Edek. Wspomnienia. Opracował Andrzej Zgorzelski.

Page 1

Wspomnienia


Edek Wspomnienia


Edek

Wspomnienia

Opracował Andrzej Zgorzelski

Gdańsk 2015


Aby przechować pamięć o nieprzeciętnej osobowości, o człowieku niezwykłej wrażliwości, o fascynującym, choć nieraz kontrowersyjnym rozmówcy, o niezapomnianym Mistrzu i nieodżałowanym Przyjacielu, te osobiste wspomnienia poświęcamy

Edkowi Gussmannowi


Prof. dr hab. Grażyna Bystydzieńska

Prof. dr hab. Grażyna Bystydzieńska

Wspomnienie o Profesorze dr. hab. Edmundzie Gussmannie Moje wspomnienia o Profesorze Edmundzie Gussmannie nie będą dotyczyły jego wybitnych zasług jako językoznawcy; o tym pewnie napiszą bardziej kompetentnie koledzy językoznawcy. Moje wspomnienia o nim to wspomnienia bardziej osobiste jako kolegi ze studiów, później kolegi z pracy, ale przede wszystkim przyjaciela. Edek Gussmann był moim kolegą ze studiów, byliśmy na jednym roku Filologii Angielskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Na studiach nie znałam go jednak zbyt dobrze, bo byliśmy w innych grupach, mieliśmy jedynie wspólne wykłady. Oczywiście już wtedy chodziła o nim fama „młodego geniusza”, bardzo dobrze zapowiadającego się językoznawcy. Również i później byliśmy na różnych seminariach magisterskich; Edek na seminarium językoznawczym u prof. Alfreda Reszkiewicza, ja na seminarium z literatury angielskiej u prof. Grzegorza Sinki. Wiedziałam, że wraz z kilku innymi studentami uczył się języka islandzkiego u naszej ówczesnej Dyrektor Anglistyki, prof. Margaret Schlauch. Nauka języka islandzkiego u tej wybitnej mediewistki i językoznawczyni zarazem, zaowocowała tuż po studiach dwuletnim pobytem Edka na stypendium w Islandii i jego trwającą do końca życia fascynacją tym krajem, jego językiem i kulturą.

Wspomnienie o Profesorze...

Edek już na studiach miał odwagę wyrażać swoje opinie, czasem nawet szokował nas niespotykaną wśród ówczesnych studentów odwagą. Jedna z wykładowczyń praktycznej nauki języka angielskiego narzekała kiedyś na naszą słabą znajomość języka, a wówczas Edek zapytał, dlaczego ciągle narzeka się na nasze słabe umiejętności, ale nikt z wykładowców nie robi nic w tym kierunku, żeby nas lepiej nauczyć. Znana była też dyskusja Edka z panią prof. Różą Jabłkowską, którą później wspominali oboje w Lublinie na UMCS, gdzie prof. Jabłkowska przez pewien czas prowadziła seminarium magisterskie. Nie pamiętam już czego dotyczyła ta dyskusja, ale prof. Jabłkowska zarzuciła mu, że jego poglądy są zbytnio uporządkowane, może schematyczne i narysowała na tablicy jakąś regularną figurę geometryczną, a Edek wziął kredę i narysował jakiś nieuporządkowany kłębek jako ilustrację poglądów prof. Róży Jabłkowskiej. Dla nas, pozostałych studentów, było to niebywałe i przeszło do legendy. Później, spotykając się w Lublinie, bardzo się z prof. Jabłkowską lubili i wzajemnie szanowali. Po powrocie z Islandii Edek rozpoczął pracę na Anglistyce UMCS, gdzie ja już od dwóch lat pracowałam. Przywiązywał on wielką wagę do pracy naukowej i zawsze odważnie walczył o to, żeby pracę tę poważnie traktować i stwarzać do niej pracownikom jak najlepsze warunki. Zawsze bardzo dużo wymagał od siebie, ale też od innych, również od studentów. Był niezwykle inspirującym, ale też wymagającym wykładowcą. Jednocześnie bardzo wspierał zdolnych studentów i wyróżniających się młodych językoznawców i szybko mobilizował ich do ambitnych zadań (wygłaszania referatów na konferencjach naukowych, czy przygotowania publikacji). Pamiętam, że czasem musiał walczyć o to z organizatorami konferencji, żeby wybitny student mógł przedstawić swój referat. Nie tolerował (zwłaszcza gdy później został Dyrektorem Anglistyki UMCS) braku postępów naukowych u kolegów, co przy jego wybuchowym charakterze, doprowadziło w końcu do jego odejścia z UMCS i przejścia na KUL. W okresie wspólnej pracy na UMCS zaprzyjaźniliśmy się i przyjaźń ta trwała aż do jego przedwczesnej śmierci. Pamiętam wiele dyskusji z Edkiem, zwłaszcza o Anglistyce UMCS, rozmów toczonych często na obiadach w ówczesnych restauracjach lubelskich – Astorii, Lubliniance i innych, wiele rozmów w naszych domach


.

Od lewej: Bogdan Szymanek, Grażyna Bystydzieńska, Edmund Gussmann (1975)

(Edek z biegiem czasu wykazywał również duże talenty kulinarne), nasz współudział w nieraz bardzo burzliwych komisjach rekrutacyjnych na studia. Edek na różnych etapach swojego życia miewał rozmaite fascynacje, a jego entuzjazm w wielu dziedzinach „zarażał” nas, czasem też starał się swoich przyjaciół i kolegów do swoich pasji przekonać. Przekonywał nas z różnym skutkiem, na przykład, do czytania powieści Teodora Parnickiego, którymi był zachwycony. Był Edek człowiekiem wszechstronnym, czytał literaturę piękną, interesował się muzyką i miał dużą kolekcję nagrań. Był też niezwykle barwną postacią. Pamiętam, jak odbierał dyplom (chyba doktorski) w todze i adidasach na nogach. Miał też bardzo barwny język; do dzisiaj pamiętam jedno z jego ulubionych powiedzonek – „sprawa się rypła”. Dla mnie był zawsze bardzo życzliwy i koleżeński. Dopingował mnie do pracy naukowej, wspierał przed kolokwium habilitacyjnym

Prof. dr hab. Grażyna Bystydzieńska

Wspomnienie o Profesorze...

(co prawda wówczas, tuż przed moim „występem”, mało krzepiące były jego stwierdzenia, że to bardzo miła impreza). Pomógł mi bardzo z tłumaczeniem mojej pierwszej książki na angielski. W okresie, kiedy lubiłam czytać dla relaksu powieści Agaty Christie, przywiózł mi wiele jej powieści z Anglii. Przy moim przejściu na Uniwersytet Warszawski, gdy uznał, że jedna z opinii, jego zdaniem, była zbyt wyważona, siadł i sam z siebie napisał mi dodatkową, bardzo ciepłą opinię. Wspólnie oglądaliśmy transmisje z wizyty papieża Jana Pawła II w Polsce. Miał chyba mniejszy telewizor niż ja i przychodził do mnie, żeby wspólnie oglądać transmisje z tej wizyty (chyba była to pierwsza wizyta papieska w Polsce). Widziałam, jak wielkie wrażenie zrobiło na Edku nauczanie papieskie i jak bardzo pod wpływem tych homilii jego własne życie religijne zmieniło się i pogłębiło. Zaczął bardzo interesować się religią, na co też miała wpływ jego znajomość z ks. prof. Wacławem Hryniewiczem, którego niezwykle cenił. Później działaliśmy też przez jakiś czas w Zarządzie PASE (Stowarzyszenia Nauczycieli Akademickich Filologii Angielskiej). Kiedyś, dosłownie w ostatniej chwili, dowiedzieliśmy się, że mamy otwierać wspólnie konferencję PASE. Edek niezbyt przygotowany na tę formalną okazję, pożyczył szybko od kogoś krawat i dzielnie mnie wspierał. Edek był bardzo wiernym przyjacielem, zawsze pamiętającym o moich różnych uroczystościach. Chociaż później pracowaliśmy w innych miastach i widywaliśmy się rzadko, ucinaliśmy nieraz długie pogawędki telefoniczne, tak że mogłam się cieszyć z jego sukcesów, czyli przede wszystkim z nowych książek, wydawanych w bardzo prestiżowych wydawnictwach. Wspieraliśmy się wzajemnie w trudnych chwilach, których też nie brakowało. Zawsze przesyłał mi kartki z ukochanej Islandii; ostatnią dostałam niedługo przed jego przedwczesną i niespodziewaną śmiercią. Bardzo trudno było mi się pogodzić z tym nagłym odejściem mojego długoletniego przyjaciela, wybitnego naukowca, który bardzo wysoko podnosił sobie i innym poprzeczkę i z odwagą walczył o akademickie pryncypia. Edek Gussmann był niezwykle wszechstronną i barwną postacią, a dla mnie przede wszystkim bardzo życzliwym i przyjaznym człowiekiem.


Máirín Cassidy

Máirín Cassidy

Edmund Gussmann – parę wybranych wspomnień ‘ Spotkałam Edmunda w pierwszym dniu po przybyciu do Islandii. Árni Gunnarson z Ministerstwa przywiózł mnie do Uniwersytetu i kiedy staliśmy w hallu, Árni rozglądał się za kimś, komu mógłby mnie podrzucić i spostrzegł Edmunda schodzącego ze schodów. Rozpoznał w nim jednego ze studentów obcokrajowców, który przybył przed tygodniem i poprosił go, by zabrał mnie do biura, a potem do hotelu studenckiego, do Gamla Garδur. Pierwsze wrażenie to była chuda twarz o czarnych, głęboko osadzonych oczach i nadzwyczaj dworny, oficjalny sposób zachowania dodatkowo podkreślony eleganckim (jak dla mnie) angielskim akcentem. Po paru tygodniach zaprzyjaźniliśmy się wspomagani przez to, że mieszkaliśmy na tym samym korytarzu w hotelu, kilka drzwi obok. Pamiętam, że było to blisko Bożego Narodzenia, kiedy dowiedzieliśmy się, że ojciec Edmunda zginął w wypadku tramwajowym i oczywiście Ed przeżył to bardzo, a na dodatek nie mógł pojechać do domu, bo nie było pewne, czy dostanie ponownie wizę wyjazdową. Nic dziwnego, że nie mógł spać i potrzebował rozmów, często przez połowę nocy. To bardzo trudno tak po prostu „rozmawiać” godzinami, więc ponieważ nie znałam żadnego ze słowiańskich języków a ciekawa byłam polskiego, poprosiłam Edmunda, by nauczył mnie trochę tego języka. Początkowo nie

