10 minute read
JUKATAN INACZEJ
JUKATAN INACZEJ
podróże
Tekst i zdjęcia Zbigniew Rogoziński
Meksyk, a w szczególności półwysep Jukatan, kojarzy mi się i pewnie nie tylko mi, przede wszystkim z nurkowaniami jaskiniowymi i cenotami. Nie ma w tym nic dziwnego, bo region ten, to prawdziwy raj dla tego typu nurkowań. Nie ma sensu wymieniać nazw najpopularniejszych miejsc nurkowych, odwiedzanych przez dziesiątki tysięcy przybywających tu co roku nurków, bo zna je prawie każdy, kto uprawia ten sport. Jednak samo zanurzenie się w tych naturalnych studniach i penetrowanie kilometrów podziemnych korytarzy, to nie wszystko, co ten region może zaoferować podwodnym eksploratorom. Jeśli ktoś chciałby zrobić sobie przerwę pomiędzy odwiedzaniem kolejnych jaskiń, a mimo wszystko chciałby sobie ponurkować, to są tu miejsca, które potrafią zachwycić i wywołać dreszczyk emocji u tych, którzy postanowią je odwiedzić.
Półwysep Jukatan obmywają z dwóch stron wody Zatoki Meksykańskiej i Morza Karaibskiego. Na wodach tego drugiego akwenu znajduje się, drugi co do wielkości, system raf barierowych na świecie. Wielka Mezoamerykańska Rafa Koralowa ciągnie się na długości ponad 960 kilometrów, wzdłuż wybrzeży Meksyku, Belize, Gwatemali i Hondurasu. Jednym z elementów tej olbrzymiej struktury, są rafy znajdujące się przy wyspie Cozumel, która położona jest 20 kilometrów od miasta Playa del Carmen i to one zostały pierwszym celem naszych nurkowań.
Na nurkowania, na jednej z ponad 40 miejscówek dostępnych wzdłuż Cozumel (większość spotów znajduje się w Narodowym Parku Morskim Cozumel Reefs), udaliśmy się łodzią z okolic naszego hotelu. Łodzie, wypływające na nurkowania, cumują w odległości kilkunastu metrów od brzegu, więc by się na nie dostać musieliśmy najpierw wykonać kilka kursów przenosząc sprzęt z plaży na łódź, brodząc w wodzie po pas. Samo dopłynięcie do miejscówek na rafach Cozumel zajęło naszej łodzi około godziny, którą skrzętnie wykorzystaliśmy na sklarowanie sprzętu, choć przy prędkości z jaką ślizgaliśmy się po falach, nie było to proste zadanie. Nasze oba nurkowania na rafach odbywały się wzdłuż podwodnych ścian, które schodziły pionowo na leżące na głębokości około 100 m dno. Płynąc, a raczej, dając się unosić dość silnemu prądowi, przemykaliśmy nad pięknymi strukturami korali, olbrzymimi kolorowymi gąbkami, wśród których przemykały setki zamieszkujących je stworzeń. Żółwie, mureny, płaszczki, rekiny rafowe i langusty, to tylko niektórzy mieszkańcy tego miejsca, jakich udało nam się wypatrzyć w trakcie dwóch, godzinnych zanurzeń. Ten zdrowy i zróżnicowany ekosystem, zapewnia bezpieczne środowisko dla ponad 600 gatunków stworzeń morskich, w tym dla kilku, które nie występują nigdzie indziej na ziemi.
Oprócz myszkowania po rafie barierowej, można spróbować tu także czegoś innego. Wody wokół Cozumel, nie bez powodu, nie są szczególnie znane jako miejsce nurkowań wrakowych. Większość statków, które zatonęły na tutejszych wzburzonych wodach przybrzeżnych, leży na głębokościach niedostępnych dla jakiegokolwiek płetwonurka, a wraki leżące płycej niszczone są przez sezonowe sztormy i tropikalne huragany, które dość często przechodzą przez ten obszar. Na szczęście jest tu kilka zatopionych statków, które wyłamują się z tego schematu. Jednym z takich wraków jest kanonierka C-53 Felipe Xicotencatl. Trałowiec US Scuffles, bo taka była pierwotnie nazwa i klasa tego okrętu, został zbudowany w stoczni Wilson Marine Shipworks w Tampie, w 1943 roku. Zaraz po zwodowaniu, jednostka została wysłana na Pacyfik, gdzie służyła do końca II wojny światowej, oczyszczając pola minowe i zapewniając ochronę transportowcom przed atakami japońskich samolotów i łodzi podwodnych. Po zakończeniu wojny, w 1946 roku została wycofana ze służby i sprzedana meksykańskiej marynarce wojennej. Po przypłynięciu do Meksyku, okręt przerobiono na kanonierkę typu Admiral i zmieniono nazwę na C-53 Felipe Xicotancatl. Przez następne 37 lat, od 1962 do 1999 roku, okręt patrolował Zatokę Meksykańską i meksykańskie Morze Karaibskie, służąc w misjach ratunkowych i poszukując przemytników broni i narkotyków. Po 55 latach na morzu, C-53 został na stałe wycofany ze służby, a następnie, wraz z dwoma innymi okrętami, został zatopiony jako elementy sztucznej rafy. Tym samym, wraki stały się atrakcjami nurkowymi, które pozwoliły zmniejszyć duży ruch na pobliskich rafach.
