Huk! - Psia krew, przeklęci piesi, niech ich szlag! Śmiertelny jęk ciągnął się po jezdni. - Cała wasza rasa zapłaci za to! - wybrzmiało z automobilu. Szosa, automobil, szofer, zamordowana matka, upiorne usta małego pieszego syna pozostawionego niemiłosiernie z nieżywym ciałem w zmasakrowanym kojcu ludzkości.
BUNT PIESZYCH
Młoda piesza matka szła wolno szosą, prowadząc za rękę swojego synka. Oboje pozostawali pięknymi okazami pieszych, mimo zmęczenia i kurzu osiadającego na nich od wielu dni podróży z Ohio do Arkansas, gdzie żałosne resztki przegranej rasy zbierały się do ostatecznej bitwy. Wędrowali drogami ku zachodowi, co raz cudem umykając śmierci. To stało się jeszcze tego popołudnia. Zmęczona, głodna, oszołomiona słońcem kobieta idąc, spała. Obudził ją dopiero jej własny krzyk, kiedy uświadamiała sobie, że na ucieczkę jest już za późno. Udało jej się jeszcze odepchnąć syna z drogi, lecz sobie nie zdołała pomóc. Zginęła natychmiast pod kołami pojazdu umiejętnie prowadzonego z prędkością 60 mil na godzinę. Panią w sedanie rozdrażnił wstrząs, więc dość szorstko przez tubę akustyczną odezwała się do kierowcy. - Co to zawybój, Williamie? - Przejechaliśmy pieszego, proszę pani. - Och i to wszystko? Cóż, przynajmniej mógłbyś uważać. - Gdy jedzie się sześćdziesiąt mil na godzinę najbezpieczniej przejechać pieszego nie wykonując żadnych dodatkowych manewrów, proszę pani. - William to taki ostrożny kierowca, - rzekła pani do swej córeczki - przejechał pieszego tylko z lekkim wstrząsem. Dziewczynka z dumą spojrzała na swoją nową sukienkę, miała dzisiaj swoje ósme urodziny i na jeden dzień jechała z mamą do babci. Jej skręcone, atroficzne nogi poruszały się powoli i rytmicznie. Matka dumna była z tego, że jej córka nigdy nie próbowała chodzić. Mogła jednak myśleć i coś wyraźnie ją zastanawiało. - Mamo, - zagadnęła, podnosząc wzrok - czy piesi czują ból tak samo jak my?
- Ależ… dlaczego? Nie, oczywiście, że nie, kochanie, - odpowiedziała kobieta - oni nie są tacy jak my a niektórzy twierdzą, że nie są w ogóle istotami ludzkimi. - Czy są jak małpy? - Cóż, być może wyżej od małp, ale na pewno o wiele niżej od automobilistów. Maszyna pędziła dalej. Milę za nią przerażony chłopiec szlochał nad krwawiącym ciałem matki, które wielkim wysiłkiem ściągnął na pobocze drogi i w które wtulony pozostałaż do świtu następnego dnia – wtedy odszedł a w drodze swej zboczył ku lesistym wzgórzom . Był głodny, zmęczony, rozgoryczony. Na szczycie wzgórza zatrzymał się na chwilę i wzniósł pięści w niewysłowionej wściekłości. Tego to dnia głęboka nienawiść opanowałajego duszę. Świat wpadł w automobilny szał. Automobiliści nie mieli cierpliwości dla pieszego tempa, Policjanci z drogówki bezwzględnie tępili pieszą wolność. W samych pieszych widziano zagrożenie dla cywilizacji, przeszkodę w postępie, hamulec rozwoju nauki. W ciele ludzkim nie miało znaczenia nic poza mózgiem. W zastępowaniu mięśni maszynerią widziano sposób samorealizacji ludzkości. W tamtych czasach życie składało się tylko z serii wybuchów benzyny, etanolu czy lotnych mieszanek. Silniki tłokowe stosowano wszędzie, to one dawały moc napędzającą ten świat. Energię mechaniczną wytwarzano w małych ilościach dla indywidualnych potrzeb i w wielkich,przesyłanych kablami jako elektryczność do użytku w rozległych aglomeracjach. Na niebie nieustannie trwał lotniczy ruch. Wyżej latały ekspresy Inter-City, niższe poziomy służyły aeroplanom osobowym dolatującym na przedmieścia. Drogi, wszystkie z żelazobetonu, często były jednokierunkowe – rozwiązanie to wprowadzono z myślą o przepustowości i unikaniu kolizji. Kto mógł, chętnie przenosił się w niebo, jednak większość ludzi musiała korzystać z naziemnego systemu dróg, którego rozwój nie nadążał za ciągle rosnącą masą pojazdów. Wraz z ewolucjąautomobilności zaczęły zanikać nogi. Gdy ludzie nie byli już w staniez nich korzystać, następcy Forda opracowali małe, indywidualne wózki mechaniczne do użytku domowego.Stopnie schodów zastąpiono wtedy krętymi pochylniami a ludzie nauczyli się żyć w metalowych korpusach, które opuszczali tylko na czas snu. Z biegiem lat, trochę z chęci, trochę z potrzeby, automobil zaczął być używany do uprawianiu sportu i rekreacji. Specjalne pojazdy tworzono na potrzeby różnych gier,dzieci usadowione w wozikach kręciły ósemki po cienistych parkach.
Ludzkość przestała używać swoich kończyn dolnych zupełnie. Wraz z bezczynnością nóg postępowała ich atrofia, wraz z atrofią nastąpiły wyraźne zmiany w budowie ciała. Za zmianami pojawiły się nowe kanony piękna. Wszystko to stało się nie w ciągu jednego pokolenia ani nawet dziesięciu, ale stopniowo biegiem stuleci.
Zwyczaje zmieniały się, więc zmieniały się i przepisy. Prawa ustanowione dla
dobra powszechnego ustąpiły prawom korzystnymdla automobilistów. Drogi wcześniej służące wszystkim zostały ostatecznie ograniczone tylko do użytku ludzi w pojazdach. I tak jak najpierw chodzenie po gościńcach było jedynie niebezpieczne, tak potem stało się przestępstwem. Zmiany następowały powoli. Zaczęło się od wprowadzenia zakazu ruchu pieszych na poszczególnych szosach, następnie rozwiązanie to rozszerzono na wszystkie drogi. Potem zabrano pieszym możliwość ubiegania się o odszkodowanie w razie wypadku. W końcu chodzenie stało się przestępstwem, co w konsekwencji doprowadziło do legalizacji zabijania pieszych na drodze. W tym świecie nie chciano jeździć powoli – wszyscy zwariowali na punkcie prędkości. Ludzi opanowała żądza przemieszczania się. Niezależnie gdzie automobilista by nie był, pragnął jechać w jakieś inne miejsce. Widać to było szczególnie w niedziele i święta, gdy tysiące, miliony automobilistów wyjeżdżały byle gdzie, byle daleko, nikt nie chciał spędzać czasu wolnego spokojnie w swojej okolicy. Wiejskie pejzaże charakteryzowały wtedydrogi z długimi ciągami maszynsunących sześćdziesiąt mil na godzinę między ścianami reklam. Automobiliści zatrzymywali się od czasu do czasu a to przy pompach, żeby uzupełnić zapas paliwa, a to w zajazdach albo żeby zerwać kwiaty z napotkanego drzewa. Powietrze tam było pełne technicznych wyziewów i ochrypłej kakofonii niezliczonych klaksonów różnego rodzaju. Pragnieniem każdego kierowcy było wyprzedzić tego jadącego przed nim. „Cicha niedziela na wsi” – tak to wtedy nazywano. Pieszy ludzie prawie zniknęli. Nawet na terenach wiejskich ludność poruszała się na kołach z napędem mechanicznym - na przykład rolnictwo było tylko mechaniczne. Ci, którzy przetrwali, niczym kozicetrzymali się niedostępnych gór. Żyli tak częściowo z wyboru, ale głównie z potrzeby chodzenia. Ci ludzie byli zawsze biedni. Początkowo przepisy nie podejmowały terroru wobec pieszych. Każdy stan miał jakieś rodziny, które nie przestawały chodzić. Automobiliści patrzyli na nie z rozbawieniem, które jednak z czasem przemieniło się w irytację. Nikt nie zdawał sobie sprawy z ogromu przepaści dzielącej te dwie rasy ludzkie,dopóty nie uchwalono
ogólnokrajowego prawa zakazującego pieszym korzystania z jakichkolwiek dróg.Opór piesi stawili natychmiast. Chociaż od bitwy o Bunker Hill1 minęły już stulecia, duch ówczesnych buntowników przetrwał i został teraz rozbudzony zakazem chodzenia po drogach. Nigdy przedtem tylu pieszych nie ginęło w wypadkachjak teraz po wprowadzeniu nowych przepisów. Ich rodziny mściły się, dokładając wszelkich starań, by uprzykrzyć jazdę automobilistom a nawet uczynić ją niebezpieczną; bronią stawały się gwoździe, pineski, szkło, kłody, druty kolczaste czy bryły kamieni. W górach Ozark leśni ludzie strzelając ze strzelb, z upodobaniem tłukli automobilom szyby i przebijali opony. Inni chodzili po drogach, prowokując automobilistów do niebezpiecznych zachowań. Taki stan anarchii przynosił skutki – piesi stali się problemem systemowym. Punktem kulminacyjnym jaki osiągnęła świadomość klasowa były słowa senatora Glassa z Nowego Jorku wygłoszone na forum wyższej izby kongresu: „Rasa, która nie chce się rozwijać, musi wyginąć! Przez stulecia ludzkość na kołach zmierzała do mechanicznej perfekcji. Pieszy niedbały o swe niezbywalne prawo do jazdy nie tylko upierał się przy chodzeniu, ale również ośmielił się żądać praw równych wyższej od niego rasie automobilistów! Cierpliwość przestała być cnotą. Nic więcej nie da się zrobić dla tych marnych wyrodków naszego rodzaju. Najlepszą rzeczą jaką można teraz uczynić, to rozpocząć proces ich eksterminacji. Tylko w ten sposób możemy zapobiec nieładowi, który odciska się w historii naszego szacownego kraju. Nie pozostaje mi nic innego, jak nalegać na przyjęcie ustawy o eksterminacji pieszych. To umożliwi policji każdego stanu zabijanie ich gdziekolwiek i kiedykolwiek się znajdą. Według ostatniego spisu ludności osób przemieszczających się na własnych nogach pozostało zaledwie dziesięć tysięcy głównie w kilku stanach środkowego zachodu. Z dumą mogę oznajmić, że mój okręg wyborczy, który do wczorajmiał jednego pieszego, pewnego ponaddziewięćdziesięcioletniego starca, od dzisiaj ma czystą kartotekę. Według właśnie otrzymanego telegramu pieszy ten, chcąc dojść na grób swej żony, wlazł na drogę publiczną, na której został natychmiast zabity przez automobilistę. Nowy Jork nie ma już teraz żadnego z tych nędznych degeneratów, jednak pragniemy pomóc stanom, którym się gorzej wiedzie”. Ustawa przeszła niezwłocznie, przeciw niej głosowali tylko senatorowie z Kentucky, Tennessee i Arkansas. Dla zachęty wprowadzono premię za zabicie każdego pieszego. Srebrne gwiazdy otrzymywały hrabstwameldujące o sukcesach. Złote, zamieszkane tylko przez automobilistów. W krótce pieszy miał wyginąć niczym gołąb wędrowny. 1
https://pl.wikipedia.org/wiki/Bitwa_o_Bunker_Hill
Nie należy spodziewać się, że eksterminacja była natychmiastowa i całkowita.