Edmund Gussmann – parę wybranych wspomnień

chciał się zgodzić, bo sądził, że bardziej pożytecznie będzie się nauczyć rosyjskiego, a poza tym nigdy nie myślał o uczeniu języka polskiego. Ale upierałam się i wreszcie się zgodził. Okazało się, że uczył łatwo i skutecznie. Ten wstęp do języka polskiego był początkiem moich zainteresowań przez długie lata. Pod koniec pierwszego roku studenci zagraniczni dowiedzieli się o możliwości powrotu na drugi rok, bo Islandzkie Ministerstwo Edukacji dość chętnie załatwia podania o przedłużenie stypendiów. Większość z nas wyjeżdżała na lato do domu – w wypadku Edmunda nie było to możliwe. Stypendia pokrywały tylko pobyt w czasie roku akademickiego i tak Edmund musiał sobie znaleźć sposób utrzymania podczas wakacji. Wielkiego wyboru nie było i ostatecznie Edmund znalazł pracę w firmie rybackiej na Westmann Islands w dość surowych warunkach, ale za to jego islandzki poprawił się niezwykle. Po moim powrocie w jesieni rozbawiło mnie jego oskarżenie, że nie powiedziałam mu o dwóch taliach kart do gry, które znalazł w mojej walizce u niego zostawionej. Wiele wieczorów spędził kładąc pasjanse. Gdy mnie zainteresował język polski, on zainteresował się irlandzkim, ale na nieszczęście moja znajomość tego języka była dość ograniczona i nie mogłam odpowiedzieć mu na wiele jego pytań o strukturę gramatyczną irlandzkiego. Nic dziwnego, że był zachwycony, iż w drugim roku naszego pobytu pojawił się na uniwersytecie Irlandczyk, Mac Mathúna, specjalista od irlandzkiego. Wtedy zaczął traktować język irlandzki poważnie i skończyło się to później wprowadzeniem obowiązkowych kursów z tego języka (i walijskiego) na anglistyce w KUL-u. Po dwóch latach w Islandii Edmund zatrzymał się w drodze do Polski w Anglii i wtedy przyjechał też na krótko do Irlandii. Mogłam wypożyczyć samochód mojej Matki i wybraliśmy się na wycieczkę głównie wzdłuż zachodniego wybrzeża od Donegal do Kerry. Jednym z miejsc, w którym się zatrzymaliśmy, było Lahinch w hrabstwie Clare i tylko cudem Edmund wydostał się stamtąd żywy. Poszliśmy na spacer ścieżką na szczyt klifowego wzniesienia, skąd rozciąga się słynny widok na Atlantyk. Jest tam niski murek, by ludzie nie schodzili ze ścieżki, ale to, oczywiście, Edmundowi nie wystarczało. Z odpowiedzialnością godną sześciolatka uparł się tańczyć na brzegu klifu podniecany bardziej niż

11


12

. powstrzymywany moimi protestami. Można sobie wyobrazić jego radość! W latach siedemdziesiątych kilkakrotnie spędzałam lato w Polsce. Podczas pierwszego pobytu Edmund zorganizował wycieczki do Krakowa, Kazimierza Dolnego, Zakopanego, Warszawy, Gdańska i Sopotu, a także, ze względu na moje zainteresowanie końmi, do polskiej narodowej stadniny koni w Janowie Podlaskim. W 1975 albo 76 uczęszczałam do Szkoły Letniej na KUL-u i wtedy spędzałam wiele czasu z Edmundem, czytając jego artykuły i angażując się w gorące spory na temat poprawnej angielszczyzny. Pamiętam też wiele gier w scrabble; był doskonałym graczem i było dość upokarzające dla mnie, „urodzonej w angielskim”, przegrywać z obcokrajowcem. Miał zdumiewająco wielki zasób zróżnicowanego słownictwa i bardzo rzadko słownik nie potwierdzał jego dziwacznych słów. Cóż jeszcze pamiętam? Pamiętam wyraźnie jego zachwyt w Irlandii, gdy cieszył się w sklepach rzeczami niedostępnymi wówczas w Polsce, szczególnie kawą i pomarańczami. Cieszył się też drobiazgami. Podobały mu się złote paczki papierosów Benson and Hedges (długo palił tylko te wyłącznie). Puste opakowania ustawiał jako „złotą ścianę” na bocznej półeczce biurka i pozostawały tam sporo czasu. Pamiętam też jego skrajne poglądy: wszystko było czarne albo białe. To prowokowało spory, które uwielbiał, pokonując oponenta niezbitą logiką i doprowadzając do frustracji tych o mniej lotnych umysłach, które znajdowały właściwą odpowiedź trzy godziny za późno! Edmund był też niepoprawnym kpiarzem i nauczyłam się nie odkrywać swoich słabości, by nie budzić jego zmysłu figlarza. Swoje poważne poglądy, jak na przykład religijne, głosił z całkowitym przekonaniem. Kiedy go po raz pierwszy spotkałam, był zdecydowanym ex-katolikiem. Po wyborze Jana Pawła II, stał się krańcowo konserwatywnym katolikiem. Dopiero po dłuższym czasie i pewnych rozczarowaniach kościelnymi autorytetami odnalazł swoje własne miejsce w Kościele. Jego postawa za czy też przeciw Kościołowi była całkowicie uczciwa i był zupełnie obojętny na to, czy spotykała się ona z aprobatą czy ze sprzeciwem.

Máirín Cassidy

Edmund Gussmann – parę wybranych wspomnień

Edmund był osobą wewnętrznie życzliwą, a także bardzo społeczną – ale na własnych warunkach. Czuł się dobrze w towarzystwie tych, których lubił, ale nie widział sensu w dostosowywaniu się do tych, których nie lubił, a zwłaszcza do tych, którzy go nudzili. Zostawiał ich sobie samym bez ceremonii. Pamiętam taki przypadek w Islandii. Byliśmy na przyjęciu zorganizowanym dla niego; nie było ono błyskotliwe i rozumiałam, że Edmund szybko się znudził i chciał wyjść. Próbowałam bezskutecznie przekonać go, byśmy tam zostali przyzwoitą chwilę po prostu z uprzejmości (argument, który odrzucił jako śmieszny). Od razu podszedł do gospodyni ze swoją miną ogłupiałego, powiedział, że się źle poczuł i wyszedł. W Islandii Edmund po latach odnowił przyjaźń z Fridą Áslaug Sigurđardóttir, która za naszych czasów studenckich pracowała w bibliotece uniwersyteckiej i służyła wielką pomocą tym, którzy szukali tam materiałów. Kiedy się później spotkali, Frida stała się pisarką, ale wciąż pamiętała czasy, kiedy musiała szukać Edmunda po całym uniwersytecie, aby dopytać, jaką książkę wypożyczył. Jeśli książka była po rosyjsku, Edmund wypełniał czasem autora i tytuł na rewersie grażdanką i ręcznie, ani literami drukowanymi ani transliterując, co trudno było odczytać komuś, kto rosyjskiego nie znał. Dziwnym przypadkiem Frida zmarła też w roku 2010. Jak pisałam, mogę poświadczyć, że Edmund był bardzo dobrym i rozumiejącym nauczycielem i bardzo wiele skorzystałam na jego lekcjach polskiego. Ale był bardzo wymagający i oczekiwał, że uczący będą się naprawdę do nauki przykładać. Bezkompromisowo tępił lenistwo. Doprowadziło to do pewnych napięć, kiedy uczył w Zakładzie Językoznawstwa na Uniwersytecie w Dublinie, bo studenci nie zawsze doceniali jego surową dyscyplinę. Jego entuzjazm był zaraźliwy i często dawałam się wciągnąć w wymianę zdań (bo nie były to dyskusje) na temat zagadnień językoznawczych, o których niezbyt wiele wiedziałam. Ale jego wyjaśnienia były zawsze bardzo jasne i okazywało się, że mogłam wystarczająco służyć (w braku czegoś lepszego) za płytę rezonansową w rozplątywaniu różnych idei. Pamiętam szczególnie Islandię, kiedy Edmund zaczął studia nad gramatyką transformacyjną i czytał Chomsky’ego, Postala i inne analizy języków, często nieznanych, włączając w to cudownie nazwa-

13


14

. ny Południowy Paiute. Chociaż nigdy nie będę językoznawcą, to muszę przyznać, że przyjemnie było posłuchać tych idei. Po raz ostatni widziałam się z Edmundem w czerwcu 2005, kiedy wraz z moją przyjaciółką Fioną, brałyśmy udział w konferencji Międzynarodowego Stowarzyszenia Bibliotek Muzycznych w Warszawie. Zdecydowałyśmy zostać jeszcze tydzień po konferencji i Edmund zaprosił nas obie do Gdyni. Odebrał nas na Głównym w Gdańsku i przewiózł taksówką do Gdyni; tu bardzo szlachetnie wyprowadził się do swojej Mamy w Sopocie na trzy dni. Opiekował się nami doskonale, planując nasze wypady i często służąc jako przewodnik. Edmund odwiedzał Irlandię kilka razy w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, ale oczywiście potem spędzał zwykle lata w Islandii. Miałam nadzieję, że jeszcze nas odwiedzi, ale niestety, tak się nie stało. Tłum. A.Z.

Prof. dr hab. Eugeniusz Cyran

„Mr Cyran, areyouready?” Profesora Gussmanna poznałem w lipcu 1986 roku podczas moich egzaminów wstępnych na Filologię Angielską w KUL. Pamiętam każdy szczegół z tego egzaminu, gdyż było to dla mnie ogromne przeżycie. Na egzamin ustny czekaliśmy w narożnej salce z dużym owalnym stołem. Profesor przyszedł po mnie z sali egzaminacyjnej. Zmierzył wzrokiem od góry do dołu i spytał: Mr Cyran, areyouready? To pierwsze spotkanie było nieco paraliżujące. Podczas egzaminu, jakby lekko znudzony, rysował na kartce jakieś wywijasy. Dopiero podczas części z języka polskiego, gdy pomyliłem części mowy z częściami zdania ożywił się i tylko dzięki jego subtelnym a momentami zabawnie nachalnym podpowiedziom wybrnąłem jakoś z sytuacji. Nie był to najlepiej zdany egzamin. Najprawdopodobniej w ogóle nie był to zdany egzamin. Jednak ówczesny system naboru studentów miał tę zaletę, że można było szukać w kandydacie nie tylko oczekiwanej wiedzy podstawowej ale przede wszystkim potencjału na przyszłość. Profesor Gussmann coś tam wtedy we mnie dostrzegł i dał mi szansę, życiową szansę, i mam tylko nadzieję, że nigdy tego nie pożałował zbytnio. Z Profesorem jako wykładowcą miałem do czynienia od pierwszego roku studiów. W studentach wzbudzał respekt, podziw i strach jednocześnie. Był osobą postawną i dość dynamiczną w gestach i mimice.


