamy się kontrolować. Tak już jest jak się człowiek zachłyśnie. Droga z nienajgorszą nawierzchnią, prosta jak lot
pocisku. I to, co bardzo ważne, ruch na niej tworzą dwaj zwariowani chłopcy z Polski, kilka Dacii, i oczywiście niezliczone furmanki. Z reguły omijam drogi, które ktoś na mapach pociągnął grubą kreską, chociażby z racji natężenia ruchu. Tu nie mieliśmy innej opcji i jadąc do Hunedoary okazało się, że tu w Rumunii możemy sobie wspaniale i relaksacyjnie pojeździć na motorze. 3 / 12
Pojeździć bez zbędnego napinania się, tak żeby strach nie zaglądał nam w oczy. Nie miałem linijki ze sobą, ale jak na moje oko, stwierdzam, że drogi dwupasmowe, czyli te najzwyklejsze i najbardziej uczęszczane są nieco szersze od tych, które zlokalizowane są wokół mojego domu. I jeszcze jedno ważne spostrzeżenie: oni w tej Rumunii jeżdżą patrząc w lusterka. Stąd pojawiło się u nas wrażenie lajtowości. Wolałem napisać kilka słów o ruchu drogowym, niż rozpisywać się o najpiękniejszym zamku średniowiecznym Europy, no może nie całej, ale jej znacznej części. Sam miałem okazję wcześniej być na zamku w Hunedoarze i to co ujrzałem wtedy, za pierwszym razem, wręcz mnie zapowietrzyło. Chciałem żeby i Leon, który miał po raz
pierwszy zobaczyć to cudeńko siedmiogrodzkie doznał czegoś podobnego. A tu kicha! Zasłonili szmatami, bo remontują wszystko to, czego nie udało się zniszczyć za czasów Nicolae ciężkim przemysłem, który rozciągał się po najbliższej okolicy już od zamkowego dziedzińca. Zamek Hunedoara stoi jak stał i z pewnością będzie piękniał za sprawą wejściówek i datków otrzymanych z unijnej tacy. Za to
pozostałości
osiągnięciach przemysłu
po
rumuńskiego
ciężkiego
można
jeszcze trochę pooglądać za darmo.
Tym
szkieletom
nie
wróżę jednak tak świetlanej przyszłości.
4 / 12
Jeśli
chodzi
o
podróżowanie
to mamy coś „zaliczone”, ale ogólnie dzień do dupy. No może po za tym, że wciąż wspaniale nam się jeździ po rumuńskich drogach, które w dużej części poddawane są gruntownym remontom. Rozpoczęliśmy wjazd w góry.
Z Sumerii przez Hateg dojeżdżamy do Petrosani. Wyczekiwany skręt w 7A i zabawa zaczyna się na całego. Ciągle jeszcze w Rumunii na przemian można pomykać po fajnych drogach, żeby nagle zacząć przeprawę po kamienistej szutrze. Bawimy się świetnie, bo między innymi po to zawitaliśmy w rumuńskie Karpaty.
Ale każdy medal na dwie strony. Ciągły niepokój o stan opon, które służą do jazdy w innych warunkach, wzmacnia bicie serca. Kardiolodzy powinni zapisywać to jako terapię. Bo jak już motor - dodam, że chodzi o motor szosowy - poczuje ponownie gładki asfalt, to u jeźdźca uwalniające się toksyny i na dobre opuszczają jego organizm. Wyrafinowane SPA w cenie benzyny. Tak „oczyszczeni” i uradowani kolejnym dniem jazdy powoli docieramy do Curtea de Arges.
