Magazyn Literacki TP nr 17

Page 1

ŻYCIE

ODKRYWANE

Nr 3/2010

Dodatek do „Tygodnika Powszechnego” 17/2010

TEMAT MAGAZYNU

Janet Malcolm, Jerzy Jarniewicz, Michał P. Markowski

ŻYCIE ZA MASKĄ Pierwsze wzmianki o weneckich maskach pochodzą z XIII wieku. Ze względu na rosnącą przestępczość i łamanie norm obyczajowych pod przebraniem, władze Wenecji w XIV wieku zaczęły wprowadzać zakazy. W 1339 roku wydano zakaz noszenia masek nocą i w kościołach. W 1458 roku zakazano przebierania się mężczyzn za kobiety (ponieważ nagminnie przekraczali bramy klasztorów żeńskich). W 1461 roku w ogóle zakazano noszenia masek mężczyznom. W 1502 roku wprowadzono zakaz noszenia brody i peruki, a od 1531 roku zamaskowani nie mogli nosić broni... CYT. ZA MIGOSHIA.BLOGSPOT.COM MASKA WENECKA, BERLIN 2009. FOT. MZ

OBCIĘCIE

FALC

ŻYCIE OPISANE, ŻYCIE ODKRYWANE – DLACZEGO LUBIMY CZYTAĆ BIOGRAFIE?


2 W MAGAZYNIE KSIĄŻKI W TYGODNIKU 17 | 25 KWIETNIA 2010

2-9 TEMAT: ŻYCIE ODKRYWANE 2 Michał Paweł Markowski o sztuce opisywania życia (cudzego) 5 Rozmowa z Janet Malcolm 7 Jerzy Jarniewicz o niemożliwości biografii

ŻYCIE ODKRYWANE Cień biografa

MICHAŁ PAWEŁ MARKOWSKI

|

10 PROFILE Agnieszka Taborska: Gdyby Soupault mieszkał w Krakowie... 12

|

JEDNA STRONA Anna Marchewka

14 | RECENZJE Jakub Momro o ostatniej książce Georges’a Bataille’a Anna Arno o „Zmyśle porządku” Ernsta H. Gombricha Robert Winnicki o „Bałkańskich upiorach” Roberta D. Kaplana Grzegorz Wysocki o esejach Anne Fadiman

| | | |

18 WIEM, ŻE WIEM Stanisław Bajtlik 19 LEKTURY POBOŻNE Ks. Adam Boniecki 20 LEKTURY DZIECIĘCE Joanna Olech 22 FELIETONY Inga Iwasiów: Ziemie obiecane Piotr Śliwiński: Ziemie niczyje Bartek Minkiewicz: Moje story

BIOGRAFIA JEST GATUNKIEM MORALNYM, nie dlatego, że przestrzega moralnych reguł, lecz dlatego, że pozwala nam lepiej zrozumieć innych ludzi. A przez to samych siebie.

K

to opisując współczesną historię, szuka prawdy zbyt blisko ziemi, może sobie wybić zęby” – stwierdził w XVII wieku sir Walter Raleigh, mając na myśli próby opisania rządów współczesnych mu władców. Miał rację: za swoje poszukiwania prawdy został ścięty w 1618 r. To samo można powiedzieć o ryzyku, jakie podejmuje każdy biograf, chcąc opisać życie współczesnych, a wybitnych osób. Biografistyka nieuchronnie ląduje bowiem na grząskim gruncie moralności, ponieważ narusza interesy samego bohatera, interesy jego spadkobierców, jego bliskich, agentów, wydawców. Niezauważalna podmiana interesów na wartości jest motorem napędowym niezbyt wyszukanej kazuistyki. Co wolno, czego nie wolno? Kto ma prawo, kto nie ma prawa? Kto jest szlachetny, kto nikczemny? Gdzie leży granica przyzwoitości? Kto swój, a kto obcy? Moralistyka to chleb łatwy, ale zakalcowaty. Smaczniejszy bochen wypieczony jest z argumentów.

Życie opisane

W tym wydaniu winietę napisał

ARTUR DOMOSŁAWSKI

REDAKCJA

Tomasz Fiałkowski Grzegorz Jankowicz Michał Paweł Markowski, Piotr Mucharski PROJ. GRAF. MAREK K. ZALEJSKI FOTOEDYCJA GRAŻYNA MAKARA SKŁAD ANDRZEJ LEŚNIAK

www.tygodnik.onet.pl FOTOGRAFIE AUTORÓW HELENA GIERSZ, MICHAŁ KOTAS, PIOTR LOGWIN / AG, GRAŻYNA MAKARA X3, MICHAŁ NIEDZIELSKI, TOMASZ ŻUREK X3, ARCHIWA PRYWATNE AUTORÓW

Zrealizowano przy udziale środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Program operacyjny „Promocja czytelnictwa”

Powiada się o kimś, że miał „barwną biografię”, chcąc przez to powiedzieć, że miał urozmaicone życie. Życie i biografia są tu traktowane zamiennie, choć oczywiście w ścisłym znaczeniu tych słów synonimami nie są. Kto jednak mówi o życiu jak o biografii, nie tylko chce powiedzieć, że to akurat życie świetnie nadawałoby się na biografię, ale też – zapewne bezwiednie – już zawczasu ujmuje życie jako biografię. Czyli jak? Przecież nie jak przypadkowy zlepek barwnych zdarzeń albo kolekcję widowiskowych faktów. Biografia to życie uporządkowane wedle jakiejś formuły, jakiegoś wzorca, jakiegoś kształtu i ten porządek, ten kształt od nas pochodzi, nie z samego życia, które jako takie kształtu żadnego, poza organicznym, nie ma. To, co dla jednych bywa barwne, dla drugich jest okrutne. Czemu jedni przypisują znaczenie, inni traktują obojętnie. Co dla jednych spektakularne, dla innych nie odgrywa żadnej roli. Życie samo nie jest ani dobre, ani złe, ani szlachetne, ani podłe. To z naszego punktu widzenia takie lub inne się staje i nabiera wartości lub ją traci, a jest tak dlatego, że jesteśmy naszym życiem „żywotnie”, by tak rzec, zainteresowani i nie traktujemy go obojętnie, lecz wytrwale nadajemy mu znaczenia. Jedni te znaczenia produkują bledsze, inni bardziej rumiane, a najlepsze efekty pojawiają się wtedy, gdy zajmujące życie otrzymuje zajmującą formę.

Sztuka wyboru Jako narracja na temat życia, biografia jest sztuką wykluczeń, wyborów i pominięć. Oczywiste jest, że nie da się niczyjego życia opisać w całości: trzeba wybierać. Ale wedle jakich kryteriów? Nie ma przecież jednego wzorca biografii, nie ma obowiązującego zestawu kryteriów, nie wszystkich ciekawi to samo. Co rozstrzyga? Naiwni obserwatorzy życia literackiego powiadają: obiektywność i bezstronność. Ale przecież nawet w najsumienniej poskładanym rejestrze zdarzeń, w najuważniej skompilowanej kronice faktów czyjegoś życia nie da się zobaczyć tego życia ze wszystkich perspektyw. Trzeba wybierać, nie ma rady. A dokonując niezbędnej selekcji faktów i dokumentów, już zaczynamy kształtować jakąś fabułę, już nam się czyjeś życie pokazuje jako powieść, już nam się znaczenia składają wedle

jakiegoś wzoru. Biograf pracuje z misternie wystruganymi szufladkami: do jednej wkłada dzieciństwo, do drugiej miłości, do trzeciej skandale, do czwartej jeszcze – idee. Układa dokumenty wedle już gotowego porządku, który uznaje za najbardziej znaczący. To on poukładał szufladki, których tak naprawdę w życiu nie uświadczysz. W życiu wszystko dzieje się niemal jednocześnie: skandale erotyczne przeplatają się ze wzniosłymi ideami, dzieciństwo rozstrzyga o kłopotach wieku dojrzałego, stosunek do kobiet ma wpływ na gramatykę (i odwrotnie). Sam biograf rozstrzyga, który porządek przyjmie, jaki – jak powiedzieliby filozofowie nauki – wzorzec eksplanacyjny uzna za najskuteczniejszy. Oczywiście najbardziej znaczącym porządkiem jest chronologia, ale przecież najciekawsze biografie wcale chronologii dogmatycznie nie przestrzegają: wędrują tam i z powrotem, tną linię czasu, wplatają nieskończone dygresje. Nie zwykłe następstwo zdarzeń rozstrzyga, ale to, jak można rozumieć czyjeś życie. Biografia jest narracją, która nadaje życiu sens. Im ten sens wyrazistszy, im więcej możemy z czyjegoś życia zrozumieć, tym biografia lepsza. Kiedy Peter Ackroyd w swojej biografii Dickensa lub D. J. Taylor w biografii Thackeraya wstawiają wymyślone rozmowy z opisywanymi pisarzami, to wyłącznie dlatego, że forma wyobrażonego dialogu pozwala im lepiej pojąć, o co mogło chodzić w życiu bohatera ich studiów. A więc biograf musi wyjaśniać, gdyż bez wyjaśnienia nie zrozumie tego, o czym pisze. Ale wyjaśniając, musi być stronniczy i zmyślny, albowiem wszelkie wyjaśnienie jest stronnicze i twórcze: nie da się wyjaśnić wszystkiego, nie da się wyjaśnić całego życia, trzeba mierzyć skromniej, szukać znaczących zdarzeń, strzępów wypowiedzi, drobnych utrwalonych gestów i potem montować je w jakąś całość, jakiś wzór, jakąś narrację, bo inaczej zostaniemy z pustymi rękami. W tej stronniczości ujawnią się jego zaangażowanie i jego namiętność, bez których żadna biografia nie ma prawa powstać.

Huzia na Józia Ale namiętność ta, co oczywiste, musi napotkać opór, zwłaszcza jeśli biografia nie dotyczy czasów elżbietańskich lub wiktoriańskich. Im bliżej naszych czasów, im więcej żywych wśród bohaterów biografii, tym gorzej dla biografa. Wielcy (i mniej wielcy) tego świata chętnie godzą się na biografie, ale pod warunkiem, że oni nadadzą im ostateczny kształt. O tym opowiada Roman Polański w ostatnim swoim filmie „Ghost writer”: dwóch biografów pracujących nad biografią byłego premiera Anglii oskarżanego o łamanie prawa międzynarodowego ginie w tajemniczych okolicznościach. Rzecz nie dotyczy jedynie konwencji kryminalnej. Każdy chciałby zapanować nad własnym życiem, nikt nie chce dopuścić, by sens jego życia wymknął się spod kontroli, by odkryli go inni, najmniej do tego powołani. Zrozumiałe, ale naiwne przekonanie. Nikt nie jest panem własnego życia do tego stopnia, by kontrolować każde jego znaczenie. Nasze życie krzyżuje się z innymi, zapożycza się u nich, kradnie użyteczne narzędzia, naśladuje obce wzory, wycieka poza granice, któreśmy sami ustanowili, wyślizguje się naszemu uchwytowi. Nasz, naprawdę nasz, jest jedynie wzór, za pomocą którego te wszystkie niewłasne klocki układamy. Tyle że wzór ten nie dla nas jest czytelny, to inni go potrafią dostrzec i opisać, albowiem tylko ktoś inny potrafi napisać naszą biografię. Kto chce to zrobić sam, tworzy taką samą opowieść jak zawodowy biograf, ani lepszą, ani gorszą, najczęściej najmniej wiarygodną. Tak jak nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, tak nikt nie jest autorem własnej biografii. Jaka jest więc istota oporu przeciwko biografiom żyjących ludzi: ogólna? humanistyczna? moralna? Łatwe wytłumaczenie, lecz fałszywe. Chodzi o rzeczy prostsze, bliższe naszej skórze: kto broni biografom dostępu do czyjegoś życia, ten sam chciałby swoje życie ocalić przed obcą interwencją, nie chciałby stracić nad nim kontroli, do końca chciałby czuwać nad jego sensem. Bardzo to ludzkie, lecz z zasady niemożliwe do realizacji. Życia do końca skontrolować się nie da, nie da się wziąć w karby wszystkich jego znaczeń i kto się tego podejmie, sam się prędzej czy


magazyn literacki 3 Werner Forman/CORBIS

książki w tygodniku 17 | 18 kwietnia 2010

"

Kto opisując współczesną historię, szuka prawdy zbyt blisko ziemi, może sobie wybić zęby.

Maska eskimoska – zakładana na palec.

później oszuka. Zgadzam się, że świadomość ta jest bolesna, bardzo bolesna, lecz niestety inaczej być nie może. Nad każdym twoim krokiem unosi się cień twojego biografa, co oznacza tylko tyle, że twoje życie to coś więcej, niż możesz sobie o nim wyobrazić. Nie tylko psychoanaliza podpowiada, że nikt nie jest panem we własnym domu, ale też każda biografia. Chciałoby się powiedzieć: po prostu żyj tak, żeby potem nie trzeba było zabijać wdowy po tobie, by napisać twoją biografię. Kuszące przykazanie i na dodatek bardzo miłosierne.

Fakty i fikcje Dyskusja nad biografią dotyka fundamentalnej kwestii, którą co rusz trzeba przypominać. Chodzi o relację między faktami a fikcją. Powiada się zwykle tak: fakty są, jakie są, istnieją obiektywnie, niezależnie od naszych wyobrażeń o nich, natomiast fikcja nakłada się na nie, wykrzywiając je niemożliwie, przeinaczając, tłamsząc. Takie stanowisko odsuwa fakty i fikcje na bezpieczną odległość i daje zdecydowane pierwszeństwo tym pierwszym. Wszystko, co nie należy do sfery „nagich” faktów”, jest zmyśleniem, które trzeba temperować. By oczyścić zepsute przez ludzkie fabulacje powietrze, trzeba powrócić do „samych faktów”. Jak odpowiedzieć na to powtarzane do znudzenia wezwanie? Śmiesznie prosto. Fakty oczywiście istnieją: ktoś się urodził, napisał kilkanaście książek, założył rodzinę, lubił hazard, wiele podróżował, wreszcie zachorował i zmarł (Jezu, co to za życie!). Jaki jednak związek mają te fakty ze sobą? Jaki ma związek hazard z książkami, chorobą, podróżami? Na pewno jakiś, bo niezbite fakty tworzą czyjąś biografię, należą do tej samej osoby, choć nie tak samo jak jego meble czy bielizna. Musimy w takim przypadku zapytać o sens tych faktów, bo jako takie nic one nie znaczą, nie mają żadnego sensu. Jest tak dopóty, dopóki nie zaczniemy owych faktów łączyć ze sobą za pomocą od nas pochodzących nici, dopóki nie nadamy tej niejednorodnej serii faktów jakiejś formy. Sens życia erotycznego bohatera biografii nie tkwi w samym życiu, albowiem nie sposób tłumaczyć życia przez życie. Trzeba popatrzeć na nie z innego kąta, zostawić życie bohatera i szukać gdzie indziej. Forma, jaką się narzuca owemu życiu, nie wynika sama z życia autora i to nie autor (tym mniej jego przedstawiciele, od agentów przez rodzinę po spadkobierców) nad nią panuje. Sens nie tkwi nigdy w żadnym zjawisku,

w żadnej rzeczy, w żadnym wydarzeniu, ale jest ustanawiany przez kogoś, kto zjawisko ogląda, rzeczy używa, w wydarzeniu uczestniczy. A więc sens czyjegoś życia nie tkwi w nim samym, lecz w tym, jak to życie krzyżowało się z innymi życiami, jak było interpretowane, jak samo siebie kształtowało poprzez słowa, obrazy, działania. Fakty same w sobie są głupie, mawiał Fryderyk Nietzsche i miał rację. Fakty o sobie nic nie wiedzą i domagają się naszych słów, by przemówić. Fakty postawione koło siebie sterczą tyleż dumnie, co durnie: nic z nich nie wynika i dopiero wpasowane w nasze opowieści nabierają sensu. Fikcja nie jest prostym, kłamliwym zmyśleniem. Jest formą, dzięki której fakty mogą przemówić. A jeśli mają mówić, niech robią to interesująco i powiedzą także coś ważnego o nas. Tak właśnie rozumował Samuel Johnson, twórca nowożytnej biografii, którego biografia, pióra Jamesa Boswella, jest do dziś arcydziełem literackim. 13 października 1750 roku, w 60. numerze czasopisma „Rambler”, Johnson pisał o biografii tak: „żaden gatunek piśmiennictwa nie zdaje się tak bardzo wart uprawy jak biografia, albowiem żaden nie może w takim stopniu przynosić zadowolenia lub pożytku, żaden nie może skuteczniej przykuć umysłu lub podsunąć nauki każdemu stanowi”. Biografia jest gatunkiem moralnym, nie dlatego, że przestrzega moralnych reguł, lecz dlatego, że pozwala nam lepiej zrozumieć innych ludzi. A przez to samych siebie.

Prywatne i publiczne Dokładnie to samo, co o relacji między faktami i fikcją, można powiedzieć o relacji między życiem prywatnym a publicznym. Tu z kolei, podkreślając rozbieżność między życiem prywatnym a życiem publicznym, argumentuje się tak oto: Człowiek nie jest ten sam prywatnie i publicznie. Życie publiczne, z tysiącami swoich teatralnych wymogów, konwencji i nacisków, zniekształca prawdziwego człowieka, który jest tym, kim naprawdę jest, jedynie w domowym zaciszu, albo najlepiej w samotności. Tak jak fakty chcielibyśmy oderwać od fikcji, tak i tutaj życie prywatne miałoby istnieć z dala od życia publicznego, które je zniekształca i odziera z autentyczności i prawdy. Cóż, gdyby tak było, gdybyśmy rzeczywiście żyli w dwóch różnych, niezbieżnych światach, ludzka egzystencja byłaby straszną udręką. >

www.luminarium.org

Sir Walter Raleigh, ścięty w 1618 r.

Egzekucja Sir Waltera Raleigha


4 magazyn literacki książki w tygodniku 17 | 25 kwietnia 2010

Cień biografa

>>MICHAŁ PAWEŁ MARKOWSKI

jest profesorem na Wydziale Polonistyki UJ oraz Hejna Family Chair in Polish Language and Literature na University of Illinois w Chicago. Dyrektor artystyczny Międzynarodowego Festiwalu Literatury im. Josepha Conrada. Ostatnio opublikował podręcznik „Polska literatura nowoczesna. Leśmian, Schulz, Witkacy” oraz zbiór esejów „Życie na miarę literatury”.

Reklama

ŻYCIE ODKRYWANE > Życie publiczne nie zaczyna się jed-

Do czasu opublikowania drugiego tomu „Dziennika” Jarosława Iwaszkiewicza, a więc nak z chwilą, gdy zaczynamy przemawiać w świetle reflektorów lub na łamach gazet. Nasze życie krzyżuje się do momentu upublicznienia przez jego spadZaczyna się z chwilą, gdy zaczynamy rozkobierców prywatnych zapisków w integralz innymi, mawiać z innymi ludźmi (a nawet sami ze nym kształcie, żaden biograf nie śmiał pisać sobą), gdy zachowujemy się wedle pew- zapożycza się u nich, kradnie użyteczne obszernie o jego homoseksualizmie, choć nych (akceptowanych przez innych i niebyła to sprawa publicznie wiadoma. Kiedy narzędzia, naśladuje obce wzory, akceptowanych przez drugich) reguł, gdy romans z Jerzym Błeszyńskim był prywatny, oszukujemy samych siebie co do znaczenia wycieka poza granice, któreśmy sami a kiedy publiczny? Co zmienia sam fakt, że Iwaszkiewicz o tym romansie (i żałobie po swojego postępowania i przekonujemy inustanowili, wyślizguje się naszemu nych, że postępujemy właściwie. nim) pisze, nadając mu staranną formę? Czyż Jeżeli człowiek jest zwierzęciem kul- uchwytowi. Nasz, naprawdę nasz, gejowska (jak i heterycka) miłość nie staje turowym, to także w najintymniejszych się publiczna w momencie, w którym otrzyjest jedynie wzór, za pomocą którego swoich zachowaniach jest istotą publiczną muje literacką formę? A czy nie otrzymuje tej i na agorę wkracza na długo, zanim tam te wszystkie niewłasne klocki układamy. formy w momencie, w którym się pojawia? rzeczywiście pójdzie. Jest też jednak odIwaszkiewicz wyprzedza tu ruch swojego wrotnie: w swoich najbardziej publicznych biografa, podsuwa mu gotowe wzorce narrazachowaniach człowiek wystawia na widok swoją prywatność, mości cyjne, choć nie chce za życia widzieć, jak ktoś inny opisuje to, co opisał się wśród ludzi ze swoją „swojskością” i dzięki temu może w ogóle najlepiej sam. Może jednak zastrzec otwarcie sejfu z dziennikiem i to jest gest, który należy uszanować. cokolwiek z kimkolwiek zrobić. Ścisły podział na życie prywatne i publiczne opiera się na założeniu, że człowiek jest kim innym, kiedy jest w gronie swoich bliskich, kim Jak w życiu innym zaś, gdy wkracza we wrogie mu środowisko. Zakłada także, że należy chronić swoją prywatność przed obcymi, którzy mając dostęp Można schować papiery w sejfie i zakazać legalnego dostępu do nich. do skrytego życia, z konieczności muszą zadać mu gwałt. Każdy ma do tego pełne prawo i prawo to powinno być bezwzględnie przestrzegane. Życie jednak nie składa się z pilnie strzeżonych dokuPowiem wyraźnie: i ja nie lubię, gdy mi się nieproszeni goście zwalają do domu. I ja nie cierpię, jak ktoś, kogo nie znam, wypowiada się na mentów i dlatego nie można zakazać nikomu dostępu do czyjegoś życia, temat mojego życia. Żyjemy jednak w świecie, w którym granica między bo jest to zwyczajnie niemożliwe. Biograf to interpretator ludzkiej egzypublicznym a prywatnym nie jest ustalona raz na zawsze, lecz podlega stencji, która bez wysiłku rozumienia ze strony innych ludzi pozostałaby nieustannemu przedefiniowywaniu i nie zawsze przebiega tam, gdzie bezsensowna. A że jedni robią to lepiej, drudzy gorzej? Jak w życiu: nie się spodziewamy. Nie mówię, że granica ta nie istnieje. Mówię jedynie, mówcie, że każdy rozumie, dlaczego nie śpicie w nocy.   że należy zdać sobie sprawę z kłopotów, jakie sprawia jej utrwalanie. MICHAŁ PAWEŁ MARKOWSKI


Look Photography/Beateworks/Corbis

magazyn literacki 5 książki w tygodniku 17 | 25 kwietnia 2010

Wszystkie zdrady biografa Daphne Beal: W Twoich książkach zachwycają mnie szybkie przejścia, przenikliwa obserwacja międzyludzkich interakcji – szczególnie ich aspektu psychologicznego. Przeczytałam gdzieś, że Twój ojciec był psychiatrą. Czy dzięki temu w młodym wieku miałaś świadomość filozoficznego/artystycznego/naukowego wymiaru psychologii? Czy kiedykolwiek zamierzałaś na poważnie zająć się tą dziedziną?

Janet Malcolm: Nie, nigdy nie chciałam się zajmować psychologią. Jako dorastająca dziewczyna nie przywiązywałam zbyt dużej wagi do zawodu ojca. Zresztą on sam również nie angażował się przesadnie w to, co robił. Przez wiele lat sprawował funkcję ordynatora na oddziale psychiatrii Kliniki Biura Weteranów. Uwielbiał naturę, literaturę i sport. Był również niezwykle utalentowanym pisarzem komediowym. Niestety pisał po czesku, a czeski dowcip jest trudny do przełożenia. Nie chcę przez to powiedzieć, że ojciec nie wyróżniał się jako psychiatra (i neurolog – to jego druga specjalizacja). Po prostu podchodził do swojej pracy – inaczej niż inni psychiatrzy w tamtym okresie – z ożywczą bezceremonialnością. Mój tekst „Lustro weneckie”, o terapeucie rodzinnym Salvadorze Minuchinie, ma ścisły związek z moim ojcem. Opowiedzieć ci o tym? Pewnie, interesują mnie historie rodzinne i ich wpływ na ludzi.

