3 minute read

O miłości słów kilka – pisze Szymon Kaczmarek

Szymon Kaczmarek

Dziennikarz, filozof robotniczo-chłopski.

Advertisement

O miłości słów kilka

Pewnie się przesłyszałam. Ech…a może oczy już nie te?” Babcia Martynka stoi na progu domu z zadartą głową i osłaniając dłonią oczy przepatruje niebo nad leżącym nieopodal jeziorem. „Łoni już były o tej porze, a latoś jakby zimniej, to i wiosna późniejsza…”. Zapatrzyły się jej oczy w lata minione, w czasy, gdy młoda wypatrywała żurawi nad inną wodą, na innym, dawno przeszłym niebie… Tak po prawdzie, to babcia Martynka ma na imię Jadwiga. Jej zmarły przed laty mąż, Hubert Martynko, zwykł zwracać się do niej po nazwisku, no i tak już zostało. Dla całej wsi, a nawet dla wnuków i dalszej rodziny, została Martynką. Dla siedmiu kur i kogutka, dwóch kotów i psa Cara z pewnością także. Wszak to ona rzuca im ziarno, otwiera drzwi do ciepłej obórki i tarmosi skołtunione futro kundla. Ona, babcia Martynka mówi do nich, jak do najlepszych przyjaciół i na powitanie dnia i na jego pożegnanie. W nieodłącznym niebieskim, stylonowym fartuchu w białe grochy. Takim samym, w jakim chodzą wszystkie wiejskie babcie od Ura-

lu, aż po Pireneje. W czyściutkiej białej chustce na głowie, którą zmienia na granatową tylko w najważniejszych chwilach swojego spokojnego żywota. Chwilach wymagających powagi i odświętności, jak choćby wyjazd pekaesem do pobliskiego Węgorzyna, albo na kolejny pogrzeb sąsiadki. Świata ona nieciekawa. Już naoglądała się go, gdy wygnali jej rodzinę z rodzinnego Polesia i los rzucił ich aż tu na Pomorze Zachodnie. Świata głodne były jej dzieci i wnuki, rozsiane po nim jak ziarenka sałaty rzucane w wilgotną ziemię ogródka. Od czasu, do czasu przypominają o sobie kolorową kartką z dziwnymi domami albo roślinami, jakich nigdy nie widziała. Zdawkowe pozdrowienia lub świąteczne życzenia. Już dawno przestała ich wypatrywać. Dziś patrzy tęsknie za żurawiami. To ich klangor wiosnę zwiastuje. Ich skulone w białej zamieci drżące sylwetki. Ich powrót po zimowej tułaczce, to szmer setek strumyków z topniejących śniegów. Nieśmiałe pąki na krzakach za obórką. Słoneczny promień rażący oczy w odbiciu na podwórkowej kałuży. Wtedy, babcia Martynka siada na ławeczce, co to ją jeszcze Hubert zmajstrował, składa dłonie na podołku fartucha, przymyka oczy i wraca… Do lśniącej powierzchni licznych oczek wodnych i jezior Polesia. Do chałupeńki krzywej swoich rodziców. Do smaku jabłek z jabłoni pochylonej nad studnią. Do swojej młodości, która opuściła ją już tak dawno temu. Dłonie babci Martynki to dwie grudki ziemi. Chwile, w których nie są zajęte krzątaniną, należą do niezwykle rzadkich. Pełne spękań, stwardnień, śladów czasu i wydarzeń. I głaskać potrafiły i kres bezbolesny kurom zadać. Znojem i pracowitością obrośnięte, jak krzewem winorośli. Na parapecie, od słonecznej strony koty mrużą oczy. Car, nieodstępujący swojej pani, kręci się w kółko szukając najwygodniejszego miejsca u jej stóp. W absurdalnej nadziei na znalezienie robaka, kury grzebią zmarzniętą ziemię koło pompy. Południowa cisza przerywana jest tylko delikatnym dzwonieniem jakiejś ptasiej kruszyny, która nie bacząc na porę roku, poczuła zew uczuć. „Pójdę krupnik zdjąć z ognia. Może później przylecą? „Na chwilę przystanęła jeszcze w ciemnej sionce, lekko przygarbiona i pochylona w nadziei na usłyszenie tego najważniejszego w roku dźwięku. Klangoru ukochanych ptaków… Dlaczego w lutowym felietonie pojawiła się ta opowieść o babci Martynce? Dlaczego nie o miłości i walentynkach? No, jakże nie? Toż babcia Martynka cała jest miłością. Do świata, roślin, zwierząt i ludzi. Do życia, którego już tak niewiele, że ledwo na dni liczone. Do powrotu żurawi dziewięćdziesiątego trzeciego, z którego cieszy się tak, jak by był tym pierwszym…

Dłonie babci Martynki to dwie grudki ziemi. Chwile, w których nie są zajęte krzątaniną, należą do niezwykle rzadkich. Pełne spękań, stwardnień, śladów czasu i wydarzeń. I głaskać potrafiły i kres bezbolesny kurom zadać. Znojem i pracowitością obrośnięte, jak krzewem winorośli.

This article is from: