Tu r n iej Jed n eg o O po wia d a n ia
antologia tom pierwszy
Tu r n iej Jed n eg o O po wia d a n ia
antologia tom pierwszy
zebrał i zredagował Michał Wilk
Koło Literackie Anafora Częstochowa 2018
KG – Konkurs Główny FF – Flash Fiction
(w kolejności alfabetycznej) Konrad Antczak (FF) Jacek Bąk (KG, FF) Sławomir Domański (KG, FF) Krzysztof Majtyka (KG) Marek Palutkiewicz (KG, FF) Julita Paprotna (KG) Szymon Różycki (KG) Patryk Rykała (KG) Mateusz Szkop (KG) Martyna Ujma (FF) Jakub Wawrzyńczak (FF) Marta Wojtyra (KG)
Opublikowano zgodnie z postanowieniem § 2. ust. 4 Regulaminu Turnieju Jednego Opowiadania.
Projekt TJO dofinansowano ze środków Centrum Amatorskiego Ruchu Artystycznego. Publikacja powstała ze środków własnych wydawcy.
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy, red. Michał Wilk, Częstochowa 2018.
© Copyright for text: Konrad Antczak, Jacek Bąk, Sławomir Domański, Krzysztof Majtyka, Marek Palutkiewicz, Julita Paprotna, Szymon Różycki, Patryk Rykała, Mateusz Szkop, Martyna Ujma, Jakub Wawrzyńczak, Michał Wilk, Marta Wojtyra
Michał Wilk
© Marcin Szczygieł (behance.net/marcinszczygiel)
WyTwórnia (wytwornia.czest.pl)
Koło Literackie Anafora (anafora.dmz.edu.pl, facebook.com/koloanafora)
Uznanie autorstwa - Użycie niekomercyjne - Bez utworów zależnych 4.0 Międzynarodowe (CC BY-NC-ND 4.0) Szczegóły na temat licencji: https://creativecommons.pl/ ISBN: 978-83-949600-0-1 (pdf) ISBN: 978-83-949600-1-8 (mobi) ISBN: 978-83-949600-2-5 (epub)
` Spis Tr esci
10
Michał Wilk, Słowo wstępne
26 34 42 56 64 70 76 86 96
Sławomir Domański, Pogrzeb stryja [Wygrana] Jacek Bąk, Opowieść o Starym Joe Patryk Rykała, Kod Marta Wojtyra, Freerun Szymon Różycki, Michaił Krzysztof Majtyka, Człowiek z Wysokiego Mostu Mateusz Szkop, London Calling Julita Paprotna, Instytut Pięknej Śmierci Marek Palutkiewicz, Zwid
114 120 124 128 132 136
Marek Palutkiewicz, Plask! [Wygrana] Martyna Ujma, Beksa Lala Konrad Antczak, P........ Sławomir Domański, Pan Mopsik Jacek Bąk, Wizyta Jakub Wawrzyńczak, Przedostatni altruista
W kontekście przemian, jakim ulega literatura współczesna, głównie pod wpływem nowych mediów, warto podejmować wszelki wysiłek, by promować i wspierać uczestnictwo w życiu literackim na każdym poziomie: twórczym i czytelniczym, zarówno w świecie realnym, jak i wirtualnym. Między innymi z tych pobudek powstała idea Turnieju Jednego Opowiadania, z pewnością pierwszego tego typu wydarzenia w Częstochowie, a kto wie, czy nie jedynego w skali kraju. Choć zasadniczo powód był bardziej – par excellence – prozaiczny. Otóż w Częstochowie już od lat znany jest – a od dłuższego czasu przeżywa renesans – Turniej Jednego Wiersza. Wyśmienita cykliczna impreza kulturalna, jednak zaadresowana do poetów. W związku z tym pojawiło się proste pytanie: a gdyby tak zorganizować podobny Turniej, jednakże przeznaczony dla twórców prozatorskich form literackich? No i pomysł zaczął kiełkować. Z czasem zaowocował wydarzeniem, które – jak na pierwszą (i miejmy nadzieję, że nie ostatnią) edycję – cieszyło się wielkim zainteresowaniem. Uwidocznił się głód prozatorskich nie tyle wrażeń, ile zmagań, mających charakter konkursowy, rywalizacyjny. A to dlatego, że Turniej z założenia miał stanowić wyraźny pretekst do pobudzenia lokalnych twórców, zmotywowania ich do twórczości oraz starcia z pozostałymi autorami, obierając przede wszystkim za punkt wyjścia krótką formę literacką, jednak mogącą pobudzić wyobraźnię do większych i poważniejszych tekstów, a kto wie, czy nie nawet samodzielnych publikacji.
M ichał Wilk, Słowo wstępne
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
W ten sposób 27 października 2017 roku w Pubie Szuflada udało się zorganizować Turniej w dwóch kategoriach: Konkurs Główny i Flash Fiction. Ta pierwsza skierowana była do autorów, którzy zgłaszali teksty o objętości do 12 tysięcy znaków i postanowili, aby oceniane były przez wytypowane wcześniej jury w składzie: Olga Wiewióra, Konrad Ludwicki i Tomasz Jamroziński, nie znające danych autorów, co podniosło obiektywność werdyktu. Druga kategoria była skierowana do śmiałków, którzy gotowi byli przeczytać tekst na żywo, pod presją czasu, ponieważ każdy uczestnik miał dokładnie 5 minut na głośną lekturę pracy. Zaś zwycięzcę wybierała zgromadzona tego wieczoru publiczność. W obu przypadkach, co zresztą oczywiste, każdy z autorów-amatorów mógł zgłosić tylko jeden tekst. Obok głównych celów Turnieju było też wyłowienie młodych talentów z Częstochowy (a być może też z okolic), zaproponowanie nowego typu wydarzenia literackiego, dostarczającego innych wrażeń, niż te do tej pory znane. Innych, bo to ani indywidualne spotkanie autorskie, ani nic na kształt tak zwanego salonu, podczas którego paru autorów prezentuje swoje prace. To już prawdziwy turniej, konkurs, w którym nie ma miejsca na zbędne sentymenty i artystyczne uniesienia. Choć oczywiście i tego nie brakowało, to jednak walka była zażarta i nie na żarty. Warsztat i rzemiosło były równie ważne – jeśli nie ważniejsze – co wrażliwość i twórcza ekspresja. Mam nadzieję (podobnie chyba, jak pozostałe osoby zaangażowane w współtworzenie tego wydarzenia), że Turniej był i będzie nadal wy-
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
http://ha.art.pl/ wydawnictwo/ zapowiedzi/ 4954-flashfiction.html
Jako że zaczynać należy od rzeczy małych, by z czasem przejść do jeszcze większych, Turniej u swoich podstaw miał refleksję na temat krótkich, a nawet bardzo krótkich form literackich. Początkowo nawet nosił nazwę Flash Fiction Battle. Jednak z czasem formuła konkursu została nieco zmieniona tak, by dać szansę także tym autorom, którzy lubią się trochę rozpisać i zarysować fabułę w większym planie. To nie oznacza, że duch flash fiction został porzucony. Wręcz przeciwnie, uobecnił się w dwójnasób, ponieważ podczas Turnieju to właśnie tego rodzaju teksty były prezentowane na żywo. Flash fiction to krótka forma prozatorska, to opowiadanie, które można przeczytać jednym tchem. Często określa się je także jako short short stories lub cigarettes stories, wskazując, że można przeczytać je w trakcie przerwy na papierosa, „przejeżdżając jedną stację metrem lub czekając na autobus” . Jak piszą badacze i znawcy gatunku, tradycja flash fiction nigdy nie dotarła do Polski, choć pod różnymi nazwami i określeniami (np. mi-
M ichał Wilk, Słowo wstępne
śmienitą okazją do tego, by autorzy, którzy już tworzą w mieście, lecz nie mają sposobności pokazać się szerszej publiczności, mogli wyjąć swoje teksty z szuflady. Podobnie rzecz ma się z wiarą w to, że Turniej – choć pewnie raczej w dłuższej perspektywie – przyczyni się do intelektualnego i literackiego rozwoju mieszkańców miasta oraz wszystkich tych, którzy postanowią na chwilę zatrzymać się, by poznać kawałek dobrej i skondensowanej literatury.
M ichał Wilk, Słowo wstępne
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
niatury literackiej lub mikroopowiadania) polscy pisarze uprawiali podobne ograniczone objętością formy ekspresji . Flash fiction jako literacka odpowiedź na telewizyjną estetykę klipu, rozwijającą się przede wszystkim pod wpływem stacji muzycznej MTV, próbuje także odpowiedzieć na przemiany współczesnych mediów, określanych mianem nowych mediów, skupionych głównie na krótkich, skondensowanych i atrakcyjnych przekazach. Literatura tego typu stara się więc reagować na medialny szum oraz dostosowywać swoją formę do współczesnego tempa kultury oraz komunikacji, choć z różnym skutkiem. Flash fiction, to także – jak wykazują znawcy – „efekt walki o coraz bardziej rozproszoną uwagę współczesnego odbiorcy i wyraz tęsknoty za pełnym sensu, wartościowym komunikatem” . Ciekawa jest jednak refleksja nad stanem czytelnictwa takich właśnie opowiadań. Wsłuchując się w głosy osób zajmujących się literaturą na różnych szczeblach (od autora, przed wydawcę, księgarza, aż po literaturoznawcę), możemy dojść do wniosku, że tak krótkie i skondensowane formy nie są najatrakcyjniejsze, jak mogłoby się wydawać, mimo że można przeczytać je właściwie na jeden raz, ot tak, poświęcając tyle samo czasu, ile poświęcamy na przejrzenie naszych aktualności z profili mediów społecznościowych. Próbując wysunąć pewne wnioski – ale to tak na marginesie, by nie wdawać się w niepotrzebne dygresje – możemy stwierdzić, że to właśnie dlatego, że media społecznościowe, czy w szerszym ujęciu nowe media zawłaszczają właśnie tę przestrzeń. Nie interesują nas krótkie formy, na-
Tamże.
Tamże.
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
Jak na debiutujące wydarzenie, zainteresowanie Turniejem było ogromne. Łącznie w obu kategoriach zgłosiło się kilkanaście osób. Za to głosy pojawiające się przed i po wydarzeniu pokazały wyraźnie, że Turniej Jednego Opowiadania to impreza warta kontynuacji, że są osoby, które potrzebowały właśnie takiej możliwości oraz że chcą i potrafią napisać tekst, który dobrze się czyta i słucha. Oczywiście poziom był zróżnicowany. Podobnie rzecz miała się z tematyką. Nie brakowało opowiadań poruszających sprawy poważne, wymagających skupienia i zastanowienia. Były też prace swobodniejsze w formie i treści, często wykorzystujące konwencję fantastyki, a także rozrywkowe, prowokujące, niejako obliczone na performatywny charak-
M ichał Wilk, Słowo wstępne
wet, jeśli od strony formalnej nie wiąże się to z wysiłkiem. Po pierwsze dlatego, że wysiłek ten zostaje przeniesiony na stronę treściową (wszak ładunek emocjonalny i intelektualny w opowiadaniu bywa często znacznie większy). Notabene, czy ktoś jeszcze dziś czyta poezję w tramwajach lub w kolejce? Po drugie dlatego, że social media niejako anektują nasz wolny czas, do tego nierzadko w sposób inwazyjny. A jeśli już pozwalamy sobie na lekturę, wolimy coś dłuższego, rozbudowanego, coś, przy czym znacznie bardziej i na dłużej wejdziemy w świat przedstawiony. Podobne tendencje możemy dostrzec również na polu filmu czy seriali, które pod wpływem internetowej dystrybucji materiałów także przechodzą transformację.
M ichał Wilk, Słowo wstępne
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
ter Turnieju. Zwycięzcą w kategorii Konkurs Główny został Sławomir Domański za tekst Pogrzeb stryja , z kolei we Flash Fiction wygrał Marek Palutkiewicz za opowiadanie Plask! . W tej pierwszej kategorii udział wzięło dziewięcioro uczestników i tyle właśnie tekstów możemy przeczytać w Antologii. Zbiór jest bardzo zróżnicowany pod każdym względem. Jednak nie chodzi tu teraz o wartościowanie. Tego dokonało jury, ponieważ takie były zasady Turnieju, a indywidualnej oceny poszczególnych tekstów może dokonać każdy czytelnik. Po to udostępniamy Antologię, by samodzielnie spojrzeć na opowiadania, by móc je porównać i czerpać przyjemność z ich lektury, która na pewno będzie inna dla każdego. Na początek proponujemy tekst zwycięski w Konkursie Głównym, czyli opowiadanie zatytułowane Pogrzeb stryja , autorstwa Sławomira Domańskiego. Ta momentami przejmująca historia opowiada nie tyle o śmierci i utracie kogoś bliskiego, jak wskazywałby tytuł, ile stanowi świadectwo upływu czasu i przemijania, przechodzenia z pewnego „wtedy” do pewnego „teraz”, które towarzyszy każdemu człowiekowi, bez względu na wszystko. Następnie czeka nas istna mieszanka stylistyczna i tematyczna, choć mam wrażenie, że spoiwem i towarzyszącym każdemu tekstowi motywem jest pewnego rodzaju ucieczka czy też przemieszczenie się, przejście, nierzadko o charakterze egzystencjalnym na linii życie-śmierć, co jest także charakterystyczne dla zwycięskiego tekstu, wspomnianego powyżej.
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
M ichał Wilk, Słowo wstępne
Międzypokoleniowe i historyczne spojrzenie proponują dwaj autorzy: Jacek Bąk i Szymon Różycki. Ten pierwszy napisał Opowieść o Starym Joe, czyli literacki western, o charakterze reminiscencyjnym, z intrygującym nawiązaniem do legendy Dzikiego Zachodu. Drugi z kolei w Michaile przedstawił historyczną opowieść z akcentem relacji polsko-ukraińskich. Bliżej współczesności znajduje się Krzysztof Majtyka z Człowiekiem z Wysokiego Mostu (oczko puszczone w kierunku fanów prozy Philipa K. Dicka, choć niewiele tu fantastyki), czyli z przewrotną historią o tylko pozornie zwykłym człowieku. Klucz fantastyki i pomieszania porządków prawdy i fikcji, obecny u wspomnianego Dicka, lepiej sprawdza się w opowiadaniu Rafała Rykały. Kod to oniryczna i groteskowa historia szukania tytułowej kombinacji znaków, reguł, sposobów uporządkowania informacji, a więc rozszyfrowania wielu porządków i prawideł obejmujących funkcjonowania świata (a może i nawet całego wszechświata), tego, co dane, co wykreowane, tego, co rzeczywiste, wirtualne czy nawet tego, co na styku tych dwóch światów. Z kolei kody kulturowe lub nawiązania (sądzę, że także ściśle do współczesności) można odnaleźć w opowiadaniu Mateusza Szkopa, tytułem wprost odnoszącym się do chyba już kultowego utworu i albumu brytyjskiego zespołu The Clash. Tutaj London Calling to emigrancka opowieść o tytułowym mieście i między innymi o tym, czym krzyczą jego ulice, lub też o tym, jak słyszy je Polak przebywający na Wyspach. Ucieczka łączy się z powrotem, które trudno wskazywać choćby w opowiadaniu
M ichał Wilk, Słowo wstępne
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
Marty Wojtyry. Freerun stanowi bowiem egzystencjalną opowieść drogi, a być może w drodze, stanowiącą właściwie ucieczkę od lub do, w zależności od miejsca, z którego się patrzy. Ta tylko z pozoru swobodna podróż wiąże się z tekstem Julity Paprotnej, która napisała współczesną (a może po trosze futurystyczną) egzystencjalną opowieść o umieraniu, a raczej o tym, jak to umieranie nie jest tak proste, jak mogłoby się wydawać, choć pomóc w tym powinien tytułowy Instytut Dobrej Śmierci. Podobnie niełatwe jest radzenie sobie z życiem po śmierci, o czym opowiada tekst Marka Palutkiewicza. W Zwidzie mamy historię o realnej śmierci, do przygotowania której nie potrzeba żadnej instytucji, a przed którą nie są w stanie uchronić przedstawiciele instytucji tylko mimochodem ukazanych w opowiadaniu. Na tym kończy się splot konkursowych tekstów części pierwszej. W kategorii Flash Fiction udział wzięło ośmioro uczestników, jednakże w niniejszym wydaniu możemy przeczytać sześć krótkich tekstów. Tutaj, co oczywiste, dynamika opowiadań jest większa, ponieważ znaczenia musiały być zdecydowanie zagęszczone i zawarte w jeszcze krótszych formach. Dużą rolę odegrała też lektura, dokonana podczas Turnieju przez autorów, dlatego liczył się performatywny charakter opowiadania, jego siła oddziaływania na publiczność, która rozstrzygała o zwycięstwie. W ten sposób zdecydowaną większością głosów wygrał Plask! Marka Palutkiewicza, który otwiera drugą część Antologii. To żartobliwe opowiadanie, w stylu pratchettowskim, mówi o tym, w jakim miejscu się znaj-
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
Na koniec jeszcze odrobina informacji szczegółowych. Głównym organizatorem pierwszego Turnieju Jednego Opowiadania było Koło Literackie Anafora, funkcjonujące przy I nstytucie Filologii Polskiej Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie. Partnerami przedsięwzięcia byli:
M ichał Wilk, Słowo wstępne
dujemy, jako ludzkość. Myślę, że warto poznać tę odpowiedź, mimo że co poniektórych może wcale nie zdziwić. Nieco podobny charakter ma tekst Jacka Bąka. Wizyta to prosta fantastyka, również w stylu prozy Terry'ego Pratchetta, z zaskakującą, jakże życiową, pointą. Życiowe, nierzadko trącające wrażliwe struny, są opowiadania: Martyny Ujmy – Beska Lala to bolesna historia dziewczyny, nie potrafiącej zaznać prawdziwej miłości; Sławomira Domańskiego – Pan Mopsik stanowi obyczajową historię, sięgającą problemów codzienności; Jakuba Wawrzyńczaka – Przedostatni altruista to opowiadania krótkie, lecz bardzo treściwe, z odpowiednim ciężarem i bardzo wymowne. W sam raz na koniec Antologii, by domknąć ją szybkim ruchem i pozostawić przestrzeń na czytelniczą refleksję i odpowiedź na pytanie, czy warto było. Ale to nie wszystkie teksty. Na czytelników czeka jeszcze surrealistyczne opowiadanie Konrada Antczaka, zatytułowane tajemniczo P......... , o temacie dobrze znanym chyba tylko autorowi, choć moim zdaniem nieco o procesie tworzeniu i sile władzy. Tekst podczas Turnieju wydawał się hermetyczny, jednakże zyskuje, gdy zobaczy się zapis na własne oczy, bo jak każdy się przekona, warstwa wizualna jest tu znacząca.
M ichał Wilk, Słowo wstępne
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
Ośrodek Promocji Kultury, Pub Szuflada, Częstochowski Kolektyw Twórczy WyTwórnia oraz wortal czeKultura.pl, będący również patronem medialnym. Całość dofinansowano ze środków Centrum Amatorskiego Ruchu Artystycznego. To wszystko w dużej mierze przyczyniło się do tego, że Turniej pod względem organizacyjnym trzymał odpowiedni poziom i że od razu pojawiły się pytania o drugą edycję. Pokazuje to, jak tego typu inicjatywa była i jest nadal w Częstochowie potrzebna. Sukces Turnieju to także zasługa pozostałych osób zaangażowanych w organizację wydarzenia. Mam tu na myśli między innymi Pawła Florczyka, odpowiadającego za Pub Szuflada, pub, który stał się areną literackich zmagań, a także ważnym fundatorem nagród oraz całą ekipę z Szuflady, która dzielnie i cierpliwie pomagała w sprawach technicznych i nie tylko. Myślę także o Marcinie Szczygle, którego fotograficzny zmysł pomógł uchwycić tamte chwile i przedstawić je tym, którzy nie mogli być obecni. Podobnie nie mogę pominąć wkładu i niewątpliwego wsparcia ze strony wspomnianego już jury Turnieju, czyli Olgi Wiewióry, Konrada Ludwickiego i Tomasza Jamrozińskiego. Bez ich fachowego podejścia do zadania, jakim było przeczytanie i ocena tekstów nadesłanych w kategorii Konkurs Główny nie moglibyśmy mówić i pisać o wysokim poziomie tego projektu. Podziękowania należą się także wszystkim tym, których nie wymieniam z nazwiska (w wyniku nieuwagi i roztargnienia), a którzy jednak przyczynili się do tego, by Turniej odbył się i jego efekty można było poznać również teraz, czy to czytając niniejszą Antologię, czy też mogąc zo-
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
Michał Wilk
M ichał Wilk, Słowo wstępne
baczyć ją we wszelkiego rodzaju mediach. Każdy, nawet jeśli tylko nieznacznie i przeze mnie niezauważenie wniósł coś od siebie, zasługuje na gorące podziękowanie. Jestem za to wszystko ogromnie wdzięczny i w imieniu swoim, ale też pozostałych zaangażowanych osób serdecznie dziękuję. Oby dane na było spotkać się raz jeszcze na wspólnej literackiej drodze. Rzecz jasna Turniej nie mógłby się odbyć, gdyby nie udział wielu utalentowanych autorów, wspomnianych wcześniej. Ich zaangażowanie i twórcza ambicja sprawiła, że podczas literackich zmagań mieliśmy czego słuchać, a teraz mamy co czytać. Zatem, jako redaktor niniejszej publikacji, a także jako Przewodniczący Koła Literackiego, zapraszam serdecznie do lektury.
Ko n ku r s G ล รณ wn y
Nieraz wyobrażałem sobie mojego starego, jak na bosaka biegł do szkoły na wschodnich rubieżach naszej pięknej ojczyzny, w Krzymowskich albo Rogoźnicy, we wsi, gdzie nie było światła, a woda była w studni. Moi dziadkowie byli już starszymi ludźmi, gdy przyjeżdżałem latem z rodzicami w odwiedziny, żeby pomóc przy żniwach. Na śniadanie były ziemniaki z tłuszczem i słodkie mleko prosto od krowy, przelane do metalowej bańki przez gazę. Na obiad było chyba to samo i na kolację też, a ja nie mogłem tego jeść, to jedzenie rosło mi w ustach i lubiłem tylko, jak babcia robiła naleśniki z wiśniowymi powidłami, a te wiśniowe powidła miały taki smak, że nigdy nie jadłem lepszych i tylko to mi smakowało. A mojej mamuni nic nie smakowało, bo ona, tak samo jak ja i mój braciszek, przyjechała z wielkiego miasta, czyli ze wsi, z Gnaszyna, który ledwie kilka lat wcześniej stał się miastem wojewódzkim, Częstochową, i nam te wszystkie obory cuchnęły i myśmy też cuchnęli, lepiliśmy się od potu i kurzu i nigdzie nie było ciepłej wody, więc chodziliśmy się kąpać nad rzekę. Raz, mam takie wspomnienie wręcz metafizyczne, że całą noc jechaliśmy pociągiem z przesiadką na dworcu w Warszawie Wschodniej, gdzie obserwowałem wypasione szczury i jeszcze lepiej wypasione na tych szczurach koty, i cyganów koczujących w poczekalni i na miejsce dotarliśmy rano, ale byliśmy już duzi, więc prosto po podróży poszliśmy
Sławomir Domański, Pogrzeb stryja
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
zsypywać zboże z przyczepy do spichlerza i na tę smrodliwą warstwę podróży brudnymi wagonami PKP nałożył się kurz pylącego owsa, a potem usnęliśmy w tej otulinie pyłu i kurzu, bo ledwie zamknąłem oczy, to już spałem twardym, kamiennym snem, sprawiedliwym snem spracowanego człowieka, bo tutaj się pracowało naprawdę, nie tak jak u mnie w domu, gdzie wszyscy tylko chodzili i wyzywali się nawzajem, a najwięcej wyzywali się wujek z dziadkiem Jasiem, bo na tym polegała ta ich walka pokoleń, a potem, jak już dziadzio Jasio się zestarzał, to już nikt nie chciał się z wujkiem wyzywać, bo wszyscy mieli tego wyzywania dość, wszystkim się to już na dobre znudziło, ale wujkowi musiało być z tego powodu strasznie smutno, bo w sobie tak jakoś wewnętrznie przycichł, nerwica mu minęła nawet. Zatem obudziliśmy się dobrze po południu, było gorąco, a ja się cały lepiłem od potu i kurzu i tych wszystkich przejechanych pociągów na trasie Częstochowa—Międzyrzec Podlaski, byłem już dużym chłopcem, a moi dziadkowie nie mieli łazienki, mieli tylko bieżącą wodę z kranu, ale zimną, więc poszliśmy nad rzekę, bo co za różnica i wtedy mi się przydarzył ten chrzest, to mistyczne oczyszczenie, bo gdy wszedłem do tej małej, wiejskiej rzeczki tuż za małą tamką, gdzie woda była trochę spiętrzona, gdyż normalnie sięgała do kolan, i była zimna przenikliwym chłodem górskiego stru-
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
brud, ten jedyny raz czułem wtedy, jak wdziera się we mnie poprzez wodę małej, wiejskiej rzeczki nowe życie, witalne wybawienie i pomyślałem, że człowiek wiejski ma taką jazdę na co dzień i wcale mu do tego nie trzeba żadnych dopalaczy, diet fusion, czy suplementów, tylko ma tę radość, której sam nie rozumie, dopiero gdy mu ją zabiorą, tak jak Kunta Kinte z serialu Korzenie , oglądanym na czarno-białym Ametyście, zabrali wolność afrykańskiej puszczy i dali mu na imię Tobi – zrobił na mnie duże wrażenie ten film o murzyńskich niewolnikach, w przeciwieństwie zresztą do emitowanej w połowie lat osiemdziesiątych Niewolnicy Isaury, pierwszego brazylijskiego tasiemca, traktującego także
o niewolnikach, do którego oglądania byłem zmuszany, będąc uczniem piątej albo szóstej albo siódmej klasy szkoły podstawowej, w każdy bez wyjątku wtorkowy wieczór. Nie chciałem go oglądać, bo aktorka odtwarzająca główną rolę, niejaka Lucelia Santos, była strasznie brzydka, choć moja mamunia utrzymywała, że jest piękna. Wszyscy utrzymywali, że jest piękna. I były nawet piórniki chińskie z jej podobizną, ale nawet na nich wydawała mi się tak samo szpetna. Po raz pierwszy zauważyłem wtedy, że matka mnie okłamuje. Zauważyłem też, że ludzie są albo ślepi, albo kłamią. Lucelia Santos była w PRL-u wielką gwiazdą.
Sławomir Domański, Pogrzeb stryja
mienia, to poczułem, jak mnie opuszcza zmęczenie, jak odpływa ze mnie
Sławomir Domański, Pogrzeb stryja
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
Mój ojciec znalazł się w wieku lat trzynastu w mieście Łodzi i to było tak, jakby Tobiego przehandlowali w jakimś porcie na południu, to było tak, jakby mnie ktoś teraz przeniósł z Gnaszyna na Manhatan i sprzedał w kajdanach, ale takich jak tatuś było w roku sześćdziesiątym kilkanaście, a może kilkadziesiąt tysięcy młodych, a może kilkaset tysięcy zdrowych wiejskich chłopaków, mających zasilić szeregi pionierskiej organizacji, zatem chyba nie czuł się samotny, pewnie Tobi też nie czuł się samotny, a tatuś raczej nie mógł się czuć samotny, skoro nie zdał w drugiej klasie technikum papierniczego, ale wtedy mu pomogli, bo przecież nie matura, lecz chęć szczera, więc w gruncie rzeczy tamte czasy niczym specjalnym się nie różniły od dzisiejszych – wszyscy chodzimy i podzwaniamy łańcuchami, dlatego zawsze będę szukał socrealistycznych barów, gdzie na świetlicowym stoliku obciągniętym ceratą w kratkę dumnie się prezentuje ceramiczny wazonik z napisem „G.S.S. Społem”, a w nim plastikowy żonkil, a tych barów socrealistycznych z pożółkłym od papierosowego dymu sufitem to będę szukał tylko po to, żeby sobie powyobrażać mojego starego, jak na bosaka zasuwa przez pola do szkoły, a potem jedzie zatłoczonym pociągiem do miasta Łodzi i myśli sobie mój czternastoletni stary, że już nigdy nie wróci na stałe na wieś, tylko będzie szukał szczęścia gdzieś w świecie, by kilka lat po wojsku trafić do gnaszyńskiej tapetowni
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
będzie miewał takie myśli, że może lepiej by się stało, gdyby się jego tatuś z mamusią nigdy nie spotkali. Wiosną, a właściwie było to już prawie lato, było już po Bożym Ciele, zdawaliśmy egzamin z pedagogiki chyba, albo z gramatyki historycznej, mój stryj tego dnia leżał na lodówce, mój chrzestny umarł na raka mózgu i do samego końca nie wierzył, że odchodzi, nie chciał sporządzić ostatniej woli, nie chciał leżeć w hospicjum, choć nie miał pojęcia, co znaczy to słowo, nie chciał operacji, która, jak mówili lekarze, na nic by się nie zdała, wrócił do domu i następnego dnia rano pojechał na procesję Bożego Ciała, wrócił z brzozową gałązką w dłoni, przeszedł kilka kroków przez podwórko i upadł, dostał epileptycznych drgawek, miał pianę na ustach, dziadek trzymał jego drżącą głowę na swoich kolanach, aż atak ustąpił. Wraz z atakiem ustąpiło życie. Mój stryj, a nie był to już mój stryj tylko jego martwe ciało, leżał bezwładnie na zielonej trawie, a mnie się śniło to wszystko dzień wcześniej. Miałem egzamin z pedagogiki dzień przed pogrzebem, a może to była gramatyka historyczna?, gdy mój chrzestny leżał na lodówce, żeby się nie zaczął zbyt szybko rozkładać, żeby nie zaczął zbyt szybko śmierdzieć, żeby woń trupa i śmierci nie przebiła woni wieńców z kwiatów kali i chry-
Sławomir Domański, Pogrzeb stryja
i tam spotkać moją mamusię i spłodzić sobie pierworodnego synka, który
Sławomir Domański, Pogrzeb stryja
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
zantem, a w zasadzie to już nie był on tylko jego ciało, które zaczęło się szybko rozkładać, bo to były pierwsze upalne dni czerwca i pogoda była urocza, a mnie dopiero po tym egzaminie zaczęła gnieść, męczyć wewnętrznie śmierć człowieka, który był bratem mojego ojca, a mój ojciec czuwał już przy zmarłym od dwóch dni wraz ze swoim ojcem, bo babcia odeszła dwa lata wcześniej i nie pojechałem z Opola na jej pogrzeb, bo miałem nerwicę, czyli że bardziej się bałem o siebie niż o innych i cały czas myślałem, że umieram, a to umarła moja babcia, do której ponoć byłem podobny, gdyż jako dziecko byłem małym, dobrze wykarmionym chłopczykiem, a w mojej rodzinie wszyscy byli raczej chudzi oprócz babci, więc mówili na mnie „babka wykapana” i siedziałem po egzaminie z pedagogiki, a może to była gramatyka historyczna?, w ogródku i piłem piwo, bo myślałem, że ono mi tę śmierć rozpuści choć trochę, ale jednocześnie myślałem cały czas o podróży, która mnie czeka o czwartej nad ranem, w taki piękny czerwcowy poranek, żeby zdążyć do domu żałoby, domu, w którym urodził się mój ojciec i jego brat, ten, który wtedy leżał na lodówce wypożyczonej z zakładu pogrzebowego, żeby się nie zaczął rozkładać, albo lepiej, żeby nie zaczęło się rozkładać jego ciało, bo przecież wujek był chyba w tym momencie gdzieś zupełnie indziej, ale gdzie? – pojęcia nie mam. I rano, a było jeszcze ciemno, gdyśmy wyjeżdżali, cho-
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
dłuższe w ciągu całego roku, wsiedliśmy z bratem i z mamunią (ojciec od dwóch dni był na miejscu, spał w pokoju obok zwłok swego brata) do poloneza karo koloru khaki, którym długo później mamunia rozjechała jedną panią, co przechodziła ulicę w niedozwolonym miejscu, ale nie na śmierć, tylko jej nogi połamała i przejechaliśmy ponad czterysta kilometrów, żeby zobaczyć leżące na lodówce wypożyczonej z zakładu pogrzebowego ciało mojego stryja, który śnił mi się przedwczoraj, jak umiera i przerażała mnie ta fizyczna bliskość śmierci w taki cudowny, prawie letni dzień. Po pogrzebie zjedliśmy obiad w restauracji. Na obiad był schabowy i ziemniaki z surówką. Wypiliśmy kilka piw. Wieczorem był mecz na Euro. Oglądałem go w starym telewizorze, obraz strasznie migał, sączyłem dalej browary i nie mogłem zasnąć. Nie miałem zapasu piwa. Rozmyślałem o śmierci i o swoim starym. Usnąłem dopiero nad ranem. Nic mi się nie śniło.
Sławomir Domański, Pogrzeb stryja
ciaż mieliśmy początek czerwca, a jak wiadomo, w czerwcu dni są naj-
Stary Joe był już bardzo stary, gdy go poznałem. Miał może 95, może i nawet 100 lat. Trzymać się jakoś trzymał, siedział najczęściej w swoim bujanym fotelu na werandzie i zamyślony patrzył w dal. Przyglądałem mu się czasami z daleka i dałbym głowę, że było widać na jego pomarszczonej twarzy uśmiech. Ciekawiło mnie, co staruszek sobie przypomina, ale nie miałem śmiałości zagadać. Minęły dwa, albo trzy tygodnie, gdy przechodząc obok jego werandy, wypełnionej jak zwykle zapachem palonej fajki, usłyszałem: — Podejdź tu mały. Obejrzałem się za siebie, myśląc, że woła kogoś idącego za mną, ale chodziło o mnie. W sumie wszyscy byli dla niego młodzi i chyba dlatego tak mnie zawołał. Zawahałem się przez chwilę, zapatrzony w kółka z fajkowego dymu, które wolno uciekały pod strop werandy. Podszedłem, zaciekawiony co może chcieć ode mnie ten stary pryk. Zbliżyłem się. Stary Joe bujał się na swoim leciwym fotelu. Żeby nie stać mu nad głową, przysunąłem sobie drewniana skrzynkę i przycupnąłem na jej skraju. Czekałem. Joe po raz kolejny wypuścił kilka kółek gęstego jak mleko dymu i odezwał się do mnie: — Opowiem ci krótką historię, chłopcze. Nie było cię wtedy jeszcze na świecie. To był 14 lipca. Powietrze było ciężkie i lepkie. Wysuszone
J acek Bąk, Opowieść o Starym J oe
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
drogi sennego Fort Sumner omiatał wiatr. Nie jakiś zwyczajny wiatr, wiatr z południa, który nigdy nie przynosi nic dobrego. — Stary Joe kolejny raz zaciągnął się fajką, wpatrując się swoimi przymglonymi oczami w dal, w taki sposób, jakby widział to wszystko przed sobą. — Miałem wtedy skończyć 16 lat. Tak, chłopcze, 14 lipca to moje urodziny. Mój Wuj Sam, jak co tydzień, wysłał mnie do sklepu Jimmiego Uprighta po tytoń. Nie chciałem tam iść. Razem z kolegami mieliśmy zaplanowany wypad nad rzekę, ale co miałem zrobić. Wuj miał twardą rękę i każdy przejaw nieposłuszeństwa kończył się jego skórzanym pasem. Chcąc nie chcąc, zabrałem zostawione na stole pieniądze i pognałem do centrum miasteczka. Tuż przed samym sklepem, gdy prawie dotykałem ręką klamki, zauważyłem, że za stajnią Pana Willsona, stoi mój kuzyn Tom. Zamiast wejść do sklepu, zawołałem go po imieniu. Tom odwrócił się i gwałtownie machając, pokazał mi, że mam szybko przylecieć do niego. Gdy wbiegłem za stajnie Willsona, zauważyłem, że oprócz Toma, przed ogrodzeniem siedzi jeszcze Jim i Jack. Zdziwiło mnie to bardzo. Musiało dziać się coś naprawdę ciekawego, jeśli ta grupa hultajów siedziała grzecznie w mieście, a nie urzędowała nad strumieniem. Chciałem się odezwać, ale Jim, jako największy, nim zdążyłem wydusić choć słowo, złapał mnie za ramie i przygniótł do ziemi. Teraz zacząłem rozumieć, o co chodzi. Ta wesoła
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
wiło mnie, co to może być, gdyż za płotem Pana Wilsona nie było nic, jedynie studnia i krótka droga na wzgórze. Na wzgórzu znajdował się nasz cmentarz. Po chwili zauważyłem cień koło studni. Co w tym interesującego? Nie mogłem pojąć. Zapytałem po cichu Jacka, o co chodzi. Jack, najmniejszy z trójki, wypłacił mi sporego kuksańca, upominając o zachowaniu ciszy, mimo to jednak szepnął do mnie: „To Szeryf”. Żar lał się z nieba. Piach niesiony wiatrem sypał nam się przez szpary ogrodzenia wprost do oczu, ale podnieceni nie potrafiliśmy przerwać naszej obserwacji. Zegar na wieży ratusza wybił właśnie wpół do czwartej. Po chwili Tom coś zauważył. Z prawej strony, od bramy cmentarza, zbliżała się jakaś postać. Nie tylko my zauważyliśmy, że ktoś się zbliża, Szeryf również. Wstał i czekał. Postać zbliżała się coraz bardziej. Obu mężczyzn nie dzieliło więcej niż 40 kroków. Stary Joe skończył fajkę. Czekałem zniecierpliwiony, co dalej z jego opowieścią, ale on się nie śpieszył. Swoją pożółkłą fajką, zrobioną z wysuszonej kolby kukurydzy, uderzył mocno w oparcie fotela, wysypując resztki popiołu. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej małe pudełko, wyglądające jak po drażetkach Altoids, wypełnione tytoniem i zaczął nabijać fajkę. Patrzyłem uważnie na powykręcane od starości palce Starego Joe.