16

. Mówił donośnym głosem i piękną idiomatyczną angielszczyzną. To wszystko razem działało nieco przytłaczająco. Język angielski doskonalił całe życie, zarażał tym innych i uwielbiał przyłapywać swoich studentów, przyjaciół i współpracowników na tym, że jakiegoś słowa lub zwrotu nie znali lub nie wiedzieli jak użyć. Na mnie zawsze wywierał ogromne wrażenie. Był pierwszą osobą takiego formatu jaką spotkałem w swoim życiu. Nikt chyba nie miał wątpliwości już po krótkim spotkaniu z jak wybitnym człowiekiem miał do czynienia. Jednym z najważniejszych przedmiotów na studiach była fonologia, która kryła się za szerszą nazwą gramatyki opisowej. Żeby zdać egzamin końcowy spotykaliśmy się całą grupą na „tajnych kompletach” w zakładowej czytelni i omawialiśmy zawiłości wielkiej przesuwki samogłoskowej w języku angielskim (Great Vowel Shift) w ujęciu Chomsky’ego i Hallego. Pewnego dnia zostaliśmy na tym nawet przyłapani przez Profesora, który pojawił się nagle i niespodziewanie w Zakładzie. Niestety, jego reakcji nie pamiętam. Swoją drogą, dość ciekawe, że mimo zmian nazewnictwa (nasza jednostka z Zakładu stała się najpierw Sekcją a potem Instytutem) w moich uszach nadal brzmi odnoszenie się Profesora do Zakładu, biblioteki zakładowej, itp. Profesor miał też taką zdolność, że choć był świetnym wykładowcą i wszystko tłumaczył dość przystępnie, choć nie dla wszystkich zrozumiale, to pytania egzaminacyjne formułował zawsze w taki sposób, że w pierwszej reakcji uginały się nogi i załamywał głos. Do dziś nie wiem, czy był to zabieg celowy. Czy chodziło o nadanie większej powagi przedmiotowi i egzaminowi, czy o sprawdzenie jak studenci poradzą sobie z tak zadanymi pytaniami? Kiedyś, już jako koledze z pracy, podarował mi swoje notatki z kursów i pytania egzaminacyjne z lat siedemdziesiątych. Jak to dobrze, że nie musiałem na nie odpowiadać. Nigdy też ich nie wykorzystałem w swojej pracy. Na seminarium magisterskie Profesora Gussmanna z fonologii dostałem się podstępem. Traf chciał, że w momencie wyboru proseminariów Profesor był na rocznym urlopie związanym z zagranicznym stypendium w USA. Trafiłem na proseminarium ze składni historycznej i na tyle nie byłem z tego powodu szczęśliwy, że po trzecim roku studiów bez wahania wziąłem roczny urlop dziekański i zostałem na rok

Prof. dr hab. Eugeniusz Cyran

„Mr Cyran, areyouready?”

Z Eugeniuszem Cyranem w Irlandii

w Anglii. Stamtąd za pośrednictwem przyjaciela wystosowałem list do Profesora z zapytaniem, czy po moim powrocie nie przyjąłby mnie na swoje seminarium. Wspomniałem coś o tym, że fonologia zawsze mnie fascynowała. Odpowiedź przyszła bardzo szybko. Profesor się zgodził i jak to on, od razu zadał mi pierwszą lekturę, świeżo wydaną książkę Johna Goldsmitha Autosegmental and Metrical Phonology. Profesor już ją znał. Miał w zwyczaju, bez względu na trudności, zamawiać co ważniejsze pozycje książkowe jeszcze przed ich oficjalnym ukazaniem się. Seminarium magisterskie było zawsze dość uroczyste, atmosfera domowa, trochę jak u cioci na imieninach. Na pierwszym spotkaniu Profesor zapowiedział, że nie wyobraża sobie seminarium bez jakiegoś ciasta (tylko nie ciemnego) i kawy. On zapewniał kawę i herbatę a naszym zadaniem było zdobycie łakoci ze szczególnym uwzględnieniem wypieków własnych. Były to bardzo miłe, choć czasem stresujące spotkania. Do momentu sformułowania wszystkich tematów prac magisterskich miały one charakter warsztatowy lub dyskusji nad przeczytanymi artykułami. Potem, co tydzień trzeba się było wykazać jakimiś postępami. Profesor szczegółowo czytał nasze ‘wypociny’ i komentował w sposób nad wyraz

17


18

. łagodny, o czym zdałem sobie sprawę dopiero pracując pod jego opieką nad doktoratem. Profesor był pod każdym względem bardzo opiekuńczy wobec swoich asystentów i bliskich współpracowników. Ofiarowywał swój czas oraz organizował wszelkie wsparcie, np. finansowe. Tak przynajmniej było w moim przypadku. Zaraz po obronie magisterium i na dwa miesiące przed podjęciem pracy na KUL-u czyli latem 1992 roku zostałem ‘zabrany’ na moją pierwszą i od razu zagraniczną konferencję do Kremsu. Była to jedna z ostatnich wielkich konferencji o nazwie International Phonology Meeting, gdzie do Europy zjeżdżali wybitni naukowcy z całego świata. Wiele rzeczy wydarzyło się podczas tej konferencji. Mnie w pamięć zapadły dwie sceny związane z Profesorem. Obie w sumie dość zabawne. Dojechaliśmy do Kremsu późnym wieczorem i nie zastaliśmy już otwartego punktu rejestracji z informacją o zamówionym dla nas noclegu. Postanowiliśmy poszukać jakiegoś hoteliku, co nie było łatwe. Na szczęście Profesor posługiwał się biegle językiem niemieckim i całą sprawę wziął na siebie. Jak już znaleźliśmy nocleg, Profesor ni stąd ni zowąd zaproponował, że po takich wspólnych przejściach to właściwie powinniśmy przejść na ‘ty’. Wprawił mnie tym w taki szok i osłupienie, że w pierwszej reakcji stanowczo odmówiłem, co go dość rozbawiło. Podobno byłem pierwszą osobą, która mu odmówiła mówienia po imieniu. Oczywiście naciskałem, że Profesor może i powinien zwracać się po imieniu do mnie, tyle że ja w drugą stronę nie śmiem. To go nie satysfakcjonowało. Ośmieliłem się dopiero po dwóch dniach, gdy Profesor zagroził, że mnie zostawi z zamówionym już obiadem w restauracji i sobie pójdzie. Wiedział, że byłem bez grosza. Konferencja nabierała rumieńców a i mnie przyszło zaskoczyć Profesora swoim świeżo odkrytym talentem do poznawania fonologicznych sław. Pewnego dnia wspomniał, że na konferencji jest słynny profesor Theo Vennemann, i że jest to niesamowita postać w świecie językoznawczym, której się kiedyś trochę bał ze względu na dość stanowczy ton, w jaki ten wyrażał swoje opinie na temat różnych propozycji teoretycznych w fonologii. Tego wieczoru zorganizowano ‘wine party’ w ruinach starego kościoła, na które Profesor nie poszedł. Nie lubił spotkań, gdzie

Prof. dr hab. Eugeniusz Cyran

„Mr Cyran, areyouready?”

nie można było spokojnie porozmawiać ze względu na ogólny hałas i chaos. Traf chciał, że w pewnym momencie zostałem przedstawiony profesorowi Vennemannowi i w miłej rozmowie przy winie w żartach wspomniałem, nieco nielojalnie, o tym, że mój Szef czuje wobec niego ogromny respekt. Następnego ranka siedziałem z Profesorem Gussmannem w drugim rzędzie na sali obrad oczekując na rozpoczęcie sesji. Wtem od wejścia na salę słyszymy wołanie mojego imienia przez Profesora Vennemanna. Podszedł do nas i rzekł: sądząc po tym, że siedzi Pan koło Gienka, zgaduję, że jest Pan Profesorem Gussmannem?, czym wprowadził mego Szefa w osłupienie. Potem Szef kpił z typowym dla siebie przekąsem i wdziękiem, że nie wiedział, że ze mnie taki lew salonowy i że nigdy nie przypuszczał, że będzie rozpoznawany po tym, że siedzi koło swojego bardziej znanego, niedoszłego jeszcze asystenta. Jestem Profesorowi ogromnie wdzięczny za tę konferencję. Sam nie odważyłbym się tam wybrać, nie wspominając o tym, że nie miałbym za co. Profesor jakoś zawsze zdobywał dofinansowanie na takie cele, a to z Ambasady Irlandii, a to od władz uczelni. Ta konferencja wiele mnie nauczyła pod każdym względem i nadała mojej pracy naukowej ogromnego impetu. Profesor po ojcowsku opiekował się mną trochę jak dzieckiem, co sprawiało mu dużo zauważalnej radości. Wiele rozmawialiśmy, głównie o życiu naukowca, o ludziach, nawet o „plotach”, które Profesor uwielbiał i szczodrze dzielił się nimi ze mną. Zaczął się dla mnie intensywny czas i inny świat. Szybki doktorat – bo u Profesora Gussmanna tych spraw się nie odwlekało – i współpraca naukowa i zawodowa w Zakładzie. Profesor kontynuował swoją ojcowską opiekę także na innych polach. Ciągle zapraszał mnie na obiady a gotował pysznie, odważnie i obficie. Był z tego znany. Jego stirfry z suszonym korzeniem lotosu, curry, czy później hiszpańska zupa rybna były wyśmienite. Lubił mięso i słodycze ale baraniny lub jagnięciny czy ciemnego ciasta nie jadał. Na swoje imieniny zawsze zapraszał mieszane towarzystwo z obu anglistyk lubelskich i swoich przyjaciół lekarzy. Ten krąg znajomych w pewnym sensie funkcjonuje do dziś. Podczas wyjazdów do Londynu czy Irlandii zawsze zabierał mnie do swoich znajomych i chętnie wprowadzał mnie w krąg swoich przy-