Po zejściu pod powierzchnię, praktycznie od razu widać stojący na równej stępce, na dnie, znajdującym się na głębokości ponad 20 metrów, ponad 56-metrowy wrak. Okręt został zatopiony w miejscu, które umożliwia łatwy dostęp dla odwiedzających go nurków, w bezpiecznej odległości od rafy, w obszarze osłoniętym od silnych prądów. Patrząc na ten dość duży wrak, trudno sobie wyobrazić siłę huraganu z 2005 roku, który prawie rozerwał i przesunął jednostkę po piaszczystym dnie o ponad 100 metrów!!! Przed zatopieniem okręt został specjalnie przygotowany dla celów nurkowych. Oprócz gruntownego oczyszczenia jednostki, usunięto także wszelkie przewody i rury, oraz wycięto otwory w burtach, by ułatwić jego penetrację. Na zewnątrz, jak i wewnątrz wraku nie ma zbyt wielu osadów. To, jak i łatwy dostęp do wnętrza i niewielka głębokość, zachęca do zbadania każdego zakamarka okrętu w trakcie którego można zobaczyć jego mieszkańców. Przez 16 lat od zatopienia, ta sztuczna konstrukcja stała się domem dla różnych organizmów morskich. Pokłady i burty opanowały już gąbki, ukwiały i koralowce, tworząc gęste kolonie. W trakcie naszego nurkowania we wnętrzu kanonierki, widzieliśmy mieszkające tu naprawdę duże kraby, langusty, mureny i wiszące w korytarzach ławice glassfish. W jednej z kajut, wręcz roiło się od setek małych bezbarwnych krewetek, które nie wiadomo dlaczego wybrały sobie akurat to miejsce. Pływając zaś wokół wraku natknęliśmy się na unoszące się w błękicie barakudy i duże graniki, a wszystko to wśród mnóstwa mniejszych ryb, szukających bezpiecznej kryjówki w zakamarkach tej sztucznej rafy.
Tutejsze wody kryją jeszcze jedną atrakcję dla nurków. W okresie pomiędzy listopadem a marcem, w wodach niedaleko Playa del Carmen spotkać można samice żarłaczy tępogłowych, które przypływają by rodzić tu młode. Taką okazję wykorzystały oczywiście bazy nurkowe, które wprowadziły nurkowanie z rekinami byczymi do swojej oferty. Nasze nurkowanie z tymi drapieżnikami, odbyło się z łodzi, niespełna 400 metrów od plaży. Pomimo tak niewielkiej odległości, w jakiej spotkaliśmy te uważane za najbardziej agresywne rekiny, od odpoczywających na plażach turystów, dotychczas nie zanotowano tutaj ich ataków na ludzi. Plan naszego nurkowania był prosty. Zeszliśmy na piaszczyste dno, na głębokości około 25 metrów i czekaliśmy, przy linie zamocowanej na dnie, która miała nam pomóc utrzymać pozycje pomimo lekkiego prądu, na pływające w tym miejscu rekiny. Baza, która organizowała nasze nurkowania, nie wabi żarłaczy umieszczaną w pojemnikach przynętą. Nie pomaga to może w zrobieniu dobrych fotek, bo te niebezpieczne drapieżniki są raczej nieśmiałe i nie zbliżają się bez powodu zbytnio do nurków, ale osobiście nie jestem zwolennikiem uczenia rekinów, by kojarzyły ludzi z pokarmem ;) Po kilkunastu minutach oczekiwania na dnie, udało nam się jedynie dostrzec zarysy ich sylwetek krążących na granicy naszego wzroku. Postanowiliśmy więc odpłynąć od liny i trochę ich poszukać. Taka taktyka okazała się skuteczna. Płynąc nad dnem kilkukrotnie udało się nam zaskoczyć, wypływając zza piaszczystego pagórka, przepływające rekiny, które zupełnie jednak nas ignorowały i szybko rozpływały się w błękicie. Mimo wszystko warto jednak wysupłać kilka dolarów, by zobaczyć te piękne zwierzęta w ich naturalnym środowisku i wpisać sobie takie nurkowanie do nurkowego CV :)
