April 2017 No 229 FREE Since 2006 ISSN 1752-0339
nowy czas LONDON
nowyczas.co.uk
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
”
Z nap rawdę wiel kich, po siada my tyl ko jed ne go wro ga – czas. Joseph Conrad
» 05
V.Valdi
» 20-21
Radosław Witek
Cesarzyca May
Kevin A. Hayes
» 13
» 06
Listy do i od redakcji
» 22
Teresa Bazarnik
Teresa Bazarnik
Jessica Savage-Hanford
Wychowałam się w domu patriotycznym – rozmowa z Anną Marią Anders
Rewers
The song is over
» 14-15
Joanna Ciechanowska
Ewa Stepan
Artful face
» 07 Andrzej Fórmaniak
Polski udział w British Science Week
Zapraszamy do unikatowej galerii „Nowego Czasu”. Tym razem rysunek z serii London Underworld MARII KALETY, której autorska wystawa prezentowana była w marcu w Willesden Gallery. Jacek Łupina: „Impresje wokół wystawy Marii Kalety Together”, str. 18-19.
W numerze: » 03 Stefan Lipiński
Long live KINOTEKA!
Spotkanie z prezesem
Wielka Brytania to poniekąd mój kraj – rozmowa z Jolantą Rzegocką
Wojciech A. Sobczyński
Modern masterpiece?
16-17
» 08-09
Mirek Malevski
Joanna Ciechanowska
Mountain churches, chapels, and… the tragic story of St. Anne’s, Fawley Court
Muzyka i muzycy polscy w Wielkiej Brytanii
» 23
» 24 Maja Cybulska
Wiara Teresa Bazarnik
Wędrówki szlakiem emigrantów
» 10 Grzegorz Małkiewicz
Czy poznamy prawdę o Smoleńsku?
» 25
» 11
Design Museum
Ze szkicownika Marii Kalety
Krystyna Cywińska
» 26-27
Wszystkie nasze dzienne sprawy
Drugi brzeg
Make Britain Great again?
» 04 Bogdan Dobosz
Przekładaniec pogodowopolityczny
Wacław Lewandowski
Największy szkodnik
» 18-19
» 12
Jacek Łupina
Andrzej Lichota
Impresje wokół wystawy Marii Kalety: Together
Piórem i pazurem
nowy czas 63 King’s Grove, London SE15 2NA Tel.: 0207 6398507
Wojciech Młynarski
REDAKTOR NACZELNY: Grzegorz Małkiewicz (g.malkiewicz@nowyczas.co.uk)
» 28-29 REDAKCJA: Teresa Bazarnik (t.bazarnik@nowyczas.co.uk), Jacek Ozaist, Roman Waldca; WSPÓŁPRACA: Małgorzata Bugaj-Martynowska, Joanna Ciechanowska, Krystyna Cywińska, Adam Dąbrowski, Irena Falcone, Włodzimierz Fenrych, Maria Kaleta, Marcin Kołpanowicz, Andrzej Krauze, Andrzej Lichota, Wacław Lewandowski, Anna Maria Mickiewicz, Sławomir Orwat, Janusz Pierzchała, Zuzanna Przybył, Anna Ryland, Alex Sławiński, Wojciech A. Sobczyński, Dawid Skrzypczak, Ewa Stepan
Włodzimierz Fenrych
Pytania obieżyświata
» 30-31 Bernard Nowak
Kartka ze Smolic: Zgięty domem
DZIAŁ MARKETINGU: 0779 158 2949 marketing@nowyczas.co.uk
Lidia Krawiec-Aleksandrowicz
Nic dodać, nic ująć... WYDAWCA: CZAS Publishers Ltd © nowyczas Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść zamieszczanych reklam i ogłoszeń oraz zastrzega sobie prawo do niezamieszczenia ogłoszenia.
» 31 Nauka o wulkanach w Ravenscourt Park w ramach Science Day: Poland’s Contribution > 7
Irena Falcone
Pan Zenobiusz: Motocykl
|3 na czasie |03
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
Make Britain Great again? Wydawało się, że uruchomienie artykułu 50, do którego doszło 29 marca, uspokoi nieco sytuację i pozwoli skupić się na wypracowaniu jak najlepszego modelu wyjścia Wielkiej Brytanii z UE. Jednak do pełnego zagwarantowania stabilności całego procesu Theresa May postanowiła zwrócić się do suwerena po raz kolejny 8 czerwca, w dniu nieoczekiwanie ogłoszonych, przyspieszonych wyborów parlamentarnych.
Stefan Lipiński
G
dyby w tym momencie zaproponować któremuś z liczących się światowych przywódców fotel premiera Wielkiej Brytanii, zapewne niewielu podjęłoby się wyzwania. Zadanie, które postawiło przed Theresą May brytyjskie społeczeństwo w czerwcowym referendum mieni się co najmniej jako jedna z mitycznych prac Heraklesa. Proces niezwykle skomplikowany i złożony, w którym istnieje tak wiele zmiennych i niewiadomych, że konia z rzędem temu, kto jest w stanie przewidzieć sposób, w jaki to wszystko się zakończy, nie mówiąc już o dalekosiężnych skutkach. Theresa May, wprowadzając się na 10 Downing Street, dała jasno do zrozumienia, że jej misją jest przeprowadzenie Brexitu w sposób jak najbardziej korzystny dla Wielkiej Brytanii. Wbrew poglądom wielu ekspertów wieszczących wręcz gospodarczą katastrofę. Niektórzy natomiast z miejsca ochrzcili ją drugą „żelazną damą”, ale czy w pełni zasłużenie, okaże się dopiero w momencie ukończenia negocjacji z UE za około dwa lata. Wydawało się, że uruchomienie 29 marca artykułu 50 uspokoi nieco sytuację i pozwoli skupić się na wypracowaniu jak najlepszego modelu wyjścia. Jednak do pełnego zagwarantowania stabilności całego procesu Theresa May zwróci się po raz kolejny do suwerena 8 czerwca, w dniu nieoczekiwanie ogłoszonych, przyspieszonych wyborów parlamentarnych. Decyzja ryzykowna, ale jeśli – zgodnie z przewidywaniami sondaży – uda się Partii Konserwatywnej uzyskać jeszcze bardziej zdecydowaną większość, to będzie to niewątpliwy sukces premier May, który zagwarantuje uspokojenie własnego podwórka na czas Brexitu.
Plan for Britain Rząd JKM uznał – zapewne ze względu na potencjalnie szeroki zakres wpływu opuszczenia Unii na poszczególne aspekty funkcjonowania państwa – że jest to doskonała okazja na zmiany w wielu dziedzinach. Tak powstał przejrzysty 12-punktowy rządowy plan na przeprowadzenie Brexitu. Założenia Plan for Britai” przedstawiają się następująco: wprowadzenie ładu i przejrzystości w procesie opuszczania struktur unijnych; przywrócenie pełnej kontroli nad stanowionym prawem; wzmocnienie więzi pomiędzy częściami składowymi Zjednoczonego Królestwa; utrzymanie wspólnego obszaru przepływu osób z Królestwem Irlandii; kontrola imigracji; zapewnienie praw unijnym obywatelom w Wielkiej Brytanii oraz brytyjskim obywatelom w krajach UE; ochrona praw pracowniczych; wolny handel z rynkami europejskimi; nowe umowy handlowe z innymi krajami; najlepsze warunki dla rozwoju nauki i innowacyjności; współpraca w zakresie zwalczania przestępczości i terroryzmu; przeprowadzenie Brexitu w sposób jak najbardziej sprawny i uporządkowany.
Plan bardzo ambitny i przemyślany, umiejętne i skuteczne jego wykonanie, jeżeli tylko uda się przezwyciężyć trudności chociażby natury politycznej, zarówno wewnętrzne (silne tendencje odśrodkowe, zwłaszcza chęć przeprowadzenia kolejnego referendum w kwestii niepodległości Szkocji) jak i zewnętrzne (twarda i niechętna postawa UE), to faktycznie długofalowo może on okazać się dla Wielkiej Brytanii prawdziwym sukcesem.
Polska w kontekście Brexitu Składka wpłacana przez Wielką Brytanię jest czwartą pod względem wielkości i stanowi około 13 proc. budżetu UE. Co prawda brak Zjednoczonego Królestwa w Unii to również mniejsze wydatki, ale i tak – jest ono jednym z większych płatników netto – szacuje się zmniejszenie możliwości budżetowych o jakieś 5,8 proc. W wyniku tej utraty, a dodatkowo po uwzględnieniu zwiększonych kosztów funduszy przeznaczonych na rzecz Rumunii i Bułgarii, kolejna perspektywa budżetowa z pewnością okaże się o wiele mniej korzystna dla Polski niż dotychczas. Ta sytuacja musi skutkować zwiększeniem wysokości naszej składki do budżetu lub też znaczącym ograniczeniem środków przeznaczonych dla naszej gospodarki w wydatkach unijnych. Kolejną ważną sprawą jest status Polonii w Wielkiej Brytanii. Już samo referendum, choć nie zmieniające tak naprawdę stanu faktycznego, miało dość znaczny wpływ na sytuację Polaków zamieszkujących Wyspy. Kampania prowadzona przez zwolenników opuszczenia Unii nierzadko za cel swoich ataków obierała sobie imigrantów zarobkowych z UE, których znaczącą większość stanowią Polacy. Wynik referendum spowodował natychmiastowy i poważny wzrost przestępstw na tle rasowym oraz religijnym. Mimo iż incydenty te miały charakter raczej przejściowy, to jednak można się spodziewać, że po faktycznym opuszczeniu Unii przez Wielką Brytanię tendencja zacznie znów przybierać niekorzystny dla nas obrót i to w dłuższej perspektywie czasowej. Skojarzenie z sytuacją Polaków pozostających na Wyspach po II wojnie światowej, niesławne go back home, może się okazać uzasadnione. Chociaż Theresa May przy każdej nadarzającej się okazji podkreśla, że docenia wielki wkład polskich imigrantów w rozwój brytyjskiej gospodarki i społeczeństwa, to jednak zagwarantowanie praw Polakom na Wyspach uzależnia od wzajemnego i jak najszybszego uregulowania statusu brytyjskich obywateli przez kraje członkowskie UE. Utrzymująca się niepewność oraz poczucie bycia pewnego rodzaju kartą przetargową ma, i będzie miało, ogromny wpływ na decyzję Polaków co do pozostania lub nie na Wyspach. Bardzo wielu polskich obywateli deklaruje chęć powrotu do kraju bądź rozważa przeprowadzkę do Irlandii czy jakiegokolwiek innego kraju UE. Niewykluczone jest również lawinowe zwiększenie wniosków o naturalizację wśród osób spełniających wymóg minimum pięć lat stałej rezydentury w Wielkiej Brytanii. Jeszcze bardziej niekorzystnie zarysowuje się sytuacja osób o znacznie krótszym stażu na Wyspach oraz tych, którzy zdecydowali się przyjechać tu już po referendum. Nie jest wcale wykluczone, że ich właśnie może
dotyczyć prawdopodobne przywrócenie obowiązku wizowego. Jeżeli ostatecznie doszłoby do takiej sytuacji, to polski rząd powinien stanowczo się temu przeciwstawić. W sferze politycznej Brexit może mieć z punktu widzenia Polski kolosalne znaczenie. O ile poprzedni rząd PO nie potrafił zdefiniować praktycznie żadnych wspólnych interesów z Wielką Brytanią, to sytuacja ta uległa zmianie wraz ze zwycięstwem PiS. Obecny rząd premier Beaty Szydło z pewnością liczył na ścisły sojusz i strategiczne partnerstwo w ramach UE, gdzie polsko-brytyjski tandem mógłby stanowić poważną przeciwwagę dla niemiecko-francuskiego pomysłu superpaństwa, stając się siłą pociągową rozwoju alternatywnego modelu integracji europejskiej. W tej sytuacji, choć doszło faktycznie do strategicznego zbliżenia między oboma krajami, to niestety ewentualny potencjał reformatorski został w dużej mierze za sprawą Brexitu zaprzepaszczony. Obecnie premier May oczekuje mocnego wsparcia z naszej strony w procesie negocjacyjnym, a zwłaszcza jeśli chodzi o kwestię zabezpieczenia praw swoich obywateli zamieszkujących na terenie państw członkowskich Unii. Powstaje nieodparte wrażenie, że gdyby nie szczególne zbliżenie z Polską to Wielka Brytania byłaby osamotniona na forum UE. Być może – w obliczu nieprzychylnej i twardej postawy Niemiec – Polska ma szansę stać się łącznikiem Wielkiej Brytanii z Unią, włączając w to na przykład ułatwiony dostęp do europejskiego rynku. Mogłoby to skutkować przeniesieniem wielu brytyjskich firm do Polski, jak i znacznym zwiększeniem bilansu handlowego.
04| polska
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
Przekładaniec pogodowo-polityczny Kwiecień-plecień – mawiali dziadkowie i mieli rację. Minęły święta Wielkiej Nocy, a za oknem śnieg. Niektórzy znowu mówią o zmianach klimatycznych, ale to chyba reakcja pogody na zmiany… polityczne. Pewnie dlatego, że normalnie Niedziela Palmowa jest przed Wielkanocą, a w Polsce zdaje się być na odwrót.
Bogdan Dobosz
O
to kilka dni po świętach do Warszawy wjechał król Europy. Co prawda koleją na Dworzec Centralny, ale jego zwolennicy i tak mieli wielką ochotę wołać: Hosanna! Donald Tusk to rzeczywiście jedyna szansa na „zbawienie” opozycji, która miota się od jednej skrajności do drugiej. Ostatnio nawet najwięksi krytycy „rozdawnictwa” chcą „poprawiać” program Rodzina 500+, dając pieniądze także na pierwsze dziecko, choć zwykły rozsądek podpowiada, że ów program jako narzędzie wsparcia prokreacji ma sens właśnie przy drugim dziecku. Ludziska po prostu kalkulują. Pary jednodzietne decydując się na drugie dziecko dostają 1000 zł, co jest już jakimś zauważalnym wsparciem domowego budżetu. Mając 500 zł na pierwsze dziecko i w perspektywie zdublowanie tej kwoty – motywacja się zmniejsza… Jednak już od dawna politycy nie toczą dyskusji na argumenty, ale na partyjne „przekazy”. Dotyczy to wszystkich dziedzin życia. Akurat tutaj chciałoby się normalności, żeby dyskusja o obronności dotyczyła szukania optymalnego wydawania pieniędzy i zakupu odpowiednich systemów, żeby w oświacie wybrano najlepszy system nauczania, żeby opieka zdrowotna podnosiła standardy, itd. Poza tym mogą nawet stawać przeciw sobie na ubitej ziemi, bo i igrzyska bywają potrzebne... I właśnie igrzyska odbywały się na Dworcu Centralnym, gdzie niektórzy chcieli skazywać od razu Króla Europy na karę więzienia, a inni koronować go na cesarza. Hucpa trwała w najlepsze, choć Donald Tusk przybył do
stolicy tylko w charakterze świadka w śledztwie przeciw dawnym szefom Służby Kontrwywiadu Wojskowego, którzy podobno zbytnio zbratali się z rosyjskimi kolegami, zwłaszcza po 10 kwietnia 2010 roku. Szef Sojuszu Lewicy Demokratycznej Włodzimierz Czarzasty w rozmowie z dziennikarzem „Super Expressu” skomentował: „Czy myśli pan, że Polacy dobrze to ocenią, iż kiedy był premierem trzy razy w tygodniu latał do domu samolotem, a teraz nagle jedzie pociągiem?” Jak wjazd króla to wjazd, a nie przylot…
W dodatku „totalna opozycja” ośmielona sukcesem natychmiast poszukała sobie Misiewicza-bis, którym stał się dr Wacław Berczyński. Nie jest on politykiem, więc kiedy w wywiadzie chlapnął, że to on rozwalił kontrakt na dostawę caracali, opozycja zatarła ręce i zaczęła składać donosy. Uprzejmie więc informuję, że i ja się do tego przyłożyłem i tysiące innych. Kontrakt na francuskie śmigłowce był dość powszechnie krytykowany i jeśli decydenci posłuchali argumentów, w tym i dr. Berczyńskiego, który się na tym akurat trochę zna, to chwała im za to…
Od Misiewicza do caracali
Kwietniowe rocznice
Opozycja ma też jednak i pewne sukcesy. Udało się jej złamać karierę Bartłomieja Misiewicza. Nazwisko tego młodego człowieka stało się hasłem mającym oznaczać kolesiostwo władzy PiS. Człowieka nie znam, ale zaszczuwanie kogokolwiek za niepopełnione winy jest odrażające. Misiewcz stał się negatywnym celebrytą wszystkich mediów. Jako urzędnik Ministerstwa Obrony Narodowej był wygodnym narzędziem do bicia w ministra Antoniego Macierewicza. Winy młodzieńca były takie, że jakiś sierżant rozpiął nad nim parasol, że jakaś kompania honorowa przywitała go okrzykiem: „Czołem panie ministrze”, choć był tylko rzecznikiem, że jeździł resortową limuzyną, że wreszcie przyłapano go na tym, że w jakiejś dyskotece wypił piwo. Kiedy z MON przeniesiono go do zarządu Polskiej Grupy Zbrojeniowej, gdzie miał nadzorować konstrukcje helikopterów dla armii, media rzuciły, że zarabia tam 50 tys. zł. PiS powołał więc komisję, która Misiewicza pogoniła, a on sam wystąpił z partii. Nawet prezydent Andrzej Duda mówił coś o młodym człowieku, który jeszcze nie dorósł do stanowiska, bo pił piwo, a miał dostęp do państwowych tajemnic. Informuję, że w życiu też piłem piwo z kilkoma osobami, które taki dostęp miały, a nikt ich jakoś nie zwalniał. W przypadku Misiewicza opozycja odniosła sukces. PiS z kolei przekuwał porażkę w zwycięstwo twierdząc, że szybko zareagowali, a PO usunąć takiego Nowaka nie umiała, itp. Kolejna hucpa.
Partyjne wojenki trwają w kwietniu w najlepsze, a pewnie i w kolejnych miesiącach będzie tak samo. Dlatego warto też zauważyć sprawy większej wagi. Choćby rocznice. Była 7. rocznica katastrofy smoleńskiej, rocznica Katynia i mniej znanego wydarzenia – osiedlenia się w Polsce Ormian. „Nie sposób sobie wyobrazić historii Rzeczpospolitej, jej kultury i tradycji, bez wielowiekowego wkładu w tę historię Ormian” – mówił z tej okazji prezydent Andrzej Duda w czasie spotkania z przedstawicielami tej społeczności. Był to jubileusz 650-lecia ich obecności w Polsce, bowiem Ormianie zaczęli przybywać do nas począwszy od przywileju wydanego przez Kazimierza Wielkiego w 1367 roku, ustanawiającego pierwszą ormiańską diecezję w naszym państwie. I o tym też warto przypominać. Z kolei program Rodzina 500+ obchodził swoją pierwszą rocznicę i premier Beata Szydło podsumowała go słowami: „Możemy spokojnie powiedzieć, że to są urodziny wszystkich rodzin w Polsce”. Tutaj miała chyba zupełną rację.
£45.00
£15.00
Historyczne remanenty Skoro przy historii jesteśmy to odnotujmy, że trwają tu nadal remanenty i na przykład szczecińscy radni pozbawili tytułu honorowego obywatela miasta Bolesława Bieruta, Władysława Gomułkę, byłego I sekretarza KC KPZR Niki-
czas na wyspie |05
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
tę Chruszczowa oraz kilka innych osób, którym przyznano te wyróżnienia w czasach PRL. Lepiej późno, niż wcale, ale uwagę zwraca, że trzech radnych związanych z prezydentem miasta Piotrem Krzystkiem wstrzymało się od głosu, a jeden głosował nawet przeciw. Trochę wcześniej udało się w Szczecinie pozbawić obywatelstwa samego Adolfa Hitlera. Z kolei w mieście Łodzi wiceprezydent Ireneusz Jabłoński stracił stanowisko. Okazało się, że był kandydatem na tzw. „nielegała” SB. W 1988 roku Służba Bezpieczeństwa przygotowywała się do przerzutu agenta „Gustawa”, jako „nielegała” do RFN. Do służby zgłosił się sam i otrzymywał etatowe wynagrodzenie młodszego inspektora SB. Ostatecznie za granicę nie wyjechał, ale za to po 1989 dobrze odnalazł się w polskiej polityce.
Nauczyciele za, kiedyś przeciw
Jarosław Kaczynski w Ambasadzie RP, obok Anna Maria Anders i Adam Bielan
Ostatnio dał znać o sobie niezlustrowany i od zawsze lewicujący Związek Nauczycielstwa Polskiego. Zorganizował on strajk szkolny. Według ZNP do strajku pracowników oświaty przystąpiło około 40 proc. szkół i przedszkoli. Według Ministerstwa Oświaty było to 10 proc. ZNP protestował przeciw likwidacji gimnazjów, choć wcześniej był przeciw ich zakładaniu. Komuniście nie dogodzisz… Strajk w szkołach poparła rzecz jasna opozycja, a lider Nowoczesnej Ryszard Petru twierdził, że „ani nauczycieli, ani rodziców, ani tym bardziej dzieci nikt w rządzie nie słucha”. Petru znany jest z językowych lapsusów, ale nawet kiedy mówi dłużej niż kilka minut, jest niemal pewne, że znowu stanie się bohaterem internetowych memów. „Nowoczesny” polityk uważa, że rządy powinny przede wszystkim słuchać dzieci, co świadczyłoby, że Petru chyba czytał „Nowe szaty cesarza” Andersena. Jednak jakieś podstawy intelektualne swojego wykształcenia ma…
Spotkanie z prezesem
Profesorskie ruganie Z kolei poseł Prawa i Sprawiedliwości Krystyna Pawłowicz napisała list do komisarza Jean-Claude Junckera. I to bynajmniej z nie z okazji 1 kwietnia. Posłanka PiS zauważa w nim, że problem alkoholowy przewodniczącego Komisji Europejskiej jest przykry i kompromitujący. W liście czytamy m.in.: „W Pana przypadku, tj. w przypadku osoby piastującej jedną z najważniejszych funkcji w Unii Europejskiej – funkcję przewodniczącego Komisji Europejskiej, rodzi to różnego rodzaju zagrożenia dla interesów europejskich, jak też podważa Pana powagę i wiarygodność”. Przynajmniej na odwadze posłance nie zbywa...
Kary za imigrantów I na koniec sprawa przyjmowania w Polsce imigrantów, która jak bumerang powróciła także w kwietniu. Komisja Europejska starszy Warszawę wysokimi karami za odmowę ich przyjęcia. Tymczasem Syryjczycy, których sprowadziła do Polski Fundacja Estera, zażądali właśnie… pozbawienia ich statusu uchodźcy. Wszyscy z nich wyjechali do Niemiec, a ponieważ wnioski składali w Polsce, nie mogą liczyć na niemiecką pomoc socjalną… Z kolejnymi imigrantami pewnie będzie podobnie; chyba że opozycja kiedyś wygra i przelicytowując PiS da na przykład na każde dziecko po 500… euro.
Radosław Witek
P
rezes PiS i były premier Jarosław Kaczyński przyleciał do Wielkiej Brytanii, w środę 22 marca, aby odbyć rozmowę z premier brytyjskiego rządu Theresą May. Tematem rozmów miały być głównie prawa Polaków mieszkających na Wyspach w kontekście Brexitu, a także sprawy europejskie i bezpieczeństwa. Niestety, w wyniku tragicznego w skutkach ataku terrorystycznego na Westminster Bridge, tuż obok parlamentu tego samego dnia, spotkanie zaplanowane na godzinę 15.30 zostało przełożone na dzień następny. Ostatecznie szefowie partii konserwatywnych Polski i Wielkiej Brytanii będących wspólnie w grupie Europejskich Konserwatystów i Reformatorów w Parlamencie Europejskim spotkali się w czwartkowe popołudnie. Zanim to jednak nastąpiło, prezes Kaczyński przyjechał do Ambasady RP w Londynie, gdzie o godzinie 12.00 rozpoczęło się spotkanie z przedstawicielami Polonii. Prezesowi PiS towarzyszyli wicemarszałek Senatu RP Adam Bielan i sekretarz stanu w Kancelarii Rady Ministrów oraz senator Anna Maria Anders. W kameralnym gronie działacze polonijni mieli możliwość podzielenia się swoimi spostrzeżeniami dotyczącymi żywotnych kwestii interesujących Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii. Głównie dyskusja toczyła się wokół samego Brexitu i jego konsekwencji dla Polonii. Tutaj zwrócono uwagę, że można już odnotować sytuacje, gdzie Brytyjczycy zaczynają w pewnej formie utrudniać życie nowo przybyłym obywatelom RP do Zjednoczonego Królestwa. Powołano się na przypadki, gdzie brytyjskie banki w ostatnich tygodniach odmawiały otwarcia kont bieżących, a administracja państwowa komplikowała proces wydawania numeru ubezpieczenia społecznego NIN. W dyskusji poruszono również sprawy polskich szkół sobotnich i edukacji polskich dzieci oraz młodzieży, także w kontekście przygotowywanej przez rząd reformy edukacyjnej. Zebrani wyrazili zadowolenie z powodu możliwości uzyskania przez uczniów szkół polonijnych legitymacji szkolnych uprawniających do zniżek w Polsce na takich samych warunkach jak uczniowie w kraju, co jest między innymi zasługą ministra w Kancelarii Prezydenta RP Adama Kwiatkowskiego. Poza tym wrócił temat poruszany na spotkaniach z wicepremierem Mate-
uszem Morawieckim, a mianowicie zwrócono uwagę na fakt niższych kosztów prowadzenia działalności gospodarczej w Wielkiej Brytanii niż w Polsce, co jest związane głównie ze strukturą podatkową, a zwłaszcza z wysokimi składkami ZUS. W tym kontekście premier Kaczyński podkreślił słabszą kondycję ekonomiczną Polski w porównaniu z Wielką Brytanią czy Francją, w których to krajach znacznie większa część emerytów posiada szerszy wachlarz pozyskiwania środków do życia oprócz emerytury, np. z rentierstwa. W ten sposób prezes Kaczyński próbował wyjaśnić skalę trudności w reformowaniu ZUS i systemu fiskalnego polskiego państwa, między innymi ze względu na wciąż słabą siłę ekonomiczną polskich emerytów. Na dowód tego powołał się na 22 tys. listów, które otrzymuje rocznie od polskich obywateli, a z których najczęściej przebija się tragiczny obraz emeryta, zmagającego się z zapewnieniem podstawowych życiowych potrzeb. Kaczyński, odnosząc się do obecnej sytuacji i pozycji Polski w Europie, oświadczył, że Polska nie ma zamiaru wychodzić z Unii. Ponadto prezes PiS stanowczo podkreślił, że chciałby, aby Polacy z Wielkiej Brytanii wracali do Polski wraz z poprawiającą się sytuacją gospodarczą w kraju, a nie z powodów bycia w różny sposób wypychanym przez państwo brytyjskie na fali Brexitu. Zwrócił też uwagę, że rząd Prawa i Sprawiedliwości, wbrew pozorom, jest zwolennikiem gospodarki wolnorynkowej, w której to polskie małe i średnie przedsiębiorstwa mają budować swoją silną pozycję gospodarczą. Innymi słowy, kluczowe jest zbudowanie środowiska przyjaznego wzrastaniu małych polskich firm, które z czasem będą osiągać rozmiary średnich. Były premier powiedział, że jest to główne zadanie wicepremiera Mateusza Morawieckiego, podkreślając także zwiększoną aktywność ministra finansów i rozwoju w Wielkiej Brytanii w ostatnich miesiącach. Przedstawiciele Polonii podziękowali również obecnym na spotkaniu ambasadorowi RP Arkademu Rzegockiemu i konsulowi generalnemu Krzysztofowi Grzelczykowi za podejmowane wysiłki w celu jak najlepszego reprezentowania Polski i dbania o interesy Polaków w Wielkiej Brytanii. Wszyscy zebrani zgodzili się, że jest jeszcze dużo do zrobienia, zarówno w celu umocnienia pozycji Polonii na Wyspach, jak i budowania dobrych polsko-brytyjskich relacji. Na koniec spotkania prezes Kaczyński otrzymał upominek od Polonii w postaci zestawu angielskich herbat, które przekazał działacz polonijny Sławomir Wróbel. Nie mogło zabraknąć również wspólnego pamiątkowego zdjęcia na schodach Ambasady RP w Londynie.
06| rozmowa na czasie
nowy czas |kwiecień 2017 (nr 229)
Wychowałam się w domu patriotycznym Przyjechała Pani do Londynu, w którym spędziła Pani tyle lat. Jak się Pani tu czuje teraz?
– Przyjeżdżam tu od czasu do czasu. Londyn się zmienia, coraz więcej ludzi różnych narodowości. Zmienia się też polski Londyn. Wychowałam się wśród starej emigracji, i jest ich coraz mniej. Przez jakiś czas bywałam stosunkowo rzadko w Londynie – wyszłam za mąż, mieszkałam w Ameryce. Teraz się czuję bliżej Polaków, od kiedy jestem w rządzie. Właśnie miałam spotkanie ze studentami. A o co młodzi ludzie pytali?
– Właściwie to ja się pytałam, jak oni widzą swoją przyszłość. Ciekawe było to, że większość z nich mówiła, iż, co prawda, oni studiują tutaj, ale uważają, że będą mieli lepszą przyszłość w Polsce. To jest bardzo pocieszające...
– Bardzo. Oni chcieliby, byśmy jako rząd stwarzali im warunki do tego powrotu. Zwłaszcza teraz, w sytuacji Brexitu, który powoduje, że wszyscy zastanawiają się, jak tu będzie w przyszłości. My oczywiście chcielibyśmy, by ta Polska była taka, żeby Polacy chętnie wracali, żeby mieli po co wracać, a nie żeby czuli się zmuszeni do opuszczenia Wielkiej Brytanii właśnie przez Brexit. Gdyby w Polsce udało się stworzyć takie warunki, że Polacy mieszkający na Zachodzie mieliby wolny wybór, byłaby to ogromna szansa dla naszego kraju.