19


20

. jaciół, a miał ich wszędzie, o czym mogłem się przekonać osobiście, czy to w Los Angeles, Dublinie, Londynie, a ostatnio nawet w Reykjaviku. Wiedział, gdzie można dobrze i tanio zjeść, gdzie zaopatrywać się w przyprawy, gdzie kupować książki a gdzie muzykę. Uwielbiał Bacha i Mahlera. Miał imponującą kolekcję muzyki poważnej, bo taką głównie zbierał i dzielił się swoją pasją. W ostatnich latach życia spędzał na Islandii część wakacji praktycznie co roku i oczywiście usilnie namawiał swoich znajomych do odwiedzin. Była to znakomita okazja, gdyż on zapewniał mieszkanie i w dużej mierze wyżywienie. Lubił „robić za przewodnika”, co wiązało się z wynajmem samochodu. Islandia była dla niego powrotem do lat młodzieńczych. Spędził tam dwa lata zaraz po ukończeniu studiów anglistycznych. Znał język i uwielbiał tamten klimat i widoki, a przede wszystkim „gorące dołki”. Codziennie bywał na basenach. Miał kilka ulubionych miejsc w samym Reykjaviku oraz oddaloną nieco i wymagającą transportu Blue Lagoon. Mnie udało się raz skorzystać z zaproszenia i nie dziwię się, że Profesor ciągle tam wracał. Podczas swojego pobytu na Islandii zawsze proponował mnie i mojej rodzinie wykorzystanie jego mieszkania w Gdyni na letnie wakacje. Czuliśmy się tam jak w domu. Profesor Gussmann jako opiekun naukowy to cała oddzielna historia. Powiem tylko tyle, że chciałbym kiedyś móc poświęcać tyle czasu swoim współpracownikom. Dbał, aby żaden ciekawy artykuł czy nowa książka językoznawcza nie uszła naszej uwadze. Promotorem był wymagającym, zwłaszcza w odniesieniu do systematycznej pracy i rezultatów w ramach wcześniej ustalonych terminów. Dawał za to dużo swobody, jeżeli chodziło o własne pomysły. Zawsze powtarzał, że teorie przychodzą i odchodzą, pomysły okazują się lepsze lub gorsze i też przemijają. Ważne jest jednak to, żeby do pracy naukowej podchodzić z najwyższą uczciwością i starać się przede wszystkim coś z zagadnień, które się bada, zrozumieć. Oczywiście nie tolerował teorii i pomysłów, które uważał za bzdurne. Zawsze powtarzał w takich przypadkach, że życie jest zbyt krótkie. Dzięki niemu, dla mnie zawsze najważniejszym celem w pracy naukowej jest zrozumieć naturę badanych zjawisk. Nigdy nie zapomnę uwag czynionych na kolejnych wersjach artykułów czy doktoratu. Ujmując to nieco enigmatycznie, przeważnie były

Prof. dr hab. Eugeniusz Cyran

„Mr Cyran, areyouready?”

to bardzo barwne uwagi wyrażone jeszcze barwniejszym językiem. Dopiero po jakimś czasie nauczyłem się nie brać tych uwag do siebie jako personalnych przytyków i patrzeć na nie li tylko jako wyraz frustracji czytelnika. Nie tylko tego konkretnego ale i każdego potencjalnego, który musiałby się zmierzyć z moim tekstem. Celem tych uwag było przede wszystkim wymuszenie maksymalnego skupienia i stosowanie pewnego rygoru myślowego oraz ciągłe branie pod uwagę potencjalnego czytelnika: czy wywód jest jasny, czy terminologia jest stosowana precyzyjnie, czy angielszczyzna jest poprawna. Każdy szczegół był ważny. Jak już dostał coś, co było dopracowane i na poziomie, to zawsze chwalił. Czasem wyłapywał i wychwalał jakieś małe pomysły czy rozwiązania, które w jego oczach były ważne, a mnie wydawały się nieistotne. Przeważnie miał rację. Profesor lubił tworzenie radykalnych i radykalnie prostych systemów organizujących różne aspekty życia zawodowego. Miał silne zapędy reformatorskie. Ciągle chciał coś zmieniać lub wprowadzać nowe rozwiązania. Mało kto wie, albo chociaż pamięta, że próbował wprowadzić system licencjacki i podział 3+2 na studiach anglistycznych w KUL w połowie lat dziewięćdziesiątych, zanim jeszcze ktokolwiek o tym pomyślał w polskich warunkach. To oczywiście nie mogło się udać. Motywacja była jasna, w odróżnieniu od mydlenia oczu np. mobilnością studentów przy wprowadzaniu systemu bolońskiego w Polsce jakieś dziesięć lat później. Profesorowi chodziło o dwie fundamentalne kwestie. Podstawową sprawą było to, że przy zwiększonym naborze na studia (postępująca scholaryzacja) szybko okazywało się, iż spora część studentów nie dotrwa lub nie powinna dotrwać do etapu magisterium. Wynikała z tego potrzeba, a wręcz konieczność zapewnienia, by student po trzecim roku mógł zakończyć swoją przygodę z anglistyką nie odchodząc z niczym. Ostatecznie trzy lata studiów powinny przynosić jakiś namacalny efekt formalny w postaci czegoś, co obecnie nazywamy licencjatem. W tamtym czasie większość studiów odbywała się w trybie pięcioletnim a licencjat w ogóle nie istniał w świadomości społeczeństwa. Z tego powodu wspomniana reforma nie mogła się udać. Pomysł natrafił na ogromny opór, najpierw ze szkodą dla studentów, którzy rzeczywiście nie dawali rady i odchodzili w połowie studiów z niczym, a potem ze

21


22

. szkodą dla poziomu studiów, gdy okazało się, że uczelniom nie opłaca się pozbywać słabych studentów. Można by rzec, że paradoksalnie ówczesny pomysł reformatorski Profesora cechował się głębokim szacunkiem zarówno dla ideałów edukacji wyższej jak i dla studentów, którzy tych ideałów nie byli w stanie zrealizować. Ich wysiłek miał być w pewien sposób nagrodzony. W odróżnieniu od tego nastawienia, dzisiejszy postęp scholaryzacji i dalszy spadek poziomu studiów wyższych to wyraz pewnej pogardy dla obydwu fundamentalnych zasad, jakie wyznawał Profesor Gussmann. Innym drastycznym pomysłem reformatorskim Profesora Gussmanna była redukcja godzin praktycznej nauki języka angielskiego z ok. 8–10 tygodniowo do zaledwie 2 godzin. Pomysł ten został wprowadzony na anglistyce kulowskiej i przetrwał kilka lat. W całym kraju był on odbierany jako dość sensacyjny, żeby nie powiedzieć szalony. Jako bliski współpracownik Profesora w tym czasie, byłem chyba jednym z niewielu, którzy roztrząsali najdrobniejsze szczegóły tego pomysłu przez wiele godzin i dni przed wprowadzeniem go w życie. Sam pomysł był niezmiernie prosty i nie zmieniający niczego z punktu widzenia arytmetyki. Polegał na tym, że zamiast 8–10 godzin różnych zajęć z języka angielskiego w tygodniu w grupach ok. 20-osobowych, powstały małe grupki około 5–6 studentów, które miały jednego prowadzącego ich wykładowcę (tutora), odpowiadającego za wszystkie aspekty kształcenia językowego. Dziś mówi się o sprawnościach zintegrowanych. Studenci zyskiwali w ten sposób sporo czasu w tygodniu na studiowanie własne. Byli zmuszani do czytania dużych ilości tekstów, a same zajęcia były dosyć intensywne dla wszystkich uczestników. Była to w pewnym sensie ostatnia próba wymuszenia, by studia wyższe polegały na studiowaniu, a nie tylko na obecności w zajęciach. Powodów rezygnacji z tego systemu było kilka. Trochę zabrakło komunikacji wśród uczących. Nie wszyscy do końca rozumieli, czego się od nich wymaga. Trochę poddaliśmy się presji zewnętrznej, że nikt tak nie robi. Ale nie pamięta się o tym, że efektem tej krótkotrwałej reformy były roczniki wyśmienitych studentów. W tym systemie wykształciła się dość spora grupa osób, które obecnie stanowią trzon kulowskiej anglistyki. Powrót do „normalności” nastąpił trochę z powodu decyzji nie-

Prof. dr hab. Eugeniusz Cyran

„Mr Cyran, areyouready?”

zależnych od naszej jednostki czy nawet uczelni. W pewnym momencie na polskich uczelniach oryginalność programów i rzeczywiste efekty kształcenia zostały zastąpione uniformizacją i fałszywym poczuciem bezpieczeństwa wynikającym z tego, że wszyscy stosują te same metody, minima programowe, standardy i inne fetysze edukacyjne, od których obecnie (choć jedynie w teorii) powoli próbuje się odchodzić. Nic to już jednak nie da, gdyż cel nadrzędny dawno zniknął z horyzontu i został zastąpiony istnieniem komisji ds. jakości kształcenia, które wbrew nazwie zajmują się m.in. problemem zbyt małych (sic!) grup zajęciowych. Bo, jak ponoć wiadomo, dopiero ilość przechodzi w jakość! Wiem, że problemy te bolały Profesora Gussmanna. Zauważył jednak, że czasy odważnych decyzji w ramach własnej uczelni bezpowrotnie minęły. Wtedy przestał angażować się w organizację studiów i skupił się głównie na pracy naukowej, czego efektem były dwie prestiżowe publikacje książkowe wydane w Oxford University Press i Cambridge University Press. Wiem, że w planach była kolejna książka dla OUP na temat morfofonologii. Powyższa zmiana związana była też z decyzją o odejściu z KULu i powrotu w strony rodzinne czyli do Trójmiasta. Wydawało mi się, że Profesor miał w sobie dużo optymizmu w związku z powrotem na Wybrzeże. Zmiana ta szybko okazała się błędem, jeżeli chodzi o nowe miejsce pracy, czyli Instytut Anglistyki na UG i Profesor następnie przeniósł się na Uniwersytet Adama Mickiewicza, ale już nie na anglistykę tylko na skandynawistykę. W ostatnim roku życia Profesora dość poważnie rozważaliśmy jego powrót na KUL jako pierwsze miejsce pracy. Planowaliśmy utworzenie dla niego Katedry Języków Starogermańskich. Niestety tych planów nie można było zrealizować ze względu na decyzje władz uczelni. Od października 2010 Profesor Gussmann miał rozpocząć pracę na Uniwersytecie Szczecińskim. Od momentu odejścia z KUL zauważyłem dużą zmianę u Profesora. Choć miał zawsze skrystalizowane poglądy na wiele spraw dotyczących pracy na uczelni, nie był w stanie wykrzesać z siebie większego entuzjazmu dla jakichkolwiek zmian czy pomysłów organizacyjnych, czy nawet tego, co się dzieje na uczelniach. Nawet jeśli mógł podjąć jakąś inicjatywę lub wymusić jakieś decyzje, wydaje się, że po prostu przestał się w tego typu sprawy angażować i wolał wydatkować swoją

23


24

. energię na innych polach i dla nowych pasji, jak na przykład nauka języka koptyjskiego. Ostatnią rozmowę telefoniczną odbyliśmy jakieś dwie godziny przed jego śmiercią. Zadzwonił jak zwykle po „Wiadomościach” i spytał, czy jestem mocno zajęty. Od pół roku byłem młodym ojcem, stąd Profesor zawsze pytał, czy czasem nie wykonuję jakichś czynności rodzicielskich. Powiedziałem, że mam kwadrans przed kąpielą córki. Profesor odpowiedział, że to dobrze, i że jakoś sobie zagospodarujemy ten czas. Podczas rozmowy, która raczej się nie „kleiła”, miał dłuższe chwile milczenia, których wcześniej nie miewał. Chyba już wtedy dość źle się czuł, ale to zrozumiałem dopiero następnego ranka, kiedy zadzwonił jego brat ze smutną wiadomością.

