nr 5 / 2013
1
NO 5
gazeta ludzi aktywnych
nr ISSN kwiecień 2013
Patronat medialny medialni:
Partnerzy:
Stanowisko TRAWERSU na festiwalu Travenalia 2012, fot. Krzysztof Sowa
Od redakcji Mądrość narodów tkwi w ich przysłowiach. Nam podoba się jedno, niemieckie, z sonetu Goethego „In der Beschränkung zeigt sich erst der Meister”. Dopiero ograniczenia pokazują kunszt mistrza. Gdy okazało się, że kolejny numer TRAWERSU nie ukaże się w formie papierowej, wzięliśmy sobie szczególnie do serca tę mądrość naszych sąsiadów. Skoro nie ma szans na wydanie papierowe, zrobimy wszystko, by kolejny numer, który ukaże się w Internecie, był naprawdę dobry: atrakcyjny graficznie, z ciekawymi artykułami i pięknymi fotografiami. Wyciągnęliśmy wnioski z dotychczasowych numerów, uważnie wsłuchaliśmy się w cenne rady i trochę popracowaliśmy. Gdybyśmy jednak mieli wystarczająco dużo pieniędzy, by nie tylko wydrukować ten numer, ale i urządzić wielką kampanię reklamową, najpewniej przebiegła by ona pod hasłem: „Nieodkryte i Inspirujące”. Nieodkryte, bo dalekie, jak park geologiczny w Chinach albo Hiroszima. Nieodkryte, bo tajemnicze, jak pewien cmentarz w Rzymie, albo niewidzialne, jak niektóre muzea w Krakowie. Nieodkryte, jak Stany Zjednoczone – bo choć na pozór znane z codziennych mediów, to jednak zaskakujące przy bliższym spotkaniu. I w końcu inspirujące. Takie, po których mamy ochotę rzucić codzienne obowiązki i już jutro ruszyć na koniec świata. Zabrać ze sobą tysiąc piłek i rozdać je po drodze dzieciom. Najlepiej w Afryce. Zdjęcie na okładce: Piotr Bolko
By zainspirować, a jednocześnie wykorzystać narzucone nam ograniczenie, pozwalamy sobie na małą nowość – fotoreportaż. Mamy nadzieję, że spodoba się wam przynajmniej tak, jak nam.
Redaktor naczelny: Paweł Słoń Redakcja: Beata Blitek, Emilia Kurdziel, Katarzyna Rodacka, Karolina Rybicka, Kasia Zajic, Grafika: Ola Trzaskalik Korekta: Milena Piechowska Kontakt: redakcja@trawers.turystyka.pl www.trawers.turystyka.pl www.facebook.com/gazetatrawers © Kraków 2013
Miłej lektury, redakcja TRAWERSU
Zastrzyk energi tekst: Katarzyna Rodacka
Projekt unijny zakończył się z powodzeniem w lipcu 2012 roku, ekipa TRAWERSU jednak działa dalej! Z dniem zakończenia dotacji złożyliśmy wniosek o założenie Stowarzyszenia Podróżniczego TRAWERS. Nasze cele nie zmieniły się – w dalszym ciągu chcemy propagować turystykę odpowiedzialną i aktywną. Z jednej strony jest to gazeta, która zostaje przeniesiona do Internetu. Jej elektroniczną wersję będzie można czytać na naszej stronie internetowej. Gazeta zmieni swój profil z miesięcznika na bardziej nieregularne periodyk, jednak postaramy się to wynagrodzić jak najwyższym poziomem artykułów! Dalej polecamy miejsca mniej znane bądź nieodkryte, chcemy poznawać świat z różnych perspektyw, ale też przyglądamy się temu, co lokalne, równie ciekawe, jednak umykające naszej uwadze. Z drugiej strony, TRAWERS można spotkać na slajdowiskach, spotkaniach podróżniczych, festiwalach. Nasza działalność bowiem zdecydowanie wybiega poza kolegium redaktorskie. Od połowy października organizujemy co czwartek o godzinie 20:30 w krakowskiej Cafe Szafe slajdowiska. Posłuchać tam można o niezwykłych miejscach odwiedzanych przez studentów, o ich pasjach, a także spojrzeć na prezentowane przez nich miejsca ich okiem. Ponadto od stycznia organizujemy cykl spotkań pt: „O podróżowaniu inaczej”, w ramach których chcemy opowiedzieć o podróżowaniu w inny sposób. Pragniemy zapraszać ludzi, którzy uprawiali tzw. social travelling, połączyli swoją pasję do podróży z pracą naukową, zawodową, lub dla których podróż stała się bodźcem do przeanalizowania jakiegoś problemu.
5
Gigantycznym zastrzykiem energii były dla nas Travenalia – Festiwal Podróżniczy organizowany przez Uniwersytet Jagielloński, którego współorganizatorem był także TRAWERS. Dużo czasu spędziliśmy w Auditorium Maximum w Krakowie, pomagając przygotować całe przedsięwzięcie, ale udało się! Idea festiwalu tak nam się spodobała, że nosimy się z zamiarem zorganizowania samemu podobnej imprezy. Pewnie też o podróżowaniu, ale chcielibyśmy skupić się na turystyce lokalnej, odkryć to, co piękne w naszej okolicy oraz w kraju. W planach mamy oczywiście Travenalia 2013. Do wakacji postaramy się też wydać kolejny numer gazety. Oprócz rutynowych slajdowisk i spotkań w ramach „O podróżach inaczej”, najpewniej wpadniemy na jakiś dziwny pomysł w stylu - hm - gry autostopowej. Zobaczymy, co przyniesie wiosna!
6
nr 5 / 2013
nr 5 / 2013
tekst: Kasia Zajic, zdjęcia:
USA. Niby niemal codzień słyszymy w mediach o najpotężniejszym państwie na świecie. A tymczasem Europejczyk, któremu przyjdzie tam mieszkać, ze zdziwieniem odkrywa, że to jednak nie Europa. O kraju, w którym nie ma formatu A4 pisze Kasia Zajic.
Skąd ta cenzura? Stany Zjednoczone, które w opinii wielu są uznawane za źródło wszelkiej rozpusty i zgorszenia, mają również swoje bardzo konserwatywne oblicze. Cenzura w wyjątkowo rygorystyczny sposób ogranicza treść przekazu w radiu i w telewizji. Pomyślcie o jakimkolwiek współczesnym filmie (nie mówię o tych z założenia pornograficznych), żaden z nich (chyba, że film familijny dla dzieci) nie zostanie wyemitowany w pełnej wersji w telewizji, niezależnie od pory dnia i nocy – wulgaryzmy zostaną „wypikowane”, nagie ciała zasłonięte, sceny przemocy i seksu bezwzględnie wycięte. Nie dziwi więc powszechne oburzenie, jakie wywołała parę lat temu odsłonięta pierś Janet Jackson w trakcie występu na stadionie podczas finału Super Bowl, kiedy to większość Amerykanów wlepiała
całymi rodzinami oczy w odbiorniki telewizyjne. Od czasu skandalu cenzura została jeszcze bardziej zaostrzona i każda transmisja nadawana jest z kilkusekundowym opóźnieniem, tak aby czujny cenzor mógł w porę zareagować. Z tego też powodu, jak mi powiedziano, syrena ze Starbucksa, którego pierwszy lokal znajduje się właśnie w Seattle, zanim zaczęła podbijać amerykański rynek, została brutalnie ocenzurowana. Obecnie jej wizerunek zbytnio nie przypomina o portowym charakterze miasta, z którego pochodzi i trudno w niej dopatrzyć się jakichkolwiek syrenich elementów widocznych już tylko na historycznym szyldzie pierwszego lokalu. Znajduję się on się na Pike Place Market, największym targu w mieście, z którego rozpościera sie widok na całą Zatokę Eliota.
fot. Kasia Zajic
nr 5 / 2013
W Stanach Zjednoczonych temperaturę podaje się w Fahrenheitach, mleko pija w galonach, a odległości odmierza milami. Chociaż kulturowo kraj ten wydaje się Europie najbliższy, różnic jest o wiele więcej, nie tylko takich jak to, że brak tam formatu A4.
W zdrowym ciele zdrowy duch Amerykanie (choć uprzedzano mnie, że stany Waszyngton i Oregon są pod tym względem dość wyjątkowe) bardzo dbają o swoją dietę i prowadzą wyjątkowo aktywny tryb życia. Oprócz regularnych ćwiczeń na siłowni, basenu i joggingu, często należą do amatorskiej drużyny, na przykład piłki ręcznej, nożnej czy hobbystycznie grają w dwa ognie. Taka, często spontanicznie zorganizowana grupa, posiada własną nazwę, własnoręcznie zaprojektowane koszulki, a w sezonie organizuje rozrywki z innymi pasjonatami danej dyscypliny. W Seattle, w którym nie brakuje parków, jezior i lasów, nikogo nie dziwi fakt uprawiania w tych miejscach jogi, acro jogi, organizowania treningu crossfit na świeżym powietrzu, czy rozgrywek ultimate freesbe nawet w najbardziej deszczowy dzień. W Seattle nic, co dotyczy dbania o zdrowie, nie jest w stanie zdziwić jego mieszkańców. Powszechne jest tu posiadanie swojego kurnika, nawet gdy nie ma zbyt wiele miejsca, gdzie można by go postawić. Na niewielkich trawnikach przed domem wielu mieszkańców praktykuje urban farming, hodując swoje własne kury w samym centrum miasta. Brak zaufania do wielkich koncernów żywnościowych i produktów sprzedawanych w supermarketach sprawił, że nietrudno spotkać tu wegetarian i wegan. Wszyscy dbają o to, by zakupione produkty pochodziły od lokalnych farmerów i z organicznych upraw. W sezonie każda dzielnica w mieście ma swój własny targ, gdzie oprócz zdrowej żywności można nabyć rękodzieło, biżuterię, ubrania od domorosłych projektantów oraz antyki i starocie. Podczas gdy jedni pochłonięci są dbałością o kondycje fizyczną, inni o duchową i to nie tylko swoją… Dość długo zajęło mi wypracowanie sposobu na unikanie mormonów i członków innych kościołów oraz organizacji religijnych, którzy poszukiwali wśród przemykających studentów chętnych, z którymi można by poczytać Biblię, pomodlić się, czy po prostu porozmawiać o Bogu. Niektórzy z nich przyciągali
chętnych, obdarowując przechodniów darmowym napojem czy batonikiem z ulotką informującą o zaletach płynących z członkostwa w danym zgromadzeniu, takich jak na przykład przywilej korzystania z darmowego parkingu podczas spotkań wiernych.