Anna Maria Anders
W Londynie przebywała z wizytą Anna Maria Anders. Córka gen. Władysława Andersa i Renaty Bogdańskiej (taki pseudonim artystyczny miała jej matka Irena Anders). Teraz senator, sekretarz stanu w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów ds. dialogu międzynarodowego. W Bibliotece Polskiej POSK-u odbyła się promocja jej książki autobiograficznej Córka generała i piosenkarki, spotkała się z przedstawicielami Polonii oraz polskimi studentami na brytyjskich uczelniach, odwiedziła też polską szkołę sobotnią w Wimbledon, której długoletnia dyrektor, Małgorzata Lasocka, żegnała się ze swoimi wychowankami. Z Anną MARIą AndeRS rozmawia Teresa Bazarnik
– Myślę, że jeśli jedna dobra rzecz wyszła z powodu Brexitu, to jest nią znacznie większe zainteresowanie rządu polskiego tutejszą Polonią. Ja się zawsze interesowałam Polonią, bo wychowałam się wśród emigracji żołnierskiej i politycznej. I nawet gdy mieszkałam w Ameryce, Polonia była i jest dla mnie bliska. Ale jeśli chodzi o rząd, przez długi czas tego zainteresowania nie było. Z każdego swojego wyjazdu za granicę piszę raport i może to stopniowo dociera, że Polonia jest bardzo ważna. Nie będąc jeszcze członkiem rządu, walczyła Pani poprzez swoją fundację o Polaków na Wschodzie. Spełniała Pani w pewnym sensie misję swego ojca, gen. Andersa, który wyprowadził ponad 120 tys. Polaków z nieludzkiej ziemi. Niestety, nie wszystkich… Jak wygląda sprawa repatriacji?
– Wtedy było inaczej, bo jak była fundacja, sprowadzaliśmy młodych ludzi z Uzbekistanu na studia do Polski. Udało nam się sprowadzić około 150 osób. Teraz odbywa się to na większą skalę. Docelowo chodzi o to, by wszyscy potomkowie zesłańców z azjatyckiej części byłego ZSRR mogli wreszcie wrócić do Polski. Właściwie jest to skandal, że przez 27 lat, od kiedy Polska odzyskała wolność, do tego jeszcze nie doszło. Kiedy zostałam ministrem w rządzie premier Beaty Szydło, to jednym z moich pierwszych zadań było zapowiedzienie ustawy o repatriacji. Przez rok walczyłam z różnymi dotyczącymi jej propozycjami i wreszcie doszliśmy do porozumienia – ustawa ta już jest opracowana do końca i pójdzie do Sejmu, a potem do Senatu. Nareszcie będzie można sprowadzić repatriantów. Jest ich stosunkowo mało. Szacuje się, że 10–15 tys. W skali naszego kraju jest to liczba niewielka, ale sprowadzenie ich tutaj jest sprawą trudną. To jest kwestia języka, integracji, ale też pracy, mieszkania, a także emerytury. Mam jednak nadzieję, że w ciągu najbliższych dwóch, trzech lat ten temat będzie zamknięty – i ci, którzy chcą przyje-
chać, będą mogli przyjechać. Nie wszyscy chcą. Byłam w Kazachstanie i wiem, że niektórzy, zwłaszcza starsi ludzie, nie mają ochoty na wyjazd, ale dla młodszych, z dziećmi, potomków Polaków wywiezionych w czasie wojny to jest cudowna możliwość nowego życia. Dla nas, dla Polski, to również może być korzystne, bo jednak sporo młodych ludzi wyjechało i jest demograficzna luka. Jeśli chodzi o nasz kraj, jest to w pewnym sensie spłacenie długu, jest to nasz moralny obowiązek. To nie powinna być tylko kalkulacja…
– Te słynne słowa mojego ojca: „Dojdziemy, nie wszyscy, ale dojdziemy”, które wypowiedział jeszcze w Związku Sowieckim – może w końcu się spełnią. Czy marzyła Pani kiedykolwiek, że będzie wykonywać taką pracę, że przyjedzie Pani do Polski?
– Nie tylko nie marzyłam, ale także nigdy nie miałam żadnych ambicji politycznych. Wszystko zaczęło się na pogrzebie mojej mamy w 2010 roku. Minister Jan Ciechanowski, który wtedy był szefem Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych, powiedział: „Aniu, mam nadzieję, że przejmiesz pałeczkę po mamie”. Pomyślałam sobie wtedy: dobrze, tak, ale jak? Przez wiele lat mieszkałam w Ameryce, wyszłam za mąż, miałam małe dziecko, potem mąż chorował, w końcu zmarł, potem mama zaczęła chorować. Mogę powiedzieć, że tak zwany timing okazał się dla mnie korzystny. Na początku to były wyjazdy do kraju, z kombatantami do Rosji, do Uzbekistanu, a potem doszło do wyborów – gdyby były one rok wcześniej, ja bym się nie zgodziła. Ale wtedy akurat mój syn skończył uniwersytet i raptem nie miałam już żadnych obowiązków w Ameryce, zgodziłam się zatem na kandydowanie do Senatu. Nie wygrałam, ale dostałam trzecią największą liczbę głosów. Śmiałam się wówczas, że rząd polski musiał coś ze mną zrobić, dostałam ponad 150 tys. głosów. A czy poczuła się Pani w Polsce jak w swoim kraju?
– Tak. Wychowałam się w domu tak patriotycznym i polskim, że właściwie dla mnie wszystko jest znajome. To jest inny kraj, ale zwyczaje, tradycje były mi znane. W młodych latach w Londynie zawsze mnie dziwiło, że nie ma na stole wina, tylko jest wódka. Polska to teraz oczywiście inny kraj, ale jest mi bliski. A kiedy przyjechała Pani do Polski po raz pierwszy?
– W 1991 roku. To było wielkie przeżycie dla mojej mamy. To był kompletny szał. Na mnie nikt specjalnie nie zwracał uwagi, ale na moją mamę tak. Masa różnych wywiadów, spotkań. Trzeba pamiętać, że Anders i emigracja to było w kraju zupełnie nieznane. W dalszym ciągu odczuwam, że ludzie są bardzo ciekawi tamtych czasów. Pytają, jak było w naszym domu, o emigrację. W końcu Generał to legenda...
– Przez lata zakazana... Na mnie największe wrażenie zrobił wyjazd do Polski w 2010 roku na chrzest czołgu „Anders” w Kielcach. Mama już wtedy nie mogła pojechać i nagle cała uwaga została zwrócona na mnie. I czułam wtedy ogromny respekt dla mojego ojca. Ojciec marzył o wolnej Polsce, nie doczekał jej, ale ludzie o nim pamiętają. Czyli nikt nie musiał Pani zmuszać do wyjazdu do Polski?
– Nie. Pamiętam swoją wizytę w Katedrze Polowej. Rozglądałam się wokół, myśląc, że mój ojciec dałby wszystko, żeby się tu znaleźć, i na pewno się cieszy, że ja tu jestem.
czas na wyspie |07
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
Warsztat na temat historii odkrycia tlenu prowadzony przez dr. Zbigniewa Szydłę
Budowa struktur inżynierskich z użyciem spaghetti
Polski udział w British Science Week W niedzielę 19 marca w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym w Londynie odbyło się wydarzenie o nazwie Science Day: Poland’s Contribution, jako część British Science Week.
B
ritish Science Week to organizowany od lat przez British Science Association wielodniowy festyn nauki, technologii, inżynierii i matematyki obfitujący w fascynujące, informujące i zabawne prezentacje dla wszystkich, bez względu na wiek i wykształcenie. Jest to platforma zachęcająca naukowców, nauczycieli, ich asystentów i wszelkich komunikatorów nauki do prezentowania skomplikowanych zagadnień ze świata nauki w sposób przystępny i zachęcający odbiorców do dalszych eksploracji. Liczba uczestników i organizacji zaangażowanych w ten swoisty festiwal jest ogromna. W ubiegłym roku zorganizowano 1500 spotkań – wzięło w nich udział ponad 1,5 mln uczestników. Polacy, których dorobek naukowy i wkład do nauki światowej jest znaczny i warty odnotowania, jako grupa narodowościowa wystąpili po raz pierwszy w historii British Science Week. Organizacją inicjującą to wydarzenie było Polskie Towarzystwo Naukowe na Obczyźnie z siedzibą w Londynie. Do komitetu organizacyjnego przystąpiły: Stowarzyszenie Techników Polskich w Wielkiej Brytanii, Polski Uniwersytet na Obczyźnie i Polonium Foundation – założone w 2016 przez wieloletnich organizatorów interdyscyplinarnej konferencji popularnonaukowej Science: Polish Perspectives odbywającej się przemiennie w Oksfordzie i Cambridge. Celem Fundacji Polonium jest jednoczenie, badanie oraz aktywizacja polskiej diaspory naukowej rozproszonej po całym świecie. Komitet Organizacyjny Science Day: Poland’s Contribution działał w następującym składzie: dr Ewelina Wachnicka, mgr Małgorzata Pogorzelska, prof. Stefan Stańczyk, dr Andrzej Fórmaniak, dr Marian Zastawny, dr Rafał Mostowy, dr Marek Laskiewicz. Po rozważeniu wielu opcji zdecydowano, że debiut takiego wydarzenia zrealizowanego w
języku angielskim powinien mieć miejsce w czasie trwania British Science Week i być bezpłatny dla uczestników. Celem tej inicjatywy była przede wszystkim prezentacja dokonań polskich naukowców pracujących w Wielkiej Brytanii, ale nie tylko. Uważamy bowiem, że osiągnięcia nauki polskiej nie są dostatecznie popularyzowane zarówno wśród polskiej diaspory w Wielkiej Brytanii, jak i w społeczeństwie brytyjskim. Naukowcy o polskich korzeniach są żywym dowodem na integrację mieszkających tu Polaków z krajem osiedlenia. Na specjalnie utworzonej dla tego wydarzenia witrynie internetowej www.welcome2science.pl w tygodniach poprzedzających Dzień Nauki zarejestrowało się ponad 500 osób. Wśród nich byli uczniowie polskiej szkoły sobotniej z Southampton, którzy przyjechali z dr. Tomaszem Cecotem, oraz grupa z Manchesteru. Uczestnicy mogli wybrać między trzema formami prezentacji: wykłady, warsztaty i eksperymenty naukowe. Do współpracy organizatorom udało się zaprosić wielu bardzo znanych w świecie nauki ekspertów. Dzień rozpoczął sie wykładem inauguracyjnym wygłoszonym przez prof. Michała Kleibera. Autor, który do niedawna był prezesem Polskiej Akademii Nauk, a także ministrem i doradcą prezydenta Lecha Kaczyńskiego, wygłosił podsumowanie osiągnięć nauki polskiej w ciągu ostatnich 10 lat i nakreślił najbliższą perspektywę jej rozwoju. Na otwarcie przybyło wiele znamienitych gości, wśród nich był Andy Slaughter – poseł z Hammersmith, oraz przedstawiciele wszystkich sponsorów. Bez ich materialnej pomocy Dzień Nauki nie mógłby się odbyć. Ambasadę RP w Londynie reprezentował radca Janusz Wołosz, Fundację SPK – powiernik Jacek Bernasiński, Grabowski Fund – ks. rektor Stefan Wylężek, Broncel Fund – jej powiernik Andrzej Błoński, Polonię Aid Foundation Trust – pani Eugenia Maresch, One Money Mail Ltd – dyrektor Paweł Mes, a władze POSK-u – przewodnicząca Joanna Młudzińska. Po wykładzie prof. Kleibera otwierającym Dzień Nauki rozpoczęły się równoległe zajęcia i pokazy, które trwały do wieczora. Goście mogli wybrać wśród oferowanych wykładów z dziedziny kosmosu, genetyki i embriologii oraz technologii komputerowej przedstawianych przez specjalistów w tych dziedzinach, takich jak: prof. John Zarnecki, prof. Victor Tybulewicz, prof. Magdalena Żernicka-Goetz, prof. Marta Kwiatkowska, dr Marek Kukula oraz dr Marcin Stolarski. Ich osiągnięcia naukowe są wysoko oceniane w świecie nauki, a ich prezentacje spotkały się z dużym zaineteresowaniem wśród słuchaczy.
Interaktywną formą spotkań ze słuchaczami były warsztaty, które odbywały się równolegle w trzech salach oraz w pobliskim Ravenscourt Park. Trzeba więc było wybierać pomiędzy recyklingiem a nauką o wulkanach; zabawną inżynierią elektroniczną prowadzącą do budowy automatycznego pojazdu a budowaniem swojej kapsuły stratosferyczej; między psychologią poznawczą a tym, czego jeszcze nie wiemy o seksie; zagadką, jak pracuje mózg, a budową struktur inżynierskich z użyciem spaghetti. Uznanie należy się ich prezenterom: dr Grażynie Czubińskiej, mgr inż. Małgorzacie Kmiecickiej, mgr Justynie Papciak, pani Marcie Topór, dr. Marcinowi Sufinowi, mgr. inż. Rafaelowi Delimacie oraz Dawidowi Powęzce. Bardzo popularny był warsztat na temat historii odkrycia tlenu połączony z prezentacją wielu fascynujących efektów zachodzących w procesach fizykochemicznych. Prowadzony on był przez dr. Zbigniewa Szydłę – znanego ze swoich prezentacji w brytyjskiej telewizji i na innych forach. Wreszcie można było zobaczyć całą gamę pokazów zorganizowaych przez Stowarzyszenie Techników Polskich w Wielkiej Brytanii, studentów polskich z Imperial College, Bentley. Wśród nich było drukowanie w technologii 3D, model 3D struktury budynku POSK-u, marsz w wirtualnej przestrzeni 3D w specjalnych goglach oraz bliższe zapoznanie się z neuronami. Ponadto uczestnicy zapoznali się z nową technologią produkcji lodów połączonej z degustacją (szczególnie popularne wśród najmłodszych gości). Dla nich też przygotowano odpowiedź na pytanie: dlaczego warto myć ręce?, podczas prezentacji skuteczności mycia rąk, pokazane w świetle ultrafioletowym z użyciem lampy UV; można było też popatrzeć przez mikroskop na mikroby. Obsługą wydarzenia zajmowali się wolonariusze z STP, PUNO, PTNO, Polonium Foundation oraz harcerki i harcerze pod okiem hm. Marcina Rotha. Obsługą ze strony POSK-u – gospodarza wydarzenia – była wzorowa. Jego menadżer Bartek Nowak oraz Marcin Miłoszewski, odpowiedzialny za dźwięk i oświetlenie, byli bardzo pomocni w przygotowaniu tego wydarzenia, mimo że w tym samym czasie odbywały się tam również inne spotkania. Sądząc po pierwszych opiniach, była to impreza zarówno potrzebna, jak i udana. Organizatorzy zachęceni jej powodzeniem rozważają możliwość ponownego udziału w British Science Week BSW za dwa lub trzy lata. dr inż. Andrzeja Fórmaniak Prezes PTNO
08| czas na wyspie
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
Muzyka i muzycy polscy w Wielkiej Brytanii A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój… music… mają. Mikołaj Rej? Nie… dr Krzysztof Ćwiżewicz
Joanna Ciechanowska
M
uzyka i muzycy polscy w Wielkiej Brytanii po roku 1945 to tytuł VI międzynarodowej konferencji Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie (PUNO), która odbyła się 8 kwietnia w Polskim Ośrodku Społeczno-Kulturalnym. Może to dobry czas, by przypomnieć światu, że Chopin też był emigrantem? Konferencję otworzyła rektor PUNO, prof. dr hab. Halina Taborska. Pierwsza część była poświęcona kompozytorom i muzykom już nieżyjącym, po których została tylko ich muzyka. Tylko? Słowo wręcz niezręczne, jeśli mówimy o muzyce i osiągnięciach takich mistrzów, jak Andrzej Panufnik, André Tchaikowsky czy Ryszard Bakst. Referat o twórczości i życiu Andrzeja Panufnika miał tytuł Sir Andrzej Panufnik, untypical émigré. Został przygotowany przez żonę kompozytora, nieobecną na konferencji, lady Camillę Panufnik i zaprezentowany w formie audio-wizualnej. Kompozytor mieszkał na Wyspach od 1954 i pod koniec swojego życia, w roku 1991, jako pierwszy Polak otrzymał od królowej Elżbiety II tytuł szlachecki. Fotografie wyświetlane na ekranie były w większości autorstwa Camilli Jessel Panufnik, która mimo swoich własnych profesjonalnych osiągnięć zawsze twierdziła, że jej pierwszą i najważniejszą pracą było „bycie żoną Andrzeja Panufnika”. Miałam przywilej poznać Camillę w związku z opracowywaniem artukułu opublikowanego w „Nowym Czasie”. Zaprosiła mnie do ich rodzinnego domu nad Tamizą. Byłam w studio na tyłach ogrodu, w którym powstały geometrycznie zapisane kompozycje muzyczne Andrzeja Panufnika, widziałam ogród, w którym dorastały jego dzieci: córka Roxanna Panufnik, która jest uznanym na scenie międzynarodowej kompozytorem, syn Jeremy (Jem) Panufnik, artysta grafik, który zrobił film dokumentalny Tata zza żelaznej kurtyny. Referat zatytułowany Sir Andrzej Panufnik – życie i twórczość wygłosił też dr h.c. Polskiego Uniwersytetu na Obczyźnie w Londynie i Akademii Muzycznej im. Fryderyka Chopina w Warszawie prof. dr hab. Szymon Kawalla, czołowy polski dyrygent, skrzypek, kompozytor i pedagog. Fryderyk Chopin powiedział: „Szczęśliwy ten, kto może być kompozytorem i wykonawcą zarazem”. Może też więzy krwi ze sławnym kompozytorem (Adam Krzyżanowski, wuj Chopina, był pradziadkiem matki Szymona Kawalli), tłumaczą fakt, że wyrósł on w rodzinie wybitnych muzyków.
Kompozytorem, który ostatnio przeżywa pośmiertnie drugi okres zasłużonej sławy, jest André Tchaikowsky. Jest to postać zarazem intrygująca i tragiczna, opisana już w „Nowym Czasie” w artykułach What is Love? – recenzja książki Anity Haliny Janowskiej zatytułowanej My Guardian Demon, a także recenzja książki Musician Divided – biografii Tchaikowskiego napisanej przez dr Anastasię Belina-Johnson z Royal College of Music, która w 2013 doprowadziła do premiery opery The Merchant of Venice skomponowanej przez Tchaikowsky’ego w 1982, i kolejnych przedstawień w Polsce, a w tym roku w Royal Opera House w Londynie. W książce o życiu i twórczości kompozytora opisuje tragiczne wydarzenia w Warszawie w czasie II wojny światowej, kiedy André, Polak pochodzenia żydowskiego (zmienione nazwisko), jako dziecko był chowany w szafie przez swoją babcię, co uratowało mu życie. Tchaikowsky, po międzynarodowej karierze pianisty i kompozytora, podarował swoją czaszkę Royal Sheakspeare Company, jego ostatni akt buntownika życia. Nic dziwnego, że jego biografia napisana przez Anastasię Belina-Johnson ma podtytuł – Buntownik klawiatury. Dr Ewa Osińska, pianistka, laureat wielu nagród, studiowała grę na fortepianie w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Warszawie pod kierunkiem Ryszarda Baksta. Swoją działalność artystyczną zaczęła w 1968 roku podczas kolejnych studiów w Paryżu, w Conservatoire Européen, które ukończyła z dyplomem Prix d’Excellence. Jest członkiem jury wielu konkursów pianistycznych. Na konferencji przedstawiła referat zatytułowany Ryszard Bakst – mistrz fortepianu. Mówiła o swoim profesorze, a także przyjacielu, który wraz z żoną, Barbarą Bakst, gościł ją wiele razy. Może też dlatego jej wystąpienie było wzruszającym wspomnieniem jego postaci. Ryszard Bakst, laureat nagrody na Konkursie Chopinowskim, był, według niej, nieocenionym pedagogiem, czerpiącym z tradycji rosyjskiej, który poświęcał dużo czasu swoim uczniom, jednocześnie pracując nad swoim repertuarem. Grał Skriabina, Prokofiewa, Musorgskiego, Rahmaninowa, Coplanda i Szostakowicza. Otwierał oczy na muzykę, na piękno, nigdy nie odmawiał wsparcia. Sam bardzo skromny, nie chwalił się, miał tremę, siłą trzeba go było na scenę wyciągać. Był prawdziwym artystą, pochłoniętym tworzeniem, szukaniem dźwięku. Szukanie dźwięku jest szkołą rosyjską, jest też kamieniem węgielnym polskiej pianistyki. Do końca nie mógł się uporać z koniecznością opuszczenia z Polski po 1968 roku. Na koniec przedpołudniowej sesji konferencji dr hab. Jolanta Chwastyk-Kowalczyk, dyrektor Instytutu Dziennikarstwa i Informacji Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach i autor ponad 100 publikacji naukowych, której polem specjalistycznym jest prasa wychodźcza i emigracyjna, przedstawiła referat Propagowanie osiągnięć polskich kompozytorów i wykonawców na łamach londyńskiego „Dziennika Polskiego i Dziennika Żołnierza” w latach 1944-1989. Gazeta w opisanym okresie śledziła muzyczne kroki śpiewaków, kompozytorów i muzyków, takich jak Artur Rubinstein, Ignacy Paderewski, Witold Małcużyński, Józef Turczyński, Zygmunt Dygat, Marian Błaszczyński, Andrzej Panufnik, Witold Lutosławski, Tola Korian, Nina Grudzińska i innych.
P
opołudniowa sesja konferencji była poświęcona muzykom żyjącym, strasznego i średniego pokolenia, mieszkającym i tworzącym na Wyspach. Ewa Lewandowska-Tarasiuk, dr nauk humanistycznych, filolog, kierownik Zakładu Wychowania Muzycznego i Literackiego w Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie, prof. PUNO z wykształceniem muzycznym, autorka wielu książek z dziedziny kultury literackiej, wygłosiła referat Wirtuozeria fortepianu Anny Marii Stańczyk na Wyspach. Zaprezen-
Lady Camilla Panufnik na tle portretu swojego męża
Maciek Pysz
czas na wyspie |09
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
towała sylwetkę tej wybitnej pianistki, jej oryginalność stylu, wirtuozerię wykonania, a także przedstawiła jej artystyczny rodowód. Prof. Alicja Fiderkiewicz, również uczennica Ryszarda Baksta, opowiadała o swojej karierze, którą zaczęła w wieku lat siedmiu w warszawskiej Szkole Muzycznej im. Karola Szymanowskiego, aby po dwu latach otrzymać miejsce w Centralnej Szkole Muzycznej w Moskwie, gdzie studiowała przez następne sześć lat. Po ukończeniu liceum muzycznego w Warszawie postanowiła kontynuować studia zagranicą w Royal Northern College of Music, Manchester, w klasie prof. Ryszarda Baksta. Zdobyła wiele nagród, a także Calouste Gulbenkian Fellowship. Była solistą z wieloma orkiestrami i nagrała cztery wysoko ocenione płyty. Mgr Sylwia Praśniewska, filolog, muzykolog, od ponad 16 lat redaktor, dziennikarz i nauczyciel, zaprezentowała referat zatytułowany Polak na muzycznym Olimpie – artystyczna droga Krzysztofa Śmietany. Opowiadała o karierze tego znakomitego skrzypka. Kariera Śmietany jest dobrze znana mieszkańcom Londynu. Występował w Queen Elizabeth Hall, Royal Albert Hall, o koncercie Proms w 1997 powiedział: „Nigdy przedtem ani potem nie grałem dla tak wielkiej publiczności. Ta publiczność naprawdę kocha muzykę. Występ na Proms to wielki zaszczyt”. Trzeba tu wspomnieć o pomocy rodziny, u której Śmieta-
Krzysztof Ćwiżewicz
Leszek Kulasiewicz
André Tchaikowsky
Michał Ćwiżewicz i Łukasz Filipczak, założyciele Górecki Chamber Orchestra
na wynajmował pokój – ujęta jego artystycznymi osiągnięciami założyła fundację, dzięki której polski muzyk grał na unikatowych, neapolitańskich skrzypcach z XVIII wieku. Kolejny mówca, dr Krzysztof Ćwiżewicz, etnomuzykolog, muzyk, nauczyciel urodzony i wykształcony w Krakowie, od 1981mieszka w Londynie. Od 20 lat uczy muzyki w szkołach średnich, kontynuując wcześniejszą wieloletnią praktykę prywatnego nauczyciela muzyki. Był odpowiedzialny za kierowanie szkolnych wydziałów muzycznych, prowadził zespoły szkolne (chóry, orkiestry). Zajmuje się również aranżowaniem, komponowaniem i profesjonalnym przepisywaniem i edytowaniem muzyki dla wydawnictwa Novello i BBC. Gra na akordeonie, kontrabasie i fortepianie w 25-letnim już zespole góralskim Giewont. Krzysztof Ćwiżewicz w referacie Czym jest polska muzyka w Wielkiej Brytanii nawiązał do tematu etnicznej tożsamości. Jako przykład opisał muzykę góralską z Podhala i związane z nią różne opinie socjologów.
S
esja trzecia była poświęcona młodszemu pokoleniu. Rozpoczął ją Tomasz Furmanek, który jest związany z muzyką od młodych lat. Prowadził własny zespół muzyczny, pracował w jednej z warszawskich firm fonograficznych jako menadżer ds. promocji oraz producent. Pisze także piosenki. Mieszka w Londynie i zajmuje się dziennikarstwem muzycznym, głównie tematyką jazzową. Przez prawie pięć lat prowadził w Jazz Cafe POSK cieszące się bardzo dużą popularnością imprezy muzyczne Tomasz Furmanek zaprasza... – gośćmi organizowanych przez niego koncertów byli m.in. Michał Urbaniak, Krystyna Prońko, Adam Wendt, Gwilym Simcock, Alicja Śmietana, Norma Winstone, John Etheridge, Jim Mullen, Christine Tobin, Georgia Mancio, Krzysztof Urbański. Tomasz Furmanek wygłosił referat Polscy muzycy młodego pokolenia na angielskiej scenie jazzowej, w którym przedstawił sylwetki wyróżniających się muzyków zarówno pochodzenia polskiego urodzonych tutaj, jak i tych, którzy jakiś czas temu przyjechali tu z Polski, oraz ich największe osiągnięcia. Maciek Pysz, Krzysztof Urbański, Leszek Kulaszewicz, Agata Kubiak, Sylwia Białas, Krzysztof Bura to według niego „prawdziwi muzycy posługujący się tym samym językiem, więc dla nich nie ma problemu porozumieć się w multikulturowym środowisku”. Znalazł się też na konferencji Anglik, niemówiący po polsku. Gary Smith, entuzjasta polskiego jazzu, który cierpliwie siedział przez całą (obcą dla niego językowo) konferencję, by przedstawić luźną, ale bardzo informatywną pogadankę na temat Modern Jazz in Poland & The UK: a shared heritage. Opowiadał o przejściu z tradycyjnego jazzu do bardziej nowoczesnej formy free jazz, aż do ostatniego fenomenu, jazzu rockowego – jazz fusion, równoległość rozwoju muzyki w Polsce i na Zachodzie w tym samym czasie. Gary Smith mówił o swojej pasji do jazzu: – W latach 50., 60. najlepszą drogą, by zdenerwować rodziców, było zadeklarowanie się jako wielbiciel jazzu. Wspomniał też o tych, którzy polski jazz rozsławili: Krzysztof Komeda, Zbigniew Namysłowski, Tomasz Stańko (Polish Miles Davies), a także o zainteresowaniu jazzem Nigela Kennedy’ego oraz o polskich festiwalach muzycznych w Sopocie i Jazz Jamboree w Warszawie, na których regularnie gościli światowej sławy muzycy jazzowi. Dr Agnieszka Szajner, której specjalizacją są nauki społeczne, dyrygentka chóru dziecięcego, przedstawiła bardzo ciekawą etiudę badawczą, której głównym tematem była Pasja; co to znaczy, czym ona jest, jak się objawia. Jako przykład przedstawiła zespół Alle Choir, który śpiewa a capella i jest najlepszym przykładem zespołu istniejącego dzięki pasji śpiewających w nim muzyków. Słuchając Alle Choir, którego głosy nagle zamieniają się w instrumenty muzyczne, zaczyna się nagle rozumieć harmonię, rytm, melodię i na pewno – pasję muzyczną.
Barbara Klimas-Sawyer, M.A. East European History, zajmuje się kulturą folklorystyczną. W 1973 roku założyła Zespół Pieśni i Tańca Orlęta i jest jego dyrektorem artystycznym oraz choreografem od 43 lat. Jest laureatką Nagród im. Oskara Kolberga za zasługi dla kultury ludowej i laureatką Medalu Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Referat jej miał tytuł Polski folklor i polscy muzycy w zespołach tanecznych w Wielkiej Brytanii.