J acek Bąk, Opowieść o Starym J oe
trójka oglądała coś przez szparę w ogrodzeniu Pana Willsona. Zacieka-
J acek Bąk, Opowieść o Starym J oe
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
Fajkę nabijał z wyjątkowym pietyzmem, tak, jakby tytoń, który miał w pudełku, był naprawdę czymś wyjątkowym. Po nabiciu fajki, schował swój mały skarb w kieszeni i sięgnął po zapałki, które leżały po jego prawej stronie na poręczy werandy. Dopiero teraz zauważyłem, że tam leżą, choć siedzę już tu dobrych kilkanaście minut. Stary Joe wyciągnął jedną z zapałek i zbyt energicznym jak na niego ruchem, odpalił. Tlący się wesoło płomyk przeskoczył na fajkę, a wypalony kawałek drewienka poleciał w krzaki. Pojawiły się pierwsze kółka i Stary Joe, patrząc znów w dal, ciągnął dalej swoją historię. — Mężczyźni stali około 40 kroków od siebie. Szeryf prawą ręką odgarnął połę długiego płaszcza, w którym zwykł chodzić i chwycił ją za plecami lewą ręką. To był jednoznaczny sygnał, że czeka nas widowisko. Nieznajomy odbezpieczył kaburę swojego Colta. Czas leciał straszliwie wolno, wydawało mi się, że gdybym popatrzył na zegarową wieże ratusza, nie widziałbym żadnego ruchu sekundnika. Nie wiem, ile siedzieliśmy w piachu, gapiąc się przez szpary w płocie. Nie zauważyłem w ogóle, kto pierwszy wyciągnął broń. Stało się to tak szybko, że nie byłem w stanie dojrzeć, kto był pierwszy. Widziałem jedynie dwie postacie z wycelowanymi w siebie rewolwerami. Stali przed sobą chwilę, aż nieznajomy osunął się i przyklęk na kolano. Więc to on dostał. Z przejęcia i chęci
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
prawa ręka. Wzrok Szeryfa skierował się w naszą stronę, wystraszyliśmy się i uciekliśmy, gnając ile sił w nogach. — Stary Joe kolejny raz wypuścił kilka kółek uśmiechając się w pustkę przed sobą. — Wiesz chłopcze, nie kupiłem wtedy tytoniu wujkowi i dostałem wieczorem pięć razy pasem, zamiast urodzinowego ciasta. Będę pamiętał to do końca życia. Zastanawiasz się pewnie, czemu opowiadam ci tę dziwną historię. Już niedługo moje urodziny. 14 lipca coraz bliżej. Zapewne nie uwierzysz mi, ale w tym roku kończę 152 lata i mimo tego wieku nie wybieram się na tamten świat. Stary Joe kolejny raz zajął się swoją fajką, a ja pomyślałem, że stary pryk nie dość, że sprzedał mi głupią historię, to próbuje mi wmówić, że ma 152 lata. Chyba wiek mu nie służy i poprzewracały mu się klepki. Nie czekając na kolejny wywód staruszka, wstałem energicznie ze skrzynki i dziękując za opowiedzenie historii, poszedłem załatwiać swoje sprawy. Dzień zleciał mi na myśleniu nad historią opowiedzianą przez Starego Joe i nad bzdurnym wiekiem, jaki mi podał. Miałem trochę spraw do załatwiania i dopiero koło północy udało mi się zasnąć. Musiałem spać bardzo niespokojnie, bo obudziłem się w środku nocy zlany potem. Ze sklejonymi oczami wypatrzyłem czerwoną tarczę zegarka i zobaczyłem
J acek Bąk, Opowieść o Starym J oe
zobaczenia dokładniej postaci złamałem patyk, na którym oparła się moja
J acek Bąk, Opowieść o Starym J oe
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
na nim godzinę wpół do czwartej. To niemożliwe, pomyślałem. Do rana nie potrafiłem już zasnąć. Myślałem cały czas o Starym Joe i jego opowieści. W końcu doszedłem do wniosku, że o 8:00 polecę do niego, spotkam go na werandzie i poproszę o wyjaśnienie całej historii. Punktualnie o 8:00 byłem pod domem Starego Joe. Leciałem najszybciej jak umiałem i miałem na jego werandzie niezłą zadyszkę. Stary Joe tym razem nie siedział w swoim bujanym fotelu. Pomyślałem, że zapukam i porozmawiam z nim w domu. Zapukałem raz, drugi, trzeci… Wtem usłyszałem kroki na drewnianej podłodze, ale za szybkie jak na Starego Joe i bez dźwięku stukania jego laski. Drzwi otworzyła mi pielęgniarka. — Ty do Pana Joe, mówił mi wczoraj, że z nim rozmawiałeś. Niestety, dziś rano nie obudził się, nie ma go więc już wśród nas — poinformowała mnie. Wybiegłem z werandy jak oparzony. Poleciałem do parku na Elmstreet i siedząc na ławce, zastanawiałem się, co zrobić. Przesiedziałem tam kilka godzin i gdy dotarło do mnie, że strasznie się przejmuję śmiercią osoby, która w zasadzie nie była ani członkiem mojej rodziny, ani kimś naprawdę bliskim, usłyszałem bicie zegara na gmachu naszej miejskiej biblioteki. Obróciłem głowę w jej stronę i nie mogłem uwierzyć, zegar
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
szedłem w stronę biblioteki. Dawno tam nie byłem, od czasu, jak w miasteczku wprowadzili Internet w każdym domu, już chyba nikt tam nie zaglądał. Minąłem wielkie otwarte drzwi gmachu i znalazłem się w chłodnym holu. Poszedłem w prawo, gdzie kiedyś była wielka czytelnia, a teraz kurzyły się wysłużone biblioteczne komputery. Usiadłem przy pierwszym z brzegu. Zacząłem kalkulować i liczyć lata. Stary Joe, powiedział mi, że skończy 152 lata. Czyli musiał urodzić się w 1865 roku. To niemożliwe, pomyślałem. W dniu pojedynku miał 16 lat. 1881 rok. Stare dzieje. Próbowałem sobie przypomnieć, kiedy Stary Joe miał mieć te swoje 152 urodziny. 12 lipca. Nie, chyba 14. Sprawdziłem, co działo się wtedy w Fort Sumner. Teraz wiem, co widział Stary Joe. Ale czy to możliwe. Nie wiem. Nikt normalny, kto wtedy tam był, nie żyłby tak długo.
J acek Bąk, Opowieść o Starym J oe
pokazywał wpół do czwartej. Czy to jakieś fatum? Wstałem z ławki i po-
Wyłaniam się zza kotary i leniwym krokiem zmierzam ku swemu stanowisku. Spędzę tu kolejny dzień z moimi podopiecznymi. To kwartet uwięziony w ciemnym, ciasnym pokoju. Karmiony obietnicą wyjścia z rozpaczliwej sytuacji i całkiem pożywnym koktajlem dwa razy na dobę, przez rurkę. Rurka wyłania się znienacka, cicho zsuwając się z góry. Odwija się z hydraulicznego podajnika i trafia precyzyjnie do ust – dla każdego osobno. Opiekuję się nimi. Doglądam przez śmigający po ścianach pokoju wizjer. Zjedli śniadanie. Czas więc na sny. Sen to podstawa. Tak mówi Morfeusz, szef, mistrz, właściciel bajzlu. Jest ich czterech. Zamknięci w pokoju. Wyjdą, jeśli opowiedzą swoje sny, a te sny złożą się w genialną, ale tajną całość. Nie wiem, na czym polega ten harmonijny ideał snów, nie znam wyzwalającego kodu. A nuż mógłbym im podpowiedzieć. To nie moja działka. Tkwią tu już kilka dni, pewnie ich sny były czerstwe, nijakie. Były miałkie, rozpadały się w dłoniach, sypały się jak mąka wysypana na dłoń. W pokoju karty rozdaje ciemność. Jest trochę światła, to światło czerwone. Do twarzy im z tą czerwienią. A poza tym zielonkawa ciemność. Duszno. Dobrze. Wszyscy siedzą przy kwadratowym stoliku, spięci i połączeni łańcuchami jak różańcem. Orzeł jest przywiązany do krzesła, bo chce wszyst-
Patryk Rykała, Kod
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
kich pozabijać. Artykułował takie pragnienie w pierwszych chwilach po przebudzeniu w pokoju snów. Pozostała trójka błagała o knebel dla Orła, ale Morfeusz nie pozwolił na taki przywilej. Oto moi podopieczni. Orzeł – młody facet, z bezwłosą fryzurą, na całej twarzy wytatuowany orzeł, taki z godła wyjęty, rozpostarty. Orzeł wyraża potrzebę pozbawienia życia pozostałej trójki. Dalej Tęczowa, czyli lesbijka z tęczowymi ptaszkami wytatuowanymi na ramionach. Dalej mamy Białego Murzyna, w białej koszuli, a ksywa stąd, że w dziale swego korpo robi z gościem z Afryki, co Orzeł podchwycił w mig. Największy bagaż życiowy jest po stronie Matrony, która kocha swoje nadmierne kilogramy i wszystkich częstuje bardzo życiowym pesymizmem. Każdy dostał ksywę od Orła. Orzeł ma tu najwięcej do powiedzenia. — Jego mać, kurrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrwww, dajcie mi nóż! Dajcie mi nóż, dajcie mi nóż! Wydłubę ci oczy. Co się chuju patrzysz, na nią się patrz nie na mnie. Chu ku spier wypier chu kur pier wypier skur chu… — Oto jest Orła litania codzienna. A poza tym biadolenie: — Odwiążcie mnie!! Rozwiążcie!! Co ja wam zrobiłem?! To jakieś pały są, kurna? Pały to ja mam z dwie czy trzy w kieszeni. A w ogóle to za co siedzę, z jakiego cyrografu?
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
ciągle, że nas zabijesz? Kim ty w ogóle jesteś? Mordercą? — Orzeł łagodnieje: — Zdenerwowałem się. Wkurzony jestem. I tyle. — Nie wyjdziemy stąd, czuję to. Nie mamy wspólnego języka. Nie próbujemy go nawet znaleźć — martwi się Matrona. — Oj, dajmy spokój. Dzisiaj na pewno się uda. Trzeba mieć moc, czuć moc. Do przodu! — dopinguje wszystkich Biały Murzyn. Dość tych opisów. Opowiedzcie swoje sny. Szukajcie kodu wyjścia. Oto sny kwartetu z ostatniej sesji.
Idę ulicami jakiegoś miasta. Jest jakiś jesienny wieczór, więc ciemno jak w dupie mamuta, tylko latarnie napierdalają na żółto, oświetlając moją drogę. Mam misję. Bujam się z piąchami w kieszeniach i patrzę, kto i czy gdzie nie idzie, bo koniecznie chcę mu przypierdolić, dawno nie biłem dla sprawy. Nie kumam, co za sprawa, ale jest sprawa. Macam po kieszeniach, noża nie mam, kasteta nie mam. Ale piącha jest. Dwie piąchy są. Tak łaże i łaże, jakbym szedł do monopolowego, ale nie idę po najebke. Dziś wie-
Patryk Rykała, Kod
Na uwagi Matrony: — Jak ty możesz tak ciągle nas wyzywać, mówić
Patryk Rykała, Kod
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
czór chcę bić. Niech z bólu wyją cieniasy głupie. Idę tymi ulicami, a nikogo nie widzę. Pusto i pusto tutaj. Coś ludu nie ma. Człowieka mi brakuje, mordy do obicia mi brakuje. Kurwykurwykurwy z tego miasta, gdzie jesteście, chcę wam obić ryje wreszcie! Myślę sobie, bo tak z pół godziny chodzę jak debil po ciemnych ulicach, że jakiś mecz musi być. Ja nie wiem nic o meczu. Co to za mecz? Hej, kurwy ludzie, co to za mecz? Nie dotarło do mnie, że dziś jakiś ważny mecz gramy? No co to za mecz? Ale ludzi nie ma. Pusto i pusto. O! Jeeeeeeb! Z kopa walnąłem w coś... Co to? A to tylko świńska głowa polegiwała na chodniku. Z buta świni! Chodzę po ulicach, ale ni człowieka. Tylko łeb świni. Zmęczyłem się i przystanąłem przed jakimś budynkiem. Nagle na ścianie wyświetla się Matrona. Filmowo się wyświetla. Myślę sobie, kto jej dał taki bajer. — Bardzo źle robisz. Powinieneś przestać — mówi ze ściany hologramowa Matrona. — Odpierdol się i won z mojego snu, poszła won stara! Paszoł! — krzyczy Orzeł. — Bardzo źle robisz, synu — na to ona. — Won kurwo! Odejdź. To mój sen. To mój sen!!! — wkurwiam się.
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
i rozkwaszę wielki nochal — nadaję do niej. Matrona wzdycha i blaknie na ścianie. Na szczęście gruba szmata znika. Jestem głodny. Chcę mi się pizzy. Nagle przed tym budynkiem z Matroną pojawia się wielka zielona ropucha. Ogromna ropucha. Większa ode mnie. Stoję przed nią i nie mogę rozdziawić paszczy. Nagle ona otwiera gębę i chlaszcze jęzorem i chwyta mnie i wciąga do środka, do paszczy. O jebana mać! Zjadła mnie!
Jestem na przystanku. Przystanek na jakimś pustkowiu. Nic tu właściwie nie ma. Po jakimś czasie dociera do mnie, że jezdni tu nie ma. Ale to nic. Czekam na autobus. Chyba. Obok mnie sterczy jakiś starszy facet w obrzydliwym płaszczu. Jest tak zimno, że myślę, to musi być jakaś czarna dziura. Jestem w czarnej dziurze. A ja bez kurtki, w krótkim rękawku. Żeby trochę się podgrzać, poczuć ciepło, zaczynam mówić do siebie: Chcę założyć biznes z tęczowymi rzeczami. Na początek to mogą być tęczowe jednorożce, ponoć w Chinach sprzedają się w setkach tysięcy
Patryk Rykała, Kod
Walę pięściami w ścianę, ale ona nie znika. — Uduszę cię. Wybije ci zęby
Patryk Rykała, Kod
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
sztuk rocznie. Chciałabym robić biznes w Chinach. Z moją ukochaną Aldoną. Ona mi powiedziała, że na widok tęczy w ludzkich mózgach wytwarza się coś, co odczuwamy jako szczęście. A więc będziemy sprzedawać szczęście. Poza tym tęcza ma moc wyzwalającą. Wyzwalajmy ludzi. Ludzie to lubią. Na tym da się zbić trochę pieniążków. — Dobrze pani mówi. Dobrze pani życzę — znienacka odzywa się starszy pan, czekający ze mną na nie-wiadomo-co-bus. Facet ma reklamówkę na głowie. Wycięte oczy w tej reklamówce są czarne i przewiercają mnie. Wycięta jest też dziura na usta. — A pan też na autobus? — pytam drżąc z zimna. — Ja też — odpowiada reklamówka. — Pan z pracy? — dopytuję. — Nie. Uciekłem właśnie z zakładu psychiatrycznego — mówi reklamówka. - Uwięzili mnie tam źli lekarze. Dali trochę leków. Nawet dobrze się czuję. Ale uciekłem. Jak tak można więzić człowieka? — No właśnie. Jak można więzić człowieka? To chory kraj, proszę pana — dopowiadam. — I nic tu nie ma — mówi on. — Widzi pani, proszę się rozejrzeć. Drżę. Rozglądam się. Nic nie jedzie. Dalej snu nie pamiętam. Mam wielką nadzieję, że mnie nie poćwiartował.
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
Patryk Rykała, Kod
Jestem na imprezie firmowej. Sala balowa hotelu. Balujemy i opijamy z Benem sukcesy finansowe. Podsumowanie roku. Alkohol gatunkowy. Ja w śnieżnobiałej koszuli, Ben cały czarny. Tańczymy. Kocham Afrykę, chcę tam jechać, drę się, przeciskając się przez ścianę tanecznej elektroniki. — Chcesz tam jebać — odkrzykuje Ben z dzikim śmiechem. Nagle nie jestem już na imprezie. Jestem na bagnach. To jakiś bagienny las. Brnę przez bagno. Breja sięga do połowy goleni. Koszulę mam uwaloną błockiem. Zawieszona nisko mgła jest tak ciepła, że chcę się do niej przytulić. Brnę i brnę i widzę przez dziurę we mgle jakiegoś konia. To chyba jednorożec. Stoi nieruchomo, pewnie to rzeźba. To wygląda jak jakaś dekoracja; mgła, jednorożec, no i małpy zwisające z drzew. Wszystko nieruchome. Jest ciepło. Idę do przodu, zawsze do przodu. Chlupie i chlupie. Mijam szyld zawieszony między gałęziami jednego z drzew, z napisem: RĄBANKA WIEPRZOWA. Brnę tak dalej, chlupiąc i nagle z mgły wyłania się piękna blondynka. Stajemy twarzą w twarz. Uśmiecham się do niej. Rzucam okiem w bok i widzę leżący w bagnie szyld. Jest tak obszerny, że możemy się na nim położyć. Pragnę, by to się zdarzyło, ale nic się nie dzieje. Usilnie pragnę,
Patryk Rykała, Kod
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
a pragnienie to wzbiera we mnie i domaga się wyjścia, pragnę tej oto pięknej blondynki, która patrzy na mnie jak na murzyna. Stoi jak głupia. W końcu mówi: Zasłaniasz mi drogę. Chcę przejść. Ja: Poczekaj. Chciałbym... yyy... No, możemy razem coś, wiesz, możemy to zrobić. Tu i teraz. Ona: Co? Ja chcę – mówię. Ona swoje: Ja nie chcę. Ja nie chcę. Zostaw mnie w spokoju. Mamy szansę, tu i teraz – mówię. Dotykam jej ramion. Ona robi krok w tył. Chcę ją objąć. Wyrzucam ramiona ku niej. Ona wyjmuje gaz i zieje nim w moje biedne, wrażliwe oczy. Szczypie mnie tak boleśnie, że tracę równowagę i odrzuca mnie do tyłu. Wpadam w bagno. Wpadam całkowicie. Krzyczę. Topię się. Tonę. Topię się. Co za przeklęta dziwka. Topię się!!! I tak zostałem topielcem, pięknie. Co za popieprzony koszmar. Dlaczego nie przyśni mi się miasto kobiet? Harem? Erotyczne sny to chyba nic wielkiego.
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
Patryk Rykała, Kod
Budzę się w niebie. Niebo jest wypełnione łąkami, lasami, szumiącymi strumykami. Spokój jest tak balsamiczny, jest jak ulga po zażyciu tabletki przeciwbólowej. Spokój niesie mnie na fali. Nie czuję ciężaru swojego ciała. I dę przez łąkę. Łąka jest bezmierna. Nigdzie się nie kończy. Tkają ją nagie kobiety, tkaczki. Coś śpiewają, ale nie słyszę słów. Jest śpiew, który wychodzi z ust i jest elementem fali, ona mnie unosi. Pojawia się ktoś. To ten łysy. Orzeł. I dzie prosto do mnie, ale zatrzymuje się. Nie zrobi mi krzywdy. Orzeł wrzeszczy, jest cały czerwony. Jego twarz jest czerwona, tatuaż orła jest czarny. Orzeł: Matka, daj mi nóż. Chcę parę rachunków wyrównać. — Odejdź, wyjdź z mojego snu, daj mi spokój — mówię. — Matka, daj mi nóż. Daj mi tasak. — Nie jesteś moim synem. Daj mi spokój — mówię i odwracam się od niego. Łąki falują bezgłośnie. Jest tak cicho. Nie ma dźwięków. Piękne, nagie kobiety tkają łąkę śpiewająco. Unoszę się nad łąką. Widzę ma-
Patryk Rykała, Kod
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
leńkie jezioro. Widzę Orła, który rwie tkaninę łąki. Rozrywa ją. Dziwne, że mnie to nie rusza. Pluskam się z młodymi rusałkami. Bo to chyba rusałki. Z głośnika w pokoju padają strzały: Dość! Dość! Dość! – wsączam przez mikrofon powtórzone słowa z mejla od Morfeusza. – Niestety, dnia dzisiejszego w snach nie udało wam się odnaleźć kodu. Nie wyjdziecie stąd dzisiaj. Miłej kolacji, dobrego snu i niech wam Morfeusz podaruje dobre sny, żebyście jutro wyszli na wolność. Wyłączam się. Tyle. To są ich sny z dzisiejszej sesji. Ich sny nie tworzą kodu. Nie chcę słyszeć ich jęków, bluzgów, narzekań. Więc wyłączam się. No cóż. Załaduję sny i puszczę na portalu społecznościowym. Ciekawe, co tam znów napiszą nasi znerwicowani i podnieceni komentatorzy. Pracując dla Morfeusza, regularnie doglądam opowiadaczy snów za dobrą, stałą stawkę. To przyjemna robota, nie chcę innej. Ale po firmie krążą plotki, że będą zwolnienia. To tylko plotki. To niemożliwe. Oferujemy pożyteczną rozrywkę o dużych walorach społecznych. O! Dostałem nowe polecenie od Morfeusza. Jutro zatopimy ich w tym pokoju. Morfeusz musi być zniecierpliwiony brakiem kodu. Zniecierpliwieni są też nasi subskrybenci. Jutro ich zalejemy. Zalejemy. Powoli będą się topić. Będzie dużo
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
skrybenci podpalają się jak flagi, żeby coś się zadziało. Dobrze. Jutro ich zalejemy. Na ekranie pojawia się dyrektywa: teraz będą jeść kolację. Rurki zsuwają się bezszelestnie, odwijają się i ładują pokarm prosto w ich usta.