Pojawiały się nieoczekiwane przypadki oporu. Od kiedy piesze dziecko przysięgło zemstę na niszczącymludzkość mechanicznym świecie minął dopiero rok. Niedzielne popołudnie sto lat później, Akademia Nauk Przyrodniczych w Filadelfii jak zwykle wypełniła się zmotoryzowanym tłumem poszukiwaczy rozrywki. Każdy z nich, w swoim własnym pojeździku, bezgłośnie, na ogumionych kołach przemieszczał się po długich alejkach, od czasu do czasu przystając przed jakimś eksponatem. Tam właśnie ojciec prowadził chłopca wśród wystaw. Obaj lubili to miejsce. Dla chłopca było ono światem cudów, ojca cieszyły mądre pytania i uwagi dziecka. W końcu zatrzymali się przed szklaną gablotą. - Co to za ludzie, ojcze? Są podobni do nas, ale mają jakieś dziwne kształty. - To, mój synu, są piesi, znam ich historię z opowieści mojej matki. Ta rodzina została dawno temu zastrzelona w górach Ozark. Prawdopodobnie byli ostatnimi pieszymi na świecie. - To smutne.- powiedział chłopiec powoli - Gdyby jeszcze jacyś żyli, miło by było, gdybyś sprezentował mi takiego małego do zabawy. - Nie ma już nikogo z nich, - odrzekł ojciec. - Wszyscy są martwi. Mężczyzna był przekonany, że mówi synowi prawdę. Choć za punkt honoru miał mówienie dzieciom prawdy, czym zresztą się szczycił, tym razem się mylił, ponieważ kilku pieszych jednak przetrwało a ich przywódcą był prawnuk tego małego chłopca ze wzgórza, którego duszę przed laty opanowała nienawiść do zmechanizowanego świata. Niezależnie od warunków klimatycznych, środowiska i przeciwności człowiek zawsze znajdywał drogę do przeżycia. Pieszymdroga ta znaczona była ofiarami selekcji naturalnej. Tylko najsilniejsi, najzwinniejsi, najbardziej inteligentni byli w stanie przetrwać w systemie nastawionym na ich eksterminację.Zmuszeni bronić nie tylko swych jednostkowych istnień, ale także całej rasy, nabrali przebiegłości godnej swych leśnych przodków. Oni wciąż żyli, polowali, kochali i umierali, choć dlacywilizowanego świata nie istnieli już od dwóch pokoleń. Mieli swoje organizacje polityczne czy sądy. Sprawiedliwość opierali na ukonstytuowanych traktatach prawnych Blackstone’a2. Władzęzawsze sprawowali Millerowie, wśród których pierwszym był wyrosły do męskości ów chłopiec z nienawiścią w sercu. Władanie po nim przejął jego syn od dziecka uczony nienawidzić wszystkiego co mechaniczne; następny był wnuk – 2
https://pl.wikipedia.org/wiki/William_Blackstone
roztropny i przebiegły ideolog a w końcu prawnuk: Abraham Miller. Przygotowywania do ostatecznej zemsty trwały przez trzy pokolenia. Abraham Miller był dziedzicznym prezydentem Kolonii Pieszych ukrytej w górach Ozark.Mimo izolacji dobrze znali otaczający ich świat. Wśród pierwszych zbiegów było wielewspaniałych osobistości: wynalazcy, profesorowie akademiccy, patrioci czy prawnicy. Ludzie ci zachowali wiedzę i ją szerzyli; orali ziemię, polowali, łowili ryby w strumieniach, pracowali w swoich warsztatach. Mieli nawet automobile, w których czasami, z podwiązanymi nogami podróżowali jako szpiedzy do ziemi wroga. Niektóre z dzieci były od małego przysposabiane do szpiegostwa w stroju automobilisty. Są nawet dowody na to, że przez kilka lat jeden ze szpiegów mieszkał w St. Louis. Życie kolonii zmierzało do jednego końca. Gaworzyły o nim dzieci, uczniowie codziennie rozmawiali, młodzież szeptała w świetle księżyca, w laboratoriach był on zapisany na każdej ścianie, starcy gromadzili wokół siebie kolejne pokolenia i kazali przysięgać dotrzymania drogi do tego końca. Każda akcja kolonii była skierowana ku jednemu celowi: „Powrócimy!” Koloniści w swej nienawiści byli paranoiczni. Wszyscy bez wyjątku wywodzili się od ludzi, na których polowano jak na dzikie bestie; których tępiono jak robactwo. Jednak tym czego chcieli, była wolność a nie zemsta, chcieli prawa do wolnego życia, doswobody chodzenia. Przez trzy pokolenia kolonia swe istnienie utrzymała w tajemnicy. Rok po roku koloniści żyli, pracowali i umierali w jedności dla jednej ambicji. Po latach naszedł wreszcie dzień zadośćuczynienia, spełnienia ich pragnień. Tymczasem świat automobilistów trwał; materialistyczny, mechaniczny, egoistyczny. Socjalizm zapewnił komfort masom, ale nie dał szczęścia jednostkom. Wszyscy mogli żyć, każdy miał zapewnione mieszkanie, jedzenie i ubranie. Domy jednak były z betonu, wszystkie takie same, wylewane w milionach razem z betonowym umeblowaniem. Odzież jednakowo skrojona z wodoodpornego papieru; każdy automobilista miał jej cztery komplety – tyle, ile pór roku. Żywność produkowano w brykietach zawierających wszystkie składnikipotrzebne do przeżycia, co zresztą można było przeczytać na etykiecie wtłoczonej w opakowanie. Przez wieki rozwoju wynalazków życie stało się jednolite a praca ograniczyła się do przyciskania guzików. W świecie automobilistów nikt nie używał mięśni i nie był to światszczęśliwym. W lecie oczywiście pocono się od upału, alejuż od pokoleń nie znano poczucia znoju. W słownikach słowa: „trud”, „praca”, „robota” zaznaczono jako przestarzałe.
Ludzie byli nieszczęśliwi również z innego powodu. Mechaniczną niemożliwością okazało się bowiem stworzenie automobilu mogącego pędzić ponad sto dwadzieścia mil na godzinę po zwykłej drodze. Nie można było podróżować z wymarzonymi prędkościami. Odległości nie da się zniszczyć, czasu nie da się unicestwić. Poza tym wszyscy byli zatruci; oczywiście wpływ na to miało środowisko. Gleba, woda, powietrze zanieczyszczone zwłaszcza wyziewamispalin benzyny i jej zamienników zużywanych wciąż milionami galonów – nawet jeśli coraz więcej silników było już elektrycznych. Jednakpodstawową przyczyną zatrucia ludzkich organizmów był brak aktywności fizycznej.Przy znikomej pracy mięśni człowiek się właściwie nie pocił a tym samym nie wydzielał przez skórę toksyn. Toksyny tewięc odkładały się w nim. Automobiliści zaprzestali pracy w jej pierwotnym rozumieniu. Kilka godzin dziennie na krześle w fabryce lub przy biurku wystarczyło, by zarobić na życie. Automobiliści nigdy się nie męczyli, więc natura nie wymagała od nich długiego snu. Zaoszczędzony czas spędzali w automobilach, jadąc gdzieś bez celu, byle jechać prędko. Dzieci dorastały w maszynach – co oczywiste, jako że całe życie w nich się toczyło. Amerykański Dom zniknął, został zastąpiony automobilem. W odróżnieniu od automobilistów jeżdżących bez celu piesi dokładnie wiedzieli, dokąd zmierzają. W społeczeństwie automobilistów wszystkie klasy czuły się dobrze. Przestępczość jako taka przestała istnieć kilka pokoleń wcześniej, gdy – zgodnie z teorią Bryanta, według której przestępcze skłonności ma 2 procent populacji –podejrzani byli wydzielani i sterylizowani. PublikacjaBryanta została z początku przyjęta sceptycznie, ale jej praktyka zyskała uznanie każdego, kto nie był tej praktyki ofiarą, czyli większości społeczeństwa.