C
zwarta i ostatnia sesja odbyła się po koncercie w Jazz Cafe POSK. Michał Ćwiżewicz, który studiował w Royal College of Music, Guildhall School of Music and Drama, CRR w Paryżu, Escuela Superior de Música Reina Sofia w Madrycie, występował z muzykami, takimi jak Krzysztof Śmietana, Itzhak Rashkovsky i członkami Ysaÿe and Alban Berg Quartets, mówił o sobie: polsko-brytyjski muzyk – nauczyciel w świecie Schuberta, Szymanowskiego i... Sabały. Tego utalentowanego skrzypka nie trzeba Polakom w Londynie prezentować; Michał był przedstawiony królowej Elżbiecie II w Buckingham Palace podczas Young Artists Reception. Koncertuje na całym świecie, słychać go w BBC Radio 3, w telewizji polskiej i BBC. Jest koncertmistrzem i współdyrektorem Górecki Chamber Orchestra. Ale najbardziej intrygujący jest wtedy, kiedy wchodzi w skrzypcową „kłótnię” ze swoim bratem Filipem, grając w duecie Ćwiżewicz Brothers. Kaprys na dwoje skrzypiec Henryka Wieniawskiego, a także Delirium for Two Violins Richarda Birchalla było wspaniałym spektaklem raz zgadzających się, innym razem kłócących się skrzypiec dwóch młodych wirtuozów wychowanych przez ojca, Krzysztofa Ćwiżewicza, na góralskiej muzyce, którą on opisał jako „święty symbol przynależności”. Na koniec występu bracia zagrali kompozycję Michała opartą na góralskiej muzyce i balecie Szymanowskiego Harnasie. Następnie wystąpiła Alina Bzhezhinska, która grała na harfie, z gościem specjalnym Magdaleną Durant – sopran. Alina Bzhezhinska studiowała harfę w Akademii Muzycznej w Warszawie, Niemczech i USA. Urodziła się w rodzinie polskiej we Lwowie i jest jedną z najbardziej znanych harfistek w Wielkiej Brytanii. Jest wykładowcą harfy w Royal Conservatoire of Scotland oraz członkiem zespołów jazzowych Konrada Wisniewskiego, tria Kofi-BzhezhinskaPrime i Kwintetu Niki King oraz duetów klasycznych z polską flecistką Agatą Igras, skrzypaczką Kamilą Bydlowską i brytyjskim skrzypkiem Gregiem Lawsonem. Jest znana w BBC, Radio 3, BBC Cultural Show i Classic FM. Na koncercie w Jazz Cafe grała kompozycje Bacha, Brittena, Moniuszki i Carlosa Salzedo, a także tradycyjne polskie, szkockie i ukraińskie utwory ludowe. Na konferencji mówiła o swojej karierze w referacie Alina Bzhezhinska – polska harfistka, droga zawodowa; osiągnięcia muzyczne w Wielkiej Brytanii. Ostatnim i bardzo zabawnym mówcą był Leszek Kulasiewicz. Saksofonista jazzowy, kompozytor, absolwent Akademii Muzycznej w Gdańsku. Od 10 lat działa na scenie angielskiej, organizując m.in. Londyńskie Zaduszki Jazzowe, Shernhal Jazz Evenings, Jazz Dance & Prosecco, RAFA Club Jazz Thursdays itd. Jest też twórcą alternatywnej metody nauczania improwizacji jazzowej. Jego koncert w Jazz Café był marzeniem dla miłośników jazzu, a jego referat wzbudził oklaski, zainteresowanie i udowodnił, że muzyka może być pasją, rzemiosłem i dobrą zabawą. Zademonstrował również kilka swoich metod, np. Metoda 5M – to znaczy pięć minut praktyki codziennie. Jest też, przyznał, 5S – pięć sekund. Sekund? Czy dobrze usłyszeliśmy? Tak, pięć sekund wystarczy na wyjęcie instrumentu z futerału. A potem zależy od nas… Pokusa? Czy nie…? Przyznam, że zostanie mi to w głowie na zawsze. Prawdopodobnie tę metodę można zastosować do innych czynności. Malowanie, pisanie… Pokusa? Czy nie?
10|
nowy czas |kwiecień 2017 (nr 229)
rysuje Andrzej Krauze
Grzegorz Małkiewicz
Już tak postawione pytanie stawia mnie w samym środku cyklonu, czyli tak zwanej sekty smoleńskiej. To grupa maniakalna i umysłowo ograniczona. Człowiek rozumny wiedział bezpośrednio po tragedii, że winę ponoszą piloci, a właściwie prezydent poprzez generała, który na jego polecenie wydawał pilotom tragiczne w skutkach rozkazy. A na dodatek był pod wpływem alkoholu.
Czy poznamy prawdę o Smoleńsku? Po co dokonywać wnikliwych badań, wystarczy potwierdzić oczywistą tezę. Kto tego nie rozumie, jest zaślepionym moherowym bytem. A któż nie chce być zaliczany do tych rozumnych, do sekty elitarnej? Taka polaryzacja to silna broń, zwłaszcza w kraju, gdzie w czasie II wojny światowej zginęły jego elity, a w ich miejsce wprowadzono inteligencję pierwszego pokolenia. Medialne zwalcowanie najbardziej tragicznego w powojennych dziejach naszego narodu zdarzenia spowodowało, że spieramy się na poziomie kukiełkowego teatru, doprowadzając ten spór do często niewybrednych żartów (na znakomitym spektaklu Zemsty w POSK-u jakaś wytworna dama z sekty elitarnej na widok dymu z dwururki wypalonej przez szlachciurę jęknęła: – O, smoleńska mgła!). Takie zachowania stały się normą, zyskały społeczne przyzwolenie. Czy tragedia może przebiegać według politycznych podziałów? Jak wytłumaczyć jedność narodu bezpośrednio po tragedii? Pisiorami przecież gardzono wtedy powszechnie, a przyczyny tragedii były znane od razu, to znaczy ciąg decyzyjny: prezydent, generał, piloci. A jednak na ulicach całej Polski widać było ludzi w głębokiej
żałobie. Co nimi powodowało? Dlaczego teraz przystali na podział? W przypadkach indywidualnych pomoże psycholog. Ale połowa narodu to zbiór zbyt liczebny jak na ograniczone możliwości lekarzy. Mam zatem wątpliwości, siedząc na murze politycznego podziału i wsłuchując się w obecną debatę. A może dobrze przypomnieć sobie podstawową zasadę fizyki: przyczyna – skutek. Jeśli skutek na podstawie wcześniejszych ekspertyz można precyzyjnie opisać, to przyczynę prędzej czy później dzięki mozolnej pracy specjalistów powinniśmy poznać. Powołana przez MON podkomisja do ponownego zbadania katastrofy smoleńskiej, której przewodzi dr Wacław Berczyński, ujawniła dotychczasowe wyniki kilkumiesięcznych analiz i przeprowadzonych eksperymentów. Badania trwają i nie jest to jeszcze wynik końcowy, chociaż już teraz z dużym prawdopodobieństwem można twierdzić, że rozpad prezydenckiego tupolewa nastąpił w powietrzu. To mocna hipoteza, trudno przewidzieć jej polityczne skutki, ale bez względu na cenę obowiązkiem polskiego państwa jest wyjaśnienie przyczyn katastrofy, bez względu na skutki i bieżące kalkulacje.
felietony i opinie |11
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
Wszystkie nasze dzienne sprawy Krystyna Cywińska
Droga Siostro, chwała Bogu, że już po świętach. W tym roku było burzliwie, ale tylko jedna salaterka z sałatą wylądowała na telewizorze. Trochę tej salaterki szkoda. Była zabytkowa. Pamiętasz, to ta kryształopodobna z epoki Gierka. Od cioci Jadzi. Ciocia Jadzia w stanie demencji jeździ na fotelu na kółkach i złorzeczy. – Za Gierka było inaczej! – Za kogo? – pyta Jureczek, bo nie usłyszał. – Za Gierka było inaczej – skrzeczy ciocia Gienia, bo nie słyszy pytania. – Mleko było od krowy, a nie od Biedronki. Kury niosły większe jaja, a kiełbasy wisiały na płotach. Wujek Franek nie zdzierżył tego gadania.
– Dość o tym komuchu! Ja za Gierka kur nie macałem, a w pudle siedziałem za handel kiełbasami. – Dobrze, że cię nie postrzelili w potylicę i w rowie nie pochowali – burknął sąsiad z przeciwka. Wiesz, co o nim mówią? Że to ubek. No i zaczęło się. Wujek Franek wstał od stołu i rzucił serwetką w talerz. – Sąsiad by lepiej milczał, bo niedługo sąsiadowi obetną ręce. Są już na sąsiada kwity, a jak ich nie ma, to się znajdą. Na co Jureczek krzyknął: – Peace! Peace! – W tym domu i przy tym stole o PiS-ie się nie mówi! – warkną wujek Franek. – Wujek nie wiedział, że Jureczek dopiero co z Anglii wrócił i po angielsku mówi: peace, czyli pokój? – rzuciłam. – Dla ciebie może pokój, a dla mnie jak PiS słyszę, to mi się scyzoryk w kieszeni otwiera. – Na barykady ludu roboczy! – krzyknął dziadek i przypomniał, że to on na Wale Pomorskim Polskę wywalczył. Tego było już za dużo dla wujka Julka. Zdjął but z nogi i wyrżnął nim w żyrandol. A że but był na gumie, nic się nie stało. Po czym sztywno wstał i powiedział: – Przepraszam. Bo wujek Julek jest dżentelmenem. – Ja tej narracji nie rozumiem – rzekła Kasia, dziewczyna Jureczka. – Czego nie rozumiesz? – zazgrzytała ciocia Jula z Warszawy. – Co to za słowo „narracja”, albo „procedowanie”, albo „eventy”, albo co drugie słowo „dokładnie”, albo co trzecie „tak naprawdę”. Cóż to za język! – I co czwarte „hejt” – dorzucił wujek Franek – bo pisowcy ociekają nienawiścią. – A platformersy słodyczą! – odezwał się burmistrz, który dotąd siedział cicho. – A pan burmistrz z jakiej to politycznej beczki? – zapytała ciocia Jadzia. – Ze śledziami czy z kapustą kwaszoną? Bo trzeba ci wiedzieć, że burmistrz ma dwa sklepy spożywcze i trzy domy koło parku. Dorobił się za Platformy, jak mówią. Ale tym razem burmistrz nie zdzierżył. – Pani – wrzasnął – widać robi tu za Goebbelsa. Za tę tubę tego chłystka Kurskiego. To on i jego poplecznicy, przydupasy – panie przepraszam – takie kłamstwa i obelgi uprawiają. Banialuki w tej waszej telewizji reżymowej wygadują. Uchodzący za bezstronnego w jego mniemaniu wujek
Julek nie wytrzymał: – To się jeszcze okaże. Jeszcze się nie rozliczyli. Za te wasze przekręty, łapownictwo za Tuska. – Niech żyje Tusk! – zapiszczała Kasia, a Jureczek dodał: – Niech żyje i nami rządzi. Jureczek przez te lata w Anglii coś tam słyszał o Tusku na budowach. – Kaczyński Tuskowi nie podskoczy – wtórowała Kasia. – Kozak złapał Tatarzyna, a Tatarzyn za łeb trzyma – zacytował dziadzio. Ciocia Marysia, która ma romans z sędzią i uchodzi za bezstronną, zabrała w końcu głos: – Moi drodzy – oznajmiła – wam w głowach telewizja zamęt zasiała. Bo jak słuchacie państwowej telewizji, a potem prywatnej, to macie w głowie sieczkę. Dajcie sobie siana z tymi telewizyjnymi politycznymi programami. I wtedy wujek Franek rąbnął salaterką z sałatą w ekran. Ekran się ostał, ale sałatka go zalała. W tym momencie wszedł wikary. Niby żeby stół poświęcić. Wikary był w stanie upojenia, bo tak się teraz mówi o ludziach na bani. Wikary kropnął kropidłem prosto w mazurki i osunął się na fotel. Po czym zaintonował Wszystkie nasze dzienne sprawy, bo już się ściemniało. Dziadek chciał koniecznie zaśpiewać Kalinkę, ale wujek Julek przekrzyczał go, śpiewając Czerwone maki na Monte Casino. Ciocia Marysia orzekła, że to byłby lepszy hymn narodowy, bo ją trafia szlag, ile razy słyszy w Mazurku Dąbrowskiego zwrotkę „Dał nam przykład Bonaparte, jak zwyciężać mamy”. – Dał nam przykład? Gdzie? – wrzeszczy ciocia Marysia – w odwrocie spod Moskwy czy spod Waterloo? Awantura znowu wisiała na włosku, gdyby nie wikary, który krzyknął: – Pax vobiscum i kropnął w nas kropidłem. Dzięki Bogu już po świętach. Alleluja! Wszyscy się rozeszli w spokoju i miłości rodzinnej. Spotkamy się znowu na chrzcie mojej wnuczki Zosi, na który to chrzest Ciebie też zapraszam. Bywaj zdrowa i trzymaj się mocno siostro w tej Anglii po rychłym rozwodzie z Unią Europejską. Nie będę się dalej nad tym rozwodzić, bo nie znoszę polityki. Całusiki. Twoja siostra Dzitka PS. Koperek i marchewka wzeszły już w ogrodzie.
Największy szkodnik Wacław Lewandowski
Prawo i Sprawiedliwość traci poparcie. Sondaże jednoznacznie pokazują stałą już tendencję spadkową. Z planów rządzenia przez dwie kadencje mogą wyjść nici. Dlaczego tak się dzieje? Rząd, niestety, robi wiele, by tak właśnie się działo. Opinia publiczna oczekiwała od pani premier natychmiastowej dymisji ministra obrony. Premier jednak nie tylko nie miała mocy sprawczej, by rozstać się z Antonim Macierewiczem, lecz także przez pół roku nie mogła zmusić swego ministra do zaprzestania zabawy w wyszukiwanie stanowisk dla jego pupila, Bartłomieja Misiewicza, człowieka bez jakiegokolwiek doświadczenia, rzetelnego wykształcenia i kwalifikacji. Od skandalu do skandalu. Misiewicz był skrywany w cieniu, urlopowany, potem zaś, bez wiedzy i zgody pani premier, awansowany. Okazało się, że zmuszony przez prezesa PiS Macierewicz zgodził się na odejście Misiewicza z MON, bynajmniej nie w polityczny niebyt, a na intratną posadę w zarządzie Polskiej Grupy Zbrojeniowej. Gdy to wyszło na jaw, Kaczyński usunął pupilka ministra z partii oraz powołał specjalną komisję do wyjaśnienia historii jego kariery. A Macierewicz?
Robi, co robił, z uśmiechem na ustach. Pozostaje bezkarny. W rocznicę katastrofy smoleńskiej daje pokaz wyników prac powołanej przez siebie podkomisji, w imieniu której dr Wacław Berczyński opowiada, że przeprowadzone symulacje na modelu samolotu wykazały, że mogło dojść do rozpadu maszyny w powietrzu w wyniku „wybuchu termobarycznego”. Dowody? Po co dowody? Berczyński wie, a to wystarczy. Dzień później tenże Berczyński udziela wywiadu prasowego, w którym chwali się, że to on „wykończył caracale” – to znaczy, spowodował, że MON odstąpiło od planu zakupu śmigłowców od Airbusa, bo tak doradził Macierewiczowi. Kłopot w tym, że trochę nie zgadza się to z chronologią wydarzeń. Gdy rozpoczęto bowiem rozmowy o zakupie śmigłowców, Berczyński nie piastował żadnego stanowiska i nie mógł mieć wiedzy na ten temat, co potwierdziła rzeczniczka ministerstwa w specjalnym oświadczeniu. Sam minister milczy. Wyszło więc na to, że Francuzi mają rację, oskarżając Polskę o prowadzenie rozmów w złej wierze, tak by transakcja nie została sfinalizowana, bo taką podjęto decyzję polityczną. Airbus będzie domagał się od Polski odszkodowania i właśnie dostał mocny argument. Oto doradca ministra Macierewicza, zawodowo związany z konkurencją (pracował dla Boeinga), wyznał, że to za jego namową minister zrezygnował z francuskiej oferty.
Dzięki szefowi MON i jego genialnym doradcom Polska po raz kolejny została ośmieszona i narażona na straty. Wszyscy wokół – także zwolennicy prawicy – to widzą. Musi widzieć też pani premier. Minister Macierewicz powinien już dawno otrzymać dymisję. Rzecz w tym, że pani premier niczego nie zrobi bez zgody prezesa partii, a prezes, jak się zdaje, nie podjął jeszcze decyzji. Rachuje zapewne, czy odejście Macierewicza nie zmieni rachunku głosów w sejmie i nie doprowadzi do wycofania poparcia Radia Maryja dla rządu. Macierewicz pozostaje więc w grze, zniecierpliwieni tą zabawą ludzie odsuwają się od PiS, a odsetek wierzących w teorię zamachu smoleńskiego spadł do granic błędu statystycznego. Nie ma chyba w świecie demokratycznym drugiego takiego rządu, który z uporem maniaka trzymałby na czele resortu człowieka ewidentnie ośmieszającego ten rząd i cały kraj, szkodzącego wizerunkowi władzy bardziej niż wszelkie akcje opozycji. Jeżeli Jarosław Kaczyński nie pojmie tego i uzna, że od wizerunku rządu ważniejsza jest jedność partii, będzie mógł być pewny, że następnych wyborów jego koalicja nie wygra. Ludzie zagłosują bowiem na kogokolwiek, byle tylko obiecał odcięcie Antoniego Macierewicza od wpływu na jakiekolwiek instytucje państwowe, a najlepiej — usunięcie go z życia publicznego.
12 |felietony i opinie
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
Andrzej Lichota
PIÓREM
PAZUREM: El Greco w Siedlcach
Czy chcielibyście odkryć skarb? Któż by nie chciał. A uratować? To z pozoru dziwnie zadane pytanie, bo jakże uratować skarb? Skarb można znaleźć, odkryć – ale uratować? Okazuje się jednak, że można. Zwłaszcza gdy chodzi o cenne dzieła sztuki. I choć należy to do rzadkości, zdarza się, że coś niezwykle cennego zostaje odkryte fenomenalnym zrządzeniem losu. Po zapoznaniu się z historią takiego przypadku, można dojść tylko do jednego wniosku: tak widocznie musiało być. Takie określenie pojawiło się tuż po rozmowie z historykiem sztuki Dorotą Pikulą, kustoszem Muzeum Diecezjalnego w Siedlcach, gdzie znajduje się jedyny obraz El Greca w Polsce. Odkrycia dzieł sztuki, a w szczególności obrazów, zwłaszcza wtedy gdy jakieś wybitne dzieło pojawia się w zupełnie nieoczekiwanym miejscu, elektryzują i obiegają lotem błyskawicy świat. Tak było w przypadku obrazów Rembrandta, van Gogha, Caravaggia czy Leonarda da Vinci, gdy kilka lat temu Zbawca świata zakupiony na aukcji za 45 funtów w latach pięćdziesiątych XX wieku i przypisywany uczniowi Leonarda, okazał się oryginałem wartym... 120 mln funtów. Z równie fantastyczną, choć mniej znaną w świecie, historią mamy do czynienia w Polsce. Nie wiadomo jak Ekstaza św. Franciszka – obraz namalowany przez El Greca, hiszpańskiego malarza pochodzenia greckiego – znalazł się w małej parafii w Kosowie Lackim. Historia tego obrazu obrosła mitami i aż prosi się o adaptację filmową. Dość powiedzieć, że obraz o obecnie szacowanej wartości na około 5 mln dolarów o mało nie został spalony lub oddany robotnikom w ramach rozliczenia za re-
mont w parafii – do czego zresztą doszło, ale po krótkim czasie obraz został zwrócony, bo jednak „nie bardzo się podobał”. Obraz miał także fałszywą sygnaturę: Anton van Dyck. Był czas, że służył do zabawy dzieciom, które straszyły się nim nawzajem i w końcu trafił na strych, by „nie straszyć wiernych”. Od tych opowieści skóra aż cierpnie. Nie był specjalnie ceniony, uważano go za obraz współczesny, powstały w duchu ekspresjonizmu. Jak się później okazało podczas prac konserwacyjnych, nosił ślady przemalowań w niektórych partiach, a w lewym górnym rogu był rozdarty i do tego mocno zabrudzony. Tym większe i nieustające brawa dla dr Izabeli Galickiej i Hanny Sygietyńskiej, które w 1964 zauważyły go na plebanii w Kosowie i – twierdzę z uporem – uratowały. Potwierdzenie autentyczności trwało lata i wiązało się z długimi badaniami. Autorki odkrycia przez wiele lat spotykały się z ironią lub lekceważeniem, bo wydawało się absurdem, że w niewielkiej osadzie na Podlasiu znajduje się nieznany obraz malarza, o którego dzieła ubiegały się największe muzea świata. Obraz przez kolejne 40 lat – od odkrycia aż do 2004 roku – nie był pokazywany publicznie. Pierwotnie istniała obawa, że władze komunistyczne skonfiskują dzieło i stanie się ono częścią zbiorów muzeum państwowego. W 2016 roku w Krakowie zakończyła się druga renowacja dzieła, która odbyła się pod kierunkiem Janusza Czopa z Muzeum Narodowego. Zespół dziesięciu konserwatorów, chemików i fizyków dokonał cudów, aby przywrócić obrazowi dawną świetność. Wymieniono także ramę na nawiązującą do epoki.
Obecnie obraz jest pięknie eksponowany w Muzeum Diecezjalnym w Siedlcach, gdzie można go zobaczyć po wcześniejszym umówieniu się, co potencjalnym odwiedzającym zalecam. Wystarczy jeden rzut oka, aby wiedzieć, że ma się do czynienia z dziełem światowego formatu. Niewiele jest w Polsce obrazów tej klasy i takich, do których warto się pofatygować setki kilometrów, a spotkanie z nimi pozostawia w duszy ślad niezapomniany. Ekstaza św. Franciszka niewątpliwie do nich należy, a oprócz niezwykłych doznań płynących z kontaktu z tym dziełem sztuki warto skosztować aury fascynującej historii jego ocalenia. PS. Wkrótce więcej o tej niesamowitej historii na naszych łamach.
2017
Cesarzyca May Brytyjska premier Theresa May potrafi zaskoczyć. Najpierw swoim podejściem do Brexitu, z którego można wyciągnąć wniosek, że jednak była za, chociaż mówiła, że jest przeciw. Teraz znowu zmienia zdanie i ogłasza kolejne powszechne wybory. Donald Tusk na wiadomość o ogłoszeniu przez nią powszechnych wyborów w czerwcu powiedział, że brytyjska polityka przypomina scenariusz pisany przez Alfreda Hitchcocka – po trzęsieniu ziemi, jakim był Brexit, trzeba opinię publiczną trzymać w napięciu. Ale czy rzeczywiście jest to taka niespodzianka? O tym, że Theresa May została premierem z przypadku, przypominano jej od dawna. Ogłaszając przyspieszone wybory, przyznała, że potrzebny jest jej ten mandat zaufania w przyszłych negocjacjach z Unią Europejską. Ale tak naprawdę intencja jest tylko jedna – wykosić z parlamentu opozycję, która tak słaba nie była od dawna, choć Jeremy Corbyn nawet przez chwilę się nie zawahał i natychmiast przyznał, że zgadza się na wybory. Możliwości są dwie:
albo rzeczywiście wierzy, iż ma szansę na wygraną, albo jest tak oderwany od rzeczywistości, że nie ma to specjalnego znaczenia tak długo, jak jest on szefem partii. W ciągu tygodnia od ogłoszenia nowych wyborów przewaga konserwatystów nad Partią Pracy wzrosła dwukrotnie – z 9 do 19 punktów procentowych. Co prawda, rośnie również poparcie dla Liberalnych Demokratów, którzy oficjalnie przyznają, że są partią przeciwną wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Liczą na poparcie tych 48 proc. wyborców, którzy głosowali za pozostaniem w EU, ale nikt zdaje się nie wierzy w to, że w ciągu sześciu tygodni uda im się przekonać wystarczająca liczbę wyborców. Theresa May ma więc ogromną szansę na wygrane wybory, które dadzą jej przede wszystkim większość parlamentarną, dzięki czemu będzie mogła robić to, co będzie chciała. Bez silnej opozycji, po cichu, w wyniku doskonale wykalkulowanego manewru politycznego zostanie premierem, którego jedynym problemem będą konspiratorzy wewnątrz własnej partii. O tym,
że brytyjska premier ma zapędy dyktatora, przekonaliśmy się już nie raz, słuchając jej wystąpień, w których przekonywała do swojej wizji kraju. Jej wystąpienie, w którym zapowiedziała przyspieszone wybory do złudzenia przypominało słowa Włodzimierza Lenina po rewolucji z 1917 roku: „Now we have carried out the will of the people... As for the saboteurs, we shall crush them". Teraz te oczekiwania mogą się spełnić i to dzięki niesamowitej pomocy szefa Partii Pracy, która zamiast być silną opozycją, skutecznie odstrasza od siebie wyborców. Ci zaś, nie mając innego wyboru, będą głosowali na konserwatystów. Za sześć tygodni Wielka Brytania może obudzić się w zupełnie nowej rzeczywistości. W trakcie wychodzenia z Europy, z panią premier, która bez silnej opozycji będzie robiła, co zechce. Cesarzyca May jeszcze nie pokazała swojej ostatniej karty. V.Valdi
listy do i od redakcj |13
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
Listy do redakcji są wyrazem opinii Czyteników, a nie radakcji „Nowego Czasu”.
Być świadomym Szanowny Panie Redaktorze, czytam ostatnie wydanie „Nowego Czasu” i cieszę się, że są przedstawione podobne wnioski do moich, np. o ludziach-pacynkach poruszanych czyimiś rękami (ja to nazywam zdalnym sterowaniem lub sterowaniem kogoś pilotem – byłam świadkiem i odbiorcą takich dramatycznych zachowań) oraz o rewolucji komunistycznej, terroryzowanych i homo sovieticus. Pomimo że to wszystko straszne, podstawową sprawą jest by być tego świadomym i mieć odwagę o tym mówić. To już wiele. Gratuluję Redakcji. Pozdrawiam SYlWIA PRAśNIEWSKA
Mam nadzieję, że „damy radę“ Szanowny Panie Redaktorze, Prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie, mówi stare polskie przysłowie. Jak ono funkcjonuje, mieliśmy okazję przekonać się podczas ponownych wyborów Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europy. Było oczywiste, że ze względu na silną opcję liberalno-lewicową, wygra Tusk, a nie Jacek Saryusz-Wolski, mimo tego że kandydat Polski pod względem merytorycznym i znajomości języków, przewyższał swojego konkurenta. To, czego ja nie mogę zrozumieć, to jest fakt, że nikt, absolutnie nikt, nie miał odwagi, by przynajmniej powstrzymać się od głosu. Chodzi mi tu głównie o konserwatystów, którzy dobrze wiedzieli kim jest Tusk i dlaczego rząd Polski go nie popiera. Słyszałam i czytałam różne komentarze, między innymi i to, że Viktor Orban, zna się prywatnie z Tuskiem i nie wypadało mu go nie poprzeć, a w ogóle to my Słowianie jesteśmy romantyczni, a Węgrzy pragmatyczni i dlatego nie rozumiemy stanowiska premiera Orbana, a sankcje dla Węgier mogły być dotkliwe w przypadku niepoparcia Tuska. Jeżeli chodzi o Theresę May, to sytuacja jest zupełnie inna. Takie państwo jak Wielka Brytania na pewno nie obawia się sankcji ze strony Merkel (bo niestety ona rozdaje tu karty), tym bardziej że Wielka Brytania wychodzi z Unii Europejskiej. W dniu wyborów premier May podobno powiedziała, że woli trzymać się „na uboczu’ w sprawie wyboru przewodniczącego Rady Europy i w związku z tym wstrzyma się od głosu. Za parę godzin poparła jednak kandydaturę Tuska. Podobno słowo już się dawno zdewaluowało i to są tego rezultaty. Angela Merkel oczywiście bardzo dobrze wie, że Tusk jest nie najlepszym kandydatem, ale podstawiła mu ponownie „szalupę”, a wszyscy członkowie Unii potulnie to zaak-
ceptowali. Była to nagroda za to, że służył bardziej pani kanclerz niż Polsce. Przykładem mogą być między innymi zamykane na życzenie Unii Europejskiej za jego kadencji premiera stocznie i kopalnie. W tej sytuacji wydaje się, że rząd Polski i pani premier Szydło poniosła porażkę. Uważam jednak , że odniosła moralne zwycięstwo, bo postąpiła według zasady, że rząd prawicowy nie może popierać na tak wysokim stanowisku kogoś, kto popiera choćby tylko sankcje wobec Polski, nie mówiąc już o innych działaniach Tuska wobec Polski. I tu nie chodzi o to, kim czuje się Tusk: Kaszubem, Polakiem, czy Niemcem, po swojej babce ze strony matki – Annie lipke. W ostatecznym rozrachunku liczy się interes Polski i zwykła lojalność wobec Kraju, którego jest się obywatelem. To co się wydarzyło ostatnio w Brukseli, to nie pierwsze tego typu doświadczenie w naszej historii. Te wyśmiewane dzisiaj „zasady”, czyli wartości uniwersalne, pomogły przetrwać Polakom powstania i różne klęski. Dzięki nim Polska przetrwała zabory, ocaliła wiarę, tożsamość i polską kulturę. Powstało wolne i niepodległe Państwo Polskie po 123 latach niewoli. Mając wielu wrogów we własnym kraju, także za wschodnią i zachodnią granicą, Polska stara się utrzymać należne jej miejsce w Europie i na świecie w sytuacji, gdy liczy się tylko władza i pieniądz, a nie tak zwane zasady, co stwierdził prezydent Francji Hollande, próbując przy tej okazji Polskę poniżyć. Miejmy nadzieję, że mimo wielu przeciwności i problemów „damy radę”, by odbudować lata zaniedbań w duchu patriotyzmu i miłości do własnej Ojczyzny. Z poważaniem TERESA ZAGÓRSKA
Far too much… Dear Sir, I have read, with interest, in Nowy Czas the articles in which you mentioned a new programme of talks organised by Ognisko Polskie. I would like to complain on your hands about the price of tickets at Ognisko Club in Exhibition Road for the
rewers czyli widziane z drugiej strony Teresa Bazarnik
admission to events such as ‘talks’. I had to grin and bear it for long enough, choosing not to come rather than complain. However, there were four talks that I would have liked to attend, bringing my friend. But 4 x 15 plus 4 x 20 (he is a non-member), that’s £140. We are non-drinkers and I really object to paying for glasses of wine served to people who drink, since the price includes a ‘glass of wine’. May I point out that Ognisko does, and it should, attract young and old intellectuals, students, pensioners alike and not all of them are willing to part with £15 or £20 to listen to even the most interesting talk. This is, in my opinion and for my pocket, far too much. It left me with a choice: do I go to see the Tchaikovsky talk, or Themersons talk? Or leave out Klimowski? I already part with the sum of £100 every year (now I hear £160!), for the sake of being a member, but still have to pay £15 for a talk and the wine I don’t drink. Why don’t they charge for wine at these talks instead? Have a bar, instead. As is the case now, the wine is paid for by non-drinkers, drinking water, like me. Ognisko should not rely only on those who can pay. I’ve paid the membership for my young son for two years, but now he ceased to be a member. He cannot see ‘what is he getting for his £100 a year’. He says, he can still come to enough talks and be better off as a non-member. Please, make them understand that the entry to Ognisko events should be more accessible to people who love to read, listen, watch their talks, but don’t have the money to pay more than they would in the Tate or National Gallery or other institutions, (as I write, I’ve received two new ones, which are free or with ticket price of £6 – £8). Please, tell them not to price us out of such events. Yours, Disgruntled Reader (name known to the Editor) • Nowy Czas has contacted the Charmain and the Committee of OgniskoPolskie and got a reply from the General Manager that the matter raised by our Disgruntled Reader is under consideration.