Pod koniec lat 70. rzuciłam palenie i oczywiście nie mogłam pisać. Postanowiłam zająć się tym, co w „New Yorkerze” nazywano „długim kawałkiem faktograficznym”, wymagającym wielu miesięcy pracy reporterskiej. Doszłam do wniosku, że przygotowania zajmą mi tak dużo czasu, że kiedy je skończę, na pewno będę już w stanie pisać bez palenia. I wtedy przypomniałam sobie historię opowiedzianą przez ojca o niezwykłym lekarzu, który leczył anorektyczki w trakcie jednej sesji – podczas lunchu z ich rodzinami. Pod koniec spotkania dziewczyny zaczynały normalnie jeść. Ojciec widział tego człowieka w akcji w szpitalu niedaleko swojej kliniki. Był pod wielkim wrażeniem jego

Janet Malcolm: Osoby, którym robi się portret, zazwyczaj nie są zadowolone z fotografii. Tak samo czują się ludzie, o których opowiadamy – w najlepszym wypadku mają poczucie, że zostały pokrzywdzone albo całkowicie zdradzone.

Twoją książkę „Dziennikarz i morderstwo” otwiera zdanie o nieuchronnej zdradzie, której na rzecz prawdy dopuszcza się dziennikarz względem swego bohatera. Temat zdrady odbija się echem w wielu Twoich tekstach – chodzi o zdradę biografa wobec bohatera lub bohaterki; protegowanego wobec mentora; fotoreportera wobec fotografowanej postaci (od razu przychodzi do głowy Diane Arbus); Gertrudy Stein wobec Żydów, którzy ją otaczali etc. Czy mogłabyś skomentować ten stale powracający motyw?

Nie zawsze jest tak, że końcowy efekt tej niemiłej profesji jest nieżyczliwy. Są zdjęcia, na których postaci wyglądają po prostu pięknie, są biografie, których bohaterowie wypadają wprost świetnie. Swego czasu pisałam o Czechowie, o którym nie sposób powiedzieć niczego naprawdę złego. Paru jego biografów próbowało, ale ponieśli sromotną klęskę. Nie jestem pewna, czy dobrze rozumiem twoje drugie pytanie. Czy mogłabyś je zadać w nieco prostszy sposób? (Czytam właśnie „Jak powstawali Amerykanie?” Gertrudy Stein, przez co mam kłopoty ze zrozumieniem zdania, które nie jest proste i które nie zostało powtórzone sto razy).

silnej osobowości. Nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby w tak entuzjastyczny sposób mówił o jakimkolwiek psychiatrze. Podjęłam decyzję, że zrobię z tego człowieka, Minuchina, bohatera mojego tekstu. Przez wiele miesięcy jeździłam pociągiem do Filadelfii, gdzie Minuchin miał klinikę i gdzie obserwowałam, jak uczy grupę młodych psychiatrów tego, co nazywał steatralizowaną terapią rodzinną. Gdy przyszedł czas na pisanie, uświadomiłam sobie, że mogę to robić bez palenia. To był mój pierwszy długi kawałek faktograficzny. Okazało się, że to rodzaj pisania w sam raz dla mnie.

Nie zamierzałam podejmować tematu zdrady, ale pisząc o dziennikarstwie, biografii czy fotografii, ciągle na niego trafiałam. Każda z wymienionych profesji daje niewyobrażalną władzę nad człowiekiem. Nie chodzi tylko o to, że osoba wykonująca jeden z tych zawodów korzysta z tej władzy lub jej nadużywa. Wspomniane dziedziny posiadają coś w rodzaju wewnętrznego potencjału nieżyczliwości. To nie tylko Diane Arbus, która zdradza bohaterów swoich zdjęć. Osoby, którym robi się portret, zazwyczaj nie są zadowolone z fotografii. Tak samo czują się ludzie, o których opowiadamy w gazetach i magazynach – w najlepszym wypadku mają poczucie, że zostały pokrzywdzone, a czasem nawet, że je całkowicie zdradzono.

Tak naprawdę to proszę o poradę. Ogromną trudność sprawia mi przechodzenie od tej ludzkiej relacji, która zawiązuje się podczas wywiadu, do postawy krytycznej, którą muszę przyjąć później. Ponieważ Czechow należy do zdecydowanej mniejszości, o której nie można powiedzieć niczego złego, i ponieważ sprzeczności w ludziach należą do ich najciekawszych właściwości, pisarz musi opuścić intymne miejsce wywiadu (lub badania) i przyjąć bardziej obiektywną perspektywę. Często odczuwam to jako niemal bolesną zdradę. Chciałabym się dowiedzieć, jak Ci się udaje przejść z roli łagodnego wywiadowcy do roli autorytarnego pisarza?

hhh

Ile lat trwała Twoja kariera pisarska, kiedy się to wydarzyło? Czy wybór Minuchina miał wpływ na to, jak później wybierałaś inne tematy?

Kiedy powstało „Lustro weneckie”, pisałam już od 10 lat, głównie recenzje książkowe, eseje o fotografii i drobne teksty o sztuce dekoracyjnej. Ale nigdy wcześniej nie zajmowałam się reportażem. Bohaterów moich tekstów dziennikarskich znajduję w dużej mierze tak samo, jak znalazłam Minuchina. Dowiaduję się lub czytam o kimś, ewentualnie ktoś pisze do mnie. Moja książka „Zbrodnia Sheili McGough” zrodziła się z listu od pewnej kobiety, która uznała, że zainteresuje mnie jej historia (trafiła do więzienia za zbrodnię, której nie popełniła). Każdy dziennikarz dostaje mnóstwo podobnych listów, ale w tym było coś niezwykłego, dlatego odpisałam.

Będąc zaangażowaną w jedną z tych niemiłych profesji, jak godzisz tę „nieżyczliwość” gotowego tekstu z budowaniem zaufania między Tobą a Twoim bohaterem? Czy z chwilą, w której kończysz tekst, zaczynasz myśleć o tej osobie w inny sposób niż wtedy, gdy z nią rozmawiałaś?

Odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi: nie da się tych rzeczy pogodzić. Na tym polega moralny kłopot z dziennikarstwem. Przy czym dziennikarze czy biografowie nie proszą ludzi o kredyt zaufania – nie muszą. Oni sami im go dają. Skwapliwie opowiadają swoje historie, nie zdając sobie sprawy, że kiedy to robią, nie stają się przezroczyści.

Pisałam o tym w książce „Dziennikarz i morderstwo”, ale nie udało mi się wyczerpująco uchwycić tego problemu. Ciekawe jest to, co mówisz o chwilowej identyfikacji dziennikarza czy biografa z bohaterem czy bohaterką ich tekstu. Jesteś powieściopisarką, więc masz pewnie większą zdolność do tego rodzaju skoków wyobraźni. Ale ja nie potrafię tworzyć fikcji, więc zapewne nie potrafię być tak empatyczna. Przy czym wygląda na to, że nie ma to żadnego znaczenia dla osoby, o której piszę. Zawsze liczy na moją empatię, a potem czuje się zdradzona, gdy dociera do niej, że to, co napisałam, nie przystaje do tego, co powiedziała.

>


6 magazyn literacki książki w tygodniku 17 | 25 kwietnia 2010

ŻYCIE ODKRYWANE

Wszystkie zdrady biografa ment: „Spotkanie z dziennikarzem zdaje się wywierać na bohatera równie regresywny wpływ, co spotkanie z psychoanalitykiem. Bohater staje się w pewnym sensie dzieckiem pisarza, traktując go jak pobłażliwą, wyrozumiałą i wybaczającą matkę. Ma nadzieję, że to właśnie ona będzie autorką książki. W rzeczywistości jednak książka pisana jest przez surowego, wszechwładnego i karzącego ojca”. Wracając do twoich obaw o brak ciągłości między przyjemną atmosferą wywiadu a chłodem towarzyszącym aktowi pisania – to jest ogromny problem, którego nie sposób rozwiązać. Gdy przechodzisz z roli łagodnego wywiadowcy do roli autorytarnego pisarza, popełniasz – jak zresztą każdy dziennikarz – moralne przestępstwo. Masz reputację pisarki niezwykle wymagającej dla swoich bohaterów, twardej dziennikarki i biografistki. Ten rygor zachwyca jednych czytelników, u drugich wywołuje natomiast poczucie dyskomfortu. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek miałaś wrażenie, że na recepcję Twoich książek ma wpływ fakt, że jesteś kobietą?

Nie mam pojęcia, czy ludzie, którzy nie przepadają za moimi tekstami, nie lubią ich właśnie dlatego, że widzą we mnie twardą i niemiłą kobietę. Wydaje mi się to niedorzeczne. Mam wrażenie, że jestem zwyczajną i niegroźną osobą. Ale sposób, w jaki inni postrzegają twój pisarski wizerunek, jest całkowicie niezależny od ciebie. Narratorka moich reportaży nie jest tą samą osobą, co ja – jest bardziej elokwentna i ma do powiedzenia inteligentniejsze rzeczy niż ja zazwyczaj. Potrafię sobie wyobrazić, że czasem jest nieznośna. Ale ona także wiedzie żywot niezależny ode mnie. Jeśli chodzi o sposób prowadzenia wywiadu, to – mówiąc trochę w stylu Stein – można zminimalizować poczucie, że nie jest się wystarczająco bezpośrednim, będąc trochę bardziej bezpośrednim. Należy zdusić w sobie pokusę mówienia miłych rzeczy. Trzeba pamiętać, że osoba powie to, co chce powiedzieć, niezależnie od tego, co ty powiesz lub czego nie powiesz. Nie można, rzecz jasna, cały czas trzymać gęby na kłódkę, ale należy ją trzymać na kłódkę przez większość czasu. Jeśli zapada cisza, pozwól ją przerwać osobie, z którą rozmawiasz. Nawiasem mówiąc, uważam, że to „kobiece zachowanie”, o którym wspomniałaś, nie jest charakterystyczne jedynie dla dziennikarek. Dziennikarze potrafią być równie przymilni, ulegli, uprzejmi i skorzy do żartów.

hhh Co skłoniło Cię do napisania biografii Gertrudy Stein i Alicji B. Toklas?

Natknęłam się na Stein, kiedy „New Yorker” poprosił mnie o przygotowanie czegoś na temat jedzenia. Postanowiłam napisać o książce kucharskiej Alicji B. Toklas. Ponowna lektura rozdziału, w którym Toklas opowiada o tym, co gotowała podczas niemieckiej okupacji we Francji, sprawiła,

Beowulf Sheehan/ZUMA Press/forum

> W książce znajduje się taki oto frag-

pochodzeniu, nie wspominając o homoseksualnym związku? Mój dłuższy tekst powstał po krótszym kawałku zdającym sprawę z podjętej przeze mnie próby przyrządzenia wyszukanego dania z serc karczochów, szparagów i cielęcej grasicy (niestety szparagi zapadły się w sercach karczochów, podczas gdy powinny w nich tkwić na sztorc podtrzymywane przez grasicę i sos beszamelowy). Więcej przyjemności daje pisanie o słynnych, nieżyjących postaciach, czy o żyjących?

>>Janet Malcolm jest jedną z najwybitniejszych amerykańskich

dziennikarek i biografistek. Urodziła się w Pradze, jej rodzice wyemigrowali do USA, gdy miała 5 lat. Od wielu lat mieszka i pracuje w Nowym Jorku. Jest redaktorką pisma „The New Yorker”, na którego łamach ukazywały się jej najsłynniejsze teksty.

Duży rozgłos przyniósł jej proces z amerykańskim psychoanalitykiem Jeffreyem Massonem, który pozwał Malcolm za rzekome przekręcenie jego słów w książce „W archiwum Freuda”. Autorka przytoczyła seksistowskie wypowiedzi Massona, ale nie potrafiła udowodnić prawdziwości swej relacji, ponieważ notatniki, w których je zanotowała, zaginęły. Liczne procesy, które ciągnęły się przez dekadę (1984–1994), zakończyły się zwycięstwem Malcolm. Dwa lata później odnalazły się również notatki, które ostatecznie potwierdziły jej wersję wydarzeń. Jej biografie „Milcząca kobieta: Sylvia Plath i Ted Hughes” oraz „Dwa życia: Gertruda i Alicja” (obydwie ukazały się po polsku) spotkały się z bardzo dobrym przyjęciem ze strony czytelników i krytyków. Chwalono ją za niezwykłą wnikliwość i niespotykaną umiejętność krytycznej analizy materiałów biograficznych. Należy do tych pisarek, które wiele miejsca poświęcają namysłowi nad etycznymi aspektami pracy dziennikarza i biografa. W książce „Dziennikarz i morderca” napisała tak oto: „Każdy dziennikarz, który nie jest zbyt głupi, żeby zauważyć, co się dzieje, wie, że to, co robi, jest moralnie nie do obrony”.

że zaczęłam się interesować wojennymi losami obu pań. Mój egzemplarz książki kucharskiej jest pokryty plamami, które świadczą o tym, że wykorzystywałam książkę także do celów kulinarnych. Na marginesach znajdują się notatki, a w tekście podkreślenia, które świadczą o tym, że pewnymi fragmentami (przesyconymi zgryźliwym snobizmem) rozkoszowałam się jako młoda – równie zgryźliwa i snobistyczna – czytelniczka. Jednak rozdział o okupacji jest doskonale czysty, jakby został pominięty w lekturze. Toklas opowiada w nim o latach hitlerowskiej okupacji, które spędziły ze Stein w regionie Bugey, na południowym wschodzie Francji. Uderzyła mnie pokrętność tego fragmentu. Zaczęłam sobie zadawać pytania. Jak dwóm podstarzałym lesbijkom i Żydówkom udało się przetrwać w okupowanej Francji? Dlaczego zostały w Europie zamiast wrócić do Stanów Zjednoczonych? I dlaczego Toklas nie zająknęła się nawet jednym słowem o ich żydowskim

Wszystko zależy, o które nieżyjące i żyjące osoby chodzi. Skoro już mowa o żyjących bohaterach, jaki wpływ miał proces z Massonem na sposób, w jaki wybierasz teraz kolejne tematy? Jestem ciekawa, skąd wiesz, że dany temat jest dobry i satysfakcjonujący – z jednej strony stanowi wyzwanie, z drugiej daje przyjemność.

Do tej chwili byłaś jedyną osobą, która nie zapytała mnie o Jeffreya Massona. Myślę, że tak czy inaczej niemożliwe jest pozostawienie tego tematu na boku. Jeśli dobrze rozumiem, pytasz o to, czy pozew, jaki Masson złożył przeciwko mnie, sprawił, że o żyjących ludziach piszę z większą ostrożnością niż o nieżyjących. Odpowiedź brzmi: nie. Jednym z powodów, dla których nie poszłam na ugodę z Massonem (jak zrobili to ludzie, których pozwał wcześniej), była chęć uświadomienia wszystkim, że oskarżenie o przekręcenie jego słów jest nieprawdziwe. Rok po przegranym przez Massona procesie moja dwuletnia wnuczka znalazła w pudle na książki czerwony notes, w którym znajdowały się zapisane moją ręką jego słowa. Notatki, które zaginęły na dziesięć lat. Sędzia i tak mi uwierzył. Ale gdyby ten notatnik nie zaginął, nie byłoby żadnego procesu. Jeśli chodzi o kwestię dobrego i satysfakcjonującego tematu, to przychodzi mi do głowy sprawa, która z całą pewnością nie wiązała się z żadną przyjemnością. Chodzi o wspomnianą już książkę „Zbrodnia Sheili McGough”. Rozwikłanie tego zawiłego oszustwa, którego dopuścił się Bob Bailes, sprawiło mi wiele trudności. Nie rozwiązałam problemu, jak nie znudzić czytelnika tym, co było dla mnie tak trudne do zrozumienia. Książka nie cieszyła się popularnością. Ale mam do niej szczególny sentyment, choć być może mylę się w ocenie jej wartości. Intryguje mnie to, co powiedziałaś. Czy sentyment do tej książki ma swoje źródło w trudnościach, jakie miałaś z jej napisaniem?

Podoba mi się dziwność tej książki. Jest to być może najoryginalniejsza spośród napisanych przeze mnie rzeczy. Lubię zwłaszcza jej drugą część, w której opisuję swoją podróż na południe Stanów Zjednoczonych. Musiałam porozmawiać z różnymi dziwnymi ludźmi. I jej zakończenie, które opowiada o wycieczce do Treasure

Mountain, gdzie Bob Bailes wybudował fantastyczny kurort, a gdzie czekał na mnie spokojny późnoletni pejzaż. Podoba mi się letnia melancholia tej książki. No i, rzecz jasna, lubię samą Sheilę McGough, niezwykłą i niezwykle smutną osobę. Cieszę się, że mogłam skorzystać z doświadczenia, które zgromadziłam jako osoba broniąca się przed oskarżeniem. Bez tej wiedzy na temat prawa i prawników, nie byłabym w stanie napisać tej książki.

iiPo przeczytaniu wywiadu Janet Malcolm przesłała następującego maila:

Przeczytałam całą rozmowę w taki sposób, w jaki spogląda się na fotografie, które nas przedstawiają. Mam wrażenie, że poza jednym miejscem wypadłam całkiem w porządku. Ale ten wyjątek jest bodaj najciekawszym fragmentem wywiadu. Chodzi o miejsce, w którym pytasz mnie o proces z Massonem. Do tej chwili atmosfera naszej rozmowy była bardzo przyjacielska, a nawet konspiracyjna. Potem uległa ochłodzeniu. Zrobiłam niemiłą uwagę i zaczęłam się absurdalnie bronić. Na obronę mojego obronnego odruchu mogę powiedzieć, że przez długi czas błędnie zakładałam, że wszyscy mają świadomość fałszywości oskarżeń, jakie Masson wysuwał pod moim adresem. Teraz, kiedy już wiem, że na każde oskarżenie trzeba natychmiast odpowiadać, odruchowo reaguję na oskarżenia, których od lat nikt już nie formułuje. Ale najciekawsze w tym fragmencie naszej rozmowy jest to, że stanowi on ilustrację owego poczucia zdrady, które nas opada, gdy uświadamiamy sobie, że dziennikarz pisze naszą historię. W mojej wersji historii mojej kariery pisarskiej nie wspomniałabym o Massonie ani słowem. Ale twoja wersja – i wersja każdego dobrego dziennikarza – przypisałaby mu znaczącą rolę. Proces rzeczywiście miał miejsce, a moje życzenie, by pozbawić go jakiegokolwiek znaczenia, nie powinno mieć wpływu na ciebie. Moja irytacja wywołana twoim naturalnym i nie skrywającym złych intencji pytaniem pokazuje bardzo dobrze, że nawet dziennikarze i biografowie nie są wolni od próżności i złudzeń, które wywiady wywołują u ich bohaterów.  h Przełożył Grzegorz Jankowicz

iiPełna wersja wywiadu ukazała się

kalifornijskim magazynie „The Believer”.

>>Daphne Beal jest amerykańską

powieściopisarką i dziennikarką, autorką powieści „In the Land of No Right Angels” (2008). Publikuje m.in. w „Vogue”, „McSweeney’s” oraz „London Review of Books”. Mieszka w Nowym Jorku.


magazyn literacki 7 książki w tygodniku 17 | 25 kwietnia 2010

Bowers Museum of Cultural Art/CORBIS

Nigeryjska maska Igbo

Czy można napisać dziś biografię bez głębokiego poczucia,

zwierzyć, niż fałszywie się wykręcać. Do tej pory w opowiadaniu historii życia Orlanda dokumenty – tak prywatne, jak i historyczne – pozwalały sumiennie wypełnić pierwszą powinność każdego biografa, który powinien dokładać wszelkich starań, nie rozglądając się na boki, by dotrzeć do niezatartego śladu prawdy i nie dopuścić, by uwagę jego odwróciły kwiaty, nie zważać na cienie, posuwać się naprzód i naprzód, konsekwentnie, aż dobrnie do chwili, gdy ciężko spoczniemy w grobie, a ponad naszymi głowami wyryty zostanie napis finis. Teraz jednak dochodzimy do epizodu leżącego dokładnie w poprzek naszej ścieżki tak, że nie można go ignorować. A jednak nie sposób jasno go przedstawić, tak jest mroczny, okryty tajemnicą i nieudokumentowany”. (Przeł. Władysław Wójcik)

że ukaże ona zaledwie jeden z możliwych profili jej bohatera, a być może pokaże tylko samą siebie, własne mechanizmy i własną poetykę?

B

iografia to gatunek niemożliwy. Pomysł, że czyjeś życie, a nawet jego fragment, można przełożyć na uporządkowaną opowieść, którą da się zamknąć w kilkuset stronach druku i przeczytać w kilka godzin, wydaje się z gruntu niedorzeczny. Znacznie bardziej niedorzeczne jest jednak przekonanie, że w jakiejkolwiek narracji można oddać coś, co z braku precyzyjniejszych słów nazwiemy pełną prawdą o człowieku. Prawda ta, czyli odpowiedź na pytanie, kim jest lub kim był bohater biografii, jest bowiem niejednorodnym i mnogim procesem z nieograniczoną liczbą zmiennych, a tożsamość bohatera – niestabilną wiązką migotliwych cech. Każda biografia domaga się kolejnej, uzupełniającej i modyfikującej ją biografii, jest bowiem już na starcie projektem niespełnionym, który razi lukami, opustkami i chronicznym niedomiarem. Raczej zakreśla kręgi wokół pustych, leżących odłogiem pól, niż je pokrywa gęstymi skibami. Kto dziś zresztą gotów byłby sprowadzić człowieka, z jego zawsze złożoną, zmienną i niejednoznaczną historią, do predykatu i przydzielić mu definicyjną formułę, odpowiadając na pytanie: kim był? Choć wiemy, że od tego pytania uciec nie sposób, zdaje się ono pytaniem źle postawionym, na które nie można udzielić odpowiedzi. Zgoda, nie byłoby literatury bez tego pytania. Ale też nie byłoby literatury, gdyby taka odpowiedź była możliwa. Bo literatura całym swoim istnieniem udowadnia, że człowiek zawsze wymyka się przedstawieniu.