Świat ten był idealny tylko pozorniei chociaż każdy miał zapewnione warunki
niezbędne do życia, były one dalekie od luksusowych. Innymi słowy dalej istnieli ludzie bogaci i biedni a zamożność wciąż decydowała o władzy i o stanowionym prawie. Wśród bogaczy nie było bardziej wyjątkowych, arystokratycznych, wpływowych ludzi od Heislerów. Ich posiadłość w Hudson była ogrodzona trzynastomilowym żelaznym płotem wysokim na dwanaście stóp. Niewielu mogło chwalić się pobytem za ogrodzeniem a co dopiero wizytą w kamiennym pałacu pośrodku sosnowego boru i brzezin. Rodzina ta była tak potężna, że nigdy nikt z jej członków nie musiał pełnić żadnego urzędu publicznego, by mieć realną władzę. Oni
kreowali prezydentów, ale nie zależało im by mieć ich w rodzinie. Ich wrogowie utrzymywali, że majątek Heislerów pochodził z pomyślnych mariaży z rodzinami Fordów i Rockefellerów, była to jednak tylko zawistna bujda.Heislerowie inwestowali w banki i nieruchomości, posiadali fabryki i biurowce. Oczywistym było, że w kieszeni mieli prezydenta Stanów Zjednoczonych i sędziów Sądu Najwyższego, jednak o pewnym fakcie w gazetach nie pisano i w ogóle wspominano rzadko; mianowicie jedyna dziedziczka ich potęgi chodziła. Wiliam Henry Heisler nie był zwyczajnym milionerem. Kiedy żona pokazała mu dziecko, obiecał bogom (choć nie był pewny czym oni są), że opiece nad nim codziennie poświęci przynajmniej jedną godzinę. Przez pierwszych kilka miesięcy nic nadzwyczajnego w zachowaniu dziewczynki nie zauważano, jedynie raz pielęgniarki pozwoliły sobie na komentarz na temat brzydoty jej nóg. Ojciec uznał jednak, że prawdopodobnie wszystkie niemowlęta mają brzydkie nogi. Kiedy dziecko miało rok, próbowało stać i stawiać pierwsze kroki. Zbagatelizowano to jednak, ponieważ próby chodzenia były normalne dla wszystkich dzieci, uznawano to za zachowanie, które przemija jak ssanie kciuka. Dziecko rosło i przyszedł czas, w którym przestało być niemowlęciem a stało się Margarettą. Dziewczynka rosła a nogi rosły razem z nią, im więcej chodziła, tym mocniejsze się stawały. Nikt nie mógł jej pomóc, bowiem nikt z dorosłych nigdy nie chodził a nawet nie widział kogoś chodzącego. Ona nie tylko chodziła, ale na swój dziecinny sposób sprzeciwiała się jeździe automobilem. Wrzeszczała jak dziki kot, gdy po raz pierwszy próbowano ją usadzić w pojeździe i nigdy nie pogodziła z używaniem pojazdu nawet tylko do domowego użytku. Problem nie znikał i gdy jasnym stało się, że sam nie zniknie ojciec zaczął desperacko szukać pomocy u każdego, kto mógłby mieć o takich sprawach pojęcie. Heisler chciał, by jego dziecko samo rozwijało swoją osobowość, nie chciał jednak, by stało się dziwadłem. Pewnego razu urządził u siebie spotkanie neurologów, anatomów, pedagogów, psychologów, studentów dziecięcych zachowań, ale nie uzyskał od nich rozwiązania problemu. Wszyscy zgodzili się jedynie, że mają do czynienia z niedorozwojem, żałosnym atawizmem. Leczniczych sugestii mieli tysiące od psychoanalizy po szynowanie i podwiązywaniekończyn. Zawiedziony Heisler w końcu zapłacił im za fatygę oraz za milczenie na temat spotkania i oschle kazał „iść do diabła” –nie bardzo rozumiał, co to dawne powiedzenie znaczy, jednak wydało mu się stosowne do sytuacji, poczuł ulgę po tym wyrażeniu.
Zgromadzeni wyszli bezzwłocznie; wszyscy z wyjątkiem jednego, który poza innymi profesjami był również genealogiem.Był to człowiek stary i razem stanowili ciekawy kontrast, siedząc tak naprzeciw siebie w tych swoich pojeździkach. Heisler – mężczyzna w średnim wieku, energiczny, prawdziwy przywódca, postawny mężczyzna mimo podkurczonych nóg oraz gość - starzec, zwiotczały, siwy idealista. W pokoju oprócz nich była jeszcze dziewczynka radośnie bawiąca się w słonecznym świetle wpuszczanym przez ogromnewykuszowe okno. - Zdaje się, że kazałem ci iść z innymi do diabła - burknął Heisler. - Jak miałbym to zrobić? - padła łagodna odpowiedź - Tamci pana wcale nie posłuchali, oni po prostu stąd odjechali. Czekam, żeby mi pan wytłumaczył jak tam dotrzeć. Gdzież jest ten diabeł, do którego kazał nam pan pójść? Nasze batyskafy spenetrowały oceany na głębokość pięciu mil, nasze aeroplany wzleciały ku gwiazdom naprawdę bardzo wysoko, Mount Everest został zdobyty. Wiele czytałem o podróżach i odkryciach, ale nigdzie nie znalazłem informacji o miejscu, w którym żyje diabeł. Przed kilkoma stuleciami teologowie twierdzili, że mieszka on tam, gdzie po śmierci trafiają grzesznicy, ale tych już nie ma odkąd wprowadzono w życie teorię Bryanta. Myślę, że najbliżej diabła jest właśnie pan, tu w tym domu, gdy patrzy tak na swoje nienormalne dziecko. Pan z pańskimi milionami i nieograniczoną władzą. - Ależ ona jest dobra, jest niezwykle bystra, profesorze! - zaprotestowałHeisler - Ma tylko siedem lat a zdaje testy dla dziesięciolatków w skali Simona Beneta! Ech, gdyby tylko zaprzestała tego przeklętego chodzenia. Ja jestem z niej bardzo dumny, ale chciałbym, by była jak inne dziewczęta. Kto będzie chciał ją taką poślubić? Proszę na nią spojrzeć, co ona wyprawia! - A niech mnie! - wykrzyknął starzec - Kiedyś czytałem o tym w książce sprzed trzystu lat, mnóstwo dzieci wtedy się tak bawiło. - Ale co to jest? - Cóż, nazywano to wtedy fikaniem koziołków. - Ale co to znaczy? Czemu ona to robi? -Heisler starł pot ze swej twarzy - Jeśli ludzie się o tym dowiedzą, będziemy ośmieszeni! - No cóż, ale z pańskimi możliwościami zdoła pan utrzymać to w tajemnicy. Zastanawia mnie jednak coś innego; czy studiował pan historię swojej rodziny? Czy wie pan, czyja płynie w niej krew? - Nie, nigdy mnie to nie interesowało. Oczywiście należę do Synów Rewolucji Amerykańskiej Przyniesiono mi kiedyś dokumenty, podpisałem we wskazanym miejscu, ale ich nie czytałem. Napisano o tym książkę, sowicie zapłaciłem za jej wydanie. - A więc wśród przodków ma pan rewolucjonistów? Czy mógłbym tę książkę zobaczyć?
Heisler polecił sekretarce przywieźć publikację. Chwilę później kobieta
wjechała z biografią Heislerów. Profesor wziął ją w ręce i ochoczo oddał się lekturze. W pokoju zapadła cisza przerywana jedynie odgłosami zabawy dziecka. Nagle starzec roześmiał się. - Jasne jak słońce! Pana przodek rewolucjonista to Miller, Abraham Miller z okręgu Hamilton. Jego matka została złapana i zabita przez Indian. Byli oni pieszymi z najsłynniejszego rodu, oczywiście w tamtych czasach piesi byli jeszcze powszechni. Millerowie skoligacili się z Heislerami przed około stu laty. Pański prapradziad miał siostrę, która wyszła za Millera. Jest ona wymieniona tu, na stronie 330: „MargarettaHeisler była jedyną siostrą Williama Heislera. Niezależna i niezwykła, wyszła za mąż za farmera Abrahama Millera, który był jednym z najbardziej znanych przywódców buntów pieszych w Pensylwanii. Po jego śmierci wdowa po nim i ich jedyne dziecko, ośmioletni chłopiec, zaginęli. Najprawdopodobniej zabito ich podczas procesu eksterminacji pieszych.W starym liście, który przed małżeństwem napisała do swojego brata chwaliła się, że nigdy nie jechała samochodem i nigdy nie miała nawet takiego zamiaru; pisała, że Bóg obdarzył ją nogami, z których miała zamiar korzystać i że cieszy się, że w końcu udało jej się znaleźć mężczyznę, który również ma nogi i pragnie z nim być tak jak Bóg pragnie, by kobieta była z mężczyzną.” W pańskim dziecku tkwi tajemnica. Ma ono cechy siostry pana pradziadka. Tamta kobieta sto lat temu zginęła, stawiając opór mechanicznej modzie. Wspominał pan, że mała prawie nie zmarła w konwulsjach, kiedy próbowano usadzić ją w automobilu. To jest oczywisty przypadek dziedziczności. Skrzywdzi ją pan próbami łamania jej nawyków. Jedyne co można zrobić, to zostawić ją w spokoju. Proszę pozwolić jej rozwijać się zgodnie z jej potrzebami. Jest pańską córką, jej wola jest pańską. Najprawdopodobniej dziewczyna będzie wspinać się na drzewa, biegać, pływać, wędrować wolno. - Ano tak, - westchnął Heisler - to oznacza koniec naszej rodziny. Nikt nie zechce poślubić małpy nie ważne jak inteligentnej. Więc uważa pan, że któregoś dnia ona będzie wspinać się na drzewa? Jeśli diabeł istnieje, to mieszka on u mnie, jak pan powiedział. - Ale ona jest szczęśliwa! - Tak, jeśli śmiech jest tu wyznacznikiem, tylko czy dalej taka będzie, kiedy dorośnie? Jest odmieńcem, jak uda jej się utrzymać towarzysko? Oczywiście nikt w jej przypadku nie powoła się na prawo eksterminacji, moja pozycja na to nie pozwoli. Zresztą mógłbym to prawo nawet uchylić. Ale i tak jej życie będzie samotne, bardzo samotne.