EMERGENCY! ALERT! EVACUATION! W Stanach trudno spotkać rowerzystę bez kasku, pieszego przebiegającego na czerwonym świetle przez pustą ulicę, czy ludzi spacerujących samotnie po godzinie dziesiątej wieczorem. Amerykanie dbają o bezpieczeństwo, dbają zdecydowanie przesadnie. Pierwszego dnia mojego pobytu w akademiku dostałam swój emergency kit, czyli zestaw przedmiotów absolutnie niezbędnych na wypadek trzęsienia ziemi. Był w nim zapas wody i ekstremalnie kaloryczny batonik, wraz z ulotką dotyczącą częstotliwości spożywania tej przekąski, w taki sposób, by zapewnić sobie zapas kalorii na dwa dni – które, jak rozumiem, miałam spędzać przysypana gruzami, czekając na pomoc. Oprócz tego zestaw zawierał: radio, gwizdek, latarkę, koc termoizolacyjny, ogrzewacze do rąk, plastikową pelerynkę, plastry, nawilżane chusteczki, światło chemiczne bransoletki, maseczkę na twarz i… worek na śmieci. Ponieważ nawet w takich sytuacjach nie można zapomnieć o akcji sprzątania świata. Każdy student dostawał również maile z informacjami o przestępstwach, napaściach i innych nieprzyjemnych zdarzeniach, mających miejsce na terenie kampusu. Wysyłane przez policje raporty dotyczyły między innymi napadu z bronią, w którym poszkodowanemu ukradziono sześciopak Dr Peppera, wycieku tajemniczej substancji niedaleko laboratorium, czy strzelaniny w kawiarni, w wyniku której zginęły trzy osoby, a dwie zostały ranne. Z czasem sama przestałam wierzyć w informację kończącą każdą wiadomość, że kampus jest i pozostanie bezpiecznym miejscem dla studentów. A kiedy zorientowałam się, że ktoś wykradł moje batoniki, które miały trzymać mnie przy życiu na wypadek nieprzewidzianego żywiołu, wizja katastrofy nagle wydała się bardziej realna i przerażająca.
9
nr 5 / 2013
fot. Kasia Zajic
10
Zwyczaj, obyczaj i tradycja Niewątpliwie mój pobyt w Stanach przypadł na okres najważniejszych świąt w tamtejszej kulturze. Święto demokracji, za jakie można uznać wybory prezydenckie, obchodzi się wyjątkowo hucznie. Już z początkiem roku akademickiego codziennie byłam zaczepiana przez wolontariuszy przypominających o konieczności zarejestrowania w celu oddania głosu. Czas kampanii, trwającej kilka tygodni, dla studentów oznaczał spotkania przy piwie i pizzy, podczas których wszyscy śledzili debatę i wyśmiewali potknięcia Romney'a i Obamy. Przed samymi wyborami na kampusie zaroiło się od akcji agitacyjnych, nawołujących do legalizacji marihuany lub małżeństw homoseksualnych. Studenci rozdający ulotki i wlepki, organizujący spontaniczne koncerty i niewielkie manifestacje, trzymający kolorowe banery z numerami tych najbardziej istotnych inicjatyw (502 i 74), dołączyli do niestrudzonej matki, która już na długo przed tą wyborczą gorączką stała na głównym placu kampusu, często
w deszczu, z wielkim sloganem „marriage equality for my gay son”. Sam wieczór wyborczy i ogłoszenie wyników to kolejny powód, aby zorganizować imprezę, na której oblewa się zwycięstwo swojego kandydata, albo upija się po jego przegranej. Jeszcze więcej imprez organizuje się w trakcie Halloween, do którego wszyscy przygotowywali się, obmyślając strój, wycinając dynie czy dekorując swój ogród tak, by przypominał upiorny cmentarz z taniego horroru. Ostatniego dnia października na kampusie można było spotkać wiedźmy, wampiry, licznych superbohaterów, a nawet średniowiecznego rycerza w szkockim kilcie. Z kolei Święto Dziękczynienia to, jak się okazało, nie tylko uroczysta kolacja z rodziną, ale przede wszystkim Black Friday i Cyber Monday. W piątek, następujący po dziękczynnej kolacji, największe domy handlowe rozpoczynają ogromnymi wyprzedażami okres świątecznych zakupów, które trwają
nr 5 / 2013
już od północy i przyciągają tłumy dopiero co najedzonych indykiem klientów. Następujący po Święcie Dziękczynienia poniedziałek to z kolei święto dla tych, którzy polują na okazję przy zakupie sprzętu elektronicznego. Już na początku grudnia udało mi się doświadczyć atmosfery wszechogarniającego bożonarodzeniowego kiczu i dekoracyjnego bezguścia, które osobiście uwielbiam. Zostałam również zaproszona na bardzo popularne w tym czasie Ugly Christmas Sweater Party, na którym obowiązkowym dresscodem jest sweter w choinki, reniferki, mikołajki czy inne świąteczne kreatury.
Transfery kulturowe Tym, czego na pewno można nauczyć się od merykanów, jest poczucie dystansu i zabawy konwencją, której efektem jest między innymi Movember. Choć wydarzenie podobno ma nawiązywać do podnoszenia
świadomości dotyczącej chorób prostaty wśród mężczyzn, nie takie wyjaśnienie usłyszałam od moich znajomych: z tego co ja wiem, mężczyźni, podejmując wyzwanie no-shave-november, z początkiem listopada przestają golić zarost, ponieważ chcą udowodnić, zapuszczając gęstą brodę, że nawet gdy przypominają członków plemienia wikingów, są w stanie poderwać każdą dziewczynę. Zgolenie wąsów i brody jest równoznaczne z tym, że cel nie został osiągnięty, co skutkuje kompromitacją w oczach brodatych kolegów. Z kolei w Portland mieszkańcy organizują jedyny na świecie Naked Bike Ride – wydarzenie, które polega na nocnej przejażdżce nago ponad 8 tysięcy rowerzystów. Jego celem jest zwrócenie uwagi na fakt zależności USA od surowców energetycznych, poza tym uczestnicy chcą również pokazać, że niekoniecznie musisz mieć świetnie wysportowane ciało, żeby jeździć na rowerze. Pomysł, który można by przenieść do naszego kraju, to Night Ride Portland. Organizowana również przez miejscowych rowerzystów akcja polega na nocnej przejażdżce po mieście nieznaną nikomu wcześniej trasą, na końcu której czeka wielka scena, muzyka na żywo i, jak słyszałam, najlepsza impreza w mieście. Podczas tego wydarzenia nietypowy strój jest niemal obowiązkowy, a uczestnicy czesto prześcigają się w oryginalności przebrania, dekorując również swoje dwa kółka.
Szybko zorientowałam się, że zdanie „Już nic nie jest w stanie mnie tutaj zaskoczyć” nie ma sensu. Z opinii, które słyszałam na temat tego kraju i jego mieszkańców, śmiało mogę potwierdzić jedną: Amerykanie są otwarci i uśmiechnięci. Nie sposób tutaj mieszkać i nie zamienić codziennie kilku zdań z kasjerką, kelnerką, ludźmi na przystanku, kierowcą autobusu, „sąsiadem” w bibliotece, panią sekretarką, czy kimś kto właśnie wsiadł z nami do windy. No przecież nie będziemy tak jechać w milczeniu przez trzy piętra?
11
12
nr 5 / 2013
fot. Karolina Rybicka
W gwarnej stolicy Italii, można znaleźć piękne i spokojne miejsce wytchnienia w cieniu piramidy Cestiusza. O Cmentarzu Niekatolickim w Rzymie, przepełnionym historią wielu narodów pisze Karolina Rybicka.
nr 5 / 2013
tekst i zdjęcia: Karolina Rybicka
Czy to w letnim upale, czy w zimowej plusze, w Rzymie zawsze jest głośno: tłumy turystów, wiwatujący pielgrzymi na placu św. Piotra, turkot skuterów, klaksony i wyzwiska zniecierpliwionych kierowców. Nawet w większości kościołów podczas godzin zwiedzania rozbrzmiewa hymn uderzających o marmurową posadzkę obcasów. W mieście cesarzy, męczenników, papieży i artystów, w pewnym oddaleniu od ruin, katakumb i barokowych pałaców, niedaleko piramidy Cestiusza można znaleźć odludne, spokojne miejsce, niemniej przepełnione historią wielu narodów. Jest to cimitero acattolico, czyli cmentarz niekatolicki, miejsce pochówku obywateli wielu narodów, wyznawców wielu religii, innowierców w tak bardzo katolickim mieście. Spoczywają tu dyplomaci, naukowcy, artyści, m.in. przedwcześnie zmarli brytyjscy romantycy John Keats i Percy Bysshe Shelley, amerykański beatnik Gregory Corso, rosyjski malarz Karl Briułłow, duńsko-niemiecki malarz Asmus Jacob Carstens oraz syn Goethego, August.
W NIEPOŚWIĘCONEJ ZIEMI, W OCENZUROWANYM GROBIE Przez wiele stuleci tylko katolicy mogli być chowani w poświęconej ziemi rzymskich cmentarzy. Innowierców, tak jak prostytutki i morderców, grzebano w nocy poza murami miasta. Jak udowodniły ostatnie badania archeologiczne na tym terenie, już na początku osiemnastego wieku papiestwo przeznaczyło łąki w okolicach piramidy na miejsce pochówku protestantów (początkowo głównie dyplomatów i artystów pruskich, angielskich i skandynawskich). Wedle rozporządzenia Watykanu pogrzeby miały się odbywać po zachodzie słońca, często pod eskortą wojska lub policji. Te przepisy miały na uwadze bezpieczeństwo uczestników konduktu pogrzebowego, gdyż aż do drugiej połowy dziewiętnastego wieku zdarzały się napaści rozsierdzonego okolicznego chłopstwa na żałobników i pastorów protestanckich. Do dziś wokół najstarszej części cmentarza (parte antica) zachowały się resztki fosy, która odgradzała nekropolię od pastwisk przed wybudowaniem muru. Aż do 1870 roku, kiedy teren przeszedł w ręce władzy świeckiej, każdy napis nagrobny musiał być zatwierdzony przez Watykan. Zabronione były wszelkie inskrypcje, które mogłyby sugerować, że ktoś spoza wiary katolickiej mógłby dostąpić zbawienia. Odrzucono podania o wyrycie Hier ruht in Gott („Tu spoczywa w Bogu”), a nawet God is Love („Bóg jest miłością”).