O niemożliwości biografii była przekonana Virginia Woolf, a jej sądy na ten temat powinniśmy rozpatrywać z należną uwagą: była bowiem córką wybitnego biografa, redaktora monumentalnego „Słownika biografii narodowej”, oraz bliską przyjaciółką Lyttona Stracheya, autora przełomowych dla współczesnej biografistyki „Ludzi epoki Wiktorii”. Sama Woolf napisała jedną stosunkowo tradycyjną biografię – zaprzyjaźnionego z nią malarza i krytyka sztuki Rogera Frya, ale, co dla nas ważniejsze, była też autorką dwóch znakomitych parodii tego gatunku: ekscentrycznej biografii Flusha, psa wiktoriańskiej poetki Elizabeth Barrett Browning, oraz powieści „Orlando”, historii o życiu tytułowego bohatera, który zmienia płeć i żyje przez trzy stulecia. Tę literacką fantazję autorka opatrzyła podtytułem „biografia”, a usiłując dodać wiarogodności swojemu ewidentnie kpiarskiemu gestowi, dołączyła do tekstu naukowe oprzyrządowanie: indeks osób i historyczne ilustracje. W tej właśnie powieści znajdziemy najciekawsze bodaj uwagi Woolf na temat sztuki biografii. Snując swoją opowieść o Orlandzie, Woolf dociera do chwili, w której bohater zasypia i śpi przez dni siedem, a po przebudzeniu jest jakby kimś innym, osobą tajemniczo odmienioną: „W tym momencie biograf staje twarzą w twarz z trudnością, z której być może lepiej będzie szczerze się

Palec biografa jerzy jarniewicz

Ciekawy to fragment, świadczący, że Woolf miała głęboką świadomość kłopotliwego statusu biografii. Najpierw przywołuje więc powszechne przekonanie o pracy biografów, którego naiwności nie osłabia fakt, że sam twórca angielskiej biografistyki, Samuel Johnson, uznał „dosłowną, nieudrapowaną prawdę” za czynnik odróżniający biografie od innych gatunków literackich. Zgodnie z tym pokutującym do dzisiaj, prostodusznym przekonaniem, zadaniem biografa jest podążać ścieżką „do niezatartego śladu prawdy” i nie zbaczać z niej choćby o krok. Po odpowiedzialnym biografie oczekuje się, że będzie konsekwentnie wiązał wydarzenia w łańcuchy przyczynowo-skutkowe i porządkował je w miarę chronologicznie, tak by wyznaczyły linię ciągłą, kończącą się w miejscu, w którym znajdują kres wszystkie żywoty. Zadanie to biograf powinien wypełniać nie tyle jak utalentowany pisarz, ile jak sumienny badacz: studiując dokumenty, przeprowadzając wywiady, odwiedzając miejsca związane z życiem bohatera. I oto zdarza się coś, co psuje szyki tak uporządkowanej pracy biografa, trafia on bowiem na dywersyjną chwilę w życiu bohatera, której nie da się włączyć w dotychczasową narrację, bo ją ta chwila złośliwie od środka rozsadza, a mówiąc słowami Woolf: staje w poprzek niej. Epizod, który uniemożliwia dalszą narrację biograficzną, kłopotliwa wyrwa w opisywanym przez biografa życiu, jest zerwaniem mozolnie konstruowanej ciągłości. Doprowadza do zatrzymania czasu, gdyż z jego powodu narracja nie może się dalej rozwijać, choć sądząc po poważnych konsekwencjach, coś w tej luce musiało się bohaterowi wydarzyć. Moment, o którym pisze Woolf, to chwila przejścia procesów, będących przedmiotem zainteresowania biografa, z rzeczywistości zewnętrznej, udokumentowanej i dostępnej jego oku do świata wewnętrznego, a więc z definicji ukrytego, nieoczywistego i niedostępnego obserwatorowi. Tak jak w życiu bohatera pojawiają się wyrwy i luki, owe chwile kilkudniowego snu, których nie można wytłumaczyć, tak w dokumentach, na które w swoich poszukiwaniach trafia szczęśliwym zbiegiem okoliczności biograf, a które, mamy nadzieję, wyjaśnią nieznane dotychczas fragmenty życiorysu, znajdują się dziury, białe plamy, ślady mijającego czasu. W „Orlando” sparodiowany przez Woolf biograf zwierza się z tej trudności: „Właśnie wtedy gdy myśleliśmy, że wyświetlimy tajemnicę, która nie dawała spokoju historykom przez wieki, napotykaliśmy w manuskrypcie dziurę wystarczająco dużą, by włożyć w nią palec. [...] niezbędne były spekulacje, snucie domysłów, a nawet uciekanie się do wyobraźni”. >


8 magazyn literacki książki w tygodniku 17 | 25 kwietnia 2010

Palec biografa

ŻYCIE ODKRYWANE

> Pani raczy żartować, pani Woolf! Wyobraźnia

zepchnięta na margines i dozwolona tylko w ostateczności? A do tego rzecz niemal wstydliwa, z której trzeba się biografowi tłumaczyć? Nie, ten przymiot ludzkiego umysłu pełni w biografii rolę pierwszoplanową – wyobraźnia to, obok pamięci, duch każdej biografii. To ona pozwala z nieprzebranego i chaotycznego strumienia wydarzeń wybrać te, które pod jakimś względem wydają się najciekawsze, a potem nanizać je na nić opowieści, zaś luki między nimi wypełnić tak, by całość zalecała się ciągłością i konsekwencją, a tym samym sprawiała wrażenie, że kryje w sobie sens lub ku niemu dąży. Długie chwile snu bohaterów biografii, po których budzą się oni odmienieni, podobne do dziur w manuskryptach, w które biograf może co najwyżej włożyć palec, uaktywniają wyobraźnię jako zdolność twórczą, bez której żadna biografia nie byłaby możliwa. Tymczasem Woolf przybierając pozę naiwnego czytelnika, z podejrzliwością odnosi się do wyobraźni, a wzmiankę o niej poprzedza przysłówkiem „nawet”, jakby wyobraźnia była najmniej oczekiwanym gościem w biografii, oddającej faktom bałwochwalczy hołd. Nie bez powodu opowiadam tutaj o „Orlando” Woolf, a więc o dziele fikcji i jawnym tworze wyobraźni, które tylko podaje się za biografię. W tym podszytym parodystyczną intencją gatunkowym melanżu Woolf wykazuje bowiem coś, co dziś stało się już komunałem, a mianowicie nierozdzielność biografii od literatury pięknej, zasadniczą tożsamość pisarstwa biograficznego, któremu przyświecać ma ideał obiektywności, z pisarstwem twórczym, w którym główną rolę odgrywają wyobraźnia i dynamika figuratywnego języka. Jak bardzo współczesne było myślenie Woolf o niemożliwości – rozumianej tradycyjnie – biografii, potwierdzają o kilka dziesięcioleci późniejsze „biografie” Rolanda Barthes’a fragmentaryczne, nieciągłe żywoty Sade’a i Fouriera czy jego własna biografia, które poza wszystkim innym miały ilustrować przekonanie autora o niedorzeczności tego gatunku. Barthes odnosił się krytycznie do samej idei biografii, gdyż wierzył, że tożsamość jednostki ulega ciągłej dezintegracji, rozkłada się na mnogość czynników, a życie charakteryzuje nieciągłość i odśrodkowa dynamika.

Biografia, roszcząc sobie pretensje do obiektywności i do szczególnego związania ze swoim przedmiotem, oceniana tradycyjnie przez pryzmat zakładanej korespondencji słowa i rzeczy, jest tymczasem silnie skonwencjonalizowana, sztuczna, ma swoją skrywaną pod pozorem naturalności poetykę. Na wiele lat przed Haydenem White’em Barthes pisze w 1967 r. „Dyskurs historii”, będący de facto wstępem do poetyki pisarstwa historycznego, a więc i poniekąd do biografistyki, w którym stwierdza, że „w dyskursie tym proces znaczenia zmierza do wypełnienia sensu historii: historyk to ten, kto gromadzi nie tyle fakty, ile raczej signifiants, opowiada o nich, tzn. organizuje je, aby ustanowić sens pozytywny i wypełnić pustkę czystej serii” (przeł. Adam Rysiewicz i Zbigniew Kloch). Możemy bez przeszkód w miejsce słów „historyk” i „historia” podstawić „biograf” i „biografia”. Biograf wypełnia pustkę czystej serii – nie faktów, bo te są już obciążone znaczeniem, ale

Z przekonania o niemożliwości biografii wyrastają dwie biograficzne książki Janet Malcolm, znanej amerykańskiej dziennikarki, a więc adeptki szkoły uczącej poszanowania dla faktu.

potencjalnie tylko znaczących zdarzeń. Zauważmy, jak blisko stąd do wyrażonej przez Woolf intuicji o dziurach w życiorysie, w które biograf może co najwyżej włożyć palec, zanim – już jako pisarz – zapełni je dzięki spekulacji i sensotwórczej pracy wyobraźni. Z przekonania o niemożliwości biografii wyrastają dwie biograficzne książki Janet Malcolm, znanej amerykańskiej dziennikarki, a więc adeptki szkoły uczącej poszanowania dla faktu. Chodzi mi tu o jej znakomite, przełożone na język polski biografie: „Milcząca kobieta. Sylvia Plath i Ted Hughes” (1994) oraz „Dwa życia. Gertruda i Alicja” (2007). Jej bohaterkami są nieżyjące już pisarki, Sylvia Plath i Gertrude Stein, a więc postaci, których przesłuchać lub podejrzeć bezpośrednio nie można, a jednocześnie kobiety, które zostawiły po sobie ważne autobiograficzne teksty – tekstów tych jednak biograf nie może wziąć za dobrą monetę, gdyż mimo eksponowanej szczerości obie pisarki więcej w nich siebie kreowały lub kamuflowały, niż odsłaniały. Stein decydując się opowiedzieć o sobie, napisała „Autobiografię Alicji B. Toklas”, w której to książce stała się przedmiotem, a nie podmiotem opisu, a własne słowa przypisała swojej życiowej partnerce. Sylvia Plath z kolei w ostatnich swoich wierszach dołączyła do szkoły konfesjonalistów, zdzierając ochronne maski i eksponując podatną na zranienia psychiczną nagość, choć jak się okazało, poetyka wyznania i widoczny na powierzchni wiersza silny autobiografizm były przede wszystkim liryczną konwencją, której Plath się pilnie uczyła – wiersze tyleż o poetce prawdy odsłaniały, ile ją mitologizowały. Janet Malcolm przystąpiła do pisania obu biografii w przekonaniu, że nie dotrze do prawdy o swoich bohaterkach ani poprzez analizę ich autobiograficznej twórczości, ani poprzez próbę empatycznego z nimi kontaktu, ale jako dziennikarka nie chciała rezygnować z tej poznawczej kategorii: obie książki miały być książkami zbudowanymi na wynikach solidnych badań, wywiadów i lektur. Malcolm nie poszła tropem innych biografów, którzy, pamiętając o niedostępności prawdy, zamienili biografie w jawne fikcje – jak Emma Tennant, która o małżeństwie Hughesa i Plath napisała powieść. Malcolm wyciąga konsekwencje z faktu, że nasza wiedza o Stein, Toklas i Plath bierze się już nie z rozmów z nimi, ale głównie z przeczytanych o nich książek: jest to wiedza zapośredniczona, wtórna i cudza. W „Dwóch życiach” nie próbowała więc dotrzeć do ludzi pamiętających Alicję czy Gertrudę, ale dotarła do ich biografów i krytyków zajmujących się ich twórczością. Podobnie postąpiła w „Milczącej kobiecie” – umawiała się na spotkania z biografami Plath. Pisała więc biografie drugiego stopnia, biografie biografii, czy raczej opowieści, których bohaterkami nie były wymienione w tytułach pisarki,

ale ich biografie. W „Dwóch życiach” Malcolm długo opowiada, na przykład, jak poznała i zaprzyjaźniła się z wybitnymi badaczami życia i twórczości Stein: z Ullą E. Dydo, Edwardem M. Burnsem i Billem Rice’em. W jej opowieści te trzy nazwiska specjalistów od steinologii to nie głosy relegowane do przypisów lub bibliografii, ale żywe osobowości i barwnie nakreślone postaci. Malcolm pisze o ich upodobaniach, śmiesznostkach, wyglądzie, opowiada o wspólnie spędzonych chwilach i rozmowach. Jej biografię, pod nieobecność Stein i Toklas, zaludniają biografowie. W „Dwóch życiach” pojawia się też inny ciekawy metabiograficzny wątek. Otóż pod koniec książki Malcolm opowiada o swoich próbach spotkania się z Leonem Katzem, historykiem literatury, który przeprowadził z Alicją Toklas ważny wywiad, a potem wszedł w posiadanie jej zapisków, które, jak można mniemać z opublikowanych przez niego artykułów, zawierają rewelacyjne, a nieznane dotychczas badaczom fakty. Nic dziwnego więc, że Malcolm uznaje planowane spotkanie z Katzem za „konieczny przystanek na drodze prowadzącej w głąb duszy Stein”. Katz jednak pod jakimś pretekstem na umówione spotkanie nie przyjeżdża, a biografka po jakimś czasie dostaje od niego wiadomość, że badacz ten nie udostępni jej zapisków ani nawet nie podzieli się wiedzą o zawartych w nich faktach – przed opublikowaniem własnej książki o Stein i Toklas. Ba, zakazuje wręcz Malcolm cytowania jego ogólnie dostępnej pracy doktorskiej. Wiedza ta do niego należy, ujawnianie jej choćby we fragmentach komuś, kto będzie chciał zawrzeć ją w swojej książce, byłoby działaniem wbrew własnym interesom. Biograficzne fakty stają się więc przedmiotem nie chronionego jeszcze co prawda prawem, ale faktycznego copyrightu: życie Toklas nie należy już do niej, a do badacza, który pierwszy dotarł do nowych faktów z jej życia. Choć początkowo Malcolm czuje rozczarowanie, a nawet złość (tak, bo w tej książce o Stein i Toklas Malcolm dużo pisze o swoich uczuciach), ostatecznie przyznaje rację Katzowi. Zgadza się na mechanizmy rządzące rynkiem biografii, na którym sama jest przecież jednym z najsilniejszych graczy. Malcolm szanuje więc decyzję Katza, choć wie, że większość autorów bez wahania opublikowałaby zasłyszane czy przeczytane historie, będące efektem cudzych odkryć, we własnych książkach, odsyłając co najwyżej czytelnika do źródła w krótkim przypisie. Rządzi nimi przekonanie, że fakty z życia osoby publicznej nie mogą być przedmiotem niczyjej własności, należą do historii, a więc nic ich nie chroni, nawet wola spadkobierców, podobnie jak nic nie chroni zdobytej kiedyś przez biografów i ujawnionej wiedzy, że Woolf była molestowana przez swoich przyrodnich braci, że Stein poróżniła się z Hemingwayem, a Toklas pod koniec życia przeszła na katolicyzm. Okazuje się tymczasem, że fakty z czyjegoś życia są jednak autorskim wytworem, nie w sensie sfabrykowania ich przez biografa, ale w tym znaczeniu, że zostały wyłuskane z morza innych wydarzeń, zorganizowane, jak mówi Barthes, i wypełnione sensem. I jako czyjś obrobiony już wytwór, jako przedmiot czyjejś własności, fakt biograficzny może przez wiele lat pozostawać nieznany szerszemu gronu czytelników, trzymany w tajemnicy przez biografa. Wiadomości o Toklas, ważnych dla każdego badacza twórczości Stein, Katz nie ujawniał przez kilkadziesiąt lat. Metabiografie literackie, jakie pisze Malcolm, świadome swojego zapośredniczonego charakteru, odpowiadające współczesnej wrażliwości i współczesnemu

Zapraszamy do słuchania programu „Pod tytułem – program o książkach i czytaniu” Romana Kurkiewicza w każdą niedzielę od 15.00 do 17.00 w tok fm


MAGAZYN LITERACKI 9 KSIĄŻKI W TYGODNIKU 17 | 25 KWIETNIA 2010

OBIE BIOGRAFIE MALCOLM, usprawiedliwiające słowa uznania, jakimi autorkę obdarzył Harold Bloom, uważam za ważny głos w toczącej się dyskusji nad statusem

KAŻDA BIOGRAFIA domaga się kolejnej, uzupełniającej i modyfikującej ją biografii, jest bowiem już na starcie projektem niespełnionym, który razi lukami, opustkami i chronicznym niedomiarem.

LI XU CHENG/REDLINK/CORBIS

rozumieniu tego, czym jest i czym może być dyskurs biograficzny, przyznają znaczące miejsce biografowi. Tak jak w translatologii oczekuje się dzisiaj od tłumacza, że przestanie się chować za przełożonym tekstem, a ujawni się i stanie się widzialny, przypominając czytelnikom, że mają do czynienia z przekładem, czyli z tekstem przefiltrowanym przez umysł i doświadczenie tłumacza – tak w biografistyce oczekuje się podobnej widzialności od biografa. O ile tradycyjnie pisane biografie przyjmują bezkrytycznie konwencję dziewiętnastowiecznego realizmu ze wszechwiedzącym, wszechobecnym i bezosobowym narratorem, o tyle Malcolm silnie wiąże ujawnianie przez siebie faktów z życia swoich bohaterek z określonym punktem widzenia, z taką, a nie inną, nacechowaną emocjonalnie perspektywą. „Dwa życia” już w pierwszym zdaniu uświadamiają czytelnikom, że mają oni przed oczyma relację konkretnej autorki: „Kiedy po raz pierwszy czytałam »Książkę kucharską Alicji B. Toklas«, w Białym Domu urzędował Eisenhower, a Liz Taylor odbiła Eddiego Fishera swojej przyjaciółce Debbie Reynolds”. To mocne otwarcie książki ustanawia jako punkt wyjścia prywatne, osobiste doświadczenie autorki: „kiedy ją czytałam”. Teraz wiemy, do kogo należy głos, który przez najbliższe 200 stron będzie nam opowiadał o Stein i Toklas. Takie zdecydowane rozpoczęcie biografii to także przypomnienie, że nie rości sobie ona pretensji do uniwersalności, ale naznaczona jest osobowością autorki i jej sposobem doświadczania świata. W drugiej części zdania Malcolm przywołuje kontekst swojej pierwszej lektury, a czyni to w pozornie nonszalancki sposób, mieszając poziomy zdarzeń, wydarzenia polityczne zestawiając z wydarzeniem z pism plotkarskich. Zakotwicza tym samym swoją książkę w konkretnym momencie historycznym, w historii publicznej i prywatnej, politycznej i towarzyskiej. Czytelnik już w pierwszym zdaniu zostaje uprzedzony, że książka Malcolm nie będzie obiektywnie odtworzonym życiorysem Gertrudy Stein i Alicji Toklas, ale prezentującym jednostkowy punkt widzenia, powstałym w określonym historycznie czasie obrazem zapośredniczonych spotkań autorki z dwiema nieżyjącymi już kobietami. Zwróćmy uwagę na jeszcze jeden aspekt omawianych tu biografii. W „Dwóch życiach” Malcolm wyraźnie interesuje jedna kwestia związana z Gertrudą Stein. Tytuł jest więc w swoim szerokim i konwencjonalnym geście mylący, bo żadna biografia nie da obrazu czyjegokolwiek życia, a co dopiero dwóch. Malcolm też nie daje pełnego, uporządkowanego obrazu życia, które kończyłoby się – jak chciała tego biografka z „Orlando” – nagrobkiem z napisem finis. Jej opowieść jest niechronologiczna, nieciągła i zapętlona, a wśród wielu możliwych pytań, które stawia sobie jako biografka, jest pytanie o stosunek Stein do okupacji hitlerowskiej, a w szczególności do Zagłady. Temu zagadnieniu poświęca Malcolm większość miejsca i czasu. Wydaje się, że wszystkie inne fakty z życia Stein ujawnione na stronach tej książki wiążą się z próbą udzielenia odpowiedzi na pytanie, co ta amerykańska pisarka żydowskiego pochodzenia mieszkająca w okupowanej Francji wiedziała o losie Żydów i jak się wobec tej wiedzy zachowywała. Odpowiedzi, co nie powinno nas dziwić, jest wiele. I są to często odpowiedzi wiarogodnie niespójne i przekonująco sprzeczne.

Maska operowa Chengdu, Chiny, 2004 r.

> JERZY JARNIEWICZ jest poetą, krytykiem literackim i tłumaczem. Członek kolegium redakcyjnego „Literatury na świecie”. Wykładowca literatury angielskiej na Uniwersytecie Warszawskim i Łódzkim.

biografistyki. Zapraszają do postawienia wielu ważkich pytań. Czy można dziś pisać biografie nieżyjących już postaci w przekonaniu, że ma się do nich dostęp, dostęp do ich myśli i uczuć, lęków i obaw, planów i pożądań, że się wie, jak wyglądały ich sobotnie poranki, lipcowe wycieczki rowerem, kłótnie z sąsiadem? Że ma się papierek lakmusowy, po którego zabarwieniu można stwierdzić, co było w życiu danej postaci grą, a co przejawem autentyzmu, albo: co nie było ani grą, ani autentyzmem, bo było być może i jednym, i drugim zarazem? Czy można pisać biografię pisarza, pomijając jego życie prywatne, jakby możliwe było oddzielenie człowieka, który pisze, od człowieka, który je, śni, kocha się, podróżuje? Czy można napisać dziś biografię bez głębokiego poczucia, że ukaże ona zaledwie jeden z możliwych profili jej bohatera, a być może pokaże tylko samą siebie, własne mechanizmy i własną poetykę? W krajach anglosaskich biografia, gatunek cieszący się wielką popularnością, przeżywa dziś okres wyjątkowego rozkwitu, wynikający paradoksalnie z uświadomienia sobie własnej, opisanej tu skrótowo niemożliwości. Odpowiedzią na tę niemożliwość jest otwarcie biografii z jednej strony na rozmaite rodzaje fikcji, z drugiej na metaliteracką refleksję. Peter Ackroyd w biografii Dickensa zamieszcza rozdziały, w których Dickens spotyka się z bohaterami swoich powieści, chodzi z nimi po ulicach Londynu i prowadzi rozmowy. Ian Hamilton pisze biografię Salingera, której powstaniu przeciwny był sam Salinger, a więc biografia zamiast opisywać jego życie i twórczość, zamienia się w historię walki biografa z pisarzem i prób uporania się z tworzonymi przez niego przeszkodami. Ted Hughes pod koniec życia decyduje się przedstawić biografię Plath, a zwłaszcza historię ich wspólnego małżeństwa, i pisze ją w cyklu wierszy „Listy urodzinowe”. Malcolm Bradbury daje satyryczny obraz współczesnych teorii literaturoznawczych w biografii fikcyjnego teoretyka o nazwisku Mensonge. Colm Toibin, swobodnie wychodząc poza udokumentowaną wiedzę, opisuje życie Henry’ego Jamesa w nagrodzonej Bookerem powieści „Mistrz”. Zauważmy na koniec, że biografie, jako gatunek literatury, będą powstawać pomimo sprzeciwów i głosów wykazujących ich inwazyjny z definicji charakter. Jak pisze Malcolm, „członkowie rodzin opisywanych osób to naturalni wrogowie biografów, podobni do wrogich szczepów napotykanych przez podróżnika”. Warto w tym miejscu zastanowić się nad losem biografii Eliota, napisanej przez Ackroyda. Ta klasyczna już pozycja, wydana wbrew woli spadkobierców poety, kończy się zdawkową informacją od autora: „Spadkobiercy zabronili mi cytowania fragmentów opublikowanych utworów Eliota, z wyjątkiem ich celowego wykorzystania w kontekście krytycznym, a także nie publikowanych utworów i korespondencji”. Od ponad ćwierćwiecza biografia Ackroyda należy do kanonu brytyjskiej biografistyki i do podstawowej bibliografii studiów nad Eliotem.

JERZY JARNIEWICZ


10 magazyn literacki książki w tygodniku 17 | 25 kwietnia 2010

agnieszka taborska

Gdyby Soupault mieszkał w Krakowie...

Nie sądzę, by często wypuszczał się poza Planty. Jako rasowy surrealista, szukałby cudowności w dobrze sobie znanych dzielnicach.

