3 minute read
Trójmiejskie Fighterki: Sopocka "Jurnaliere"
Zawsze staram się dobierać bohaterkę, która dobrze pasuje do panującej rzeczywistości, rocznicy, pory roku albo historii związanej z da nym miejscem. Tym razem przedstawię wam kobietę związaną z instytucją, o której ostatnio zrobiło się nadzwyczaj głośno - pocztą. Sezonowy listonosz w Sopocie to dla niektórych zawód marzenie! Całymi dniami przemierza malownicze uliczki, mija urokliwe kamieniczki, zna miasto jak mało kto, a w dodatku mu za to płacą… Dla nas, mieszczuchów, to nieco prozaiczne, jednak warto żebyście wiedzieli, że kiedyś, prawie 200 lat temu, właśnie trasą Sopot - Gdańsk dzielnie maszerowała sławna listonoszka, zwana żarto bliwie „pocztą sopocką”. Znacie listonosza, który w swojej karierze przeszedł niemal 100 500 kilo metrów pieszo? Tak, nie pomyliłam się! Obwód Ziemi ma zaledwie 40 075 km - tak to tu tylko zostawię. A teraz ruszcie wyobraźnią…
Na skraju Monte Cassino stoi 42-letnia kobieta. Urocza, sympatyczna, uśmiechnięta, ubrana w długą, szeroką spódnicę i chustę tradycyj nie wiązaną pod brodą. To właśnie Marianna Selonke - XIX wieczna listonoszka w spódnicy, która przez 42 sezony letnie wędrowała z wiel kim, gęsto utkanym wiklinowym koszem na plecach. Tak pisał o niej pewien niemiecki poeta:
Advertisement
Jej kariera pocztowa rozpoczęła się w 1820 roku. Początkowo pracowała dorywczo, ale już trzy lata póź niej została stałym posłań - cem sezonowym. Właśnie w tym czasie powstały w Sopocie pierwsze uzdrowiska - Zakład Kąpielowy, Dom Zdrojowy, Łazien ki Północne i Południowe. Jedną z usług oferowanych kuracjuszom była możliwość wysyłania korespondencji. W ten sposób zrodziła się potrzeba zaangażowania sezo nowego rozwoziciela listów. Od tego czasu, każdego wakacyjnego ranka, Marianna za bierała przesyłki i z takim bagażem wartko maszerowała z Sopotu przez Karlikowo do Oliwy, z Oliwy przez Polanki, Strzyżę i Wrzeszcz, aż do Gdańska na ulicę Długą 23/28, gdzie znajdował się budynek pruskiej Poczty Głównej. Właśnie tam dostarczała korespondencję i odbierała przesyłki dla mieszkańców i sopockich kuracjuszy. A te były przeróżne! W swoim koszu oprócz zwy czajnej korespondencji nosiła gazety, kwiaty, bieliznę, kosmetyki, cygara, lekarstwa, ubra nia oraz niezliczoną ilość listów miłosnych…, więc wyobraźcie sobie jak wielkie znaczenie miała jej praca dla Sopocian i sopockich wczasowiczów.
Lata mijały, a charakterystyczna postać Marianny z dużym koszem stała się rozpo znawalna w rodzącym się kurorcie, o czym najlepiej świadczy fakt, że trafiła na sopockie karty pocztowe. Swego czasu pisano o niej również w gazetach. Nawet gdański artysta Gustaw Stelmacher wykonał litografię przed stawiającą słynną posłankę, która jeszcze na początku XX wieku zdobiła sopocką kawiar nię „Dolinny Młyn”.
Jak przystało na lokalną bohaterkę, również jej koniec był nieoczywisty. Pracowała do 84 roku życia, a i tak nie umarła śmiercią naturalną. Jej kariera została zakończona w najbardziej brutalny sposób. Źródła podają, że staruszka zginęła na służbie. Została napadnięta i za mordowana w przydrożnym lesie w okolicy Wrzeszcza. Wraz z nią zakończyła się histo ria pocztowego pieszego połączenia z Gdań- skiem. Istnieje jeszcze jedna wersja śmierci Marianny. Niektórzy twierdzą, że zginęła z powodu podejrzeń o czary. W 1856 roku na festynie nieopodal Sztumu zatańczyła ze star szym męż czyzną, który podczas tańca zmarł. Uznano ją za czarownicę! Podobno, przed sa mosądem miejscowych uratował ją tamtejszy proboszcz, dając schronienie na plebanii. Na stępnego dnia Marianna wyruszyła do Sopotu, do którego nie dotarła, ponieważ podczas drogi powrotnej zamordował ją syn zmarłego dzień wcześniej męż czyzny.
Marianna Selonke to z pewnością jeden z barwniejszych ptaków w historii Sopotu. Może nie była rewolucjonistką, ale dawała mieszkańcom sopockiej wsi możliwość otarcia się o wielki świat, co więcej, każdego dnia spra wiała, że na ich buziach pojawiał się uśmiech. To były małe rzeczy, które naprawdę docenia no. Nie jest to jednak domeną naszych czasów. Współczesny świat wymaga od nas sporo, i to na każdym kroku, ale warto się czasem zatrzy mać. Piszę ten tekst siedząc na totalnym wygwizdowiu, tuż obok czeka już lampka zimnego prosecco, a przede mną rozpościera się cudow ny widok na Góry Stołowe i tak sobie myślę, że naprawdę można być szczęśliwym, nie robiąc nic szczególnego. I tego też wam życzę!