- Gdy nauczy się czytać przestanie być samotna. Obaj spojrzeli na dziecko. - Co ona teraz robi? - spytałHeisler - Wydaje się pan wiedzieć o tych sprawach więcej niż ktokolwiek kogo kiedykolwiek spotkałem. - Ona, ona skacze! Czyż nie jest to zastanawiające? Nigdy nie widziała nikogo skaczącego, a jednak wie, jak to robić. Kiedyś na ilustracji KateGreenway widziałem obrazek skaczących dzieci, ale takie zachowanie na własne oczy widzę pierwszy raz. Po tej rozmowie Heisler zatrudnił starca, któregozadaniemodtąd miało być prowadzenie badań nad tematem pieszych dzieci, poznawanie w jaki sposób się bawiły, jak używały nóg. Badanie tematu miał łączyć z nauczaniem dziewczynki. Cały proces studiów i edukacji dziewczynkipozostawiono jemu. Odtąd baczny obserwator mógł z aeroplanu widywaćsiedzącego na łące starszego człowieka rozprawiającego ze złotowłosym dzieckiem nad fotografiamiludzi z dawnych ksiąg. Z naukowego punktu widzenia to dziecko było niezwykle cenne, mogło robić rzeczy, których od stu lat robić nikt nie mógł: odbijać piłkę, skakać na skakance czy tańczyć. Czasem w posiadłości wyprawiano przyjęcia, na które przybywały dziewczynki z sąsiedztwa. Dzieci zachowywały się grzecznie, ale spotkania te nie były udane. Towarzystwo mogło poruszać się tylko w pojazdach a na swoją gospodynię patrzyło ze zdziwieniem i raczej lekceważąco. Koniec końców spotkania te dla Margaretty okazywały się smutne. - Czemu nie mogę być jak inne dziewczynki? - żaliła się Margaretta - Czy to już tak będzie zawsze? Wiesz tato, że inni śmieją się z mojego chodzenia? Heisler był dobrym ojcem, dotrzymywał danego słowa i poświęcał córce przynajmniej godzinę dziennie a robił to z uwagą równą tej, z jaką prowadził swoje interesy. Z Margarettą pozwalał sobie rozmawiać jak z dorosłym człowiekiem. - Masz swoją osobowość. – zwykł do niej mówić - Z samego faktu twojej odmienności nie wynika, że inni mają słuszność a ty nie. Każdy ma swoje rację a przynajmniej podąża za swoimi naturalnymi skłonnościami. Różni nas fizyczność, twoje pragnienia są inne od naszych, ale przypuszczam, że tak naprawdę to ty jesteś prawidłowa. Profesor pokazuje nam zdjęcia dawnych ludzi i oni wszyscy mają nogi rozwinięte tak jak ty. Nie wiem, czy człowiek od tamtego czasu rozwinął się czy zdegenerował. Kiedy patrzę, jak biegasz, jak skaczesz, zazdroszczę ci wtedy. Inni,
włącznie ze mną, sątrwale uziemieni, w każdej dziedzinie życia uzależnieni od maszyn. Ty możesz pójść, gdziekolwiek zechcesz i jedyne czego potrzebujesz to jedzenie i sen. W pewnym sensie to jest zaleta. Z drugiej strony profesor mówił mi, że nie pójdziesz szybciej niż cztery mile na godzinę, gdy tymczasem ja mogę jechać i sto. - Ale po cóż miałabym poruszać się tak szybko, kiedy ja nawet nigdzie nie chcę się stąd ruszać? - I to jest zastanawiające. Czemu podróżowanie cię nie pociąga? Wygląda na to, że nie tylko twoje ciało, ale również umysł, twoja osobowość, twoje pragnienia są starodawne. Staram się być w domu czy ogrodzie przynajmniej godzinę dziennie, ale przez resztę czasu pragnę gdzieś jechać. Profesor opowiadał mi, o twoich dziwnych zachowaniach. Na przykład tam leżą łuk i strzały z jakiegoś muzeum. Kupiłem ci świetny pistolet, ale ty go nigdy nawet w ręce nie miałaś. Za to z łukiem obchodzisz się tak sprawnie, że udało ci się z niego ustrzelić kaczkę! Profesor opowiadał, że zbudowałaś palenisko, na którym ją upiekłaś. - I była bardzo smaczna, – dodałaMargaretta - o wiele lepsza od żywności syntetycznej. Profesorowi też smakowała, nawet przyznał, że po takim posiłku jakby odżył. - Jesteś dzikuską, prawdziwą dzikuską! – zaśmiał się Heisler. - Ale przecież umiem pisać i czytać! - Doceniam to. Proszę bardzo, baw się jak chcesz. Chciałbym tylko znaleźć jakiegoś innego dzikusa, z którym mogłabyś się bawić, ale obawiam się, że nikogo takiego nie ma. - Jesteś pewien? - Przez minione pięć lat moi agenci przeczesywali cywilizowany świat w poszukiwaniu kolonii pieszych. Jest ich kilka na Syberii i na Równinie Tatarskiej, ale dotarcie tam jest niemożliwe. Łatwiej byłoby mi przyprowadzić ci małpy. - Mam, ojcze, jeden sen, - wyszeptała nieśmiało dziewczynka - on jest miłym chłopcem i potrafi robić wszystko to, co ja. Czy sny się spełniają? Heisler uśmiechnął się; - Wierzę, że ten tak. A teraz muszę wracać do Nowego Jorku. Czy jest coś, co mógłbym dla ciebie zrobić? - Tak, czy mógłbyś znaleźć kogoś, kto nauczy mnie jak wyrabiać świece? - Świece? A co to jest? Dziewczyna pobiegła, by za chwilę wrócić z książką. - Nosi tytuł „Szlachetny Pirat”, jej bohater w łóżku zawsze czyta przy świetle świec. Mężczyzna wziął książkę do ręki;
- Rozumiem, –powiedział, zamykając ją w końcu - chyba kiedyś czytałem, że takich świec używają w kościołach katolickich. Więc chciałabyś je sobie zrobić? Pomówimy o tym z profesorem i zamówimy potrzebne ci rzeczy. Świece, no tak, mogą być przydatne w nocy, gdy zawiedzie elektryczność, tylko że to się nigdy nie zdarza. - Ale ja nie chcę elektryczności. Ja chcę świec i zapałek, by je rozpalać. - Zapałek? - Oj ojcze! W niektórych sprawach jesteś takim ignorantem. - Przyznaję. Teraz przynajmniej dowiem się, jak wyrabiać świece. Czy przywieźć ci jakieś kaczki? - Och nie, o wiele przyjemniej jest mi na nie samej polować. - Jesteś prawdziwym barbarzyńcą! - A ty kochanym obskurantem. Czas mijał, aż przyszedł dzień siedemnastych urodzin MargarettyHeisler. Wysoka, silna, zwinna, opalona od ciągłego przebywania w słońcu i wietrze, zdolna biegać, zdolna skakać, dziewczyna z łukiem i strzałami, czytelniczka książek przy świetle świec, kobierniczka, miłośniczka przyrody. Jej towarzystwem byli głównie starsi mężczyźni, jedynie czasem widywała kobiety z sąsiedztwa. Tolerowała służbę, pokojówki i dozorcę. Miłością darzyła ojca i starego profesora, choć ten już dawno nauczył ją wszystkiego, co mógł iw ostatnich latach stawał się coraz bardziej ociężały. Margaretta dojrzewała, aż końcu obudziła się w niej potrzeba podróżowania. Chciała zobaczyć Nowy Jork z jego dwudziestoma milionami automobilistów, jego stupiętrowymi biurowcami, bezdymnymi fabrykami i ustandaryzowaną zabudową. Taka wyprawa nie była łatwa, jej ojciec sam to wiedział najlepiej. Drogi budowano tylko dla automobili, miasto Nowy Jork składało się tylko z jezdni i budynków. Nie było pieszych, nie było wiec potrzeby wyznaczania chodników. Poza tym nawet całe bogactwo Heislera nie zapobiegłoby wzburzeniu mieszkańców na widok chodzącego dziwadła. Heislerbał się o bezpieczeństwoMargaretty, ale także o swoje imię. Deformacja córki była dotychczas znana ledwie kilku osobom. Jeśli dziewczyna pojawiłaby się publicznie w Nowym Jorku, gazety zniesławiłyby go na cały świat.