13
14
nr 5 / 2013
CMENTARZ NIEJEDNO MA IMIĘ Obecnie oficjalna nazwa nekropolii brzmi Il Cimiterio Acatolico di Roma („Cmentarz Niekatolicki w Rzymie”). Jednak znany jest również jako „cmentarz protestancki”, „cmentarz dla cudzoziemców”, „cmentarz na Testacio” (od nazwy dzielnicy Rzymu, w której się znajduje), a nawet „cmentarz angielski”. Poza przedostatnią, żadna z nich nie jest dokładna. Wbrew nazwie, spoczywają tu też zwłoki katolików (mogą tam być złożone pod warunkiem, że dzielą grób z niekatolickim krewnym). Mimo, że większość spoczywających to protestanci, są tu także groby prawosławnych, grekokatolików, Żydów, buddystów, jak i ludzi niewierzących (np. Antoniego Gramisciego, założyciela Komunistycznej Partii Włoch). Choć cmentarz jest głównie miejscem spoczynku obcokrajowców, leżą tu również Włosi, między innymi Alessandro Gavazzi, włoski pastor i patriota, kapelan podczas Wyprawy Tysiąca (1860 rok), na którego nagrobku widnieje, że stawiał sobie za zadanie „naprawianie błędów kościoła katolickiego poprzez głoszenie prawdy w swoich kazaniach”. To, że w niektórych źródłach nekropolia nazywana jest „cmentarzem angielskim”, jest zrozumiałe, zwłaszcza że w dzisiejszych czasach cmentarz odwiedzają przeważnie anglojęzyczni miłośnicy Keatsa i Shelleya. Choć najwięcej materiałów na temat tego miejsca można znaleźć po angielsku, to przez wiele lat pieczę nad cmentarzem sprawowały niemieckie i skandynawskie placówki dyplomatyczne. Od lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku zarządza nim komisja, składająca się z przedstawicieli placówek dyplomatycznych czternastu krajów, których obywatele tu spoczywają, oraz Międzynarodowe Towarzystwo Przyjaciół Cmentarza Niekatolickiego w Rzymie. TEN, KTÓREGO IMIĘ ZAPISANO NA WODZIE Na cmentarzu niekatolickim wiele grobowców zasługuje na uwagę, zarówno ze względu na to, kto w nich spoczywa, jak i na walory estetyczne pomników oraz inskrypcje nagrobne. Dwa najczęściej odwiedzane groby to wyżej wspomniane groby angielskich romantyków – Keatsa i Shelleya, czołowych przedstawicieli tzw. „drugiego pokolenia” romantycznych poetów angielskich. Choć różnili się stylem poetyckim, jak i stylem życia, połączył ich Rzym, który stał się świadkiem ich ostatnich dni oraz miejscem pochówku po przedwczesnej śmierci. Keats zmarł na gruźlicę w wieku niespełna 26 lat, a Shelley utonął na miesiąc przed swymi trzydziestymi urodzinami. Obaj uważani są za jednych z najzdolniejszych i najważniejszych poetów angielskich wszechczasów.
JOHN KEATS
(1795–1821) będąc na łożu śmierci przykazał, by pochowano go anonimowo „wśród stokrotek i kwiatów polnych”. Na jego nagrobku, znajdującym się w najstarszej części cmentarza (parte antica), tuż przy murach, wyryto: 1
fot. Karolina Rybicka
nr 5 / 2013 15
16
nr 5 / 2013
Grób jednak nie mógł pozostać anonimowy, gdyż tuż obok znajduje się grób jego przyjaciela i towarzysza ostatnich chwil, znanego angielskiego malarza, Josepha Severna, na którym zaznaczone jest, że był przyjacielem leżącego nieopodal Johna Keatsa. Percy Bysshe Shelley (1792–1822), znany w Polsce niestety głównie jako mąż autorki „Frankensteina”, napisał elegię na cześć Keatsa pt. „Adonis”. Niedługo później zginął podczas sztormu płynąc z Levorno do Levici, na łodzi nazwanej na cześć poematu jego przyjaciela, Lorda Byrona, „Don Juan”. Jego prochy pochowano już w „nowszej” części cmentarza (zona vecchia). Na płycie nagrobnej widnieje łacińska inskrypcja Cor Cordium oraz czterowiersz z “Burzy” Szekspira.
CISZA I KOTY Jeśli, tak jak autorkę tego artykułu, fascynują was tablice nagrobne i historie, które kryją cmentarze, lub jeśli podczas zwiedzania Wiecznego Miasta po prostu najdzie was ochota na chwilę wytchnienia od tłumów i gorąca, cmentarz niekatolicki to idealne miejsce na spacer. Odwiedziłam ten cmentarz w zimie, latem oraz na wiosnę, i za każdym razem spotkałam więcej kotów niż ludzi. Mimo że jest to cmentarz, nie jest tu ponuro. Wokół jest pełno kwiatów, krzewów i drzew, co jakiś czas można spotkać kota wygrzewającego się na nagrobku. Jak cały Rzym, tak i ten skrawek przepełniony jest historią. Od ponad trzystu lat jest miejscem pochówku ludzi różnych narodowości, religii, czy profesji – poetów i aktorów, komunistów i arystokratów. Leżą tu ci, którzy pokochali to miasto, wybrali je na swój dom i stali się częścią jego historii. Rzym. Piramida Cesjusza. 1796 r.
Materialne, nie metaforyczne, łoże jego śmierci obejrzeć można w muzeum Keats’a i Shelley’a przy Schodach Hiszpańskich. Obowiązkowy punkt zwiedzania wszystkich filologów i miłośników angielskiej poezji. 1
nr 5 / 2013
17
18
MAGICZNY ŚWIAT ZHANGJIAJIE tekst i zjdęcia: jacek
adamus
Zhangjiajie to skryty w głębi chińskiego lądu park narodowy, w którym czas jak gdyby zatrzymał się, udowadniając, że to natura jest najwybitniejszym rzeźbiarzem w historii naszej planety. Ten niezwykły cud natury opisuje jacek
adamus.
Nie każdy Chińczyk wie, gdzie się znajduje i czym w ogóle jest Zhangjiajie. To miasto, nie tak dawno jeszcze mało popularne na chińskiej mapie, ostatnimi czasy zaczyna przybierać na znaczeniu z punktu widzenia zarówno turystyki krajowej, jak i międzynarodowej. Dlaczego? Ponieważ jest ono widowiskowym fenomenem geologicznym, dzięki któremu na obszarze 48 tys. km2 okolicznych lasów można podziwiać formowane przez miliony lat erozji piaskowe filary, które wyrastając z ziemi na wysokość nawet 900 metrów pojedynczo pną się ku niebu. Wierzcie mi, że po wizycie w Zhangjiajie Maczuga Herkulesa z Ojcowskiego Parku Narodowego będzie wam przypominać co najwyżej Drzazgę Dżepetta.
Naciągnąć turystę Niemalże na początku mojego styczniowego tournée po Chinach udałem się do prowincji Hunan. Dojazd do jej największego skarbu – parku Wulingyuan (którego park Zhangjiajie jest częścią) – nie był łatwy, ponieważ do miasta leżącego nieopodal parku kursuje z północy tylko jeden pociąg dziennie. „Oficjalnie dojechałem na chińską prowincję” – pomyślałem, wysiadając z pociągu. Spodziewałem się zobaczyć małe miasteczko, tymczasem dotarłem do uprzemysłowionego, zamieszkanego przez ponad półtora miliona osób, miasta. Zabłąkane na ulicach tumany gruzu tańczyły pod dyktando rozpędzonych kół ciężarówek, nucąc pieśń o zapomnianych już czasach, w których to Zhangjiajie było cichym, anonimowym miejscem.
Po opuszczeniu dworca bez żadnego problemu znalazłem postój nielicencjonowanych taksówek, a ściślej mówiąc, to postój znalazł mnie. Przy chińskich dworcach i innych gęsto zaludnionych miejscach zawsze stoi grupa samozwańczych taksówkarzy, którzy zagonią cię do swojego auta i zawiozą do wskazanego im miejsca. Niestety nie zawsze za uczciwą cenę. Gdy usłyszałem, że jeden z kierowców chce ode mnie 50 ¥ (yuanów) za dowiezienie do hostelu, naszła mnie ochota, aby zapoznać jego roześmiane oczy z moją zaciśniętą pięścią. Jako kulturalny turysta machnąłem tylko na niego ręką i stanąłem na drodze w oczekiwaniu na prawdziwą taksówkę. Nie mam nic przeciwko zbijaniu zawyżonej ceny, ale nie lubię, gdy robi się ze mnie idiotę. Dobrze wiedziałem, że dojazd pod wskazany przeze mnie adres nie powinien kosztować więcej niż 10 ¥. Nie zdążyłem nawet dwa razy rozejrzeć się dookoła, a już wsiadałem do zielonego, sztandarowego modelu chińskich taksówek – Volkswagena Santana 2000.
Rozwój infrastruktury „po chińsku” Przejeżdżając przez miasto miałem wrażenie, że liczące sobie ponad 2000 lat Zhangjiajie dopiero co zaczyna nabierać miejskiego kształtu. Dużo mówi się o tym, że Chiny wciąż są w trakcie rozwoju i jest to szczera prawda. Choć uznaje się je za imperium gospodarcze, trzeba mieć świadomość tego, że kraj zaczął nadrabiać braki względem reszty świata stosunkowo niedawno.
Podobnie zresztą jak nasza ojczyzna, z tą różnicą, że wychodzi im to dużo sprawniej. Wystarczy wspomnieć, iż w ubiegłym roku Państwowy Urząd Turystyki zainwestował na terenie całego Państwa Środka 423 miliardy dolarów, z czego 33 miliardy pochłonęły inwestycje ukończone jeszcze w tym samym roku, reszta została rozplanowana na najbliższe lata. Doskonałym przykładem tego rodzaju inwestycji jest właśnie miasto Zhangjiajie. W przeciągu kilkunastu lat znacznie się rozrosło, zostało połączone autostradami z najważniejszymi miastami okolicznych prowincji, doczekało się nawet lotniska. Mimo wszystko wciąż daleko mu do tego, co reprezentuje sobą chińska metropolia, więc jeśli wolicie kameralne klimaty, a po przeczytaniu tego artykułu zechcecie odwiedzić Zhangjiajie, spieszcie się! Jutro może tam powstać lunapark, a w niedzielę nowe Las Vegas.
Nie ufaj chińskim biurom podróży W 1982 roku Zhangjiajie zostało pierwszym chińskim parkiem narodowym, co zaowocowało wizytami osób, którym dotychczas zestawienie trzech znaków 张家界 nic nie mówiło. Zaczęli zjeżdżać się do niego malarze i fotografowie, prezentujący później szerokiej publice uwiecznione tam przez siebie piękno. Jeden z nich okazał się być współtwórcą kinowego „Avatara”. To właśnie piaskowce z Zhangjiajie stały się inspiracją dla latających skał z filmowej planety Pandora, które zachwyciły widzów na całym świecie. Ponadto Zhangjiajie zostało uznane za tak zwane „AAAAA Scenic Area”, co w rodzimej nomenklaturze oznacza atrakcję turystyczną najwyższej rangi. W przeciwieństwie do wielu równych mu kategorią „atrakcji”, tytuł ten należy się parkowi bez żadnych wątpliwości. Przy okazji czuję się w obowiązku ostrzec was przed chińskimi „miejscami, których nie możecie przegapić!”. Chińczycy znają się na sztuce sprzedaży – są nieustępliwi i potrafią bez wysiłku kłamać w żywe oczy. Niestety często nie mają umiaru, więc z każdym kolejnym słowem ich oferta staje się coraz bardziej groteskowa. Znajdziecie w tutejszych sklepach cudowne lekarstwa „na wszystko”, rdzewiejące, przemalowane
naprędce sprayem „nowe” rowery, „oryginalne” podróbki markowych produktów i tysiące innych gadżetów. No dobrze, rdzę się zamaluje, technologię wykradnie, lekarstwa wyprodukuje, ale jak sprzedać nie do końca fascynującą atrakcję turystyczną? Nic prostszego! Wystarczy stworzyć listę trzech najwspanialszych świątyń buddyjskich, pięciu niezapomnianych chińskich widoków, ośmiu punktów, z których najlepiej obserwować wschód słońca, czy czterech najstarszych wiejskich stodół. W zależności od potrzeb układa się taką listę, zamieszcza na niej swoją atrakcję i kilka innych, położonych wystarczająco daleko, żeby nie wykradały potencjalnych turystów. Następnie publikuje się informację o tytule, jaki został danemu przybytkowi uroczyście przyznany i zaciera ręce w oczekiwaniu na pierwszych naiwniaków. Nie zrozumcie mnie źle, nie twierdzę, że każde wyróżnione w ten sposób miejsce jest przereklamowane, niestety często tak to właśnie wygląda. Dlatego radzę, żeby przed rozpoczęciem podróży usiąść przed komputerem i poszukać informacji na temat miejsc, do których macie zamiar się wybrać. Może się okazać, że wysławiany pod niebiosa przez biuro podróży cud natury będzie dla was jedynie kosztownym rozczarowaniem.