Mijamy tę dziwną mieścinę i powoli jedziemy na północ, czyli kierujemy się na trasę Transfogaraszan. Tym razem przemieszczamy się już po 7C, najsłynniejszej drodze w Rumunii. Jesteśmy już prawie u celu, ale na razie czas na spanie. Rano, po śniadaniu, które sobie sami zrobiliśmy, popijamy poranną kawę na bardzo fajnym tarasie z widokiem na piękne góry. Spoglądając w niebo luźno rozmawiamy o tym, co już za nami. 5 / 12
Zaparzam kolejną kawę, przy której rozmowa toczy się w miłej porannej atmosferze i przy ostatnich łykach pada krótkie zdanie. Spadamy na południe. Zostawiamy nasze klamoty u miłej gospodyni i jedziemy w kierunku przeciwnym, niż pierwotnie planowaliśmy. Jutro spróbujemy raz jeszcze, może się wypogodzi? Jedziemy powłóczyć się drogą do Rasnova, gdzie czeka na nas
piękny asfalt, kręte podjazdy, trapezowanie, tarasy widokowe i babinki z serami na parkingach. Wspomnę tylko że do Rasnova jechaliśmy drogą z Campulung. Trochę dłuższy postój w Branie. Leon poszedł naocznie sprawdzić jak działa rumuński marketing. Bo to przecież tu przewodniki kierują tych, co chcą dotknąć legendy o Draculi. Ja natomiast mam drzemkę na parkingowym trawniku. Leon po powrocie podjechał jeszcze zrobić fotkę z perspektywy i bez zbędnych słów pojechaliśmy dalej. Zameczek w Branie jest bardzo pięknie usadowiony na wzgórzu w wąwozie, przez który wije się nasza dzisiejsza droga. Cudeńko! Ale ten marketing! A i przypisany zamkowi właściciel nie za bardzo tu pomieszkiwał.
My jedziemy dalej, gdzie za chwilę pojawia się następna budowla warowna na wzgórzu.
Wracając
z
dzisiejszego
rozpoznania nieznanego terenu, w
drodze
do
Targoviste
przejeżdżamy przez wioseczkę Glod. Niby wiocha jak wiocha, ale ta jest jakaś wyjątkowa. Sceneria jak z filmu. O dziwo, kolo, który łaził po tej wiosce, przedstawiając swoją rodzinę
i
znajomych
nawijał
o Kazachstanie. Film ten …
coś 6 / 12
Film ten przyniósł mu miliony dolarów dochodu.
Teraz niemieccy adwokaci starają się o odszkodowanie dla mieszkańców
rumuńskiej wioski Glod. Jeśli ktoś nie oglądał filmu Borat, to właśnie nadszedł ten czas! Sen dopadł mnie zanim moja głowa dotknęła poduszki. Nazajutrz o poranku Leon zrywa mnie na nogi. Niebo dziś lepsze i zapowiada się przyzwoity dzień. Spakowani ruszamy powoli,
bo plan nie jest napięty i czeka nas tylko sto kilka kilometrów w scenerii, która ma zapierać dech w piersiach.
No i faktycznie tak jest ! Radość powoli przechodzi w niedowierzanie, dobrze, że humor nas nie
opuszcza. Po przejechaniu tunelu na wysokości ponad 2000 m n.p.m. wjechaliśmy w inny świat. Nie tak miało być, cholera nie tak! Może przeczekamy tę bezwzględną chmurę. Zaparzamy sobie coś ciepłego do picia, a chmura osiada na nas.
No
trzeba
dobra,
spróbować
stąd
zjechać.