G

dyby Philippe Soupault mieszkał w Polsce, nie miałby kłopotu z wyborem miejsca. Byłby nim oczywiście Kraków. Wyobrażam go sobie, jak spaceruje po krakowskich ulicach, omijając pewne zaułki, dziwną siłą przyciągany przez inne... Niczym błądząca nad Sekwaną bohaterka jego książki „Ostatnie noce paryskie”, miałby z pewnością ulubione zakątki. Pewnie – niechętny turystom i budowlom sakralnym – unikałby Rynku, a przynajmniej jego północno-wschodniego rogu. Ale czy potrafiłby się oprzeć urokowi uliczki św. Tomasza? W jakim hotelu by się zatrzymał? Może we Francuskim – oczywiście nie z powodu nazwy, lecz atmosfery, która panowała tam jeszcze w latach 70., przed remontem. Pewnie poczułby aurę zbliżoną do tej, jaka emanowała z paryskiego hoteliku, w którym mieszkał przez osiem lat i gdzie przed nim rezydował Baudelaire. W 1914 roku w Hotelu Francuskim zatrzymał się Conrad, a że ścieżki Soupaulta przecinały się zwykle ze ścieżkami sław, więc z pewnością wybrałby ten hotel. W jakich kawiarniach co dzień by siadywał? Zapewne – tak jak w Paryżu – szukałby lokali odwiedzanych przez postacie z marginesu: prostytutki, alfonsów, awanturników. Jama Michalikowa miałaby może dlań zbyt artystyczny nastrój. Surrealizm nie przetrwał wojennych przenosin do Nowego Jorku. Regularna siatka tamtejszych ulic zniechęcała do wędrówki, a brak zwyczaju twórczego tracenia czasu w kawiarniach ucinał gałąź, na której poezja rozkwitała w Paryżu. Przeprowadzkę do Krakowa francuski surrealizm by zniósł, zaś osadzenie ruchu w katolickiej tradycji znalazłoby tu echo wdzięczniejsze niż w protestanckiej Ameryce. Pozostałby wybór trunków. Literackie bohaterki Soupaulta sączą likier miętowy. Breton swój despotyzm posuwał do narzucania koloru drinków, zlecając podopiecznym konsumpcję zielonego curaçao. Co Philippe Soupault pijałby w kawiarniach krakowskich, pozostaje w sferze domysłów... W każdym razie z pewnością włóczyłby się godzinami po Starym Mieście – zgodnie z tytułem swej najlepszej książki – wyżej stawiając wędrówkę nocną nad dzienną. Breton podzielił się z czytelnikami w „Nadji” opisem zwyczaju spacerowania co dzień około trzeciej po południu bulwarem La Bonne Nou-

profile velle. Nie miał tam, co prawda, ani nic do załatwienia, ani nikogo nie odwiedzał, lecz dziwny jakiś magnetyzm przyciągał go w to nie najciekawsze przecież w Paryżu miejsce. Bohaterowie książek Soupaulta ulegają podobnym, irracjonalnym prawom. Georgette z „Ostatnich nocy paryskich” jest w swych gustach równie konsekwentna jak Breton i Nadja. Ta ostatnia lubi X Dzielnicę. Georgette woli Pola Elizejskie i okolice Palais Royal, szerokim zaś łukiem omija bastion surrealizmu i dzielnicę Bretona, Montmartre. Wyobrażam sobie, że Soupault w Krakowie równie uporczywie powracałby pod te same, wybrane zgodnie z surrealistyczną zasadą „miejsc szczególnych”, adresy. Szukałby tam potwierdzenia istnienia wszechobecnego przypadku obiektywnego. Wierzyłby, że nic w Krakowie nie dzieje się przypadkowo, lecz wedle rządzących i tą częścią świata nieuchwytnych, magicznych reguł. Wypatrywałby spotkania z tajemniczą Nieznajomą, która mignęłaby mu z pewnością w niejednym zaułku. Nie sądzę, by często wypuszczał się poza Planty. Jako rasowy surrealista, szukałby cudowności w dobrze sobie znanych dzielnicach. Co więcej, znalazłby ją z pewnością już pierwszej nocy, bo skoro tak silnie jest wyczuwalna w naszym wieku, to co dopiero musiało się dziać w latach 20. wieku ubiegłego! Raz pewnie wyruszyłby jednak nie tylko poza Planty, lecz i znacznie dalej. Niczym bohaterowie „Ostatnich nocy...”, podjąłby próbę wyrwania się ze szponów władającego nim miasta. Zafascynowany Krakowem, spróbowałby – rzecz jasna daremnie – pokazać, że jest panem swego czasu. Ruszyłby nocą, może w towarzystwie innych poetów, poza rogatki. Odkryłby przedmieścia, dworce kolejowe i przyfabryczne magazyny. Spotkałby szemrane postacie, trochę jak z własnych książek, trochę jak z filmów René Claira. Przełamawszy strach, długo by gwarzył z podejrzanym drabem, udręczonym dźwiganiem złowieszczego wora, o którego zawartość Soupault wolałby nie pytać. Podążyłby tropem przypadkiem spotkanej prostytutki, która przemierzałaby ulice z szybkością nieprzystającą etykiecie jej profesji. Wreszcie zmęczony, przemoczony ulewą, która na pewno rozpętałaby się owej nocy, ruszyłby z powrotem. Wracałby, gnany paniką przed inwazją barbarzyńców spoza miasta wybranego. Z ulgą odetchnąłby w Krakowie i więcej go nie opuszczał. Bohater opowiadania Czechowa „Nieciekawa historia” wyznaje, że zasadniczy element jego istnienia stanowi bezsenność. Soupault mógłby się podpisać pod podobnym zdaniem. Bezsenność dręczyła go całe życie. Musiała być dlań jeszcze bardziej męcząca niż dla racjonalnego profesora z noweli Czechowa. Wyznawca wiary w moc nauki traktował kłopoty z zaśnięciem jako przejaw niedoskonałego funkcjonowania ludzkiego organizmu. Dla tropiciela onirycznej nadrzeczywistości brak snów był problemem wagi nadzwyczajnej. Miał jednak jedną dobrą stronę. Dzięki temu, że całe życie Soupault spał mniej niż przeciętny śmiertelnik, zyskiwał mnóstwo czasu. Toteż lista jego zajęć jest długa, a w encyklopedycznej notce powinno się znaleźć wiele „specjalizacji”: poeta, powieściopisarz, eseista, krytyk sztuki i filmu, scenarzysta, reporter, pamiętnikarz, dziennikarz radiowy, redaktor pism literackich, podróżnik i miłośnik jazzu. Należałoby jeszcze dodać: prekursor sztuki konceptualnej, zapowiadały ją bowiem portrety wystawione przezeń na paryskiej wystawie dadaistycznej w 1921 roku. Wśród nich portret idioty – oprawione w osiemnastowieczną ramę lustro. Świadomość wielości życiowych wątków oddaje motto pierwszego rozdziału „Ostatnich nocy paryskich”: „Wybierać, czyli się starzeć”. Chcąc jeszcze do owych wątków coś niecoś dorzucić, wspomnieć wypada o spotkaniach z historycznymi postaciami. Oto one. Spotkanie z Proustem. Gwarzył z nim o roli przypadku. Z Apollinaire’em spacerował po Paryżu. Jednorękiemu Cendrarsowi pomagał oklaskiwać wielbionego przez obu Chaplina. Z Niżyńskim sąsiadował w sanatorium. We Włoszech odwiedzał Gorkiego na wygnaniu. Z Pessoą odkrywał Lizbonę. W 1932 roku w berlińskim hotelu jechał w jednej windzie z Hitlerem. Mimo różnic poglądów przyjaźnił się

z Bernanosem. Z Beckettem tłumaczył fragmenty „Finnegans Wake”. Miłość do spacerów wzdłuż Sekwany dzielił z Ernstem i Michelem Leirisem. W swym paryskim hoteliku widywał Pablo Nerudę i Arthura Millera. W „Pierwszym manifeście surrealizmu” Breton opisał anegdotę charakteryzującą poczucie humoru Soupaulta. Otóż miał on zwyczaj pukania do drzwi pod nieznanymi mu adresami z pytaniem, czy nie mieszka tam przypadkiem Philippe Soupault. A że w Paryżu lat 20. zdarzyć się mogło prawie wszystko – i że surrealiści darzyli sobowtóry szczególną fascynacją – więc pewnie by się nie zdziwił, gdyby Philippe Soupault gdzieś mu otworzył. W „Manifeście” znalazł się też opis innej, ważniejszej przygody: powstania pierwszego w historii ruchu zapisu automatycznego. Surrealizm był pionierskim kierunkiem także dlatego, że w poważny sposób badał tematy uchodzące dotychczas bądź za tabu (jak choćby upodobania seksualne), bądź za kwestie niewarte uwagi. Do tych ostatnich należała nuda. Wyrósł z niej szereg wybitnych dzieł, wśród nich „Wieśniak paryski” Louisa Aragona. To właśnie z pustki leniwego wieczoru zrodził się pomysł odwiedzenia wymarłego o tej porze parku Buttes-Chaumont, którego oniryczny opis stanowi dramatyczną partię „Wieśniaka”. Znalazłszy się po powrocie z frontu w 1919 roku w Paryżu, Breton snuł się po dobrze sobie znanym mieście, jak zwykle szukając inspiracji w życiu ulicy. Spacerował po zaułkach Dzielnicy Łacińskiej, rozmyślając nad rolą przypadku oraz działaniem podświadomości. Wcześniej, w wojennym szpitalu, podziwiając z daleka odkrycia Freuda, próbował wykorzystywać strumień podświadomych skojarzeń do leczenia wycofanych z frontu psychicznie pokiereszowanych żołnierzy. Wałęsając się po Paryżu, nie po raz pierwszy i nie ostatni miał się przekonać o błogosławionym działaniu nudy. Znudzony bowiem brakiem zajęć postanowił doświadczyć na sobie tego, co dotychczas stosował jako metodę leczenia. Zapewne za sprawą utrudniającej mu życie megalomanii zamieszkał w stojącym naprzeciw Panteonu hotelu „Pod wielkim człowiekiem” (notabene z niego właśnie rozpocznie się wędrówka opisana później w „Nadji”). Tam też wraz z Philippem Soupaultem podjął eksperyment spisania „pukających w okno” słów i zdań, cisnących się do głowy z pominięciem racjonalnego porządku. Tak powstały „Pola magnetyczne”, które Aragon – z pewnością zazdrosny, że nie uczestniczył w ich powstaniu – nazwał dziełem „dwugłowego autora”. Choć pisane w twórczej gorączce, „Pola” wymagały od swych twórców dyscypliny. Jeśli wierzyć Bretonowi, „zamazywanie papieru” zajmowało im blisko dziesięć godzin dziennie. Niekiedy pracowali w sposób zbliżony do metody Dalego i Buñuela, redagujących scenariusz „Psa andaluzyjskiego”: zdania zapisane przez Bretona przeplatały się ze zdaniami Soupaulta, który był ponoć bardziej rygorystyczny w odrzucaniu wszelkich poprawek. Wydane niedawno facsimile „Pól” nie burzy legendy: dwa charaktery pisma stale się przenikają; zmiany w tekście są minimalne. W latach 1919–1923 Soupault redagował z Aragonem i Bretonem forum wczesnego surrealizmu, pismo „Littérature”, tytułem wykpiwające literackie snobizmy. Na jego łamach dojrzewał surrealizm i dokonywały się tak wiekopomne zdarzenia, jak przedrukowanie zapomnianej poezji Lautréamonta. Legenda głosi, że to właśnie Soupault wyszperał w księgarni Ars et Vita przy bulwarze Raspail egzemplarz „Pieśni Maldorora”. W historycznym roku 1924 – roku ukazania się pierwszego „Manifestu” – był Soupault o krok od nagrody Goncourtów za powieść „Les Frères Durandeau” („Bracia Durandeau”). Zwano go wówczas „Philippem Dada” bądź „jednym z trzech muszkieterów”, którzy wymyślili surrealizm. Gdy dwa lata później, wraz z Antoninem Artaudem, został wykluczony z grupy, przezwiska te zastąpiło trzecie: „Remus surrealizmu”. Jak wielu innych nie dość ortodoksyjnych członków, stanął przed zarzutem niewłaściwego stylu życia i braku entuzjazmu dla komunizmu. A także palenia angielskich papierosów, niechęci


magazyn literacki 11

Bianchetti/Leemage/FOTOLINK

książki w tygodniku 17 | 25 kwietnia 2010

Wernisaż Maxa Ernsta w księgarni „Au sans pareil”: Od lewej: René Hilsum (dyrektor księgarni), Benjamin Péret, Serge Charchoune, Philippe Soupault (na drabinie), Jacques Rigaut i André Breton. Paryż, 1921 r.

do zbiorowych akcji, hipnotycznych seansów i kawiarnianych zebrań oraz „samotnego dążenia do głupiej literackiej przygody”. W odróżnieniu jednak od innych, do końca dochował wierności Bretonowi, nie podpisując pamfletu „Un cadavre” („Trup”), ogłoszonego w piśmie „Documents” w odpowiedzi na zawarte w drugim „Manifeście” ataki. Do końca także pozostał wierny ideałom młodości. Wyklęty przez zamożną rodzinę za przystanie do dadaistów, całe życie kpił z mieszczaństwa, które miał za gatunek na wymarciu. W „Le grand homme” („Wielki człowiek”) sparodiował novum swej epoki – wielkiego przemysłowca. Jego wuj, konstruktor renault, przezornie wykupił cały nakład książki. Był Soupault człowiekiem na wskroś nowoczesnym, szybciej od innych surrealistów reagującym na zmieniający się świat. Cecha ta przejawiła się między innymi w fascynacji nowym medium – kinem. Chodził doń niemal codziennie, w języku filmowym widział poezję współczesności i jako jeden z pierwszych pisarzy swego pokolenia poważnie traktował rzucone przez Apollinaire’a wezwanie, by „przygotować się do nowej sztuki”. Parafrazując poetę, ujrzał w kinie obalającym prawa natury „nowego sługę wyobraźni”. Od 1917 roku tworzył poematy kinematograficzne. Opowiadający o wieży Eiffla poemat „Indifférence” („Obojętność”) w 1922 roku przeniósł na ekran Walter Ruttmann. Pomysł filmu (zniszczonego niestety podczas bombardowań Berlina) podsunął ponoć reżyserowi portret autora na tle wieży, namalowany przez Roberta Delaunaya właśnie w 1922 roku. W heroicznych latach 1919–1922 Soupault pisywał krytyki filmowe do pism, a w jednym miał nawet stałą rubrykę. W lapidarnym języku jego recenzji znać przede wszystkim poetę, próbującego wcielić w życie postulowaną przez Aragona „krytykę syntetyczną”, polegającą na poetyckim opisaniu wywołanych przez film emocji. Pod koniec lat 20. – tak jak Desnos, Artaud, Péret, Buñuel, Dali czy Magritte – zaczął pisywać scenariusze filmowe. Choć w większości nie doczekały się realizacji, przez dekadę publikowane były w pismach, tworząc osobny literacki gatunek, odgrywający ważną rolę w kształtowaniu nowej wrażliwości. W scenariuszu „Le coeur volé” („Skradzione serce”), napisanym w 1934 roku dla Jeana Vigo, wieczorowo ubrane towarzystwo pędzi ulicami w pogoni za sercem, ruch miejski zaś porównywany jest do

obiegu krwi w organizmie. Gdyby Vigo ów film nakręcił, byłaby to najbardziej paryska z ekranowych fantazji surrealistów. Jak inni członkowie ruchu, Soupault nie uznawał kina teatralnego, kultu gwiazd i przeciętnej francuskiej produkcji. Jego miłość do Chaplina obrodziła w 1931 roku poetycką biografią „Charlot”. Techniki filmowe usiłował stosować w „Ostatnich nocach paryskich”, nadając epizodom zwolnione lub przyspieszone tempo i mieszając plany wielkie z panoramami. Od początku lat 30. zajmował się głównie dziennikarstwem. Wiele podróżował, także do Niemiec, skąd słał dramatyczne reportaże na temat narastającego faszyzmu. W 1938 roku objął stanowisko dyrektora Radia Tunis, mającego walczyć z wpływem rozgłośni faszystowskich. Odwołany przez rząd Vichy, aresztowany za „zdradę stanu”, po zwolnieniu kierował radiem w Algierze i współpracował z rządem tymczasowym de Gaulle’a przy tworzeniu Francuskiej Agencji Prasowej. Po powrocie do Francji w 1946 roku opublikował najbardziej gorzką ze swych książek, „Journal d’un fantôme” („Dziennik zjawy”), gdzie opisał nastrój wolnego, lecz skażonego kolaboracją Paryża. Po wojnie dalej podróżował, pracując dla UNESCO, nadal pisał wiersze, eseje, sztuki radiowe i pamiętniki. Ostatnie lata spędził w odosobnieniu w paryskim mieszkaniu, którego minimalistyczne umeblowanie stanowiło łóżko i zawalone książkami biurko. Zanim Breton nie wymazał go z pamięci, podziwiał jego „dogłębne rozumienie współczesności”. Dzięki niemu właśnie Soupault stał się kronikarzem kilku epok, których początki i zmierzchy opisywał z przenikliwością i nostalgią. Jego książką najpełniej oddającą ducha surrealizmu są wyrosłe z miłości do miejskich wędrówek „Ostatnie noce paryskie”, tworzące z „Nadją” Bretona i „Wieśniakiem paryskim” Aragona trylogię surrealistycznego Paryża. Z „Nadją” powieść Soupaulta łączy nie tylko rok wydania (1928), lecz i wspólny temat prostytutki-medium, nierozerwalnie związanej z miastem i wywierającej na innych magnetyczny, niepokojący wpływ. I Nadja, i Georgette wymykają się próbom racjonalnego opisu, stanowiąc, kto wie, czy nie najdoskonalsze nadrealistyczne bohaterki we francuskiej literaturze. „Ostatnie noce...” to powieść z kluczem, pod postacią Volpe’a – groźnego szefa gangu i próżnego egocentryka – parodiująca Bretona. Zebrania szajki, kłótnie, zabawy w pytania i odpowiedzi stanowią echo

kawiarnianych dyskusji surrealistów. Jakby nie było tego dość, opublikowane niedawno dokumenty przekonująco dowodzą, że za postaciami obu kobiet stoi zapewne ta sama osoba. A że papież surrealizmu konkurencji nie uznawał, więc dzieło niedawnego towarzysza broni pominął milczeniem. Inni surrealiści poszli w jego ślad. Krytycy zauważyli zbieżności „Ostatnich nocy paryskich” z powstałym w tym samym roku filmem Mana Raya „Tajemnice zamku kostki do gry”. Opisy martwych natur na wzór dowodów rzeczowych – gazety, porzuconego parasola, zapomnianej w parku rękawiczki – także przywodzą na myśl zdjęcia Mana Raya. Jego fotograficzny portret Soupaulta, nawiązujący do fragmentu wiersza: „Wyruszę nagi, w ręku dzierżąc laskę”, to najbardziej znany wizerunek pisarza. Wygląda na niej jak prawdziwy poszukiwacz niezwykłości, oniryczny włóczęga z obu brzegów. Philippe Soupault nie był co prawda z Polską związany, lecz spośród wszystkich surrealistów on właśnie zdaje się najbliższy naszemu narodowemu pesymizmowi. Breton był despotą. Dali – megalomanem. Ernst – sybarytą. Magritte – marzycielem w mieszczańskich dekoracjach. Soupault uważał się przede wszystkim za pechowca i przeżył życie w przekonaniu, że nic dobrego go nie spotka. A że podobna pewność sprzyja zwykle mnożeniu nieszczęść, więc nawet pochowany został na Montmartrze, w jedynej nielubianej przez siebie dzielnicy. Zaszczyty przyszły poniewczasie. Lata 90. zeszłego wieku przyniosły poświęcone mu wystawy, wznowienia książek, zachwyty krytyki nad „Ostatnimi nocami paryskimi”. On jednak – jakby przeczuwając, co się stanie – przezornie umarł w roku 1990.

>>Agnieszka Taborska jest pisarką, historyczką sztuki i romanistką.

Wydała m.in. „Senny żywot Leonory de la Cruz” (tłumaczony na angielski i francuski), „Abecadło Topora”, „Okruchy amerykańskie”, „Spiskowcy wyobraźni. Surrealizm” oraz przekłady książek Philippe’a Soupaulta, Gisèle Prassinos i Spaldinga Graya. Jej bajki dla dorosłych i dzieci ukazały się w Polsce, Niemczech, Japonii i Korei. W czerwcu w wydawnictwie Czarne wyjdzie zbiór jej opowiadań „Wieloryb, czyli przypadek obiektywny”. Od 1988 roku dzieli czas między Warszawę i Providence (USA), gdzie w Rhode Island School of Design wykłada historię sztuki.


12 magazyn literacki książki w tygodniku 17 | 25 kwietnia 2010

ANNA MARCHEWKA

Izabela Filipiak Obszary odmienności. Rzecz o Marii Komornickiej słowo / obraz terytoria Gdańsk 2007

JEDNA stronA

Zziębłam bardzo, zziębłam aż do kości

Człowiek zmienia skórę

Izabela Filipiak, autorka „Absolutnej amnezji”, powieści przełomowej dla ostatniego dwudziestolecia literatury polskiej, w monografii „Obszary odmienności. Rzecz o Marii Komornickiej” i dramacie „Księga Em” zaprezentowała podwójny portret Marii Komornickiej, legendy Młodej Polski. Komornicka (1876–1949) znana była też jako Lemańska (wyszła za mąż za Jana Lemańskiego, autora „Ofiary królewny”) oraz Piotr Odmieniec Włast. Filipiak przeprowadza śledztwo, które ma odpowiedzieć na pytanie, który z elementów składających się na portret poetki należy zmienić. Przedstawia dramat rodziny Komornickich, by pokazać uwięzioną między ojcem Augustem a matką Anną genialną, ale nadwrażliwą dziewczynkę.

Bruno Jasieński miał życie tak pełne zaskakujących zmian, w takim pędzie mijające, że biografowi trudno za nim nadążyć. Jedną z największych zagadek jest jednak przemiana Jasieńskiego w „człowieka sowieckiego”. Wydaje się, że autor „Dandysa”, Krzysztof Jaworski, zadanie śledczego wypełnił z godną podziwu czujnością: pokazuje, jak Wiktor Zysman ( Jaworski przedstawia wszelkie odnalezione wersje nazwiska Jasieńskiego), wyjątkowo zdolny chłopak z Klimontowa, przedzierzgnął się w Brunona Jasieńskiego.

K

siążki Filipiak dają wiele możliwości interpretacyjnych, oświetlają biografię i twórczość pierwszej opętanej polskiej literatury, kultury i historii. Okazuje się bowiem, że Komornicka nie mocowała się wyłącznie z prywatnymi demonami, ale jej szaleństwo wynikało również ze zniewolenia ojczyzny. „Księga Em” próbuje odpowiedzieć na pytanie, co się stało, że trzydziestojednoletnia Komornicka spaliła suknię i zażądała od Izabela Filipiak matki męskiego ubrania. Filipiak mierzy się z historią Biesa / Księga Em / Inkuba, Piotra Własta, który wniknął do ciała Komornickiej doM wYdawniczy tCHu Warszawa 2005 i bez reszty nad nim zapanował. Filipiak za pomocą psychoanalitycznych narzędzi zdejmuje z Komornickiej przebranie wariatki. Rozbiera obraz „poetki przeklętej”, szalonej awanturnicy wyrosłej z cudownego dziecka i skandalistki. Z zacięciem śledzi swoją bohaterkę, analizuje jej utwory, listy, świadectwa, kontekst Śledztwo, które czasów i osób. Już nie woła za Marią Janion: „gdzie jest ale szuka Marii, pytając przy tym, gdzie prowadzi Filipiak, Lemańska?”, jest jej ciało i jakiej jest płci. Szuka osoby, która nie była odsłania kolejne akty zainteresowana sławą; osoby, która wykorzystała każdą z szans, by się pogrążyć. Przywołuje scenę z Polskiej spektaklu, w którym brała Biblioteki w Paryżu, gdzie w 1903 r. Maria zaczęła krzyudział Komornicka. czeć „Na pomoc! Ratunku! Tonę!”. Ktoś chciał złapać ją za rękę? Czy Komornicka potrafiłaby przyjąć pomoc? „Tak, chciałam umrzeć – pisze Komornicka – ale nie umarłam”. Czy męskie ubranie, męskie imię i nazwisko, usunięcie zębów i osunięcie się w cień (jedyne zdjęcie Piotra Własta przedstawia osobę w cieniu, majaczącą w tle) jest przekroczeniem granicy śmierci? Izabela Filipiak stara się wyjaśnić, co tak naprawdę się stało. Wie jednak, że nie znajdzie ostatecznej odpowiedzi. Podaje więc definicje, które określały odmienność i wyznaczane przez nią granice. Próbuje dociec źródeł owej inności. Czy sprawił to lęk przed społecznym odrzuceniem? Czy może sprawił to Rodzic Stróż, który twardą ręką rządził domem i wchodził do pokoju dziecięcego w najmniej spodziewanych momentach, by wymierzyć karę i przestraszyć? Śledztwo, które prowadzi Filipiak, odsłania kolejne akty spektaklu, w którym brała udział Komornicka. Takim spektaklem było też małżeństwo z Lemańskim. Nie należało do udanych przede wszystkim dlatego, że każde z małżonków inaczej postrzegało swoją rolę. Między Lemańskimi ziała przepaść – pochodzenia, wykształcenia, predyspozycji psychicznych – ale to na Komornicką spadła odpowiedzialność za porażki i błędy. Gdy na krakowskich Plantach poetka została zraniona przez zazdrosnego męża, wina za naciśnięcie spustu położyła się cieniem na postrzelonej. Nie wiemy, kto lub co zabiło Komornicką. Czy rację miał Roman Zimand, który wybór męskości uznał za wpływ Nietzschego? A może rację miała Maria Podraza-Kwiatkowska, dostrzegająca w Komornickiej wcielenie literackiego motywu Androgyne? Lub Edward Boniecki, który twierdzi, że nie ma ucieczki przed patriarchalną dogmą? Może rację ma Maria Janion, której zdaniem Komornicka „rozcięła węzeł gordyjski modernistycznej mizoginii, wybierając tożsamość symbolicznej transseksualistki”? Filipiak pisze o osobie, która została wykluczona także przez środowiska kobiet. Czas spędzony w Cambridge pokazał jej boleśnie, co kobiety robią z wolnością i z czego musiałaby zrezygnować, by do nich dołączyć. Pokazuje skomplikowaną osobowość mniej szczęśliwej siostry Virginii Woolf, wyłamującej się z wszelkich schematów literackich i społecznych, zachęcając do kolejnych prób zrozumienia jej fenomenu.