W Londynie kolejna demonstracja przeciw Brexitowi. Tysiące sfrustrowanych Europejczyków mieszkających na Wyspach, i nie tylko – Brytyjczyków też. W końcu za pozostaniem w Unii było 48,1 uprawnionych do głosowania (za opuszczeniem struktur unijnych – 51,9). Różnica – 3,8 proc. – dość niewielka, ale jednak w państwie szanującym demokrację wiążąca. Na ile kampania referendalna była uczciwa, to już inna kwestia, trudno się więc dziwić, że demonstracje antybrexitowe organizowane są co rusz. W rozsyłanych en masse e-mailach działacz polonijny Wiktor Moszczyński zaprasza: „Drodzy Rodacy! Czas abyśmy znów dumnie stanęli na własnych nogach i wzięli udział w pochodzie obywateli brytyjskich i unijnych w Unite for Europe, który protestuje przeciw polityce rządowej w sprawie Brexit i będzie walczyl dalej o prawa Polaków i innych obywateli z Unii do pozostania w tym kraju. Nie jesteśmy sami. Oni walczą o naszą sprawę…”. Oj, nie, sami tu na Wyspach nie jesteśmy, bowiem z Polski przybył walczyć o nasze prawa największy „obrońca demokracji”, który założył swój komitet kilka dni po demokratycznych wyborach w Polsce... Słynny „alimenciarz” Kijowski Mateusz. Przybył bronić demokracji i naszych tu praw. Wystąpił – jak czytam – z „udanym przemówieniem”. Udane przemówienie skompromitowanego, nie tylko niepłaceniem alimentów, ale także finansowymi manipulacjami Kijowskiego Mateusza, który nagle wyłania się jako działacz międzynarodówki europejskiej. Chociaż kto wie, może niebawem i światowej, jeśli wkrótce zobaczymy go ma marszu w Washington D.C. Proletariusze wszystkich krajów łączcie się! PS. Po protestach zdegustowanych odbiorców e-maili W. Moszczyński napisał, że nie zapraszał Kijowskiego...
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
Jak się Pani czuje w Anglii?
– Bardzo dobrze. Bywałam tutaj jako studentka, pisząc pracę na temat teatru elżbietańskiego. Niektóre adresy londyńskie są mi bardzo bliskie, niektóre dopiero poznaję ze względu na rolę, jaką obecnie przyszło mi pełnić. Wielką Brytanię bardzo lubię, to jest poniekąd mój kraj. W swojej pracy naukowej zajmuje się Pani zagadnieniami przenikania się i współistnienia różnych kultur, między innymi kultur literackich. Bada Pani kulturę dawną, co szczególnie zainteresowało Panią w teatrze elżbietańskim?
– Moja pasja teatralna wiąże się z fascynacją Szekspirem, którą zawdzięczam Pani profesor Małgorzacie Grzegorzewskiej z Instytutu Anglistyki na Uniwersytecie Warszawskim. Zaczęłam od Szekspira, ale później przeszłam do badań nad kulturą i teatrem dawnej Rzeczypospolitej. To Szekspir poniekąd i historia teatru szekspirowskiego w Gdańsku doprowadziły mnie do odkrycia tradycji, która istniała równolegle, a mianowicie do niezwykle ciekawej historii teatru szkolnego w Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Zaczęłam śledzić repertuar tej sceny, wątki angielskie w dramatach szkolnych, a przede wszystkim wartości obywatelskie, które ten teatr wpajał. Mam na myśli zarówno bogaty repertuar teatrów różnowierczych, jak też teatr prowadzony przez jezuitów, pijarów i teatynów w XVI-XVIII wieku. Był to bardzo intensywny okres przenikania się kultur.
Wielka Brytania to poniekąd mój kraj Wilnianka, anglistka, badacz literatury staropolskiej, angielskiej oraz środkowoeuropejskiej. Studiowała w Warszawie i w Budapeszcie, ma doktorat z mediewistyki. Jest wykładowcą na Akademii Ignatianum w Krakowie. Interesuje się teatrem dawnej Rzeczpospolitej oraz zagadnieniami współistnienia różnych kultur literackich w Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Jest autorką wielu publikacji i prac badawczych prezentowanych na arenie międzynarodowej. Prywatnie: matka trzech córek. Oficjalnie: żona Ambasadora RP w Zjednoczonym Królestwie, Arkadego Rzegockiego. Energiczna, zdecydowana, optymistyczna, uważna obserwatorka życia i ludzi. Wierzy, że jej misją jest promocja wieloletniego wysiłku i dorobku Polaków i wie, jak tę misję realizować. Z JOlANtą RZEgOcKą rozmawia Ewa Stepan
– Poniekąd tak, ponieważ teren dawnej Rzeczpospolitej był niesamowitym tyglem kulturowym. Już sam fakt obecności trupy aktorów angielskich w Gdańsku w połowie XVII wieku świadczy o bogatej kulturze tego miasta – jednego z najbogatszych w ówczesnej Europie, ale też świadczy o sile przyciągania Królestwa Polskiego, której perłą był Gdańsk. Anglicy dotarli tam, podróżując przez całą Europę, po zamknięciu teatrów londyńskich przez purytanów, i znaleźli wdzięczną publiczność w Gdańsku za zgodą władz miejskich. Cieszę się, że ten rozdział historii Gdańska został upamiętniony otwarciem teatru szekspirowskiego, o co zabiegał od wielu lat prof. Jerzy Limon, wybitny znawca teatru tej epoki. Aktorzy angielscy ruszyli do Gdańska ze względu na intensywne kontakty handlowe Rzeczypospolitej z koroną angielską, ale na Pomorzu, na Warmii i w całej Rzeczypospolitej od Braniewa po Kroże również istniały szkoły, gdzie sztuka teatralna kwitła. Były wśród nich szkoły protestanckie oraz kolegia greko-katolickie, ale ze względu na patronat królewski to jezuitom udało się stworzyć bardzo gęstą sieć kolegiów, szkół średnich na terenie Rzeczypospolitej, czyli na terenach obecnej Polski, Litwy, Białorusi, i znacznych obszarów Ukrainy. W ten sposób objęli oni edukacją na najwyższym poziomie dużą część młodzieży męskiej. Ta ogromna skala jest godna uwagi, jak również to, że teatr stanowił podstawę metodyki pracy dydaktycznej jezuitów, którzy uczyli poprzez teatr. To jest coś, co wymaga namysłu i co należałoby przywrócić szkołom współcześnie. Teatr i doświadczenie sceny daje niesamowite obycie z publicznością, buduje pewność siebie, kształci wymowę i rozwija język. Zdecydowanie teatr jest dobrą inwestycją w młodego człowieka. Dziś „multi-kulti” wydaje się przechodzić do historii. Widzi Pani zagrożenia dla przenikania się kultur?
– Przenikanie się kultur zawsze istniało, istnieje i będzie istnieć. Jestem wilnianką, więc sytuacja wielojęzyczności, wielokulturowości jest dla mnie czymś bardzo naturalnym. Jest to zapewne tylko słaby odblask tego, czym Rzeczypospolita była przed wojną. Wielokulturowość się sprawdza, pod warunkiem że jest oparta na mocnym poczuciu własnej godności i wielkim szacunku dla drugiej strony, na uznaniu dorobku innych kultur w miejscu, w którym żyjemy. Jednocześnie musimy mieć poczucie, że wartości nam bliskie nie
czas na rozmowę |15
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
są dewaluowane, nie znikają z życia publicznego z dnia na dzień. Pozostając przy dawnej Rzeczpospolitej, warto dodać, że na tle siedemnastowiecznej, niezwykle podzielonej Europy, Rzeczypospolita była wyjątkowo pozytywnym przykładem współistnienia kultur. Spoiwem była tu wyjątkowa kultura polityczna oparta na wierze i poszanowaniu praw. Atrakcyjność kultury polskiej posługującej się głównie łaciną była w owym czasie tak duża, że dzisiaj z perspektywy kilku stuleci jesteśmy jeszcze w stanie prześledzić te wpływy. Pomimo różnic etnicznych, społecznych i ekonomicznych, ostatecznie wszystkie narody Rzeczypospolitej znajdowały dla siebie jakąś wartość w polskiej kulturze. Ta kultura miała swoją nośność. Jeśli będziemy wracać do tego niezwykłego dorobku Rzeczypospolitej, może on stanowić bardzo ważną inspirację do działania nakierowanego na przyszłość. Wzorem działania także dla Anglików?
– Tak, ponieważ Anglicy generalnie niewiele niestety wiedzą na nasz temat. Wiedzą trochę na temat ostatnich dziesięcioleci, ale niemal nic na temat dziejów dawnych. O tym na przykład, że Rzeczypospolita była zawsze otwarta na przybyszów, przyjmowała rekuzantów angielskich, wypędzanych przez królową Elżbietę I z Wysp, że znajdowali oni bezpieczne schronienie w Krakowie, w Wilnie, zostawali profesorami, mieli możliwość rozwoju naukowego i kształcili kolejne pokolenia obywateli Rzeczpospolitej. O tym, że Szkoci osiedlali się od wieków na terenie Warmii i na Żmudzi, byli nauczycielami, studentami w Akademii Wileńskiej, a w Kiejdanach Radziwiłłowskich byli cenionymi rzemieślnikami i specjalizowali się w produkcji szkła. Nie wspominając już o historii nowszej, o równoległej, bardzo wolnościowej tradycji parlamentarnej Polski, o tym, że kobiety w Polsce otrzymały prawo głosu już w roku 1918, tuż po odzyskaniu niepodłegłości. Jak wyobraża sobie Pani Europę po Brexicie?
– Brexit jest na pewno jakimś sygnałem podziału. Ten podział zawsze istniał w społeczeństwie brytyjskim, które jest społeczeństwem warstwowym – teraz, po Brexicie ten podział wyraźniej się zarysował. Podobne podziały obserwujemy w wielu krajach Europy, w Stanach Zjednoczonych, a Polska też nie jest od nich wolna. Jest to poniekąd znak czasów. Myślę jednak, że jest wiele osób, które pragną pokonać te podziały, które chcą jako obywatele uczestniczyć w życiu publicznym i wypracować nową jakość dla dobra wspólnego. Dlatego nie demonizowałabym Brexitu, po nim też jest życie.
Czy ma Pani czas na pogłębianie swojej wiedzy zawodowej będąc żoną ambasadora i matką trójki dzieci?
– Choć nie jest to łatwe, staram się kontynuować swoją pracę naukową, cały czas piszę. Razem z koleżankami, dr Clarindą Calmą i dr Katarzyną Garą badamy teraz programy teatralne kolegiów jezuickich z terenu dawnej Rzeczypospolitej. Kasia Gara odkryła ostatnio niezwykle ciekawą XVII-wieczną sztukę o Tomaszu Morusie, wystawianą we Lwowie u jezuitów. Jak Państwa dzieci adaptują się w Londynie?
– Mamy trzy córki Zosię, Wandę i Klarę. Tęsknią za Krakowem, rodziną i przyjaciółmi, ale też dobrze się adaptują w Londynie. W ich szkole jest sporo dzieci polskich. Widzę, że angielski system szkolny jest bardzo przyjazny dzieciom, które włączają się w tryb nauczania na różnych etapach. Są tu rozwiązania, które wspierają dzieci, pozwalają im szybko nadrobić zaległości i braki językowe.
Dobrze by było, by ten wieloletni wysiłek kilku pokoleń Polaków tutaj mieszkających zaczął przynosić większe owoce. By tym owocem była większa rozpoznawalność Polski, dorobku Polaków, tradycji wolnościowych, abyśmy byli postrzegani jako dojrzały naród europejski, równy partner do działań.
Cieszy mnie to bardzo, gdyż widzę jak szybko córki nawiązują przyjaźnie. Nawet w szkole naszych dzieci wraz z innymi polskimi rodzicami staramy się mocno promować Polskę podczas różnych szkolnych wydarzeń. Kontynuujemy w ten sposób wieloletnie tradycje aktywności polskiej emigracji. Znajduje Pani czas na życie kulturalne?
– W pewnym stopniu tak. Staram się śledzić polonijne i brytyjskie wydarzenia kulturalne. Bardzo lubię polskie teatry, zarówno skierowane do dzieci jak i do dorosłych. Sekunduję Scenie Polskiej.UK, która poprzez nowoczesną i wzbudzającą salwy śmiechu adaptację Zemsty czy Pana Tadeusza promuje polską klasykę. Zdaję sobie sprawę, że jest to działalność społeczna, a mimo to spektakle, które ostatnio widzieliśmy, stały na wysokim poziomie. Staram się również poznawać scenę artystyczną Londynu. Korzystam z licznych zaproszeń i oczywiście staram się promować i wspierać wydarzenia związane z Polską wśród małżonek ambasadorów, a jest to opiniotwórcza grupa. Jak wyglądało spotkanie z Królową?
– Zostaliśmy bardzo godnie podjęci. Dobrą tradycją jest nie zdradzać szczegółów rozmowy i samego spotkania. Królowa bardzo ciepło wypowiadała się o Polsce. Wspominała swój pobyt w naszym kraju w 1997 roku. I bardzo miło przyjęła prezent, który jej wręczyliśmy. Była to szopka krakowska z elemntami krakowskiej i londyńskiej architektury. Jak wyglądają święta w ambasadzie?
– Święta Wielkanocne są o wiele spokojniejszym czasem niż Boże Narodzenie, ale również wszyscy składają sobie życzenia. Większość pracowników ambasady planuje wtedy urlop i wypoczynek w gronie rodzinnym, nie ma aż tylu przyjęć, tak jak to dzieje się zimą. Może to i lepiej… Ciasto drożdżowe ma czas, by wyrosnąć.
Pani mąż przejął obowiązki w dość trudnym momencie politycznym poprzedzającym Brexit. Czy Pani dzielnie go wspiera? Jak wygląda Pani dzień pracy?
– Bywa dosyć pracowity. Przyjmuję wiele zaproszeń i staram się brać udział w spotkaniach z Brytyjczykami oraz Polakami. Mamy z mężem świadomość, że jest to wyjątkowy czas. Intensywność współpracy z Brytyjczykami od naszego przyjazdu jest niesamowita. Cały czas sobie powtarzam, że dobrze by było, by ten wieloletni wysiłek kilku pokoleń Polaków tutaj mieszkających zaczął przynosić większe owoce. By tym owocem była większa rozpoznawalność Polski, dorobku Polaków, tradycji wolnościowych, abyśmy byli postrzegani jako dojrzały naród europejski, równy partner do działań. Udzielam się w grupie żon ambasadorów przebywających w Londynie. Mamy kilka nieformalnych grup, w ramach których się spotykamy, debatujemy. W kwietniu będę gospodarzem lunchu dla żon ambasadorów krajów Unii Europejskiej. Chcę wykorzystać tę okazję na promocję dorobku emigracji i zapraszam wszystkie panie do Instytutu i Muzeum im. gen. Sikorskiego, a lunch odbędzie się w Ognisku Polskim, właśnie po to, by pokazać te niezwykłe miejsca i historię, która za nimi stoi.
Jolanta Rzegocka wraz z mężem, Arkadym – Ambasadorem RP i marszałkiem Alisterem Harrisonem przed budynkiem ambasady po przekazaniu królowej Elżbiecie II listów uwierzytelniających
16| nasze dziedzictwo na wyspach
kwiecień 2017 (nr 229) | nowy czas
Mountain churches, chapels, confessionals, and… the tragic story of St. Anne’s, Fawley Court
FAWLEY C OURT O LD B OYS WHO Cares WINS 82 PORTOBELLO ROAD, NOTTING HILL, LONDON W11 2QD tel. 020 7727 5025 Fax: 020 8896 2043 email: mmalevski@hotmail.co.uk
Dotted extensively, some 3,000 miles, across Europe’s snow-capped mountain ranges, the Alps, Apennines, Dolomites, Pyrenees, or Poland’s Tatry, there are thousands of small chapels and churches, some with confessionals. These sacred wooden or stone buildings with crucifixes atop their tiny naves, resting in valleys, or perched on mountain tops serve walkers, skiers, everybody, as spiritual resting spots and abodes for prayer or meditation.
Mirek Malevski
T
rekking high up amidst snow-laden pine and larch trees through the freezing steep white winter slopes, along perilous icy ridges, the now allegedly retreating glaciers with sharp crevasses are still ready to eat
you up. Walking or gliding by gondola in the high pure but rarefied air – lung busting at first for city dwellers – be it under a canopy of blue with radiant sun, through storm clouds, fog and swirling mist, exhilarating blizzards,at celestial heights of plus 4,000 m (13,123 ft), it is impossible not to escape God’s, or if you prefer, our Creator’s ever-presence. One such uplifting mountain area is Switzerland’s Zermatt – one of God’s finer schemes. In all the town, and immediate surrounding mountainous terrain boasts twenty four (!) churches and chapels. These are predominantly of the Roman Catholic faith, but include the very special, The English Church of St Peters, and the Evangelical Reformed Church. Marvellously, each and every one of these churches has a freely accessible and always open policy. Clearly, here in Zermatt, even if you do not believe in God – God believes in you. Zermatt is both a climber’s paradise and graveyard. Its famous mountain, the Matterhorn, has claimed five hun-
Up in the heavens; The Gornegrat "Bernhard von Aosta"chapel. Inside there is a tiny confessional, and visitors light thousands of candles at the altar every year
dred lives since it was first assailed in 1865 by Englishman Edward Whymper. Four of Whymper’s climbing team lost their lives in controversial circumstances during the descent. Otherwise the Matterhorn has entertained and enjoyed thousands of successful climbers over the last 162 years. Zermatt lies in Switzerland’s Alpine south west Valais region. It borders with Italy and shares the mighty, unforgiving peaks of Monte Rosa 4,634 m (15,203 ft), with Matterhorn 4,478 m (14,692 ft) in close attendance. This car-free, pollution-free town offers visitors a heady mix of unashamed material luxury, sporting, alpine adventure, very fresh air – and spiritual solace. Zermatt’s oldest and most welcoming hotel, aptly named The Monte Rosa, still in the hands of its original owners, the Seiler family, and co-managed by the delightful Sara Bailetti, has enjoyed close ties with alpinists and climbers for one and a half centuries. Edward Whymper stayed here and planned the first successful ascent (1865) of the Matterhorn. The Monte Rosa massif, the highest peak being Dufourspitze 4,634m (15,203ft), was first ascented on 1 August 1855 by a team of eight, led by brothers Matthaus and Johannes Zumtaugwald. Winston Churchill fondly recalls his own Monte Rosa ascent in 1894, when he also stayed at the Monte Rosa Hotel. Replying on 20 June1955 to The Rt Hon Les Amery, the then victorious leader-warrior writes that he is unable to attend the Zermatt centenary celebrating the ascent of Monte Rosa/Dufourspitze, coinciding with the hotel’s opening. Churchill says: “I still retain vivid memories of the peaceful valley of Zermatt and its glorious amphitheatre of great peaks, when we were both there 61 years ago, as well as of my own ascent of Monte Rosa.” Adding: “…I did not follow up that first youthful experience to mountaineering, but my experience was enough for me to understand the joys you and others have found in the high hills.” ‘Joys found in the high hills’, indeed. Churchill’s intelligent fearlessness, cool capacity for encountering and dealing with extreme danger, and taking in nature’s (oft dangerous) gargantuan marvels understates both the sheer beauty allied to the perils, and sheer risk that mountains present. It is little wonder then that Zermatt, and its surrounding mountainous terrain shelters so many churches, chapels, graves and crosses – sacred mementoes to the successful… and the fallen (climbers). We start our journey, a pilgrimage of sorts, with the church of St Mauritius, in the centre of Zermatt, whose origins date from 1285. In 1980 to commemorate its 700th anniversary the church underwent extensive renovation of its interior, and a vibrant fresco on St Mauritius’s ceiling depicting Noah’s Ark was painted by Florence artist Pablo Parente. Of great importance is the church’s Mountaineer’s Cemetery, commemorating 500 deaths, and in which are buried many climbers who met their death on Matterhorn. The grave of the Unknown Climber commemorates the twenty seven climbers whose bodies have not been recovered. Rather gruesomely many climbers fall to their deaths hitting rocks, precipices and ledges. Their fragmented body parts are found years, if not decades later, at the base of the Matterhorn.
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
All of Zermatt’s and the region’s 24 surrounding churches are remarkable for the immaculate care in which they are kept. These are proud, living churches. Sadly, over the centuries, and fortunately not often, heartless thieves come along, and as spiritually bankrupt thieves do, they steal a church painting, statue reliquary, or even a bell, not forgetting the collection box with donations on the way out! The local congregations see to it that the loss is quickly remedied. Isolated incidents of such thievery include: the original Madonna statue at Blatten Chapel is missing, while a sturdy choir grille now protects the altar and a new statue; at the Furi Prayer House (Schmerzhafte Muttergottes) the nimbus and sword have disappeared; at the famous Fuxstein chapel – hollowed uniquely out of a huge rock boulder – two beautiful statues were stolen in around 1997; at the Ried (Howeten) chapel Hellige Luzia, amazingly the original tower bell has disappeared! At the Taschalp chapel the Gothic altar double doors have disappeared, hence due to the risk of theft, the Gothic Marian altar (with representations of the Immaculate Conception, Barbara and Apollonia), has now been moved to a safer location. And so, in great part these churches remain beautifully intact, and very well protected. So much so, that the Findeln chapel, Jakobus der Altere, with its rare 16th century late-Gothic altar, so important to the local Valais people, and the impressive baroque style Roman Catholic Church at Randa, have both been listed in the Swiss Inventory of Cultural Property of Regional Significance. (Where it but like this in England, and particularly with Polonia’s wantonly desecrated, but bravely still standing, the Tatra Mountain inspired, Grade 2 Listed, St Anne’s Church, Fawley Court, Henley on Thames). There is so much to commend Zermatt’s churches. The most stunning, especially under deep blue sky, and in deep winter snow, almost Tibetan, is the Gornegrat chapel, Bernhard von Aosta. At near 3,100 m (10,170 ft), it is reached by funicular rail, and sits perched on the edge of a mountain beckoning westwards, first towards the famous Monte Rosa massif, and then left towards the indomitable Matterhorn. Inside, there is a small wooden confessional with a faded yellow curtain, whilst the rows of lit candles fronting the altar, (several thousands are lit every year), testify to Gornegrat chapel’s popularity with pilgrims, climbers, snowboarders and walkers alike. The other Zermatt church insistent of mention is The English Church, St Peter’s. The foundation stone was laid on 29 June 1869. The building work lasted a year, and the church was consecrated in 1870. St Peter’s is an extremely important part of Zermatt’s English history, and thus precious to the many English visitors over the last 150 years. In the 1860s Sunday mass was held for the English at either the hotels Monte Rosa or Mont Cervin. It was decided in early 1862 to build St Peter’s, and a donation list was drawn up. Two notable Zermatt hoteliers Alexander Seiler and Joseph Clemenz were the first to contribute generously. After Edward Whymper’s successful ascent of Matterhorn (1865), and despite the death of four of his team on the descent, (one of the team, The Rev. Charles Hudson’s remains are buried under the altar), nothing would deter the locals or English from completing St Peter’s. Inside, numerous plaques serve in memory to many English climbers’. Clerics from England are changed every two weeks, and the importance of the church is maintained pastorally for protestants in Zermatt by the Intercontinental Church Society.
Clearly, here in Zermatt, even if you do not believe in God – God believes in you
nasze dziedzictwo na wyspach |17
St Peter’s shares one very salient feature with our own ‘mountain’ church of St Anne’s, at Fawley Court – the steep, triangular shaped copper roof…
…the tragedy and scandal of St Anne’s Curch, Fawley Court How did it happen? In 1973 Prince Stanislaw Radziwiłł desired a memorial and a resting place to his beloved Mother, Anna Lubomirska, who had perished in Soviet Siberia, without trace in 1946. With massive help from the Polish émigré community, and the then decent Marian Fathers it was decided to build, next to the grave of Fawley Court’s founder Fr Józef Jarzębowski, a church – St Anne’s. The unique design of the church by architect Jerzy Jarosz was inspired by Poland’s Tatra mountain architecture. All went well, and the official opening and consecration attended by many important dignitaries took place in 1973. This was the first and only Polish church to be built abroad in over a century. With time Polish church services, morning and evening mass, weddings, and baptisms were all a highly popular feature of St Anne’s. The highpoint being Whitsun, the Polish religious festival of Zielone Świątki. Churchgoers were allowed to place votive placques on the church walls. Many of these placques thanked God for saving a child, or curing a disease, relief in poverty, or helping resolve personal problems. In fact so moving and real were God’s interventions displayed on St Anne’s placques one could interpret many as miracles. By 1991, the importance of St Anne’s to the Polish community, and as an outstanding piece of church architecture was rewarded by English Heritage with a Grade II listing. The church by now also contained important paintings, a Madonna, and sculptures. In the crypt lay the remains of Prince Stanisław Radziwiłł, and his son Albert. A specially built columbarium, raised exclusively by funds from émigré Poles, housed fourteen urns – the ashes of Polish deceased whose will was to lay in rest at St Anne’s, Fawley Court, in perpetuity. Then things began to sour, take a turn for the worse. In 1976, in a St Anne’s postcard memo to Fawley Court’s onetime wealthy benefactor, Stanisław Michałowski (Szanowny Panie Mecenasie), the Marians apologise to Mr Michałowski for abusing his donations, admitting that the
build of St Anne’s could have been handled more competently, but that the construction of a new Fawley Court building (The Pope John Paul Pilgrim’s House, still standing today), was in better hands. Or was it? By 1986, the school Kolegium Bożego Miłosierdzia (Divine Mercy College), was abruptly and mysteriously closed down. Throughout the 1990s, and early 2000s little attempt was made by the Marians to make Fawley Court a going spiritual, religious, educational, or cultural and commercial concern. It appeared to be willfully run down, despite the enormous financial, time, and personal input from Polonia, the émigré Poles – old and new. By 2008 despite huge consternation from Polonia, and bitter protests from thousands, the new Marian Trustee Priests, with feeble trust and shaky land registry deeds, persisted with an illicit, immoral sale of Fawley Court, together with St Anne’s church. First the fourteen urns were secretly turfed out. Then Fr Józef Jarzębowski, founder of Fawley Court’s famous school, and its unique Polish Museum was kicked out during the night from of his eternal grave. The Bishop of Northampton, Peter Doyle in evidence saying foolishly that Fr Józef would be happier amongst his brothers at Fairmile Cemetery two miles away. Tosh. How would he know? Did he know Fr Józef Jarzębowski? Despite furious litigation, court hearings, appeals more protest, and demands that the Charity Commission, with the Ministry of Justice intervene and stop this reprehensible desecration and sale – all fell on deaf and insensitive ears. To add insult to injury, even Prince Stanisław Radziwiłł’s and his son’s Albert’s remains were secretly removed two years ago, in defiance just as with Fr Józef’s will to remain buried at Fawley Court forever. Today the current occupiers of Fawley Court, hold dances and opera shows in St Anne’s, totally disrespecting its sanctity, and the fact that St Anne’s foundation stone buried deep in its foundations, was blessed with special earth from Poland by Cardinal Stefan Wyszyński, and conveyed to Fawley Court by Krakow’s young Metropole Karol Wojtyla – the future Pope John Paul II. And where today in this tragic story is POSK, the Komitet (‘Narodowy’!) Obrony Fawley Court, and Polska Misja Katolicka? Polonia’s institutional representatives? Nowhere. Not a pipsqueak from them. God certainly believes in Polonia, the people, but does God believe in the Marians, POSK, The Komitet, or Polska Misja Katolicka? On the evidence so far, hardly if at all.
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
Impresje wokół wystawy Marii Kalety: TOGETHER Jacek Łupina
C
The London Underworld Marii Kalety na wystawie w Willesden Green Gallery
zy potrzebni są nam artyści? Słowo artysta trochę się zdewaluowało w ostatnich latach, ale będę go dalej używał, może uda się je trochę odkurzyć i przywrócić mu odrobinę dawnego blasku, bo chciałbym Was przekonać, że ciągle ich potrzebujemy. Opowiem Wam o Marii. Znam stolarza – młody góral, dwadzieścia parę lat, od dziecka pracował w drewnie, rzemiosła uczył się od ojca, a ojciec od swojego ojca. To była niezwykła przyjemność patrzeć, jak pracuje. Przyglądałem mu się z bliska, jego ruchy były jak starannie wyreżyserowany taniec, żadnego zbędnego tracenia energii, ręka sięgała po dłuto, starannie uprzednio naostrzone, młotek zawsze wisiał na pasie, nie musiał go szukać, prawa ręka sama wiedziała, gdzie go znaleźć, słoje drzewa podpowiadały mu kierunek uderzenia. Miało się wrażenie, że narzędzia nabrały coś z kształtu rąk, a ręce dostosowały się do kształtu narzędzi. Wszystko razem komponowało się w artystę rzemieślnika, myślałem o nim – Mozart stolarki. Przyłapał mnie kiedyś, jak próbowałem zbić razem dwie deski, uśmiechnął się i powiedział po góralsku, bo po pańsku jakoś mu nie szło: – O, widza żeś się za stolarkę wzion, i co, słucho ciebie drzewo? Czy słucha ciebie drzewo, czy tak należy rozumieć to, co robią artyści, prowadząc niemy dialog z materią, czymkolwiek ona jest? Pomyślałem o Michale Aniele, ci dwaj pewnie nieźle by się rozumieli, ten ostatni, na pewno wiedział bowiem, że marmur go słucha, przecież też od dziecka zaprawiał się w kamieniołomach. Udało mi się spędzić z Marią trochę czasu. Zabrała mnie do Tate Modern, posadziła przed obrazem Marka Rothko i zaczęła cicho opowiadać o kolorach, które przechodzą jedne w drugie, o tym, jak wzajemnie wpływają na siebie, zwróciła uwagę, że jednolity pas brązu ma jednak swoje odcienie i jaki tam się odbywa dramat. Innym razem umówiliśmy się przy stacji metra na Piccadilly Circus. Udało mi się ją dostrzec wcześniej – szła anonimowa, wtopiona w tłum, jedna z wielu, którzy tu przybyli. Widziałem, jak tuż za nią leciała sowa, sowa Minerwy, bogini sztuk i rzemiosł, naprawdę widziałem. – Muszę najpierw trochę popracować – powiedziała. Miała ze sobą duży szkicownik i pudełko z pastelami. Mogłem więc, jak ze wspomnień o moim znajomym stolarzu, oddać się pasji podglądania artysty w pracy, odszedłem na bok, żeby nie przeszkadzać. Usiadła na krawężniku, te same zgrabne ruchy, pewność kreski i ogromnie ciekawe czegoś spojrzenie. Zastanawiałem się, jak można ten cały chaos ulicy opowiedzieć na kartce papieru. Ludzie przechodzili obok, czasem zerknęli, co robi, odszedłem dalej, teraz i ona stała się częścią chaosu, a na ramieniu siedziała jej przyjaciółka sowa. Nie miałem cienia
kultura |19
nowy czas |kwiecień 2017 (nr 229)
Maria Kaleta
A painter and graphic designer, with a clear flair for the abstract and the colour that can be found in the works of traditional Polish artists, such as Jacek Malczewski or Tadeusz Brzozowski, as well as the more modern world-famous artists Francis Bacon and Mark Rothko. MA at Poznan Art Academy and Diploma in Exposition and Display at The Poznan National College of Arts, as a student working with an alternative theatre group called: Teatr Ósmego Dnia. She lives and works in London. Maria is a member of: Association of the Polish Artists in Great Britain, Free Painters, Printmakers and Sculptors, The International Print Triennial Society in Krakow, The Association of Polish Artists in Poland and others. She has exhibited in Poland, England, USA, Italy, France, Syria, Romania, Bulgaria, Cuba, Russia, Macedonia, Spain, Portugal, Germany and Japan. Her portfolio includes painting, drawing, pastels, traditional printmaking, digital graphics and installation. She is also involved in a desktop publishing.