Kilka z nowojorskich biurowców sięgnęło już stu pięter. W budynkach tych w
razie awarii wind wyjścia zapasowe nie wiodły na klatki schodowe, tylko na spiralne rampy. Jednak windy nigdy się nie psuły, więc mało który z najemców o istnieniu tych ramp wiedział; korzystały z nich sprzątaczki skrzętnie wykonujące swoją pracę.Im wyższe piętro biurowca, tym czystsze było tam powietrze. Najdroższy najem
miałybiura na ostatnich kondygnacjach, gdzie docierała już najczystsza bryza znad Atlantyku. Na dnie kanionu ulic konieczne były jednak maszyny ozonowe, by ludzie mogli funkcjonować bez masek gazowych. W mieście nie było much ani komarów, gołębie budowały gniazda w szczelinach budynków a na dachu najwyższego z nich każdego roku gnieździła się para amerykańskich orłów, jakby wyniośle kpiąc ze zmotoryzowanego świata setki stóp poniżej. Na ostatnim piętrze najnowszego niebotyka urządzano właśnie nowe biuro. Do gabinetu, w którym dekoratorzy dokonywali ostatnich poprawek, przechodziło się przez zastawiony pudłami sekretariat, gdzie mimo zamieszania pracowała już stenografka; siedziała przy bezgłośnej maszynie, od czasu do czasu odbierając automatyczne telefony. Standardowy pozłacany szyld na drzwiach biura oznajmiał: „Nowojorskie Przedsiębiorstwo Elektryczne”. Pewnego czerwcowego popołudnia pojawiło się tam dwunastu proszonych dyrektorów przedsiębiorstw, każdy z nich myślał, że jest jedynym zaproszonym, dlatego zdziwienie na widok towarzystwa szybko zrodziło nieufność do intencji gospodarza.Wśród gości było trzech, którzy skrycie i niezależnie od siebie próbowali podważać pozycję Heislera, zrzucić go z finansowego tronu. Sam Heisler też tam był, na pozór spokojny, ale wewnątrz przeładowany tłumioną energią elektryczną. Stenografka przyporządkowała gości miejscom przy długim stole;niektórzy żartowali, wszyscy ukłonili się Heislerowi, ale nikt z nim nie rozmawiał. Wygląd wnętrzapomieszczenia nie różnił się od wyglądu dziesiątek innych biur, także obecność stenografki była czymś zwyczajnym. Wśród tej całej standaryzacji tym większe zdziwienie zebranych budziłjeden przedmiot – fotel stojący przy końcu stołu. Nikt z gości nigdy nie widział mebli do siedzenia może poza krzesłem zachowanym w Metropolitan Museum, tym bardziej nikt takich mebli nie używał odkąd ich funkcje zastąpiły automobile. Kuranty na pobliskiej wieży wygrały drugą godzinę. Zgromadzeni dyrektorzy spojrzeli na swoje zegarki, jeden mężczyzna skrzywił się – jego zegarek śpieszył o minutę. W następnej minucie skrzywili się już wszyscy; o drugiej umówieni byli z pewnym nieznajomym, który najwyraźniej umowy nie dotrzymał i zadrwił z ich cennego czasu. Wtedy otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł młody mężczyzna. Zebrani zdumieli się jego wyglądem, jego rozmiarami i kształtem, było w nim coś niesamowitego i dziwnego. Mężczyzna podszedł do fotelu i usiadł w nim. Teraz nie wyglądał już na wyższego od innych, niemniej był wyraźnie młodszy a jego śniada cera kontrastowała z trupią bladością pozostałych. Mężczyzna poważnie, niemal
mechanicznie, z czystą dykcją zwrócił się do zgromadzonych: - Widzę, że wszyscy panowie zaszczycili mnie przyjęciem zaproszenia na spotkanie w dzisiejsze popołudnie. Wiem, że każdy z panów spodziewał się spotkania na osobności; proszę wybaczyć, że pozwoliłem w to wierzyć, ale inaczej niektórzy mogliby odmówić przyjścia a taki brak spowodowałby, że spotkanie nie byłoby udane. Nowojorskie Przedsiębiorstwo Elektryczne w istocie nie istnieje, nazwa jest tylko przykrywką. Jestem przedstawicielem narodu Pieszych a dokładnie jestem ich prezydentem i nazywam się Abraham Miller. Przed czterema pokoleniami, co bez wątpienia panowie wiedzą, Kongres uchwalił ustawę o Eksterminacji Pieszych. Zgodnie z jej przepisami ludzie, którzy nie zaprzestali chodzenia, byli łapani jak dzikie zwierzęta i bezlitośnie mordowani. Mój pradziad Abraham Miller został zabity w Pensylwanii, jego żona zginęła na drodze publicznej w Ohio, kiedy zmierzała do Ozark, by dołączyć do pozostałych pieszych. Nie było wojny, nie było bitew. W tamtych czasach w całych Stanach Zjednoczonych żyło około dziesięciu tysięcy pieszych. Reszta zniknęła wciągu kilku lat – tak przynajmniej sądzili wasi przodkowie. Jednak rasa pieszych przetrwała, żyliśmy dalej. Te zdarzenia wpisane są w naszą historię i przekazywane dzieciom. Stworzyliśmy kolonię i przetrwaliśmy, mimo że znikliśmy ze świata, który znacie. Rok po roku żyliśmy dalej aż populacja naszej republiki osiągnęła dwieście osób. Przez całe lata działaliśmy na rzecz jednego celu, którym było prawo powrotu, odzyskanie świata. Naszym hasłem przez setkę lat było:
„Powrócimy!”
Dlatego wróciłem do Nowego Jorku i zwołałem to spotkanie. Byliście wybrani ze względu na wasze bogactwo, wpływowość i możliwości, na mojej decyzji ważyła jeszcze jedna rzecz - jesteście potomkami senatorów, którzy głosowali za uchwaleniem ustawy o Eksterminacji Pieszych. Teraz macie moc cofnięcia wielkiej niesprawiedliwości wyrządzonej wielkiej grupie amerykańskich obywateli. Czy pozwolicie nam wrócić? Chcemy wrócić jako piesi i móc chodzić jak chcemy, swobodnie i bezpiecznie. Niektórzy z nas potrafią prowadzić automobile czy sterować aeroplanami, tylko że my nie chcemy tego robić. Chcemy chodzić; bez obawy o nasze życie móc swobodnie spacerować po ulicy, zawsze i wszędzie, kiedy tylko najdzie nas na to ochota. Nie nienawidzimy was, nam jest was szkoda. Nie chcemy walczyć z wami, chcemy z wami współpracować.
Pozwólcie, że opowiem coś o nas. Wierzymy w pracę za pomocą siły mięśni.
Niezależnie od kierunku kształcenia nasza młodzież uczona jest pracować rękami. Rozumiemy maszynerię, ale nie chcemy jej używać. Jedyne wsparcie jakie przyjmujemyw pracy pochodzi od zwierząt domowych, koni czy wołów oraz ze strumieni, które gdzieniegdzie wykorzystujemy, by napędzać młyny i tartaki. W czasie wolnym polujemy, gramy w tenisa, pływamy w naszym górskim jeziorze. Nasze ciała i umysły utrzymujemy w czystości. W naszej społeczności chłopcy żenią się w wieku dwudziestu jeden lat a dziewczęta, gdy mają lat osiemnaście. Zdarzają się u nas dzieci nienormalne, ułomne – szczerze przyznam, że znikają dość szybko. Jemy mięso i warzywa, ryby i zboża dojrzewające w naszej dolinie. Przyszedł czas, gdy nie jesteśmy już w stanie wystarczająco zadbać o naszą rosnącą populację. Przyszedł czas, gdy musimy w pełni powrócić do świata, a potrzebujemy na to gwarancji bezpieczeństwa. Teraz zostawię panów z naszą prośbą, chciałbym, żeby panowie się do niej ustosunkowali; za kwadrans wrócę poznać panów stanowisko. Jeśli mają panowie jakieś pytania, odpowiem na nie po powrocie. Po wyjściu pieszego jeden z dyrektorów natychmiast rzucił się do telefonu, ten jednak był odcięty; kolejny mężczyzna próbował otworzyć drzwi – nadaremnie, okazały się być zamknięte na klucz. Stenografka zniknęła. W pokoju rozpoczęła się dyskusja coraz gorętsza, coraz mniej logiczna. Pośród powszechnych przekrzyków tylko jeden mężczyzna zachowywał spokój. Heisler siedziałobojętny, myślami nieobecny; nie zareagował nawet, gdy wypalone cygaro wypadło mu z ust. Po rzeczonym czasie Miller wrócił do zgromadzonych i od razu został zasypany pytaniami, ktoś go jeszcze przeklął, ale w końcu nastała cisza. - I co Panowie ustalili? - spytał pieszy. - Proszę dać nam więcej czasu, choćby tydzień na przedyskutowanie tego, na przekonanie opinii publicznej - nalegał jeden z mężczyzn. - Nie, - odezwał się Heisler - proszę pozwolić, że odpowiemy teraz. - No oczywiście! - zadrwił jeden z jego najgorętszych oponentów - przyczyna pańskiego pośpiechu jest jasna, chociaż nigdy o niej w gazetach nie wspomniano! - Tego ci nie daruję. – odrzekł spokojnieHeisler - Jesteś kundlem i przyznasz to albo wycofaj słowa o mojej rodzinie. - Och, Heisler! Przestań udawać. Miller walnął pięścią w stół. - Jaka jest wasza odpowiedź?!