Patryk Rykała, Kod
krzyku. Nie wyjdą już nigdy. Ku uciesze naszych widzów. Pewnie sub-
Nie ma litości dla miłości. Ludzie się bawią w tinder niespodzianki, a ja biegnę w ciszę, bo hałas zawsze przynosił mi drżenie. Chwytam to, co przykleiło mi się do pleców i rzucam za siebie. Nie obracam w palcach, nie oglądam przy lepszym świetle. Nie chcę ochłapów zgasłego wczoraj, niepotrzebnych okrawków wyblakłych klisz zeszłego lata. Wrzucam je wszystkie do ciemnej rzeki, bo są ostre jak brzytwa, jak smak pierwszego łyku whisky na języku. Nie chcę biec dalej z poranionymi rękami. Biorę rozbieg na wszystkie cztery strony świata naraz i krzyczę, bo w końcu obrałam zew wolności za przewodnika. Zamykam w głowie niepotrzebne drzwi i biegnę w ciemność. W końcu. Muszę uważnie się rozglądać, żeby potem wiedzieć, gdzie podoba mi się najbardziej, żeby uciec od tej rzeczywistości zza szklanych szyb, gdzie życie dzieje się hałaśliwe obok. Dlaczego ciągle mam udawać, że nie nęci mnie dzikość? Bo co? Bo każdy tylko na czubku własnego nosa i w kółko to samo ględzenie: cześć, tak, u mnie w porządku. A później w nocy budzimy się zlani strachem jak potem, a „potem” zawsze braknie czasu na kochanie, bo to co ważne rozjeżdża się w dwie strony jak pospieszne pociągi. Ale żaden nie jedzie w kierunku miłość. Bo nie ma miłości dla litości. Cisza przenika do tkanek z akceptacją braku. Idę coraz szybciej, czuję w sobie miarowe tętno (jak tętent rączych koni, co to biegną po wolnej Polsce bez uprzedzeń, ku pokrzepieniu serc
M arta Wojtyra, Freerun
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
i ku rozczarowaniu). Ach, jak dobrze, na życie i śmierć zaklinać słowa bez wartości. Chciałam je ubrać w wiersz, ale wyrazy są puste, nieruchome na papierze, martwe, a słowa ruchliwe jak krew. Odeszły, poszły sobie, tam gdzie będzie im lepiej. W oddali słyszę z piosenki Świetlickiego głos: „chodź, pokażę ci miejsce, w którym umierają koty”. Mówi to nie do mnie, ale i tak chcę wiedzieć, więc biegnę, choć męczy mnie bieg. Wieczorny deszcz do śmierci gdzieś gra (kropla po kropli oplata twarz), a ja biegnę dalej i wypluwam żywe, choć pewnie czarne płuca na mokry od deszczu beton. Kładę się na chodniku, otwieram powieki i widzę, że jest niebo i ja jestem. Oddycham głęboko, łapczywie i mogłabym tak trwać w sumie długo, ale się spieszę, bo cena to wygrać siebie, zyskać kilka chwil, nim się pogrzebię jak gruszka w popiele. Jesień maluje się „na” i „w” moich oczach i myślę, w którą ubrać się z barw? Łudzę się, że mam prawo wyboru. Czarny to nie kolor (tak mówią), cisza nie dźwięk, a przecież ją słyszę. Cztery strony świata, cztery pory roku (dla każdej ze stron po jednej?) Moje kroki są zmęczone, ciężkie (jak kilogram pierza i kilogram żelaza). Odrywam stopy od bezkształtnej masy wydarzeń, w której tonę po uszy. Jestem na ulicy, a ona całkowicie wypełnia przestrzeń, podchodzi mi pod nos, a ja wybucham śmiechem, bo to całkiem zabawne tak dać się porwać zwykłym wspo-
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
nie dla mnie wcale nie istnieje. Niby nabierają kształtów, ale przypadkowych, więc wykreślam całkiem dużo z wyolbrzymionej listy pamięci. Biegniemy tak razem w szale miłosnego uniesienia (ja i moje myśli, w końcu wolne od jarzma cudzego uścisku). Robię reset serca, reset myśli. Aktualizuję własne oprogramowanie i moje ruchy stają się kompatybilne. Twardy dysk mam ukryty głębiej, ale to robota na później, a teraz liczy się ta chwila, w której mogę wszystko. Nie wracam do tego, co było jak hamulec, jak wsteczny bieg. Dzisiaj to mój bieg, wolny, ale nie powolny bieg (bez żadnych zasad). Chodnik się kończy, coś nowego się zaczyna, a nie – jednak nie. Dziura w drodze, czyli jestem pomiędzy. Ale tam po prawej stronie kawałek dalej, dostrzegam wąską alejkę, wybetonowaną, więc nie muszę brudzić stóp, co najwyżej brodzić w zaschłym betonie. Wszystko, co obok to lawa, więc ostrożnie stawiam kroki. Czuję się jak krawiec, który bierze miarę na dopasowany garnitur, a ja mam zamiar dopasować do siebie to i owo, nie odwrotnie jak dotychczas. Wstaję, zaciskam pięści, zaciskam kciuki, a wszystko w obawie, że kości i tak już dawno zostały rzucone. Ale biegnę co tchu, klatka piersiowa (słowo klucz) wyrywa się z uwięzi, z tej grzesznej materii, bo chce do idealnego świata, bo się za dużo naczytała Platona
M arta Wojtyra, Freerun
mnieniom. Oszukanym wspomnieniom, bo nie pachną, a coś, co nie pach-
M arta Wojtyra, Freerun
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
i innych ojców mądrości. A przecież nie ma żadnego lepszego tam niż to tutaj. Napinam mięśnie mocno, żałośnie, bo wciąż nie jest za późno, skoro
jestem w drodze. Stare zaklęcia ludzkości powtarzam, choć nie do końca w nie wierzę (ale daj Boże, wygrać ten bieg). Tak się kończy sierpień, kiedy po drodze mijam obcych, nieprzystających, wyklętych i wypatruję cząstki siebie w każdym z nich. The Misfits (Skłóceni z życiem) , niepotrzebnie się czytało, słuchało, oglądało. Przez to ciężej. Ale przecież jest dobrze i pięknie, bo biegnę dalej, teraz już nawet nie męczę się wcale i głowę unoszę tak wysoko, aż usta same rozciągają się w uśmiechu. A te gwiazdy na niebie tak pięknie połyskują, co z tego, że są martwe? Dla mnie nie. Myślę życzenie, choć żadna z gwiazd nie spada. Nie będzie mi nikt mówił, kiedy mam wypowiadać swoje marzenia. Jeszcze tylko trochę pod górę i potem już tylko z górki, w plecy będzie wiał mi wiatr. Chociaż z górki na pazurki, to jednak też trochę śmierć, no bo już jednak równia pochyła. Ale co z tego, skoro na tym szczycie mam wbić swoją flagę, żeby łopotała na wietrze. Po drodze boję się, że na mecie powita mnie biała flaga, którą ktoś przypadkowy mi włoży do ręki. Ostanie kroki stawiam świadomie, cały ciężar doświadczeń spada z hukiem na ziemię. Z każdym kolejnym jest lżej, zmieniło się powietrze. Rześkie, zimne, takie, które każe się skupić i szepcze, że cel jest blisko,
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
skujące światła tlą się w oddali, światła miasta jak przypadkowe latarnie morskie, które zwodzą, zamiast prowadzić do celu. A każda ma stado syren zawodzących smętne pieśni. Zwalniam i wdycham ciężkie powietrze, przystaję, opieram dłonie na kolanach, marne kości jak wszystko marne, ale w dzieciństwie jadłam dużo Danonków, więc może jednak te kości pozwolą mi dojść do celu, tylko gdzie jest cel? Na wyprostowanych nogach chcę biec, dokądś. Utracone szanse jak wyblakłe demony wyciągają ku mnie długie place, mierzwią włosy, kiedy odpycham je i brnę dalej. Wsłuchuję się w soundtrack mojego życia, czuję, że to sceny końcowe, a przede mną ciemna aleja. Wkraczam w nią pewnie, bo czuję w sobie siłę, a siła bierze się ze zmęczenia. Mam czujny krok i ostry wzrok, teraz on może być przenikliwy jak ostrze noża. Liście na drzewach rozmawiają ze sobą, unoszą się nade mną niespokojnie, pod stopami chrzęści chrust (tak brzmią łamane obietnice) i chyba świerszcze grają jak symfoniczna orkiestra. Jaki to piękny koncert na żywo, koncert z aktorami, bo biegnę w ich takt, a do biegu zagrzewa mnie chłód. Tam dom mój, gdzie poniosą mnie nogi. Potykam się o kamień, łamiący się chrust. Upadam po raz pierwszy przed rozgałęzieniem dróg, gdzie samotny Chrystus, który wskaże mi drogę?
M arta Wojtyra, Freerun
wyostrza zmysły. Czuję to, widzę, już prawie dotykam ręką mety. Poły-
M arta Wojtyra, Freerun
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
Ból jest mocny, wykrzywia mięśnie twarzy, ale koniec drogi jest tak blisko. Upadam w ciemnym miejscu przed końcem maratonu, zamykam oczy i staram się myśleć trzeźwo, spokojnie. Ból ustępuje, to czas na próby. Testuje mnie ból, gdy w głowie huczy wątpliwość czy dam radę dalej pójść o własnych nogach? Pierwszy ruch przeszywa jak błyskawica, rozdziera wnętrze, ale muszę wstać, muszę iść. Zostać tu na chwilę, to zostać już na zawsze. Przenoszę ciężar ciała na jedną nogę, a drugą oszczędzam jak strudzone podróżą dziecko. Idę dalej, bo najważniejsze to nie poddać się i iść z podniesioną głową, nawet jeśli to ostanie kroki. Miałam kiedyś sen, w którym biegałam ulicami miasta, które znam na pamięć. Akcja snu toczyła się w nocy, a ja musiałam się ukryć bezszelestnie jak cień (jak szept szeptu). Przylegałam do ścian i wytężałam wzrok, nagle całe ciało wydawało się być bezużyteczne. Nie wiedziałam przed czym uciekam, dlatego sen był taki straszny. Za to ból mojej nogi był lżejszy, adrenalina działa. Adrenalina moim przyjacielem, roztacza nade mną mocne, ogromne skrzydła i może brakuje jej rozsądku, ale jest troskliwa i silna jak Nike z Samotraki. Końcowe akordy i ostatnie uderzenia gorąca, leje deszcz, nie wiem czy to ja spływam deszczem, czy deszcz spływa mną, bo poza nami żadnej żywej duszy. Martwe miasto, które dyszy ostatnimi oddechami zza żalu-
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
czuję, że to tu. Obwieszcza mi to serce nieregularnym rytmem, tam gdzie idę jest ciemnej. Nieświadomie strach pcha mnie do przodu coraz szybciej. Słyszę odgłos spadających kamieni z wielkomiejskiego urwiska i w ostatniej chwili udaje mi się zatrzymać stopy na czas, a jeszcze siła uderzenia szybkości wypycha mnie do przodu. Napinam mięśnie jak w zwolnionym tempie w dzikim tańcu, jak w chwili przed wypadkiem, w którym ma się rozstrzygnąć los. Udało mi się utrzymać równowagę, meta. Bez widzów, bez świateł, bez braw. Granica wytrzymałości tryumfuje cicho we mnie. Mówię do siebie, że żyję. Umiera noc odchodzącego lata.
M arta Wojtyra, Freerun
zji, spod których sączą się nikłe światła. Na końcu drogi przyspieszam, bo
Chłód poranka okrył kroplami rosy czoło młodego dowódcy kozaków Michaiła, gdy wraz ze swoim pocztem jechał po polach dzikiej Ukrainy . Poczet składał się z obytych na wojnie, pociętych szablami gęb, z których każdą zwieńczał osełedec. Jadący na przedzie posępnej gromady buntowników zaporowskich Michaił, zwany również w karczmach i nielicznych wsiach „Biesem Stepu”, dostrzegł w oddali samotny dąb. Stare drzewo mocno wrosło w czarną od popiołu z palonych wsi oraz czerwoną od morza krwi wylanego na Kozaszczyźnie ziemię. Między grubymi korzeniami, pod zieloną koroną „świętego drzewa”, dostrzegł jakiś kształt, niby kamień, który wyrósł w oparciu o drzewo. — Za mnoju! — rzucił do kompanów. Puścili się galopem, przy oddechach ludzi i koni, słychać było pobrzękiwanie szabel. Michaił zwolnił, kazał gestem dłoni zsiąść z konia jednemu z ludzi, gdy zbliżyli się do drzewa, na odległość rzutu nożem, która to sztuka była kozakom znana. Zaporożec, którego twarz przecinały dwie równoległe blizny biegnące od lewego krańca czoła, aż do szczęki po prawej, prawdopodobnie uczynione podczas zwady w karczmie lub w pojedynku, zsiadł z konia. Jednym ruchem wyjął szablę, bez kobłąka, kozacką lekką szablę, po czym podszedł do kształtu, z bliska widać było parę stóp w skórzanych butach, okryte grubym futrem, futro jednak wyciągało się do góry pod kątem pro-
Szymon Różycki, M ichaił
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
stym, tak, jakby coś go od dołu trzymało. Kozak uśmiechnął się paskudnie, ukazując brak zęba, i jednym ruchem zdjął futro. Michaił usłyszał szczęk zamka i sam sięgnął po pistol, ale... Nie zdążył! Spod futra wyskoczyła postać w czarnym żupanie, z szablą przy boku i dwulufową strzelbą typu holenderskiego w dłoniach. Wysokie skórzane buty, czarny żupan spięty guzami, kołpak z wilczego futra z trzema piórami bażanta. Szlachcic... – młody ataman zgryzł wargi. W tym momencie kozak, do którego mierzono, zaczął się gardłowo śmiać. Bowiem spod kołpaka wyglądała twarz młodzieńca, miał on 16, może 17 wiosen. Szybko jednakże na twarzy zaporożca pojawiła się obawa, gdy spojrzał w oczy młodziana, zwężone źrenice i niebieskie, pełne furii oczy wyrażały myśl: „Zrób krok, a jeszcze dziś zatańczysz z piekielnymi ladacznicami”. Kozak spojrzał na kurki, odwiedzione były poprawnie, na jego nieszczęście. Pozostali Kozacy popatrzyli na Michaiła. Ten zaś uśmiechnął się szyderczo i zaczął klaskać. Równo i w takt melodii Panny Kostuchy. Po czym przemówił drwiącym tonem: — Khto ty molody brat myi? ( Kim jesteś młody panie bracie?) — Nie twoja sprawa kozaczyno — młodzian odpowiedział szybko przez zaciśnięte zęby. — Lach, Lach! — poczęli krzyczeć Kozacy. Dwóch z nich się zaśmiało, ten, do którego mierzył, uśmiechnął się w zawiadiacki sposób, w taki, za który
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
— Zaraz zadrę ci z twarzy ten uśmiech, ale nie zabiję cię. Bynajmniej nie od razu, najpierw rozerwę ci jaja, a potem będę patrzył jak wyjesz niby wilk. Kozak pobladł. — Cisza! — wrzasnął ataman. — Zadałem pytanie... Nie uzyskał odpowiedzi. Mówiąc to, patrzył się na młodzieńca, szczególną uwagę Kozak zwrócił na fakt pewnego chwytu broni. Wiedział, że ludzie, którzy nikogo nie posłali na Wieczne Wolne Pola, raczej panikowali w takich momentach, trzęśli się, zacinali, mówiąc, niektórzy robili w gacie, ale nikt nie stał spokojnie, mierząc w jeden punkt. Tak zachowywał się tylko ktoś, kto już odebrał życie. Ataman zaklnął cicho i wydobył już do połowy swój olstrowany pistol. Podjechał do młodzieńca i w tym momencie usłyszał strzał niby grom z jasnego nieba, zobaczył jak Kozak bez zęba rzuca się do ataku, jak jego kompania strzela w przeciwnika. Już wyjął pistol, wymierzył, ale... Nie zdążył strzelić! Poczuł nagły ból w lewym ramieniu, wszystko dookoła pokrywała prochowa mgła. Ostatnim co słyszał był świst szabli, wyskakującej z pochwy i krzyki „Smierc Lachom!” Potem była już tylko ciemność.
Szymon Różycki, M ichaił
młody szlachcic przystawił mu lufę strzelby do krocza i rzekł:
Szymon Różycki, M ichaił
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
Obudził się z wyraźnym palącym ogniem w lewym ramieniu. Chciał wstać, przetrzeć ranę. Powstrzymały go od tego, dość skutecznie, konopne sznury, które splątały obie jego ręce i nogi. Trzeci sznur unieruchomił Kozaka na dobre, wiążąc do korzenia i gałęzi dębu. Michaił wykręcił się, nieraz był w takim położeniu, miał na to przygotowany pewien przedmiot. Obkręcił się tak, by jego nogi znalazły się w górze, po chwilowych zmaganiach udało mu się to. Ale przedmiot nie wypadł z wysokiego buta. — Tego szukasz? — Polak stał oparty o dąb, obracając w dłoni zagięty turecki sztylet, z inkrustowaną rękojeścią. Na twarzy Michaiła pojawił się wyraźny grymas gniewu, zmarszczył nos, a oczy zaświeciły mu niby dwa błędne ogniki. Dopiero teraz Ataman zauważył za Lachem piekło. Nie poznawał swoich ludzi, a przecież leżeli tak blisko, okryci płaszczem przez Panią Śmierć, jednego z zawadiaków Michaił poznał tylko po kolorze skrwawionego częściowo żupanu, bowiem twarz z bliznami od połowy łba odcinała dziura. Druga była na kroczu. Kozak splunął z obrzydzeniem i chciał się przeżegnać po prawosławnemu, tak, jak ostatni raz 15 lat temu, ale nadal krępowały go więzy. Nie czekając
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
pięcie i bezceremonialnie ruszył poprawić siodło na końskim grzbiecie. Pokręcił się przy nim chwilę, spojrzał na nadal niewzruszonego Kozaka, patrzącego nań tak, jakby był wcieleniem Diabła, wsiadł na karego wierzchowca i uczynił „ostatni akt miłosierdzia”. Sztylet Atamana świsnął w powietrzu, po czym wbił się w drzewo tuż nad jego osełedcem. Związany poruszył lekko głową, i cały swój gniew i strach zamknął w zwężających się do walki źrenicach. Szarpnął się w gniewie, ale więzy nie zamierzały go wypuścić. — Żadnej skruchy, nawet na koniec? Jakieś ostatnie życzenie? — młodzian pytał z siodła. Kozak splunął i rzekł: — Jedno. Żebyś jeszcze dziś poznał tatarską ordę. — Uparty do końca... Ale mogę zawrzeć z tobą pewien pakt. Uwolnię cię, ale w zamian przez dwa miesiące będziesz mi służył. — Twardy ton nadawały konnemu iście wzniosłego nastroju. — To szaleństwo! Chcesz mnie, dumnego Kozaka, jakoby psa prowadzać po dworach jako trofeum. Jak chcesz być jak Christus, to strzel mi w łeb. — Michaił siedział teraz tak, jakby Kostucha miała za chwilę sama zjawić się na Polach Ukrainnych i zabrać go do tańca z ladacznica-
Szymon Różycki, M ichaił
na odpowiedź, niedoszły morderca kompanów Michaiła zrobił zwrot na
Szymon Różycki, M ichaił
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
mi szatana, Kozak wiedział bowiem, że do niebios trafiają święci mężowie z ikon i dobrzy pokorni chrześcijanie. Którym on bynajmniej nie był. — Gdybym chciał twej śmierci, to już dawno byś wisiał, ale jesteś mi potrzebny. — Do czego, Lachu? — Siedzący wsłuchał się w słowa Polaka, albo przynajmniej dobrze udawał taki stan rzeczy. — Tego dowiesz się później. — Lach nie zamierzał pozbywać się płaszcza tajemnicy. — A bodajby ci kuś odpadł, a żeby cię Polne Panie w tany wzięły i zamęczyły na śmierć. Tfu... Zgoda, ale tylko dwa miesiące. Do niedzieli 31 sierpnia. Ani dnia dłużej. — Wybrałeś mądrze. — Młody Polak zsiadł z konia i szybkim cięciem szabli rozpłatał więzy Kozaka. — Ubierz się i weź konia. Wyruszamy od razu. — Polak poczekał chwilę, a gdy Michaił znalazł się w siodle i wymownie spojrzał na młodzianina, Lach ruszył z kopyta, przeszedł w galop. Ruszyli, w stronę zachodzącego słońca, wyznacznika podróży wolnych strzelców i straceńców.