„Trwaj chwilo, jesteś piękna!” Następnego dnia z samego rana pojechałem autobusem do Narodowego Parku Zhangjiajie. Wejściówka kosztowała mnie zawrotną sumę 248 ¥ (130 złotych), ale nie żałuję ani jednego yuana. Park, będący właściwie czymś na kształt poszatkowanego pasma górskiego, postanowiłem zwiedzać z zachodu na wschód. Wizytę zacząłem od wspinaczki na jedną ze skał, z ktorej szczytu można podziwiać niespotykane nigdzie indziej widoki. Pomimo niezbyt dobrej pogody, panorama tego miejsca robiła niesamowite wrażenie. Stałem na krawędzi niemalże tysiącmetrowej skały i przyglądałem się z otwartymi ustami tonącej pod moimi nogami w delikatnej mgle dolinie.
22
nr 5 / 2013
Krajobraz wyglądał bardziej na malarską projekcję niż realny widok. Otaczający mnie park przypomniał mi po raz kolejny, że to natura jest najdoskonalszym artystą. Ostre, niczym groty, kolosy wyrastały z gęsto porośniętej drzewami gleby, napinając w ciszy swoje kamienne muskuły. Biegnące pomiędzy nimi wąskie ścieżki przypominały rozwieszone nad ziemią białe, nieruchome nici pajęczej sieci. Przez chwilę przeszło mi przez myśl, że może rzeczywiście jestem częścią jakiegoś obrazu... W tym samym momencie zauważyłem zmierzającą w moim kierunku parę chińskich turystów – czyli to jednak rzeczywistość. – „Trwaj chwilo, jesteś piękna!” – zacytowałem klasyka, odwracając się do nich plecami.
Stairway to Heaven Po obejściu szczytu skały nie miałem już tam nic innego do zrobienia, jak tylko zejść schodami na dół. Tak, dobrze czytacie – nie dość, że za wstęp na większość znanych gór i szlaków turystycznych trzeba w Chinach słono zapłacić, to jeszcze tutejsze trasy składają się w większości ze stopni. W efekcie wspinaczka na skały w parku Zhangjiajie przypomina trochę wchodzenie na ostatnie piętro Burdż Chalifa. I choć dzieje się to w dużo atrakcyjniejszych plenerach, ból w łydkach turysty zdaje się tykać niczym bomba, która lada moment eksploduje. Może to poważnie uprzykrzyć wspinaczkę osobom przyzwyczajonym do europejskiego stylu zdobywania szczytów. Odwiedzający Zhangjiajie turyści muszą liczyć się z tym, że większość spędzonego tam czasu upłynie im na wspinaniu się po schodach i schodzeniu nimi. Chyba że zainwestują w przejażdżkę gondolami, które kursują na wybrane, zawieszone hen wysoko punkty widokowe. Na pewno oszczędzą sporo czasu i sił, ale mocno ograniczają możliwość spotkania z lokalną fauną.
Małpie porządki W towarzystwie wałęsających się dookoła małp dokończyłem drugie śniadanie i podszedłem do kosza wyrzucić opakowanie. Ucieszyłem się widząc, że zarząd parku postarał się o ustawianie pojemników zarówno na odpady przetwarzalne, jak i nieprzetwarzalne. Wrzuciłem kilka śmieci do przegródki ze znaczkiem nieprzetwarzalne i wyobraźcie sobie, jakie było moje zdziwienie, kiedy sekundę później stojąca za koszem małpa porwała moje opakowanie batona i z nim uciekła! Przyjrzałem się pojemnikowi uważniej i zauważyłem, że tak naprawdę w przegródce na śmieci nieprzetwarzalne znajdowała się tylko rynna, którą każdy wrzucony odpad zjeżdża do pojemnika z napisem przetwarzalne. Żeby było zabawniej, ten drugi miał wyciętą w tylnej ścianie sporą dziurę, dzięki czemu małpy mogły sobie bez problemu podkradać wyrzucone przez turystów skórki owoców, butelki, parasolki i baterie – zakładam, że od lat mają już schowanego w swojej skrytce walkmana, więc zapewne te baterie się im przydadzą. Czyste powietrze na wagę złota Podobno Zhangjiajie zamieszkuje wiele zagrożonych gatunków zwierząt (takich jak lampart, salamandra wielka czy niedźwiedź himalajski). Zarejestrowano tam też łącznie 3000 gatunków roślin i 1280 medycznych ziół. Pomimo faktu, że nie miałem okazji spróbować żadnego z nich, będąc tam czułem się jak na naturalnym odlocie. Wszechobecna zieleń pozwalała chwilowo zapomnieć o czającej się w pobliżu cywilizacji i całym jej ciężarze. Tutaj liczyła się tylko natura i ja jako jej integralna część. Kursując pomiędzy kolejnymi dolinami i szczytami, nieustannie podziwiałem zapierające dech w piersi krajobrazy. Piszę to nie tylko w przenośni, ale i dosłownie. Powietrze w parku Zhangjiajie może przyprawić o szok niejedną osobę. Podobno w metrze sześciennym tamtejszego powietrza znajduje się 100 000 ujemnych jonów, które mają zbawienne działanie na ludzki organizm. Z tego, co wyczytałem, w przeciętnych miastach stężenie tych jonów na metr sześcienny oscyluje pomiędzy tysiącem a dwoma. Zakładam, że w chińskich miastach, boleśnie dotkniętych przez szalejącą urbanizację i modernizację, jest ono krytycznie niskie. Zapewne dlatego rząd chiński oficjalnie uznał powietrze z parku Zhangjiajie za skarb narodowy, wręczając przedstawicielom USA, Emiratów Arabskich, Finlandii i Japonii zawierające je symboliczne fiolki podczas trwającego w Szanghaju Expo w 2010 r. Morze milionów twarzy Przez następne półtorej godziny nie spotkałem nikogo, oprócz wałęsających się tu i tam małp, co było dla mnie dosyć niecodziennym doświadczeniem, ponieważ od mojego przybycia do Chin nieustannie
nr 5 / 2013
23
24
nr 5 / 2013
nr 5 / 2013
otoczony byłem setkami osób. W czasie mojej pierwszej wycieczki poza miasto – na górę Huangshan – przyszło mi zmierzyć się z niesamowitym zjawiskiem. Otóż cały szlak górski (czyt. schody) okupowany był przez stojących w kolejce turystów, co sprawiało, że weekend na łonie natury zamienił się w dwa dni bicia rekordu na najdłuższą kolejkę świata. Było to w trakcie jednego z narodowych świąt, kiedy to Chińczycy masowo podróżują, odwiedzając najbliższe cuda natury i inne atrakcje o randze AAAAA.
Alleluja Avatar! Muszę przyznać, że kursowanie pomiędzy dolinami i szczytami skał było niewygodne, ponieważ gdy na dole panowała temperatura około 10°, na górze delikatny mróz (-1°) sklejał lodem powierzchnie kałuż. Doświadczanie tego rodzaju różnic temperatury w czasie intensywnego wysiłku fizycznego nie było łatwe. Gdy w końcu wdrapałem się na następny szczyt, odetchnąłem z ulgą – koniec wspinaczki na dziś. Od tej chwili miałem już przed sobą tylko względnie płaską trasę wzdłuż urwiska. Ścieżka doprowadziła mnie m.in. do Skały Alleluja, która została wykorzystana w filmie „Avatar” i posłużyła za wzór do stworzenia filmowego krajobrazu. Przed skałą zaradni przedsiębiorcy postawili szpecącą okolicę figurkę latającego smoka z filmu, z którym za odpowiednią cenę można było sobie zrobić zdjęcie. Wizerunek smoka został tam oczywiście wykorzystany bez zezwolenia producentów. Ale bądźmy szczerzy – czy Britney Spears w ogóle wie, że reklamuje w Chinach skarpety? Nie. A dlaczego? Bo nikt jej nie pytał o zgodę. I tak to tutaj funkcjonuje. Popkultura oraz wszystkie jej owoce uważane są przez Chińczyków za dobro wspólne, z którego można czerpać bez ograniczeń. Zresztą, kto im zabroni? Najwyraźniej nie rząd. Noc mrożąca krew w żyłach Na zakończenie dnia zahaczyłem jeszcze o Tianxia Diyiqiao, czyli będący jednym z najwyższych naturalnych pomostów świata, zwanym pierwszy mostem pod słońcem. Ma on długość 40 m i unosi się na wysokości 357 m nad doliną. Idealne miejsce na (niestety niedozwolony) skok bungee!
Kompletnie wykończony dotarłem w końcu do znajdującego się na terenie parku hostelu. Brak centralnego ogrzewania w chatce sprawił, że nocleg tam mogę określić jedynie jako mrożący krew w żyłach. Dosłownie. Na szczęście dostałem podgrzewany materac, dzięki któremu owinięty w swetry przetrwałem jakoś do rana. Co ciekawe, nie było to niczym niespodziewanym. Otóż podobno przyjęto rzekę Jangcy za naturalną granicę pomiędzy wyposażoną w centralne ogrzewanie północą, a pozbawionym kaloryferów południem Chin. Oznacza to, że na północ od niej w budynkach centralne ogrzewanie jest w standardzie, natomiast na południu – uważa się je za zbędny luksus i nie instaluje się go wcale.
Opuszczając magiczną krainę Żeby wydostać się z parku musiałem przespacerować jeszcze kilka ładnych godzin. Co prawda na ogół trasa prowadziła w dół, ale od czasu do czasu natrafiało się strome, pnące się ku górze schody. Przeszedłem pod wysokim na kilkanaście metrów naturalnym łukiem skalnym o nazwie „Południowa brama niebios”, nurkowałem w bajecznie zielonych i niezwykle wilgotnych dolinach, żeby za chwilę przecisnąć się przez przesmyk i wspiąć się na jałową skałę. Cały czas miałem wrażenie, że opuszczam schowany za tajemniczą bramą magiczny świat. Gdy stanąłem w końcu przed bramą parku, odwróciłem się i spojrzałem na masyw górski. Nic nie wskazywało, że chowa on w sobie arcydzieło natury. Może to i dobrze? Może dzięki temu jeszcze przez długi czas zachowa swoją magię?