Jeden z mężczyzn zgłosił się, podnosząc rękę: - Wszyscy znamy historię pieszych, wiemy, że dwie reprezentowane tu grupy
nie mogą ze sobą współistnieć. Nas jest dwieście milionów a ich zaledwie dwustu. Pozwólmy im dalej żyć w dolinie, oto co o tym sądzę. Jeśli ten człowiek jest ich przywódcą, możemy ocenić ich społeczność jako ignorancką i anarchistyczną. Myślę, że powinno się go aresztować. On jest zagrożeniem dla społeczeństwa. Ostatnie zdanie ośmieliło towarzystwo i teraz już każdy odważył się na wypowiedź, jeden po drugim mówił i mówił a gdy skończyli ich wrogie nastawieniestało się jasne i powszechne - u wszystkich poza Heislerem. Miller zwrócił się więc do niego: - Jakie jest pańskie zdanie? - Ja wstrzymam się od głosu, reszta powiedziała już wszystko. Opinia jest jednoznaczna i moje słowa niczego tu nie zmienią. Szczerze, ta sprawa mnie nie obchodzi, zresztą od jakiegoś już czasu przestałem przejmować się czymkolwiek. Miller obrócił się na krześle w kierunku okna. Przed nim roztaczał się widok miasta na swój sposób pięknego – jeśli ktoś lubi takie miejsca. W dole, na ulicach rój dwudziestu milionów ludzi spędzał swe życie na kółkach. Drogi łączące metropolię z innymi miastami przypominały tętnice a automobiliści cząsteczki przemieszczające się w nich jak plazma. Miller bał się miasta, ale też współczuł zamieszkającym je beznogim pigmejom. Obrócił się i poprosił o ciszę. -Chciałem zaproponować pokojowe rozwiązanie. Nie chcemy więcej rozlewu krwi ani morderczego sporu. Panowie, którzy kreują opinię publiczną, swoimi wypowiedziami pokazali mi, że dla pieszych nie widzą tutaj miejsca, że piesi nie mogą liczyć na litość rządzących tym krajem. Wy wiecie i ja wiem, że w tym państwie od dawna nie ma demokracji. To wy nim rządzicie. Wy sobie wybieracie senatorów, prezydentów, wy strzelacie z bata a oni tańczą. Dlatego zwróciłem się bezpośrednio do was a nie do rządu. Domyślałem się waszej reakcji, dlatego przygotowałem prosty dokument, który chciałbym, abyście podpisali. Zawiera tylko jedno zdanie: „Piesi nie mogą wrócić!” - Gdy to wszyscy podpiszecie, wyjaśnię nasze dalsze działania. - Czemu mielibyśmy to podpisywać? - powiedział dyrektor siedzący najbliżej Millera - Mam inny pomysł. Mężczyzna zebrał palcami kartkę z blatu, mocno zgniótł ją w kulkę i rzucił pod stół. Reszta gości jego zachowanie przyjęła oklaskami, tylko Heisler siedział niewzruszony. Miller spojrzał w okno i tak w nie wpatrzony siedział, przeczekując entuzjazm gości.
W końcu przemówił:
- W naszej kolonii dobrze zbadaliśmy prawa rządzące elektrodynamiką. Odkryliśmy możliwość wykorzystania fali elektromagnetycznej do uszkadzania maszyn przy jednoczesnej nieszkodliwości dla organizmów żywych. Osiągaliśmy to zjawisko na mniejszych urządzeniach w ograniczonej przestrzeni, wiemy jak je wywołać, wiemy jak je wykorzystać.Nie wiemy jednak jak przywrócić sprawność maszyn na terytorium, na którym zdetonujemy naszą bombę. Nasi elektrycy czekają na mój sygnał puszczony przez radio. Prawdę mówiąc, cała nasza rozmowa tutaj była przez nich słyszana. Teraz dam im sygnał, którym jest nasze hasło. Miller nachylił sięnad nadajnikiem i chłodno rzekł: „Powrócimy” - I to ma być hasło?- burknął ktoś z głębi pokoju - I cóż takiego się stało? - Nic wielkiego, - podjąłHeisler - Przynajmniej ja różnicy nie widzę. Abrahamie Millerze, co takiego miało się stać? - Nic wielkiego, - odpowiedział Miller - tylko ludzkość inna niż piesza została zniszczona. Próbowaliśmy sobie wyobrazić społeczne skutki detonacji bomby, ale nawet nasi socjologowie nie są w stanie przewidzieć ich w pełni. Nie wiemy, czy wy będziecie mogli żyć czy nie, czy ktokolwiek z was może przetrwać. Niewątpliwie mieszkańcy miast szybko umrą w tych swoich sztucznych ulach, ludzie na wsiach mają większe szanse na przeżycie.
- Hola, hola! - wykrzyknął jeden z dotychczasowych panów tego świata - Ja żadnej różnicy nie czuję. Jesteś marzycielem, błaznem, nie odróżniasz snu od rzeczywistości!Jadę stąd a ciebie zaraz zgłaszam na policję. I otwórz wreszcie te przeklęte drzwi, chcemy wyjechać! Miller otworzył drzwi.Większość gości natychmiast włączyła rozruszniki swoich pojazdów, chwyciła za drążki sterownicze, ale żadna z maszyn nie zareagowała, wszystkie okazały się nieczynne. Po chwili ogólnego zdumienia jeden z dyrektorów klnąc, krewko wyciągnął pistolet automatyczny i mierząc w Millera, pociągnął za spust. Urządzenie tylko pstryknęło tępo. Miller wyciągnął zegarek: - Jest 14:40, automobiliści właśnie zaczynają umierać. Jeszcze tego nie rozumieją, ale kiedy do nich to dotrze, wpadną w panikę. My nie możemy im pomóc,
jest nas tylko kilkuset, zbyt niewielu byśmy mogli otoczyć opieką kilka set milionów kalek. Windy nie działają, ale na szczęście ten budynek wyposażono w spiralne rampy a wasze pojazdy mają hamulce. Zawołam tylko mojego towarzysza i wypchniemy panów po kolei. Proszę jedynie kierować swoimi pojazdami. Miller stanął za jednym z pojazdów i zaczął go wypychać w kierunku wyjścia. - Cóż, pozostaje nam tylko się pożegnać. Sto lat temu chcieliście nas zgładzić, ale my przetrwaliśmy. Nie chcemy was zabić, jednak obawiam się o waszą przyszłość - rzekł z progu do zgromadzonych. Tymczasem do pokoju wróciła stenografka a właściwie pieszy mężczyzna, który był wcześniej za nią przebrany. Obu pieszych sprawnie uwinęło się z unieruchomionymi automobilistami i niebawem w pokoju pozostał samHeisler. - Chwileczkę! –zaoponował milioner, podnosząc rękę - Czy moglibyście mnie przypchnąć do tego okna? Miller spełnił tę prośbę. Teraz automobilista wsparty o parapet zaczął z uwagą przyglądać się panoramie betonowej, wysoce stechnicyzowanej metropolii. - Nie ma na niebie aeroplanów, a powinny ich być setki. - Zapewne pozbawione zasilania pospadały - odpowiedział Miller. - Czy więc wszystko stanęło? - Prawie. Wciąż działa siła mięśni i wciąż można korzystać ze sprężystości materiałów, na przykład strzelając z łuku. Działają sprężyny w zegarach - proszę spojrzeć, pański zegarek wciąż chodzi. Inne źródła energii są zniszczone a tym samym nieczynne są maszyny nimi zasilane. Heislerna chwilę przerwał rozmowę, z kieszeni powoli wyciągnął chustkę i wytarł nią twarz. - Zdaje mi sięsłychać gwar z dołu miasta, jego dźwięk przybliża się i oddala... i nie słyszę poza nim niczego innego. Brzmi to jak rój pszczół albo odległy wodospad.Co powoduje ten dźwięk, chyba wiem, ale nazwanie tego nie przejdzie mi przez gardło. - Ten dźwięk oznacza, - podjął wątek Miller - że tam w dole, wokół nas dwadzieścia milionów ludzi zaczyna umierać w swoich domach, sklepach, restauracjach i biurach. Na ulicach i w windach, na promach i w pociągach dwadzieścia milionów ludzi teraz uświadamia sobie, że nie jest w stanie się poruszyć. Niektórzy próbują wypełznąć ze swych pojazdów, ciągnąc za sobą zwiotczałe, szczątkowe kończyny. Wszyscy proszą się wzajemnie o pomoc, ale nikt im pomóc nie może. Jeszcze nie rozumieją rozmiarów nieszczęścia. Do jutra każdy z nich stanie się
prymitywnym zwierzęciem, w ciągu kilku dni zabraknie wody i żywności. Mam nadzieję, że umrą szybko, zanim zaczną się zjadać. Naród umrze i nikt się o tym nie dowie, bo nie działają telefony ani radia i nikt też o tym nie napisze jutro w gazetach.
Heisler ścisnąłkurczowo dłoń Millera.
- Jeśli mogliście to zatrzymać, to możecie to uruchomić ponownie? - Nie, nie potrafimy przywrócić elektryczności. - A więc umrzemy?