Krzysztof Jaworski Dandys. Słowo o Brunonie Jasieńskim Wydawnictwo Iskry Warszawa 2009

O

trzymujemy portret człowieka przekraczającego ograniczenia społeczne, kulturowe i własne. Przechodzenie, przechodniość cechują Jasieńskiego w stopniu największym. Taki obraz, zuchwalca i zmyślacza, wybija się na plan pierwszy „Dandysa”. Chłopak, który Krzysztof wyciągał siebie samego z tradyw której był zanurzony, który Jaworski cji, buńczucznie postulował nadejście nie stara się tłumaczyć nowej sztuki, opiera się zabiegom ani usprawiedliwiać interpretacyjnym. Nie znajdziemy w „Dandysie” swojego bohatera. dywagacji na temat tego, czy został kupiony przez nowy ustrój, Przygląda mu się przez czy sprzedał się tanio. W takim zachowane dokumenty, niewyjaśnialnym życiorysie nie cienia apetytu na sławę, poworozstrzyga w ten sposób ma dzenie, poczytność, która mogłasprzeczne obiegowe opinie, by zrównoważyć zdradę polskoKrzysztof Jaworski pokazuje porządkuje, układa. ści. żarliwca, którego oddanie komunizmowi musi pozostać tajemnicą. Widzimy jedynie, że odmienność była najprzedniejszym paliwem, które z upływem czasu i osiągnięć zmieniło się w siłę dezorganizującą i niszczącą. Krzysztof Jaworski nie stara się tłumaczyć ani usprawiedliwiać swojego bohatera. Przygląda mu się przez zachowane dokumenty, rozstrzyga w ten sposób sprzeczne obiegowe opinie, porządkuje, układa. Ostatecznie jednak pozostaje bezradny wobec drągala z Klimontowa, który miał czelność żądać poprawek u wieszczów, pisać wiersze wierne i zarazem obrazoburcze. Ogląda jego dom, przygląda się ojcu, Jakubowi, i matce, Eufemii Marii z Modzelewskich, pokazuje portret Reni, ukochanej siostry, której wczesna śmierć uderzyła w całą rodzinę. Towarzyszy mu w publicznych awanturach organizowanych wraz z Aleksandrem Watem, podgląda jego małżeństwo z Klarą (Karą) Arem-Jasieńską, przygląda się jego atakom na Izaaka Babla zaraz po tym, jak Majakowski popełnił samobójstwo, towarzyszy mu w podróży przez Związek Sowiecki. Jaworski chce znaleźć miejsce, w którym spoczywa prawda, jedzie do Butowa i znajduje zapis w „Memoriale” poświęconym „pamięci ofiar represji politycznych”. Znajduje imiona (Bruno, Wiktor, syn Jakuba), nazwisko (Jasieński), czyta o podejrzeniu o terroryzm, w końcu o wyroku śmierci. I rozumie, że prawdę, której tak szukał, prawdę o Jasieńskim, co nosił but w butonierce, można uchwycić jedynie w miejscu kaźni. Po co pisać o tym, czego nie daje się napisać; po co pisać historie, które zmuszają do kapitulacji? Może dla przypomnienia, że znaleźć można tylko szukanie.


RECENZJE MAGAZYN LITERACKI 13 KSIĄŻKI W TYGODNIKU 17 | 25 KWIETNIA 2010

Georges Bataille, Łzy Erosa JAKUB MOMRO

Ekstaza potwierdza wyjątkowość każdego istnienia, wystawiając egzystencję na doznania, których nie tylko nie można przewidzieć, ale w ogóle pomyśleć. A jednak Bataille chciałby to doświadczenie wyrazić.

Praca rozkoszy Georges Bataille (1897–1962) pisał „Łzy Erosa”, kiedy był już chory, cierpiał na arteriosklerozę i depresję. Uważał, że to najważniejsza z jego książek, najbardziej, być może, zbójecka. Dopowiedzmy – także najbardziej enigmatyczna. W ramach biografii myśli można rzecz potraktować jako dopełnienie słynnego „Erotyzmu”, choć to niewiele rozjaśnia. Trudno pozbyć się wrażenia, że mamy do czynienia z rodzajem testamentu pisanego przez autora. Czyli przez kogo?

W

e wprowadzeniu współpracownik i powiernik autora, Joseph Marie Lo Duca, powiada, że nie jest w stanie określić własnej sytuacji i pozycji wobec bezprzykładnego zjawiska imieniem Bataille – nie wie, kim jest: jego świadkiem, krytykiem, współpracownikiem, historykiem? Autor „Łez Erosa” był zarówno świadkiem epoki, surrealistą czy – posługując się jego rozumieniem tego określenia – manierystą, błyskotliwym krytykiem, któremu nie starczało cierpliwości i systematyczności filozofa, współpracownikiem, który, organizując słynne pismo antropologiczne „Documents”, zbudował delikatną strukturę wspólnoty intelektualnej, ale zarazem – w szerokim sensie – politycznej, wreszcie: historykiem, który uważnie śledził losy pojęć, fetyszy i materiałów, składające się następnie na wizję „doświadczenia wewnętrznego”. Ostatnia książka Bataille’a to świadectwo tych wszystkich jego praktyk, a zarazem kolekcja niesamowitości: obrazów, grawiur, szkiców oraz fragmentarycznych komentarzy myśliciela. Zasadnicza teza Bataille’a opiera się na przeświadczeniu, że nasze życie jest nierozerwalnie związane z dwoma elementami: świadomością i śmiercią. Ludzka kondycja to nic innego jak wola odróżnienia (od natury, zwierząt, zmysłowo postrzegalnej rzeczywistości), ale tym samym uparte trwanie w alienacji. Wiedza o tym, że jesteśmy śmiertelni i nie możemy temu zaradzić, bezustannie krzyżuje się z marzeniem o bezpośrednim dostępie do świata, do pierwotnej, niezmąconej jakąkolwiek symboliczną formą obecności i tożsamości jednostki. Bataille stara się wytrwać w tym rozdarciu, bowiem tylko tam odnajduje możliwość przejścia między myśleniem i doświadczeniem, tam, czyli w krzyku i śmiechu, we łzach i w rozkoszy, które sytuują się na granicy tego, co pojęciowe i zmysłowe, wypowiedziane i milczące. „Dwuznaczność ludzkiego życia jest jak szalony śmiech i szloch. Polega na trudności pogodzenia rozsądnego wyrachowania, które stoi u jego podstaw, z tymi łzami... Z tym straszliwym śmiechem”. Nie chodzi więc o to, by można było naiwnie i prosto powrócić do stanu „sprzed

świadomości”, lecz o to, by odkryć w sobie ślad pierwotnej łączności z rzeczywistością. Zarazem świadomość stwarza dystans i powoduje wyobcowanie, sprawia, że egzystencja jest życiem w posępnym cieniu śmierci. Przekleństwo świadomości polega więc na tym, że z jednej strony obdarowuje ona człowieka wiedzą o jego śmiertelności i czasowości, czyniąc z niego wolny podmiot, z drugiej – strąca w otchłań cierpienia, wynikającego z faktu, że będąc ludźmi, nie jesteśmy w stanie doznać bezpośredniej przyjemności. Tkwimy w tym klinczu rozumu i marzenia, związani zarazem kalkulacją i planowaniem oraz tęsknotą za życiem, które ostatecznie, bez żadnych wątpliwości i uzasadnień stałoby się autentyczne. Życie nowoczesne czerpie jednak siłę właśnie z tych sprzeczności i niezgodności, z siły upływającego i destrukcyjnego czasu, żłobiącego znaki w ludzkich ciałach i odciskającego ślad w anonimowym, wrogim i pogrążonym w ciszy świecie. „Za każdym razem to, co się dzieje, jest obce zastanemu porządkowi rzeczy, za każdym razem gwałtownie burzonemu”. Niejasny lęk przed śmiercią zmusza człowieka do nieustannego wysiłku, do pracy, która pozwoliłaby się zabliźnić ranie, będącej rezultatem wewnętrznego rozdarcia. Obsesja Bataille’a na punkcie kategorii pracy, która we „Łzach Erosa” jest równie wyraźna jak w innych jego książkach, to spadek po filozofii Hegla, potężnego rywala w egzystencjalnym i filozoficznym projekcie francuskiego myśliciela. Pracujemy po to – zdaje się on mówić – by nie stać się na powrót zwierzętami, po to, by zawładnąć rzeczywistością, wyzwolić się z tego świata, w którym „nie jesteśmy ani panami, ani winowajcami”. Sprzeciw wobec Hegla okazuje się zasadniczy: życie jednostek i wspólnot nie ma żadnego ostatecznego sensu, w którym sprzeczności mogłyby zostać pojednane, oraz jasno wyznaczonego celu, do którego mogłoby zmierzać; albo żyjemy, albo filozofujemy, albo odczuwamy, albo pracujemy. Z tej dość upiornej alternatywy wyrwać nas może osobliwe (zarazem niepowtarzalne i dziwne) doświadczenie erotyzmu, w którym łączy się przeczucie śmierci oraz ekstatyczne doznanie cielesności. Tak rozumiany erotyzm, będąc gestem buntu wobec systemu (społecznego, instytucjonalnego, filozoficznego), celowo pozostaje marginalny i bezużyteczny. Niemożliwy do włączenia w obieg reprodukcji (rozumianej dosłownie jako prokreacja i symbolicznie jako konieczność użyteczności każdego działania), objawia błysk prawdy o człowieku, w paradoksalnej zgodności ze śmiercią: „Taka jest natura śmierci i erotyzmu. Wymykają się w tej samej chwili, w której się objawiają...”.

Erotyzm objawia się poprzez jednost- legitymizuje. Rzecz nie polega więc na tym, kowe ciało, ujęte w grymasie, uchwycone by po prostu odrzucić np. religię, ale na w bólu nieodróżnialnym od przyjemności, tym, by umieć wydobyć z niej perwersyjny w rozkoszy, którą Francuzi nazywają „małą aspekt, uruchomić logikę ekscesu, którą od śmiercią”. To chwila, w której ujawnia się zarania się posługuje; nie polega też na tym chaos początku, moment wyjątkowej in- (w każdym razie nie wyłącznie), by łamać tymności i wywłaszczenia człowieka z jego tabu, lecz wykorzystać zbytek, nadmiar, ograniczeń, który nie skutkowałby już alie- święto jako szansę na zaakceptowanie nacją – rozkosz i ekstaza przybliżają śmierć, i afirmację ludzkiej wolności. Podobnie choć nie przyznają jej prawa do ostatecz- jest ze sztuką, pełniącą funkcję sfery, w któnego panowania. Jest odwrotnie: ekstaza rej można wyobrazić sobie i powiedzieć potwierdza wyjątkowość każdego istnie- wszystko – jak u głównych bohaterów nia, wystawiając egzystencję na doznania, książki: archaicznego malarza z Lascaux, których nie tylko nie można przewidzieć, de Sade’a, Bellmera, Massona. Ale ostaale w ogóle pomyśleć. A jednak Bataille tecznie chodzi o coś więcej, o wyczuwany chciałby znaleźć odpowiednie słowa, by przez Bataille’a niemal z genialną intuicją móc wypowiedzieć owo nieuchwytne do- etyczny wymiar cielesności. Odwracając filozofię Hegla, radykalizuznanie prawdy. Język staje się przeszkodą, jąc myśl swojego wielkiego poprzednika ale i jedynym do tego środkiem. Stąd, być może, próba zrównoważenia abstrakcyj- Nietzschego, autor „Łez Erosa” podponego dyskursu konkretem malarstwa: wiada, abyśmy ani na moment nie tracili od Lascaux po obrazy przyjaciół autora, z pola widzenia naszej kruchej tymczasoBalthusa czy Magritte’a. W próbach po- wości, to znaczy abyśmy nie przestali jej szukiwania innej formy wyrażenia tego, co rozważać: „Jesteśmy jedynie pozbawiowyrażeniu się uchyla, wyraźniejsza staje się nymi sensu szczątkami, jeśli nie odnosimy egzystencjalna stawka wysiłku, jaki podjął ich do innych szczątków. Jak moglibyśmy Bataille – wolność. się odnieść do skończonej całości?”. To tu Wraz z nią pojawia się najgłośniejszy kon- właśnie, w tej ekscentrycznej wspólnocie cept wypracowany przez autora „Historii „szczątków”, praca myślenia spotyka się oka”, czyli transgresja. Lekcja Bataille’a jest z arcyludzką rozkoszą. tu wciąż aktualna. Przekroczenie nie stanowi prostej odmowy, infantylnego sprzeniewierzenia się prawu, lecz trafia w samo i Georges Bataille, Łzy Erosa jego centrum: w zakaz, umożliwiający zaprzeł. Tomasz Swoboda, Gdańsk 2010, słowo / obraz terytoria istnienie transgresji, który z kolei ona sama REKLAMA


14 magazyn literacki recenzje książki w tygodniku 17 | 25 kwietnia 2010

Ernst H. Gombrich, Zmysł porządku

Paski, kropki i poszukiwanie ładu Swoją książkę poświęconą percepcji sztuki dekoracyjnej Sir Ernst Gombrich pierwotnie chciał zatytułować „Unregarded Art” („Sztuka niedostrzegana”). Dekoracja bywa bowiem traktowana pobocznie, stanowi naddatek, zapełnienie pustki. A jednak towarzyszy nam na każdym kroku, nawet gdy nie zdajemy sobie z tego sprawy. Kto nie ratował się przed bezsennością, błądząc wzrokiem po kwiatowym wzorze tapety bądź analizując układ sęków boazerii? Kto nie wybierał materiału na zasłony, kafelków do łazienki, papieru do opakowania prezentu czy choćby ubrania?

Reklama

T

rzydzieści lat od pierwszego wydania ukazuje się po polsku „Zmysł porządku. O psychologii sztuki dekoracyjnej” Ernsta Gombricha, jednego z największych historyków sztuki minionego wieku. We wstępie autor zwierza się, że w młodości, pod wpływem „Zagadnień stylu” Aloisa Riegla, zafascynował się motywem akantu. Charakterystyczne listki odnajdował potem nawet na latarniach i w dworcowych poczekalniach. Podobne doświadczenie może zdarzyć się czytelnikowi „Zmysłu porządku”, gdy po lekturze zwróci uwagę choćby na lwią głowę na staromodnej kołatce czy paski na spódnicy. Dzieło Gombricha porusza jednak zarazem ważne kwestie z dziedziny psychologii percepcji, wykraczając daleko poza ścisły obszar historii sztuki. „Zmysł...” do pewnego stopnia kontynuuje rozważania podjęte przez autora w tomie „Sztuka i złudzenie. O psychologii

przedstawienia obrazowego” (wyd. polskie PIW 1981). Jedna z głównych tez tamtej książki głosiła, iż nieporozumieniem jest ideał wiernie rejestrującego rzeczywistość „niewinnego oka” artysty. Także tym razem Gombrich w ślad za Karlem Popperem opiera się na „poszukującej teorii umysłu”. Odrzuca ona koncepcję „umysłu jako kubła na śmieci” oraz postrzegania jako procesu biernego, kładzie natomiast nacisk na stałą aktywność organizmu poznającego otoczenie. Proces widzenia zawsze ma charakter wybiórczy. Kieruje nim przede wszystkim wrodzona skłonność, która „pozwala nam porządkować otoczenie według stopnia regularności”. Wpisane w proces postrzegania poczucie ładu pozwala orientować się w czasie i przestrzeni, pewne rzeczy wyławiać, inne zaś pomijać. „Zmysł porządku” opiera się na napięciu między przewidywaniem powtarzalnych elementów a „wytrącaniem z rytmu” przez pobudzające akcenty. Zgodnie z tą zasadą powstają wzory i ornamenty. Jak pisze Gombrich, „królestwo dekoracji rozciąga się między skrajnościami zamętu i monotonii”. Nie bez powodu książkę otwiera zarys krytyki ornamentu. W słynnym eseju z 1908 roku wiedeński architekt i projektant Adolf Loos nazwał ornament zbrodnią, proponując w zamian estetykę opartą na współzależności funkcji i formy. Jego słowa odbijają się echem w zdominowanym przez estetykę prostoty wieku XX. Nadmiar dekoracji coraz częściej traktowano jako przejaw złego smaku, a sztuka i projektowanie poszły osobnymi drogami. W krytyce ornamentu kwestie estetyczne tradycyjnie łączą się z moralizującą retoryką. Skromność dekoracji i prostota to ideały klasyczne, przeciwstawiane barbarzyńskiej obfitości i skłonności do rozpusty. Kolejnym kryterium oceny dekoracji jest związek z naturą. Wiktoriański architekt Augustus Pugin (1812–1852) krytykował bezpośrednie naśladowanie natury, zalecając stosowanie płaskich, najlepiej geometrycznych wzorów. Jego zdaniem iluzjonistyczne motywy w deseniach wpadają w kolizję z naturalnym światłem. Jeszcze gorsze jest stosowanie wypukłych reliefów „w kształcie listowia lub ażurowych maswerków”, na przykład do dekoracji posadzki. Natomiast John Ruskin (1819–1900) uważał, iż stworzona przez Boga natura jest jedynym źródłem piękna. Za godne potępienia uważał rozkoszowanie się wzorami opartymi nie na niej, lecz na czystej grze linii i kolorów. W rozważaniach nad dekoracją powraca też często kwestia zgodności formy i funkcji. Niemiecki architekt i projektant Gottfried Semper (1803–1879) poszuki-

Ilustracja z książki E. H. Gombricha „Zmysł porządku”

anna arno

Proces widzenia – tłumaczy autor – zawsze ma charakter wybiórczy. „Zmysł porządku” opiera się na napięciu między przewidywaniem powtarzalnych elementów a „wytrącaniem z rytmu” przez pobudzające akcenty.

wał właściwej relacji pomiędzy dekoracją a przeznaczeniem przedmiotu. Ubolewał na przykład nad opracowaną przez braci Thonet z Wiednia metodą gięcia drewna, którą uważał za niezgodną z naturą materiału. Owen Jones, autor „Gramatyki ornamentu”, po raz pierwszy wprowadził do dyskusji nad ornamentem kryterium psychologii percepcji. Podobnie jak Semper uważał, że projektant powinien naśladować naturę nie poprzez odwzorowywanie jej zewnętrznych form, lecz poprzez stosowanie jej wewnętrznych praw. Jako przykład podając wytatuowaną głowę Maorysa z Nowej Zelandii, Jones przekonywał, że „w tej niezmiernie barbarzyńskiej praktyce manifestują się zasady najwyższej sztuki ornamentalnej: każda linia twarzy została dobrana jako najlepsze rozwinięcie naturalnych rysów”. „Ornament dzikiego plemienia – tłumaczył dalej – jako rezultat instynktu naturalnego, musi być z konieczności zgodny ze swym celem (...) jeśli chcemy powrócić do zdrowszej kondycji, musimy być jak dzieci czy dzicy; musimy pozbyć się tego, co nabyte i sztuczne, musimy powrócić do naturalnych instynktów i rozwinąć je”. Jak powstają i działają wzory? Opierają się przede wszystkim na porządku, przeciwstawieniu regularnych powtórzeń oraz akcentów. Powtarzalność pozwala oku wykryć, że ma do czynienia ze wzorem, w którym można przewidzieć kolejne, powracające elementy. Potrzebne są jednak ożywiające uwagę przerwy w ciągłości. Nadmiar akcentów wywołuje wrażenie niepokoju i chaosu, natomiast ich brak powoduje monotonię. Szybko na przykład można się znudzić doskonale regularnymi układami z kalejdoskopu. Właściwości wzorów, a raczej wykorzystywanych w dekoracji charakterystycznych cech naszej percepcji jest znacznie więcej. Powiększenie lub pomniejszenie elementów wzoru radykalnie zmienia jego odbiór. Symetria skłania do poszukiwania sensu, a punkt środkowy jest magnesem


REKLAMA 15

KSIĄŻKI W TYGODNIKU 17 | 25 KWIETNIA 2010

Nie pytaj o Polskę

Tkanina peruwiańska, VI-XI w., Londyn, British Museum

dla oka. Pozytywnie odbieramy linię falistą, która wywołuje wrażenie ruchu. Krzyż grecki wydaje się statyczny, krzyż zakrzywiony sugeruje obroty. Paski pionowe wyszczuplają sylwetkę, a poziome dodają masywności. Wzory bowiem „śledzimy nie oczami, lecz umysłem”. Jak zauważa Gombrich, zaledwie kilka ornamentalnych stylów opiera się wyłącznie na elementach nieprzedstawiających, zaś „rozpoznanie określa orientację, skalę i potencjalny ruch”. Dobrym przykładem jest słynna sztuczka optyczna: „królik czy kaczka?”. Oko, które zdecydowało się widzieć królika, nie może w tym samym momencie zauważać kaczki; interpretacja określa widzenie. Podobnie zdarza się, kiedy widzimy coś niewyraźnie, z daleka. Jeśli nasunie nam się pomysł – może to Krzyś? – coś, co wydawało nam się przedtem burą plamą, przybiera już kształty znajomej brązowej kurtki. Z kolei zwielokrotnienie depersonalizuje, przyćmiewa znaczenie – znakomitą ilustracją jest tu seria portretów Marilyn Monroe autorstwa Andy’ego Warhola. „Porządek i znaczenie – podsumowuje Gombrich – wydają się przeciągać linę w przeciwne strony, a ich wzajemne oddziaływanie stanowi wątek i osnowę sztuk dekoracyjnych”. Poczucie ładu zależy nie tylko od przestrzeni, ale też od czasu. Utrzymywanie się dawnych konwencji w rzemiośle ułatwia porozumienie. Tam, gdzie mamy do czynienia z rytuałem, z trudnością przebija się nowość. W sztuce dekoracyjnej w stałym napięciu pozostają siła przyzwyczajenia, odpowiedzialna za ciągłość historyczną, i „pewne stałe predyspozycje psychiczne, które sprzyjają przyjęciu nowych pomysłów”. Gombrich opowiada o wnioskach Aloisa Riegla oraz W. H. Goodyeara, którzy pod koniec XIX wieku, niezależnie od siebie, badali motywy greckiej palmety oraz egipskiego lotosu. Fascynujące są te „etymologiczne” studia, które pozwalają powiązać w genealogiczny łańcuch tak kluczowe motywy dekoracyjne jak lotos, palmeta, akant oraz arabeska. Warto przy

tym zachować ostrożność: motyw, który na podstawie wyglądu można umieścić pomiędzy palmetą a akantem, nie musi koniecznie być ogniwem pośrednim. Pojawienie się podobnego motywu dekoracyjnego w odległych obszarach kulturowych często jest efektem kontaktu i imitacji – nie można jednak wykluczyć, że w różnych miejscach i warunkach ludzie wpadli na podobne rozwiązania. Gombrich zwraca uwagę na pozorną oczywistość: wielkie style ornamentalne nie były dziełem jednego człowieka. Za Henrim Focillonem przypomina także, że czasem kilka stylów może współistnieć na tym samym obszarze lub też rozwijać się odmiennie w różnych technikach. Próżno więc poszukiwać praw historii, które rządziłyby następstwami stylów, „mamy jednak prawo przyglądać się bacznie sekwencjom i epizodom, które moglibyśmy wyjaśnić w kategoriach logiki sytuacji”. Choć w swoich analizach Gombrich pozostaje ostrożny, „Zmysł porządku” opiera się na założeniu, że „istnieją niezmienne dyspozycje ludzkiego umysłu, które odpowiadają za rozwój pewnych wspólnych cech w sztuce dekoracyjnej”. Taką wrodzoną skłonnością jest widzenie twarzy wszędzie, gdzie tylko można uchwycić oczy i sugestię pozostałych rysów. „Satysfakcja, której doznajemy dzięki naszemu zmysłowi porządku, pomaga nam w ucieczce przed stresem fizycznym i umysłowym”. To zdanie mogłoby się znaleźć w popularnym poradniku psychologicznym. Bywają kolory i wzory krzykliwe lub stonowane, harmonijne bądź niespokojne. Lektura studium Gombricha pozwoli jednak odkryć choćby to, że licząca setki, jeśli nie tysiące lat kariera łezkowatego wzoru „paisley”, rodzaje makijażu i noszenie bluzek w pionowe paski nie są fanaberią mody, lecz mają podstawy w naturze naszego umysłu i postrzegania.

to książka, która powstała ze zwątpienia w polskość od święta, ze złości na hurrapatriotów odrzucających wartości ponadnarodowe, ale też i z nadziei, że warto poszukać w sobie okruchów miłości do kraju, w którym żyjemy. Autorzy opowiadań nie przedstawili gotowych patentów na patriotyzm; raczej wymietli spod dywanów kilka kwestii, które prowokują do zastanowienia się nad tym, jakie znaczenie ma to, skąd pochodzimy, i jak nasza narodowość wpływa na to, kim jesteśmy.