Ks. prof. dr hab. Wacław Hryniewicz OMI

Eddie, jakiego znałem Po raz pierwszy spotkałem profesora Edmunda Gussmanna, znanego i cenionego w Polsce anglistę, na jednym z dworców kolejowych w Warszawie, kiedy to za którymś razem wracałem z zagranicy. Przedtem go nie znałem. Przypomniałem sobie jednak od razu, że jest to ktoś, kogo widuję przecież podczas niedzielnych popołudniowych Eucharystii, którym przez ponad ćwierć wieku przewodniczyłem w kościele akademickim KUL. Człowiek wysokiego wzrostu, widoczny pośród tych, którzy stają zazwyczaj z tyłu, za rzędami krzeseł. Uważny, skoncentrowany, nie afiszujący się swoją religijnością.

Wyłącznie po angielsku W czasie jazdy z Warszawy do Lublina nasze rozmowy szybko przeszły z języka polskiego na angielski. Odtąd, w ciągu wielu lat, rozmawialiśmy już wyłącznie po angielsku, zarówno w bezpośrednim spotkaniu, przez telefon, jak też w korespondencji e-mailowej. (Dlatego właśnie posługuję się angielską wersją jego imienia). Ta językowa wyłączność była dla mnie, nie angliście przecież, dobroczynną okazją do ciągłego szlifowania języka. Już pod tym względem wiele mu zawdzięczam. Wiadomo, że bez częstego posługiwania się danym językiem łatwo się go zapomi-


26

. na i stopniowo wychodzi z wprawy w swobodnym mówieniu. Dzisiaj teolog, tym bardziej ekumenista, skazany jest na dialog z innymi. Bez dobrej znajomości języków obcych pozostanie tylko na swoim małym podwórku, jakże często z kompleksem niższości wobec swoich zagranicznych kolegów i koleżanek. Dlatego bardzo sobie ceniłem możliwość częstej rozmowy w języku angielskim. Pomagało mi to ogromnie przez wiele lat przy pisaniu artykułów i książek w tym języku, w czasie międzynarodowych konferencji oraz podczas niełatwego dialogu w ramach międzynarodowej komisji mieszanej katolicko-prawosławnej, której byłem członkiem przez wiele lat.

Wymagał wiele od siebie i innych Ed był zazwyczaj surowym recenzentem nawet w trakcie zwykłej rozmowy. Poprawiał natychmiast błędy. Kiedyś mu zrobiłem wyrzut, że nawet złożony całkowitą niemocą nie przestałby korygować językowych potknięć. Nie obraził się. Taki już był. I za to mu również jestem bardzo wdzięczny. Takie rzeczy docenia się lepiej dopiero po latach, zwłaszcza gdy zabraknie takiej możliwości częstej rozmowy. Wymagał dużo od siebie i od innych. Być może czasem zbyt wiele, zwłaszcza od studentek i studentów, nie przykładających się solidnie i systematycznie do nauki. Nie oszczędzało mu to nieraz przykrości i kłopotów. Nie stawiał ocen na wyrost. Na dobre stopnie trzeba było zapracować. KUL-owska anglistyka wiele mu zawdzięcza.

Chętnie służył pomocą Wracam do swoich kontaktów z Edem. Czytał moje angielskie teksty, cierpliwie poprawiał, stawiał znaki zapytania w miejscach, gdzie myśl nie była wyrażona zbyt jasno lub za mało idiomatycznie. Sugerował zmiany. Czasem ironizował, co tym bardziej pomagało zatrzymać w pamięci poprawny sposób wyrażania myśli. Jeszcze w przededniu swojej śmierci, 2 września 2010 r., kiedy przygotowywałem jedną z książek dla wydawnictwa w Waszyngtonie, robił mi wyrzut w przedpołudniowym e-mailu, dlaczego nie przysyłam mu kolejnych partii tekstu.

Ks. prof. dr hab. Wacław Hryniewicz OMI

Eddie, jakiego znałem

To zaskakujące, jak chętnie to robił, choć od jego wyjazdu z Lublina upłynęło sporo lat, kiedy już więcej nigdy nie spotkaliśmy się ze sobą bezpośrednio. Byłem i jestem niezmiernie wdzięczny za tę wieloletnią, życzliwą pomoc. Jej ślady pozostały w moich publikacjach. Rozpoznaję do dzisiaj niektóre miejsca, w których jego interwencja okazała się wielce korzystna.

Pielgrzymki do Ziemi Świętej Dwukrotnie, wraz z grupą lubelską, braliśmy udział w pielgrzymce do Ziemi Świętej, organizowanej przez Palotyńskie Biuro Pielgrzymkowe (1994 i 1997). Za drugim razem trasa wiodła przez Kair i półwysep Synajski do Izraela. Przeżyliśmy nocną wspinaczkę na Górę Horeb pod rozgwieżdżonym do białości niebem, aby na samym szczycie rano powitać modlitwą niezapomniany wschód słońca pełen cudownych kolorów. Jedyne takie doświadczenie w całym życiu. Eddie bardzo się cieszył z uczestnictwa w tych pielgrzymkowych spotkaniach z tym co nieprzewidywalne, nieznane i zaskakujące. Było to za każdym razem niezwykłe przeżycie dla nas wszystkich – czas zadumy, modlitwy, poznawania z bliska świętych miejsc naznaczonych wielkimi wydarzeniami, o których mówi Biblia. Ewangelia stawała się bliższa, niemal na wyciągnięcie ręki. Niezapomniane doświadczenia, sytuacje, rozmowy, dzielenie się tym, co każdy odkrył najcenniejszego. Moi bliscy zauważyli, z jakim wzruszeniem Ed przeżywał niektóre święte miejsca – on pozornie mało skłonny do okazywania emocji, skrzętnie ukrywający to przed otoczeniem. Kto w swoim życiu bodaj raz miał szansę odbycia takiej pielgrzymki zrozumie, o czym tutaj piszę. Są chwile, kiedy wnętrze człowieka otwiera się i daje znać o sobie. Mówiąc słowami biblijnymi, „ukryty w sercu człowiek” (1 Pt 3,4) odsłania wówczas swoje wewnętrzne, prawdziwe oblicze. Nosimy w sobie jakieś pierwotne piękno, które jest darem Stwórcy. To o Nim powiedziano przecież, że „stworzył człowieka na swój obraz, na obraz Boży go stworzył, stworzył mężczyznę i niewiastę” (Rdz 1,27). Raz jeden widziałem Eddiego w tym czasie sfrustrowanego i niezadowolonego. Podczas drugiej pielgrzymki wielu uczestników z naszej

27


28

. grupy udało się w Jerozolimie na zwiedzenie szlifierni diamentów wraz z możliwością zakupu. Poproszono Eddiego, aby zechciał być tłumaczem. Zgodził się. Nie byłem świadkiem tamtej sytuacji, gdyż pozostałem w hotelu, gdzie miałem niezapomniane spotkanie z nieżyjącym już niezwykłym człowiekiem, o. Danielem Rufeisenem ocalonym w czasie wojny dzieckiem żydowskim, późniejszym karmelitą. Eddie powrócił wielce rozgoryczony. Pytam go: „co się stało?” Otóż przyszło mu tłumaczyć zawiłe terminy techniczne, związane z diamentami i ich obróbką. Nie dziwię się, że musiał jako tłumacz wielce się denerwować i pocić. Kto jest w stanie bez przygotowania być dobrym tłumaczem w obcej sobie, wyspecjalizowanej dziedzinie ludzkich umiejętności? Po prostu, w swojej prostoduszności, dał się namówić, a to wystawiło jego kompetencje jako anglisty na próbę. Swoista to i nieoczekiwana lekcja pokory. I to gdzie? Tam właśnie, w Jerozolimie.

Słowa angielskiego antykwariusza Dyskutowaliśmy często o nadziei powszechnego zbawienia, mojej życiowej pasji naukowej. W ciągu lat Eddie czytał moje książki na ten temat i dzielił się swoimi uwagami. Chętnie przekazywał swoje uwagi na temat moich poglądów ekumenicznych i głoszonych przeze mnie homilii w kościele akademickim. Jemu zawdzięczam m.in. refleksję, że dla Boga nie istnieją sytuacje stracone i nieodwracalne. To on zaznajomił mnie ze starym angielskim powiedzeniem, które przytoczyłem w jednej ze swoich książek: „Pomiędzy strzemieniem a ziemią, jeździec może znaleźć łaskę”. Ukuł je, jak się wydaje, angielski antykwariusz i historyk William Camden (1551–1623) w tekście o pewnym dżentelmenie, który spadł z konia i skręcił sobie kark. Przyjaciel zamieścił na jego grobie następujące epitafium: My friend, judge not me, Thou seest I judge not thee! Betwixt the stirrup and the ground Mercy I asked, mercy I found.

Ks. prof. dr hab. Wacław Hryniewicz OMI

Eddie, jakiego znałem

Zaangażował teologa na anglistyce Ed wpadł na pomysł, abym prowadził w języku angielskim konwersatoria ze studentami trzeciego roku na temat Kościołów chrześcijańskich w krajach anglosaskich. Samo poznanie sytuacji tych Kościołów, ich myśli teologicznej i uczestnictwa w ruchu ekumenicznym poszerzało horyzonty myślowe. Przez szereg lat miałem zatem możliwość dyskutowania w czasie tych zajęć na tematy religijne i światopoglądowe. Były to rozmowy nieraz o bardzo trudnych, osobistych problemach chrześcijan w dzisiejszym świecie. Podjąłem się tego zadania tym bardziej, że będąc pracownikiem Instytutu Ekumenicznego KUL mogłem uwrażliwiać uczestników konwersatorium na problem zjednoczenia chrześcijan, uczyć postawy otwartości, szacunku dla inności i dla odmiennych przekonań religijnych. To była również dobra okazja, by budzić zrozumienie dla postawy tolerancji, którą UNESCO trafnie określiło jako nowoczesną cnotę, umożliwiającą pokój między ludźmi (a modern virtue that makes peace possible). Kontynuowałem te zajęcia do czasu przejścia na emeryturę, także po przeniesieniu się Eddiego do Gdańska. Nasz kontakt ograniczał się odtąd już tylko do listów elektronicznych i rozmów telefonicznych.

