4 minute read
pisze Dariusz Staniewski Romanse z pawlaczy – pisze Anna Ołów - Wachowicz
Pijarowiec z zawodu, polonistka z wykształcenia, szczecinianka z wyboru. Autorka fejsbukowego bloga „Jest Sprawa”. Mama Filipa i Antosi. Ogrodniczka, bibliofilka, kinomanka. Swoją pierwszą książkę pisze właśnie teraz.
Romanse z pawlaczy
Advertisement
Pawlacze mojej matki to w ogóle temat na osobny wpis, to są takie kapsuły czasu, że wystarczyłoby jedną wystrzelić w kosmos, a już jakaś cywilizacja będzie miała w pigułce pełne życie Polski w peerelu i kilka dobrych lat po. Jakby się jakaś instytucja do tego zabierała, to informuję, że nie trzeba tam zaraz kompletować eksponatów i wypożyczać z gablotek w Muzeum Ziemi Lubuskiej czy innej. Matka wrzuci w reklamówkę i wyposaży sondę jak trzeba. Cudów, jakie tam zalegają wśród roztoczy i kurzu nie będę opisywać szerzej. Dla dzisiejszej historii ważne jest to, że między grzechoczącym ze środka urządzeniem retro zwanym prodiżem, a motkami grubej elastycznej przędzy do robienia najbardziej łatwopalnych na świecie kapci, leżą tam sobie stosy wydawnictwa „Harlequin” i to w wersji czerwonej – dysząca erotyka, znaczy się. Małe książeczki z serii romansideł dla gospodyń domowych i kobiet pracujących ciężko również poza domem. Miękka okładka, kiepski papier – typowy produkt komercji Zachodu, wypełniający aż po daszek z blachy falistej wszystkie kioski RUCH-u. Harlekiny. Pradziadkowie pięćdziesięciu twarzy Greya. Nauczyłam się z nich wszystkich znanych mi stereotypów o związkach damsko- męskich. Ukradkiem. – Mama, co to jest? – pytam moją matkę szydełkującą właśnie jakiegoś sandała dla najmłodszej z wnuczek (z przędzy eko). – Harlekiny, nie pamiętasz? Oooj, kiedyś się zbierało, czytało. Z koleżankami się wymieniałyśmy. – Matko moja, ale tego jest cały pawlacz. – Bo się pewnie ze dwadzieścia lat zbierały. Patrz, jak zleciało... Biorąc pierwszą z brzegu, czytam na okładce: „Powieść o dynamicznej i pełnej zaskakujących wydarzeń akcji. Głównych bohaterów łączy gorące uczucie, ale sytuacja, miejsce, a czasem ich rodzina nie pozwalają na pełny rozkwit związku. Wbrew pozorom przeciwności losu zbliżają bohaterów do siebie i powodują wzmocnienie uczucia, które ku zaskoczeniu wszystkich ma szansę przetrwać. Książki z tej serii gwarantują niezapomniane przeżycia i doznania, opisując miłość gwałtowną i pełną namiętności”. Na okładce ona, posągowa, w zwiewnej romantycznej sukni, ale raczej goła pod nią, dyszy wygięta w pozie mdlejącej Rity Hayworth – na skraju złamania kręgosłupa. Chyba straciła przytomność w pół pionie. Nad nią, jak jastrząb, on. Koszula od Armaniego mu się rozerwała do pasa, chyba się wściekł. Będzie chwytał. Wygląda ewidentnie jakby miał zacząć obijać damie twarz i już patrzy, gdzie więc zacznie. Dowiaduję się, że to Edwin George Adam Junior Trzeci, dziedzic potentat oraz Ewelyn Simons – skromna nauczycielka wychowania wczesnoszkolnego. O ja pamiętam taką historię. Straszny był z Edwina złamas, właściwie zrobił wszystko, żeby Ewelina skrzyknęła koleżanki i stłukła drania na kwaśne jabłko. Niestety, Ewelyn bez sensu przecierpiała wszystko i zbiesiła się dopiero, kiedy z kolei Edwin otrzeźwiał i postanowił rehabilitować się w oczach tyranej dotychczas jak bura suka ukochanej i uratował jej życie, czy tam wykupił sierociniec ratując go od wyburzenia (zapewne wykupując go od samego siebie, bo posiadał w zasadzie pół miasteczka w którym dzieje się akcja). Ewelyn zacina się z niewytłumaczalnym, nagłym i niespodziewanym jak na taką ofermę uporem i w kółko: nie nie nie, poszedł mi won, potentat. W wyniku pasma tragicznego nieporozumienia kochankowie raz uprawiają nieziemskie seksy, a raz nienawidzą się jak kibice z antagonistycznych klubów. I tak przez całą opowiastkę, aż do nielogicznego, acz przewidywalnego happy endu. Sięgam po kolejną książczynę. „Powieść o dynamicznej i pełnej zaskakujących wydarzeń akcji. Głównych bohaterów łączy gorące uczucie, ale sytuacja (…)”. „Jakby brzmi znajomo. Ale tu na okładce tej ona jest wściekle ruda i fryzurę ma w takich lokach, że znamy już pierwowzór Meridy Disneya. Na pewno mama któregoś z rysowników też miała na pawlaczu tę książeczkę. No ale na tym podobieństwa z kreskówkami się kończą, bo ta Merida ma taki cyc, że z trudem widzi zza niego lejce konia karego na którym siedzi, oczywiście bosa i pewnie bez majtek, bo rozcięcie szaty nie wskazuje na ich obecność. Ona siedzi na tym koniu, koń również w szale, pogina przez kopel. Ona jakby dochodząc w ekstazach – a za nią on. Oczywiście jak jastrząb. Na tym koniu. Również rozwścieczony. Również rozchełstany, choć koszula nie Armani, bo taki bardziej żabot jest. Hm. Zaraz. Tę historię też jakby znam, tylko okoliczności są retro. Pięć kolejnych okładek w tej samej stylistyce, tylko konfiguracje i kolor włosów postaci tej pantomimy bywają różne. Wszyscy z jednej wytwórni namiętności. – Mamo, zrobiłaś mi, normalnie, wieczór. Same gorące i krwiste romanse! Non stop dyszą i spółkują, kobieto, ja nie wiedziałam, że miałaś takie upodobania! Przecież czytałaś to, jak już byłam w liceum. A ja myślałam, że wszystkie te twoje fikuśne stylonowe haleczki to pod sukienki nosiłaś, żeby się nie elektryzowało. Ha. Ha. Hahahaha. I ha. Matka moja, mądrość i stoicki spokój w jednym, poczekała aż się wyśmieję i posadziła mnie jednym akapitem. – A Ty ile teraz masz lat, co? Jak sobie myślisz, a co twoje dzieci mogą pomyśleć o tym wibratorze z szuflady w Twojej sypialni? Zamknij tę otwartą buzię. Jak ostatnio brałam stamtąd termometr to widziałam.