Kiedy wychodziłem z domu, było już późne popołudnie. Ciepłe letnie powietrze głaskało moją twarz. I choć słońce powoli już zmierzało za horyzont, a ze wschodu ciągnęły ciemne chmury, nadal było dość jasno. Wyszedłem bez powodu. Tak po prostu, żeby się przejść. Szedłem gdzie mnie nogi poniosły. Znałem swoją, raczej odludną okolicę. Mój dom leżał w pobliżu lasów i kopalnianych wyrobisk. Gdzieś niedaleko znajdowało się całkiem sporo fabryk, a co za tym szło, też sporo torów kolejowych. Lubiłem przechadzać się wzdłuż nich. Balansowanie na szynach czy skakanie po podkładach sprawiało mi prawdziwą przyjemność. Nigdy nie odchodziłem za daleko od domu. Lubiłem oglądać zawsze te same drzewa czy wzgórza. Nie czułem potrzeby zapuszczania się gdzieś dalej. Wystarczyło mi to, co miałem. Nie chciałem niczego ponadto. Wtedy jednak zapędziłem się, starając jak najdłużej przejść po szynie i z niej nie spaść. Nie zauważyłem starego drewnianego słupa, przy którym zazwyczaj zawracałem. Zorientowałem się, że poszedłem zbyt daleko dopiero gdy nie poznałem drzew i skał dookoła mnie. Mimo to, nie zawróciłem. Widok, którego nie znałem był dla mnie zupełną nowością. Dopóki go nie widziałem, to nie zdawałem sobie sprawy, czym dla mnie jest. Zmierzałem więc dalej, podziwiając wszystko dookoła. Nie bałem się, że się zgubię, wszak sze-
Krzysztof M ajtyka, Człowiek z Wysokiego M ostu
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
dłem wzdłuż linii kolejowej. Mogłem spokojnie odwrócić się i wrócić do domu. Udawałem się ku nieznanemu z uśmiechem na ustach, podczas gdy chmury ze wschodu zbliżały się coraz bardziej, a słońce przyodziało się już w pomarańczowo-czerwony płaszcz. Wiele razy miałem ochotę zboczyć z drogi i oddalić się od torów. Ale bałem się, że mógłbym nie znaleźć już drogi powrotnej. W pewnym momencie zza drzew i krzewów rosnących na zakręcie zobaczyłem coś dziwnego. Wysokie, jakby stalowe konstrukcje. Przyśpieszyłem kroku, żeby zobaczyć to w całości. Gdy wyszedłem zza zakrętu zobaczyłem głęboką przepaść. Nad nią przerzucony był największy i najdziwniejszy most, jaki w życiu widziałem. Nie mogłem powiedzieć żebym widział ich zbyt wiele, ale każdy był niewielki i drewniany. Niektóre miały barierki, inne nie. Ten most jednak był wyjątkowy. Wykonany ze stali i rozpięty na grubych kablach między dwoma stalowymi przęsłami. Szyny, którymi szedłem, biegły po nim, a następnie ginęły w krzakach po drugiej stronie rozpadliny. Spojrzałem w dół. Widok mnie zachwycił. Wszystko zdawało się być takie malutkie, że gdybym chciał, zacisnąłbym drzewa i kamienie w pięści. Na dole przebiegała droga, a obok niej płynął wartki strumyk. Podziwiając piękno świata, wszedłem na wielki most. Ciągle patrzyłem na dno
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
widzieli. Dla mnie byli tylko maleńkimi punkcikami na szarej nitce drogi. Gdy już napatrzyłem się na tych przechodniów, spojrzałem na wprost przed siebie. Ujrzałem wspaniały widok. Odległe góry, skąpane w blasku zachodzącego już słońca, porośnięte gęstymi zielonymi lasami. Widziałem, jak ten niewielki strumyk nabiera pędu i zamienia się w szeroką rzekę. Nie posiadałem się ze szczęścia. Nigdy w życiu nawet nie wyobrażałem sobie, że może istnieć coś tak pięknego. Stałem więc zauroczony i wpatrywałem się dal. Nazwaliśmy go Człowiekiem z Wysokiego Mostu. Nikt go nie widział wcześniej i nikt nie wiedział kim był. Wracaliśmy właśnie z fabryki. Szliśmy jak co dzień grupą wzdłuż strumyka. Byliśmy zmęczeni całym dniem pracy, więc niewiele rozmawialiśmy. Słońce już zachodziło, ostatnie jego promienie oświetlały most. Wszyscy wiedzieliśmy, co tam jest i nikt nie zwracał na niego uwagi. W pewnym momencie ktoś z tyłu zawołał, żebyśmy spojrzeli w górę. Stał tam z rozłożonymi rękami. Piękny, wspaniały, otoczony złotym blaskiem zachodzącego słońca. Chociaż był człowiekiem, wydawał się Bogiem. Stał tam na wysokości i miał zamiar skakać. Czekał jednak, aż wszystkie oczy zwrócą się w jego kierunku. Wszyscy przystanęli i wpatrywali się w niego.
Krzysztof M ajtyka, Człowiek z Wysokiego M ostu
rozpadliny. Z czasem zaczęli przechodzić tamtędy ludzie, jednak mnie nie
Krzysztof M ajtyka, Człowiek z Wysokiego M ostu
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
Wszyscy oprócz mnie. Ja musiałem wiedzieć. Chciałem być z nim blisko, gdy to zrobi, chciałem widzieć wszystko. Szybko pobiegłem do skarpy i zacząłem się wspinać po nierównych, wybitych dawno temu w kamieniu schodach. Co chwila odwracałem się, by spojrzeć, czy aby już nie skacze. Spieszyłem się, jak tylko mogłem. W dole zbierało się coraz więcej ludzi. Wszystkie oczy skierowane były na niego. On dalej stał, czekał na nas. Czekał na mnie. Słońce coraz bardziej kryło się za lasem, a ze wschodu nadciągały ciemne chmury. Wspinałem się najszybciej jak potrafiłem. Gdy spoglądałem na rosnący tłum, widziałem, że ludzie byli zniecierpliwieni. Mimo to, nikt nie odchodził. Nikt nie chciał przegapić tego chwalebnego dokonania. Już byłem prawie na szczycie skarpy, gdy tłum z dołu zawołał. — Skacz! Ryk tej masy ludzi słyszałem nawet na wysokości, więc on też musiał ich słyszeć. W myślach powtarzałem do siebie „Nie, jeszcze chwila”. Spojrzałem na niego, czy już nie skacze. Stał tam jednak i wpatrywał się w dół. Wyglądał na zakłopotanego. Gdy już byłem na moście, niedaleko za nim, znowu usłyszałem. — Skacz! Człowiek z Wysokiego Mostu złapał się za głowę i już chciał odejść
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
— Czemu chcesz to zrobić? — zapytałem. — Zrobić co? — odpowiedział wyraźnie zaskoczony. — Skoczyć — zdziwiłem się, że nie wiedział, o czym mówię. — Musisz być bardzo odważny, że chcesz się dla nas poświęcić. Gdy to mówiłem, słońce już było za horyzontem, a na niebie zapłonęły pierwsze gwiazdy. Tłum na dole był coraz bardziej niecierpliwy. A ja stałem naprzeciw niego i oczekiwałem na odpowiedź. — Wcale nie chce skakać. Podziwiałem widok. Nigdy nie widziałem czegoś tak pięknego. Zdenerwowałem się. Całe moje uniesienie z nim związane prysło. Nie mogłem zrozumieć, czemu nam to robił. To była jego powinność, wszyscy na to czekaliśmy, wszyscy mieliśmy nadzieje. — Czekaliśmy na ciebie. Nie możesz nas zawieść. — Ale ja nie chce skakać. — Człowiek ponownie złapał się za głowę, przerażony wrzaskiem z dołu. — Ja chciałem tylko ujrzeć widok, spojrzeć na wieczorne niebo. — Skacz! — ponownie słychać było tłum z dołu. — Skacz! — powtórzyłem. Ponownie podszedł do krawędzi i popatrzył na oszalały tłum.
Krzysztof M ajtyka, Człowiek z Wysokiego M ostu
od krawędzi. Stanąłem jednak za nim. Spojrzał na mnie.
Krzysztof M ajtyka, Człowiek z Wysokiego M ostu
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
— Nie możesz nie skoczyć — podjąłem po chwili. — Uchroń się przed hańbą. Spójrz, tysiące słońc płonie tylko dla ciebie. Chmury już nadciągają, wiatr się wzmaga. Nie masz wyjścia. Musisz to zrobić. Dla nas. Stał tam sparaliżowany strachem. Nogi mu drżały. Nie mogłem pozwolić na taką hańbę. On musiał spaść. Podszedłem bliżej, gdy patrzył na masy. Znowu dało się słyszeć: — Skacz! Zawołałem razem z tłumem z dołu i pchnąłem go z całych sił. Usłyszałem wycie z dna rozpadliny i sam zawyłem razem z nimi.
W tylnej kieszeni spodni w skórzanym portfelu nosiłem poskładany z pietyzmem na cztery bilet powrotny do kraju. Bilet ten zakupiłem jeszcze w kraju zanim przybyłem na wyspy, a wraz z nadrukowaną na nim datą powrotu, stanowił mój jedyny kalendarz i zegar zarazem, wokół których planowałem wszystkie czynności, składające się na coś, co bardziej można było nazwać wegetacją niż życiem. Bilet ten był jedyną wartościową rzeczą, nie licząc ubrań i kilku książek, skradzionych z ulicznych bookstores, jaką tam posiadałem, a widniejąca na nim data kresem mojej dziwnej przygody na obczyźnie, która trwać miała według atramentowego stempla drukarki jeszcze siedem dni. W chwilach zwątpienia, kiedy głód wykręcał moje kiszki lub w chwilach wzniosłych, kiedy jakiś pokarm przerywał to wykręcanie i w miarę syty rozglądałem się w poszukiwaniu nowego azymutu, łapałem się odruchowo za tylną kieszeń moich spodni, sprawdzając czy portfel z biletem cały czas są na swoim miejscu. Prawdziwa wartość tego biletu przeliczana była na bliżej niezdefiniowane jednostki psychologiczne. Był on bowiem biletem otwartym, co oznaczało, że mogę wrócić do kraju każdego z tych siedmiu dni, jakie mi pozostały. Wystarczyło tylko zameldować się na Victoria Station, skąd codziennie o 1:30 czasu lokalnego odjeżdża do Polski autobus. Za nie-
M ateusz Szkop, London Calling
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
wielką dopłatą mogłem również przebukować swój powrót na dalsze daty, jeżeli tylko uznałbym to za stosowne. W portfelu poza owym biletem, plastikowym dowodem osobistym, dzięki któremu mogłem przekraczać granice oraz kilkoma nieaktualnymi ulotkami o pracę w języku angielskim, nosiłem kilka monet z drobnymi, które uprawniały mnie do bycia nędzarzem. I jak to z profesjonalnymi nędzarzami bywa, moim jedynym celem było przetrwanie. Już od dobrych kilkunastu dni uprawiałem więc mało komu znaną formę turystyki – włóczęgostwo. Chodziłem tam, gdzie poniosły mnie oczy, czyli za każdym razem do najbliższego skrzyżowania, a ponieważ skrzyżowań w Londynie nie brakuje, roztaczała się przede mną idylliczna wizja turysty na nieograniczonych żadnymi nakazami i zakazami wakacjach. Moją mapę miasta wyznaczały ściany płaczu przy każdej stacji metra, z drobnymi ogłoszeniami o pracę i mieszkanie, atrakcjami typu must see były witryny starych anglosaskich pubów, z których próbowały wydostać się wykrzywione przez alkohol obłe twarze stałych bywalców, suwenirami sztachy jointów od milczących Jamajczyków na Peckhamie, które do tej pory odbijają się w mojej pamięci flashbackami. Z kolei biblię każdego „prawdziwego” turysty, czyli Lonely Planet zastępowała mi jedna ze skradzionych książek – Raj utracony Miltona, która z podróżowania uczyniła
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
tropomorfizowała grzech w bezzębną, wesołą kurewkę proponującą mi „blowjob for five quids”, a śmierć w białego przydupasa karzącego rozprowadzać po mieście jego biały proszek. Nowy nieznany szlak turystyczny nazwany pospolicie street, ciągnął się kilometrami przedmieść i city, po obu stronach śmierdzącej rzeki, i osnuty był bylejakością. Stanowił wielki miraż zbudowany z jednakowo wyglądających, przytulonych do siebie domków jednorodzinnych o wypłowiałych elewacjach i drewnianych attykach, który zamieniał się wraz ze zbliżaniem się do centrum, w głośny, pulsujący rój kamieniczek z czerwonej niczym zakrzepła krew cegły, i dzielnicowych ulicznych pasaży upstrzonych kolorowymi szyldami sklepików we wszystkich językach świata. Diabelski labirynt zamiast słynnego diabelskiego koła, w którym tak przyjemnie było się zagubić i zatracić, w którym kliszą aparatu fotograficznego była siatkówka moich oczu, walutą handlową dobre intencje, a leniwy czas włóczęgi wyznaczał schowany w skórzanym portfelu bilet.
M ateusz Szkop, London Calling
sztukę wysokich lotów, choć w zasadzie to bardziej upadków, i która an-
M ateusz Szkop, London Calling
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
*** Jak już wspomniałem wcześniej – za tylną kieszeń spodni łapałem się najczęściej w dwóch przypadkach: kiedy głód zaczynał być tak dokuczliwy, że nie mogłem logicznie myśleć, i kiedy zaspokajałem go przyjmując jakiś pokarm. Gest sprawdzania czy bilet ciągle jest na swoim miejscu był już odruchowy i nosił znamiona rytuału, który podnosił mnie na duchu i pokrzepiał, a więc odnosił się do podstawowych potrzeb psychicznych i fizycznych. Zdarzało się jednak tak, że gest ten, wykonywany już nieświadomie, odwoływał się do istnienia jakiejś wyższej siły, która pilnowała nadrzędnego porządku wszechrzeczy, pokornie utkanego planu w którym każda istota i rzecz miały przypisaną konkretną funkcję i rolę. Tak właśnie było pewnego razu, kiedy noc zbliżała się do swego kresu, ustępując miejsca bank holiday, czyli tamtejszemu dniu wolnemu od pracy, a ja podróżowałem po dzielnicy czarnych emigrantów na piętrze double deckera dzięki znalezionej na ulicy jednofuntowej monecie. Z klubowych piwnic, licznie rozsianych wokół głównej ulicy, wraz z ostatnimi beatami elektronicznej muzyki, chmurami tytoniowego dymu i kwaśną wonią alkoholu, wynurzali się ludzie o ciemnym kolorze twarzy i dłoni.
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
nawoływali; cała ulica odżyła nagle w tamtych fanfarach pijanej, ludzkiej egzystencji. Fanfarach granych jakby na ulicznym festiwalu lub paradzie, i to granych dla każdego z jej uczestników w innych tonacjach, których skala, od najwyższego pisku po najniższe gardłowe warknięcie, wytyczana była względem ich stanu upojenia, samopoczucia i wydarzeń ostatniej nocy: zdradach, sprzeczkach, nowych znajomościach, przypadkowym seksie w kiblu, lub przyjętych kilku płaskich na twarz od ochroniarzy. Wielki skowyt ludzkości na pożegnanie nocy. Hałaśliwy hołd dla egzystencjalnej chuci. Wysłuchiwałem go z piętra double deckera niczym uczestnik safari, łowca obrazów podekscytowany widokiem dzikiego świata. Autobus sunął prawie niezauważalnie ulicą, kiedy nagle cały ten harmider przeszyło kilka huknięć, jakby w oddali zapowiadała się burza, i które dudniły w powietrzu echem przez kilka sekund. Wielki skowyt ludzkości zamarł w jednym momencie, a z chodnika tuż przy moim autobusie ludzie rozpierzchli się we wszystkie strony, wchodząc również na ulicę i zagradzając mu dalszą drogę. W pośpiechu lecz bezszelestnie, uformowali coś, co w tamtych nocnych warunkach widokowych i kształcie, można było przyrównać do snopa światła rzuconego z reflektora
M ateusz Szkop, London Calling
Śmiali się, tańczyli, śpiewali, poszturchiwali, wyzywali, przekrzykiwali,
M ateusz Szkop, London Calling
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
w mrok teatralnej sceny. Pod bankomatem, na okręgu z jasnych płyt chodnika wykreślonym precyzyjnie przez przypadkowych gapiów, leżała młoda, szczupła dziewczyna o czarnej twarzy i dłoniach, ubrana w jasny jeans. W pierwszym momencie pomyślałem o niej, jak o strąconym aniołku Charliego, bo taka szybka analogia, do tego głupawego filmu obejrzanego przed laty, przyszła mi do głowy, kiedy tak patrzyłem na jej urodę i ubranie, i na to, jak leży w bezruchu. I zapałałem do niej jakimś takim sentymentem niewytłumaczalnym, taką tkliwością bezwarunkową. Moment później pojawiła się krew. Gęsta i dziwnie ciemna w tamtym bladym świetle. Sączyła się na jasne płyty chodnika i wsiąkała w jej jasną jeansową kurteczkę, barwiąc ją szkarłatnie. Następnie zajęła się spodenkami, również z jasnego jeansu. Bardzo szybko i owocnie trawiła ten gruby materiał. Żarłocznie pochłaniała każdy kolejny szew, aż w końcu dotarła do butów. Jeśli wierzyć, że życie, kiedy tak popuszcza, jawi się jako łuna światła na końcu tunelu, to tej dziewczynie zostało go jeszcze trochę tylko w jej butach – białych adidaskach, które świeciły wokół narastającej ciemności niczym kocie oczy. Krew sączyła się po chodniku. To, co na początku było małą plamą, przerodziło się w kałużę. Następnie w jezioro otoczone jeszcze żyznymi
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
skalistym wybrzeżem. Z lądem, na którym istniało jeszcze życie, choć zredukowane do kilku ostatnich uderzeń serca i kilkunastu tysięcy neuronów harcujących bez celu po mózgu, ale lądem, na którym można było jeszcze postawić suchą stopę. A później półwysep zamienił się w wyspę – coraz mniejszą, coraz bardziej oddaloną, do której nie była w stanie dotrzeć żadna forma życia, i która dryfowała po oceanie bez celu. Siedziałem nieruchomo na piętrze busa skąd roztaczał się idealny widok na całą tą sytuację. Nawet nie wiedziałem, kiedy moja ręka powędrowała do tyłu. Trzymała się kurczowo portfela wyciągniętego z kieszeni spodni, niczym spustu strzelby, i celowała, bez mojej świadomości, do młodej dziewczyny na ulicy. Z łowcy obrazów na safari stałem się w łowcą trofeów. *** Zanim pożegnałem Londyn, wraz z całym jego inwentarzem miejskiego, ulicznego życia, zdarzyło mi się jeszcze kilka razy nieświadomie łapać za portfel i uciekać myślami do schowanego w nim, poskładanego
M ateusz Szkop, London Calling
lądami. Chwilę potem w morze z półwyspem pośrodku, obwarowanym
M ateusz Szkop, London Calling
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
z pietyzmem na cztery, biletu powrotnego do kraju. Gest ten stanowił wtedy wołanie o pomoc w zrozumieniu bieżących wydarzeń i próbę usilnego wcielenia ich w tautologię mojego świata, rozrzuconego niczym archipelag wysp. W dniu powrotu, kiedy na Victoria Station zgromadził się tłum emigrantów, czekających na powrotny autobus, długo obserwowałem ich skrzętnie zapieczętowane bagaże. Mieścił się w nich obcy świat, którego zdążyli sporo obskubać i upchać w materialnym dyskursie w wielkie torby i walizki. Krzątali się z nimi wstydliwie po stacji, próbując dobić do luków bagażowych autobusów, aby tam, na klęczkach, wsunąć je w ich podbrzusza niczym zatrutą ofiarę w fałszywym geście posłuszeństwa wobec starych bogów. Religijny rytuał skalkulowany na łaskę i profity. Święte Ubrania z Red Cross Charity, które nie na mnie, ale na kogoś na pewno będą pasować, no i w ogóle za darmo więc dlaczego ich nie zabrać – módlcie się za nami! Święte Klawiatury i Myszki z Wystawki przy Saint Pancras, co z tego, że do starych nieużywanych modeli, przecież komputery i w ogóle elektronika jest droga, a u nas pewnie jeszcze takich nie mają – módlcie się za nami.