Na ścieżkach Starego Gaju Jeszcze jedno drobne wspomnienie z lubelskich lat Eda. Czasami wybieraliśmy się na spacer lub na grzyby do pobliskiego Starego Gaju. To był dobry czas na dyskusje. Bywały spokojne, niekiedy burzliwe. Dzieliliśmy się krytycznymi uwagami o sytuacji w naszym kraju, o Kościele i o tym, co drażni i budzi niepokój w naszym polskim katolicyzmie. Krytycznie ocenialiśmy zaangażowanie ludzi Kościoła w politykę. Ed nieraz niepokoił się w lesie, czy aby już nie pobłądziliśmy. Zbyt dobrze znałem podlubelski Stary Gaj, miejsce wieloletnich samotnych spacerów, leśnych lektur i zapisywanych na gorąco myśli. Pobyt w lesie chętnie nazywałem moim „ósmym sakramentem”. Uspokajałem Eddiego, że na pewno nie pobłądzimy. I tak też było. Grzyby grzybami, ale

29


30

. jego początkowe zamiłowania kucharskie z czasem osłabły ze względu na dolegliwości zdrowotne. Widocznie odziedziczył tę pasję po swojej Mamie, o której stale pamiętał i o nią bardzo się troszczył.

Nie wszystko przeminęło… Wspominam Eddiego z wdzięcznością. Często odczuwam brak jego pomocnych rad, zwłaszcza kiedy staję w obliczu językowych trudności. A wystarczył kiedyś telefon lub e-mail. Nie wszystko jednak przeminęło z wiatrem. Pozostały dobre wspomnienia, których okruchy niech pozostaną w powyższym zapisie. Lata jego obecności wśród nas zostały przedwcześnie przerwane. Może niezbyt troskliwie i skutecznie dbał o swoje zdrowie. Bogu polecam go w swojej modlitwie. Staje wówczas przed moimi oczyma jak za pierwszym razem na dworcu w Warszawie, nieoczekiwanie, lub jak w kościele akademickim pośród uczestników niedzielnej Eucharystii. Każdy z nas ma w swoim życiu ludzi, którym dziękujemy za to, że stali się jakąś cząstką naszego własnego życia. Eucharystia to przede wszystkim czas dziękczynienia. W niej wspominamy tych, co odeszli z tego świata przed nami. To ona już teraz jednoczy nas w tajemnicy większej niż nasze krótkie życie, niezależnie od tego, gdzie jesteśmy, tutaj na ziemi czy już w zaświatach.

Prof. dr hab. Henryk Kardela

„Nie masz budzika?” Niełatwo jest scharakteryzować kogoś, z kim się przyjaźnimy. Przyjaźń to bardzo bliska perspektywa, która utrudnia ogląd rzeczy takimi, jakie one są. Pamiętam dzień, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem magistra Edmunda Gussmanna w Zakładzie Filologii Angielskiej UMCS. Byłem wtedy na drugim roku anglistyki. Przyjechał do Lublina po dwuletnim pobycie na stypendium w Reykjaviku na zaproszenie docenta Waleriana Świeczkowskiego. Wysoki, z długimi włosami, z fantastycznym angielskim. Osobowością wypełniał cały korytarz na drugim piętrze „Starego Humanika”. Zaczęły się pierwsze zajęcia ze składni generatywnej. Magister Gussmann na tablicy w punktach charakteryzuje podstawy gramatyki generatywnej. W co drugim zdaniu pada nazwisko Noama Chomsky’ego, powietrze zagęszcza się od terminów: mentalizm, głęboka struktura, transformacje, fiasko analizy strukturalistycznej, dystrybucja komplementarna. „Oj! – nie będzie łatwo” – myślę. Test na trzecich zajęciach. Na oko osiemdziesiąt pięć procent dwój. Ja także mam dwóję. Po co komu ta gramatyka generatywna? Pronominalizacja postępująca i wsteczna. Drugi test: 70 procent dwój. Mam drugą dwóję. „Panie magistrze” – do Eda idzie grupa psychicznie poturbowanych studentów – „nie sposób się tych abs-


32

. trakcji nauczyć”. Patrzy na nas, wzrusza ramionami i mówi: „E, tam! Zamiast jęczeć, lepiej weźcie się do roboty!” Nie ma wyjścia, trzeba zakasać rękawy. Cykliczność transformacji, transformacje post-cykliczne. Trzeci test. Piątka! „Może wyjdę na prostą” – myślę z nadzieją. Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia 1970. Jednym z wymogów otrzymania zaliczenia semestru jest napisanie eseju z dowolnego zagadnienia z dziedziny składni. Siedzę nad esejem podczas przerwy świątecznej. Czuję, że zaczyna mnie ta składnia wciągać... Otrzymuję piątkę. Ed prowadzi ze mną na zajęciach dyskusję merytoryczną, twierdzi, że moja propozycja rozwiązania problemu obarczona jest jednak błędem teoretycznym. W dużym pokoju Eda w mieszkaniu na Pana Balcera półki zapełniają całą ścianę, sięgają sufitu; krążki z muzyką poważną układają się w kilka rzędów: Mahler (ulubiony kompozytor), Mozart, Beethoven i in. Wśród książek powieści Parnickiego – wszystkie dzieła, dwie pełne półki: Srebrne Orły, Sam wyjdę bezbronny, Aecjusz ostatni Rzymianin, Śmierć Aecjusza. Ed mówi do mnie: Tylko Beatrycze – powinieneś tę powieść przeczytać! „Non dignus sum” – „to zbyt wielka literatura jak na mnie” – wykręcam się (później okazało się, że swoim doktorantom Ed jednak kazał czytać powieści Parnickiego pod groźbą „zerwania stosunków dyplomatycznych”). Na książki i płyty nie żałował pieniędzy. Wydawał gigantyczne sumy: szły do niego tony książek z wydawnictw Oxford University Press, Cambridge University Press, Academic Press, Mouton de Gruyter, Benjamins. Do tego kupował oczywiście książki polskojęzyczne. Jesteśmy w jednej z warszawskich księgarń. Na półce trzy pierwsze tomy dzieł Baudouina de Courtenay. Ed bez chwili wahania wyjmuje portfel. „Ty nie kupujesz?” – pyta. „Nie, raczej nie”. „No wiesz, taka okazja” – patrzy na mnie ze zdumieniem – „szkoda ci pieniędzy, czy co?” Nieco życzliwiej spogląda jednak na mnie, kiedy widzi, że kupuję L’Apophonie en sémitique Jerzego Kuryłowicza. Po wielu latach Ed przypomni sobie o tej książce. Kiedy mówię mu, że nigdzie nie mogę jej znaleźć, przeszukałem całe mieszkanie, kiwa głową z politowaniem – jak to możliwe, nie wiedzieć, gdzie się trzyma książki? Ed przytłaczał otoczenie swoją ogromną erudycją, dogłębną wiedzą językoznawczą, znajomością języków, w tym irlandzkiego i islandzkiego.

Prof. dr hab. Henryk Kardela

„Nie masz budzika?”

Czytał pisma apokryficzne w języku koptyjskim – Ewangelię św. Tomasza (nie mówiąc już o greckiej Septuagincie), zachwycał się tonicznym akcentem w szwedzkim i skomplikowanym trybem łączącym w staroislandzkim. „Wielka mi rzecz” – przekomarzałem się z nim – „weź taki francuski lub hiszpański, to są języki ze skomplikowanym systemem subjuntivo”. „Język francuski to język psi, języki germańskie to języki bogów” – replikował. Nie cierpiał niepunktualności. Zdarzyło mi się jeść wczesne śniadanie u niego. Ed pracował wtedy nad kolejną książką, wstawał o czwartej rano, chwilę pracował, jadł śniadanie i ponownie zabierał się do pracy. Ponieważ chciałem z nim przedyskutować zagadnienie refleksywizacji (kończyłem wtedy doktorat), zaprosił mnie na śniadanie na piątą rano. Powiedziałem później o tym mojej teściowej, która przebywała nad jeziorem (50 km od Lublina). Zaprosiła mnie i Eda na śniadanie na godzinę 6. Przychodzę do Eda, spóźniony – pięć po piątej. Mówię, że jazda nad jezioro samochodem zajmie nam 45 minut, zdążymy na 6. Ed krzywi się: „nie masz budzika?” Miał niezrównany dar przekuwania myśli w słowo. Język Eda – szczególnie język pisany – połyskiwał niezwykłym blaskiem, był plastyczny, barwny. W recenzji rozprawy doktorskiej Przemysława Łozowskiego, mojego pierwszego doktoranta, którego potem nazywał swoim „wnukiem naukowym”, napisał, że „doktorant tapla się w mętnej sadzawce kognitywizmu” (generalnie nie znosił kognitywizmu, uważał teorie kognitywistyczne za pseudonaukowe). Kiedy w drugiej połowie lat siedemdziesiątych przebywał na stypendium Fulbrighta w MIT w Stanach Zjednoczonych i kiedy po wyjeździe przez dłuższy czas nie miał ode mnie żadnej wieści, napisał do mnie kilkustronicowy list, który zaczynał się mniej więcej tak: „Szanowny Panie Magistrze, Panie Henryku, mniemam, że nie zdążył się Pan jeszcze zorientować, iż jestem już trzeci miesiąc w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej” (tutaj następowało niezwykle interesujące sprawozdanie z jego pobytu w MIT, charakterystyka spotkań z Morrisem Hallem, wykłady z Noamem Chomsky’m, impresje na temat życia w USA). Czytałem urzeczony, nie mogąc oderwać się od lektury. List kończył się akapitem: „Szkoda, że nie raczysz się odezwać. Jak wrócę, to tak Cię …, że Twoja rodzona Matka Cię nie pozna”.