Maria Kaleta rysujej szybkie szkice przed stacją metra
wątpliwości, że papier i kredka słuchają się jej. Żałuje, że nie widziałem, jak rysuje swoje szybkie szkice w kolejce metra. Używa do tego najczęściej tabletu, to zupełnie nowa kredka i daje niespodziewanie interesujące rezultaty. Kolekcję szkiców z podróży metrem The London Underworld można było zobaczyć na wystawie Marii zatytułowanej Together, w Willesden Gallery. Bardzo lubię te prace, wymagają niesamowitej techniki, wręcz niezwykłej sprawności rysunkowej. Są bezpośrednią i wnikliwą obserwacją, próbą uchwycenia istoty momentu kilkoma szybkimi kreskami, czasem barwną plamą; ułożenie ciała pasażerów, wzajemna relacja w przestrzeni uchwycona w tym właśnie niepowtarzalnym momencie i wszystko utrwalone w kilka sekund. Tu śpiący robotnik wracający z pracy, tam pan czytający gazetę jak za dawnych lat, wypomadowana pani, dziewczyna, która ufnie złożyła głowę na ramieniu kogoś więcej niż tylko towarzysza podróży. Oddać taką scenę paroma kreskami to prawdziwa sztuka, tego się nie da oszukać. Przypomina się Hokusai i jego szkice żurawi, wykonane jednym pociągnięciem pędzla; ten starzec opętany rysunkiem pewnie by się zachwycił takim nowym narzędziem. Powoli zaczynałem rozumieć, ale zapytałem: – Dlaczego dałaś swojej ostatniej wystawie taki publicystyczny tytuł „Togetherˮ, czy to nie za bardzo politycznie poprawne, prace są tak bogate, że same się bez tego tytułu obronią? – Wiesz, kiedy tu przyjechałam, nie mogłam się nasycić różnorodnością tego miejsca. Ludzie różnych nacji, kolorów, kultur i tradycji, dopiero tutaj zrozumiałam, że Ziemia nie jest płaska, lecz okrągła. Po takim wyjaśnieniu byłem już przygotowany do obejrzenia jej wystawy, trochę bardziej pokorny. Pozwoliłem sobie jednak zignorować oryginalne tytuły prac, jeżeli wyobraźnia podpowiadała mi coś innego. Zwłaszcza pierwsza praca, zaraz przy wejściu na wystawę, to dziwny okrągły obraz, fotografia, rysunek, montaż? Nie pamiętam tytułu, więc nie będzie mi on sugerował mojej własnej interpretacji, do której zresztą Maria mnie zachęca. Ogromne koło, w którym mieszczą się mniejsze kółka, medaliony. Świat widziany okiem dziwnego stwora, który zamiast jednej soczewki ma ich w oku wiele, a każda jest w stanie obserwować inną rzeczywistość. A
może ogromne oko jest zbiorową świadomością stworzonek, które zjadła sowa Minerwy towarzysząca Marii – ech, żartuję, żałujcie, jeśli Was tam nie było. Ale będą inne wystawy, a jeżeli spotkacie Marię, to musicie koniecznie podejść i porozmawiać, może i Wam powie coś ciekawego, a może przyłapiecie ją w metrze, jak ukradkiem Was szkicuje. Śmiało – artyści pomagają nam patrzeć na świat.
Na wystawie Together w Willesden Green Gallery
What is art? In this modern, supposedly sophisticated world anything can be a piece of art, be it an object or an event. In my world, this definition is further constrained by the following: Art is that which has been worked hard upon, and has not been created by accident. It has been crafted with technique developed through lifelong study and experience. Art is that which allows the artist's personality to shine through – a unique snapshot of a person with which I can engage in an intimate and honest dialogue. A bridge.
20| kultura
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
Long live KINOTEKA! The broader context of the 15th Year of Kinoteka: The London Polish Film Festival March 17th – April 5th
Kevin A. Hayes
A
number of weeks have now passed since I attended the Opening Gala of Kinoteka 2017, which took place at London’s Regent Street Cinema. It was then, that the reception area and concourse were thronging with a crowd of enthusiastic guests. So many of them looked so artistic! All seemed agog with delight. It is not surprising, for one might easily be overwhelmed by the aesthetic beauty of the newly restored interior. The sense of vibrancy was palpable. The elaborate decorative lines and beautiful gold leaf detail have certainly been brought back to life in this temple of a cinema. This may be clearly seen here in the photograph of the cinema’s interior as Michael Brooke, film critic and editor introduced Andrzej Wajda’s Afterimage (2016), featuring Boguslaw Linda in the lead role. This film had already attained The Jury Special Award at the 2016 Gydnia Film Festival. One wonders if there could not have been a more fitting place for the UK premiere of the late great Andrzej Wajda’s final film! It should be noted that The Regent Street Cinema began life in 1848, when it was a new theatre added on to the south side of what is now The University of Westminster. In 1896, this became the birthplace of cinema in the UK, when the Lumière brothers’ cinématographe machine was demonstrated. As one entered the Opening Gala one was greeted by the bright smiling faces of the representatives of the Polish Cultural Institute. It was indeed a real pleasure to meet Marlena Lukasiak, Head of Film, responsible for the finely tuned programming, intricate planning and teamwork that brought this wonderful event about. Likewise, it was a delight to meet Agnieszka Cieplucha, Director of Public Relations and Marketing, who spoke warmly of the positive and continual UK press coverage of Kinoteka. Michael Schaub, Deputy Director of The Regent Street Cinema described the event as a ‘great success’. He added that this was the second time that this has happened and it is both; brilliant and perfect and it’s really thanks to the Artistic Director Sheila McCleod for relocating the event from The Riverside Studios’ after its closure for refurbishment in 2014. In effect, what has gradually happened is
Opening Gala of Kinoteka 2017 at London’s Regent Street Cinema
that this event has now spread to feature at a variety of venues right across London. Talking of Polish film in general and Kinoteka specifically, the well-known film critic and supporter of Polish film, Phillip Nicholas Bergman said; ‘Kinoteka, [has always been] a dynamic showcase of classic and contemporary Polish film productions. It is always good to see such films on more accessible London cinema screens as Kinoteka voyages around the capital’s art-houses. The moral conflicts of pre-1989 cinema have given way to films that bring modern, cosmopolitan techniques to subjects and stories that retain Polish identity and colour or feel and yet can appeal to international audiences as is shown by their frequent festival prizes as well as cinema releases here and in other countries. New generations of filmmakers, camera operators and performers are aware of their heritage yet unafraid to embrace styles and stories from our changing Europe.’ Of the total twenty-six films presented nine of these were those of Andrzej Wajda’s. Of those that I had the pleasure of watching, all had been digitally remastered. That is both the visual and sound quality had been enhanced. To me this was something of a revelation. I have seen many of Wajda’s films both in cinema, on Polish television and indeed on VHS. All in all, previously, the films had seemed distorted and scratchy. To some extent this made them seem arcane and irrelevant – artistic and political considerations aside. However, they all seemed
as fresh as the day they were made. With this in mind I took the trouble to speak to some young cinema goers about their perceptions of a number of the films. After the screening of Innocent Sorcerers (1960) I spoke with Tomek and he said; ‘I was very keen on watching this particular film. It has an amazing vibe! People don’t make films like this anymore. It’s definitely an iconic film. You watch it and you smile to yourself’. I also spoke with Kamil and Dominika, following the screening of Ashes and Diamonds (1958) at the Barbican Cinema. Kamil said some particularly interesting things; ‘It tou-
It was the 15th edition of Kinoteka festival in London now and that fact proves that promoting Polish film in London is a right decision. Otherwise we wouldn’t be able to continue the festival in such a demanding cultural environment. Robert Szaniawski
kultura |21
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
major projects of the Polish Cultural Institute in London. I believe that the modern Polish cinema is attractive enough for British audience to be in touch with the Polish culture. It was the 15th edition of Kinoteka festival in London now and that fact proves that promoting Polish film in London is a right decision. Otherwise we wouldn’t be able to continue the festival in such a demanding cultural environment. I am also really happy that Polish literature was a hit this year at London Book Fair. That was culmination of long time efforts and promoting of Polish authors in the UK. I hope that Polish arts will remain an important part of European heritage for the British public in the future, despite Brexit. We are happy to have
ches the important questions which we all ask ourselves about lost chances and youth. I think that Andrzej Wajda has an amazing eye and was able to show the importance of the human being amidst the realm of the ordinary…it also shows a glimpse of the history of Poland.’ Much of the foregoing led me to think again about Andrzej Wajda as a cinematographic artist, not just as a highly skilled story teller and creator of a visual form of others’ scripts. When talking about the production of A Generation (1955). Wajda said a number of profoundly significant things. He said; ‘In the first post-war years, Polish film production was dominated by people who had worked in cinematography before the war. We marked the birth of a new, different Polish cinema, created mainly by newcomers unencumbered by pre-war film making experience. Jerzy Lipman [Director of Photography] distinguished himself by taking shots on grey rainy days…[his]…photography with a sense of power and truth that would be hard to trace in any way pre-war production…’ Wajda also referred to the break from prewar ‘mannered’ styles of acting. This created such a new sharp vision at the time. As indeed was the initial intention, I should like to place Kinoteka in a broader; cultural, social and political context. It would seem difficult not to do this at such a time as this. I was able to put a number of questions to Robert Szaniawski, Director of The Polish Cultural Institute of London. He said that: ‘Kinoteka is one of the
very good relations with the British cinema institutions for many years thanks to the quality of Polish films. This is why Kinoteka is so successful. This year again we were able to screen films, which attracted British viewers. Poland as a European country should work towards building connections between the UK and Europe. Culture is an important field for such an activity. The Polish Cultural Institute is an active London's member of EUNIC, an EU umbrella organization created to co-ordinate collaboration of European cultural centres all over the world. We should present our unity to the British partners, but in the same time we should look forward to looking for opportunities to work together with our British friends.’
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
escaped [him]”. The Polish eastern borders were unique and no one had recorded this part of the culture. So he played back the songs to them. Often it was the first time they had heard their family members sing. Many times, they never knew of this culture of singing – he was told repeatedly “I’m sorry but my father / mother / grandparents never sang”. They would listen transfixed. These were songs from the past; now sung by the dead. But they had tied people together; that they had gathered to meet was significant. Piotr’s travels through time led him to understand that song “doesn't belong to anyone”. In being shared, enacted: songs are community – they belong to the people. Now, it is not the songs that have fallen silent. It is the land. Extracts of Koniec Pieśni’ will be presented by Piotr Borowski at Ognisko Polskie on May 15th.
ArTful fAce
The song is over
Jessica Savage-Hanford
I
n the winter of 1980/81 Piotr Borowski, a young actor from the experimental Polish theatre group Gardzienice, set off on a three-month journey across eastern Poland. He walked with three actor friends, from village to village, pulling their belongings on a wooden sleigh and stopping to perform a piece of theatre in community halls, schools, even houses; wherever the local villagers would accept them. It was the beginning of December, deep winter and the start of a journey that would last until late February. The plan was to go all along the eastern border of Poland with a specially devised piece about inner journeys – the actors played instruments and recited fragments of Mickiewicz, Rimbaud, Rilke. They quickly realised that such a journey was impossible. They travelled 70 km but not in a straight line, not following a map. In each village they formed friendships and were recommended to neighbouring communities that greeted them with equal hospitality. They had done such ‘expeditions’ before with Gardzienice – but only for two or three days. This was to be different, a deep immersion into Polish village traditions. Their performance was intended to open up for a meeting with people so that they would share their stories – be these myths, legends, spiritual longings or even tales of other worlds. Borowski explains that they travelled in winter as then “people had time… in the summer they would work in the fields, but in the winter they had time to tell old stories and to be in company”. It being winter they performed in homes, not outside: in cramped rooms where fifty or sixty people would squeeze
in to see them. Sometimes the performances would last hours. The villagers didn’t want them to leave.They had never seen theatre; there were no televisions, few radios. They weren’t intimidated by the performances. Instead they engaged in lively debates; they participated and improvised. They valued greatly the fact that “for the first time someone was interested in their lives” and showed this gratitude through song. Several times Piotr witnessed an entire village in song. These were displaced people; ethnically and culturally mixed, from the borderlands. Their songs reflected that. There were Lithuanian hymns; soviet songs about a new future; Polish and Belarusian folk songs; Russian ballads.There was one man whose grandfather had served in the palace of a Russian general and he still remembered the songs he’d taught him from those times. The wars had dispersed people who would return to their villages with songs detailing those experiences. Piotr recalls these village gatherings as a type of “full theatre,” an expression of group fulfilment, “almost ecstatic in nature”. On the basis of these songs one could hear an entire history of Poland. Such songs followed the group from village to village. In thanks for the incredible hospitality they received they would often learn the songs and sing them back to the villagers. It was a time when the villagers were already starting to forget them. Their songs told whole, rich, beautiful stories. Being people from a culture where it was hard to say ‘I love you’ they exposed such sentiments in their own poetry; the poetry of their song. For a long time Piotr never forgot the experience. In every single village he had travelled to he recorded this singing. He knew he had these tapes; but he had never listened to them. One evening, almost three decades later, he sat down to play them for the first time and felt that he was peering into a lost world. He wondered what had happened to these people and to their culture. He wanted to give them back these songs. What followed was an experiment. Returning to the same communities, Piotr found that they were largely silent, abandoned. Almost all the young people had moved away. The people he’d met previously had been the grandparents of the people he was now meeting: “twenty-seven years had
Say others: Graphic artist, illustrator, an ‘image maker’ educated at St.Martin’s School of Art and Academy of Fine Art in Warsaw under Henryk Tomaszewski. Head of Illustration at Royal College of Art for many years. Author of numerous theatre and film posters, book cover designs and graphic novels (with his wife, Danusia Schejbal). Polish émigrés parents background leaves deep imprint on his ‘private vision’ graphics. Says he: ‘My studio? One in my flat and one on number 27 bus. It’s difficult to be free… Artists do also get stuck. I think I dream in pictures. Anything can happen in pictures. I confess, I am a big fan of ‘Scandi noir’. Say I: I confess, I am a big fan of Andrzej Klimowski. Bottom line: ‘May his private, dreamy-noir visions flood the streets of London, invade buses, knock at our doors… Text & graphics by Joanna Ciechanowska
kultura |23
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
Modern masterpiece?
Wojciech A. Sobczyński
A
pleasant surprise is often the case, at least when I happen to view art exhibitions that I venture out to see with some reluctance. The reasons are variable as they are almost irrational. This is how I felt recently going to see Rauschenberg's exhibition in Tate Modern. In part my motive to go was almost a sense of duty, a need to know, an addictive compulsion and for another part it was simply a deadline of the imminent end of the show that propelled me to go. Needless to say I was totally wrong having had doubts beforehand. The exhibition was wonderful, comprehensively informative and consolidated in my mind the leading place for his art in canon of 20th century art. The reader of Nowy Czas who had missed it has a chance to see it in print. A great catalogue was published which one can purchase on eBay at much reduced price to be used later as a source of references. The retrospective layout of Rauschenberg’s exhibition facilitated a sort of condensed study of developments that his artworks attest. An isolated example of his work seen elsewhere in a gallery or a museum is a chance encounter often followed by some other artist’s work leaving only a very transient impression. Viewing it in this show and arranged in a chronological order, one was aware of a logical progression in his search for an individual place in this very crowded place called contemporary art. There was another contributing factor to my enormous enjoyment at seeing Rauschenberg’s art and that was time I have spent in the so called Turbine Hall of the gallery. Current installation on offer is something that impressed me greatly and I strongly recommend it to everyone who wishes to share in my search for ‘a new’. Pausing, there for an hour or so, I have experienced (I emphasise this word ) only a segment of a program prepared by Philippe Pareno called Anywhen. I looked on with a good dose of scepticism until I was hooked by this enormously complex installation. It primed my imagination to such a degree that moving on to view Rauschenberg’s work was like visiting a very familiar territory. Turbine Hall events established themselves as something special in a schedule of annual cultural events of London. The space is vast. Very few artists work on such a scale and can cope delivering a meaningful product to fill it with. Each project ultimately remains there for a limited time only and committed to collective scrap heap of memory. The list is long. It had started many years ago with a vast set of sculptures by Louise
Geometric spatial ballet in Turbine Hall, Tate Modern
This installation primed my imagination to such a degree that moving on to view Rauschenberg’s work was like visiting a familiar territory. Bourgeois, whose giant steel spiders filled entirely the east side of the hall. Later I recall viewing Anish Kapoor’s sensual trumpet or perhaps a better description would be a tunnel of procreation – coloured blood red, stretched like goddess of fertility just before giving birth – an extraordinary spectacle suspended in the air from end to end of the hall. There were other memorable installations. One of them, Olafur Eliassonis The Weather Project broke all records of attendance. It’s main feature was a giant disk glowing like a sun rising over a horizon of an equatorial ocean. The viewing public who gathered below it looked on like pilgrims to the Stonehenge on a Summer Solstice festival. Indeed, I felt like at a singing in my head a track from Woodstock festival when Joni Mitchell sung; We are stardust, we are golden and we’ve got to get ourselves back to the garden.... get our soul free (I paraphrase ). Also, it is impossible to forget the dark and menacing projects by Ai Weiwei with 100 million porcelain sunflower seeds or Mirosław Bałka How it is – a step into darkness – a metaphoric existential question mark for humanity in which both artists recognise as central to a precarious life and times we are living in.
By contrast Philippe Parreno’s current project seems lighter in intension employing sounds, lights, projections and even floating fish – helium filed monsters drifting like flying machines. What I found most intriguing is the artist’s role as a choreographer which is painstakingly prepared on computers and steered from an adjoining facility, whose computing power could control several moon landings with plenty of spare capacity. A preprogrammed sequence of events starts with early lights and sounds. Almost a fanfare at the beginning of a rock concert. In a while the sound appeared to come from outside of the building. One did not know if the noise of overflying aircraft or the sirens of ambulances spelled a memory of London blitz or a danger of another terrorist incident just outside the walls of Tate precinct. A multichannel recording transmitted through speakers was arranged with masterly perfection throughout the space of Turbine Hall. It played on my senses with fine whispering sounds and assaulted my entire body at other moments. At some stage of the program the set large white panels – previously static – begun to move and perform something that bordered on a kinetic sculpture and an experimental ballet of geometry in space. I do understand this project is not necessarily for everyone. Some very critical voices branded this offering as banal but I think the criticism misses the point. Tate Modern engages itself with such projects because it recognises the direction the 21st century is taking. It is without a doubt an era of digital systems created by man for man. How will we use it and where the technology will lead us no one can tell, but artists as ever before use it as a tool for ever greater new means of expression.
wiersz
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
asceci kopią święci uciekają jak od jasnej cholery lekarze przepisują proszki żebyś sobie poszła nazywają cię grzechem a przecież bez ciebie byłbym stale uśmiechnięty jak prosię w deszcz wpadałbym w cielęcy zachwyt nieludzki okropny jak sztuka bez człowieka niedorosły przed śmiercią sam obok siebie
Maja Elżbieta Cybulska
(W zbiorze: nie przyszedłem pana nawracać, 1989, skąd pochodzą pozostałe cytaty).
Wiara
Z
dumiewająca jest obfitość przeczeń w wierszach księdza Jana Twardowskiego. To nie jest ksiądz, który runie na kolana przed świętym obrazem, pielęgnując w sercu mniemanie o swojej wyjątkowości, z racji kapłańskiego powołania. Przeciwnie – prosi bowiem: Żebym nie zasłaniał sobą Ciebie żeby mi nie uderzyła do głowy święcona woda sodowa żebym nie palił grzesznika dla jego dobra To samo dotyczy poezji, w której za wszelką cenę pragnie uniknąć kiczu: „wazeliny stylizacji”, „wypucowanej składni”, „lirycznego śmietnika”. Ofiarowuje w zamian zdrową dawkę nonkonformizmu. Oto „oda do rozpaczy”: Biedna rozpaczy uczciwy potworze strasznie ci tu dokuczają moraliści podstawiają ci nogę
Skopana rozpacz idzie do księdza Jana (ludzki człowiek). Jest cała posiniaczona, z wyrwanymi kłakami włosów, ze złamanym kciukiem i z krwawiącym nosem. – Kto cię tak urządził? – pyta ksiądz. – Jak to kto? Moi wrogowie. Najpierw moraliści. Toż to banda hipokrytów. Niech ja tylko wydobrzeję, a dam im taką nauczkę, że popamiętają na zawsze. – Więcej pokory, córko, więcej pokory – upomina duchowny. Kto jeszcze? – Asceci, którzy mnie kopią – proszę księdza. Oni są po prostu nienormalni: wyrzec się wszystkiego, zamknąć w jaskini i namawiać ludzi, żeby brali z nich przykład. Przecież to prymitywy. A jak coś im się nie udaje, stosują przemoc. Święci za bardzo polegają na swoim cukierkowym wizerunku. Ubzdurali sobie, że w ten sposób przyciągną masy. Jakoś nie widać spektakularnych sukcesów. Najgorsi są jednak lekarze. Czy ksiądz wie, że teraz nawet proszków nie przepisują, bo to podobno grozi zmianami w mózgu. Teraz każą prowadzić zdrowy tryb życia i pielęgnować pozytywne nastawienie do świata. Rano i wieczorem. Zupełna groteska. Osobnikom zdesperowanym zaleca się sporty: jogging, podnoszenie ciężarów, albo walenie przeciwnika w szczękę na ringu. Przecież czegoś po-
dobnego nie sposób tolerować. – Przyznasz jednak, że nie jesteś tak zupełnie w porządku – zauważa ksiądz. Jednych ledwie muśniesz, innych pominiesz, a jeszcze innych trzymasz w swoich kleszczach do końca dni. – Bo ja nie jestem od porządku, ani sprawiedliwości. Ja jestem od dręczenia i mam gwarantowaną swobodę w wyborze kandydatów. – No już dobrze, dobrze – kończy rozmowę Jan Twardowski. Najpierw opatrzymy rany, a potem zobaczymy, co da się zrobić. Ksiądz pisze wiersz w obronie rozpaczy. Trzeba się za nią ująć, bo jest w mniejszości, a większość nad nią się znęca. Czy można się dziwić, że nie szczędzi jej jadów? W dodatku ta większość nie może się poszczycić osiągnięciami. Bo co zdołali wskórać moraliści, lekarze, nie mówiąc już o ascetach i świętych? Świat zaludniają nieszczęśliwi, umysłowo chorzy, przegrani. A jest ich coraz więcej. Nic tu nie da oskarżanie rozpaczy. Jest wprawdzie odpychająca, ale to nie powód do zbiorowej nagonki. Poeta zaczyna od współczucia („biedna”), zalicza do ofiar dokuczliwości („podstawiają ci nogę”), wzmacnia awersję, wprowadzając wulgaryzm („od jasnej cholery”), nie stroni od nonsensownych posądzeń o występek („nazywają cię grzechem”). Nie kocha jej, to fakt („potwór), ale szanuje za sumienność („uczciwy potwór”). Dlaczego ksiądz Jan traktuje rozpacz z takim poważaniem? Dlatego, że bez niej uśmiechałby się stale i bez sensu, wpadałby „w cielęcy zachwyt” i, co najważniejsze, byłby „nieludzki”, „okropny”, „niedorosły”, czyli skazany na taki „emocjonalny Hollywood”. Niezamącone szczęście, nieustanny wyraz zadowolenia na twarzy, życie w dostatku, zdrowiu i bez bólu – to nie dla człowieka, który został zaprogramowany tak, żeby cierpieć, odczuwać swoją bezsiłę, popadać w zwątpienie. To tylko manipulatorzy (najczęściej dla pieniędzy) obiecują raj na ziemi. No i politycy, którzy po prostu kłamią. Dla rozpaczy to są najwłaściwsze adresy. Do dzieła zatem!
Wędrowki szlakiem emigrantów
C
zy historia znów kołem się zatoczy, łamiąc tym kołem nas, emigrantów na Wyspach? Powieść współpracującej z „Nowym Czasem” Anny Ryland, która ukazała się drukiem kilka tygodni temu, może okazać się profetyczna. A nie – jak pewnie zamierzała autorka – być zapisem pewnego czasu. Emigracji Polaków lat 80-90 ubiegłego wieku. Przyjeżdżaliśmy tu z wizami zdobywanymi ogromnym trudem, przechodziliśmy przez wykańczające nerwowo i często upokarzające spowiedzi przed urzędnikami na przejściach granicznych, potem – jeśli trzeba było wizę przedłużyć – w Home Office, w ponurym i zawsze wtedy wietrznym Croydon. Czy wrócą te czasy po Brexicie? Wizja przygnębiająca, ale nie o niej tutaj. A Secend Chance jest zapisem konfrontacji z życiem na emigracji trójki bohaterów: Kuby, Adama i Mai. Przyjechali z różnymi doświadczeniami i w różnych celach, z różnym też przygotowaniem i nastawieniem. Ale każdy z nich swój pobyt
traktował jako życiową szansę. Maja, atrakcyjna, ambitna, znająca języki, przyjechała z małego miasteczka, żeby pooddychać metropolią, sprawdzić swoje siły, stawić czoło obcym jej dotąd wyzwaniom. I udało się – krok po kroku, kariera od kelnerki w restauracjach, tureckich, włoskich czy innych aż do ważnej pozycji w sektorze obsługi VIP w międzynarodowej korporacji hotelowej. Z przygodami oczywiście, w których wielu z nas przejrzy się jak w lustrze. Może nie we wszystkich, bo życie konfrontuje Maję z sytuacją ekstremalną, taką, z którą nie wszyscy są w stanie się zmierzyć i wyjść na tyle wzmocnionym, by nieugięcie iść dalej do przodu. Kuba – kierowca minicaba, w Polsce absolwent Akademii Wychowania Fizycznego, specjalność: rehabilitacja. Ambicji w nowym mieście specjalnie nie ma. Wystarcza mu życie obserwatora migotliwych zjawisk codzienności w tak barwnym mieście, jakim jest Londyn. Aż do czasu... Szczęśliwy zbieg okoliczności czy dramatyczna przygoda w Polsce mobilizują go do zmiany w życiu. Co bardziej, niech czytelnik sam sobie na to pytanie odpowie.
Adam – góral z krwi i kości, w Londynie budowlaniec, przez swoją ciężką pracę chce się wybić na niezależność. Od kogo? Od teścia. Górale mają swoją skalę wartości. Jeśli jesteś nikim – łatwo nie jest. Na respekt musisz sobie zapracować nie tylko walorami moralnymi, materialne też nie są bez znaczenia, a wręcz bywają ważniejsze. Wędrujemy z naszymi bohaterami ulicami Londynu, wchodzimy do restauracji, hotelowych lobby, składu budowlanego, oglądamy angielskie niebo, ulice w Greenford czy roślinność w okolicach Kensington Park. Siedzimy we wspólnej kuchni wynajmowanego na pokoje domu. A że bohaterowie nie są w stanie wyzwolić się od tęsknoty i sentymentalnych podróży w przeszłość, wędrujemy z Adamem wśród górskich smreków, poznajemy dynamiczne życie w nowej Polsce, z którym konfrontuje się Adam. Anna Ryland umiejscawia swoich bohaterów w kontekście ich aktualnych sytuacji życiowych z takim pietyzmem i precyzją, iż czytając książkę, miałam wrażenie, że była budowlańcem, kelnerką, landlady, mieszkała w Kensington, Greenford, chodziła do
przychodni z hinduską GP. Jest to niezwykła mapa Londynu przemierzana przez polskich emigrantów. To samo można powiedzieć o języku. Polecam! Tym, którzy chcieliby wejść w stare buty, a przede wszystkim tym, którzy do tej pory korzystali z nieograniczonej wolności przemieszczania się i pracy, bez konieczności ubiegania się o work permit i obaw o deportację. Mam nadzieję, że wkrótce pojawi się tłumaczenie na polski. Teresa Bazarnik
wędrówki po londynie |25
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
Ze szkicownika Marii Kalety: Ciągły postęp w dziedzinie inżynierii materiałowej w połączeniu z możliwościami obliczeniowymi komputerów daje do ręki współczesnym architektom niezwykłe narzędzia i możliwości. Jak one zostaną wykorzystane, zależy od ich talentu, bo oczywiście sama fascynacja praktycznie nieograniczonymi możliwościami realizacyjnymi nie tworzy jeszcze dzieła sztuki. Dla mnie przykładem takiej architektury jest budynek siedziby nieistniejącego już Commonwealth Institute. Zbudowany został w 1962 roku według pomysłu Roberta Matthew i Johnson-Marshalla (RMJM), sprowadzającego się do wykorzystania trywialnej formuły matematycznej do zdefiniowania zakrzywionej i samonośnej formy dachu, która bardzo ładnie jest opisana jako hiperboliczny paraboloid. Cokolwiek ta nazwa znaczy, jest to arcydzieło sztuki z konstrukcyjnego punktu widzenia, które doczekało się nawet nobilitacji w postaci wpisu do rejestru chronionych zabytków English Heritage. Budynek ten stoi na obrzeżu Holland Park i bez mała w samym sercu londyńskiej dzielnicy Kensington. Prawdę mówiąc, wygląda trochę obco w sąsiedztwie
Design Museum
nobliwych wiktoriańskich kamienic. Dzisiaj taka czysta, skrajnie minimalistyczna i modernistyczna bryła budynku jest zwyczajnie nieciekawa. Były nawet plany zburzenia go, ale na szczęście status współczesnego zabytku odwlókł tę decyzję na tak długo, aż urodził się nowy pomysł na jego wykorzystanie. Po latach zaniedbań i ciągłych problemów z cieknącym dachem, ten zapomniany, udziwniony budynek został ponownie przywrócony do życia. W listopadzie 2016 roku otwarło tu swoje podwoje nowe Design Museum. Rezultat modernizacji według projektu duńskiej pracowni architektonicznej Rema Koolhaasa OMA jest rewelacyjnie prosty i zaskakujący zarazem. To zaskoczenie bierze się stąd, że jesteśmy przyzwyczajeni oceniać architekturę, oglądając ją z zewnątrz. Tymczasem to wnętrze tego budynku jest sensacyjne i ono właśnie w pełni wydobywa na światło dzienne (dosłownie) niezwykłość oryginalnego pomysłu jego pierwszych projektantów. Okazało się bowiem, że ten niecodzienny i oryginalny kształt dachu tak naprawdę można docenić dopiero, oglądając go od środka, będąc w ogromnej, pozbawionej kolumn przestrzeni. Co więcej, genialna logistyczna
aranżacja stref wystawowych w formie trzykondygnacyjnych obwodowych tarasów pozwala na oglądanie dachu i jego okien z ciągle nowej perspektywy. Całość stała się zdumiewająco dramatyczna, teatralna, pełna gry światła i zaskakująco zmieniającej się przestrzeni. Ten znakomity pomysł z obwodowym pasażem wokół otwartego atrium widziałam już wcześniej w nowojorskim muzeum Guggenheim i w kopule berlińskiego Reichstagu. W mniejszej skali jest wykorzystany także w budynku GLA, będącym siedzibą burmistrza Londynu, tuż obok Tower Bridge (słynne gigantyczne jajo z pracowni sir Normana Fostera). Jednak w żadnym z nich efekt wizualny nie jest tak niespodziewany i tak dynamiczny jak w budynku Design Museum właśnie. Więc kiedy oszołomieni doznaniami wizualnymi i edukacyjnymi muzealnych ekspozycji szukać będziecie chwili spokoju, radzę wpaść po sąsiedzku do pobliskiej oranżerii w Holland Parku. W cieniu właśnie kwitnących kamelii i magnolii można trafić na interesującą wystawę malarstwa i posłuchać krzykliwych komentarzy przechadzających się królewskich pawi.