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
mimo że nie kojarzę jakich wykonawców reprezentujecie, to przecież dzieci sąsiada znają się trochę na muzyce – módlcie się za nami. I wy bracia i siostry, wszelkie szpargały i bibeloty kupione za ciężko uciułane funciaki i przytaszczone do naszych nor, aby te choć trochę przypominały nam ojczysty dom – módlcie się za nami. Módlcie się za nami, za naszymi zagubionymi duszami, które przez rozłąkę straciły kontakt nie tylko z bliskimi, ale przede wszystkim z namacalną rzeczywistością. Zwozimy więc oto te wszystkie dary do kraju jako ofiarę, która przypominać nam będzie nie o tym, co zyskaliśmy, lecz co straciliśmy. Stałem i obserwowałem cały ten dziwny rytuał na Victoria Station, który pomimo tłumów ludzi, odbywał się w szlachetnej ciszy. Ja nie miałem ze sobą przesadnych podróżnych bagaży. W zasadzie moim jedynym większym dobytkiem, jaki zgromadziłem spacerując i przyglądając się temu miastu, były doświadczenia. Nie mieściły się one jednak w żadnej walizce ani plecaku. Nie dlatego, że były zbyt duże. Po prostu nie umiałem ich należycie poskładać. Po dłuższym namyśle wróciłem więc do pani siedzącej za kontuarem kasy. Z tylnej kieszeni spodni wyciągnąłem portfel, a z niego poskładany
M ateusz Szkop, London Calling
Święte Używane Płyty CD z Przeceny i z Porysowanym Obliczem,
M ateusz Szkop, London Calling
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
na cztery bilet. Bez słowa podałem go kobiecie, a następnie z kieszeni wygrzebałem garść monet. Odliczyłem równą sumę, wsunąłem w szczelinę między blatem a szybą i spojrzałem w niebo. Zdawało się potwierdzać promocję na czas.
Witamy serdecznie w Instytucie Pięknej Śmierci! Prosimy kierować się do rejestracji, gdzie otrzymają państwo pakiet powitalny i opiekę konsultanta, który wprowadzi państwa w świat naszych usług. Życzymy przyjemnego pobytu! Poniedziałek to chyba dobry dzień na umieranie – pomyślałam, przekraczając próg Instytutu Pięknej Śmierci, usytuowanego w centrum Wrocławia (swoją drogą, to ciekawe, że pierwsza tego typu placówka w Polsce świadczy swoje usługi w Mieście Spotkań). Budynek był przeszklony, z daleka wyglądał jak jeden z nowoczesnych wydziałów uniwersyteckich. Dopiero przy podejściu bliżej można było dostrzec recepcję i konsultantów ubranych w schludne, miętowe uniformy. W środku panował radosny, kawiarniany gwar. Z sufitów zwisały designerskie lampy, a stoliki, ustawione po obu stronach recepcji, obsługiwali kelnerzy na wrotkach, rodem z lat 90. Co za hipsteriada, przewróciłam oczami, podchodząc do rejestracji. — Dzień dobry! Witam Panią w ten cudowny poniedziałkowy poranek! Temperatura na zewnątrz sięga 20 stopni, księżyc wciąż pod znakiem Koziorożca. Gratuluję! Wybrała Pani doskonały czas na wizytę w naszym Instytucie — powiedziała ze zbyt szerokim uśmiechem konsultantka Kinga. Po czym wręczyła mi papierową torbę z logo instytutu – to
J ulita Paprotna, I nstytut Pięknej Śmierci
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
chyba ten „pakiet powitalny”. — Pani Niktalino, zapraszam za mną! — Tak, mam na imię Niktalina i też zastanawiam się, czy z tego powodu nie powinnam otrzymać jakiegoś rabatu. Podchodzimy do windy, a konsultantka Kinga kontynuuje swoją opowieść. — Wjedziemy teraz na piętro, gdzie znajdują się gabinety lekarskie. Poproszę panią na rutynowe badania, proszę się nie bać, to nie potrwa długo — zapewnia, tak jakby moja mina była podszyta strachem, a nie naturalnym wyrazem twarzy. — Takie procedury — ucina. — Tutaj mamy poczekalnię, może Pani skorzystać z naszej cyfrowej biblioteki wspomnień. Oczywiście przed samą realizacją usługi Pani również będzie mogła zostawić swoją cyfrową książkę, tak, by dodać otuchy tym, którzy się wahają... ale Pani się nie waha? — Nie — odpowiadam krótko, zgodnie z prawdą. Od wielu miesięcy jest mi bardzo wszystko jedno. Nawet nihilistyczne memy nie sprawiają mi już radości. Budzę się, leżę w łóżku, czasem nawet myślę, że chciałabym wstać przed tym, zanim rzeczywiście muszę wstać (bo na przykład przyjedzie kurier albo mam wizytę u dentysty), no ale jakoś nie wychodzi. Jak wstanę, to potem już z górki, chociaż bez rozmachu – częściej odgrzewane pierogi z Biedronki niż polędwiczki z kurkami z przepisu Magdy Gessler. Potem wyjście do sklepu i znowu twarzą w poduszkę. Trzeci
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
laski prezesowi. Na szczęście zostały mi felietony w tygodniku „Slowtime”. To rozczulające, że ktoś chce jeszcze płacić za pisanie o kulturze. I tak to życie się kręci. W wynajmowanej kawalerce, bez dzieci, faceta i kota. Wzruszenia – chyba tylko ramion, rozpacz – nad rozlanym winem. Podsumowując: emocje jak nagłówki z Onetu, tylko „zobacz dalej” brakuje. Bo dalej to ja kompletnie nic nie widzę. Wizję księcia na białym koniu pożegnałam wraz z kontem na Tinderze rok temu, milionów raczej nie zarobię, a co jeszcze może się wydarzyć? Dajcie spokój, odkąd zalegalizowali aborcję, a producenci prezerwatyw splajtowali, to nawet przelotny seks nie brzmi zachęcająco – rzeżączka rzeżączką, ale dziecka to ja nie zabiję. Co innego siebie. No właśnie, rozglądam się po poczekalni. Na ścianach wiszą ekrany z biblioteką wspomnień. Podchodzę do pierwszego z nich, zakładam słuchawki i wybieram historię Majki. Z ekranu uśmiecha się szczupła blondynka, mniej więcej w moim wieku. Myślę, że dziesięć botoksów temu mogła być nawet do mnie podobna. Szczebiocze do kamery o tym, że wczoraj odebrała szczęśliwą wiadomość – jej konto na Instagramie obserwuje milion, okrągły milion,
J ulita Paprotna, I nstytut Pięknej Śmierci
miesiąc na względnym bezrobociu – cięcie etatów, czytaj: nie zrobiłam
J ulita Paprotna, I nstytut Pięknej Śmierci
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
hihi, followersów. Jej marzeniem było doczekać tej chwili i jest tak podekscytowana, że dzięki działalności Instytutu może świadomie odejść na własnych warunkach, bo przecież trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym, wśród tandety lśniąc jak topaz, czy jakoś tak, hihi. Urgh. Może lepiej wybiorę coś innego: jest staruszka Maria, która chce odejść w sile wieku, ze wspaniałymi wspomnieniami, zanim któreś z jej dzieci bądź wnucząt umrze na raka, dalej pszczelarz Marian, który wie, że z powodu wymierania pszczół niedługo zmuszony będzie zmienić profesję, wreszcie ultramaratończyk Mariusz, który nie chce czekać aż ktoś pobije jego rekord. Słowem: ludzie sukcesu. Czuję się nieswojo. Zanim wpadnę w panikę, siadam w fotelu, by zapoznać się z zawartością torby powitalnej, ale do poczekalni wchodzi właśnie konsultantka Kinga. — Zapraszam serdecznie, doktor Marcin już na panią czeka — oznajmia i zachęcającym gestem wskazuje na uchylone drzwi. W gabinecie oprócz doktora Marcina znajdują się dwie pielęgniarki. Zaczyna się zwyczajnie: krótki wywiad o przebytych chorobach, przyjmowanych lekach, mierzenie, ważenie i poziom cukru. Potem przychodzi do pomiaru ciśnienia. I tu zaczynają się dziać rzeczy dziwne: najpierw uniesienie jednej brwi przez pielęgniarkę, do której w tempie natychmiastowym dołącza brew drugiej z pań, potem wymiana spojrzeń z dokto-
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
waną aparaturą. Wszystko dzieje się tak szybko, że nie zdążyłam nawet zapytać, co jest grane. Pielęgniarki powtarzają tylko, żebym się nie denerwowała, że to na pewno jakiś błąd, a każde ich słowo zaciska się na żołądku. Doktor Marcin skanuje moje ciało przy użyciu sprzętu przypominającego bezdotykowe USG. Zbliża końcówkę na odległość dwóch centrymetrów od mojej skóry, a na wielkim ekranie ukazuje się obraz moich wnętrzności. Widzę mięśnie, wokół nich sieć naczyń krwionośnych, układ żył i tętnic. Czuję, jak pulsująca krew krąży we mnie, ale coś jest nie tak. Wiem to ja, wiedzą to pielęgniarki i wie to doktor Marcin. Naczynia tworzą zamkniętą sieć, ale w środku powinno być coś jeszcze. Dokładnie w miejscu, w którym lekarz krąży głowicą jakby chciał mnie przewiercić na wylot. W końcu bierze oddech, odkłada narzędzie i zdejmując lateksowe rękawiczki, spogląda na mnie, mówiąc: — Przykro mi, ale nie możemy Pani pomóc. — Jak to? — pytam, nie wiedząc, co dokładnie ma na myśli. — Ma Pani amputowane serce. — Co proszę?! — krzyczę, całkowicie skołowana diagnozą. — Och, no nie dosłownie. Taka nomenklatura. W miejscu, w którym
J ulita Paprotna, I nstytut Pięknej Śmierci
rem Marcinem i już wjeżdżam na szpitalnym łóżku na salę z zaawanso-
J ulita Paprotna, I nstytut Pięknej Śmierci
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
zatrzymałem się na dłużej, powinno znajdować się Pani serce. I spokojnie, rzeczywiście się tam znajduje. Niestety zupełnie nie reaguje. Nasze urządzenie pokazuje obraz tylko żywych tkanek w organizmie. A pani serce, no cóż… — zawiesza głos. — Pani serce jest martwe. A żebyśmy mogli wykonać naszą usługę w Instytucie, oprócz sprawnie działającego mózgu potrzebujemy również akcji serca. Przykro mi. Słowa doktora Marcina zupełnie do mnie nie docierają. — No dobrze, ale chyba można coś z tym zrobić? Da się to serce jakoś ożywić? — nie daję za wygraną. — Widzi Pani, to pierwszy taki przypadek w naszym Instytucie, muszę skonsultować się z moimi kolegami z Instytutu w Köln. W tym czasie może uda się Pani coś zrobić z tą, hm, niedogodnością. Proszę pomyśleć. Ja nie wiem, doprawdy nie wiem… Konsultantka Kinga poprowadziła mnie z powrotem do rejestracji z obietnicą kontaktu telefonicznego. No pięknie, jeszcze tego, kurwa, brakowało, żebym nie kwalifikowała się do śmierci, mruknęłam pod nosem bardziej do siebie niż kogokolwiek innego. Powoli zmierzam do wyjścia. Nic tu po mnie, skoro nawet nie mogę się zabić. Widzę wokół uśmiechnięte twarze tych, których przyjęli. Tych, którym się udało. Trzeba myśleć trzeźwo. Biorę do ręki telefon i przez chwilę przesu-
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
ze studiów, taki, który rozwijał skrzydła w dużym brukowcu, ale nie zdążył jeszcze spłacić całego kredytu studenckiego zaciągniętego na abonament lunchowy w Manekinie. Mieszka oczywiście w Warszawie i na co dzień nie mamy ze sobą żadnego kontaktu, ale przypominam sobie, że niedawno widziałam relację na instastory ze śmierci jego chłopaka. Grzesiek po wielu latach życia w ukryciu zrobił wielki coming out i ku swojemu zaskoczeniu został zaakceptowany przez rodziców, krewnych i znajomych z fejsbuka, a nawet burmistrz Wadowic, z których pochodzi, wysłał mu list gratulacyjny. Wszystkie lęki, którymi karmił się przez tyle lat, przestały mieć znaczenie. W takim momencie życia nie chce się nic więcej, jak tylko pięknie umrzeć, wiadomo. Dzwonię więc do Maćka i tłumaczę, jak sprawy się mają: że byłam w Instytucie, że podobno już jestem martwa i nie mogą wykonać usługi dopóki nie potwierdzą moich odruchów życiowych. — No nie wiem stara, co ci powiedzieć... Tak, tak, zaraz podejdę, minutka, rozmawiam… Widzisz Nika, straszny zapierdol tu mamy. — Maciek jest w swoim żywiole. — Wiesz, z Grześkiem to poszło bezproblemowo. Jedna wizyta, kolacja, koncert Queen na DVD, a z resztą, co Ci będę tłumaczył, sama widziałaś.
J ulita Paprotna, I nstytut Pięknej Śmierci
wam kontakty, myśląc do kogo by się odezwać. Wybieram Maćka. Kolega
J ulita Paprotna, I nstytut Pięknej Śmierci
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
— No tak, rozumiem. Ale masz jakiś pomysł, co ja bym, Maciek, mogła zrobić, żeby tam na tym ekranie wyszło tak, że żyję? — pytam, choć czuję znikome szanse na uzyskanie odpowiedzi. — Jak to, kurwa, klikalność spada?! No to klikbajtuj, klikbajtuj szybko… nie wiem co… weź coś o papieżu może albo o Beacie Kozidrak, nie wiem, kurwa, za coś ci w końcu płacą?! — Słyszę w słuchawce, ewidentnie nie do mnie. — Nika, no przepraszam cię, widzisz sama, z jakimi debilami muszę się tu użerać. No weź może na jakąś imprezę wyjdź? Upij się gdzieś w klubie, to może trochę ożyjesz. Albo na jakąś jogę pójdź, co? — No, może tak zrobię. Dzięki — ledwo kończę zdanie, a Maciek już odpowiada: — No nie ma za co, trzymaj się młoda, jak coś, to pamiętaj, że możesz na mnie liczyć. No hej, hej, pa, pa. I to byłoby na tyle złotych rad. Jak zwykle muszę radzić sobie sama. Ok, zastanówmy się: co przyspiesza puls? Kawa! Ale od kawy dostaję sraczki, nie będę umierać z biegunką, jak umierać, to z klasą. To musi być coś mocniejszego. Wsiadam w tramwaj przy placu Teatralnym, może ktoś w komunikacji miejskiej podniesie mi ciśnienie. Jak na złość – sami mili ludzie. Co z tym światem? – zastanawiam się, a na telebimie dostrzegam reklamę skoków na bungee. Normalnie przeszłabym obok niej bezna-
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
szybko wpisuję adres w nawigację, i może to łut szczęścia, a może wszechświat mi sprzyja – jadę w dobrym kierunku. Na pętli przesiadam się w Ubera i mknę beztrosko za miasto na spotkanie z adrenaliną. Trafiam na wymarzonego kierowcę – przez całą podróż nie odzywa się ani słowem. Wysiadam gdzieś na końcu świata, chyba za Psim Polem. Ruszam dziarskim krokiem w stronę garażu, który rozpoznałam z map Google’a. Plan wydaje się prosty: wchodzę, skaczę, wracam do życia i do Instytutu. I wtedy dostaję rzeczywistością w twarz. A raczej kartką z informacją o urlopie do odwołania, z powodu, a jakże, wizyty właściciela w Instytucie Pięknej Śmierci. — No kurwa mać! — wrzeszczę w pole i całkiem się rozklejam. Oparta o ścianę garażu bezwładnie opadam na trawnik, mój wzrok zatrzymuje się na torbie, którą wciąż trzymam w ręce. Z nadzieją na marketingowe krówki zaglądam do środka. Marzenia się spełniają, sklejam usta i pociągając nosem wyciągam kolejne fanty: pilniczek do paznokci, bon na żarcie, piłeczkę antystresową i składankę polskich coverów Louisa Armstronga, The Beatles i didżeja Tiesto. — Kurwa, prędzej umrę, niż dam się zabić przy takim ścierwie — prycham z pogardą i po chwili zaczynam się śmiać. Coś we mnie pęka, rozry-
J ulita Paprotna, I nstytut Pięknej Śmierci
miętnie, ale kryzysowe sytuacje wymagają kryzysowych rozwiązań –
J ulita Paprotna, I nstytut Pięknej Śmierci
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
wa mi klatkę i rżę, kwiczę, chichram się jak opętana. Leżę pod garażem, sklejona krówkami, mając nadzieję, że nie tarzam się w psim gównie za Psim Polem, a gdzieś w alternatywnej rzeczywistości mój wydawca przeklina, że nie wywiązałam się z wczorajszego, felietonowego deadline’u. Znów mnie to nie obchodzi.