- Tak myślę. Być może wasi naukowcy zdążą temu zapobiec, nam się w każdym razie udało przetrwać realizację waszego planu naszej zagłady, mimo że w ten plan zaangażowaliście każdą dziedzinę nauki. Cóż mogę powiedzieć? Chcieliśmy negocjować, prosiliśmy tylko o równość, ale sam widziałeś, jak tamci ludzie reagowali, jaki był ich sposób myślenia. Oni natychmiast zniszczyliby moją kolonię, gdyby mieli taką możliwość. To, co zrobiliśmy, było samoobroną. Heisler próbował zapalić papierosa, ale jego elektryczna zapalniczka okazała się bezużyteczna, pozostał więc z suchym rulonem wetkniętym w kącik ust. - Mówisz więc, że nazywasz się Abraham Miller? – Spytał, międląc tytoniowy zwitek. -Podejrzewam, że w jakimś stopniu możemy być kuzynami, mam książkę, w której to opisano. - Tak, wiem o tym. – odparł Miller – Twój pradziad i moja prababka byli rodzeństwem. - Jeśli dobrze pamiętam, pewien znajomy profesor wspominał mi o tym, ale do rzeczy. Chciałem z tobą porozmawiać o mojej córce. Rozmowa wciągnęła mężczyzn, a w tym czasie pomruk miasta wzmagał się jednostajnie, przepełniony dźwiękami nieznanymi najstarszym pokoleniom osiągnął jedno, wspólne brzmienie. Miller zaczął nerwowo chodzić tam i z powrotem; raz stawał przy ścianie, potem wracał do okna. - Och, Heisler, myślałem, że jestem wolny od irytacji, całe życie przygotowywałem się do tej właśnie chwili. Mieliśmy rację, sprawiedliwość a nawet zapomniany Bóg stanęli po naszej stronie. Wciąż nie mam wątpliwości co do słuszności naszego postępu, ale to wycie jest nie do zniesienia! Kiedyś, gdy byłem dzieckiem, w drzwiach stodoły znalazłem niemal przepołowioną mysz. Powinna nie żyć, podniosłemją i wtedy ugryzła mnie w palec. Musiałem skręcić jej kark. Chciałem jej pomóc a ona mnie ugryzła, wiec ją zabiłem, rozumiesz? Moje działanie było usprawiedliwione. Właśnie coś takiego dzieje się tam w dole, dwadzieścia milionów zdeformowanych ciał zaczyna umierać. Są mężczyznami, kobietami – zupełnie jak w naszej kolonii, ale w odróżnieniu od nas dali się pogrążyć obsesji wszelkiej
mechanizacji. Gdybym zszedł do nich, by im pomóc, zabiliby mnie. Nasze działanie jest usprawiedliwione, my mamy rację! Ale to, co się dzieje tu wokół nas, przyprawia mnie o mdłości. - Ja tego tak nie odbieram, - odrzekłHeisler - nawykłem do niszczenia swoich oponentów. Musiałem, inaczej oni zniszczyliby mnie. To, co się teraz dzieje, odbieram jako wspaniały eksperyment. Od lat wzgląd na moją córkę skłaniał mnie do rozmyślań o naszej cywilizacji. Straciłem przez to ducha walki. Nie obchodzi mnie, co się stanie, pragnę jedynie dogonić tego kundla, zjechać za nim po rampie, dorwać i zacisnąć mu palcena szyi Nie chcę, by umarł z głodu. - Nie, ty zostaniesz tutaj. Chcę, byś napisał historię tego , co tu się wydarza. Potrzebujemy odpowiedniej relacji, by usprawiedliwić nasze działania. W pisaniu pomoże ci mój stenograf. Jateraz idę znaleźć twoją córkę, nie możemy pozwolić, by piesi cierpieli. Po wszystkim zabierzemy cię ze sobą, przy odpowiednim usprzętowieniu nauczysz się dosiadać konia. - Chcecie, abym żył? - Tak, ale nie tylko dla samego siebie.Jest ku temu z tuzin powodów. Przez następne dwadzieścia lat możesz nauczać naszą młodzież, możesz wykładać im, jak to było, gdy świat przestał pracować, pocić się, kiedy domyzamieniono na automobile a ludzki mozół zastąpiła maszyneria. Możesz im to wszystko opowiedzieć a oni ci uwierzą. - Cudownie, -rzekł Heisler z przekąsem - mianowałem prezydentów a teraz dla nowego świata mam być beznogim świadectwem przeszłości. - Zyskasz sławę, będziesz ostatnim automobilistą. - Zaczynajmy! -zawołał niecierpliwie Heisler - Wezwij stenografa. Stenograf przebywał w Nowym Jorku już od miesiąca. Przez ten czas, dzięki zdobytej umiejętności kamuflażu, nie wzbudzając niczyich podejrzeń w przebraniu kobiety, przemierzał miasto automobilem. Wymalowany, wyperfumowany, z pierścieniami na palcach jeździł do restauracji, do teatrów tych samych, do których jeździli nowojorczycy. Bywał nawet u nich w domu. Do roli szpiega przygotowywano go od lat. Przez cały ten czas wyrabiano w nim wierność i zapał na rzecz republiki pieszych, musiał też złożyć przysięgę Pierwszeństwa Republiki. Młody, prawie bez zarostu na twarzy, kawaler, patriota. Misję zawdzięczał zaufaniu, jakim darzył go Abraham Miller.
Ale w wielkim mieście był po raz pierwszy. Pracę znalazł od razu; w tym
samym biurowcu, w którym znajdowało się Nowojorskie Przedsiębiorstwo Elektryczne, piętro niżej firma szukała kogoś na stanowisko stenografki.
Ta kobieta była wszechstronnie uzdolniona, interesowało ją wiele rzeczy i także nowa stenografka przykuła jej uwagę. Ich spotkanie przerodziło się w kolejne. Rozmawiali o miłości, nowej miłości między kobietami. Szpieg tego nie rozumiał, nie słyszał nigdy o takiej emocji, choć wiedział czym są pieszczoty czy pocałunki. Zaproponowała, by wynajęli razem pokój, co dla niego było oczywiście kłopotem. Spędzali ze sobą wiele czasu i bywały momenty, w których pieszy był bliski wyznania jej nie tylko tajemnicy nadchodzącej katastrofy, ale także prawdy o swej płci i szczerej miłości. Zakochanemu mężczyźnie trudno zachować zimną krew. Tutaj ta relacja miała w sobie jakieś skrzywienie, coś z patologicznej perwersji. Szaleństwem było zakochiwać się teraz w beznogiej kobiecie, gdy przy odrobinie cierpliwości poznałby niebawem pieszą o nogach jak kolumny z kości słoniowej i kolanach jak alabaster. Zamiast tego on kochał i pożądał kobietężyjącą w maszynie. Równie szalonym było to, że ona mogła go kochać jako kobietę. Ich bliskość była chora, ich uczucie wzniecane na kłamstwie. Teraz, gdy miasto umierało u stóp stenografa, czuł on głęboką potrzebę ocalenia tej automobilistki. Wierzył, że jest sposób, by to zrobić, że może przekonać Abrahama Millera, by pozwolił mu ją poślubić a przynajmniej uratować przed śmiercią. Miller z Heislerembyli pochłonięci rozmową. Stenograf rzucił tylko na nich okiem i po cichu wyszedł na korytarz, dalej w dół po pochylni. Piętro niżej, kroczącpośród wielkiego zamieszania, dotarłdo biura, w którym pracowała jego ukochana. Kobieta siedziała unieruchomiona w nieczynnym pojeździe. Mężczyzna spojrzał na nią i zaczął mówić. Mówił, że jest pieszym, tłumaczył to, co się wokół dzieje, dlaczego ludzie krzyczą a pojazdy nie jeżdżą, czemu urządzenia nie działają. Opowiedział jej o śmiertelnym końcu świata automobilistów i o tym, że ją kocha i może ją uratować. Poprosił tylko o pozwolenie zajęcia się nią, żeby zechciała wyjechać z nim gdzieś na wieś, gdzie mogliby zamieszkać razem. Automobilistka słuchała go, rumieniąc się coraz bardziej. Patrzyła na niego, na mężczyznę z nogami, człowieka chodzącego. On mówił, że ją kocha, ale osoba, którą ona kochała, była kobietą, kobietą ze skurczonymi, zwisającymi, pięknymi nogami – jak u niej samej a nie z taką muskularną ohydą. Po chwili milczenia kobieta wybuchła histerycznym śmiechem, zgodziła się wyjść za niego i pojechać gdziekolwiek chciałby ją zabrać. Przycisnęła jego wargi do swoich, następnie ześliznęła się pocałunkami do szyi, tam gdzie żyły odprowadzają krew z twarzy. Pieszy zmarł, krwawiąc w jej usta. Krew zmieszana z różem nadała twarzy automobilistki barwę jaskrawego karminu. Kilkanaście dni później kobieta
zmarła z głodu. Miller nigdy nie dowiedział się o śmierci stenografa. Przez jakiś czas zastanawiał się nad nim, ale potem jego uwagę pochłonęła obawa o córkę Heislera, pieszą samotną pośród świata umierających automobilistów. Dla jej ojca była jedynym dzieckiem, dla Millera symbolem, znakiem siły przyrody przezwyciężającej ludzkie wynaturzenia. Ostatnie piętro biurowca zaopatrzono w beczki z wodą i zapasy żywności. Pośród świata śmierci było to miejsce, w którym Heisler miał zapewnione przeżycie. Teraz Miller mógł ruszyć w drogę; z prowiantem, menażką z wodą, mapą drogową i grubym kijem opuścił to spokojne miejsce. Spiralne rampy były niewygodne do schodzenia, ale pieszy najbardziej obawiał się zatorów z mas nieczynnych automobili. Po drodze okazało się jednak, że pojazdy, które zdołały dojechać do ramp, siła grawitacji swobodnie, po pochylniach sprowadziła na dół. Zejście ze setnego piętra wieżowca nie stawiało Millerowi większych przeszkód, jedynie czasem zatrzymywał się z drżącym sercem, gdy monotonię spiralnej drogi z różnych stron przecinały przeraźliwe ludzkie odgłosy . Na ulicy było gorzej niż się spodziewał. Fala elektromagnetyczna puszczona z doliny Ozarkunieruchomiła całą technikę. W Nowym Jorku dwadzieścia milionów ludzi utknęło w pojazdach. Niektórzy właśnie pracowali przy sklepowych ladach, inni wtedy jedli w restauracjach, próżnowali w klubach czy po prostu jechali gdzieś. Nagle każdy został zmuszony do postoju. Zniknęła możliwość komunikacji dalszej niż na zasięg swojego głosu; telefony, radio, gazety były bezużyteczne. Wszystko stanęło, więc wszyscy musieli teraz polegać na fizycznej sprawności swoich własnych ciał. Jednak w tym stanie nikt tu nie mógł pomóc nikomu, nawet sobie. Transport ustał, każdy widział to wokół siebie, ale nikt nie zdawał sobie sprawy zprawdziwej skali problemu.