26| drugi brzeg
nowy czas |kwiecień 2017 (nr 229)
David Rockefeller
Chuck Berry
1915 – 2017
1926 – 2017 Amerykański miliarder oraz głowa słynnej rodziny przemysłowców i finansistów, przeżył ponad 101 lat. Był wnukiem Johna D. Rockefellera (1839-1937), magnata naftowego i twórcy rodzinnej fortuny, który uważany jest za najbogatszego człowieka w historii, i najmłodszym synem Johna D. Rockefellera Juniora (1874-1960), fundatora Rockefeller Center w Nowym Jorku. Fortuna Davida Rockefellera, złożona z nieruchomości, udziałów w rodzinnych funduszach powierniczych oraz innych aktywów była w marcu szacowana przez magazyn „Forbes” na 3,3 mld dolarów. Rzecznik Fraser Seitel powiedział, że w ciągu życia Rockefeller darował na cele dobroczynne blisko dwa miliardy dolarów różnym organizacjom, wśród nich m.in. Museum of Modern Art (MoMA) w Nowym Jorku i nowojorskiemu Rockefeller University. Szacuje się, że przez całe życie spotkał 200 przywódców różnych krajów świata; za granicą sam często był przyjmowany tak, jakby był głową państwa.
Martin McGuinness 1950 – 2017
W najbardziej krwawym okresie w latach 80. powszechnie uważano go za dowódcę IRA. Martin McGuinness nie potwierdzał ani nie zaprzeczał. Kompromis zawarty z tą formacją spowodował, że z terrorysty stał się mężem stanu. W negocjacjach z amerykańskim mediatorem Georgem Mitchellem McGuinness był głównym przedstawicielem strony republikańskiej z ramienia partii Sinn Féin. Jako lider tej partii zasiadał w rządzie Irlandii Północnej razem ze swoim wcześniejszym największym wrogiem, przywódcą unionistów Ianem Paisley. W transformację McGuinnessa nie
wierzą rodziny ofiar zamachów dokonanych przez IRA. Norman Tebbit, członek gabinetu Margaret Thatcher, poważnie ranny w zamachu w Brighton w 1984 roku, w którym jeszcze większych obrażeń doznała jego żona, powiedział: „Nie ma wybaczenia bez przyznania się do swoich grzechów”. Prezydent Bill Clinton, uczestniczący w procesie, który doprowadził porozumienia w Irlandii Północnej podkreśla przede wszystkim zasługi McGuinnessa w procesie pokojowy. Bardziej wstrzemięźliwy jest Tony Blair. Były premier Wielkiej Brytanii, współodpowiedzialny za irlandzki kompromis rozumie ból poszkodowanych i nie oczekuje od nich przebaczenia. Jednocześnie podkreśla zasługi Martina McGuinnessa w procesie pokojowym. W podobnym tonie wypowiedziała się obecna premier Theresa May – haniebna przeszłość i pokojowy sukces w ostatnim etapie życia. Po śmierci McGuinnessa jego afiliacja z IRA okazała się silniejsza niż ostatnie dekady pokojowej kariery politycznej. Dawni towarzysze militarnej konfrontacji z Wielką Brytanią umieścili na jego grobie napis potwierdzający aktywny udział McGuinnessa w szeregach IRA.
Uważany za jednego z twórców rock’n’rolla. Genialny samouk, który potrafił łączyć różne gatunki, i w końcu stworzył własny. Jego standardy rockowe weszły do repertuaru młodszych wykonawców. Został królem rocka. Charles Edward Anderson Berry urodził się w średniozamożnej, afroamerykańskiej rodzinie w St Louis, Missouri, 18 października 1926 roku. Ojciec był diakonem w Kościele baptystów, matka dyrektorką szkoły. Dzieciństwo Charlesa to surowe wychowanie w uporządkowanym świecie kary i winy. Kariera muzyczna młodego Chucka zaczęła się w kościele, ale najwięcej satysfakcji dawała mu gra na potańcówkach w miejscowych szkołach i klubach. Beztroska młodość to krótki okres, 18letni Chuck trafia na trzy lata do poprawczaka za włamania i kradzieże z bronią w ręku. A jednak i ten okres odosobnienia potrafił wykorzystać artystycznie: stworzył kwartet wokalny, w którym śpiewał w wolnych od przymusowych zajęć chwilach. W latach 50. ubiegłego wieku w Stanach Zjednoczonych dochodzi do prawdziwej rewolucji na rynku muzycznym za przyczyną migracji Afroamerykanów z południa USA. Na ulicach nowojorskiego Harlemu słychać jazz, w okolicach chicagowskiego targu na Maxwell Street słychać płacz elektrycznych gitar, które przejęły tematy grane do tej pory na pianinie. Berry
jest częścią tego nurtu, ale wyróżnia go styl. Gra szybciej i nie odstawia na bok pianina. Jego kompozycje są inspirowane rhythm’n’bluesem, muzyką country oraz boogi. Kiedy znalazł się w Chicago zwrócił na niego uwagę Muddy Waters. Podpisuje pierwszy kontrakt z wytwórnią muzyczną Chess Records. Znalazł się tym samym w doborowym towarzystwie: Muddy Waters, Howlin Wolf, Willi Dixon, Bo Diddley również nagrywają dla Chess. Macierzysta wytwórnia kończy działalność na początku lat 70., ale Chuck Berry ma już mocną pozycję na rock’n’rollowej scenie. Utwór Johnny B Goode z 1958 roku, którym stworzył podwaliny gatunku, jest wykonywany przez prawie wszystkich muzyków wchodzącego na scenę w latach 60. Jak głosi anegdota Keith Richards poznał Micka Jaggera tylko dlatego, że pod pachą miał płytę Berry’ego Rockin’at the Hops. Powielanie przez artystów (między innymi przez Jaggera) charakterystycznego „kaczego chodu” Berry’ego to też dowód na inspirację, której ulegli muzycy z The Rolling Stones. Nie inaczej było z zespołami mniej awangardowymi, ale pozostającymi w tym samym nurcie, jak chociażby The Beatles. John Lennon miał powiedzieć: „Gdyby rock’n’roll miał się nazywać inaczej, powinien nosić imię Chucka Berry’ego”. Beatlesi i Stonesi nagrali własne wersje jego kompozycji – Rock and Roll Music, Sweet Little Sixteen czy Roll Over Beethoven. Niestety w tym czasie Berry ponownie siedział w więzieniu, tym razem za seks z nastolatką. Jednak pomimo tych ekscesów od 1948 aż do śmierci pozostał mężem Themetty „Toddy” Suggs. Nagrywanie jego utworów przez innych artystów nie skończyło się na jednej dekadzie. On sam do śmierci miał na koncie 19 albumów studyjnych i koncertowych, wyróżnienie Grammy za całokształt twórczości, Honory w Muzeum Rock and Roll Hall of Fame, piąte miejsce na liście najważniejszych artystów wszechczasów, i siódme w zestawieniu najlepszych gitarzystów magazynu „The Rolling Stone”. U wielu wybitnych gitarzystów słychać wpływy Chucka. Po śmierci Berry’ego Keith Richards wielokrotnie podkreślał, że Chuck Berry był dla niego największą inspiracją, a wspólne występy prawdziwym przeżyciem, pomimo agresywności Berry’ego. „Chuck jest tylko jeden” – powiedział. Pośmiertna płyta artysty ukaże się 16 czerwca. „My music is simple stuff, gram to, czego chcecie słuchać” – bagatelizował swoją twórczość Chuck Berry. Być może miał rację, ale to prawdziwa sztuka w prostocie przekazać piękno. Adam Szlongiewicz
drugi brzeg |27
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
Wojciech Młynarski 1941 – 2017 – Wielmożny szaconek dla Mistrzunia. Pan jesteś naszym wielbicielem, dlatygóż ośmielamy się zarzucić pana naszą wątpliwością w chwestii braku środków na przywrócenie równowagi psychicznej. Zaskoczony Wojciech Młynarski zapytał ze zrozumieniem: – to znaczy się do przywrócenia równowagi potrzebne jest wsparcie finansowe? – W rzeczy samej Mistrzu. inteligent zawsze się dogada z inteligentem, a nie z jakiemś burakiem – skomentował sąsiad Wojtka z warszawskiego Powiśla. – dyszka będzie ok? – zapytał Młynarski, wyciągając z kieszeni banknot dziesięciozłotowy. – Mistrz poematy i inne liryki o sprawach męsko-damskich w górskim terenie pisze ślicznie, ale u Balcerowicza na kursach nie bywał i szkolenia na biuschaltera nie zaliczył. Jestem z koleżką – czyli dwuosobowym team. Jego też suszy, a pragnienie ma oceaniczne. Pan Wojtek dorzucił dychę i zdążył do teatru ateneum im. Jaracza na Powiślu na kolejny spektakl w jego reżyserii i z jego udziałem oparty na tekstach Mariana Hemara. każde wcielenie Wojciecha Młynarskiego było nie tylko niepowtarzalną perełką sceniczną, interpretacją własnych tekstów, ale również tłumaczeniem tekstów francuskich, rosyjskich. a ich wykonanie! oj! Wielokrotnie występował w londyńskim klubie ognisko Polskie, a także w Polskim ośrodku społeczno-kulturalnym – zawsze przy wypełnionej po brzegi sali, entuzjastycznie przyjmowany. Podczas występów w Londynie często mieszkał u nas. Przy śniadaniu, kilkuletnia dominika, nasza córka, słuchała Wojtka czytającego jej bajki andersena. Z zachwytem wpatrzona w niego obiecała mu przy pożegnaniu, że będzie zawsze czytała te bajki, bo jej powiedział, że są mądre i piękne – a ona chce być mądra i piękna. a on wręczył jej książeczkę – specjalne, miniaturowe wydanie Polska miłość, z dedykacją: „Mojej nieustającej narzeczonej dominice. Wojtek”. W tej maciupkiej książeczce, którą też od Wojtka dostałem, są moje ulubione piosenki i dedykacja: „dla starego kolegi – nie chodzi o wiek, lecz staż koleżeński, z uściskiem dłoni Wojciech Młynarski”. Jest ona dla mnie wspaniałą pamiątką i pamięcią czaru wspomnień. i tekstów –Bynajmniej, Z kim będzie ci tak źle jak ze mną, Prześliczna wiolonczelistka, Jesteśmy na wczasach – najwybitniejszego tekściarza, tak siebie nazywał. kompozytorów miał wielu wybitnych, m.in. Jerzy derfel, a przyjaciel jeden jedyny – Wiesław gołas. W trudnych momentach, konfliktach, ciągle powraca do mnie tekst piosenki mało znanej: W miłości słowa nic nie znaczą – nic dodać, nic ująć. Miał genialną pamięć, był mistrzem improwizacji. W studenckim klubie Hybrydy przy ul. Mokotowskiej w Warszawie, w dawnej siedzibie zakonu żeńskiego, w tym siedlisku rozpusty i potępienia przez władze PRL-u często były organizowane przez Wojtka tak zwane happeningi. Brało w nich udział około dziesięciu osób – młodzi aktorzy, studenci szkół artystycznych, plastycy, piękne dziewczyny, i stefan Friedmann. Młynarski był jeszcze wtedy studentem. dopuszczał i mnie do tych improwizowanych uciech. Podczas jednego z takich wieczorów miałem leżeć na scenie na materacu i komentować wypowiedzi innych. i gadać, co mi ślina na język przyniesie. Czyniłem to może nieco frywolnie. W pewnym momencie Wojtek nie wytrzymał, nerwy go poniosły: – Jarosz, pieprzysz za grosz. – Czy mogę się obrazić? – zapytałem. – nie! – zawył. W takim razie pocałuj mnie w dupę. – Za dużo wymagasz, na scenie kariery nie zrobisz – przewidywał mistrz. niestety, miał rację, przewidział. ale może dzięki temu
I Pan śpiewał kuplety i do dziś przy kufelku wspomni stary Polonus: nieźle śpiewałeś Felku. I zasilił na lata teatralną piechotę Pan Felek – rączka złota Pan Felek – serce złote! A ja myśl złotą ciskam z Kraju na skrzydłach wiatru: Polska zawsze jest blisko dzięki ludziom teatru. Polska mruczy markotna: czasy znowu są straszne byle gdzie nie zaglądam, ale do Felka zawsze. Wojciech Młynarski w Ognisku Polskim w Londynie Obok niego: Beata Lis, Jerzy Derfel i Jurek Jarosz
wyjechałem do Londynu, a Wojtek wielokrotnie przybywał z koncertami do ogniska Polskiego. Bardzo kochał ognisko, najstarszy oficerski klub polski w Wielkiej Brytanii. Witany serdecznie i darzony zawsze ogromną sympatią. Wielką atencją otaczał Feliksa stawińskiego, rezydenta klubu, kochanego przez wszystkich Felusia – artystę, szofera artystów, złotą rączkę, pieśniarza, gdy potrzeba było – kucharza. Feluś uwielbiał witać kobiety i je całować. adorował dzieci, miał zawsze dla nich słodycze w kieszeni. Pomagał Polakom, którzy uciekli z PRL-u w znalezieniu nielegalnej pracy, karmił, gdy byli głodni (też nielegalnie). gdy organizowałem Felusiowi w ognisku jubileusz (otrzymał medal Zasłużony kulturze), zaprosiłem Wojtka Młynarskiego, żeby przyjechał na tę uroczystość. niestety, nie mógł, ale przysłał list... taki był Wojtek – tekściarz, poeta duszy. Jurek Jarosz List do FeLiksa staWińskiego W Londynie Panie Felku Kochany piszę ten list do Pana w rytmie dość Panu znanym, w metrum Mistrza Mariana. I dla mnie i dla Pana było nie do pojęcia, że darmośmy w Ognisku szukali Jego zdjęcia. Hemar, Refren i inni wszystko Pana Kompani szczerze Panu zazdroszczę Panie Felku Kochany! Czy mgła Londyn oblekła czy słoneczko z niej wyszło Polska była daleko a zarazem tak blisko. Powracała tak prędko w sposób tak materialny dzięki Waszym piosenkom I duchom teatralnym.
Tak więc jest z Pana, Felku, ambasador prawdziwy, a to przyczyna wielka, żeby był Pan szczęśliwy. Zawsze młody i żwawy uśmiechnięty i dziarski. Ściskam Pana z Warszawy Pański
Warszawa, wrzesień 1994
28| pytania obieżyświata
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
Kto mi powie, co to jest potlacz?
Włodzimierz Fenrych
O
śnieżone szczyty wznoszą się w oddali nad horyzontem, jeśli patrzeć ku wschodowi. Jeżeli zaś spojrzeć na zachód, widać porośnięte lasem stoki gór na wyspie Vancouver. Wieś Alert Bay położona jest na małej wysepce w cieśninie pomiędzy wielką wyspą Vancouver a stałym lądem. Po obu stronach tej cieśniny mieszkał niegdyś lud Kwakiutl. Nad fiordami wcinającymi się między ośnieżone góry stoją jeszcze opuszczone ich wsie. Indianie opuścili je po wielkich epidemiach czarnej ospy pod koniec XIX wieku, niemniej na początku XX wieku domy jeszcze stały i w razie potrzeby mogły być używane. I były używane, ponieważ lud Kwakiutl zignorował kanadyjskie prawo zakazujące celebrowania potlaczu i nadal wydawał wielkie uczty, a gości podejmowano w tych opuszczonych wsiach, z dala od posterunków Królewskiej Konnej. W Alert Bay kilka osób opowiadało mi o jednej takiej uczcie. W 1921 roku wódz Dan Cranmer wydał potlacz w opuszczonej wsi na Village Island. Potlacz był wydany po to, by oficjalnie ogłosić rozwód z żoną, by wódz mógł się ponownie ożenić. Ktoś najwyraźniej o tym doniósł, bo na potlacz wkroczyła Królewska Konna i aresztowała uczestników. Aresztowanym wodzom (było ich kilku) dano do wyboru – albo oddadzą używane do potlaczu rekwizyty (maski, miedziane tarcze, stroje tancerzy), albo dostaną długie wyroki więzienia. Niektórzy ulegli i oddali maski, inni uważali, że nie wolno się poddawać, i dostali wyroki. A maski trafiły do szklanych gablot w muzeach gdzieś na wschodzie Kanady. Tam pewnie były opisane jako maski „w dawnych czasach używane do potlaczu”. Czasy się zmieniły, w 1951 roku zakaz potlaczu cofnięto. Indianie z Alert Bay wytoczyli władzom Kanady proces o nielegalną konfiskatę mienia, proces wygrali i maski zwrócono. W Alert Bay zbudowano długi dom specjalnie po to, by te maski w nim umieścić. To jest właśnie U'mista Cultural Centre, które po części funkcjonuje jako muzeum. Turyści przybywający do Alert Bay mogą sobie te maski obejrzeć. Nie są one stłoczone w szklanych gablotach. Starszyzna uznała, że dość długo były pod kluczem i skoro wróciły do domu – mają oddychać wolnym powietrzem. Długi dom zbudowano wedle dawnych wzorców, tak jak kiedyś budowano domy mieszkalne. W takich domach Indianie w tym rejonie świata mieszkali przed przybyciem białych. Charakterystyczna dla indiańskiej architektury więźba dachu wsparta na potężnych belkach, te z kolei wsparte na czterech potężnych słupach. Ściany
Wnętrze długiego domu w Alert Bay
drewniane, z tujowych desek. Wokół ścian wyeksponowane maski, na wolnym powietrzu, nie w gablotach. Nie wolno robić zdjęć, należy zachować powagę wnętrza – te maski są dla Indian święte. Bardzo różne maski. Maska Wielkiego Ludojada z Północnego Krańca Świata z wielkim dziobem, którym wydłubuje ludziom oczy w ramach przekąski. Maska dzikiego leśnego luda, w jakiego zmieniają się rozbitkowie, których czółno się wywróciło, ale im udało się dopłynąć do nieznanego brzegu i zgubili się w lesie. Maska błazna z wielkim nochalem, co to obrzuca publikę smarkami wydłubanymi z nosa, a poza tym pilnuje, by wszyscy zachowywali się na potlaczu właściwie. I wiele innych masek, a także miedzianych tarcz, bez których potlacz w ogóle nie może się odbyć. Niby mnóstwo informacji, ale tak naprawdę to jeszcze większe mnóstwo nowych pytań. Jak to – na potlaczu wydziobuje się ludziom oczy? Obrzuca publikę smarkami? Brzmi to niezbyt zachęcająco. Ale skoro jest jakaś publika, to zgodnie z logiką są jacyś wykonawcy. Wykonawcy – ale czego? No i co to za miedziana tarcza? Dlaczego jest niezbędna do potlaczu? W Alert Bay jest również sklep z pamiątkami, jak przystało na miejscowość, do której przyjeżdżają turyści. W tym sklepie jest duży ekran, na którym cały czas są pokazywane filmy dotyczące kultury Indian. Sklep nosi nazwę Szok kulturowy i jego celem, odnoszę wrażenie, jest informowanie turystów o kulturze ludu Kwakiutl, a te pamiątki to przynęta. Niektóre z tych filmów nakręciła właścicielka sklepu, Barb Cranmer, wnuczka tego wodza, który w 1921 roku poszedł do więzienia za potlacz. Inne filmy to programy BBC z lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Można się z nich dowiedzieć, że miedziana tarcza to była najcenniejsza rzecz, jaką mógł posiadać wódz, ale był to przedmiot sam w sobie bez wartości, tak jak
pieniądze. Można się też dowiedzieć, że pod koniec XIX wieku w czasie potlaczu wódz pozbywał się mienia, nie tylko rozdając je, ale też część niszcząc, na przykład w czasie pogrzebu paląc razem ze zwłokami zmarłego. To spowodowało, że władze Kanady zdelegalizowały potlacz, ponieważ cywilizowany człowiek powinien mienie gromadzić, rozdawanie i niszczenie natomiast jest barbarzyństwem. A wodzowie Kwakiutl uznali, że nikt im nie będzie mówił, co mają robić, bo tutaj to oni są wodzami, i wydawali potlacze mimo zakazu. W sklepie pracuje młody Indianien imieniem Arthur. Łatwo daje się wciągnąć w rozmowę. Wskazując jakąś postać na filmie, wykrzykuje: – To mój dziadek! Opowiada o tym potlaczu w 1921 roku, kiedy kilkadziesiąt osób poszło do więzienia. O tym, jak po zniesieniu zakazu w Alert Bay zbudowano nowy długi dom, w którym potlacze mogły się odbywać oficjalnie. Nie ten, gdzie są teraz odzyskane maski, lecz inny, na wzgórzu pod lasem. Opowiada o tym, jak w latach dziewięćdziesiątych XX wieku ten nowy długi dom został podpalony i poszedł z dymem. Podpalił go jakiś człowiek z Ameryki Południowej, który ożenił się z Indianką z Alert Bay, a potem ona go nie chciała i tak się zemścił. Barb Cranmer nawet nakręciła o tym film. Ludzie na nim płaczą, jakby stracili najcenniejszą rzecz we wsi. Ale potem zbudowano nowy, większy. Teraz tam się odbywają pokazy tańców. – My nie wierzymy w ten mit, że Indianie przyszli z Azji przez jakiś lądowy most kilka tysięcy lat temu – mówi Arthur. – My wierzymy w nasze historie, to nie są żadne mity, lecz prawda. My na przykład wierzymy, że Kwakiutl są potomkami Wielkiego Halibuta, który wyszedł na brzeg na wyspie Vancouver, o tam, naprzeciwko Alert Bay. Przybrał postać ludzką i osiedlił się w dolinie rzeki Nimpkish. Wierzymy w wizje, które nie są dla nas
pytania obieżyświata |29
nowy czas | kwiecień 2017 (nr 229)
rzeczą nadzwyczajną. Duchy przodków dają o sobie znać za pomocą wizji. Bo duchy przodków są wśród nas. Biali ludzie w to nie wierzą, ale sami czasem opowiadają o wizjach, nie będąc świadomi, że to były wizje. Na przykład kiedyś jacyś biali żeglarze płynęli fiordem, nad brzegiem którego stała indiańska wieś, mieszkańcy ich zapraszali, częstowali jedzeniem, były tańce. Potem ci żeglarze o tym opowiadali i dziwili się, jak im ludzie mówili, że wieś w tym miejscu istotnie była, ale przed 100 laty, a w międzyczasie została spalona i już dawno nikt tam nie mieszka. Oni najwyraźniej spotkali przodków, którzy im się ukazali. Albo innym razem rybacy Kwakiutl słyszeli jakąś muzykę na małej wysepce niedaleko Alert Bay. Wylądowali tam i nie słyszeli nikogo oprócz tej muzyki, ale żadnej pieśni nie potrafili rozpoznać. Wiadomo było, że kiedyś, jeszcze w XIX wieku, wioślarze Haida wracali tędy z Victorii na wyspy Haida Gwaii, ale to był czas epidemii czarnej ospy i wszyscy wioślarze zmarli na tej wyspie. Wieść o tej nieznanej muzyce, którą można usłyszeć na tej wysepce, rozeszła się. Pięć lat temu grupa Indian Haida pojechała tam, wsłuchała się w muzykę i rozpoznała swoje własne stare pieśni. Takie opuszczone wsie to między innymi Smiths Inlet i Blunden Harbour. W latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia władze skłoniły mieszkańców do tego, żeby się przenieśli do Port Hardy na wyspie Vancouver. Obiecywano im, że tam będzie już czekała na nich cała zbudowana wieś. Kiedy mieszkańcy obu wsi spakowali się i wyjechali, okazało się, że w Port Hardy czeka na nich tylko pięć domów. Postanowili więc wrócić do swoich dawnych wsi, ale kiedy do nich dotarli, okazało się, że wszystko już zostało spalone. Byłem w tej indańskiej części Port Hardy. Dziś jest tam sporo domów. Na plaży spotkałem Indianina imieniem Billy, który mi opowiadał, że niektóre z nich są całkiem zamożne. – Popatrz na tamten – mówił mi – to jest prawie jak pałac. Ten gościu ma kupę pieniędzy, jest właścicielem całej floty kutrów rybackich. Billy był jednym z tych, którzy zalewają rozmówcę potokiem słów, i pytać o nic właściwie nie trzeba. Czasami, co najwyżej, można coś wtrącić, by ten potok słów jakoś ukierunkować. Billy miał sporo do powiedzenia o potlaczu. On sam jest wodzem, ale nie w tej wsi, tylko gdzie indziej. I wydaje potlacze. Zawsze z naturalnych produktów: – No white man’s food on my feasts. A sam wódz przed potlaczem musi się duchowo oczyścić, więc idzie do lasu, rozpala ognisko i zostaje tam, aż z ogniska zostanie kupka popiołu. Kiedy wódz przychodzi na potlacz, jest odmienionym człowiekiem. – Człowiek powinien umieć pięć rzeczy – to mówiąc, Billy pokazał otwartą dłoń – powinien umieć kochać, umieć się troszczyć o innych, mówić prawdę, mieć szacunek dla innych, a przede wszystkim – tu wskazał na kciuk – powinien umieć dawać. – Jak to wszystko pogodzić z etosem wojownika? – zapytałem. – To było kiedyś, teraz uczą inaczej – wykrzyknął. – Kiedyś chłopak nie był uznawany za mężczyznę, dopóki nie przyniósł głowy wroga... W Alert Bay jest nie tylko muzeum. Jest tam też grupa taneczna o nazwie T'salala oferująca turystom pokazy tradycyjnych tańców wykonywanych na potlaczu. Odbywają się one w tym drugim długim domu stojącym na wzgórzu pod lasem. Przed długim domem jest wielki parking, najwyraźniej czasem przyjeżdża tu dużo aut, a z tyłu szumi tujowy las. Wchodzi się pomiędzy zębami wielkiej paszczy namalowanej na frontowej ścianie. Wnętrze robi wrażenie, przenosi jakby w inny świat. Belki więźby dachowej wsparte są na potężnych słupach rzeźbionych jak totemy, jaskrawo pomalowane i uskrzydlone. Podłoga jest z ubitej ziemi, a pośrodku płonie ognisko. Indianka zapowiadająca tańce, ubrana w czarno-czerwony płaszcz z naszytymi perłowymi guzikami układającymi się we wzory mówi, że wnętrze długiego domu to jest inny
Ruby Richardson, Indianka z Alert Bay
My wiemy skąd się bierze zagubienie młodzieży w dzisiejszych czasach. Zabierając się do jakiegokolwiek działania trzeba zapytać – co by powiedzieli moi dziadkowie? Bo nasi przodkowie są z nami, oni nad nami czuwają.