— Cóż, panie Stanisławie, wygląda na to, że jest pan już zupełnie zdrowy. — Tak też się czuję — odpowiedziałem możliwie naturalnie, o ile siedząc u psychiatry można w ogóle o naturalności mówić. — Omamy wzrokowe minęły, głosy w głowie ustały... Myślę, że odwaliliśmy kawał dobrej roboty — stwierdził. — Tak, dzięki panu wyzdrowiałem. — Tak pan uważa? Pochylił się do mnie powoli i złożył dłonie paliczkami palców, uważnie mi się przyglądając. Przełknąłem ślinę nieco zbyt głośno. — Dlaczego mnie pan oszukuje? — Pytanie zawisło na moment między nami. — Przecież sam pan tutaj przyszedł. Nie zamierzam zamykać pana w zakładzie. Nie mam ku temu żadnych podstaw. Dlaczego więc nie chce pan pozwolić sobie pomóc? Cisza trwała tak długo, aż wreszcie musiałem się odezwać. — Nie wiem, o co panu chodzi — skłamałem tak, że nawet bez dyplomu można było domyślić się, że łżę. Doktor Sharp rozparł się na fotelu, odchylił głowę i wciągnął głośno powietrze. Z pewnością nie powinien tak reagować przy pacjencie, ale
M arek Palutkiewicz, Zwid
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
też nie przyszedłem do niego ze względu na dobrą opinię, a w miarę atrakcyjną cenę. Prywatne wizyty psychiatryczne nie należały do najtańszych usług. — Mogę już iść? — spytałem, gdy znów nikt z nas nie zamierzał powiedzieć ani słowa. — Może pan, może — stwierdził obojętnie. Wstałem i położyłem pieniądze na biurku. Otworzyłem drzwi. — Wciąż pan na niego patrzy — usłyszałem za sobą. — Słucham? — Próbuje pan lekceważyć ten wytwór wyobraźni, ale nie potrafi pan tego zrobić. Cały czas spogląda pan za zwidem. Stąd wiem, że pan kłamie. Mój oddech przyspieszył i poczułem, jak narasta we mnie gniew. Skoro doktorek nie potrafił mnie wyleczyć, to niech się teraz nie wymądrza. — Zaprzeczy pan? — dokończył. — Nie, nie zaprzeczę. — To coś... Ta mara... Jest tutaj? — Tak. — I co robi? — Nic. Stoi. — Gdzie dokładnie?
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
Doktor Sharp wstał powoli i obejrzał dokładnie miejsce za fotelem. Spojrzał znów na mnie, nie wiedząc, czy chciałem go tylko nastraszyć, czy też mówiłem prawdę, ale zauważyłem, że się zaniepokoił. — Zapraszam, jeśli będzie pan chciał kontynuować terapię — bąknął na do widzenia. Podziękowałem i wyszedłem. Wraz ze mną wyszedł mój nieodłączny cień, przypominający obłok ciemnej chmury, towarzyszący mi od kilku miesięcy. Od dnia, w którym na chwilę umarłem. Wciąż pamiętam moment wypadku. Wszystko, co luzem znajdowało się w samochodzie, uderzyło z impetem w przednie siedzenia, okno i tapicerkę. Miałem zapięte pasy i prawdopodobnie to mnie uratowało, choć i tak przywaliłem w coś głową, złamałem nos i straciłem przytomność. Poduszek powietrznych nie było. Istnieje takie ryzyko, jeśli łapiesz stopa i na przejażdżkę zabiera cię gość trzydziestokilkuletnim polonezem. I właśnie ten „gość” nie miał już tyle szczęścia, ani też zapiętych pasów. Późna jesień, lekkie oblodzenie drogi, poślizg, drzewo, śmierć na miejscu. U mnie również dużo nie brakowało. Z trudem mnie odratowali.
M arek Palutkiewicz, Zwid
— Metr za panem.
M arek Palutkiewicz, Zwid
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
Choć właściwie mnie nie odratowali, gdyż przez kilka minut byłem w stanie śmierci klinicznej. Można powiedzieć, że miałem już postawiony krzyżyk w karcie pacjenta, kiedy nagle zacząłem oddychać. Takie przypadki zdarzają się bardzo rzadko, a z racji, że nie zostały jeszcze odpowiednio zbadane, niektórzy nazywają je cudem. Powiem wam o cudach coś, czego nikt jeszcze nie powiedział. Trzeba za nie płacić. I to słono. Gdybym tylko wiedział, w jaki koszmar zamieni się moje życie i miał wybór, to wolałbym umrzeć. Ci nieliczni, którzy doświadczyli śmierci klinicznej, opowiadają o świetle na końcu tunelu, o spotkaniu ze zmarłymi bliskimi i głosach, które mówią, że nie nastał jeszcze czas. Ja tego nie doświadczyłem. Nie pamiętam nic ze zdarzeń po tamtej stronie. Ale jednego jestem pewien. Gdy byłem „tam” i otworzyła się granica między życiem a śmiercią, coś chwyciło mnie za rękę. A gdy moje serce znów zaczęło bić, „to” przyszło razem ze mną. Tylko ja to widzę. Tylko ja to słyszę. I nie mam najmniejszego pojęcia, jak się tego pozbyć. Doktor Sharp wysunął teorię, że mój zwid to duch kierowcy, który zginął na miejscu wypadku. Oczywiście nie stwierdził, że to faktycznie
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
w mojej wyobraźni. Podobno ludzie, którzy przeżyli wypadek, w którym zginęło wielu ludzi, często mają potem problemy psychiczne. Nazywają to syndromem ocalonego. Obwiniają się o to, że mieli więcej szczęścia niż inni. Że to nie na nich padł wyrok. Kto wie, czy gdyby kierowca nie zatrzymał się, by mnie podwieźć, to również wpadłby w poślizg? Ale tego nigdy się nie dowiemy. To był jego wybór i nie zamierzam brać za to winy na siebie. Tym samym, nie jest to duch kierowcy. Błędna diagnoza. Telewizor chodzi głośno. Nie oglądam go, ale chcę, by zagłuszył ten cholerny szum, który wydaje mój zwid. Przypomina bzyczenie w dolnych rejestrach słyszalności, ale czasami wyraźnie zauważam intonacje, a może nawet emocje w jego „wypowiedziach”. Nie wiem tylko, czy mówi do mnie, do siebie, czy też może rozmawia z kimś, kogo i ja nie widzę. To chyba byłoby najgorsze. Siedzimy więc i oglądamy razem wiadomości. To „coś” jest obok, bez ruchu. Czuję na sobie wzrok, choć na kłębiącym się ciele nie sposób nawet rozpoznać, czy przypomina to bardziej człowieka, czy zwierzę. Ale jestem pewien, że mnie obserwuje.
M arek Palutkiewicz, Zwid
duch, a jedynie usiłował powstałą traumą wytłumaczyć jego pojawienie się
M arek Palutkiewicz, Zwid
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
I zawsze jest ze mną. Kiedy robię śniadanie, obiad, kolację, pracuję, biegam czy sram. Nawet jak walę konia, to nie zamierza się odwrócić. A wierzcie mi, ciężko walić konia przy czymś, co przybyło z krainy śmierci. A spróbujcie przy tym zasnąć. To dopiero sztuka. — Wie pan, że nie powinienem tego robić. — Wiem, ale jest ojciec moją ostatnią nadzieją. Ksiądz około czterdziestki splótł nerwowo ręce za sutanną. — Egzorcyzmy to nie taka prosta sprawa — powiedział i zapatrzył się w ołtarz przed nami. Kościół był pusty, a nasze słowa mimo szeptów wydawały się bardzo głośne. — Przede wszystkim nie wiemy, czy na pewno coś pana opętało. Sam pan powiedział, że lekarz uznał to za problem psychiczny. Nie jest więc natury religijnej, a co za tym idzie... — Mój psychiatra ani przez chwilę nie zbliżył się do rozwiązania problemu — wszedłem mu w słowo. — Nie daje mi to żadnych podstaw do... — Wierzy ksiądz w życie pozagrobowe? — Co za pytanie? Oczywiście, że wierzę — obruszył się. — To proszę spróbować mnie zrozumieć. To, co się wydarzyło, nie jest
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
umarłem, nie da się wytłumaczyć w żaden inny sposób, jak tylko religią. Nie pomoże mi żaden psychiatra czy inny lekarz. Potrzebuję księdza. Księdza, który wygoni to coś, co wróciło ze mną z krainy śmierci. Coś, co nie należy do tego świata i czego nie powinno tu być. Kapłan zamyślił się na moment i podrapał po siwiejącej brodzie. — Zastanawiał się pan kiedyś, dlaczego tylko pan to widzi? — Przez ostatnie kilka miesięcy miałem dużo czasu na zastanawianie się. — I? — Myślę, że gdy umarłem, zyskałem jakiś dar. Siódmy zmysł, który pozwolił mi widzieć tę zmorę. — W tym problem. Ta zmora, czy jakkolwiek pan ją nazywa, nie czyni panu właściwie żadnej krzywdy. Nie ingeruje w pana życie, tak naprawdę nawet nie próbuje opętać. — Nie ingeruje w moje życie? Ona nie robi nic innego, tylko ingeruje w moje życie! — oburzyłem się. — Mówię o tym, że tylko pan ją widzi i... — Proszę księdza, ja zapłacę. — Nie o pieniądze tu chodzi. — Muszę się tego pozbyć — powiedziałem z naciskiem. — Błagam.
M arek Palutkiewicz, Zwid
jeszcze dobrze wyjaśnione przez naukę. To, gdzie się znajdowałem, gdy
M arek Palutkiewicz, Zwid
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
Spojrzał na mnie poważnie. — Dobrze. Spróbujemy, ale jeśli nie będzie efektów, to obieca pan wrócić na terapię. — Zgoda — przytaknąłem. — Musi mnie pan zrozumieć. Skoro nie ma żadnych dowodów... Dla mnie, jako egzorcysty, pana opowieść jest mało wiarygodna. Rozumiałem. Ale nie miałem innego wyjścia. Niewiele pamiętam z samych egzorcyzmów. Kiedy tylko ksiądz zaczął obrzęd, poczułem, jakbym się unosił i nagle znalazłem się w zupełnej ciemność. Byłem w niej tylko ja. I ona. Stała kilka kroków ode mnie. Widziałem jej zarys, niczym lekko poszarzały kontur na czarnej kartce. Staliśmy bez ruchu i patrzyliśmy na siebie. Nie bałem się jej, a wręcz wyczuwałem jej smutek, jakby wiedziała, że musi mnie opuścić. Kiedy wreszcie się odezwała, dotarł do mnie głos stworzony z szumów. — Zawołaj mnie, a wrócę — powiedziała. Po co miałbym cię wołać? Przecież właśnie próbuję się ciebie pozbyć, pomyślałem.
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
— Jak ci na imię? — spytałem, dziwnie zawstydzony. — Akcher — odpowiedziała. Akcher... Akcher... Akcher, powtarzałem w myślach, a jej sylwetka rozpływała się w czerni. — Akcher... Akcher... Akcher... — Obudź się! Obudź się, na wszystkie świętości, człowieku, co ci się stało? Poczułem, jak drżące ręce szarpią mnie za ramiona, ale dopiero dwa silne uderzenia dłonią w twarz doprowadziły mnie do stanu świadomości. Ksiądz klęczał, próbując mnie docucić. — Już... już, jestem tu, wszystko w porządku — przekonywałem bardziej siebie niż jego. — Wszystko w porządku... Ona odeszła. — Ona? — Akcher. Już jej nie ma. Udało się księdzu ją wypędzić. — Ale... ja nawet... — zawiesił głos. Rozejrzałem się dookoła. Nie było ani śladu prześladującego mnie cienia. Byłem wolny. — Dziękuję ojcu bardzo — powiedziałem i pomogliśmy sobie wstać.
M arek Palutkiewicz, Zwid
W jakiś niewiadomy sposób usłyszała to. Wiedziałem, że usłyszała.
M arek Palutkiewicz, Zwid
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
— Ale ja nawet nie zacząłem wypędzania. Spojrzałem na niego nieco zaskoczony, po czym jeszcze raz obiegłem wzrokiem kościół. Nigdzie jednak nie zauważyłem śledzącego mnie cienia. Egzorcyzmy musiały się udać, nawet jeśli sam ksiądz nie wiedział, jak to się stało. Położyłem się do łóżka tuż po dwudziestej pierwszej. Wcześniej obszedłem całe mieszkanie, sprawdzając, czy przypadkiem mój zwid gdzieś się nie ukrył. Zamknąłem oczy i szybko zasnąłem. Po raz pierwszy od dawna z błogą świadomością, że to coś, co nigdy nie spało, nie siedzi obok i nie patrzy na mnie. Zanosiło się na naprawdę dobry i długi sen. Zanosiło się. Obudził mnie dziwny niepokój. Osobliwe uczucie, że nie jest się samemu w pozornie pustym pomieszczeniu. Powoli otworzyłem powieki, nie wykonując żadnego ruchu, a moje serce momentalnie przyspieszyło. Były ich dziesiątki. Małe, duże, kształtne i bezkształtne cienie gromadziły się wokół i na moim łóżku. I tym razem byłem pewien, że nie poprzestaną na przyglądaniu się.
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
potrzebowałem pomocy psychiatry? To tylko zwidy, to tylko zwidy, powtarzałem sobie. Zdobyłem się na odwagę i szybkim ruchem ręki włączyłem lampkę na szafce nocnej. Zerknąłem znów i zobaczyłem, że stwory te mają pyski, wąskie oczy i szponiaste łapy. Wyskoczyłem z łóżka i jakimś cudem przemknąłem między ich ciałami, lecz już odwróciły się do mnie, odcinając drogę ucieczki i spychając mnie w kierunku okna. — Odejdźcie, błagam! Wróćcie tam, skąd przybywacie, zaklinam was... w imię ojca i syna i... — głos uwiązł mi w gardle, gdy zauważyłem, że te słowa tylko bardziej je rozwścieczają. Stwory zaczęły się przybliżać. — Nie! Nie! Proszę! — Moje plecy dotknęły zimnej szyby i oparły się na niej. — Akcher! Akcher! Akcher! — zacząłem krzyczeć, kiedy zrozumiałem, kim naprawdę była. Na dźwięk jej imienia maszkary wydały straszliwy pisk, pod wpływem którego pękła szyba, o którą się opierałem. Straciłem równowagę i wypadłem za okno. Akcher nie była moim wrogiem. To ona chroniła mnie przed tymi widziadłami. Moje przejście pomiędzy życiem a śmiercią pozwoliło mi ją zauważać, ale nie zrozumiałem w porę, że nie miała złych intencji. I to był mój błąd.
M arek Palutkiewicz, Zwid
Ale może były tylko wytworem mojej wyobraźni? Może faktycznie
M arek Palutkiewicz, Zwid
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
— Akcheeeeer! — zawyłem po raz ostatni, lecąc w dół z szóstego piętra bloku. Gdzieś w oddali usłyszałem łopot potężnych skrzydeł. Akcher leciała na ratunek, ale nie wiedziałem, czy zdąży, ani czy w jakikolwiek sposób zdoła mnie uratować. Przecież była tylko cieniem. Za to ja byłem pierwszym człowiekiem, któremu udało się wypędzić własnego anioła stróża.
FLA SH FICTIO N
Maszyna, przed którą stałem, przypominała katapultę, jednak wycelowana była prosto w niebo i jej zastosowanie stanowiło dla mnie tajemnicę. Poprawiłem nerwowo numer startowy na koszulce, kiedy podszedł do mnie jeden z uczonych i uśmiechnął się sztucznie. Miałem być następny. — I jak, jest pan gotów? — zagadnął. — W jaki sposób to działa? — spytałem wymijająco. — No więc, naciągają się liny i... — nie dokończył, gdyż głośny świst przerwał mu i z maszyny coś wystrzeliło pionowo w górę. Przesłoniłem dłonią oczy przed słońcem i powędrowałem wzrokiem za nietypowym pociskiem. Nietypowym, gdyż po czterech kończynach, głowie, a zwłaszcza oddalającym się krzyku poznałem, że był to człowiek. Postać wzbiła się na maksymalną możliwą wysokość, zawisła na moment w górze, po czym zaczęła spadać. Naukowiec złożył dłonie w trąbkę i zawołał w stronę lecącego: — I co?!? Gdzie jesteśmy?!? — ryknął ile sił w płucach, po czym szybko sięgnął po pióro i przyłożył je do kartki, by zapisać odpowiedź. Ta jednak składała się tylko z wykrzyczanej litery „A”, co zostało skrzętnie odnotowane, po czym ciało badawcze z głośnym plaskiem wpadło z powrotem do maszyny.
M arek Palutkiewicz, Plask!
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
Zerknąłem przez ramię naukowca i odczytałem wyniki dotychczasowych testów. Wygrywało „AAAAAA!!!”, choć było też kilka „OOOOOO!!!”, „YYYYYY!!!” oraz nieliczne wolne miejsca wypełnione wielokropkami, co zapewne znaczyło, że ktoś miał na tyle szczęścia, by zemdleć nim dotarł na dół. — A to miejsce tutaj? — spytałem z ciekawością, widząc, że przy jednym numerze nie ma nawet wielokropka. Naukowiec przygryzł wargę. — Eee... kilka osób nam zniosło — powiedział po chwili. — A co wy tak w ogóle badacie? — Oczywiście to, w którym miejscu jesteśmy. — Jak to w którym miejscu? Przecież wiadomo, że między Górą Pierwszą a Górą Drugą — zauważyłem. Uczony spojrzał na mnie z politowaniem. — No tak, to w skali mikro. Ale w skali makro, to nie wiemy, czy na głowie, czy na ogonie, czy na skorupie... — Zaraz... na jakiej skorupie? — No bo przecież świat jedzie na żółwiu. I na tym żółwiu, to gdzie my jesteśmy, czy na głowie, czy na... — A czemu akurat na żółwiu? Dlaczego na przykład nie na koniu,
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
— To niedorzeczne — zauważył. — Jak świat miałby się zmieścić na koniu? — A na żółwiu? — Ooo, już nasza w tym głowa, by się zmieścił na żółwiu! W końcu jesteśmy uczonymi! Zmarszczyłem brwi. — Jesteście uczonymi i uważacie, że świat jedzie na żółwiu... Chwila, a czy jeden z was nie udowadniał ostatnio, że ziemia jest kulą? Uczony pokręcił głową. — No tak, jeden tak twierdził, ale to zostało szybko obalone. — A niby w jaki sposób? — Przecież to od dawien dawna wiadomo, że jak człek idzie, to mu się buty zdzierają na pięcie i palcach. A jakby ziemia była kulą, to by mu się zdzierały pośrodku buta. Podrapałem się po głowie, starając się nadążyć za tym rozumowaniem. W tym czasie ktoś z obsługi maszyny zdążył już zawinąć ostatniego śmiałka w ciemny materiał i wynieść z miejsca badań, szykując miejsce dla kolejnej osoby, czyli dla mnie. Ręce zaczęły mi się pocić.
M arek Palutkiewicz, Plask!
owcy czy innym zwierzu?
M arek Palutkiewicz, Plask!
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
— Śmiertelność badań jaka? — spytałem niepewnie. — Niewielka — odpowiedział uczony i zerknął w notatki. — Dziewięć... dziesiąt pięć procent. — Aha, czyli pozostałe pięć przeżyło? — No, dokładniej rzecz biorąc, pozostałe pięć procent uznano za zaginione. To jak, gotów? — Gotów — odpowiedziałem. Nie minęła chwila i wystrzelono mnie w powietrze. Zawisłem na moment w górze i objąłem całą krainę wzrokiem. Ku mojemu zdumieniu, rzeczywiście zobaczyłem ogromnego żółwia i rozłożone na nim miasta, góry i morza. Zlokalizowałem obszar, z którego zostałem wystrzelony i umiejscowiłem go na ciele gada. Zacząłem spadać z ogromną prędkością, lecz nie było miejsca na strach. Skupiłem się na tym, by przekazać przełomową wiadomość uczonemu. — I co!?!? Gdzie jesteśmy!?! — doleciało do mnie wołanie z dołu. — W dupie! — odkrzyknąłem zgodnie z prawdą, po czym z plaskiem uderzyłem o ziemię. Mój umysł niemal natychmiast odłączył się od ciała i zapanowała ciemność, lecz nim umarłem, usłyszałem jeszcze rozmowę dwóch naukowców. — No... to co teraz zrobimy? — spytał pierwszy.