W trakcie naszego pobytu w Meksyku, w okolicach miasta Tulum, odwiedziliśmy jeszcze jedno miejsce, w którym zanurzając się pod wodą, można „odpocząć” od nurkowań jaskiniowych, ale nie tak do końca. Casa Cenote, bo o niej mowa, to miejsce, które pomimo swej nazwy, bardziej przypomina rzekę, które swoją drogą nie występują na Jukatanie, niż typową cenotę. Woda z podwodnych jaskiń wypływa w tym miejscu na powierzchnię, by następnie meandrując wzdłuż porośniętych namorzynami brzegów po kilkuset metrach ponownie zniknąć pod ziemią, a następnie poprzez zatopione korytarze połączyć się z otwartym morzem. To bliskie i bezpośrednie połączenie z otwartym oceanem, powoduje, że spotkać tu można bardzo zróżnicowaną faunę, zarówno słodko jak i słonowodną. Schodząc pod powierzchnię wody od razu rzuca się w oczy wyjątkowość tego miejsca. Pływanie wzdłuż plątaniny namorzyn lub tunelami, utworzonymi pod warstwą torfu poprzebijaną korzeniami mangrowców, zapiera dech w piersiach. Do tego niesamowita gra świateł i tysiące ryb, od małych pielęgniczek i molinezji po naprawdę duże tarpony. Człowiek czuje się, jakby nurkował pod dżunglą. Na dnie co chwilę spotykaliśmy pięknie wybarwione niebieskie kraby, które umykały bokiem, gdy tylko się do nich zbliżaliśmy. Inna nazwa tego miejsca to Cenote Manati, gdyż kiedyś to miejsce odwiedzały te duże ssaki. Szkoda, że teraz to już się prawie nie zdarza. Pod koniec swojego „rzecznego odcinka”, dno Casa Cenote staje się bardziej skaliste, z mnóstwem szczelin i z jaskiniami. W jednej z takich skalnych komór nasz przewodnik pokazał nam szkielet żółwia morskiego, co świadczy o tym, że miejsce to odwiedzają także morscy mieszkańcy. Im bliżej morza, tym więcej słonej wody dostaje się wraz z pływami do tego naturalnego zbiornika i mieszając się ze słodką wodą zasilającą akwen, powoduje powstanie halokliny rozmywającej wszystko naokoło i tworzącej wspaniałe efekty świetlne.
Pomimo braku manatów, cenota ta ma swoją „maskotkę” którą spotkaliśmy w trakcie naszego nurkowania. Panchito, to dwumetrowy krokodyl Moreletii, który żyje w tej cenocie. Niestety, podobnie jak żarłacze tępogłowe, jest on raczej nieśmiały i po szybkim przepłynięciu nad naszymi głowami, skrył się w plątaninie korzeni namorzyn. Pod koniec nurkowania udało nam się jednak go namierzyć i zrobić krótką sesję fotograficzną, choć nasz model nie zamierzał nam zbytnio w niej pomagać.
Jeśli komuś ciągle mało atrakcji i obcowania z przyrodą Jukatanu, proponuję wybrać się na wycieczkę do rezerwatu Rio Lagartos. Rezerwat położony jest na północnym wybrzeżu Jukatanu nad wodami Zatoki Meksykańskiej. W obrębie 60 tysięcy hektarów parku, znalazły się lasy, wydmy, lasy namorzynowe, ujścia rzek i 60 kilometrów plaż. Najbardziej popularną formą zwiedzenia tego miejsca, jest rejs łódką z lokalnym przewodnikiem. My wypłynęliśmy z wioski rybackiej o tej samej nazwie co rezerwat. W trakcie dwugodzinnej wycieczki można tu zobaczyć setki ptaków, których żyje tu 388 gatunków: kormorany, pelikany, orły czarne, czaple, ibisy, sępy, rybołowy i flamingi – to tylko niektóre z tych, które udało nam się wypatrzeć. Oprócz ptaków żyje tu także wiele gatunków ssaków, ryb, płazów i gadów, w tym dwa gatunki krokodyli: amerykański i meksykański (Moreletii). Według naszego przewodnika, tutejsze krokodyle są niegroźne i można z nimi spokojnie popływać lub je pogłaskać po głowie. O ile pierwszą opcję sobie odpuściliśmy (woda była za zimna), o tyle wersję z pogłaskaniem udało mi się potwierdzić i nadal mogę policzyć na palcach do dziesięciu. Atrakcją tego miejsca jest zamieszkujący tutejsze wody niesamowicie wyglądający stawonóg, skrzypłocz, którego niestety w czasie naszego rejsu nie udało nam się spotkać.
Lecąc do Meksyku, byłem nastawiony na nurkowania w cenotach i jaskiniach, traktując inne destynacje jako przerywnik. Na miejscu okazało się jednak, że nurkujących pod ziemią nie tylko Jukatan potrafi zachwycić.
PERFECTDIVER nr 3(21)/2022 27