świat, wszelkie troski i kłótnie pozostają na zewnątrz. W długim domu panuje pokój. Opowiada, że tańce wykonywane na potlaczu są dwojakiego rodzaju – podczas pierwszej części pod postacią tancerzy przychodzą złe duchy (i są kiełznane), druga część to tańce pokoju, w czasie których rozsypywany jest symbol pokoju – orle pierze. Niegdyś potlacz trwał kilka dni, dziś raczej nie dłużej niż dwa dni. W pierwszej części tańczone są tańce hamatsa, będące częścią inicjacji młodych chłopców. Chłopcy pozostawiani są sami sobie w lesie, żywią się przez kilka dni tym, co znajdą, a wracają jako niby-ludożercy, wyjące dzikie stwory. Tańczą, wyjąc, odziani tylko w pęki trawy, a tańczące obok kobiety oswajają ich, pomagają im okieł-
znać dzikie instynkty i przywracają ich społeczeństwu. Tańce prezentowane turystom trwają tylko godzinę, ale widzimy wyjących chłopców odzianych w pęki trawy i tańczące przed nimi dziewczynki kołyszące się łagodnie, jakby chcące uśmierzyć tę dzikość. Jest też moment na taniec ptaszydła z wielkim dziobem, Ludojada z Północnego Krańca Świata. Jest taniec pokoju, tancerze odziani w gronostajowe płaszcze, na głowie wieniec z wąsów morsa sterczących pionowo, pomiędzy tymi wąsami orle pierze rozsypywane w trakcie tańca. Są też tańce duchów z lasu, na przykład taniec Bukuosa, dzikiego luda, w jakiego zmieniają się rozbitkowie. Po spektaklu zapytałem tę Indiankę w płaszczu z guzikami, czy powiedziałaby mi coś więcej o potlaczu. – Co chcesz wiedzieć? – odpowiedziała. Mówię jej wprost, że mnie zawsze najbardziej interesuje to, o czym nie mam pojęcia, a więc nie mogę o to zapytać. To, co jest ważne dla mojego rozmówcy, a nie to, co jest ważne dla mnie. Andrea (tak ma na imię moja rozmówczyni) odpowiada mi na to, że dla niej najciekawsze jest uzdrawianie. Kiedyś była pełna gniewu na kolonizatorów za to, co zrobili jej ludowi, że przez czarną ospę zabili większość ludności, a potem za pomocą szkół z internatem zabili kulturę, ale w końcu zrozumiała, że trzeba się wewnętrznie uzdrowić i przestać być zawsze ofiarą. Ona sama prowadzi warsztaty indiańskiego uzdrawiania w różnych krajach. A co do potlaczu, to tradycja została zachowana mimo zakazu. Wszystkie inne szczepy zapomniały o swojej tradycji, tylko oni ją nieprzerwanie zachowali. Inne szczepy powinny być im za to wdzięczne, a tymczasem ona sporo jeździ i nigdzie się nie spotkała z wyrazami wdzięczności. O tym indiańskim uzdrawianiu już słyszałem, opowiadała mi o tym Indianka Ruby, tutejszy pracownik socjalny. Mówiła, że oficjalne organizacje socjalne mają problemy z zaakceptowaniem jej metod opartych na indiańskiej tradycji. – Jak dzieciom opowiadasz te indiańskie brednie, to ich potem niczego nie można nauczyć – tak jej mówią. – A przecież my wiemy, skąd się bierze zagubienie młodzieży w dzisiejszych czasach. Zabierając się do jakiegokolwiek działania, trzeba zapytać – co by powiedzieli moi dziadkowie? Bo nasi przodkowie są z nami, oni nad nami czuwają. Każda dusza przed urodzeniem złożyła przodkom obietnicę, że to czy tamto na ziemi zrobi. Jeśli w ciągu życia wykonuje to, co obiecała, wówczas nie ma problemów z psychiką. Jeśli o obietnicy zapomina, wówczas przychodzą problemy – depresja, alkohol, narkotyki. Dlatego trzeba samego siebie zapytać: jaka była moja obietnica? Trzeba znaleźć odpowiedź i dotrzymać słowa – mówi mi Ruby, urodziwa młoda kobieta w okularach, z wyższym wykształceniem. Rozmawiałem z nią nie przy ognisku, lecz w oświetlonej jarzeniowym światłem sali konferencyjnej w ośrodku U'mista. Ubrana była po naszemu, rozmawialiśmy po angielsku, ale rozmawialiśmy o czymś, co nam, nie-Indianom, trudno pojąć, a już na pewno zaakceptować. Ośrodek U'mista stoi pod lasem, przy plaży. Po drugiej stronie cieśniny widać ten brzeg, na który wyszedł z morza Wielki Halibut i dał początek ludowi Kwakiutl. Na stokach gór nad tym wybrzeżem jest las, w którym młodzi chłopcy przechodzą inicjację. Wchodzi w nich wtedy zły duch Ptaka Ludojada Mieszkającego na Północnym Krańcu Świata. Chłopcy wracają z lasu, wyjąc i tylko kobiece ciepło potrafi tego ptaka okiełznać i młodych mężczyzn przywrócić społeczeństwu. To jest też ten sam las, w którym na kilka dni zaszywa się wódz, jeśli chce dla swojego ludu wydać ucztę. A gdzieś wśród fiordów pomiędzy ośnieżonymi górami są jeszcze wsie, niby opuszczone, ale duchy przodków czasem tam urządzają potlacze i zapraszają na nie przygodnych podróżnych. Duchy przodków, którym każdy, kto przychodzi na świat, składa obietnicę. Jak zwykle – nowe odpowiedzi rodzą tylko nowe pytania. Jaka to była obietnica?
30| historie nie tylko zasłyszane
nowy czas | kwiecień 2017 (229)
Kartka ze Smolic: Zgięty domem
Bernard Nowak
Z
gięty domem umierałem powoli wierząc jeszcze w siłę wyzwolenia, mimo że każdy dzień wydawał mi się coraz cięższy. Uprzedzając nadchodzące chwile chowałem twarz w poduszkę, lecz sen nie zawsze jest łaskawy. Szukałem wtedy zapomnienia na drogach długich spacerów kryjąc pod powierzchnią przypadkowych spostrzeżeń nadzieję, iż być może coś jeszcze się zdarzy. Klasyczny spokój odwiedzanego czasem parku koił mnie trochę swoim zielonym bezruchem, a roztrzepane już gdzieniegdzie brązowo-złote plamy przysparzały chwil radosnych, pachnących jak ciche wspomnienie żalu. Niekiedy spadały na mnie pierwsze krople deszczu i byłem im wdzięczny, że mogę się schronić i pozwolić sobie wreszcie na czekanie z małym sensem, by potem powracać powoli przez lekkie, czyste od chłodu powietrze. W przydomowych ogródkach niedawno mianowani dziadkowie, którzy tyle co wrócili z pracy i zdążyli zjeść
dymiący obiad, obnosili jasno ubrane nadzieje ich cichej starości. Roześmiane bobasy wygaworzały się do powracających z pralni matek. Biała bielizna połyskiwała na tle szaroniebieskiej drogi wabiąc oko gładkością i świeżym zapachem mydła. Jakże zazdrościłem im tych codziennych radości, nie mogąc ni przystać, ni nauczyć się tego rodzaju piękna. Starsi mężczyźni siedzieli na ławkach przed domem wiodąc niezobowiązujące do ciągłej wymiany myśli rozmowy i żarty. Niekiedy wchodzili na chwilę w czarny prostokąt sieni lub opuszczali głowy odpoczywając w milczeniu. Co poniektórzy przyglądali się swoim dłoniom bacznie śledząc zmiany pod pergaminową błonką skóry, co ukazawszy niebieskie żyłki i czerwone różyczki zgrubień, pozwalała im na koniec śledzić tajniki budowy ich organizmu: subtelne, wysmukłe rysunki mięśni, delikatniejące między pokrzywionymi od ciężkiej pracy kośćmi. Przybiegały do nich czasem dzieci i, wdrapując się na twarde, rozstawione góry kolan, czekały na ukrytego w jakimś zakamarku cukierka czy niesłychanie dużą szyszkę. Dalej, koło chlewa, ktoś niósł koguta z luźno wiszącymi skrzydłami i krwawiącą jeszcze szyją. Szedłem drogą mijając te płoty, zwężające się w cienką linię, zamazaną na końcu koronami drzew. Kobiety w trójkątach granatowych chust pobrzękiwały wiadrami i kręciły się w podobnych do siebie ogródkach. Przy kioskach, najpopularniejszym typie wiejskiego forum, popijali grzane już teraz piwo robotnicy w niebieskich bluzach, pogromadzeni w grupki, oparci o rowery. Tutaj toczyły się męskie rozmowy o sporcie, o synach, którzy wyjechali do miasta i mają dobrą pracę, tutaj prześcigano się w znajomości zalet czy wad wprowadzonego ostatnio na rynek motocykla – oglądano, przykucano, do-
tykano. Co dowcipniejsi obstąpili miejscowego półgłówka i częstując go piwem czy papierosami, zapytywali, doradzali sposobu, a gdy przypadkowo udawało mu się błyskotliwe zdanie, klepali dobrodusznie po wąskich plecach. Pękały w powietrzu bukiety śmiechu, piwo rozgrzewało, łagodziło ostre kontury przedmiotów. Mijałem ich wśród czerwieni mokrych jeszcze po deszczu dachów, co przywodziły na myśl ostre, falujące linie kościelnych czap, niespokojne tą dziwną drażliwością materii. Zapalone gdzieś za szybą światło gromadziło w ciepłym pokoju poruszające się po ścianach cienie. Poczułem zimno: spacer trwał tak długo, że ręce w kieszeniach płaszcza skostniały mi jak szkło. Z daleka przypomniał się wieczorny dzwon przywołujący na piątkowe nabożeństwo wypukłe jak grzybki babcie. Przed czyjąś furtką stało pogotowie i szeptały coś między sobą głupawo uśmiechające się dzieciaki, wysłane na ten czas na dwór. Jeszcze opóźniałem mój powrót, gdy wyglądający zza drzew wierzchołek domu przytłoczył mnie swą natarczywością i znowu poczułem dziwny ucisk w gardle. [1971]
Aby język giętki…
Nic dodać, nic ująć...
Lidia Krawiec-Aleksandrowicz
P Nas się czyta… …od dziesięciu lat!
ewnie wielu z nas pamięta, jak za szkolnych lat brać uczniowska – poza kilkoma wyjątkami o ścisłych umysłach – drżała przed lekcją matematyki, fizyki czy chemii. Przedmioty ścisłe – ach, cóż to był za koszmar! Równania z dwiema niewiadomymi, zadania stechiometryczne, wzory, twierdzenia, obliczania pól, średnic, przekątnych, całki, różniczki, pierwiastki, potęgi czy rachunek prawdopodobieństwa. Brrr! Uczniak dygotał ze strachu przed wywołaniem do odpowiedzi, bo zupełnie nie pojmował tych wszystkich skomplikowanych zawiłości. Różniczka? Rany! Co to jest różniczka? Dziś śmiało odpowiedziałby, że to nic innego, jak wyniczek odejmowanka. Twierdzenia i reguły wywietrzały już z głowy, zostały jednak prawidła w bardziej
nowy czas | kwiecień 2017 (229)
historie nie tylko zasłyszane |31
Pan ZenobiuSZ Motocykl Irena Falcone
Pan Zenobiusz to postać fikcyjna, jakkolwiek zdarzenia, które opisuję, miały miejsce. Są kompilacją różnych historii zasłyszanych wśród przyjaciół, niektóre zdarzenia odnoszą się do moich własnych doświadczeń.
– Już dawno nie przeczytałam żadnej książki. Kiedy byłam młoda, “pożerałam książki” – tak o moim czytaniu mówiła moja mama. Czytałam równocześnie dwie, trzy książki w tym samym czasie. Zamiast się uczyć i odrabiać lekcje – czytałam. Książki musiałam chować, bo matka ciągle na mnie krzyczała, bym zamiast czytać te fantasmagorie zaczęła się porządnie uczyć. Książki chowałam pod wanną i kiedy szlam się kapać, siedziałam w wannie godzinami i przenosiłam się w świat fantazji. Przemycałam czasami jakaś książkę do mojego pokoju i czytam po nocach przy świetle latarki pod kołdrą. Kiedy znalazłam książkę, która mnie bardzo zaciekawiła, zawsze po kilku początkowych stronach czytałam ostatni rozdział w książce. Musiałam znać zakończenie. Teraz nie muszę już chować książek pod wanna, są wszędzie: w sypialni, w salonie w altance, ale nie często po nie sięgam. – Pewnie Twoja rzeczywistość Irenko jest teraz fajniejsza i nie musisz uciekać w świat fantazji – mówi Zenek patrząc na mnie z wyrazem oczekiwania w oczach.
przystępnej formie, takie jak: Pamiętaj, cholero, nie dziel lub nie mnóż przez zero, czy też: Chemiku młody, zawsze wlewaj kwas do wody; Fenoloftaleina jak dziewczyna barwi się tylko dla zasady; Katalizator to jak księżyc dla zakochanych – nie bierze udziału w reakcji, ale ją przyspiesza. Temat rodem z nauk ścisłych pojawia się również w różnego rodzaju żarcikach. Niepomny wkuwanej wiedzy chemicznej uczniak, zapytany o to, w czym rozpuszczają się tłuszcze, rezolutnie odpowie, że w… rondlu. A dlaczego izopropanol staje w gardle, gdy się go pije? Odpowiedź dla mądrali też nie stanowi problemu – a mianowicie dlatego, że związek ten ma rozgałęziony łańcuch. Wena twórcza w tej materii jest nieskończona. Chociaż Albert Einstein twierdził, że: „Tylko dwie rzeczy są nieskończone: wszechświat oraz ludzka głupota, choć nie jestem pewien co do tej pierwszej”. W życiu codziennym bezustannie dodajemy, odejmujemy lub ujmujemy, mnożymy czy pomnażamy, dzielimy, rachujemy i podsumowujemy, tworzymy zbiory, a nawet podzbiory, czasem także redukujemy. Bywa też, że coś obciąża nasze konto, lecz nie powinno to nikogo martwić, bo w sprzyjającej nam sytuacji możemy odzyskać kredyt zaufania. Dostrzegamy coś
– Zenobiusz, zawsze próbujesz mnie sprowokować do jakichś wynurzeń osobistych – odpowiadam. Na co on się obrusza i mówi: – No, jeżeli nie chcesz mówić na ten temat, to nie zaczynaj . Ja tam myślę, że ty lubisz znać zakończenie, bo nie masz cierpliwości do życia. Życie jak się zakończy – wszyscy wiemy, to jest jedyna rzecz, którą wiemy, to właśnie zakończenie… I początek też jest taki sam dla nas wszystkich. To co jest pomiędzy, to jest najważniejsze. A jeżeli chodzi o czytanie, to ja w ogóle nie czytam książek, nigdy nie czytałem. Tylko lektury szkolne, bo musiałem. Zawsze byłem bardziej zainteresowany tym, by coś robić. Na przykład rower sam poskładałem ze starych części ze złomu. Kiedyś małe radio tranzystorowe cały miesiąc montowałem dla mamy na urodziny. Pamiętam to jakby to było wczoraj – jak ona się na to radio cieszyła. W pralni założyłem klub kulturystyczny , wieczorami graliśmy na gitarach i na perkusji, bo wszyscy chcieliśmy być jak Beatlesi. Och, to były czasy… – Zenobiusz spogląda na mnie I milknie. Po chwili milczenia mówi: – Pojechałem do Jolki po ten klucz, wiesz, mówiła, że go na tydzień zostawi pod wycieraczką – znowu milknie na chwilę. – No widzisz, ona pewnie też nie mogła się doczekać na to co będzie, albo przestraszyła się zakończenia, tak zwanego happy endu, bo klucza pod wycieraczką nie było. Zenek ma smutny wyraz twarzy i z namysłem sięga po papierosa, po czym mówi: – A mogło być fajnie, bo ja już się zdecydowałem i chciałem dla niej wszystko zostawić. Biorę Zenobiusza za rękę i mówię: – Nie martw się, może jeszcze to nie było to. Zenek wyciąga swoją dłoń z mojej i patrzy na mnie zachmurzony. Po krótkiej chwili mówi: Ja tam nie wiem, czy to było to czy nie… bo nawet nie wiem co to jest to TO czego wszyscy szukają. Ja po prostu żyję chwilą, ale tym razem się zawahałem, bo nie chciałem Danusi skrzywdzić… Nie chciałem podjąć pochopnej decyzji. A teraz jest już za późno. Moment minął,
w ułamku sekundy, oceniamy ciężar gatunkowy jakiejś sprawy i mierzymy siły na zamiary. Są chwile, gdy lewitujemy ze szczęścia, ale również grawitacja nie jest nam obca. Któż nie zna siły przyciągania? W niektórych sytuacjach zaś znajdujemy dodatnie i ujemne strony. Rozwiązujemy też życiowe równania – z jedną niewiadomą, a czasami z dwiema. Rozpatrujemy coś z jakiejś perspektywy lub roztaczamy przed kimś jakieś perspektywy, biorąc pod uwagę rozmaite czynniki czy warunki, o rachunku prawdopodobieństwa w danych okolicznościach nie wspomnę. Jeśli napotykamy jakiś problem, odwołujemy się do autorytetu czy po prostu prosimy kogoś o radę, no bo wiadomo – co dwie głowy, to nie jedna. Oczywiście wszystkie te sytuacje znajdują odzwierciedlenie w języku używanym przez nas na co dzień. Ba! Nawet uczucia można zawrzeć we wzorze matematycznym. Według Einsteina bowiem: „Jeżeli a oznacza szczęście, to a = x + y + z, przy czym x – to praca, y – rozrywki, z – umiejętność trzymania języka za zębami”. Jakaż to wspaniała recepta życiowa. A jakaż forma! Chciałoby się powiedzieć – filozoficzna definicja ujęta we wzór matematyczny. Choć należy przyznać, nie zawsze wszystkie te
klucza nie ma pod wycieraczką. – Zenek, a czy ty zapukałeś do drzwi? – No pewnie że nie, bo fakt że nie było klucza jest chyba jednoznaczny. Ona mnie już nie chce. Patrzę na Zenka i mówię powoli i z naciskiem: – Zenek, może o motorach, radiach i gitarach to ty wiesz dużo, ale na kobietach to w ogóle się nie znasz. Czasami jak nie można już wejść przez drzwi, to trzeba wejść przez okno. – No tak, żeby na mnie policję zawołała – oburza się Zenobiusz. – Irenka to nie są czasy Romea i Julii, teraz za takie rzeczy to się do ciupy idzie. Wiesz dobrze, bo sama mi o tym opowiadałaś. W dzisiejszych czasach Romeo, by nie umarł, bo siedziałby w więzieniu za napastowanie i prześladowanie Julii. Ty chyba za dużo książek się naczytałaś w swoim życiu i myślisz, że życie można napisać tak jak książkę. A sama się boisz życia i tylko rady zawsze mi dajesz. Ja to przynajmniej próbuję coś robić. Wstaję z krzesła mi mówię do Zenobiusza: – Może masz rację, może dlatego przestałam czytać, by uczyć się z książki życia. Jak widać, dużo jeszcze przede mną… Ale teraz mam dość twojej krytyki. Przyjdź jak będziesz w lepszym nastroju. Mijają dwa tygodnie. Zaczynam się zastanawiać, czy Zenobiusz się w ogóle jeszcze pojawi. Po długim czasie wzięłam książkę do ręki i zaczęłam czytać. Nagle przed domem słyszę głośne warczenie silnika spalinowego. Podchodzę do okna i widzę, że przed domem stoi lśniący motocykl, a na nim siedzi Zenek i jakaś kobieta, która właśnie ściąga kask z głowy. Jej długie włosy rozsypują się wokół jej twarzy. Wychodzę przed dom. Zenobiusz woła w moja stronę: – Irenko, to jest Jolka, przyjechałem ci pokazać motor. Podchodzę bliżej i witam się z Jolką. Zenobiusz mruga do mnie i mówi: – Miałaś rację, czasami trzeba zapukać do drzwi.
związki są takie logiczne. Powszechnie wiadomo, że z pustego i Salomon nie naleje. Praktycznie rzecz ujmując, na pewno nie. Teoretycznie zaś można się pobawić liczbami ujemnymi czy minusami w ogóle. Choć i to nie jest takie pewne, bo wśród minusów i plusów bywa niemały bałagan. Przecież – jak rzekł kiedyś Lech Wałęsa – są plusy dodatnie i plusy ujemne, czyli tak zwana wyższa szkoła jazdy. Czasami można się zatem poczuć zagubionym w tych matematycznościach. Na szczęście między tymi zawiłościami wartości jest jeszcze zero. Ale i ono może nas zwieść, co zauważył już Stanisław Jerzy Lec, który pisał: „Nie zgadzam się z matematyką. Uważam, że suma zer daje groźną liczbę”. A poza tym któż chciałby być zerem czy też znaczyć mniej niż zero? Och, ci humaniści! I wydawać by się mogło, że wszystko jest takie łatwe i oczywiste, jak dwa razy dwa. I takie logiczne. I takie dające ująć się w ramy, zawrzeć się w twierdzeniach lub wzorach niczym Einsteinowska definicja szczęścia. W przypadku tego pojęcia rzeczywiście nic nie jest skomplikowane. Wszak szczęście – za Albertem Schweitzerem – to jedyna rzecz, która się mnoży, gdy się ją dzieli. Przecież to proste. Nic dodać, nic ująć…
3P[NPXB
3FQPSUBš
1P DP EP -POEZOV QS[ZKFDIBÂŽ QSF[ZEFOU 8SPDÂŽBXJB
od rewolucji do ewolucji – wybiórczy kalejdoskop 10-lecia
6D[FMOJB HE[JF NĂŽXJ TJĂ… KĂ…[ZLBNJ B XJFMPLVMUVSPXPwĂ KFTU KFK LPÂŽFN OBQĂ…EPXZN
/S
1*€5&, QBzE[JFSOJLB *44/
S USPKBOPXJD[!OPXZD[BT DP VL 5 (86 OBKXJĂ…LT[F CSZUZKTLJF [XJ”[ LJ [BXPEPXF QPTUBOPXJÂŽZ X TQPTĂŽC [EFDZEPXBOZ XBMD[ZĂ P QSBXB QSB DPXOJD[F 1PMBLĂŽX 8 OBKCMJšT[” OJF E[JFMĂ… X (MBTHPX PECĂ…E[JF TJĂ… QJFSX T[F [PSHBOJ[PXBOF QS[F[ UFO [XJ”[FL PUXBSUF TQPULBOJF [F XT[ZTULJNJ [BJO UFSFTPXBOZNJ 1PMBLBNJ 5 (86 OJF KFTU KFEOBL QJPOJFSFN r QPEPCOF TQP ULBOJF [PSHBOJ[PXBÂŽZ KVš X #SBEGPSE [XJ”[LJ [BXPEPXF "NJDVT ;XJ”[LPXDZ [ 5 (86 [EBK” TPCJF TQSBXĂ… šF XJFMV QSBDPEBXDĂŽX OJF QS[FTUS[FHB QSBXB ;CZU EÂŽVHJF HPE[J OZ QSBDZ OJFV[BTBEOJPOF QPUS”DFOJB [ [BSPCLĂŽX OJFXZQÂŽBDBOJF XZOBHSP E[FĂŒ [B VSMPQZ J DIPSPCPXF 5P UZMLP D[Ă…wĂ QS[FXJOJFĂŒ KBLJDI EPQVT[D[BK” TJĂ… QSBDPEBXDZ 1PMBDZ D[Ă…TUP OJF EP DIPE[” TXPJDI QSBX CP BMCP OJF PSJFO UVK” TJĂ… X QS[FQJTBDI BMCP OJF [OBK” BOHJFMTLJFHP BMCP QP QSPTUV CPK” TJĂ… šF TLBSHB OB XBSVOLJ QSBDZ TQPXP EVKF JDI [XPMOJFOJF 1S[FETUBXJDJFMF 5 (86 [BNJFS[BK” UP [NJFOJĂ r 5P QJFSXT[F UFHP UZQV TQPULBOJF X 4[LPDKJ XJĂ…D OJF XJFNZ JMF QS[ZK E[JF PTĂŽC r NĂŽXJ b/PXFNV $[BTPXJp "OESFX #SBEZ [ PEE[JBÂŽV 5 ( X (MBT HPX .ĂŽXJ KFEOBL šF OB QPEPCOF TQP ULBOJF [PSHBOJ[PXBOF QS[F[ )PVTJOH "TTPDJBUJPO EXB UZHPEOJF XD[FwOJFK QS[ZT[ÂŽP PLPÂŽP UZTJ”DB PTĂŽC ;XJ”[ LPXDZ XJFS[” XJĂ…D šF X OJFE[JFMĂ… TBMB CĂ…E[JF QFÂŽOB 0D[ZXJwDJF CĂ…E” OBNBXJBĂ OB XTU”QJFOJF EP [XJ”[LV BMF QS[FEF XT[ZTULJN DID” QPJOGPS NPXBĂ 1PMBLĂŽX P QS[ZTÂŽVHVK”DZDI JN QSBXBDI J [BPGFSPXBĂ QPNPD QPUS[F CVK”DZN " QPNBHBK” XT[ZTULJN OJF UZMLP OBMFš”DZN EP [XJ”[LV r 0CFD
OJF QSPXBE[JNZ PLPÂŽP TQSBX P OB SVT[FOJF QSBX QSBDPXOJD[ZDI 1PMB LĂŽX r NĂŽXJ #SBEZ 8 XJĂ…LT[PwDJ T” UP QPKFEZOD[F QS[ZQBELJ [CJPSPXZDI QP[XĂŽX CZÂŽP LJMLB r EPEBKF 1S[ZOBMFšOPwĂ EP [XJ”[LV NPšF NJFĂ KFEOBL J UĂ… LPS[Zwà šF QSB DPEBXDB JOBD[FK CĂ…E[JF QBUS[ZÂŽ OB b[XJ”[LPXDBp OBXFU KFwMJ KFTU PO DV E[P[JFNDFN J OJF QPTÂŽVHVKF TJĂ… QÂŽZO OJF BOHJFMTLJN *MV KFTU X UFK DIXJMJ [XJ”[LPXDĂŽX 1PMBLĂŽX +BL OB PHĂŽMO” MJD[CĂ… D[ÂŽPOLĂŽX X DBÂŽFK 4[LPDKJ UZT OJFXJFMV r NPšF LJMLVE[JFTJĂ…DJV "OESFX #SBEZ NB KFEOBL OBE[JFKĂ… šF UP TJĂ… [NJFOJ QP OJFE[JFMOZN TQPULB OJV r +FwMJ CĂ…E[JF VEBOF UP OB QFXOP QS[ZCĂ…E[JF OBN TQSBX P OBSVT[FOJF QSBX QSBDPXOJD[ZDI J CZĂ NPšF OP XZDI D[ÂŽPOLĂŽX r NĂŽXJ 1P[B UZN KFwMJ OBKCMJšT[B OJFE[JFMB PLBšF TJĂ… TVLDFTFN [XJ”[FL OB QFXOP [PSHB OJ[VKF QPEPCOF TQPULBOJB X JOOZDI NJBTUBDI 4[LPDKJ " DP [ SFT[U” LSBKV +BL TJĂ… EPXJF E[JBÂŽ b/PXZ $[BTp X MPOEZĂŒTLJFK DFOUSBMJ 5 (86 UFHP UZQV TQPULBOJB OJF PECZXBK” TJĂ… X JOOZDI D[Ă…wDJBDI LSBKV 4[LPDLJ PEE[JBÂŽ KFTU UVUBK QJP OJFSFN $P OJF [OBD[Z šF X -POEZ OJF [XJ”[FL OJF CSPOJ QSBX 1PMBLĂŽX 8 TUPMJDZ 8JFMLJFK #SZUBOJJ [XJ”[FL [BKNVKF TJĂ… SBD[FK HSVQBNJ [BXPEP XZNJ r OQ TQS[”UBD[FL LJFSPXDĂŽX r B OJF FUOJD[OZNJ 0CFDOJF USXB TQSB XB QS[FDJX ĂĄSNJF USBOTQPSUPXFK [ QĂŽÂŽ OPDOP XTDIPEOJFHP -POEZOV X LUĂŽ SFK OBSVT[POP QSBXB QSBDPXOJD[F LJMLVE[JFTJĂ…DJV QPMTLJDI LJFSPXDĂŽX %PLPĂŒD[FOJF OB TUSPOJF
,VMUVSB .PEFMF .PEJHMJBOJFHP
5B USBHFEJB XTUS[”TOŎB OJF UZMLP QPMTL” TQPŽFD[OPwDJ” X 4[LPDKJ J TBNZNJ 4[LP UBNJ XS[FwOJB X LPwDJFMF QX wX 1BUSZLB QPMJDKB PELSZŽB [XŽPLJ [BHJOJPOFK QJÅà EOJ XD[FwOJFK MFUOJFK "OHFMJLJ ,MVL OB [EJÅDJV 1PEFKS[BOZN P UP CSVUBM OF NPSEFSTUXP KFTU 1FUFS 5PCJO TLB[BOZ X SPLV [B HXBŽU OB EXÎDI MFU OJDI E[JFXD[ZOLBDI J [XPMOJPOZ QS[FEUFSNJOPXP [ XJÅ[JFOJB EXB MBUB UFNV
2014
LONDON 10 (208)
2014
FREE ISSN 1752-0339 ISSN 1752-0339
Przez trzy dni polska muzyka królowała nad Tamizą. Mistrzem ceremonii był Nigel Kennedy – największy ambasador polskiej kultury.
Âť4-5
Âť3
Rosyjskie śledztwo budzi wątpliwości Niedaleko miejsca, w którym rozmawiamy, mieści się Muzeum Szpiegostwa. Umieszczono w nim slogan: „nic nie jest takie, jakie się wydaje�. To waşne hasło, gdy ma się do czynienia z tego typu katastrofami. Wraz ze znajomymi zebraliśmy 44 pytania, na które mimo publikacji raportu Międzypaństwowego Komitetu Lotniczego wciąş nie znamy odpowiedzi. Zaczęliśmy równieş gromadzić przypadki jawnych kłamstw. I mamy juş 27 przykładów kłamstw, które trafiły do mediów i przez jakiś czas obowiązywały.
TAKIE CZASY
Âť6-7
#JPHSBåB .PEJHMJBOJFHP B SBD[FK KFHP MF HFOEB XQJTVKF TJÅ EPTLPOBMF X TUFSFPUZQ BSUZTUZ QPD[”ULV VCJFHŽFHP XJFLV ;BCÎKD[P QS[ZTUPKOZ QPDIPE[”DZ [ 5PTLBOJJ r LSBJOZ HFOJVT[ÎX SFOFTBOTV r D[ŽPOFL QBSZTLJFK CPIFNZ .POUNBSUSFnV J .POUQBSOBTTF nV VšZXBŽ LPCJFU OJF TUSPOJŽ PE BMLPIPMV IBT[ZT[V J LPLBJOZ ;NBSŽ r KBLšF CZ JOB D[FK r QS[FEXD[FwOJF X XJFLV [BMFEXJF US[ZE[JFTUV QJÅDJV MBU OJFEPDFOJPOZ QS[F[ XTQΎD[FTOZDI
Gry wyborcze
/B 8ZTQJF
Sentymentalna podróş po Londynie
3BTJTUPXTLJF BUBLJ OB QSBDPXOJLĂŽX QS[FUXĂŽSOJ SZCOFK
LONDON 03 (201)
5ZN LUĂŽS[Z UĂ…TLOJ” [B QPMTLJNJ .B[VSBNJ QSPQPOVKFNZ PEXJFE[FOJF -POEPO 8FUMBOE $FOUSF MPOEZĂŒTLJFHP DFOUSVN E[JLJFK QS[Z SPEZ [BKNVK”DFHP D[UFSE[JFwDJ BLSĂŽX PUXBS UZDI UFSFOĂŽX QPENPLÂŽZDI +FTU UP QJFSXT[Z T[UVD[OJF TUXPS[POZ UFHP UZQV SF[FSXBU QS[ZSPEZ X TFSDV NFUSPQPMJJ OB wXJFDJF 5VUFKT[Z UFSFO CZÂŽ OJFHEZw QS[F[OBD[POZ EP HSPNBE[FOJB XPEZ EMB -POEZOV ;BKNPXB ÂŽZ HP D[UFSZ PHSPNOF [CJPSOJLJ XPEOF
3PCFSU 5SPKBOPXJD[
09 (207)
2014
ISSN 1752-0339 ROZMOWA NA CZASIE
Rys. Andrzej Krauze
1SBDPXOJDZ QPE TLS[ZEÂŽBNJ
%[JLB QS[ZSPEB X wSPELV NJBTUB
Fot. Joanna Ciechanowska
;JFMPOZ -POEZO
7-21 June 2010 10 (146) FREE ISSN 1752-0339
cover design by Joanna Ciechanowska, silhouettes by Gosia Ĺ apsa-Malawska
8JFMLB #SZUBOJB – ;XJ”[LJ [BXPEPXF
LONDON
LONDON
Czyli relacja jak najbardziej subiektywna z jednodniowej wizyty marszałka Sejmu, p.o. prezydenta i kandydata na prezydenta Bronisława Komorowskiego w Londynie. 20 czerwca Polacy wybiorą prezydenta RP. Czy gry wyborcze pomogą nam w tej decyzji?