*** Po więcej relacji z podróży po chińskich bezdrożach oraz po informacje na temat życia w Państwie Środka zapraszam do lektury mojego blogu pt. „niebo gwiaździste nade mną”, który znajdziecie pod adresem: www.niebogwiazdzistenademna.blogspot.com
25
26
nr 5 / 2013
Są muzea mniej i bardziej ciekawe. Tymczasem są w Krakowie takie, które na dobrą sprawę... nie istnieją! Po muzeach, do których nie potrzeba kupować biletów, oprowadza Szymon Cierpisz.
Wśród licznych muzeów, gdzie w oparach nabożnego skupienia miłośników sztuki (albo niecierpliwej nudy wycieczek szkolnych), prezentuje się osiągnięcia ludzkości, bądź też jej dzieje, możemy znaleźć te znane tylko nielicznym. W takiej grupie znajduje się przykładowo krakowskie Muzeum Ubezpieczeń czy Muzeum Czynu Niepodległościowego. Tego typu placówki stanowią interesujące punkty na kulturalnej mapie miasta, a trafienie do nich jest na pewno dużo bardziej satysfakcjonujące, niż niedzielna wizyta w Sukiennicach. Istnieje jednak jeszcze jedna grupa muzeów, bardzo ciężko uchwytna – są nią muzea, które przestały istnieć, lub nigdy na dobrą sprawę nie istniały. Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że nie chodzi mi tu o konstrukcje czysto myślowe, z rodzaju „Muzeum wyobraźni” Łysiaka, które każdy może sobie konstruować, lecz chodzi mi o miejsca realne.
Podróż poślubna królowej Holandii Pierwszym nieistniejącym już muzeum w Krakowie (i jednocześnie zlikwidowanym stosunkowo niedawno) jest budynek obecnego Instytutu Muzykologii Uniwersytetu Jagiellońskiego przy ul. Westerplatte. Dom nazywany Pałacem Pusłowskich, został wzniesiony dla hrabiego Zygmunta Pusłowskiego przez spółkę znanych krakowskich architektów – Tadeusza Stryjeńskiego i Władysława Ekielskiego w latach osiemdziesiątych XIX wieku. Koncepcja budynku zakładała wzniesienie pomieszczeń mieszkalnych i muzealnych, ściśle ze sobą połączonych, kreujących we wnętrzach niezwykłą atmosferę. Ich charakter do dziś jest w części czytelny, mimo że kolekcja Pusłowskich po śmierci ostatniego właściciela (w 1968 roku) została przejęta przez Muzeum Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do dziś można tu obejrzeć olbrzymie, drewniane schody, łączące wszystkie kondygnacje pałacu, malowane supraporty, kaplicę i bibliotekę z oryginalnymi regałami z epoki, a także kilka drobiazgów z pierwotnej kolekcji, zawierającej takie okazy jak dzieła Rubensa, Cranacha czy Delacroix, oraz mnóstwo zabytków rzemiosła artystycznego. O randze tego pałacu w życiu kulturalnym miasta świadczy fakt, że to właśnie Pusłowscy podejmowali holenderską królową Julianę z mężem w 1936 roku, podczas ich podróży poślubnej po Polsce. Oglądając budynek od zewnątrz, a także poruszając się w środku, uważny widz dostrzeże jeszcze jedną cechę, która nadaje mu specyficzny charakter i wyjątkową rangę. Podczas budowy architekci włączyli w ściany pałacyku cały szereg elementów kamiennych, pochodzących najczęściej (choć nie tylko)
nr 5 / 2013
z krakowskich kamienic. W ten sposób w murach znalazły się m.in. dwa późnogotyckie portale z kamienicy przy ul. Sławkowskiej 4, a także fragment renesansowego portalu z XVI wieku, będący częścią domu przy ul. Floriańskiej 21. We wnętrzach zamontowano zabytkowe, drewniane stropy i międzyokienne kolumny, a w kaplicy rzeźbę orła, pochodzącą z zamku w Nowym Korczynie. Natomiast od strony dziedzińca wewnętrznego w elewacji znajdują się dwa XVIIwieczne kartusze z marmuru dębnickiego. Nie dość na tym – w ogrodzie otaczającym pałac, Pusłowscy urządzili lapidarium, w którym zgromadzili dalsze fragmenty kamieniarki. Mimo że obecnie w dawnym ogrodzie pałacu nie ma śladów po zbiorze, zachowały się o nim wzmianki – lapidarium wspomina m.in. Jan Sas-Zubrzycki w swoim opracowaniu, poświęconym tzw. Stylowi Zygmuntowskiemu, zamieszczając rysunek fragmentu attyki „(...) z kamienicy niegdyś Bonerów w rynku krakowskim, dziś w ogrodzie przy ul. Andrzeja Potockiego (Kolejowej)”.
Architektoniczna manifestacja Idea budynku, zawierającego w sobie „starożytne” fragmenty, który przez to samemu staje się obiektem muzealnym, przedłużającym życie pamiątkom historycznym i umożliwiającym im trwanie, została w następnym obiekcie przejęta najprawdopodobniej z pałacu Pusłowskich. Jego architekt, Tadeusz Stryjeński, jest dziś uważany za jednego z najważniejszych krakowskich projektantów końca XIX wieku. Rzeczywiście dzisiejszy widok miasta jest w dużej mierze efektem prac Stryjeńskiego i jego biura architektonicznego. Tadeusz Stryjeński wznosił pałac Pusłowskich prawie
równocześnie ze swoim własnym domem, położonym przy ul. Batorego 12. W budynku, nazywanym Willą pod Stańczykiem albo Collegium Sanockim, mieści się dziś Instytut Pedagogiki UJ. Nie wchodząc w szczegóły, możemy stwierdzić, że dom od początku miał pełnić funkcję manifestacji osiągnięć Stryjeńskiego i jego poglądów politycznych (godło przedstawiające matejkowskiego Stańczyka z „Hołdu Pruskiego”). Potwierdzenie możemy również odnaleźć w znajdujących się na jego tyłach ogrodzie. Ponieważ to właśnie tutaj, w pawilonie połączonym długą pergolą z willą, znajdowało się biuro architektoniczne właściciela, możemy przypuszczać, że lapidarium, którego fragmenty istnieją tu do dziś, w połączeniu z innymi elementami, miało pełnić funkcję autoreklamy architekta. Przyjrzyjmy się kamieniarce. Znajdujemy wśród niej wmurowany w elewację ogrodową fragment o identycznym zdobieniu, jak znajdujący się w kamienicy przy ul. Św. Jana 12 fragment rozety, tralki oraz trzon kolumny. Ponadto widzimy położony na trawniku sporych rozmiarów baldachim średniowieczny, a także szczątki gotyckich (bądź neogotyckich) płycin. Część z tych zabytków pochodzi zapewne z krakowskiego kościoła Mariackiego, ponieważ Stryjeński kierował jego kompleksową restauracją w latach 1889 – 1891, i miała świadczyć o kompetencjach architekta oraz jego niezwykłej erudycji. Przekaz ten został zresztą jeszcze wzmocniony poprzez umieszczenie w pracowni portretu Stryjeńskiego w formie gotyckiej służki (według projektu Jana Matejki), której drugi egzemplarz znajduje się w prezbiterium kościoła.
27
28
nr 5 / 2013
Dom Łosia Trzecim „nieistniejącym muzeum” jest budynek, któremu do koncepcji muzeum najbliżej było ze wszystkich tu wymienionych, ale niestety prawie nic nie zachowało się do naszych czasów. Myślę tu zarówno o kolekcji, jaka się w nim znajdowała, jak i o formie architektonicznej. Na skraju Dębnik, niedaleko Mostu Zwierzynieckiego istniała do początku lat dwudziestych XX wieku efemeryczna willa, utrzymana w eklektycznym stylu końca XIX wieku, porównywanym czasem do konwencji Teodora Talowskiego. Willa ta, zwana w dokumentach czasami „Zamkiem Łoś”, została wzniesiona dla hr. Wincentego Łosia, który mieszkał w niej do śmierci, zamierzając otworzyć tu muzeum swojego rodu. Zamawiając kwerendy w dziesiątkach muzeów i archiwów Europy, skupiając portrety, rzemiosło i rzeźbę, właściciel przyszłego muzeum działał pod wpływem idée fixe – zgromadzenia większości pamiątek po swojej arystokratycznej rodzinie. Oprawą tej kolekcji był budynek, wzniesiony w 1910 roku, o fantazyjnych formach, nawiązujący do stylu średniowiecznych zamków, przebudowywanych w swojej historii wiele razy. Na zachowanych projektach i zdjęciach widać, że elewacje ozdabiały kartusze, rzeźby i inskrypcja „byłem, jestem i będę”. Hrabia posiadał ambicje sięgające znacznie dalej – chciał rozbudować „zamek”, planując architektoniczny kolaż, składający się z fragmentów różnych europejskich rezydencji (najczęściej w stylu neogotyckim). W tych planach przeszkodziła mu rodzina, która na kilka lat przed śmiercią go ubezwłasnowolniła. Wincenty Łoś zmarł w 1918 roku, miesiąc przed końcem austriackiego panowania w Krakowie. Kolekcja gdzieś przepadła, sam zameczek dostał się w ręce Salezjanów, którzy postanowili gruntownie przebudować obiekt i zaadaptować go na seminarium, a obok wznieść kościół. W ten to sposób obecny zespół zabudowań w niczym nie przypomina malowniczej bryły, która niecałe sto lat temu odbijała się w wodach Wisły. Nie znaczy to, że wycieczka na Dębniki będzie stracona – polecam uruchomić wyobraźnię, ponieważ zachowało się kilka fragmentów, pozwalających odczytać „życie” starego budynku w nowym – mam tu na myśli dziwne, wapienne przypory, fragmenty alejek, a także (niedostępne na co dzień) położone od strony ogrodu schody z dekoracją ornamentalną. Powyższy szkic jest poświęconym temu, czego zazwyczaj nie widzimy – próbą zwrócenia uwagi na bardzo atrakcyjne formy muzealnictwa, istniejące tylko przy bardzo wytężonej współpracy realnego zabytku z wyobraźnią. Dlatego też zachęcam do wyjścia na spacer po Krakowie i zwiedzenia po drodze muzeów, gdzie nie będzie musiał kupować biletu ani wkładać obuwia ochronnego.
nr 5 / 2013
29
nr 5 / 2013
Czego się spodziewać? Smutnego niewielkiego miasta, przytłoczonego swoją tragiczną historią, czy nowoczesnego megalopolis? Wychodzimy z dworca na spotkanie z rzeczywistością. Hiroszima wita. Korespondencja Mikołaja Handzlika.