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
niem drugi. — Jesteśmy akurat w dupie. Nikt nie może się tego dowiedzieć, to by nas skompromitowało. Musimy skłamać. Tak będzie lepiej, tak będzie lepiej... — powtarzał pod nosem, skrobiąc coś w zeszycie. — I co tam napisałeś? — Tylko nikomu ani słowa, bo jak ktoś odkryje, że to nieprawda... — Pokaż. No pokaż, co napisałeś! — upierał się pierwszy. — „Ziemia jest kulą”? – odczytał zdziwiony. — Mniejsze zło. Wierz mi, to mniejsze zło — podsumował tamten i zamknął zeszyt.
M arek Palutkiewicz, Plask!
— Na wszystkie możliwe miejsca na żółwiu — zaczął z niedowierza-
„Beksa lala pojechała do szpitala....” – ta dziecięcia rymowanka nieustannie dźwięczała w głowie Alicji. Powracała niczym mantra każdej nocy, gdy poddawała się myślom krążącym wokół najróżniejszych spraw. Dzisiejszej nocy była tłem dla wspomnienia pierwszej miłości, której utrata była niczym wyjście z raju. Myśli kłębiące się w jej głowie od teraz przypominały muślinowy welon. Co prawda nie przysłaniały całego jej świata, ale wyraźnie zniekształcały jego obraz. Alicja powróciła więc do momentu, w którym rozpoczęła swoją edukację. Nie jest to łatwe dla większości dzieci, zwłaszcza tych, które najbardziej na świecie kochają swoją mamę i tatę. Jeszcze trudniejsze było dla niej, sześciolatki o neurotycznym usposobieniu, zalewającej się łzami na zawołanie i czującej nieustanny strach przez światem zewnętrznym. Nieśmiały dzikusek to z pewnością najlepsze określenie charakteru Ali. Strach, przeplatany tęsknotą za domowym ciepłem, paraliżował ją bowiem do tego stopnia, że nie potrafiła wykonać najprostszego polecenia przedszkolanki. Wynikało to także z jej wrodzonej niezdarności. Ile razy płakała z tylko sobie znanych powodów, dla całego świata będących objawem histerii wycofanej sześciolatki. Nawet teraz, gdy jest dorosłą kobietą, dawno wyleczoną ze szkolnej traumy, doznaje czegoś w rodzaju strachu na samą myśl o tym czasie. A ponieważ powodów do histerycz-
M artyna U jma, Beksa Lala
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
nego płaczu miała nieskończenie wiele, wspomnienie zerówki przypominało jej zamglone wizje o kształcie mazi połączonej słonymi łzami, nieustannie rozlewającym się klejem do papieru i tonami bibułkowych kuleczek. Neurotyczność Aliny stała się dla rówieśników i nauczycieli-sadystów doskonałą okazją do leczenia własnych kompleksów. Wyrafinowane sposoby na poniżenie znerwicowanej dziewczynki bardzo mocno odciskały się na jej zdrowiu psychicznym. Kiedy jednak Alina rozpoczęła naukę poza wsią, w której się wychowała, szybko zapomniała o przykrościach, które spotykały ją w szkole podstawowej na każdym kroku. Na studiach wydawało się jej, że jest już całkowicie wolna od przeszłości. Dopiero teraz jednak przeszłość miała wrócić ze zdwojoną siłą. Swoje obawy przeniosła na sferę miłosną, której wcześniej nie doświadczyła. Pierwsza – prawdziwa – miłości była dla niej niczym lawina, spadła na nią nagle, a siła z jaką uderzyła, przypomniała o strachu przed dziką rzeczywistością. Wróciły lęki, przeplatane kompleksami. Tym razem bowiem to nie wylewający się na bibulaną mozaikę biały klej, stawał się powodem do emocjonalnego rozdygotania, ale strach przed utratą miłości, na którą czekała pół młodzieńczego życia. To uczucie nie pozwalało jej cieszyć się szczęściem nawet wtedy, gdy było dobrze, tak po prostu dobrze. Wyobrażenie o bolesnym rozstaniu paraliżowało jej umysł i ciało. Każdego
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
Wiedziała, że nie można żyć w ten sposób, że takie postępowanie doprowadza ją do szaleństwa, a jego prowokuje do przejęcia kontroli nad jej uczuciami. Wiedziała, ale nie potrafiła nic z tym zrobić. Trwała w tym zawieszeniu przez długi czas. Bolesne rozstanie, które na chwilę wyłączyło ją z życia, chwilę potem okazało się kolejnym etapem, przypominającym nieco poprzednie. Teraz już wie, że to mężczyzna powinien odrobinę mocniej kochać. Teraz już wie, że pierwsze uczucie tak właśnie wygląda. Ale teraz też wie, że to nigdy nie wróci, nie zakocha się tak samo jak wtedy, nie przeżyje szalonego uniesienia i nie podda się temu całą sobą. Ten czar jak gdyby rozpadł się niczym stłuczona szyba, której odłamki trwale uszkodziły nerwy. Zmieniło się tak wiele, choć w zasadzie nic. Jeden ze stanów nerwicowych, zmieniła zwyczajnie na inny.
M artyna U jma, Beksa Lala
wieczoru, którego częścią nie był on, zwijała się w kłębek i długo płakała.
Coś było nie tak KUURDE co ja wtedy poczułem...? Przemówił mnie, siedział przy bramie. — Piekło — powiedział spode siwego łba. Wstrząsnęło mnie. Cała ta sytuacja, co to ma być! — Hahaha. Nie, tylko żartuję. Ale też nie niebo. — (...) [chyba nie muszę mówić, że stałem jak wryty?] — Ale pewnie domyślasz się gdzie jesteś. Mam coś dla Ciebie — kontynuował. — Jak chcesz to możesz zostać P. - powiedział. No, cóż. Nie wiedziałem, o co chodzi, no, bo jak? MAM ZOSTAĆ P. Później się dowiedziałem. No, tak jakby. #################################################### #################################################### #################################### widziałem: PIEKŁO i NIEBO. 2 bramy. Pomiędzy nimi było pewne miejsce, wyznaczone dla mnie. I tam miałem przyjmować klientów. Była tam leżanka, fotel, stolik, papiery... * A na koniec wypaliłem: — Aha, no, chciałem się coś jeszcze zapytać. A jak skończył ten poprzedni?
Konrad Antczak, P........
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
— Zwariował. Żartuję, nie powiedział tak. Ale to pisanie daje mi choć trochę radochy. Tak minął mi dzień pierwszy. * Postanowiłem prowadzić zapiski, od dzisiaj. Teraz na bieżąco, wcześniejsze z pamięci, pf. Tak jakby. Mam kilka wyrwanych kartek z rejestru. Szkoda, że wcześniej na to nie wpadłem. Może powinienem nawet liczyć dni... * Była na przykład kobieta, /AAAAa Ogólnie to mam dobre ciało. Tutaj, jestem kąskiem, które nie da się mieć. To oburzyłoby Górę. I wyobraźcie to sobie.../ /wracając/ która gadała i gadała o kotach. Jak bardzo były dla niej ważne. Sami wiecie – jak mogę sądzić osobę, która siedzi tu przy mnie, mówi dużo. Bardzo miła kobieta; także wspomniała dla kontrastu do wszyskiego co powiedziała rzeczy typu: „uprawiałam stosunek z moim kotem, Napoleonem”. Jak? No, jak ją mogę sądzić?! A to tylko jedna z osób. *
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
Blisko nieba, blisko piekła, w żadnym z nich. Nie polecam. Osoba, którą przepuszczam – zazdroszczę jej. Tej, którą wydaję – współczuję. Mam tam z tyłu głowy wrzaski, no, bo wiadomo, blisko – i robi mi się od sąsiedztwa gorąco. Z drugiej strony, mam Raj utracony. Ja się nadaję... No, nic nie poradzę, chyba spróbuję wziąć urlop... no, ale chyba się od tego nie da.
Konrad Antczak, P........
mam dni #### za sobą. (jakoś tak)
Pchałem się środkiem Alej przenajświętszych i częstochowskich w stronę ulicy Wolności, gdzie mieścił się budynek MOPS-u, a słoneczko rozmiękczało coraz bardziej mój mózg i tak już nasycony etanolem, zatem coraz bardziej się chwiałem, czując bezwład w kolanach i bałem się, że upadnę, ale nie – udało mi się dopaść tych brązowych drzwi, drzwi obitych blachą, drzwi pancernych, gdzie czekał mnie półmrok i chłód i długa kolejka biednych ludzi i ten słodkawy zapach, którego nienawidziłem, który sprawiał, że czułem się tutaj jak w trupiarni, ale nawet to nie było w stanie mnie zniechęcić, nawet ta pani w okienku, która na pewno skomentuje mój stan, mój zapach i powie, że tutaj się nie wydaje zapomóg dla alkoholików, na co znowu jej odpowiem, jak zwykle, jak co miesiąc, że mnie jest tak wstyd, że ja bym po trzeźwemu nigdy tutaj nie przyszedł, więc stanąłem na samym końcu tej długiej, szarej kolejki o mdłym i słodkawym zapachu. Ci ludzie stali w milczeniu. Ci ludzie nawet nie narzekali. Tylko ja byłem tutaj nietrzeźwy. Oparłem czoło o chłodną lamperię i zamknąłem oczy. Próbowałem myśleć, jak zawsze, gdy było mi niedobrze, o gołych panienkach, tych z telewizji i tych z autopsji. Właśnie zaczęło pomagać, gdy za moimi plecami usłyszałem czyjś monotonny pomruk. Laski poszły gdzieś sobie pod próg świadomości, jakby zawstydzone, a facet był szary
Sławomir Domański, Pan M opsik
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
jak korytarz, w którym staliśmy. Był niższy nawet ode mnie, miał wąsy lekko opruszone siwizną i srebrny, szorstki zarost. Ubrany był dziwnie jak na tę porę roku, bo miał na sobie wytartą, skórzaną kurtkę z łatek, pod którą znajdował się żółty golf i drapiący szalik w czerwoną kratę, taki jak miał kiedyś mój ojciec, na głowie nosił poprzecieraną czapkę uszatkę z króliczego futra. — Oni są wszędzie — mówił, ale nie wiadomo było, czy mówi do siebie, czy mówi do mnie, czy do kogoś innego, bo wzrok miał utkwiony przed siebie w jakiś nieokreślony punkt. Wpatrywał się martwo w głąb korytarza. Zauważyłem, że nie przymyka powiek. — Oni są wszędzie. W szpitalach jest ich najwięcej, na oddziale położniczym. Noworodkom w mózgach instalują małe procesorki, żeby nimi później sterować. Nie wolno chodzić do lekarzy. Moje dzieci też zabrali. Mówili, że mogłem je zabić, że miały czterdzieści stopni gorączki, ale wzięli je tylko po to, żeby im zainstalować te nadajniki. Papież jest na ziemi ich głównodowodzącym, wszyscy księża to są ich żołnierze. Chcą nas sobie podporządkować poprzez telewizję. Wysyłają poprzez przekaźniki impulsy, żeby nami kierować. W każdym telewizorze są kamery i podsłuchy. Tylko tu ich nie ma. Tylko tu jestem bezpieczny. Szukają mnie, bo wiedzą, że tylko ja znam prawdę, że tylko ja mogę im przeszkodzić. Mnie
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
mnie w szpitalu, ale im uciekłem. Tutaj mnie nie znajdą, tutaj nie mają dostępu, tutaj jestem bezpieczny. Mówił przez cały czas spokojnie, ani na moment nie podniósł głosu. A ja czekałem, aż wyciągnie karabin maszynowy i zacznie walić do zgromadzonych w korytarzu, do mnie. Z boku słuchała go jakaś starsza kobiecina i nieobecnie kiwała głową, wtrącając co jakiś czas: — Oj, tak panie, te bandyty! Złodzieje same! Jednak on wcale nie zwracał uwagi na ten wyjątkowy akt solidarności, tylko stał wpatrzony w swój niewidzialny horyzont i dalej mówił spokojnie. Chociaż kolejka przesuwała się do przodu, on trwał na swoim miejscu nieruchomo i udało mi się zauważyć jedynie, że po chwili zaczął swój tekst powtarzać od początku. Tak jakby miał w sobie magnetofon, który na okrągło odtwarza tę samą taśmę. — Oni są wszędzie. W szpitalach jest ich najwięcej... Po dłuższej chwili stałem już przy okienku kasy i żułem miętówkę, żeby choć trochę osłabić woń alkoholu. Zastanawiałem się, czy w półmroku widać moje przekrwione gałki oczne. Bałem się pani, która siedziała schowana za małym zakratowanym okienkiem kasy, że mnie odeśle z niczym i każe wrócić jutro trzeźwym, ale ona była zajęta liczeniem, a może
Sławomir Domański, Pan M opsik
też chcieli zamontować procesorek, żeby móc mną sterować. Zamknęli
Sławomir Domański, Pan M opsik
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
miała jakiś poważny problem, bo nawet na mnie nie spojrzała, podsunęła na pulpit kilka banknotów i listę do podpisu. Schowałem pieniądze do kieszeni. Jak wychodziłem, pan w uszatce i żółtym golfie podszedł do mnie, złapał mnie za rękaw i wydyszał mi do ucha swym kwaśnym oddechem: — Panie, nie idź pan tam. Zostań pan tutaj, tylko tu jest bezpiecznie... Odepchnąłem go i wyszedłem. Pancerne drzwi uchyliły się, skrzypiąc. Słońce poraziło mnie tak, że dłuższą chwilę przecierałem oczy. Po chwili rozpoznałem ludzkie sylwetki – dokoła sunął tłum manekinów, które nie miały twarzy. Poczułem wyraźnie, że coś kazało mi skręcić w lewo i iść w kierunku Urzędu Miasta. Coś przypomniało mi, że się spieszę, że mam sprawy, więc przyspieszyłem kroku. Poczułem nagle, że jestem trzeźwy. Poczułem się zdrowo i bezpiecznie.
Widok był to niezwykle mizerny. Ruda rozwiana czupryna, przecudnej urody garb oraz postrzępiona, niepamiętająca ostatniej przepierki kapota. Dołóżmy do tego obrazka jeszcze stary, przypominający kształtem rozdeptanego ziemniaka siennik i łatany już wielokrotnie koc, świadomie wpisujący się w hasło, „kiedyś w kratę, teraz w łatę”. Dopełnijmy jeszcze wystającymi bosymi i koniecznie brudnymi stopami i oto w pełnej krasie ukazuje nam się Gangren, pomocnik największego z wielkich magów, samego Gańbalfa, śpiący w swoim barłogu w kuchni, tuż przy piecu. Poranna sielanka pomocnika nie trwała długo, muchy ochoczo krążące nad rudą czupryną okrutnie bzyczały, a ich druga eskadra zajadle atakowała kostki. Nie dało się spać. Przecierając zaspane oczy Gangren zwlókł się z barłogu. W kuchni było cicho i przytulnie, choć nie wiadomo, dlaczego czuć było woń niemytych nóg. Poranek wydawał się spokojny i nic nie zapowiadało tego, co miało się wydarzyć. Gangrena na równe nogi postawił przeraźliwy tumult na schodach, prowadzących na piętro, wprost do pracowni samego Gańbalfa. Pierwsze ze schodów, tocząc się i roztrzaskując o kuchenkę, poleciało krzesło. Zaraz za nim z przeraźliwym kocim rykiem poszybował sierściuch, niesłusznie nazywany przez Mistrza pupilem. Kolejno poleciały jeszcze stara jesionka, czapka uszatka i dwie poduszki, co prawda jedna w locie została
J acek Bąk, Wizyta
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
rozdarta, tworząc subtelny, choć lekko zszarzały opad, ale liczmy dwie. Na sam koniec z dzikim rykiem w chmurze kurzu, od lat zalegającego na schodach, pojawił się sam Gańbalf. „Największy z Magów” (mający 165 centymetrów wzrostu). „Obrońca kobiet i dzieci” (jak to po pijaku, przypadek, po prostu przypadek). „Pogromca Smoka” (jak się samemu wyczarowało, to samemu trzeba sobie z tym radzić). „Powiernik i doradca Najjaśniej Panującego Króla” (w zasadzie zdarzyło się raz, a od wpadki z zamianą ołowiu w złoto, tytuł już chyba nie obowiązujący). Oraz notoryczny erotoman w jednym. — Gangren, wstawaj! Ubieraj się! — Co się dzieje Mistrzu — wymamrotał Gangren, zbyt cicho, aby szarżujący Największy z Magów mógł go usłyszeć. — Czemu stoisz! Zbieraj się! Co za dzień! — Ale o co chodzi? — krzyknął Gangren. Gańbalf biegał w koło kuchennego stołu, krzycząc i wymachując rękami, z których wystrzeliwały delikatne jak pajęcze nici błyskawice. — Taki dzień! Taki dzień! A my nieprzygotowani! Pośpiesz się Gangren, ogarnij tu trochę! — wykrzykiwał Mag, zamiatając szafki połami swojego dziurawego płaszcza i zrzucając wszystkie łyżki, pojemniki i rondelki, a zatem robiąc w kuchni coraz większy bałagan.
Turniej Jednego Opowiadania. Antologia. Tom pierwszy
Wtem cały ten raban przerwał delikatny, choć stanowczy dźwięk dzwonka. Podniecenie wizytą przez Największego z Magów trwało jeszcze całe popołudnie, jak również przeniosło się na kolejne cztery dni. W końcu niecodziennie przychodzą odczytać gaz.
J acek Bąk, Wizyta
— Co za dzień, co za dzień! Taka wizyta! Co za dzień!
Akurat dzisiaj?! Poza tym obiecałeś! Obiecałeś, że dzisiaj wrócisz normalnie! Będzie pieczeń na obiad, zaczęłam już gotować, a nie jestem w stanie utrzymać zupy ciepłej na tej cholernej kuchence. Przecież nie bierzesz nadgodzin w czwartki. A Daniel?! Jak mam się uspokoić, jestem bez wody dwanaście godzin, dwanaście godzin! Próbowałam, nie mogę. Nie. Bawi cię to?! Ciebie to bawi, tak? Właśnie, że tak! Bawi cię, bawi cię mnie poniżać w ten sposób, zobacz co ja dla ciebie znoszę. Nie, zobacz co znoszę! Dla ciebie! Do tego gotuję jedzenie na kolanach na jakiejś kuchence polowej z wyprzedaży. Jak mam nie płakać?! A niech usłyszą, mam to gdzieś! Mam już dość tych twoich chorych gier. Przecież możesz wziąć przerwę? No to powiesz, że jedziesz do klienta, to tylko dwie minuty, stracisz godzinę, niecałą. Nie wiem, nie. Mhm. Nie, ale przyjedź. Wiem, wyjadłam już ze trzy talerze. Trochę przesoliłam. Przepraszam, przyjedź bo oszaleję. Strasznie chce mi się pić. Aż pod kanapę po drugiej stronie. Bo była pełna, mówiłam ci, że łańcuch jest za krótki. Nie, nie chcę. Czekam, halo, kup jeszcze paczkę czarnego chleba. Ale przestań już. Mhm. No kocham, pa.