Âť12
CZAS NA WYSPIE
Londyn. Miasto Big Bena i London Eye. Miasto Tate Modern i Katedry św. Pawła. Ale teş Beatlesów, Sex Pistols i Oasis. Nic więc dziwnego, şe o stolicy Wielkiej Brytanii traktuje tak wiele piosenek. Nic teş dziwnego, şe tyle tu miejsc związanych z gigantami muzyki rockowej.
(SJNTCZ UP NJBTUP P KFEOZN [ OBKXZšT[ZDI XTLBzOJLÎX CF[SPCPDJB OB 8TDIPEOJN 8ZCS[FšV ;BLŽBEZ QS[FUXÎSTUXB SZCOFHP J JOOF åSNZ TQPšZXD[F XDJ”š KFEOBL OB S[FLBK” OB OJFEPTUBUFL XZLXBMJåLPXBOZDI QSBDPXOJLÎX EMBUFHP XJÅD [EFDZEPXBOP TJÅ [BUSVEOJà QSBDPXOJLÎX [ 1PMTLJ J JOOZDI LSBKÎX CZŽFHP CMPLV XTDIPEOJFHP
Lady Panufnik na tle portretu swojego męşa Andrzeja Panufnika
Âť14
FELIETIONY
Święte krowy 1PE[JFM TJÅ TXPJNJ VXBHBNJ J QS[FNZwMFOJBNJ
Kaşdy naród ma swoje święte krowy. Stara emigracja londyńska teş ma swoją. Profesora Władysława Bartoszewskiego. Sam się tak kiedyś nazwał. A było to w styczniu w 1997 roku. Stał profesor na podium w POSK-u i czarował publikę. Pewna leciwa emigrantka orzekła z uwielbieniem: – Ach, jego moşna słuchać bez końca. Na co jej towarzysz odparował, şe na szczęście wszystko ma swój koniec. I wybył z sali.
MJTUZ!OPXZD[BT DP VL
3&,-"."
# ! ! !
Âť19
PYTANIA OBIEĹťYĹšWIATA
Dlaczego w parku przy Fanhams Hall rosnÄ… strzeliste sosny?
"
ROK PANUFNIKA > 16
>05
>25
NIKT NIE NARZEKA, ŝE DO WIELKIEJ BRYTANII PRZYJEŝDŝAJĄ ZAGRANICZNI BANKIERZY‌ LONDON
LONDON
16-29 stycznia 2010 1 (137) FREE ISSN 1752-0339
2014 01 (199) FREE ISSN 1752-0339
working with
NEW TIME
ORLA.fm
www.nowyczas.co.uk
LONDON 18 APRIL 2008 15 (80) nowyczas.co.uk FREE
SĹ‚awa Harasymowicz
CZAS NA WYSPIE
Adam Zamoyski
Âť6-7
Private Eye o Fawley Court Wpływowy i opiniotwórczy brytyjski magazyn Private Eye opublikował 8 stycznia br. w stałej kolumnie Nooks and Corners materiał na temat próby sprzedaşy Fawley Court. Ten satyryczny dwutygodnik, mający 700 tys. nakładu, który bezlitośnie wydobywa na światło dzienne wiele skandali şycia publicznego jest lekturą obowiązkową posłów do parlamentu, księgowych, prawników etc.
KULTURA
Âť14
Waldemar Januszczak
WĘDROWKI PO LONDYNIE
Âť22-23
Krótka Eldorado, czy opowieść betonowe slumsy o Zosi i Henrim Od wyglądu nie mniej fascynująca jest Była przyjaciółką francuskiego rzeźbiarza Henriego Gaudiera. Mieszkali razem w Londynie – ona czterdziestoletnia Polka z przeszłością kilku związków, on niedoświadczony dwudziestolatek, początkujący artysta. Henri Gaudier dodał nazwisko Zosi (w odmianie şeńskiej) do swojego, jako symbol ich związku, jedyny, bo ślubu nigdy nie wzięli.
historia brutalistycznych osiedli, silnie powiązanych z powojennymi ideami państwa opiekuńczego. W zamyśle miały one stać się eldorado dla klasy pracującej, w większościzmieniły się w betonowe slumsy. Ale niektóre z nich są teraz miejscami porządanymi, co świadczy o tym, şe to ludzie tworzą miejsce, a w brutalistycznych potworach da się şyć, jeśli tylko dać im tylkko trochę miłości.
Jak zinterpretować to, co od kilku lat dzieje się w Fawley Court? Zła wola, ignorancja czy nieporadność w zarządzaniu dobrem zgromadzonym przez dwa pokolenia? Jak powinna zareagować polska społeczność w Wielkiej Brytanii na pomysł wystawienia na sprzedaş symbolu naszej obecności w Wielkiej Brytanii po II wojnie światowej? Oburzeniem czy współczuciem? Gniewem czy obojętnością? U wielu sprawa ta wywołuje uczucie smutku i rozczarowania. Czy moşna wyznaczyć cenę wartościom, które do tej pory wydawały się nie podlegać prawom rynku? Czy moşna zlicytować świadectwa nadziei i bohaterstwa? Smutne, şe Marianie zachowują się tak, jakby trzeba im było to tłumaczyć. Sprzedaş Fawley Court prowokuje pytania o teraźniejszość i przyszłość polskiej społeczności w Londynie i na Wyspach, o jej toşsamość i zdolność samoorganizacji. Czy jesteśmy jeszcze jedną etniczną grupą w strukturze współczesnej wieşy Babel, rozpoznającą się jedynie przez obyczajowe przyzwyczajenia, czy teş stać nas na wysiłek podtrzymywania pamięci i kształtowania wizji przyszłości? Dla stworzenia wspólnoty i wychowania jednostki waşne jest połączenie tych dwóch elementów. Zdawał sobie z tego sprawę załoşyciel Fawley Court, ksiądz Józef Jarzębowski. Dlatego w szkole, którą załoşył w 1953
LONDON 21 September 2010 14 (150) FREE ISSN 1752-0339
LONDON 6-20 kwietnia 2010 6 (142) FREE ISSN 1752-0339
CZAS NA WYSPIE
Âť3
Zaginiony pomnik Chopina znaleziony
THE POLISH WEEKLY
Jest rok 1975, dokładnie 26 lutego. W londyńskim South Bank przed głównym wejściem do Royal Festival Hall ma się odbyć długo oczekiwana uroczystość odsłonięcia pomnika Fryderyka Chopina. Pomnik odsłonięto. Kiedy zniknął z tego prestişowego miejsca? I gdzie się znalazł?
WYBORY POWSZECHNE W UK
Âť6-7
Trzecia droga konserwatystów Więzy społeczne, wyrównywanie szans, ekologia i walka z dyskryminacją – takim językiem brytyjska lewica operuje od lat. Ale dziś na Wyspach mówią nim konserwatyści. Kampania wyborcza w Wielkiej Brytanii nabrała impetu po tym, jak premier Gordon Brown 6 kwietnia poprosił królową Elşbietę II o rozwiązanie parlamentu. Wybory powszechne odbędą się 6 maja.
KOMENTARZE
Komu potrzebny jest
Wojciech Goczkowski
Carolina Khouri – urodzona w Libanie, wychowana w Polsce, mieszkająca w Londynie artystka zaprezentuje swoje prace z serii Strictly Woman 22 stycznia podczas Szalenie Snobistycznego Balu Artystycznego. Krypty kościoła St. George the Martyr, Borough High Street. Zapraszamy. 32
Trzecia część filmu Immigration; Inconvenient Truth będzie pokazana w Channel 4 w najblişszy poniedziałek, 21 kwietnia, o godz. 20.00.
NEW TIME
Artykuł ten nie powstał w celu obraşenia lub zgorszenia kogokolwiek, a szczególnie Zgromadzenia Księşy Marianów, którego zasługi i pracę misyjną doceniam i szanuję. Ale w obliczu gorszących faktów, których wszyscy jesteśmy świadkami, zachowanie milczenia jest prostą drogą do cynizmu i oschłości serca – na to nikt nie moşe sobie pozwolić, a na pewno nie za cenę zachowania „świętego spokoju�.
Stanisław Frenkiel „Ucieczka Kwika� ok. 1970 olej na płótnie
POSK–50 lat i jeszcze więcej
Strictly Woman
Czy kradniemy Brytyjczykom pracę? DIMITRI COLLINGRIDGE z Channel 4: – Problem polega na tym, şe nic nie kradniecie. Praca jest. Brytyjczycy nie chcą wykonywać pewnych prac, a ktoś je musi wykonać. Polacy pracują cięşko, są lepiej wykwalifikowani i paradoksalnie zmuszają Brytyjczyków do zmiany kwalifikacji. Z autorem programu o imigrantach rozmawia Aleksandra Šojek-Magdziarz
Obawiam się, şe wraz z nasileniem się róşnych unijnych kontroli badających procedury rozdziału przez Polskę europejskich dotacji okaşe się, şe po 2013 roku kraj zostanie obciąşony sporym rachunkiem, na jaki złoşą się wydat-kowane nieprawidłowo kwoty, które trzeba będzie do Brukseli zwrócić. Pytanie – kto je zwróci?
Fawley Court? znalazło się miejsce dla muzeum polskiej historii i polowego ołtarza w pałacowej kaplicy. Dzisiejsi następcy księdza Jarzębowskiego wydają się tego nie rozumieć. Zdałem sobie z tego sprawę, gdy po raz pierwszy odwiedziłem Fawley Court w 2005 roku. Pojechałem, zachęcony przez spotkanych w Londynie Polaków, którzy opowiedzili mi o moşliwości zwiedzenia Muzeum i poznania historii bohaterskiego księdza. Zgromadzenie Marianów kojarzyło mi się z Licheniem i kilkoma wykładowcami z czasów studiów. Kiedy wyjeşdşałem z Fawley Court moja wiedza poszerzyła się o wiele nowych faktów, ale niestety poznałem teş w pełni czym są tzw. „mieszane uczucia�. Powodem moich wewnętrznych niepokojów była rozmowa z jednym z zakonników na temat przyszłości wspomnianego ołtarza. W opinii Marianina ołtarz powinien zostać usunięty z prezbiterium, poniewaş jego symbolika nie koresponduje ze współczesnością, a militarne elementy (skrzydła husarskie i głownia miecza) fałszują pokojowe przesłanie chrześcijaństwa. Wizerunek Matki Boskiej Ostrobramskiej nie został poddany krytyce, ale juş jego historyczne związki z Kultem Miłosierdzia Bo-
şego przedstawiały się mojemu rozmówcy dosyć mgławicowo i mętnie. Z naszej dyskusji wynikało, şe tym co powstrzymuje Ojców Marianów przed przeniesieniem ołtarza do muzeum jest obawa przed reakcją, juş coraz mniej licznych, ale wciąş şyjących ludzi z pokolenia, którego doświadczenie ten ołtarz przekazuje. Teraz juş wiem (fakty o tym mówią), şe zdaniem Marianów równieş cała posiadłość nie odpowiada nowym czasom. Otóş głębokim nieporozumieniem jest myśleć, şe ołtarz i Fawley Court jest dzisiaj potrzebne wojennemu pokoleniu. Dla nich spełniły juş swoją rolę. Dawały oparcie w czasie wojny i chroniły przed upadkiem w rozczarowanie i bezradność po przegranej wojnie. Przesłanie, jakie niesie niechciany ołtarz i jego otoczenie potrzebne jest przede wszystkim młodemu pokoleniu. Myślę, şe w ten sposób rozumował równieş ksiądz Jarzębowski gromadząc pamiątki po Powstaniu Styczniowym i zachowując świadectwa czasów jemu współczesnych. Jak prowadzić pracę wychowawczą i duszpasterską nie mogąc pokazać materialnych świadectw ludzi, którzy w najtrudniejszych momentach swojego şycia, Polski i historii Europy nie utracili wiary i nadziei?
Âť11
Kto zapłaci?
Fawley Court to nie historyczne sentymenty, ale miejsce, które powinno naleşeć do przyszłości. Historia w nim opowiedziana moşe słuşyć następnym pokoleniom. Gdyby takiego miejsca nie było, naleşałoby je stworzyć. Święto Zesłania Ducha Świetego, obchodzone co roku w Fawley Court, wyznacza horyzont myślenia o przyszłości tego ośrodka, który musi wrócić do idei prowadzenia pracy edukacyjnej w poszerzonej i unowocześnionej formule. Jest w Fawley Court wystarczający potencjał, aby stało się centrum spotkania ludzi z róşnych ras, kultur i narodów, którzy potrafią się porozumieć mimo róşnic języ-
kowych i cywilzacyjnych. W ten sposób powstałaby równieş przestrzeń, w granicach której pojawiłaby się szansa podzielenia się z innymi własną historią i pamięcią pokoleń, co w kontekście zachodzących procesów jednoczenia się Europy ma wyjątkowe znaczenie. Wszystko jednak wskazuje na to, şe władze Zakonu Marianów wolą widzieć przyszłość Europy bez historii Polski. Przeniesienie zbiorów księdza Jarzębowskiego do Lichenia jest tego wystarczającym dowodem i şadne słowa wyjaśnień nie mogą usunąć sprzed oczu tych niemoşliwych do zaakceptowania faktów.
FAWLEY COURT
Âť12
The Mackenzies of Fawley‌ the Chairman of Fawley Court Old Boys paid a visit to Scotland, to meet with Fawley's original owners the Mackenzie family, and Lady Mackenzie herself, to try and unravel or indeed dispel some of the myths linked to the Poles-inexile purchase of 1952. The visit proved welcoming, interesting, and in no small measure rewarding‌
KULTURA
Punktem kulminacyjnym wizyty papieşa Benedykta XVI na Wyspach była beatyfikacja XIX-wiecznego słynnego teologa i duszpasterza, kardynała Johna Henry’ego Newmana. Papieş wskazał go jako wzór świętości i şywotności Kościoła na ziemi brytyjskiej. Jego popiersie w Fawley Court (na zdjęciu) towarzyszyło Polakom w ich emigracyjnych losach. Było teş duchową inspiracją wychowanków Divine Mercy College.
Wizyta Benedykta XVI
Âť19
Âť4-5
Jasna Polana Stary człowiek opuszcza swój dom i umiera na jakiejś zabitej deskami stacyjce. Tym człowiekiem jest najbardziej znany i kontrowersyjny, przynajmniej pod koniec şycia, pisarz Lew Tołstoj. W następstwie tej śmierci Astapowo, nikomu nieznana dziura w guberni riazańskiej, zaczyna coś znaczyć na literackiej mapie. Awans jest zupełnie nieoczekiwany, ale zgonu autora Wojny i pokoju naleşało się spodziewać.
Zapewne niejeden przechodzień, który znalazł się w Wielki Piątek w poblişu Borough Road i Borough High Street, zastanawiał się, skąd się wzięło to białe UFO na kółkach. Ogromne jajo toczone z zapałem i siłą przesłania przez kilku artystów przemieszczało się ze studia rzeźbiarza Wojciecha Sobczyńskiego, gdzie zostało mozolnie skonstruowane, na miejsce wystawy – czyli do ogrodu kościoła St George the Martyr w Borough. 4-5
Tragedy and Triumph
Âť6-7
czytaj prasÄ™, bÄ…dĹş mÄ…dry LONDON
2014
2015
nowy czas
[01/211] LONDON FREE ISSN 1752-0339
11/12 (209-210)
LONDON
FREE ISSN 1752-0339
June 2013 6 (192) FREE ISSN 1752-0339
Rys. Joanna Ciechanowska
nowyczas.co.uk Rys. Andrzej Krauze
Naszym wiernym Czytelnikom, Współpracownikom, Reklamodawcom radosnych świąt Boşego Narodzenia, duchowej odnowy i chwili refleksji przed wejściem w Nowy 2015 Rok şyczy redakcja „Nowego Czasu�
szczegóły na str. 6
LONDON
4/221 2016
czerwiec
FREE ISSN 1752-0339
LONDON
15-29 marca 2010 5 (141) FREE ISSN 1752-0339
nowy czas
30 January – 12 February 2010 2 (138) FREE ISSN 1752-0339
FAWLEY COURT
NEW TIME
www.nowyczas.co.uk
Ach, cóş to był za bal‌
Wstrzymana ekshumacja
nowyczas.co.uk
LONDON
Âť4
Decyzja sądu przyszła w ostatniej chwili – księşa marianie planowali ekshumację na poniedziałek 15 marca. Przygotowując się do niej usunęli juş płytę nagrobną o. Józefa, krzyş i wykopali otaczający grób bukszpan. Zdjęcia, jakie udało się zrobić 11 i 13 marca są poraşające. Wydaje się, şe grób jest juş pusty, ale firma mająca przeprowadzić ekshumację zapewniła nas, şe szczątki o. Józefa Jarzębowskiego nie zostały naruszone i nadal znajdują się w grobie, pomimo usunięcia płyty nagrobnej.
Piotr Skrzynecki z krakowskiej Piwnicy pod Baranami zwykł mówić: zabawmy się, bo kto nas zabawi, jak sami się nie zabawimy? No to się zabawiliśmy. Pierwszy Szalenie Snobistyczny Bal Artystyczny za nami. Relacja na stronie. Poczytajcie, poczytajcie‌
Âť11
FELIETIONY
Na czasie Grzegorz Małkiewicz: Znajomość własnej historii i pamięć o zmarłych przodkach to elementarne zasady kaşdej społeczności. Czy 14-letnie dziecko zasłuşyło na najgorszą klątwę – „nie zaznasz spokoju nawet po śmierci�? Wituś Orłowski zasłuşył na więcej. Stał się symbolem wygnania, nadziei i pojednania. W swoim krótkim şyciu odbył daleką drogę, ale zrządzeniem losu, ta droga nie ma końca.
LUDZIE I MIEJSCA
Âť14
Twórczy apetyt nadal wielki Wojciech Sobczyński: Tomasz Stańko występuje najczęściej jako lider kwintetów lub kwartetów, proponując własne kompozycje, na kanwie których opiera się improwizacyjna współpraca zespołu. Jest to proces fundamentalnie nowoczesny i stale budujący nowe, współczesne brzmienie. Tak jest teraz, tak teş było od samego początku jego kariery, którą obserwowałem z bliska jako jego kolega jeszcze za licealnych czasów w Krakowie.
ARTERIA
arteria & nowy czas zapraszajÄ… artystĂłw i dzieci na WIELKÄ„ AKCJĘ malowania GIGANTYCZNEJ PISANKI w kryptach koĹ›cioĹ‚a St. George the Martyr Borough High Street,London, SE1 1JA (naprzeciwko Borough Station) 3 kwietnia od godz. 11.00 do 14.00.
Âť15
Nie strzelać do fotografa
SĹ‚awa Harasymowicz
CZAS NA WYSPIE Street Photography, czyli fotografia uliczna jest gatunkiem zagroşonym. Fotograf rejestrujący şycie na gorąco staje się coraz częściej osobą podjerzaną o – w zaleşności od wyobraźni stróşa porządku – terroryzm, pedofilię, etc. Robienie zdjęć w miejscach publicznych nie jest wprawdzie zabronione przez prawo, ale w sprzyjających warunkach, a takie niestety władze sobie stworzyły, zawsze jakiś przepis moşna znaleźć. Czy nasze czasy zapisze tylko wszechobecna kamera policyjna? Damian Chrobak nie wyobraşa sobie robienia zdjęć w innych warunkach. To właśnie ulica, w dodatku londyńska (bajeczne miejsce dla fotografa – jak mówi) jest najbardziej inspirująca.
Âť3
W siódmym niebie nienawiści Od dawna juş obserwuję toczącą się w internecie wojenkę, jaką Polacy w kraju wypowiedzieli emigracji. To, co dzieje się na forach, co wypisuje w komentarzach pod publikowanymi przez portale doniesieniami, jest z jednej strony ambarasujące, z drugiej zaś – niepokojące i skandaliczne.
FELIETONY
Âť11
Na czasie W tygodniku „Cooltura� z dn. 16 stycznia br. Piotr Dobroniak ogłosił swoje światopoglądowe credo: „Było – nie ma�. Trzeba przyznać, tytuł efektowny. Niczym z „Ziemi obiecanej� Reymonta, lepiej znanej w adaptacji Andrzeja Wajdy: „Pieniądze? Jakie pieniądze? Pan masz złote rybki w głowie�. W tym cytacie mogą odnaleźć się emigranci, którzy przypominają o swoich datkach na Fawley Court.
SPECTRUM
Âť14
KULTURA
Âť19
CZAS RELAKS
Grey uniforms, Solidny dom snow and budowany goalkeepers ze słów Growing up in Britain as a half Pole during the 80s and 90s had a considerable downside. Poland’s reputation was worth less than the zloty, to the average Brit Poland was a grey, backward hell-hole where everyone drove a tank and as such one could expect to be ridiculed or painfully patronised, unless‌
Ziba Karbassi: – Zaczęłam pisać, kiedy byłam bardzo młoda. Przywiozłam tu swoje wiersze. Zawsze tak było, şe cokolwiek zaczynałam budować, to potem traciłam. Tym razem postanowiłam zbudować solidny dom z języka, ze słów i wierszy. Taki, którego nikt mi juş nie odbierze.
Âť26
O zdrowiu z natury czerpanym Czy ocet moşe mieć lecznicze właściwości. Odpowiadam TAK! Na pewno ma wpływ na obnişenie poziomu cholesterolu w organizmie. PROSTE... popijając ocet „odkamienimy� swoje naczynia krwionośne... A to prowadzi do poprawy krąşenia. Pijmy go jednak z umiarem‌
LONDON LONDON
LONDON
1-14 marca 2010 4 (140) FREE ISSN 1752-0339
4-17 December 2010 19 (155) FREE ISSN 1752-0339
26 June – 9 July 2010 11 (147) FREE ISSN 1752-0339
NEW TIME
www.nowyczas.co.uk
Ksiąşę Karol w POSK-u DRUGI BRZEG
Âť3
Przyjaciółka Renata Renata miała do mnie pretensje, şe nie szanuję jej w roli Pani Generałowej. Nie mogłam jej wytłumaczyć, şe nie ma to dla mnie najmniejszego znaczenia czy jest wdową po generale, czy po kapralu. Dla mnie zawsze była i będzie Renatą Bogdańską, moim kumplem, partnerem i przyjaciółką.
FELIETONY
Âť11
Na czasie Ludwik Dorn poczuł się „sponiewierany� przez prezydenta RP, Bronisława Komorowskiego. Nie on jeden. Zniesmaczony był premier i niektórzy członkowie Platformy Obywatelskiej, nie mówiąc o opozycji. Prezydent RP zaprosił generała Jaruzelskiego do udziału w obradach Rady Bezpieczeństwa Narodowego przed zblişającą się wizytą prezydenta Rosji Dmitrija Miedwiediewa w Polsce. Czy grozi nam niebezpieczeństwo ze strony naszego wschodniego sąsiada?
SPACER PO LONDYNIE
Niedziela wyborcza w Londynie. Jeszcze głosować nie moşemy, ale w politycznym ferworze potrafimy zrobić niepolityczną akcję. Dorośli są tacy powaşni. Ciszy wyborczej nie zakłóciliśmy. Więcej o wyborach
FAWLEY COURT
Âť6
ROZMOWA NA CZASIE
Âť11
Dokumenty zdrady
Bo pacjent jest najwaĹźniejszy
Co wiemy o kupcu Fawley Court? Aida Hersham kilka lat temu brała udział jako powiernik w próbie sprzedaşy katolickiego St Johns and St Elizabeth Hospital w Londynie i po interwencji Charity Commission musiała zrezygnować z pełnionej funkcji. Oficjalnie reprezentuje (czy rzeczywiście?) Cherrilow Ltd, firmę najpierw działającą w Anglii, którą potem wskrzeszono na Jersey.
Medyk Dental and Medical Centre – polska klinika w zachodnim Londynie. Mogłoby się wydawać, jedna z przychodni, jakich wiele. Jednak w atmosferze panującej w Medyku jest coś wyjątkowego. Plusy polskiej przychodni przy Hanger Lane moşna by mnoşyć w nieskończoność. Są więc długie godziny otwarcia, dostosowane do potrzeb najbardziej nawet zapracowanych pacjentów.
PUBLICYSTYKA
Âť13
Na czasie Wykształceni Polacy głosują na Komorowskiego. Jako Polak wykształcony (mam stosowne papiery) protestuję. Domagam się przestrzegania prawa wyborczego dającego mi swobodę wyboru według moich własnych kryteriów. Nie zrezygnuję z danej mi wolności wyboru pod wpływem jazgotu tak zwanych środowisk opiniotwórczych. Do ostatniej chwili będę wyborcą niezdecydowanym, podejrzliwym i nieufnym. Czego i Wam drodzy czytelnicy şyczę.
KULTURA
Âť4-5
Âť14-15
Orchestra of Life? Nie‌ of Love Nasza orkiestra to głównie pasja i miłość do muzyki, dlatego mogłaby się nazywać Orchestra of Love. No i, oczywiście, stuprocentowe zaangaşowanie. Ludzie, którzy w niej grają, muszą być nie tylko warsztatowo znakomitymi muzykami, ale równieş mieć wiele spontaniczności, bo Nigel jest nieprzewidywalny i w ostatniej chwili moşe zmienić przygotowany program, a my, nie dając się zaskoczyć, musimy sprostać wyzwaniu.
Âť14
Chelsea Miejsce narodzin punk rocka, rezydencja Henryka VIII i jedna z najdziwaczniejszych galerii na Wyspach. Takie rzeczy tylko w Chelsea.
Londyn w bieli Jak na Wyspy, śnieg w listopadzie to zjawisko niezwykłe, szczególnie na południu. Pierwsza była północ, i tak zwykle bywało, a bukmacherzy przyjmowali zakłady, czy będą białe Święta. W tym roku w kilkanaście godzin po północy zasypało dokładnie południe. Zasypało Londyn, a
niektóre dzielnice (jak na przykład Crystal Palace, na zdjęciu) biała powłoka zamieniła w malownicze kurorty górskie. Swoją srogość zima rekompensuje pięknem krajobrazu i dostarczaniem uciech najmłodszym, łącznie z podarowanym czasem wolnym od nauki. Szkoły zamknięte,
ARTERIA
Âť15-17
Andrzejki
ulice nieprzejezdne. Kraj traci miliony, a rząd zastanawia się, czy moşe naleşałoby zakupić sprzęt odśnieşający. Prostego rozwiązania nie ma. Tymczasem zarejestrowano rekordowe zuşycie gazu. Eksperci twierdzą, şe moşe być źle, bo zapasów coraz mniej.
Takie spotkania są waşne, bo kaşdy Artysta czy artysta potrzebuje miejsca, gdzie da upust swym emocjom, gdzie przestaje być dziwakiem, gdzie znajduje zrozumienie, gdzie ociera się o sztukę, jak równieş staje się jej udziałem. ARTeria to mrowie ludzi ciekawych pod kaşdym względem.
– Czy ja teş zostanę kiedyś królem? Nie udało nam się ustalić, czy ksiąşę Karol podczas wizyty w Polskim Ośrodku SpołecznoKulturalnym 23 lutego zapytał o to Króla Maciusia I. Adam 3 Zamoyski Sława Harasymowicz CZAS NA WYSPIE
Âť5
TAKIE CZASY
Âť9
REPORTAĹť
Âť12
Waldemar Januszczak
LUDZIE I MIEJSCA
Âť19
Solidarność 30 lat
RozmĂłwki polskie
Ĺťywoty grzesznych
Pikantne figle Fryderyka
Frasyniuk, jakby w rewanşu, niefrasobliwie zakomunikował zebranym, şe11 listopada to święto bez znaczenia dla współczesnych Polaków. Powinno być zniesione i zastąpione świętem 4 czerwca, kiedy Polacy po latach komunizmu poczuli się znowu wolni. – W czerwcu jest cieplej – dodał Frasyniuk – ludzie mogą świętować na ulicach, popijać wódkę.
Fresz po przedawkowanej nocy, po czym brifing w radiu, przed południem sejle, bo moşna złapać ap to 50% bergejn. Jeśli nie potraficie się na tym sfokusować, zawsze moşecie liczyć na pomoc kołcza. Gdybyście opadli z sił i wasz imidş na tym ucierpiał, sandwicz na pewno pomoşe wam odzyskać świeşy luk‌
Kim będę w moim ulicznym wcieleniu, jeszcze nie wiem. I nie wiem, jak długo ono potrwa. Wiem jedynie, şe trzeba jakoś przetrwać tę śmieszną brytyjską zimę. Nie zimna się obawiam, a opadów, czyli przemoczenia ciuchów i legowiska. Noc z 9 na 10 grudnia przesiedziałem w bramie kościoła baptystów na skrzyşowaniu Camden Road i Hilldrop Road.
Urodził się blisko czterdzieści lat temu w Częstochowie, w rodzinie muzyków i intelektualistów. W wieku osiemnastu lat kończy liceum muzyczne w klasie skrzypiec. Dziadek, religioznawca, wywiera na nim duşy wpływ. Fryderyk z fascynacją przegląda jego bibliotekę. W 2005 roku przyjeşdşa do Anglii i zaczyna systematycznie malować.