Staraliśmy się nie przydzwonić
czerwone
w
światła
przed nami. W takiej chwili uświadamiam sobie, czym kiedyś były światła latarni morskich dla żeglarzy. Niektóre zakręty potocznie nazywane agrafkami pokonywaliśmy gotowi na podparcie się nogą. Straszne! Ostatni raz jeździłem tak jednośladem 7 / 12
jak Tata odkręcił mi boczne kółka w moim Kubusiu. Zjeżdżamy w dół, a zatem musimy wydostać się z tej chmury. Okrutna myśl mnie dopada: deszczowy prysznic po wyjechaniu z tej chmury nie będzie należał do przyjemnych! Mieliśmy zamiar, gdzieś tutaj, u podnóża tej niezapomnianej trasy przenocować. Plany po raz kolejny uległy nagłej zmianie. Przemoczeni, ale w doskonałym humorze, szczególnie, gdy przypomnę sobie ręce Leona, ruszyliśmy w stronę Brasova. Przez chwilę mieliśmy wrażenie, że deszcz pozostał za nami, ale było to niestety tylko wrażenie. A u mnie wciąż pojawiał się przed oczami obraz zmutowanych dłoni, co doprowadzało mnie do nagłych napadów śmiechu. Wjechaliśmy do Brasova, w
poszukiwaniu
koniecznie
z
prysznicem. chmury
rzeczkach,
gorącym
Takiego
i jazdy
deszczu,
noclegu, urwania
w
strugach
dosłownie
rwących
płynących
ulicami
i chodnikami nigdy wcześniej nie przeżyłem. A już trochę czasu minęło od momentu odkręcenia bocznych kółek przez mojego Tatę. Kładąc się spać, czułem się zrealizowanym i zaspokojonym motocyklistą. Po prostu w tym dniu nieźle dostaliśmy w tyłek. 8 / 12
Jutro jedziemy nad morze. To wprawdzie parę setek kilometrów, ale z pewnością w dobrym kierunku – nasz plan to ucieczka przed ciągłymi opadami, nieważne czy to mały deszczyk, czy wielka ulewa. A droga płynie nam pod kołami, czasami dajemy odetchnąć naszym maszynom i gasimy ich i nasze pragnienie. Łaaaaaałłłłłl !!! Jesteśmy nad Marea Neagre. Dwa dni byczenia się i jazdy po okolicy. Zawitaliśmy nawet do Bułgarii. Mieszkamy w domu na klifie, takim małym, ale zawsze to klif. Dom z widokiem na wschód słońca – to coś dla tych, którzy gotowi są na porzucenie ciepłego łóżka i pobudkę skoro świt! Wspomnę tylko, że w Rumunii nie ma zachodów słońca, oczywiście mowa o tych romantycznych zachodach słońca.
9 / 12
No to możemy pakować się w drogę powrotną, bo cel osiągnięty, a my czujemy się w pełni usatysfakcjonowani. Szkoda, że już jest po wszystkim, bo takie wakacje mogłyby trwać nieprzerwanie. Ale za to z drugiej strony warto wrócić do codzienności i z naładowanymi na nowo akumulatorami rzucić się w szaleństwo dnia
codziennego. W głowie już się kłębią nowe pomysły, których realizacja pomoże przetrwać nam lata, które pozostały do osiągnięcia przez nas wieku emerytalnego. Przecież żyć trzeba za życia! Powrót do własnego garażu to czas, w którym powoli zaczynają się przewijać w pamięci dotychczasowe przeżycia. Wspomnienie tych udanych wakacji pozwoli nam jakoś przeżyć do następnej wiosny. Ale żeby wrócić z nad Morza Czarnego do domu, trzeba nawinąć jeszcze kilka kilometrów na liczydełku. Wyjazd przychodzi nam ciężko, no bo kto lubi opuszczać fajne miejsca? Przebycie drogi przez Constantę wymaga stalowych nerwów i nadzwyczajnej odporności na dźwięki wydawane przez klaksony. Wreszcie udaje nam się wydostać z tego kotła i udajemy się w stronę delty Dunaju. Ciekawostka: wjeżdżając do Rumunii motocyklem nie trzeba kupować winiety, drogi dla motocykli są przyjazne. Ale żeby wjechać w strefę wybrzeża trzeba sięgnąć do portfela, podobnie jest przy opuszczaniu tego regionu. Wysokość takiej opłaty nie powoduje zatrzymania akcji serca, ale