Wraz ze świadomością ostateczności bezruchu maszyn do umysłów
automobilistów zaczął docierać też strach a za strachem dziwna panika.Jeśli zwykle panika wiąże się z gwałtownym poruszeniem wielkich mas ludzi uciekających przed prawdziwym lub wyobrażonym zagrożeniem, to tu charakteryzował ją swoisty paraliż. Statycznośćprzerażonych nowojorczyków z czasem zmieniła się w ruch, gdy ci zaczęli wypełzaćz automobili. Ulice zapełniływtedy niemrawe ciała podciągające się na wątłych rękach. Ludzie zaczęli między sobą jęczeć o śmierci, o tym, że za kilka dni zabraknie jedzenia. Nikt nie wiedział, co się stało, rozumiano jednak, że miasto nie przeżyje bez żywności dostarczanej regularnie z terenów wiejskich, które teraz
okazały sięleżeć dalej niż dotychczas się wydawało. Poza brakiem żywności miasto skazane było również na suszę. Ogromne urządzenia pompujące miliony galonów wody dla beztroskiej populacjiprzestały działać. Źródłem wody mogłyby być pobliskie rzeki, gdyby człowiek nie zamienił ich w trujące ścieki. Wodę pitną, podobnie jak żywność, można było jeszcze znaleźć na wsi. Jedyną nadzieją dla nowojorczykówbyła ucieczka z miasta. Następnego dnia ulice wyglądały jak pobojowisko, usłane ciałami żywych poległych wleczących się ku drogom wylotowym. Automobiliści poruszali się niejednostajnie, jednak prędkość tych najszybszych i tak nie przekraczała jednej mili na godzinę. Filozofowie pozostaliby na swoim miejscu i zmarli, zwierzęta po takich torturach cicho czekałyby na swój kres, ale automobiliści nie byli ani filozofami ani zwierzętami, nie mogli stanąć, podróżowanie było ich potrzebą wzbudzaną i wyrabianą przez całe życie. Pierwsze zatory pojawiły się na mostach.Do każdego z nich wiodło po tuzin ulic, ale żaden nie był od takiej jednej ulicy szerszy, więc stopniowo, dopołudnia następnego dnia trasy nadrzeczne zaczerniały się ciałami ludzi próbujących wyczołgać się z miasta.Coraz bardziej stłoczona masa ludzka w końcu utknęła w korku. Zablokowani uciekinierzy,wijąc się jeden przez drugiego, zaczęli po sobie piętrzyć się warstwami – pierwsza, druga, trzecia. W niedługim czasie zwałowiska automobilistów osiągały taką wysokość, że ich boki zaczęły zsuwać się do rzecznych toni. Na mostach ludzie umierali szybko, przed śmiercią walcząc ze sobą o przestrzeń, gryząc, bijąc się do końca. Podobne skupiska w mieście tworzyły się jeszcze w innych miejscach. Restauracje czy kawiarnie zapełniły się ciałami niemal po same sufity. Były to lokale, w których słusznie spodziewano się znaleźć żywność, ale skorzystać z niej mogli tylko ci, którzy dotarli tam pierwsi. Pierwszeństwo okazało się jednak ich przekleństwem, bowiem w konfrontacji z napierającym tłumem nie mieli szans na przeżycie. Martwe ciała przygniecionych tarasowały dostęp do pożywienia kolejnym automobilistom. W ciągu dwudziestu czterech godzin ludzkość zatraciła swą religię, swoje człowieczeństwo i wyższe wartości. Każdy starał się tylko przeżyć, nawet jeśli w konsekwencji swoich czynów umierał szybciej od innych. Niemniej bywały też przypadki niezwykłego bohaterstwa. W jednym szpitalu pewna pielęgniarka pozostała ze swoimi pacjentami do samego końca, dzieląc się z nimi pożywieniem. Na oddziale położniczym opuszczona przez wszystkich kobieta urodziła dziecko i karmiła je, dopóki sama nie zmarła z głodu. W takim właśnie świecie znalazł się Miller po wyjściu z biurowca. Prawie niezauważany przez czołgających się automobilistów wędrował po ulicach, podpierając się kijem. Powoli wszedł w Piątą Aleję a następnie skierował się na
północ. Idąc, modlił się, choć to co już widział, było tylko ułamkiem okropności, które zobaczył później. Idąc tak, dotarł w końcu do wody; przepłynął ją i szedł dalej, by przed nocą znaleźć się z dala od Nowego Jorku. Dopiero tu, gdzieś wśród pól, przerwał swą modlitwę. Co jakiś czas na swej drodze spotykał automobilistę poirytowanego niesprawnością swojego pojazdu. Dla nich to były zwykłe awarie, których przyczyn nie poznali aż do śmierci. A śmierć była powszechna, chociaż na wsiach spokojniejsza – tu ludzie umierali nieświadomi miejskich potworności. Miller obudził się wcześnie rano i po przestudiowaniu mapy drogowej ruszył w dalszą drogę. W swej wędrówce unikał miast. Ciężko było mu znieść widok tych wszystkich głodujących kalek, jeszcze ciężej powstrzymać w sobie pragnienie dzielenia się z nimi swoim prowiantem. Musiał oszczędzać jedzenie dla siebie i dla niej – pieszej dziewczyny, samotnej między nieporadną służbą w posiadłości ogrodzonej trzydziestomilowym żelaznym płotem. Kończył się drugi dzień wędrówki, od dobrych kilku mil nie spotkał już nikogo. Słońce chowało się za dąbrową, puszczając na betonową drogę fantastyczne cienie drzew. Z dali drogi ku Millerowi zbliżała się dziwna karawana ciągnięta przez trzy konie. Dwa z nich objuczone były dzbanami wody przywiązanymi mocno, choć niewprawnie. Na trzecim koniu, w podobnym do krzesła siodle drzemał starszy mężczyzna. Całość za uzdę pierwszego konia prowadziła kobieta z łukiem i kołczanem strzał przewieszonymi przez plecy. W prawej ręce trzymała kij. Wysoka, mocna, piękna w swej sile kroczyła pewnie po betonowej szosie; biła od niej energia i duma. Miller zatrzymał się na środku drogi, karawana podeszła do niego i również stanęła. - Tak? - spytała kobieta a jej głos dziwnie komponował się z promieniami słonecznymi przeciskającymi się między liśćmi. - Tak? – powtórzyła - Kim jesteś i czemu zagradzasz nam drogę? - Nazywam się Abraham Miller a ty zapewne jesteś MargarettaHeisler, właśnie ciebie szukałem. Twój ojciec jest bezpieczny, to on mnie po ciebie wysłał. - I jesteś pieszym? - Tak samo jak i ty. Profesor właśnie przebudził się z drzemki, spojrzał na młodą parę bez reszty pochłoniętą rozmową i westchnął: - Tak to właśnie bywało w dawnych czasach. Jakieś sto lat później, w niedzielne popołudnie ojciec ze swym synkiem zwiedzali Muzeum Nauk Przyrodniczych mieszczące się w przebudowanym Nowym
Jorku. Tak naprawdę, to całe miasto było teraz jednym wielkim muzeum; ludzie przechadzali się ulicami, ale nikt nie chciał tu mieszkać, bo po cóż mieszkać w takim miejscu, skoro można żyć na swojej farmie. Spędzenie przynajmniej jednego dnia w mieście automobilistów stało się częścią podstawowej edukacji każdego dziecka, dlatego ojciec z synem spacerowali teraz między ogromnymi budynkami, oglądając bizony, mastodonta, pterodaktyla. Zatrzymali się na dłużej przed gablotą przedstawiającą indiańską rodzinę przy wigwamie, by wreszcie dojść do wielkiego furgonu na czterech ogumionych kołach. Ten dziwny pojazd nie miał jednak dyszla ani innego narzędzia do zaprzęgu koni czy wołów. We wnętrzu pojazdu siedział mężczyzna, kobieta i małe dziecko; chłopiec przyglądał się im z zaciekawieniem. - Spójrz tato, - powiedział, ciągnąc ojca za rękaw - co to za wóz i kim są ci ludzie bez nóg? - To, mój synu, jest rodzina automobilistów. Tu ojciec zastanowił się chwilę, po czym opowiedział dziecku historię, którą wszyscy piesi ojcowie są zobowiązani przez prawo opowiadać swoim dzieciom.
KONIEC
Amazing Stories Volume 02 Number 11: https://archive.org/search.php?query=publisher%3A%22Experimenter+Publishing+Co.%22 Amazing Stories, volume 2, number 11 (February 1928). Scanned copy of a pulp magazine published by Experimenter Publishing Co. and edited by Hugo Gernsback. Periodical copyright not renewed. Individual contributions' copyrights not renewed. This magazine and its contents are now in the public domain. Back cover missing. Featuring: The Master of the World (Jules Verne; 1/2), Worlds Unknown (Leland S. Copeland), The Revolt of the Pedestrians (David H. Keller). “The Revolt of the Pedestrians” was translated from the English by Dobromir Kaźmierczak.