33


34

. A oto sposób, w jaki skomentował fragment mojej pracy magisterskiej, którą właśnie pisałem. Czytając jego komentarz czułem na odległość, jak wzrastają jego emocje wraz z każdym nowym przeczytanym przez niego akapitem, przeoczonym przeze mnie przecinkiem, każdym niezgrabnym stylistycznie sformułowaniem. Cytuję dosłownie z poprawionego przez Eda fragmentu mojej pracy, który zachowałem: „Twoje zarzuty nie mogą się ograniczać do ogólników typu ‘They did not explain the meaning’ – co to znaczy, o co dokładnie chodzi, przydałyby się counterexamples. […] Zarzuty nie mogą się ograniczać do jednego zdania, choć są słuszne. Rozwój poglądów transformacyjnych przedstawiony jest żałośnie [kilkakrotnie podkreślone słowo „żałośnie”, opatrzone trzema wykrzyknikami]. To musi być dłuższe i mniej niechlujne – przyjmij jakieś style odnośników – najlepiej te ze Studia Anglica Posnaniensia zamiast po sto razy przepisywać te same tytuły. W obecnym stanie jest to całkowicie do d…” [wykropkowane tu słowo mocno wyakcentował i dwa razy podkreślił]. Podpisał: „Ed”. W styczniu 1980 roku obroniłem swoją rozprawę doktorską. Zostałem jego pierwszym doktorantem (w trzydziestą rocznicę obrony mojego doktoratu otrzymałem od niego maila ze skanem wycinka z Kuriera Lubelskiego informującego o tejże obronie). W październiku lub listopadzie 1980 roku na zebraniu ogólnym w Instytucie doszło do niezwykle przykrego incydentu: nastąpiła ostra wymiana zdań między docentem Świeczkowskim i Edem — wtedy Dyrektorem Instytutu. List protestacyjny, napisany w duchu tzw. „fali solidarnościowej” przez koleżanki i kolegów z Instytutu, protestacyjne zebrania studentów zwalnianych w tym celu z zajęć oraz rozplakatowany korytarz – zrobiły swoje. Ed zrezygnował z funkcji dyrektora. Nasza anglistyka oceniła go wtedy wyjątkowo niesprawiedliwie, wyrządzono mu wielką krzywdę. We wrześniu 1981 roku wyjechałem na stypendium Fulbrighta do Uniwersytetu Kalifornijskiego w Los Angeles. Po moim powrocie do Polski nasza przyjaźń została wystawiona na ciężką próbę. Ed, który odszedł z UMCS, organizował wtedy anglistykę na KUL-u. Zaproponował mi przejście do swego zakładu. Gdy nie zdecydowałem się przyjąć jego propozycji, obraził się na mnie — dopuściłem się w jego oczach zdrady. Zerwał ze mną „stosunki dyplomatyczne” na kilka lat.

Prof. dr hab. Henryk Kardela

„Nie masz budzika?”

W swoich działaniach i sądach był bezkompromisowy. Cenił pracowitość, rzetelność i zaangażowanie. Był bezlitosny wobec lenistwa, głupoty i tępoty. Surowy w stosunku do innych, taką samą miarę stosował do siebie. Obdzielał bliskie mu otoczenie autentyczną przyjaźnią, ale też oczekiwał wiernopoddańczej postawy w stosunku do siebie, często ingerując w sprawy prywatne przyjaciół. Tylko niektórym udało się sprostać jego wymaganiom. Działał w „sferze ducha”, niespecjalnie zważając na otaczający go świat. Ten zaś ściągał go często na ziemię – i wtedy cierpiał. Wraz z nim ci, którzy byli blisko niego. Całe życie dążył do prawdy – Prawdy Naukowej i Prawdy Transcendentnej. Wierzę, że je znalazł – zarówno tę pierwszą, jak i tę drugą.

35


Prof. dr hab. Bogusław Marek

Prof. dr hab. Bogusław Marek

Rozmowa z Edkiem „Wiesz co mnie najbardziej u ciebie denerwuje? To, że wszystko zostawiasz na ostatnią chwilę”. Pewnie i teraz powtórzyłbyś te słowa, a na moje „No tak, ale...” dodałbyś „I jeszcze to, że zawsze na wszystko znajdujesz usprawiedliwienie”. Nie pamiętam już ile razy słyszałem od ciebie te słowa. I nie zliczę kolejnych prób napisania pierwszego zdania, które miałoby otwierać wspomnienia o tobie. Wspomnienia? Jakie wspomnienia? Przecież dopiero co tłumaczyłeś mi przez telefon, jakich formalności trzeba dopełnić w staraniach o emeryturę. I całkiem niedawno zapraszałeś mnie na tę swoją okropną (podobno bardzo drogą) mocno spaloną i gorzką jak piołun kawę, którą wypijałem tylko przez uprzejmość. Wspomnienia? Jak mam je pisać, jeśli według ciebie najchętniej opowiadam tylko o tych zdarzeniach, w których sam byłem bohaterem? No dobrze. Będę więc pisał o sobie, ale obiecuję, że i ty pojawisz się w tych historiach – w tych, które znikają już za horyzontem pamięci i w tych powracających z całą siłą emocji, dźwięków, kolorów i zapachów, gdy tylko jakieś przypadkowe zdarzenie albo rozmowa skierują ścieżkę neuronów do jednego z tysięcy skojarzeń opatrzonych naklejką „Ed”. Nie będę jednak, wciąż nie potrafię pisać o tobie „był, zrobił, powiedział”. Nie potrafię, bo nadal dla mnie jesteś. Będę więc pisał o sobie

Rozmowa z Edkiem

do ciebie. Jeśli chcesz, możesz to traktować jak list. Pierwszy długi list ode mnie, może nawet tak długi jak wszystkie od ciebie. Taki, na jaki nie mogłeś się doczekać ode mnie, kiedy wyjeżdżałem gdzieś na kolejne stypendium. Możliwe też, że będzie to rozmowa taka, jak te, prowadzone w akademiku na Kickiego na warszawskim Grochowie. Pamiętasz ten długi chyba na 50 metrów korytarz i kilkugodzinne spacery po wystrzępionym chodniku, na którym co jakiś czas się potykałeś bluzgając krótko słowem brzydkim i wracając jakby nigdy nic do przerwanego tak brutalnie wywodu o marnościach tego świata? Korytarz na Kickiego. Jeszcze teraz słyszę nawoływania studentów przemierzających kolejne piętra z ofertą „Obiad sprzedam” albo „Obiad zamienię! Mam na Krakowskim. Chcę na Kickiego!” Z okrzyków studenckich z tamtych lat zapamiętałem jeszcze: „Leon!” Wybiegało się wtedy na ulicę, bo był to znak, że ktoś z „naszych” został zaatakowany przez jakiegoś podpitego grochowiaka.

Jesteśmy studentami Okres studiów zawsze będzie wracał w moich wspomnieniach. Ty pewnie od dawna wiedziałeś, że pójdziesz na anglistykę. Ja nie miałem „Mistrza”, który by mnie prowadził przez szkolne lata, który przygotowałby mnie do „odpowiedzialnego” studiowania. Zapamiętałem cię z pierwszego dnia na uniwerku. Stoisz przed tablicą z planami zajęć i zapisujesz je w notesie. Masz na sobie biały prochowiec, który nosiłeś chyba do końca studiów. Ja oczywiście nie mam ani długopisu ani kartki a i zorientowanie się w planie dla mojej grupy zabrało mi trochę czasu. Potem okazało się, że mieszkamy w tym samym akademiku. Twój pokój był w głębi korytarza, nasz bardziej na środku. Wpadałeś do nas czasem nabierając przed wejściem porządny haust świeżego powietrza i wymachując rękami w nadziei na rozpędzenie kłębów papierosowego dymu, pędziłeś przez pokój, otwierałeś szeroko całe okno i dopiero wtedy mówiłeś „Cześć!” Kiedy to było? Na trzecim czy na drugim roku? Na drugim roku dołączyłeś do naszego pokoju. Jeden z nas wyleciał ze studiów i zwolniło się miejsce. Pierwszego dnia przemeblowaliśmy pokój. Oczywiście na początku nowego roku akademickiego, korzystając z nieobecności Stefana

37


38

.

Rozmowa z Edkiem

Prof. dr hab. Bogusław Marek

wasze stosunki uległy ochłodzeniu. Czy dlatego, że nie zrobił habilitacji? A może dlatego, że poszedł, jak to nazywałeś, „w chałturę” i założył jakieś biuro tłumaczeń?

BBC World Service

Od prawej: Edek, Bob (w okularach), Stefan i koleżanki ze studiów

i Michała, wybraliśmy miejsca przy oknie. Odgrodziliśmy naszą część regałami i w ten sposób powstał „pokój” i „przedpokój”. Na szczęście ani Stefan ani Michał nic sobie z tego nie robili i bez szemrania zamieszkali w „przedpokoju”. Nie było między nami żadnych konfliktów. Może tylko Michał odstawał trochę od nas. Miał swoje przyjaźnie i swoje ścieżki. Do akademika wracał późno, trochę jak do hotelu. Kiedy w marcu 1968 zamknęli go w więzieniu, to potem skreślili go z listy studentów. Mama przyjechała po jego rzeczy a my złożyliśmy i wynieśliśmy jego łóżko. Trochę mieliśmy z tego powodu wyrzuty sumienia, ty chyba też. Michał do akademika już nie wrócił. Studia skończył rok później. Potem wyjechał z Polski. Stefan był z Torunia. Chyba na początku mocno się zaprzyjaźniliście. Może dlatego, że on też nie miał ojca? A może dlatego, że mniej był skory do wygłupów i łatwiej było wciągnąć go w poważne, nocne Polaków rozmowy? Po latach, kiedy Stefan pracował z nami w Lublinie,

Kiedy wpadłeś na pomysł, żeby w pokoju mówić tylko po angielsku? Nie przypuszczałem, że to się uda, ale pomógł (przynajmniej mnie) słoiczek na złotówki za każde zapomnienie. No, a potem nastąpiła era multimediów. Bycie anglistą w tamtych czasach (choćby tylko studentem anglistyki) otwierało możliwości, o jakich mogli tylko marzyć studenci innych kierunków. W prośbach o lekcje prywatne mogliśmy przebierać od przedszkolaków do maturzystów (i maturzystek!) Jedna wystawała co wieczór przed akademikiem w nadziei, że zobaczy cię chociaż przez chwilę. To było po tym, jak zrezygnowałeś z tych lekcji. Najbardziej opłacalne były lekcje z lekarzami i z prawnikami. No i jeszcze komplety organizowane przez Lingwistę albo Towarzystwo Wiedzy Powszechnej. Twoje lekcje były zawsze najdroższe: tłumaczyłeś nam, że tylko płacąc wysoką cenę za lekcje uczniowie nie będą się obijać, nie będą ich odwoływać i będą się uczyć a nie „chodzić na angielski”. Chyba już na drugim roku zakupiliśmy: magnetofon szpulowy (ty), adapter (Stefan) i radio „Wirtuoz” (ja) – największe jakie było w sklepie, z fantastycznym odbiorem radia BBC World. Chyba władze uważały, że zbyt mało osób w Polsce zna angielski na tyle dobrze, żeby warto było zagłuszać tę stację. Radio „chodziło” na okrągło, zawsze wtedy, kiedy ktoś przebywał w pokoju. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Nie wiadomo kiedy zaczęliśmy rozumieć szybko mówioną angielszczyznę a i w naszej wymowie wykładowcy zauważyli znaczne postępy. Zaczęliśmy mówić „normalnym” angielskim. Dość szybko okazało się, że to ja najlepiej sobie radzę z transkrypcją intonacji no i zamęczałeś mnie ćwiczeniami głośnego czytania z uwzględnieniem tych wszystkich Fall-Rise, Low Fall, Low Rise, High Fall i wszystkich pozostałych tonów. Niestety, nie byłeś moim najlepszym uczniem. Zastanawiałem się, jak to możliwe, że kiedy coś mówiłeś po angielsku, wymowę i intonację miałeś modelową a ćwiczenia

39


40

.