lepiej być na to przygotowanym. Osiem na wjeździe i pięć leji przy opuszczaniu regionu Konstanty, tyle nas to kosztowało. 10 / 12
Jadąc autostradą A2 do Constanty natrafiamy na bramki w czasie przeprawy przez Dunarea, czyli przez królową europejskich rzek w Cernavoda. Płatna przeprawa przez Dunaj czekała nas również w Vadu Oii, to jest między Harsova, a Tandarei. Ze względu na krajobrazy warto udać się w te strony. Zresztą w delcie Dunaju nie jednemu podróżnikowi szybciej bije serce, a aparaty fotograficzne mogą do woli nasycić się pięknymi kadrami. Wracamy, jadąc przez góry krętymi drogami, żeby zaraz potem jechać wśród malowniczych krajobrazów rozciągających się po horyzont. I tak na przemian, lewo, prawo, serpentyna i kilka agrafek, a potem wytchnienie. Ostatnie przejechane przez nas zakręty w Rumunii skwitowaliśmy zgodnie stwierdzeniem, że zakrętom mówimy dość na jakiś czas! Po drodze zajechaliśmy do wydrążonej góry, na której wypasają się krowy. Owo wydrążenie zrobiły ludziska wydobywając sól. Ostatni etap przed opuszczeniem Rumunii stanowił Wesoły Cmentarz. Niech przynajmniej mi nie wmawiają, że cmentarz może być wesoły. Zwłaszcza, że ja nic nie rozumiem, kiedy czytam historyjki z ich życia w miejscowym języku. Cmentarz to cmentarz. Teraz tylko trzeba przemknąć przez Węgry. Postój na „pipimachen” wypadł nam w całkiem fajnym miejscu. Przecież wszyscy wiedzą, co produkuje się w okolicach Tokaju. Słowacja, to tak, jakby być już jedną nogą w domu. Jedziemy do Zwolenia. Właśnie tam wypada skrzyżowanie, na którym przecina się droga naszego powrotu do domu z drogą wracających z Mostaru znajomych ze Starachowic. Starachowic tych koło Wąchocka. Spotykamy się z Beatą i Pablem. Wspólnie miło spędzamy wieczór, choć Słowacy będą smażyć się w ogniach
11 / 12
piekielnych jeżeli dalej będą polewać takie siki zamiast piwa. Na szczęście zupa czosnkowa nas nie zawiodła. Rano buzi, oczywiście tak czułe pożegnanie to tylko z Beatą, bo kto by tego paskuda Pabla całował. No i w drogę, kawałek po Słowacji razem. „Heniek” ze swoimi pasażerami zakręcił i pomknął do Starachowic.
My zaś pomknęliśmy
w stronę naszych domostw. Miała być trasa Tranfogarska i kąpiel w Morzu Czarnym, a
najbardziej
zapadła
mi
w
pamięci
wioska
Glod.
Kilka minut przejazdu przez nią utworzyło sobie specjalne Po jakimś czasie…
miejsce w moich wspomnieniach.
Dzwonię do kolegi w jakiejś tam sprawie. Nie słyszeliśmy się jakiś czas i rozmowa oprócz bla bla bla bla schodzi na temat...
Ty, a jak po Rumunii? - pyta wspomniany kolega. A fajnie, super spędzony czas, bardzo miłe wspomnienia … -odpowiadam. Wiesz co, to chyba dlatego, że Rumunia jest taka przyjazna. -słyszę w słuchawce. Przyjazna! -tak tego słowa mi brakowało, żeby trafnie określić Rumunię po moim powrocie. Był tam przed nami, jakiś miesiąc wcześniej, ten mój kolega. Ten, z którym wymieniałem się sms-em na starcie tych zapisków.
Pozdrawiam, SET / MT 092
Jak należy reklamować wspaniałe miejsce na wakacje? Tu jest okropnie, niech nikt tu nie przyjeżdża.