Patroni medialni:

Wydawnictwo eSPe zaprasza na Targi Wydawców Katolickich

Stoisko nr

104

Ewa Stadtmüller Znak pokoju Opowieść papieskiego gołębia Dzieje Lolka — ks. Karola Wojtyły — Papieża Jana Pawła II widziane z perspektywy białego gołębia.

Spotkanie dla dzieci z Autorką: – sobota, 8 maja, godz. 10.30-11.30

Nowości Targowe

i Ernst H. Gombrich, Zmysł porządku. O psychologii sztuki dekoracyjnej. Redakcja naukowa Dorota Folga-Januszewska, Kraków 2009, Universitas.

i Zainteresowanym warto polecić dalsze lektury. Arkady wydały pięknie ilustrowany przekład książki Owena Jonesa (przeł. Robert Sadowski, Joanna Kolczyńska, Warszawa 2008). Godne polecenia jest także studium Michela Pastoureau „Diabelska materia: historia pasków i tkanin w paski” (przeł. Maryna Ochab, Warszawa 2004, Oficyna Naukowa). Na przekład czekają wciąż „Zagadnienia stylu” Aloisa Riegla, które Ernst Gombrich nazywa „zapewne najważniejszą książką, jaką o historii ornamentu kiedykolwiek napisano” (Alois Riegl, „Stilfragen”, Wien 1893).

Wydawnictwo eSPe ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków, tel./fax: 012 413 19 21, e-mail: espe@espe.pl, www.espe.pl


16 magazyn literacki recenzje książki w tygodniku 17 | 25 kwietnia 2010

Robert D. Kaplan, Bałkańskie upiory robert winnicki

Bratobójcza wojna bałkańska – tłumaczy autor – wpisywała się w logikę dziejów. To raczej powojenna Jugosławia pod rządami Tity, gdzie stłumiono narodowościowe konflikty, stanowiła wyjątek od krwawej reguły.

Danse macabre Dubravka Ugrešić w pamiętnej „Kulturze kłamstwa” pisała: „Kiedy patrzy się z zewnątrz, narody bałkańskie przypominają obłąkanych grabarzy. (...) Wykazując niezwykłą aktywność w dziele wykopywania i rytualnego zakopywania nowych szczątków bez ceremonii pogrzebowych, szamoczą się w diabelskim kręgu: w żaden sposób nie dają sobie rady z własną przeszłością, teraźniejszością i przyszłością”. Książka Roberta Kaplana „Bałkańskie upiory. Podróż przez historię” pokazuje, jak celna jest ta refleksja wybitnej chorwackiej pisarki.

K

aplan, amerykański dziennikarz, współpracownik m.in. „Washington Post” i „New York Times’a”, przemierzył Bałkany, kiedy nie były one jeszcze obiektem szczególnego zainteresowania. Wyprawę swoją odbył w latach 80., zanim w Jugosławii padły pierwsze strzały. Kilka wydawnictw odrzuciło jego reportaże, tłumacząc, że opisują zbyt egzotyczny region, aby zainteresować szersze grono czytelników i zagwarantować przyzwoitą sprzedaż. Za to po wybuchu wojny książka stała się bestsellerem. Podobno przeczytał ją w 1993 roku Bill Clinton i zwątpił wtedy w sens interwencji w Bośni. Kaplan kreśli bowiem wizję historii Bałkanów jako frenetycznego spektaklu krwawych wojen, horroru plemiennych porachunków i błędnego koła przemocy. „Bałkańskie upiory” nie dotyczą przy tym jedynie krajów byłej

Reklama

Jugosławii; opisują również proces agonii flikty, stanowiła wyjątek od krwawej regusystemu totalitarnego w Rumunii, Alba- ły. Upadek systemu totalitarnego musiał nii czy Bułgarii. obudzić upiory przeszłości. Współczesny obraz Bałkanów w świaPo tym, co zobaczył w Jugosławii domości polskiego czytelnika utrwala- w latach 80., reporter był pewien, że ły do tej pory bardzo osobiste książki konflikt jest nieunikniony. „NiepotrzebDubravki Ugrešić (wspomniana „Kultu- ny był jasnowidz, żeby zauważyć, co się ra kłamstwa”, „Ministerstwo bólu”), Bory święci... wszyscy, z którymi rozmawiaĆosicia („Podróż na Alaskę”) czy Vesny łem – zarówno tubylcy, jak i zagraniczni Goldsworthy („Czarnobylskie truskaw- dyplomaci – wydawali się już pogodzeki”). Pisane z emigracyjnej perspekty- ni z nadciągającą falą przemocy. Jugowy, ujęte w ramy autobiografii, podszy- sławia nie zdegenerowała się nagle i niete „jugonostalgią”, mierzyły się z traumą spodziewanie, lecz stopniowo i systeutraty ojczyzny, próbując znaleźć odpo- matycznie, krok po kroku, pogrążając wiedź na pytanie o korzenie bratobójczej się w coraz większym ubóstwie i coraz wojny. Ale właśnie w tym punkcie zawo- większej nienawiści”. Jeden z rozmówdziły oczekiwania. Może rana była zbyt ców autora na długo przed wybuchem świeża, a może odpowiedź wymykała się wojny mówił: „Tu będzie drugi Liban”. racjonalnym tłumaczeniom. Nie dotyka „Wszystko, co wydarzyło się w Bejrucie bezpośrednio tej kwestii również rela- czy gdzie indziej, pierwszy raz wydarzyło cja z oblężonego Sarajewa – „Pocztówki się już dawno temu na Bałkanach” – konz grobu” Emira Suljagicia ani „bałkańska kluduje Kaplan. summa”, czyli głośna monografia Marii Książce można zarzucić stronniczość Todorovej „Bałkany wyobrażone”. i zbyt łatwe przypisywanie narodom Kaplan próbuje odpowiedzi udzielić, bałkańskim wrodzonej skłonności do szukając źródeł konfliktu, który wybuchł przemocy. Historia Bałkanów przypoz taką mocą na początku lat 90., w bliż- mina w tym ujęciu krwawe porachunki szej i dalszej historii Bałkanów, niekiedy afrykańskich plemion Tutsi i Hutu, które aż w średniowieczu. Według niego bra- wzajemnie się wyrzynają, co jakiś czas tyltobójcza wojna nie była jakimś nadzwy- ko zamieniając się rolami. Ci, którzy byli ofiarami, staną się za chwilę oprawcami. czajnym precedensem, wręcz przeciwnie – wpisywała się w logikę dziejów. To raczej „Historia na Bałkanach – pisze Kaplan – powojenna Jugosławia pod rządami Tity, nie jest postrzegana jako łańcuch nastęgdzie stłumiono narodowościowe kon- pujących po sobie wydarzeń. Tutaj historia przeskakuje z miejsca na miejsce i zatacza koła. A gdy historia jest postrzegana w taki właśnie nielinearny sposób, utrwalają się mity”. Sam jednak te mity podsyca, ilustrując swoje wywody drastycznymi opisami sadystycznych mordów, które mają być dowodem zdziczenia mieszkańców tej części Europy. Mimo tych zastrzeżeń, „Bałkańskie upiory” są książką godną uwagi. Amerykański reporter odrobił lekcję bałkańskiej historii i ukazał skomplikowane tło narodowościowych konfliktów. Jego ujęcie jest być może nieco przerysowane, odsłania jednak tragiczny splot sprzecznych racji, zadawnionych waśni, niewyrównanych rachunków krzywd, które ostatnia wojna jedynie pogłębiła. Przypomina ciemne karty historii wszystkich głównych uczestników jugosłowiańskiej wojny domowej: nikt nie jest tu bez winy i nikt nie ma czystych rąk, a spirala nienawiści w każdej chwili może rozkręcić się na nowo. Kaplan próbuje jednak odnaleźć jakiś prześwit nadziei, cytując w zakończeniu słowa z Szekspirowskiego „Żywota i śmierci króla Jana”: „Tak mroczne niebo nie może pojaśnieć bez burzy”. Z dziewiętnastu rozdziałów właściwie tylko cztery zostały poświęcone Jugosławii, pozostałe przynoszą obraz rozkładu komunistycznego imperium w Rumunii,

Albanii, Bułgarii. Autor patrzy na te kraje trochę jak na Dziki Wschód. Wyprawę statkiem pasażerskim w głąb Rumunii opisuje niemal jak Conrad podróż w głąb Czarnego Lądu: „Wskakując na pokład statku, który zaraz miał odbić od nadbrzeża, czułem, że to skok w nieznane. Ponieważ miesiące, które minęły od czasu grudniowej rewolucji, były zimne i śnieżne, mogłem mieć nadzieję, że będę pierwszym przybyszem z Zachodu, który dotrze tak daleko w dół rzeki. Takie same warunki podróży odstraszyły mnie od podróży w górę Nilu w Sudanie i w dół Kongo w Zairze (gdzie nawet pejzaż jest podobny)”. Podróżowanie po Rumunii jest dla Kaplana jak „lektura powieści Dostojewskiego”, ponieważ ziemie te wymagają jego zdaniem miłości do mrocznej sfery świata. Autor wyczulony jest na obyczajowy konkret, który zwykle więcej mówi o realiach systemu niż pogłębione analizy socjologiczne czy politologiczne. W opisie podróży rumuńskimi pociągami polski czytelnik bez trudu odnajdzie znajome realia: „Staliśmy ściśnięci jak śledzie w beczce, do tego po kostki, po kolana w bagażach, a jednak bez słowa ten posępny tłum zdołał jakoś zrobić mi przejście. (...) Kiedy w końcu dotarłem do toalety, okazało się, że w środku koczuje cygańska rodzina. Kobiety wyszły na zewnątrz, mężczyźni dali zaś jasno do zrozumienia, że zostają, by pilnować swego dobytku. Nawet nie protestowałem, po prostu zrobiłem, co musiałem. W oknie nie było szyby, więc deszcz padał do kabiny, ale przynajmniej było czym oddychać. Na ścianie nad sedesem ktoś nabazgrał: »nos nomenklatura« [precz z nomenklaturą]”. Zbyt dużo jest zapewne w tej książce łatwych uogólnień i uproszczeń. Za dużo protekcjonalnego tonu przedstawiciela sytego Zachodu, który nie może się nadziwić, jak ludzie mogą żyć w tak okropnych warunkach. Przebija z niej jednak również empatia, kiedy autor zastanawia się, kim by się stał, gdyby tak musiał żyć „dzień za dniem, rok za rokiem”. Czeski bard Jaromir Nohavica swoją elegijną pieśń o tragicznych splotach bałkańskiej historii, zatytułowaną „Danse macabre”, kończy słowami: „Bóg chyba wypił sporo bałkańskiego wina / i poszedł spać / inaczej sensu brak”. Po lekturze książki Kaplana trudno oprzeć się wrażeniu, że ten sen był bardzo głęboki. iiRobert D. Kaplan, Bałkańskie upiory.

Podróż przez historię Przeł. Janusz Ruszkowski, Wołowiec 2010, Wydawnictwo Czarne.


MAGAZYN LITERACKI 17 KSIĄŻKI W TYGODNIKU 17 | 25 KWIETNIA 2010

Anne Fadiman, Ex libris; W ogóle i w szczególe „Esej poufały” zachowuje równowagę między rozważaniami emocjonalnymi a intelektualnymi, między beztroską zabawą, czułym wyznaniem a wykładem akademickim.

GRZEGORZ WYSOCKI

Zachwyty „zwykłego czytelnika” „Boże, nie pozwól mi korespondentka wojenna i scenarzystka. tylko napisać książki o książkach” – błagał kiedyś Georg Chri- Wspominam o rodzicach autorki nie tyle z powodu ich intelektualnych osiągnięć, stoph Lichtenberg, ale przecież nie mógł przewidzieć, że dwa ale dlatego, że są oni jednymi z głównych wieki później ukażą się eseje Anne Fadiman. Zapoznać mógł się z nimi Orhan Pamuk, lecz trudno uwierzyć, by do tego – obok męża George’a, dwojga dzieci oraz doszło, skoro w dalszym ciągu uważa tego rodzaju literaturę brata Kima – bohaterów szkiców ich córza nadętą i niestrawną. Nic bardziej mylnego. „Ex libris” do- ki. Oba zbiory właśnie wydanych u nas esejów Fadiman, „Ex libris” (1998, I wyd. wodzi, że można opowiadać o czytaniu książek co najmniej tak polskie 2004) oraz „W ogóle i w szczegósamo frapująco jak o Stambule, natomiast drugi tom esejów Fadiman – że najbanalniejsze tematy pod wprawnym piórem le” (2007), łączą perspektywę osobistą, i z pomocą właściwie wykorzystanej bibliografii przedmiotu zgoła intymne autobiograficzne wyznanie, z pełną błyskotliwego humoru, eruzmieniają się w porywające historie.

A

nne Fadiman jest amerykańską eseistką, dziennikarką (prawie 10 lat przepracowała dla magazynu „Life”) i redaktorką. Jej ojciec, Clinton Fadiman, również przez lata pracował jako dziennikarz i redaktor, pisał książki, a także prowadził radiowe i telewizyjne programy poświęcone literaturze. Żoną Clintona była Annalee Fadiman, która przed urodzeniem Anne i Kima pracowała jako

dycyjną (nigdy przeintelektualizowaną ani hermetyczną!) opowieścią o pisarzach i czytelnikach, ale też o wyprawach polarnych, wojnach kulturowych, seryjnych mordercach ze starożytnej Attyki, kolekcjonowaniu motyli, produkcji i konsumpcji lodów czy amerykańskiej fladze, tym „barwionym kawałku bawełny”, który po 11 września 2001 roku zyskał zupełnie nowe znaczenie. Metodę pisarską Fadiman doskonale podsumowuje podtytuł drugiego ze zbiorów, tj. „eseje poufałe” (ang. familiar essays). Termin ten – jak przyznaje sama autorka – nie jest dziś w powszechnym użyciu, gdyż współczesny czytelnik ma do czynienia przede wszystkim z dwoma rodzajami eseju: krytycznym („intelekt góruje nad sercem”) lub osobistym („serce góruje nad intelektem”). Autor walczący o przetrwanie eseju poufałego powinien zachować równowagę między rozważaniami emocjonalnymi a intelektualnymi. Między beztroską zabawą, czułym wyznaniem a wyczerpującym wykładem akademickim. Fadiman przyznaje, że swoją książką nie tylko zamierza sprzeciwić się tym, którzy wieszczą śmierć eseju poufałego (należał do nich także ojciec autorki), ale też „wyznać miłość do tego gatunku, a jednocześnie dać wyraz własnemu charakterowi, który jest mieszanką narcyzmu i ciekawości, niewygodną być może w wielu okolicznościach, ale w tej jednej po prostu idealną”. Niedościgłym mistrzem tej formy opowiadania jest dla autorki „Ex libris” Charles Lamb (1775–1834), angielski poeta i eseista, twórca przede wszystkim „Essays of Elia”, dzieła założycielskiego dla nowoczesnego eseju poufałego. Niestety Lamb jest u nas autorem praktycznie nieznanym; wierzę jednak, że „W owczej skórze” – esej, w którym autorka zajmująco opowiada o rodzinnej tragedii Lamba, jego skomplikowanej relacji z siostrą, przyjaźni z Coleridge’em, przede wszystkim zaś o owych 52 wielkich tekstach napisanych pod pseudonimem, a traktujących o kominiarzach, wiedźmach czy pieczonym prosięciu – doprowadzi do translatorskiego i wydawniczego poruszenia. Lamb to jedna z najbliższych Anne Fadiman osób, więc traktowany jest

tur na nasze nawyki żywieniowe. Esej prawie jak jeden z członków rodziny i – podobnie jak oni – powraca w wielu poświęcony poczcie jest nie tylko przedtekstach. Ten osobisty stosunek do lite- stawieniem historii systemu pocztowego ratury i wszystkiego, co ma z nią zwią- i pierwszego znaczka, ale też pretekstem zek, szczególnie widoczny jest w wyzna- do opowieści o biurku ojca, jego codzienniach „zwykłego czytelnika”, który prze- nych „orgiach pocztowych” (otwieranie mawia do nas w „Ex libris”. Chyba każdy i przeglądanie poczty, odpisywanie na nałogowy pożeracz książek czytając kolej- listy, naklejanie znaczków, wyrzucanie do wielkiego kosza na makulaturę wszystne eseje z tego tomu wykrzykuje (lub przynajmniej notuje ołówkiem na mar- kich pustych kopert ochronnych itd.) ginesach): „Dokładnie! Mam tak samo!”. oraz o tym, jak sama Anne w końcu zdeNiewdzięczny jest los recenzenta, któ- cydowała się na założenie e-maila. W „Ex libris” Fadiman określa siebie ry winien zdać rzeczową relację z lektury, a przecież na usta cisną mu się prze- z przesadną skromnością jako zwykłede wszystkim egzaltowane, szczenięce go czytelnika, który – jak pisała Virgiwyznania miłosne. Bo też trudno zacho- nia Woolf, także autorka świetnych esewać dystans i nie myśleć o własnych czy- jów poufałych, m.in. dopiero co u nas telniczych przygodach, kiedy Fadiman wydanego „O chorowaniu” – „różni się opisuje zaślubiny księgozbiorów (połą- od krytyka i uczonego. (...) Czyta raczej czenie bibliotek obojga małżonków jest dla własnej przyjemności niż po to, by „przejściem na wyższy poziom intym- przekazywać wiedzę czy korygować czyności”, a także – przez niemożliwe do jeś opinie. Przede wszystkim kieruje nim odwrócenia wymieszanie woluminów – instynkt stwarzania sobie jakiejś całości ze wszelkich drobiazgów, na jakie natragwarancją wspólnego pożycia), wizyty w antykwariatach i księgarniach kończą- fi”. W przypisach do „W ogóle i w szczece się kilogramami dźwiganych do domu góle” Fadiman przyznaje z kolei, że nie książek (prawda, że to nasza ulubiona jest naukowcem, lecz pełną entuzjazmu gimnastyka, a zarazem główna przyczy- amatorką: „Moja biblioteczka i przegródna rodzinnej dziury budżetowej?), Spe- ki sekretarzyka przypominają gniazdo cjalną Półkę z tomami poświęconymi sroki zbierającej wszystko, co błyszczy. tematyce niemającej wiele wspólnego Pierścionki z brylantami sąsiadują u mnie z resztą naszego księgozbioru („nadzwy- z kawałkami folii aluminiowej i papierkami po cukierkach”. czaj obszerna Specjalna Półka Philipa Poznawcza pasja, entuzjazm i zachwyt Larkina uginała się pod pornografią, ze szczególnym uwzględnieniem bicia po wszystkim, co piękne, ale też dziwaczne, pupie”) czy obsesje związane z lekturo- ciekawe i niezwykłe, udziela się czytelnikowi tych esejów. Jak trafnie zauważyła wymi przyzwyczajeniami (wielokrotne podkreślenia, zaginanie rogów, palpitacje w „Gazecie Wyborczej” Joanna Szczęspo ujrzeniu literówki, a może wypisywa- na, jesteśmy wobec nich bezradni, gdyż nie dedykacji różowym flamastrem?). tak naprawdę chcielibyśmy je bez końDzięki temu, że Znak zdecydował się ca cytować. „Nieopanowane wybuchy entuzjazmu” towarzyszyły Magdzie Heyprzy okazji pierwszego wydania „W ogóle i w szczególe” na wznowienie „Ex libris”, del, która z wielką przyjemnością, choć możemy zobaczyć, że i ta doskonała książ- nie bez trudności, przełożyła na polka o książkach należy do rzekomo wymie- ski „W ogóle i w szczególe”. Na nie mniejrającego gatunku, jakim jest esej poufały. sze wyrazy uznania zasłużył sobie Jan Warto czytać te tomy razem, by przyjrzeć Gondowicz, który nie tylko zredagował się fascynującemu pojedynkowi, który „Ex libris”, ale jeszcze opatrzył go wyczerpującymi notami będącymi w istocie rozostatecznie okazuje się przykładem ścisłej symbiozy. Intelekt walczy tutaj o prymat winięciem tekstów Fadiman. Od kogo nad emocjami, a kolejne wyznanie osobi- innego dowiedzielibyśmy się, że Barbara ste stara się oczarować swoją subtelnością Cartland „spłodziła w swym pracowitym żywocie 723 bestsellery”, że blurb w poli wdziękiem erudycję. Zamiłowanie autorki do lodów czeko- skim edytorstwie zwany jest wdzięczladowych sąsiaduje ze złośliwą historyj- nie „dupką”, a Anaïs Nin była „lawendoką o ateńskim dramatopisarzu Difolosie. wo pornograficzną pisarką”? Anegdotka o Henrym, ośmiomiesięcznym synu Anne, który zajadał się literaturą (szczególnie upodobał sobie rymo- i Anne Fadiman, Ex libris. wankę „Księżyc na dobranoc”), stanowi Wyznania czytelnika przeł. Hanna Pustuła, Paweł Piasecki, wstęp do szkicu nie o znanych bibliofaopracowanie i noty: Jan Gondowicz, gach, lecz o związkach kuchni i literatury, Kraków 2010, Znak; a więc książkach kucharskich, powieściach o głodzie, daniach wyobraźni (ser- i Anne Fadiman, W ogóle i w szczególe. wowanych przede wszystkim w czasie Eseje poufałe przeł. Magda Heydel, Kraków 2010, Znak. wypraw polarnych) czy wpływowi lek-


18 magazyn literacki książki w tygodniku 17 | 25 kwietnia 2010

stanisław bajtlik

wiem, że wiem Matematyka oswojona

W Polsce matematyka służy do straszenia dzieci i dorosłych. Dwója z matematyki oznacza automatycznie pasowanie na „humanistę”. W „Syzyfowych pracach” główny bohater, Radek, tak właśnie jest przedstawiany, choć jedyny argument na rzecz tej tezy stanowi marny stopień z „królowej nauk”.