31
32
nr 5 / 2013
Wysiadamy z Shinkansena, superszybkiego japoń-
skiego pociągu, nie wiedząc za bardzo, czego należy się spodziewać. Perspektywa zwiedzania miasta, które zaledwie kilkadziesiąt lat wcześniej zostało zrównane z ziemią za pomocą bomby atomowej, wydaje się mocno abstrakcyjna. W mojej głowie krąży obraz miasta-widma, które nawet w tak bogatym kraju jak Japonia, na nogi staje mozolnie. Wszystkie wyobrażenia okazują się mylne zaledwie dwa kroki po wyjściu z dworca: Hiroszima wita nas promieniami lutowego słońca. Nowoczesna, chaotyczna i tętniąca życiem. Dworzec kolejowy w Japonii jest punktem centralnym każdego z miast. Najbardziej zaskakujące jest to, że właśnie tu można zjeść najlepiej, co dla przybyszów z Europy Środkowo-Wschodniej zdaje się być co najmniej dziwaczne. Wokół centralnego placu przydworcowego krążą charakterystyczne japońskie taksówki – czarne toyoty, z automatycznie otwieranymi i zamykanymi drzwiami bocznym. Hiroszima, jak dowiadujemy się od mieszkańców, jest bodajże ostatnim miastem w Japonii, gdzie można jeszcze znaleźć tramwaje. Zasługują one na wspomnienie, bo tabor składa się z najrozmaitszych pojazdów, przekazanych Hiroszimie z miast całego Kraju Kwitnącej Wiśni. Japończycy uśmiechają się na widok turystów. Zagadują nas na ulicy i przystankach, chcąc się dowiedzieć, skąd przyjechaliśmy. Mimo że w większości przypadków angielski jest barierą nie do pokonania, wyrażają uprzejme zdziwienie, że fatygowaliśmy się tu aż z Polski. Natychmiast, w języku migowym z elementami angielskiego, otrzymujemy mnóstwo wskazówek, gdzie jechać i co należy zobaczyć. Ruszamy więc z dworca tramwajem, który wygląda, jakby pamiętał doskonale początki odbudowy miasta.
Niezłomny i dumny naród Nasze miesiące zimowe to dość wdzięczny okres zwiedzania głównych wysp Japonii. Temperatura raczej nie spada poniżej zera, zwykle można trafić na słoneczne dni, gdy jest nawet 10 stopni na plusie. Taki klimat sprzyja podróżowaniu dużo bardziej, niż japońskie lato, które jest wyjątkowo gorące i parne, a największą przyjemnością (czasem i koniecznością) jest krążenie od sklepu do sklepu, które zawsze są klimatyzowane. Jedynym minusem zimowej pory zwiedzania jest fakt,
że jest to czas renowacji zabytków i wiele z miejsc, które chcieliśmy zobaczyć, było albo zamknięte, albo pokryte rusztowaniami. Tak niestety było między innymi z Genbaku Dome – najbardziej znanym budynkiem w Hiroszimie, który zasłonięty był niemal w całości rusztowaniami. Przed wojną służył jako hala wystawowa podczas targów, w okresie walk stał się siedzibą władz. 6 sierpnia 1945 roku o godzinie 8:16:02 bomba Little Boy wybuchła 150 metrów nad nim, przetrwał jednak jako jeden z nielicznych falę uderzeniową i pożar, które spustoszyły miasto, zabijając prawie 80 z ponad 270 tysięcy mieszkańców. Dziś, wpisany na listę UNESCO, jest pamiątką tego tragicznego wydarzenia, a lekko skruszałe mury i stalowa, żebrowa konstrukcja kopuły są jednymi z najbardziej przejmujących widoków w mieście.
Tysiące żurawi Zaledwie parę kroków dalej roztacza się park, gdzie umieszczono dzwon, w który uderza się w intencji pokoju, oraz dwa pomniki: zegar, który zatrzymał się w momencie wybuchu i pomnik Sadako Sasaki – dziewczynki, która walczyła długo z chorobą popromienną i stała się swoistym symbolem walki z przeciwnościami losu. Podczas pobytu w szpitalu tworzyła żurawie origami, wierząc, że gdy uda jej się złożyć ich tysiąc, wyzdrowieje. Do dziś uczniowie ze szkół z całej Japonii przysyłają, lub przywożą papierowe żurawie i pozostawiają je pod pomnikiem. Kilkadziesiąt metrów dalej park przechodzi w główną część memoriału z miejscem pamięci oraz muzeum poświęconym wydarzeniom, które na zawsze naznaczyły miasto. Wnętrze tego muzeum przenosi w czasie i niemalże wrzuca człowieka w piekielne realia, niemożliwe do wyobrażenia. Zdarza się, że część zwiedzających po pięciu minutach wychodzi z budynku kompletnie roztrzęsiona. Wśród przewodników muzealnych znajdują się jeszcze osoby, które przeżyły atak, często ukrywają one ślady choroby popromiennej na skórze pod warstwami pudru. My w pewnym momencie odczuwamy niesmak, związany z przeraźliwą dokładnością i dobitnością przedstawienia historii. Mamy wrażenie, że figury przedstawiające ludzi z rozpływającą się skórą, która schodzi z nich płatami wskutek napromieniowania i żaru wybuchu, to jednak zbyt wiele.
nr 5 / 2013
Kompletnie wyprani emocjonalnie uciekamy w inną część miasta. Po dłuższym marszu zaczynamy rozglądać się za czymś do jedzenia. Trafiamy z powrotem w okolice dworca, w myśl zasady, że to, co najlepsze, znajduje się zazwyczaj w jego okolicy. Pierwszy głód zabijamy porcją pieczonych kasztanów, które kupujemy z dużą przeceną od zmarzniętej, ale uśmiechniętej starszej pani.
Bo najlepiej zjesz na dworcu Wchodzimy do hali dworcowej, która z racji tego, że dojeżdżają tu Shinkanseny, jest ogromna. Barów z tutejszym jedzeniem mnóstwo, za rogiem jest też Starbucks, który w swojej ofercie ma między innymi kawę zieloną, bądź z dodatkiem słodkiej fasoli – podstawowego składnika większości słodyczy w Japonii. Poszukiwanie odpowiedniego baru czy restauracji to zadanie dość proste, mimo językowej bariery. Każda z knajpek w gablocie przed wejściem umieszcza… plastikowe modele dań wchodzących w skład menu, odwzorowanych z japońską precyzją, w skali 1:1. Tam, gdzie modele są ładniejsze, tam smaczniej, ale zarazem drożej – wybór należy więc do głodnego. My wybieramy apetycznie wyglądający w wersji plastikowej ramen, do którego dostajemy po kawałku surowego tuńczyka z sosem sojowym i wasabi: trafiliśmy doskonale! Japonia jest rajem dla „gastroturystów”, zwłaszcza takich jak my. Krążymy dalej po mieście, mijają nas grupki dzieciaków w mundurkach, wracających ze szkoły – czasami łapię się na tym, że śmiech rozbrzmiewający na ulicach Hiroszimy wydaje się czymś niewłaściwym. Miasto ożywa pod wieczór, mieszkańcy krążą po ulicach, neony na salonach gier pachinko świecą jak szalone, przyciągając tłumy hazardzistów. Wracamy do taniego hotelu, w którym się zatrzymaliśmy. Po raz kolejny urzeka nas sympatia, z jaką traktują nas Japończycy, którzy mimo że nie znają języka angielskiego, stają na głowie, żeby nam dogodzić. Parę dni później odkrywamy złotą zasadę komunikacji – do wyrazu angielskiego wystarczy dołożyć literę „o” na końcu i odpowiednio zaakcentować, a wszystko nagle staje się zrozumiałe. Jak dowiedzieć się, czy jest internet? Pytać o „interneto”. Toaleta? „Toileto”. Szybko, łatwo i z uśmiechem.
33
34
nr 5 / 2013
nr 5 / 2013
*** Gdy siedzimy w hallu, łapiąc internet, podchodzi do nas starszy Japończyk, który tego dnia wypił trochę za dużo sake. Pyta łamaną angielszczyzną, skąd jesteśmy. Jak wszyscy poprzednicy, w grzeczny i nieco bawiący nas sposób, wyraża swój zachwyt i zdziwienie. Gdy mówi, że część jego najbliższych zginęła w ataku w 1945 roku, na jego policzku pojawia się łza. Życzy nam wszystkiego dobrego i odchodząc, mówi: „Kochajcie Hiroszimę”. Przez dłuższą chwilę dochodzimy do siebie w ciszy. Japonia jest krajem drogim, dlatego warto spróbować znaleźć przed wyjazdem jak najwięcej sposobów na zaoszczędzenie paru groszy. Jednym z nich, przy założeniu, że podróżować będziemy głównie pociągiem, jest wykupienie odpowiednio wcześniej karnetu, pozwalającego na podróżowanie wszystkimi pociągami na danej wyspie, wliczając w to te najszybsze – czyli Shinkanseny. Japan Rail Pass, bo o nim mowa, kosztuje obecnie 225 euro za 7 dni. My wykupiliśmy nasz online u źródła (www.jrpass. com) i otrzymaliśmy go kurierem po zaledwie trzech dniach. Próba kupienia go w Polsce się nie udała, najbliższe obecnie biuro turystyczne, które oferuje Pass, znajduje się w Niemczech. Raczej nie polecam tego rozwiązania, nie jest szybsze, a zdaje się być bardziej kłopotliwe. Nocleg. Jeśli nie mamy ochoty na couch surfing (którego nie wypróbowaliśmy), pozostają hostele, które w mniejszych miastach, takich jak Hiroszima, zaczynają się od 20 euro za osobę, bądź nieco lepsze hotele biznesowe, w których zamówienie pokoju wiąże się jednak często z koniecznością dużo wcześniejszej rezerwacji i … umiejętności mówienia po japońsku. Ciekawostki Japończycy to naród dumny i bardzo uprzejmy, choć często pod maską dobrotliwego człowieka kryje się temperamentna dusza. Mieszkańcy Nipponu przywiązują wagę do dobrego wychowania, choć pewne zwyczaje mogą być dla Europejczyków dziwaczne (głośne siorbanie i mlaskanie jest dozwolone podczas jedzenia, nawet w restauracjach, ale smarkanie w chusteczkę podczas jedzenia czegoś ostrego to wielkie faux pas!). Japonia sprawia wrażenie kraju bezpiecznego, ilość dokonywanych tu przestępstw w porównaniu z Europą jest znikoma. To raj dla smakoszy i tak jak wspomniałem, warto jeść w okolicach głównych dworców. Sushi będzie tam najświeższe.
35
fot. Piotr Bolko
36 nr 5 / 2013
nr 5 / 2013
TYSIĄC PIŁEK Czternaście osób w pięciu samochodach. Trasa? Kontynent afrykański? Cel? Rozdać po drodze dzieciom tysiąc piłek, a gdzie się da - rozegrać mecz piłkarski. O nominowanej przez National Geographic Traveler do prestiżowej nagrody Travelera w kategorii “Podróż Roku 2012” wyprawie GloBall 2012 Paweł Słoń rozmawia z Bartkiem Suderem. Jeden z dwóch meczy jakie wygraliśmy. W Karatu w Tanzanii, niedaleko Ngorongoro, tamtejsza szkoła średni wystawiła przeciw nam w pełni wyposażoną drużynę w koszulkach i korkotrampkach, z bramkażem wykonującym parady co najmniej jak nasz Dudek. Cudem strzelona bramka głową, przeważyła wynik na 1:0 dla nas.