M

atematyka w powszechnej świadomości sprowadza się do umiejętności rachowania, czyli do arytmetyki, a matematyczny geniusz bywa mylony z autystycznym mnożeniem w pamięci wielkich liczb. W mediach matematyka pojawia się przy okazji matur albo takich wydarzeń, jak odmowa przyjęcia najwyższych matematycznych wyróżnień (także finansowych) przez genialnego Grigorija Perelmana. Aż trudno uwierzyć, że to Reklama

Ian Stewart, Oswajanie nieskończoności. Historia matematyki przeł. Bogumił Bieniok i Ewa L. Łokas, Warszawa 2009, Wydawnictwo Prószyński i S-ka

polscy matematycy stworzyli w okresie książek popularyzatorskich, np. „Co to nazwisk jest stanowczo za mało. Wynika międzywojennym szkołę, która wniosła jest matematyka?” Couranta i Robbinsa, to chyba nie z ignorancji ani złej woli, ale wielki i trwały wkład w historię tej dzie- „100 zagadek matematycznych” Steinhausa, z tego, że XX-wieczna matematyka została dziny. Piękną historię Lwowskiej Szkoły „Diamenty matematyki” Ciesielskiego i Po- tu potraktowana dużo pobieżniej niż inne Matematycznej napisał Roman Duda. gody. Jeszcze większa liczba autorów poszła epoki. Czy wynika to z gustu i kompetencji Tymczasem matematyka to według En- tropem historycznym. Do tej grupy należą autora, czy może z obawy, że współczesna cyklopedii Britannica „nauka o strukturach, wspomnienia, biografie i autobiografie matematyka jest zbyt trudna do popularyporządkach i relacjach, która powstała wybitnych matematyków – Stanisława zowania? Tego nie jestem pewien. Stewart z pierwotnej potrzeby liczenia, mierzenia Ulama, Kazimierza Kuratowskiego, Wac- unika tanich chwytów, egzaltacji w rodzaju i opisywania kształtu przedmiotów. Mamy ława Sierpińskiego, wspomniana książka „spójrzcie, czytelnicy, jakie to piękne”, albo w niej do czynienia z logicznym rozumo- Dudy czy biografia Stefana Banacha au- porywania się na tematy, których nie da waniem i ilościowymi obliczeniami, a jej torstwa Romana Kałuży. się w sposób przystępny wytłumaczyć. Pod koniec ubiegłego roku ukazała Chwała mu za to. rozwój wiązał się z rosnącym stopniem się nowa, świetna książka o historii maKsiążka jest znakomitym uzupełnieniem idealizacji i abstrahowania od materialnych tematyki. Ian Stewart, urodzony w 1945 szkolnych podręczników, nie tylko madesygnatów”. tematyki. Sporo się z niej dowiadujemy Ten „rosnący stopień idealizacji i abstra- roku w Anglii, to znany na całym świecie howania” stanowi podpowiedź i metodę popularyzator, autor przeszło 20 książek, o historii ludzkiej myśli, kultury (nie tylko umysłowej), a nawet o historii jako takiej. dla wielu popularyzatorów matematyki. za które otrzymał m.in. Medal Faradaya W Polsce ukazało się kilka świetnych od Royal Society. Pracuje na Warwick Uni- Znakomity polski fizyk, Jerzy Plebański, versity, od 2001 roku jest członkiem Royal mawiał kiedyś, że kulturalny człowiek co Society. „Oswajanie nieskończoności”, zna- tydzień chodzi do filharmonii i zna rakomita, popularna, niemal dydaktyczna chunek spinorowy. O spinorach w książce wersja historii matematyki, to ósma jego Stewarta nic nie ma. Ale warto, by ci, któksiążka przełożona na polski. rzy już chodzą do filharmonii, mimo to Autor wybiera problemy ilustrujące ją przeczytali. Ta książka jest jak rosół dla właśnie „rosnący stopień idealizacji i abs- chorego: może nie pomoże, ale na pewno trahowania”. Od prostego liczenia baranów nie zaszkodzi. przed tysiącami lat doprowadza nas do Może dzięki takim książkom uda się współczesnych, zupełnie abstrakcyjnych odwrócić zgubny trend w ewolucji metod problemów matematycznych. Dba przy nauczania matematyki w szkołach? Trend tym, aby motyw praktycznych zastosowań świetnie zilustrowany krążącym w internie został zgubiony. Mówi więc nie tylko necie dowcipem o tym, jak zmieniały się zadania egzaminacyjne w ostatnim o tym, co doprowadziło współczesnych matematyków do zajmowania się superab- półwieczu: Rok 1962: Drwal sprzedał ciężarówkę strakcyjnymi problemami, ale też o tym, co tarcicy za sumę 100 złotych. Wiedząc, że wynika z uzyskiwanych rezultatów. koszt produkcji drewna wynosi 4/5 jego Wielu uważa (i słusznie), że matematyki ceny, oblicz zysk drwala. nie wolno traktować jak wyrafinowanej Rok 1972: Drwal sprzedał ciężarówkę hydrauliki i stawiać pytań w rodzaju: „co tarcicy za sumę 100 złotych. Wiedząc, że z tego będzie miał zwykły podatnik?”, bo jest ona jak najpiękniejsza muzyka poważna. koszt produkcji wyniósł 4/5 jego ceny, Stewart nie boi się jednak pytań o użytecz- czyli 80 złotych, oblicz zysk drwala. ność. Od prostego liczenia dochodzimy do Rok 1982 (nowy program matematyki): najbardziej niezwykłych odkryć ludzkiego Drwal dokonał wymiany zbioru T tarcicy umysłu związanych z problemami nieskoń- na zbiór P pieniędzy. Moc zbioru P wyraczoności, które okazują się mieć hierarchię żona w liczbach kardynalnych wyniosła (są „większe” i „mniejsze” nieskończoności), 100, przy czym każdy z jego elementów czy twierdzenia Gödla o nierozstrzygalności jest wart 1 złoty. Zaznacz w kwadratowej tabeli 100 punktów, aby przedstawić grapewnych twierdzeń. Czytelnik dowiaduje się przy tym na przykład, że może używać ficznie elementy zbioru P. Zbiór kosztów telefonu komórkowego dzięki pracom ma- produkcji zawiera 20 elementów mniej tematyków na temat wielowymiarowych, niż zbiór M. Przedstaw zbiór K jako podabstrakcyjnych przestrzeni, a oglądać filmy zbiór M i odpowiedz na pytanie: jaka jest odtwarzane z płyt DVD dzięki rozwojowi moc zbioru Z zysku, wyrażona w liczbach abstrakcyjnej algebry. kardynalnych? Każdy z problemów jest prezentowany Rok 1992: Drwal sprzedał ciężarówkę w kontekście biografii, losu, anegdoty tarcicy za 100 złotych. Koszt produkcji związanej z jakimś wybitnym matematy- drewna wyniósł 80 złotych, a zysk drwala kiem lub matematyczką. Stewart, w od- 20 złotych. Zakreśl liczbę 20. Rok 2002: Ścinając stare, piękne i bezróżnieniu od większości autorów, zdaje się bardzo doceniać wkład kobiet, które cenne drzewa, ekologicznie niezoriento– choć w zdecydowanej mniejszości w tym wany drwal zarobił 20 złotych. Co mytowarzystwie – sporo do matematyki ślisz o takim sposobie na życie? Pracując wniosły. Można by za to mieć do niego w podgrupach postarajcie się przygotować uzasadnione pretensje, że na liście około teatrzyk przedstawiający, jak czują się leśne 240 bohaterów jego opowieści polskich ptaszki i dzika zwierzyna...


magazyn literacki 19 książki w tygodniku 17 | 25 kwietnia 2010

ks. adam boniecki

Niezłomni i teczki Współpraca historyków IPN i Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II przynosi owoce. Trzeci tom serii „Niezłomni” w całości poświęcony jest klerykowi, księdzu, potem biskupowi i wreszcie kardynałowi Karolowi Wojtyle.

Ku prawdzie i wolności. Komunistyczna bezpieka wobec kard. Karola Wojtyły Wybór, wstęp i opr.: ks. Józef Marecki, Marek Lasota, Roksana Szczęch. Kraków 2009, IPN – Wydawnictwo WAM, seria „Niezłomni”.

B

lisko 500 stron na 686 to dokumenty. Książka roi się od donosicieli, także duchownych. Informacje o nich znajdziemy w suchych, rzeczowych przypisach; w tekście przesłonięci są pseudonimami. Nie oni jednak są na pierwszym planie. Centralna postać to, rzecz jasna, przyszły Papież. Wokół niego toczy się „akcja” zawarta w raportach, informacjach, planach operacyjnych i kierunkowych, donosach. Od roku 1958, od sakry biskupiej Karola Wojtyły, rosło zainteresowanie i niepokój władz. W połowie lat 60. zdają się wiedzieć o nim wszystko; w każdym razie wiedzieć chciały. „Indeks pytań” dla tajnych współpracowników z 1969 roku dotyczy planu dnia kardynała, jego zamiłowań, słuchania radia, noszenia okularów, domowej apteczki, znajomych, rodziny, tego, co robi z dokumentami, kto ma dostęp do jego prywatnych pomieszczeń, kto pierze mu skarpetki i czyści buty. Nawet tego, jak często i czym się goli. A wszystkiego nie znamy: 17 października 1978 do Warszawy wyekspediowano 18 pudeł dokumentów dotyczących nowego papieża. Nigdy ich nie odnaleziono. Wiedzy towarzyszy jednak bezsilność. Owszem, można zwlekać z przyznaniem paszportu Karolowi Wojtyle albo w ogóle tego nie zrobić, można zdobyć informatorów wśród jego najbliższych współpracowników, można szerzyć paskudne plotki – ale nic z tego nie wynika. Dokumentów poświadczających reakcje na wybór kardynała Wojtyły na papieża nie ma. Wiemy, że wywołał on, delikatnie mówiąc, niepokój. Stało się jasne, że, jak pisze Marek Lasota, „wysiłki zmierzające do rozpracowania krakowskiego księdza i hierarchy oraz próby dezawuowania jego postaci, działania podejmowane w celu sparaliżowania jego zamierzeń, podejmowanie akcji dezintegracyjnych i dezinformacyjnych – wszystko to rozwiało się wraz z białym dymem nad Kaplicą Sykstyńską”.

lektury pobożne

„Na froncie kurialnym”

Książka fascynująca dla tych, którzy tamte czasy pamiętają, dla innych wielce pożyteczna. Tamte, to znaczy lata 1945-89. Czyta się ją jak powieść kryminalną – bo o kryminalnej działalności w niej mowa.

Tak mówić o sprawach trudnych

Książka Macieja Müllera i Tomasza Ponikły poświęcona jest problemom ludzi wierzących, rozwiedzionych i powtórnie (cywilnie) zaślubionych. W takiej sytuacji znajduje się wielu katolików.

Aparat bezpieczeństwa wobec kurii biskupich w Polsce red. Adam Dziurok, Warszawa 2010, IPN

N

a przykładzie trzynastu diecezji (białostockiej, częstochowskiej, katowickiej, lubelskiej, łódzkiej, płockiej, poznańskiej, przemyskiej, sandomierskiej, szczecińsko-kamieńskiej, tarnowskiej, włocławskiej i wrocławskiej) pokazuje, jak zaprogramowany centralnie program walki z Kościołem realizowano na „froncie kurialnym”. Aparat bezpieczeństwa dążył do objęcia kontrolą inicjatyw kurii i przeciwdziałania im. Do skłócania środowisk kościelnych, kompromitowania biskupów, zastraszania ich, oddziaływania na ich decyzje. Metody były wszędzie podobne, obronne strategie biskupów – różne. Wiedzieli, że są na celowniku, czasem jednak zakres działania służb przerastał ich wyobraźnię. Biskup włocławski Antoni Pawłowski, początkowo nieakceptowany przez władze na stanowisku koadiutora z prawem następstwa, konsekrowany potajemnie, nie wiedział, że zwierzając się zaufanemu – jak sądził – współpracownikowi z kłopotów, jakie ma z inwigilacją, zwierzał się gorliwemu TW. Z kolei Konrad Białecki w szkicu o kurii poznańskiej pisze: „Przez cały okres jego [Walentego Dymka] rządów nie udało się pozyskać żadnego agenta lub informatora, który należałby do grona najbliższych współpracowników arcybiskupa”. Białecki zastanawia się, jak było to możliwe. Pierwszą przyczyną był jego zdaniem utrzymujący się do 1955 roku niski poziom funkcjonariuszy, którzy po prostu nie mieli odwagi werbować pracowników kurii. Ci zaś „hartowali się w czasie okupacji w obozach koncentracyjnych bądź na terenach włączonych do Rzeszy, gdzie ucisk ze strony okupanta był zdecydowanie większy niż w GG” i niełatwo było ich zastraszyć lub przekupić. Sam arcybiskup tłumaczył księżom, by „swoim zachowaniem w sferze społeczno-politycznej nie prowokowali władz, a w życiu kapłańskim unikali dwuznacznych sytuacji mogących stwarzać pole do ewentual­nego szantażu”. W książce znajdujemy wiele dowodów odwagi i stanowczości księży. Jednym z niezłomnych okazał się zaufany biskupa częstochowskiego Stefana Bareły, ks. Ireneusz Skubiś. Wyrafinowany plan pozyskania go spalił na panewce. Równocześnie dokumenty pozwalają zrozumieć trudne wtedy do wytłumaczenia słowa czy zachowania osób, które albo były współpracownikami, albo przedmiotem nacisków, szykan i inwigilacji. Organa bezpieczeństwa PRL jedynie realizowały zalecenia płynące z najwyższych partyjnych szczebli. Cały ten gigantyczny aparat okazał się jednak bezradny. Nawet tam, gdzie – jak we Wrocławiu – udało się doprowadzić do postawienia na czele diecezji swojego człowieka, efekt był mizerny. Bilans tamtych lat jest dla Kościoła wysoce dodatni. Uznany przez władzę za groźnego wroga i konsekwentnie zwalczany – czasem w białych rękawiczkach – wytrzymał. Nie uległ przeważającym siłom, działał i dalej się rozwijał. O tym jest ta książka, nie o agentach i tajnych współpracownikach.

Maciej Müller, Tomasz Ponikło, Miłość z odzysku. Nowy związek – jak żyć w Kościele? Kraków 2010, Znak.

Ź

ródłami kryzysów i sposobami ich przezwyciężenia autorzy się nie zajmują. Opowiadają dramatyczne historie ludzi, którzy w konsekwencji zawarcia nowego związku nie mogą przystępować do Komunii św. Cierpliwie wyszukują wypowiedzi, z których można czerpać nadzieję na zmianę obowiązującej dziś kościelnej dyscypliny. Wypowiedzi czasem zaskakujące, jak choćby byłego prymasa Belgii kard. Danneelsa („nie można odmówić komunii katolikom rozwiedzionym, którzy zawarli ponowne związki cywilne, gdy ich sumienie mówi im, że nie są winni rozpadu”), albo zacnego ojca Jarosława Naliwajki („jak dążą do szczęścia, jak się wzajemnie wspierają, jak biorą za wszystko odpowiedzialność – to nie robią nic złego”). Są też kardynał Ratzinger i papież Ratzinger, kard. Martini i s. Véronique Margon, dziekan teologii w Angers (mówi o możliwości przyjęcia praktyki prawosławnej przez Rzym), nasz kolega o. Jacek Prusak i wielu innych. Jest i głos Hansa Künga (że Papież, zamiast jednać się z lefebrystami, powinien się pojednać z rozwiedzionymi i powtórnie poślubionymi oraz z żonatymi eksksiężmi). Obok – papieskie nauczanie zawarte w „Familiaris consortio” oraz list Kongregacji Nauki Wiary z roku 1994, przypominający naukę i dyscyplinę Kościoła w tym względzie. Nauka zaś jest taka, mówiąc w skrócie, że osoby rozwiedzione i żyjące w związkach niesakramentalnych nie są z Kościoła wykluczone. Przeciwnie, Kościół otacza je troską i miłością, chociaż do Komunii przystępować nie mogą. Mogą i powinny czerpać z innych źródeł łaski: uczestniczyć we Mszy św., brać udział w życiu wspólnoty, modlić się, dobrze wychowywać dzieci, pokutować i spełniać dobre uczynki. Drogą dostępu do sakramentów jest rezygnacja z fizycznego współżycia. Ten temat w książce zajmuje sporo miejsca. Ważnym jej wątkiem jest duszpasterstwo ludzi rozwiedzionych. Poznajemy grono mądrych, dobrych księży:

Mirosława Paciuszkiewicza, Antoniego Świerczka, Jana Abrahamowicza, Wojciecha Nowaka, Krzysztofa Bojana, Jarosława Naliwajkę. Ich relacje wprowadzają w świat niedostatecznie, podejrzewam, znany większości księży: świat ludzi spragnionych Boga, którzy z przerażeniem odkryli, że znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. Ale czy wobec Boga człowiek może się znaleźć w takiej sytuacji? Czasem wyjściem może być stwierdzenie przez sąd kościelny nieważności małżeństwa oraz rozwiązanie (przez papieża) małżeństwa niedopełnionego – o tym także piszą Müller i Ponikło. Każdy temat otwierają reportaże; wyodrębniono je – dobry pomysł – innym odcieniem papieru. W rozdziałach poświęconych doktrynie Kościoła i praktyce duszpasterskiej znajdziemy, jak w wyszukiwarce Google, wszystko, co zostało na ten temat w ostatnich latach powiedziane. Lub prawie wszystko. W rozdziale o doktrynie i praktyce prawosławia teolog prawosławny, ks. Henryk Paprocki mówi m.in., że według Kościoła prawosławnego zdrada (w szerokim znaczeniu) może unicestwić małżeństwo tak, że przestaje ono być małżeństwem chrześcijańskim. To z kolei otwiera drogę do kolejnego związku, już nie sakramentalnego. „Ta praktyka funkcjonowała na Wschodzie od początku istnienia chrześcijaństwa na tych terenach” – stwierdza ks. Paprocki. Tu właśnie widzę lukę w solidnej na ogół dokumentacji. Z ideą przyjęcia zasad prawosławia przez Kościół rzymskokatolicki wystąpił na Soborze Watykańskim II greckokatolicki patriarcha Melkitu w Egipcie, Eliasz Zoghby. Autorzy wspominają o tym w jedynym w książce przypisie, odnotowując, że patriarsze odpowiedział kard. Charles Journet, który „dowodził niezgodności tej propozycji z teologią katolicką”. O ile mnie pamięć nie myli, Journet położył akcent nie tyle na teologię, co na tradycję Kościoła, dowodząc tezy wprost przeciwnej niż ks. Paprocki. Tej wypowiedzi w książce mi zabrakło. Odbija się w niej stan umysłu współczesnego, światłego katolika. Korzysta on z dostępu do informacji o sporach toczących się wśród teologów i hierarchów, do dokumentów i... przecieków. Ta wiedza niekoniecznie sprzyja klarownemu wyrobieniu własnego stanowiska. Autorzy zostawiają czytelnika jego własnemu wyborowi i gdzieś w podtekście budzą nadzieję na zmiany w kościelnej dyscyplinie. Skoro tak wielu miarodajnych ludzi Kościoła kwestionuje obecny status quo, jeśli chrześcijanie prawosławni... to może... Taki sposób pisania o trudnych problemach z pogranicza moralności i dyscypliny kościelnej, pozbawiony akcentów dydaktycznych, można uznać za propozycję mówienia w Kościele o trudnych sprawach wiernym. Bez ukrywania problemów i przemilczania kontrowersji. Jeżeli prawda ma przyciągnąć siłą samej prawdy...


20 magazyn literacki książki w tygodniku 17 | 25 kwietnia 2010

joanna olech

lektury dziecięce

Liliputy rosną Widziałam niewidzialną rękę rynku! Odciski jej fantomowych paluchów wytropiłam w księgarniach dla dzieci. Ale po kolei.

Przed kilkoma laty, kiedy wydawało się, że szmira na dobre opanowała rynek książki, kiedy brokatowe księżniczki, kucyki Pony i Myszki Miki wymiotły z księgarń dobry gust, z niebytu wychynęły mini-wydawnictwa, założone przez młode mamy. Zirytowane kiczowatą ofertą wydawniczą, dziewczyny bez doświadczenia w biznesie i za kapitał mające zawartość świnek-skarbonek postanowiły wydawać książki, które bez obrzydzenia można kupić dziecku. Pierwszy był Muchomor, potem Wytwórnia, Dwie Siostry, Hokus Pokus – prawdziwy babiniec, jako że nie ma w tym gronie mężczyzn. Ostatnio grono liliputów powiększyło się o oficyny: Format, Ene Due Rabe i Czerwony Konik. Żadne z tych wydawnictw nie liczy więcej niż trzy osoby. Pionierski okres zabiegania o uwagę czytelników i mediów był trudny – „liliputy” z trudem domykały bilans, a zyski wydawały się fatamorganą. Poległa oficyna Fro9, chociaż niemal wszystkie jej książki nagradzano w edytorskich konkursach. Muchomor zmienił skład personalny. W nierównej walce wydawniczych maluchów z korporacjami ci pierwsi – wydawało się – nie mają szans. Negocjacje z Empikiem, nielubianym z racji bezlitosnych prowizji, przypominały zapasy muchy ze słoniem. A przecież kilka lat lilipuciej

działalności wydawniczej przyniosło znamienne efekty. Po pierwsze – „liliputy” ocaliły honor wydawców dziecięcych. Widać to było zwłaszcza na międzynarodowych targach w Bolonii, gdzie, gdyby nie one, trzeba by się rumienić ze wstydu, tak bardzo nasi krajowi wydawcy jeszcze niedawno odstawali od światowych standardów. Tymczasem małe oficyny zostały dostrzeżone i docenione. Warto tu wspomnieć o nagrodzie Bologna Ragazzi Award, którą przed dwoma laty uzyskała dla Polski Wytwórnia nowatorską edycją wierszy Tuwima czy o nagrodzie Ikara dla Dwóch Sióstr za serię „Mistrzowie Ilustracji”. Po drugie – jakkolwiek nakłady „lilipucich” książek nie mogą równać się z bestsellerami gigantów, to przecież tytuły te są kupowane nie tylko przez entuzjastów i często omawiane na forach rodzicielsko-książkowych, są lubiane przez media, cieszą się (zasłużenie) przychylnością Instytutu Książki i wreszcie – są często-gęsto nagradzane w konkursach branżowych. Odważę się nawet powiedzieć, że „liliputy”, nieskrępowane marketingową strategią korporacji, podejmujące decyzje biznesowe z podpowiedzi intuicji i entuzjazmu, stanowią źródło inspiracji dla rywali – dużych wydawców. Po trzecie – w „liliputach” pracuje wiele osób o plastycznym wykształceniu, co dobrze służy estetyce wydawanych przez nie książek. A zatem: co słychać u liliputów?

Format Wydawnictwo to adaptuje na rodzimy rynek książki światowych sław ilustratorskich. Po słynnej „Miffy” Dicka Bruna przyszła kolej na „Płaszcz Józefa” Simmsa Tabacka i „Trzech zbójców” Tomi Ungerera, gigantów grafiki książkowej dotąd u nas niemal nieznanych. Nowojorczyk Taback, syn żydowskich emigrantów z Polski, stworzył książkę na kanwie ludowej piosenki zasłyszanej w dzieciństwie – historię płaszcza, który kolejno przybierał postać kurtki, kamizelki, szalika, krawata, chustki, obciągniętego tkaniną guzika... A kiedy Józef go zgubił

– nic już nie zostało. Autor przywołuje klimat polskiego miasteczka i folklor żydowski, dziś zapomniany. Piękne, patchworkowe ilustracje wyglądają jak uszyta z kolorowych skrawków tkanina. Książka nagrodzona Medalem Caldecotta – najwyższym splendorem, jaki autor może uzyskać na rynku amerykańskim. „Trzej zbójcy” z kolei to sprzedana na świecie w 3 milionach egzemplarzy (!!!) prosta opowieść o tym, jak pod wpływem przygarnięcia sierotki stopniały serca trzech złoczyńców, a oni sami przeistoczyli się w fundatorów domu dla podrzutków. Książka zilustrowana w szlachetnej, syntetycznej manierze lat 60.

Ene Due Rabe Wydawnictwu temu zawdzięczamy odkrycie na użytek polskich czytelników jednego z najciekawszych ilustratorów europejskich – Norwega Sveina Nyhusa. Po pierwszej, obrazkowej książce „Tato”, otrzymujemy kolejną: „Włosy mamy” (ilustracja obok), do tekstu Gro Dahle, zakamuflowaną opowieść o depresji. Skandynawowie są znani z tego, że żaden temat im niestraszny – można sporządzić długą listę kłopotliwych i trudnych zagadnień, dla których znaleźli literacki i graficzny ekwiwalent. Svein Nyhus chętnie sięga po trudne tematy – na Zachodzie wyszła rewelacyjna książka o przemocy domowej z jego ilustracjami. Tutaj mamy do czynienia z metaforą depresji. Mała dziewczynka widzi, jak włosy mamy, zwykle szczęśliwe i rozświetlone słońcem, zaczynają plątać się i mierzwić. Nic już nie jest tak, jak być powinno. Dziecko próbuje szczotką zaprowadzić porządek w skołtunionej, dzikiej gęstwinie. Wpada w tę czeluść i błądzi. Ale oto nadchodzi pomoc i wszystko kończy się happy endem – włosy mamy odzyskują blask. Książka jest ilustratorską ucztą: warto zobaczyć, jak Nyhus buduje dramaturgię i klimat tekstu perfekcyjnymi obrazami.