37
38
nr 5 / 2013
W stolicy Zambii Lusace ksiądz Jacek Rostowski dokonuje cudów wyciągając chłopców z życia na ulicy, wąchania kleju, prostytucji. W zamian oferuje im naukę i dyscyplinę (np. dzieciom nie wolno na terenie St. Lawrens Home of Hope posiadać pieniędzy). Nasz przyjazd, nasz sprzęt i mecz jaki zagraliśmy pozostał w naszych sercach na bardzo, bardzo długo. Mamy nadzieję, że dzieciaki także będą to pamiętać.
Na początku jest swojsko – naleśniki z dżemem i białym serem. Z czasem robi się jednak egzotyczniej. Na stole pojawia marokańska herbata z iście marokańską ilością cukru, a potem domowej roboty hummus. Wszystko to mam przyjemność spożywać w mieszkaniu Bartka Sudera, który na przeprowadzenie wywiadu zaprosił mnie do swojego mieszkania, zagubionego gdzieś na krakowskim Kazimierzu. Bartek zakręca już ostatnie opakowanie z hummusem, który następnego dnia pojawi się w kilku krakowskich miejscach, a zatem powoli możemy przystąpić do rozmowy. O jednej z najbardziej niezwykłych wypraw zeszłego roku – GloBall 2012, której jednym z pomysłodawców i uczestników był mój gospodarz. Paweł Słoń: Najkrócej jak możesz – czym jest GloBall 2012? Bartek Suder: Wielka wyprawa przez całą Afrykę, wielkie wyzwanie i wielki wysiłek. Mam wrażenie, że Globall to połączenie trzech elementów: pasji podróżowania, chęci pomocy i wiary w społeczne oddziaływanie sportu. Zgodziłbyś się? Tak. Pasja podróżowania zawładnęła naszymi umysłami i stąd pomysł na coraz dalsze i trudniejsze podróżowanie. A ponieważ nie chcieliśmy tego zrobić jak normalni turyści postanowiliśmy włożyć w to coś więcej. Czyli najpierw była podróż. Najpierw było koło, a potem piłka... Do już wymyślonego pomysłu podróży staraliśmy się
znaleźć patent, który pozwoli nam się bardziej zbliżyć do ludzi, których odwiedzimy. Coś, co pozwoli nam coś im dać, a nie tylko ich obejrzeć i sfotografować. Porozmawiajmy jednak najpierw o podróży, bo sama trasa jest niezwykła. Gdzie, czym i z kim? Zaczęło się od samotnych podróży samochodem terenowym... Samochód bardzo wzbogacił nasze podróże o możliwość dojechania do miejsc, które widzimy na horyzoncie. Właśnie przez pasję do motoryzacji spotkałem ludzi, którzy podzielali moje zainteresowanie. W momencie, kiedy zaczęliśmy razem podróżować – na Ukrainę czy do Rumunii – pojawił się pomysł większej podróży. A jednocześnie przyszły fascynacje tym, co zrobiła Afryka Nowaka i Ewan McGregor przejeżdżając na motorze Afrykę. Zaczęliśmy poszukiwać naśladowców: wyprawa
nr 5 / 2013
MotoAfryka, jakiś Niemiec przejechał na skuterze Schwalbe z lat 50. całą Afrykę... Okazało się, że da się to zrobić. Ale wy wynieśliście to na zupełnie inny poziom – 14 osób w pięciu samochodach. Chcieliśmy tę technologię ograniczyć na ile się dało, ale zadania, które wzięliśmy na siebie: po pierwsze dokumentacji wszystkiego tego co robimy, a po drugie – zadanie społeczne, spotkanie z ludźmi, oznaczało zabranie ze sobą tysiąca piłek. No i nie byliśmy w stanie spakować tego do żadnego innego środka lokomocji. Kto wpadł na pomysł zabrania piłek? Prawie rok zastanawialiśmy się wspólnie jaką aktywność możemy podjąć lub co ze sobą zabrać. Jak to wszystko powiązać ze sobą. Pomysł z piłką wymyślił Mateusz. Planowaliśmy zagrać pięć meczy. Zaczęliśmy na Ukrainie, w wiosce Limna – chcieliśmy w symboliczny sposób połączyć pierwszy mundial afrykański z pierwszymi mistrzostwami Europy w Europie Środkowo-Wschodniej. Tomek był tam kiedyś, powiedział coś w rodzaju: “Jest tam świetny wójt, na pewno się z nim dogadamy”. No i pojechaliśmy, efekty można zobaczyć na filmie z tego wyjazdu. Myślę, że ta wizyta była wzorem dla wszystkiego, co zdarzyło się później. 250 z 1000 piłek, jakie zabraliśmy na GloBall 2012 było podpisane przez dzieci z Polski. Przed wyprawą zrobiliśmy cykl spotkań – w Warszawie, Rzeszowie, Krakowie – na których promowaliśmy ideę wyprawy. I na tych spotkaniach można było kupić piłkę, przekazać ją nam i powiedzieć, do jakiego kraju mają trafić. Znalazły się na nich również adresy mailowe, jakieś życzenia, ponieważ chcieliśmy, żeby nawiązany został kontakt między dziećmi z Polski i z Afryki. Trasa przebiegała przez piętnaście krajów: RPA, Namibię, Zambię, Tanzanię, Kenię, Etiopię, Sudan, Egipt włączając w to kraje już poza afrykańskie, Syrię, Turcję, Bułgarię, Serbię, Węgry, Słowację i Ukrainę. No i polecieliście do Afryki samolotem. Tak, cały ten sprzęt, dwie wielkie piłki i cały majdan wysłaliśmy z Gdyni kontenerami miesiąc wcześniej do RPA. A my 28. grudnia 2011 r. znaleźliśmy się w Kapsztadzie. Sztormy wywołały opóźnienie statku, więc dopiero piątego stycznia ruszyliśmy z przylądka Igielnego.
Co to znaczy, że „działa”? Podoba się? Nie przeganiają, nie dzwonią na policję... (śmiech) Heh, tak, pomimo że szyby w oknach są okratowane, i że patrzą na nas z ukosa, a na zejściu z peronu kolejowego jest znak informujący, by nie wnosić broni palnej i maczet, to okazuje się, że ludzie cieszą się z tego, że do nich przyszliśmy, że mogą z nami coś zrobić, nawiązuje się dialog. Wszyscy są zmęczeni, trzeba kupić coś do picia, dzielimy się i możemy spokojnie porozmawiać o tym, kim jesteśmy i gdzie jest ten dziwny kraj, z którego pochodzimy. Było to to, czego oczekiwaliśmy – przestajemy być turystami, a stajemy się partnerem do rozmowy. Z RPA ruszyliście na północ. Najpierw Namibia. Wybraliśmy trasę, która była podyktowana względami podróżniczymi – chcieliśmy zobaczyć trochę przyrody, kultury. Później droga wiodła do Zambii i Tanzanii, stamtąd do Kenii, gdzie wyrabialiśmy wizy do Etiopii, Sudanu i Egiptu. Do Europy mieliśmy się przedostać przez Syrię, ale postanowiliśmy jechać przez Cypr do Turcji. Jak wyglądało zorganizowanie meczu? Wjeżdżaliście do wioski, wyciągacie piłki i... Kopiemy w stronę chłopaków, którzy stoją pod palmą albo obok sklepu. A oni zwykle zaczynają się popisywać, robią kapki, triki i następuje podanie. Ale wjazd pięciu samochodów do wioski musiało wywołać chyba jakieś obawy starszyzny wioski. Były jakieś problemy? Czy też pomysł grania w piłkę był przyjmowany z entuzjazmem? Z jednej strony wszyscy oczekują na takie atrakcje, bo najczęściej nic się tam nie dzieje. Więc natychmiast obstępuje Cię tłum dzieci. Część chciała pieniędzy. Zwłaszcza w krajach turystycznych jesteś traktowany jak sakiewka, którą należy opróżnić. Dotyczy to zwłaszcza Egiptu, miejsc turystycznych w Etiopii czy Kenii. Łatwiej jest w Namibii czy RPA, ale tam też szukaliśmy akurat mniej uczęszczanych miejsc. A Masajowie? Tanzania. Oni traktują turystów dość chłodno. Udało nam się przełamać tę barierę, ale tam akurat piłka nie zadziałała. Nie byli zainteresowani.
Przywieźliście Masajom kaganek piłkarskiej oświaty, Mieliście zagrać w trakcie podróży pięć meczów, a wy- ale został on odrzucony. szło tego trochę więcej. Zwłaszcza przez wodza wioski, któremu się nie poPierwszy mecz w dzielnicy robotniczej, trema, i ... dobało, że przynosimy jakieś europejskie zwyczaokazuje się, że to działa. I już wtedy wiedzieliśmy, je. Pomimo że Afryka piłką stoi! Ale zaprosiliśmy że tych meczów będzie znacznie więcej. całą wioskę na wystawną kolację, którą przygotował Paparazzi. Było kilka kilogramów kaszy, makaronów,
39
40
nr 5 / 2013
pyszne sosy oraz ćwierć kozy. Posiłki spożywane z lokalną ludnością były najpiękniejszymi częściami wieczorów. W czasie kolacji u Masajów pokazaliśmy im kreskówki: „Koziołka Matołka” i „Krecika”... Co im się najbardziej podobało? „Cienka czerwona linia”. (śmiech) Krecika nie rozpoznali, a koza jest znanym zwierzęciem i bardzo im się podobały przygody podróżującego Matołka. Wspomniałeś o kolacji. Powiedz jak wyglądały kwestie żywieniowe w trakcie podróży. Mięso antylopy i słonia czy konserwy z Polski, których pewnie wzięliście w nadmiarze. Nigdy w nadmiarze! Zawsze weź paprykarz i konserwę do Afryki! To, co tam możesz dostać, jest gorsze niż konserwy. Ci sprytni, którzy przemycili w samochodach zapasy żywności nie pożałowali, w przeciwieństwie do tych, którzy na bieżąco robili zakupy. Nawet w takim kraju jak RPA zakupy są trudne. No tak jak mówisz – mięso dzikiej zwierzyny to mięso, które może być smaczne, ale jest jedzone jedynie przez bogatych. Natomiast to, co jest zakonserwowane to kiepskiej jakości wołowina. Przez pierwsze pół trasy żywiliśmy się sami, z własnych zasobów, ale mieliśmy ze sobą kucharza. To był Paparazzi, nasz znajomy, Polak mieszkający we Włoszech, mający ogromne doświadczenie w gotowaniu w terenie. Prowadzi agroturystykę “Wino i Śpiew”, dowiedział się o wyprawie, zdecydował się, że jedzie z nami w Wigilię 2011 roku i już 31 grudnia był z nami w Kapsztadzie! Zwykle to było spaghetti ale naprawdę potrafił to smacznie przyrządzić. Natomiast za każdym razem, jak tylko nadarzyła się okazja, kupowaliśmy miejscowe produkty. Restauracje są zazwyczaj w dużych miastach, a tych staraliśmy się unikać. Przy drodze ciężko jest dostać coś do jedzenia, a jak już, to porcje są mikroskopijne. Ale za każdym razem próbowaliśmy. Natomiast później, w Etiopii, Sudanie, jest już znacznie łatwiej, jeśli chodzi o zaopatrzenie w gotowe jedzenie.
Szef wioski Masajów zgodził się na mecz dopiero po przekazaniu darów.
szakal i Marcin został ugryziony w nos. Robert założył mu opatrunki, ale sama jego obecność sprawiła, że poczuliśmy się pewniej. Dzięki temu, do szpitala mogliśmy pojechać dopiero rano, co było o wiele bezpieczniejsze. Trzeci raz pojawiła się wysoka gorączka i choroba właściwie... nie wiadomo co to było. Kolega leżał cały dzień, nic nie mógł zrobić, znów sama obecność - już wtedy Tomka - bardzo pomogła. Oprócz tego, że mieliśmy lekarzy, było z nami dwóch operatorów, fotograf Piotrek Bolko z Wagabunda 4x4, mechanik, dziennikarz, informatyk, specjalista od dzikich zwierząt. Przed wyjazdem przeszliśmy oczywiście kilka szkoleń w zakresie medycyny podróży, pierwszej pomocy, prowadzenia samochodu, sytuacji ekstremalnych. Rozdaliście w trakcie podróży te wszystkie piłki czy z czymś wróciliście do domu? No może ze trzy by się tutaj znalazły, ale wszystkie poszły.
Mogłoby się wydawać, że piłki nie są tym, czego mieszkańcy Afryki potrzebują najbardziej. Jednak okazało się, że ta mała i prozaiczna rzecz bardzo pomagała i wywoływała dużo radości. Prozaiczna, ale tam bardzo trudno dostępna. I to nawet nie ze względu na cenę, ale transport. Infrastruktura w Afryce jest słabo rozbudowana i jest to bardzo duży problem dla rozwoju kontynentu. W dużej części drogi nie istnieją albo są kiepskie. W małych wioskach Wspomniałeś, że był kucharz, fotograf... A lekarz? Tak. Na początku był Robert, który jest lekarzem, a po- siła nabywcza jest niska, dlatego nie ma tam sklepów tem zmienił się z Tomkiem - ratownikiem medycznym. z zabawkami czy artykułami sportowymi. A przecież ten sport jest tak bardzo uniwersalny i tyle ludzi paPrzydał się? sjonuje się nim w Afryce! Bo dlaczego w ogóle piłTrzy razy. Za pierwszym razem niemieccy motocy- ka? Byliśmy świadomi, jak szybko będziemy się przekliści mieli wypadek na szutrze w Namibii. Robert mieszczać i jak mało czasu będziemy mieć na kontakt zaopiekował się ciężko rannym facetem, opatrzył z ludźmi. Nie mogliśmy się zdecydować na programy go. Czekaliśmy dwie godziny na przyjazd karetki. Za edukacyjne czy na budowę czegokolwiek, bo nie miedrugim razem, jak zaatakował nasz obóz wściekły liśmy tyle czasu, a chcieliśmy się spotkać z dużą ilością
nr 5 / 2013
ludzi na trasie. Szukaliśmy takiej aktywności, którą będzie można wykonywać w wielu miejscach. Wybraliśmy piłkę jako najbardziej uniwersalny język takiego spotkania, kiedy się nie rozumiemy. Biało czarne łatki na piłce też wydały nam się odpowiednio symbolizować to spotkanie dwóch kultur. No i dzięki tej piłce trafialiśmy do takich miejsc jak na przykład szkoła piłkarska niedaleko wodospadów Wiktorii. Jak wiadomo to miejsce ogląda kilkaset tysięcy turystów rocznie. Do tej miejscowości, która jest tuż obok trafia już znacznie mniej turystów. Niedaleko jest park, w którym można pojeździć na słoniu czy pobawić się z młodym lwem.
Tak, żeby kolejna osoba, która jedzie w ten sam rejon, mogła już się przygotować na to spotkanie. Ta wymiana informacji między podróżnikami ma mieć formę portalu internetowego. Pomyślałem, że internet będzie najlepszym narzędziem. Będzie tablica ogłoszeniowa z projektami, na której zaufane osoby będą mogły zamieszczać informacje. Zaufane - przedstawią się, opiszą swoją podróż, napiszą, kogo spotkały i dlaczego uważają, że warto tę osobę zobaczyć. Moim marzeniem jest, by kiedyś dało się planować podróż pod kątem tego, kogo chcemy spotkać a nie miejsca, jakie chcemy zobaczyć.
Jeździłeś na słoniu? Nie, nie lubię takich atrakcji. Z jednej strony to jest proste: płacisz – masz, a z drugiej jest to wbrew ich naturze. W każdym razie – jest ta wioska, gdzie mieszka Golden Mubila, który razem z bratem prowadzi szkółkę piłkarską dla siedemdziesięciorga dzieci. Kiedy tam przyjechaliśmy mieli tylko dwie piłki.
To byłby prawdziwy social-travelling! Podróże „po ludziach”, a nie miejscach. Kończąc – gdzie teraz chcecie rozdawać piłki? W tym momencie skupiamy się na promowaniu idei i eksploatowaniu tego dorobku, jaki GloBall przyniósł. A myślę, że jeszcze trochę czasu zajmie, jak się pozbieramy do kupy. Minęło 10 miesięcy, a ta wyprawa ciągle jest w nas. Pewnie potrwa to parę lat, ale chciałbym, Szmacianki? żeby kolejny wyjazd odbył się na trasie WładywostokNawet prawdziwe. Mieli kiedyś kontakt z Mancheste- Kraków i również był oparty na idei powiązania porem United, ktoś im tam nawet przysłał piłki. My zo- mocy z podróżowaniem. Nie wiem, czy to będą piłki, stawiliśmy im trzydzieści piłek, zagraliśmy mecz: oni bo podobno Mongołowie w nią nie grają. Ale może oczywiście wygrali. Ale bardzo chciałbym zebrać pie- na przekór wszystkiemu znowu z nią pojedziemy. niądze – 1200 zł – żeby wysłać dziesięć sztuk piłek niezniszczalnych. Jest taka amerykańska technologia, piłki są wypełnione pianką, można je przebić nożem, wrzucić w kolczaste krzaki, a one się nie zniszczą. Obiecałem Goldenowi, że zorganizuję taki projekt. I tutaj zaczyna się to wszystko, co się dzieje z tą wyprawą już po powrocie.
Najpiękniejsze w waszej podróży jest chyba to, że w jakiś sposób ona dalej trwa. Nie jest to jedynie wyjazd, ale tę ideę pomagania przez podróżowanie promujecie dalej. Z tego co wiem, jesteś bardzo zajętym człowiekiem – wczoraj Uniwersytet Ekonomiczny, wcześniej jakieś zimowisko. Tak, staram się opowiadać ludziom, że można podróżować w inny sposób, że można podróżować myśląc o ludziach, których się odwiedzi, a nie tylko tych szczytach, które się samotnie zdobędzie czy zabytkach, jakie się samemu zobaczy. Chciałbym, żeby każdy mógł w trakcie podróży poznać kogoś. Kogoś, komu zawiezie coś potrzebnego. Mam taki pomysł: podróżnik, który już kogoś poznał w trakcie swojej podróży i wraca z tą świadomością, że tej osobie jest coś ważnego potrzebne, może tę informację przekazać dalej.
Kolorowe plemiona w Tanzanii czy w Kenii często stają się powodem niekończących się sporów podkręcanych przez polityków. Wielkie kłopoty z dostępem do wody, prymitywna gospodarka wodna. Jednak mimo tego wszystkiego zawsze odnosiliśmy to samo wrażenie, ludzie pozbawieni problemów konsumpcyjnego świata zachodniego są znacznie szczęśliwsi od nas.
41
42
nr 5 / 2013
Po meczu często następowało kilka godzin wspólnych rozmów, zdjęć, zapisywania kontaktów.
Uczestnicy wyprawy Globall 2012, udział wzięli (kolejność alfabetyczna):
Antek Grałek – „Antonio” - operator, reżyser, najmłodszy członek wyprawy Bartłomiej Suder – „Bart” - kierownik ekspedycyjny, organizator wyprawy Jacek Pniewski – „Jazzmen” - mechanik, kierowca i najbardziej artystycznie utalentowany członek ekspedycji Jerzy Chamielec – „Jura” - wyprodukował nasze piłki, koszulki, naklejki Marcin Staniszewski – „Hetman” - reżyser, dziennikarz Mariusz Szumiec – „Mario” - technik informatyczny, mechanik Marta Skutnik – „Marchewa” - zajmowała się przyrodą i kontaktem ze zwierzętami Mateusz Zmyślony – „”Matou” - organizator wyprawy, pomysłodawca, kronikarz Paweł Kochan – „Huragan” - odpowiedzialny za kontakt z dziećmi Piotr Bolko – ‘Bolo”, - organizator wyprawy, fotograf, kontakty z ludźmi Robert Szlęk – „Doktor” - lekarz i głos rozsądku Tomasz Sanak – „Gerber” - ratownik medyczny, zabezpieczenie Tomasz Stańco – „Tomasz”- operator, reżyser
nr 5 / 2013
fot. Piotr Bolko
Wioska Himba, sztuczny twór stworzony dla turystów, by mogli sfotografować prawdziwe życie ludzi Himba i ich wspaniałe fryzury z ochry i glinki. Oswojenie sytuacji, namówienie tych ludzi do zagrania meczu trwało około półtorej godziny. Następnie zagraliśmy mecz z dziećmi a na koniec z najmłodszymi mieszkańcami wioski. Wszyscy byli zachwyceni, udało się nam przełamać schemat.
43
44
nr 5 / 2013
Namibiia, jedna z tysięcy farm, niedaleko Soulsvei, zatrzymaliśmy się tu na nocleg.
Kibice zespołu Himba podczas meczu.
nr 5 / 2013
47
48
nr 5 / 2013
Po meczu z Himba, mamy przewidująco, wcześnie zadbały o piłki dla dzieci.
nr 5 / 2013
49
50
nr 5 / 2013
nr 5 / 2013
51
W siosce masajskiej w Tanzanii, niedaleko krateru Ngorongoro.
52
nr 5 / 2013
nr 5 / 2013
Ekipa Globall w drugiej połowie trasy składała się z dwunastu facetów. Na zdjęciu przedzieramy się przez bezdroża w okolicy jeziora Turkana w Kenii, na pograniczu z Etiopią. To jedne z najpiękniejszych i najciekawszych terenów na naszej trasie.
53
54
nr 5 / 2013
http://trawers.turystyka.pl/