Powyżej: ilustracja Tomi Ungerera do „Trzech zbójców”, niżej: „Płaszcz Józefa” Dicka Bruna

Muchomor Nie jest tak źle z polskim rynkiem wydawnictw dla dzieci, skoro mogą się ukazywać u nas TAKIE książki. Zabawna rozprawka filozoficzna Leszka Kołakowskiego „Debata filozoficzna Królika z Dudkiem o Sprawiedliwości” wydana została z niezwykłą starannością. Edytorski popis, dziełko prawdziwie artystyczne. Debatę, rozpisaną na głosy, młoda graficzka zilustrowała jako partię szachów, gdzie raz jeden rozmówca, raz drugi traci figurę. Szachownica rozkłada się jak teatralne kulisy, a wewnątrz znajdujemy piękne, wyrafinowane rysunki Moniki Hanulak. Książeczka adresowana jest raczej do młodzieży niż do dzieci. Niecodzienna, pomysłowa forma sprawiła, że IBBY nominowała „Debatę” do tytułu Książki Roku 2009 w kategorii ilustratorskiej. Rzecz dla koneserów i entuzjastów pięknych książek.


magazyn literacki 21 książki w tygodniku 17 | 25 kwietnia 2010

9 788389 774347

Hokus Pokus Wydawnictwo to, obok tytułów polskich, z powodzeniem wydaje przekłady książek z Królestwa Niderlandów. Po bardzo udanej edycji pięciotomowych „Julków” A.M. Schmidt mamy oto nową serię prozy holenderskiej „Z Tulipanem” dla dzieci starszych – od lat 10 wzwyż. „Mała szansa” mówi o dziewczynce, której tata jeździ na różne niebezpieczne wojny w charakterze lekarza niosącego pomoc. Kiki, podobnie jak jej mama, nie cierpi tych wyjazdów, ale tata chce i lubi być potrzebny. I oto ojciec wyjeżdża po raz kolejny. Podczas rozmowy z mamą Kiki dochodzi do wniosku, że szansa na równoczesną utratę ojca, psa i myszy jest bardzo znikoma. Postanawia zatem pomajstrować przy rachunku prawdopodobieństwa, tracąc mysz i psa, a tym samym ocalając tatę. To magiczne zaklinanie losu sprowokuje szereg dziwnych zachowań dziewczynki. Tymczasem tata przestaje telefonować... Książka tragikomiczna, ciepła, napisana prostym językiem. Nagradzana w Holandii i Austrii.

Wytwórnia Podczas pobytu na targach w Bolonii maniacy książkowi obowiązkowo odwiedzają stoisko włoskiej oficyny „oreccio acerbo”, która znana jest z najbardziej zuchwałych, nowatorskich edycji dla dzieci i młodzieży. Tam też Magda Kłos-Podsiadło z lilipuciej Wytwórni usłyszała po raz pierwszy o wspólnym europejskim projekcie wydania książki na 20. rocznicę upadku muru berlińskiego. „Oreccio acerbo” szukało koedytorów. Wytwórnia chętnie przystąpiła do projektu i namówiła do współpracy innego liliputa – Hokus Pokus. Wespół w zespół powstała polska edycja: „1989 – dziesięć opowiadań o burzeniu murów”. Teksty dziesięciorga sławnych pisarzy wybrano bardzo starannie. Polskę w tym projekcie reprezentuje Olga Tokarczuk (obok opowiadań Heinricha Bölla, Maxa Frischa, Andrei Camilleriego i innych sław). Do przedsięwzięcia zaproszono znakomitego niemieckiego ilustratora Henninga Hagenbretha. Powstała mądra, dająca do myślenia książka o wolności i zniewoleniu, o odmiennościach i przełamywaniu lęku przed obcymi.

Dwie Siostry Szczęśliwie dla nas, czytelników, Dwie Siostry wyłowiły spośród studentów warszawskiej ASP utalentowaną parę: Olę Machowiak i Daniela Mizielińskiego. Młodzi graficy pod dyktando wydawczyń stworzyli książkę „D.O.M.E.K” – o najbardziej ekstrawaganckich i śmiesznych budowlach na świecie. „D.O.M.E.K” najpierw zdobył tytuł Książki Roku IBBY 2008, a potem z sukcesem przetłumaczony został na kilka języków. Nic dziwnego, że Siostry poszły za ciosem: lada dzień ukaże się „D.E.S.I.G.N”, druga odsłona serii tej samej autorskiej pary (tym razem o wzornictwie), a w księgarniach czeka już całkiem innego rodzaju książka-zabawka obrazkowa, bez tekstu – „Miasteczko Mamoko” (ilustracja Oli i Daniela Mizielińskich obok). Na dużych, barwnych rozkładówkach przedstawione jest życie codzienne miasteczka, gdzie żyją różne zwierzęta – poczynając od świnki Zofii Ryjek, przez hipopotamicę Otylię Sadełko, a kończąc na ufoludku, Zygmuncie Kosmicznym. Rysunki mają mnóstwo szczegółów, tak lubianych przez dzieci. Zaglądamy do wnętrza domów – widzimy śpiące zajączki, mysz w kąpieli, świnkę przy porannej kawie... Z każdą kolejną stroną akcja postępuje: zwierzątka ruszają do różnych zajęć, po drodze przydarzają im się przygody. Fotografujący wszystko ufoludek stanie się mimowolnym świadkiem kryminalnego czynu i pomoże Szymonowi Detektywowi w wytropieniu złoczyńcy. Małpka – Stanisław Szczęściarz – znajdzie pieniążek, za który kupi płótno i farby, namaluje obraz, sprzeda, a za uzyskane pieniądze zafunduje sobie balon i odfrunie. I tak dalej, i tak dalej – bohaterów jest kilkunastu, a wytropienie ich na stronach zapełnionych detalami nie jest łatwe. Jako że książka nie ma tekstu, nadaje się dla dzieci całkiem małych, ale zabawa wciąga nawet dorosłych (testowałam na rodzinie) i ogromnie się podoba. Nota bene Ola i Daniel (dziś małżeństwo i spółka Hipopotam Studio, on – asystent w pracowni prof. Macieja Buszewicza) pracują nad kolejnymi książkami, wydając także w oficynach dużych (Znak).

People) nadała mu tytuł Książki Roku 2009 w kategorii ilustratorskiej. Bo też Paweł Pawlak wykazał się mistrzowTa jednoosobowa oficynka wystarto- skim dowcipem, pomysłowym layouwała z impetem u schyłku ubiegłego tem podkreślając absurd tej książeczki, roku kapitalną serią „NIEporadników” z której dowiadujemy się, że młotek autorstwa panów Wojtka Widłaka NIE zdaje egzaminu jako narzędzie i Pawła Pawlaka. do mycia zębów, kopania grządek Książeczki są groteskową parodią i prowadzenia rozmów międzymiapseudonaukowych instruktaży na stowych. każdą życiową okoliczność. Ledwo W tomiku drugim, zatytułowanym ukazał się pierwszy, „Do czego NIE „Do czego NIE służy grzebień” służy młotek”, sekcja polska IBBY (In- (ilustracja Pawła Pawlaka powyternational Board on Books for Young żej), autorzy ustalają ponad wszelką

Czerwony Konik

wątpliwość, że grzebień NIE nadaje się do przetykania rur, poszerzania horyzontów i przebierania za koguta. Para bohaterów, Adiunkt Kwas i Profesor Kurzawka, dochodzą do tych konkluzji w drodze eksperymentów naukowych. Projekt graficzny okraszono wizualnymi cytatami z biurokratycznych papierzysk – wnioski Kwasa i Kurzawki potwierdzone są stemplami i pseudo-urzędowymi adnotacjami. W przygotowaniu książeczka trzecia: „Do czego NIE służą rękawiczki”.


22 magazyn literacki książki w tygodniku 17 | 25 kwietnia 2010

inga iwasiów

ziemiE Archiwaobiecane pozostawiane synom

R

story

moje

ozmawiamy w pracy – powiedzmy, nad pierogami w bufecie, chociaż naprawdę chyba gdzie indziej – o podanym do druku wyborze wczesnych zapisków Susan Sontag („Reborn. Early Diaries 1947−1963”). Z tyłu głowy kołaczą mi dwie myśli: coraz mniej takich rozmów, wymieniania się tytułami przeczytanych książek, obejrzanych filmów, coraz częściej sama sobie wydaję się urzędniczką, śpię „snem fabrykanta Niemca przy żonie Niemce”, dobrze, że chociaż skojarzenia miewam literackie. Druga myśl, równie dotkliwa, dotyczy synów. Mogłaby także córek, bo zaraz odtwarzam metaliczny smak w ustach, który miałam podczas lektury niewielkiego rozdziału opasłego tomiszcza Artura Domosławskiego „Kapuściński non-fiction”, opowiadający niemal bez komentarza o roli spadkobierczyni-po-wielkim-człowieku odgrywanej przez córkę reportażysty po jego śmierci, krótko. Ale nie chodzi mi o bycie spadkobierczynią czy spadkobiercą, o trudną sytuację kogoś, kto żył obok nieznośnych często na co dzień pisarzy, artystów, polityków, kogo tam jeszcze... Nie chodzi mi nawet o rozrachunki z rodzicami, dokonywane z pozycji zyskanej nagle nad nimi władzy. Piszą piśmienni, więc teksty-rozliczenia, skupione na ojco- i matkobójstwie, są manifestami odzyskanej swobody, a właśnie z potrzeby zajmowania nowych terytoriów powstaje literatura, zwłaszcza powieść, ta rewolucjonistka nowoczesnych społeczeństw. Napisanie o matce lub ojcu oddaje piszącym dostęp do własnego życia. Zwłaszcza gdy uderzają mocno, bez pardonu, chociaż można spróbować terapii łagodnej, naszkicować nostalgiczno-słodki portret. Tych zapisków Sontag nie czytałam, wierzę rozmówczyni na słowo, kiedy mówi, że sprawiają wrażenie okaleczonych, ocenzurowanych. Myślę, że mogą emanować dystansem Davida Rieffa, podobne wrażenie zrobił na mnie jego esej „W morzu śmierci. Wspomnienie syna”, opublikowany w zeszłym roku w przekładzie Agnieszki Nowakowskiej przez wydawnictwo Czarne. Czytając o zmaganiach Sontag z nawrotem nowotworu, o odchodzeniu od życia, brnąc przez tę swoistą relację z pola umierania, natchnioną jej pisarstwem, zwłaszcza frazami książki „Choroba jako metafora”, także odczuwałam dystans. Nie brak miłości, chęć pożywienia się sławą matki, ale i nie po prostu przywiązanie, tym bardziej nie zemstę. W zdaniach Rieffa, w spokojnym rytmie narracji zapisana została niepokonywalna odległość między ludzkimi istotami skojarzonymi więzami krwi.

bartosz minkiewicz

jest współautorem (wraz z bratem Tomaszem Minkiewiczem) kultowej serii komiksowej „Wilq”. Absolwent ASP w Krakowie, zajmuje się grafiką i pisaniem scenariuszy filmowych.

Napisanie o matce lub ojcu oddaje piszącym dostęp do własnego życia. Zwłaszcza gdy uderzają mocno i bez pardonu.

Kilkanaście lat temu opisałabym tę książkę jako przebitkę zachodzących na siebie tekstów – dorobku matki i kompetencji syna-intelektualisty, dziennikarza, politologa. Może odważyłabym się użyć metafory od-matczynego tekstu, czerpiącego z tekstu-matki, jak syn mógł ssać pierś rodzicielki w pierwszym roku życia. A dowiadujemy się, że ich relacje nie były łatwe, związek chybotliwy, zwłaszcza w pierwszym okresie życia, gdy Sontag szukała swojej drogi. Dziś nie chce mi się uruchamiać eleganckich narzędzi służących do literackiej i retorycznej rozbiórki. Pamiętam, że Sontag napisała także powieść „Zestaw do śmierci” i w mojej dawnej lekturze była to proza konfrontująca czytelników ze światotwórczą mocą języka. Nawet wówczas tytuł przeraźliwie uderzał, zagadki poziomów narracyjnych były wobec jego celności raczej drugorzędne. Teraz, gdy czytam eleganckie, otwarte, odważnie szczere zdania Rieffa, mam podobne odczucia – nieważna konstrukcja tego wywodu, ważne to, co chce zażegnać, czego jednak, budując wiarygodne wyjaśnienia, nie dotyka. Bo jednak nie sposób nie zauważyć, że otwarta przyłbica pokazuje ten wyraz twarzy, który autor może uznać za możliwy do odsłonięcia. Banał dotyczący autobiografii, a to jest odmiana autobiografii, zapośredniczona przez biografię słynnej postaci i przez ponowoczesny esej, zawierający zarówno rozważania filozoficzne, wspomnienia, jak i wątki interwencyjne, gdy mówi o systemie służby zdrowia, metodach leczenia, relacjach pacjentka–lekarz. Tym razem dystans jest czymś więcej. Nie chodzi tylko o to, że Rieff nie daje nam wglądu w intymność, gdybyśmy chcieli ją rozumieć dosłownie, przyzwyczajeni do wizerunków osób ciężko chorych, umierających,

umieszczonych w rogu jakiejś gazety telewizyjnej, żeby skłonić nas do dobroczynności. O nie, opis najcięższego stanu narrator zamyka w prostych zdaniach, w trybie informacyjnym. Rekonstruuje raczej nastroje, nadzieje, własne postępowanie, procedury medyczne. Nie ukrywa, że śmierć miała ciężką i że on sam jeszcze się z nią nie uporał. Pisanie może być więc częścią terapii po utracie, ale w lekturze nie odniosłam takiego wrażenia. Czułam raczej, że nie może się zbliżyć, że choć stał przy łóżku do końca, w pewnym sensie go tam nie było. Dlaczego? Czy powoduje to narracja robiąca wrażenie „opanowanej”, „kompetentnej”, „wyważonej”, niemal „obiektywnej”? A chciałabym, żeby o śmierci matki nie mógł napisać? Właśnie tak. Powiedzmy: „Matka odchodzi” Tadeusza Różewicza z wpisanym w strukturę dylematem – być Poetą czy Synem. Między Rieffem a Sontag jest jakoś trudniej, bo to matka stoi w centrum, syn podąża po jej śladach. Matka Różewicza pozostaje Dobrą Matką skłaniającą do nostalgii. Matka Rieffa jest trudną matką, w żaden sposób nie emblematyczną. Może chodzi o to: wiem, że tu nie ma utartych ścieżek, brak gotowej matrycy miłości, oczekuję nie wiadomo czego. W tym moim czytaniu eseju o śmierci autorki „O fotografii” i rozmawianiu o synu jako cenzorze jej dziennika zawarty jest motyw głęboko osobisty. Oczywiście, balansuję teraz na krawędzi śmieszności, jak drugorzędni pisarze, którzy – niepytani – deklarują spalenie archiwum i niechęć do zakładania muzeum ich imienia. Nie chcę porównać się ze sławnymi postaciami kultury XX wieku. Przeciwnie: myślę o relacji matki i syna jako o figurze splatającej miłość, zależność i dystans, figurze uniwersalnej. O świadomości matki, która wie, że syn patrzy. Nie matka na syna – „oczy matki” u Różewicza – lecz odwrotnie. O życiu, które poskłada ten, który pozostanie. Być może błądzę, sama mam synów, więc to doświadczenie uważam za podstawowe, jednak bycie matką jest obciążone tyloma zobowiązaniami, zamknięte w tylu regułach, z którymi syn, zwłaszcza gdy zaczyna odchodzić, musi skonfrontować własne doświadczenia, że brak mi tchu. W napadzie bezdechu współodczuwam dystans synów cenzurujących matki, tych synów – poprawiaczy biografii. Synów pozostawionych z bagażem życia niepasującego do stereotypów. Doprawdy, nie wiadomo, jak porządkować archiwa, co zostawiać dzieciom, mówię nad tymi pierogami w bufecie wydziału prawa, dokąd chodzimy z braku własnego.


magazyn literacki 23 książki w tygodniku 17 | 25 kwietnia 2010

PIOTR ŚLIWIŃSKI

Ludzie to przesada

Bywał kapłanem, wieszczem, prawie bogiem, pracownikiem słowa, rzemieślnikiem, człowiekiem pierwotnym, szalonym, przeklętym, wykrzyknikiem ulicy, instrumentem piękna, bywał też zoilem, błaznem, słowikiem, owszem; ale małpą? Poeta simius, świeżo odkryty gatunek.

N

ie był, lecz wiele przemawiało za tym, że będzie. Przewidywano taki obrót rzeczy. Czyż J. M. Rymkiewicz nie mówił przed czternastu laty: „oglądam występy [...] młodych poetów w telewizorze i bardzo mnie martwi to, co widzę: ta ich bezmyślna ochota, z jaką się wygłupiają”. Wtedy sądziliśmy, że tylko opisuje poetę Marcina Świetlickiego na przykład, który dla niezrozumiałych, a oburzających powodów ciskał się po różnych scenach, naśladując swoich ulubionych muzyków rockowych, a tymczasem klasycysta kogo innego miał na czułej myśli, kogo innego proroczo przeczuwał. Małpę w roli poety, poetę w roli małpy? Czytam tomik Adama Kaczanowskiego „Szkielet małpy” (i drugi w tej samej okładce umieszczony, pt. „Szept”), a właściwie to najpierw oglądam, bo pełno w nim rysunków, towarzyszy mu płyta, na płycie zaś, ho, ho – akcje, numery, swawole dziejące się ku uciesze widza. Kaczanowski jest z Poznania, gdzie się go lubi. Ceni się go we Wrocławiu i w Katowicach. W stolicy sława jego nie jest czymś nieznanym, choć stolica,

ziemie wiadomo, zasobna we własne talenty poetycko-sceniczne, by wspomnieć Jarosława Lipszyca, Marcina Ceckę czy niezastąpionego Jasia Kapelę, nie spieszy się do podziwiania przybyszów z odległych i poślednich dzielnic. Krzyczy, rozdziela banany, zwinnymi ruchy wskakuje na parapety i meble, obiega podłogę, deprymuje widzów, rozbiera się (dosłownie) i ubiera w strofach (w szatki i głosy kobiece), a tymczasem na ekranie ukazują się fragmenty jego wierszy, ściślej – poematu rozpisanego na sceny. Sceny właśnie, teledyski, powidoki nakręconych lub aż dziw, że nie nakręconych filmów. Obrazy się tu kręcą, a postaci grają role. Nad wszystkim rozciąga się klimat sztuczności i grozy. Atmosfera ponurej lekkości. Metafizyka pojęta jako nie wiadomo co. Czy może być lepsza sposobność do wzruszenia ramionami? Właściwsza okazja, by wspomnieć, jak Rymkiewicz w cytowanym już wywiadzie, wielkość: „Widzę tę chwilę: Rilke, umierający na leukemię, ale nadal nienaganny Rilke w swoich szarych getrach odwraca się od nas i odchodzi, żeby porozmawiać ze swoim Bogiem, ale nikt na to nie zwraca uwagi, bo wszyscy słuchają rockowego brzdąkania na gitarze”? Czy młody, dajmy na to, poeta nie hańbi pamięci starego mistrza? Czy nie czyni go jeszcze bardziej samotnym, kiedy – wskazując na poezję – chrząka, piszczy, kwili? Jeśli oba te obrazy, poety cierpiącego i małpy poetyckiej, należą do tego samego rodzaju, to być może – chcąc nie chcąc – drugi hańbi pamięć pierwszego. Chyba, załóżmy, wyobraźmy sobie, że Kaczanowski, wbrew wszelkim symptomom, byłby poetą niezłym, a małpa w nim – małpą w nas. Chyba, załóżmy, że żyjemy w świecie postserio. „W świecie post-serio już tylko piłka nożna jest serio” – zdanie to, usłyszane bez mała przed rokiem, nie chce mnie opuścić. Ale czy na pewno nie jest piłka czymś post-serio również? Albo: jeśli ona nie, to wszystko też nie. Albo: wszystko nie, a ona właśnie tak. Bo skoro nawet ten, którego będę na tej kolumnie cicho adorował, porzucił swoją drużynę i wiarę, by słuchać śniadania w radiu zet, to cóż pozostaje mnie, który mu nigdy nie dotrzyma stylu? Wspominać nieodległe wprawdzie, lecz na zawsze utracone czasy, kiedy z miłości do footballu i doświadczeń cielesnych zapalczywie machałem nogami, by spełnić swe stare marzenie o przypadkowym, lecz niezupełnie pozbawionym osobistej zasługi zetknięciu się którejś z nich z pędzącą w przeciwnym kierunku piłką, z którego to spotkania – jestem tego pewien – powstać by mogła potężna energia, zmieniająca wynik, czyniąca

niczyje różnicę? Mój sen o potędze tłumacząca na jawę i chwałę? Piszę to zdanie, świadom jego braków, ale nie bez celu. Odwlekam odpowiedź na pytanie, czy wobec nieuchronnej postserio kondycji piłki nożnej, postserio wszystko już jest bez wyjątku, bez nadziei i bez litości? A ostatnim tego dowodem byłby przemiły i uzdolniony facet z mojego miasta, z jego małpą do kości obraną? Mam nadzieję, że racji nie ma ani Rymkiewicz, ani mój młodszy kolega, mówiący, że wszystko jest post i koniec, ma zaś ją A. Kaczanowski, który odkrywa i pokazuje, że małpę nosimy w sobie. Mamy w sobie małpę, bo małpujemy. Jak stoi bowiem u Benedykta Chmielowskiego: „Upatrzywszy miejsce, gdzie się znajdują, idzie tam Człowiek, i usiadłszy, ręce i nogi sobie pląta mocnemi sznurami, po tym sznury zostawiwszy, odchodzi; Małpy, Ludzkich akcji imitatorki, sobie też krępują nogi i łapki, a tak idą in praedam Myśliwych”. Tak bywało kiedyś, teraz idziemy tam, gdzie żyją małpy, by je imitować. Nie tylko zresztą gesty, ambicje, pragnienia, ale także emocje wyższego i niższego rzędu. Sprowadzamy je do małpiej wyrazistości, w tym sensie degradując, zmieniając w pornografię, czyli bezwstyd, nagość duchową, katastrofę intymności. Zatem rozpoznać w sobie małpę to żaden wstyd, na odwrót, gdyż wiedząc o małpie, jaką mamy w środku, przestajemy być niejako i nijako wszystkim, dostajemy zaś szansę, by tym, kogo małpujemy – być przekonująco. W innym języku mówiąc: Kaczanowski uprawia kamp, czyli taki rodzaj sztuki, która rozbraja utarte sposoby mówienia, jednak nie tylko, żeby je wyszydzić, lecz głównie po to, by uratować przed nimi – przed ich natarczywością i przesadnym ciężarem – prawdziwe problemy. Ściema, ściema, krzyknie ktoś zezłoszczony bronieniem hucpy, niepowagą podejścia. Poeta odgrywa małpę, ponieważ nie umie odegrać poety, bo – wiedząc o tym – mści się na godności wiersza, na idei wieszcza, a chcąc się zemścić – parodiuje odwieczną zasadę: ars simia naturae. Jednak tak czy owak Kaczanowski pisze ciekawie, pokazując zarazem, jak to się łatwo robi, a co za tym idzie – żądając, byśmy z tej łatwości, małpiości znaleźli jakieś wyjście. Ktoś musi zobaczyć śmiesznego potwora, który mieszka w nas bez pytania o zgodę, ktoś musi go wywabić, ktoś musi poczuć się dzięki temu wyzwolony. Byśmy ze światem do gruntu niepoważnym sprawę mieli nareszcie poważną.


24 reklama

ksiÄ…Ĺźki w tygodniku 17 | 25 kwietnia 2010


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.