Prof. dr hab. Bogusław Marek

Rozmowa z Edkiem

wychodziły ci „tak sobie”. Muzykalność też nie była twoją silną stroną. Fałszowałeś okropnie. Ale tylu płyt, a potem „kompaktów” z muzyką poważną, ile zgromadziłeś w swojej płytotece, nie miał nikt. I ciągle ich słuchałeś. Kiedy przychodziło się do ciebie, zawsze leciał jakiś Mozart albo Pachelbel. Nie powiem, nie byłem niewrażliwy na pochwały, jakie słyszałem za swoją fonetykę. Również od ciebie. Kiedyś zachorowałeś; dopadła cię jakaś angina i poprosiłeś mnie, żeby ci trochę poczytać. Wybrałeś „The Pit and the Pendulum”. Tłumaczyłeś, że chcesz posłuchać ładnej angielszczyzny. Dobrze wiedziałeś jak mnie podejść!

Wołek zbożowy i turkuć podjadek W znajomości słówek nikt ci nie mógł dorównać. „Zaginałeś” nawet „natywów”. Tylko po co była ci znajomość angielskich nazw turkucia podjadka i wołka zbożowego?! Pamiętam te długie kolumny słówek w twoich zeszytach. I jeszcze pudła pełne fiszek. To chyba Andrzej pokazał ci tę metodę przyswajania nowych słów i wyrażeń. Sprawdziłem na sobie. Rzeczywiście działała. Najpierw trzeba było naciąć pokaźny stos karteczek. Na jednej stronie pisało się wyraz angielski i wymowę w transkrypcji. Na drugiej albo polski odpowiednik albo zdanie po angielsku z tym właśnie słowem. Potem urządzaliśmy konkursy na znajomość nazw drzew, kwiatów, zwierząt albo idiomów. W dziedzinie słówek triumfowałem nad tobą tylko raz. I chyba do dzisiaj mi tego nie wybaczyłeś. Pamiętasz? Pracowaliśmy już na KUL-u. Byłem wtedy opiekunem grupy studentów na kursie językowym w Reading. Ty przyjechałeś do Londynu na stypendium Towarzystwa Przyjaciół KUL. Zadzwoniłeś z informacją, że nas odwiedzisz. Przy okazji wspomniałeś, że chcesz kupić dla Mamy kalkę techniczną tylko nie wiesz, jak to jest po angielsku. Zapytałem „You mean tracing paper?” Do dziś pamiętam zdumienie w twoim głosie i ten High Fall (z którym zawsze miałeś kłopoty!), gdy zapytałeś: „Skąd to wiesz?!” Nie mogłem sobie odmówić, żeby nie zarumienić się skromnie i powiedzieć „No wiesz, podstawowe słówka staram się znać.” To był mój odwet za turkucia podjadka!

Edek na zabawie

41


42

.

Rozmowa z Edkiem

Prof. dr hab. Bogusław Marek

Twoja Mama

Egzaminy

„Scenka” z kalką techniczną przywołała wspomnienie twojej Mamy. Ciągle powtarzałeś, że jest we mnie zakochana (ta uwaga potwierdza, że nie potrafię o nikim opowiadać, żeby przy okazji nie wspomnieć o sobie). Bardzo lubiłem twoją Mamę. Lepiej poznałem ją, kiedy spędziłem u ciebie część ostatnich studenckich wakacji. Takich smażonych ryb, jakie przyrządzała, nie jadłem nigdzie. Świeżutkie flądry, po które Mama szła wczesnym rankiem na plażę i kupowała je od rybaków powracających z połowów. Niebo w gębie! Nic nie mówiłeś, ale od razu widać było, że żaden ze mnie wilk morski tylko góral. Wystarczyło porównać czyściutkie, białe ości na twoim talerzu z moją górą kawałków okropnie zmasakrowanych Bogu ducha winnych fląder. Wtedy też poznałem twoich braci. Najlepiej Romana, późniejszego Pana Kapitana. Byłem pełen podziwu dla jego umiejętności pływackich i wprawy, z jaką polował na węgorze. Potem, kilka lat później, gościłem w Sopocie jeszcze raz, z moją córką, małą Magdą, której lekarze zalecili pobyt nad morzem. Wtedy twoja Mama wzięła na siebie rolę wspaniałej wakacyjnej babci. Później, po latach, za każdym razem kiedy się spotykaliśmy, pytała „Co u Magdy”? Do dzisiaj mamy przepięknie wyhaftowany przez nią kaszubski obrus, jaki dostaliśmy przed wyjazdem! Nie pamiętam już, kiedy zamieniłeś mieszkanie na większe po to, żeby Mama mogła z tobą zamieszkać. Pewnie nie było jej ławo. W Lublinie nie znała nikogo. Rozmawiałem z nią czasem, kiedy wpadałem po coś do ciebie albo tak, żeby pogadać, kiedy gdzieś wyjeżdżałeś. Zawsze mówiła wtedy, że ma dobrych synów. Pamiętam też kawki i gawrony, na które Mama mówiła „Moje wrony”. Karmiła je w zimie i martwiła się, kiedy wyjeżdżała już z Lublina, co z nimi będzie. Przez jakiś czas podrzucałem wronom okruchy zmniejszając stopniowo dni i godziny otwarcia ptasiej stołówki. W czasie kolejnej zimy wrony musiały już zadbać o siebie same.

W zdawaniu ich na „5” mało kto ci dorównał. Może tylko Hanka. Też miała z góry na dół piątki. Ale, że nie ma reguły bez wyjątku, to i tobie zdarzyły się wpadki. Dokładnie dwie. Pierwsza to egzamin z literatury amerykańskiej. Prowadził go Amerykanin. Wymyślił mało u nas wtedy znany egzamin testowy z całą setką pytań i zadań. Na egzamin wybraliśmy się razem. Usiadłeś za mną. Otworzyłeś kilkustronicowy formularz z pytaniami. Trwało to może kilka minut. Z pewnością nie zdążyłeś zapoznać się z wszystkimi zadaniami. Usłyszałem szelest zgniatanego w kulę papieru i cedzone półgłosem przekleństwa: „Kretyn, idiota. Co za bzdury”. Po czym wyszedłeś z sali. Ja zostałem i nazbierałem (choć z wielkim trudem) wystarczającą ilość punktów na „4”! Twój drugi oblany egzamin to mój ulubiony temat. Wymawiałeś mi wprawdzie zawsze, że opowiadam o nim tylko dlatego, że ja wtedy dostałem piątkę, ale przyznaj, że podobała ci się ta historia i bawiło cię, kiedy całe zdarzenie referowałem studentom przed egzaminem u ciebie. Bardzo podnosiło ich to na duchu. Za każdym razem kiedy kończyłem opowieść, studenci zgodnym chórem wołali: „Jeszcze raz, jeszcze raz niech Pan opowie jak profesor Gussmann oblał egzamin!” A było to tak. Na piątym roku, jakiś miesiąc przed egzaminem magisterskim, któraś z pań z dziekanatu odkryła, że mamy zaległy egzamin z językoznawstwa ogólnego. Był w planie na trzecim roku, ale prof. B. wyjechała do Australii i nie wróciła. Władze uczelni czekały przez jakiś czas na jej powrót, ale w końcu wszyscy o niej zapomnieli a przy okazji i o naszym egzaminie. I w ten sposób jakieś trzy tygodnie przed obroną prac magisterskich wypadło nam zdawać ten egzamin u jakiegoś polonisty. Wywiad wśród studentów trzeciego roku nie napawał optymizmem. Profesor oczekiwał dokładnego wydeklamowania setek definicji, jakie składały się na jego wykład, na który z oczywistych powodów nie chodziliśmy. Każde najdrobniejsze odstępstwo od wersji profesora powodowało obniżenie oceny aż do tej najniższej. W niedzielę poprzedzającą egzamin pożyczyliśmy zeszyt z notatkami. Umówiliśmy się, że ja przeczytam je rano a ty po obiedzie. Ty spojrza-

43


44

. łeś tylko na pierwszą stronę i stwierdziłeś, że nie będziesz marnował czasu na jakieś idiotyzmy. Pierwsza w kolejce na egzamin była K. Bała się okropnie i chyba dlatego zgodziła się przepuścić M.W., którego nie lubiliśmy i przy każdym egzaminie trzymaliśmy kciuki, żeby oblał i żeby musiał powtarzać rok i uwolnił nas od siebie. Po godzinie (tyle trwał u profesora egzamin) M.W. wyszedł z pokoju z upragnioną przez nas dwóją. Mijając K. burknął do niej: „I gdzie ty leziesz, ty bido. Jak ja nie zdałem, to myślisz, że ty zdasz?” Ale K. zdała na swoją tróję (nigdy nie udało jej się zdać lepiej – pewnie z nerwów). Potem przyszła kolej na B., która dostała czwórkę, no a potem na egzamin poszedłeś ty. Tuż przed końcem twojej godziny z profesorem, M.W. opowiedział o tym, jak bardzo zdenerwował go przyznając się, że tylko przejrzał Milewskiego (taki skrypt ze wstępu do językoznawstwa). „Co? Pan przejrzał Milewskiego? Milewskiego powinien Pan znać na pamięć!” A potem poszło już gładko. Każda próba odpowiedzi była z miejsca ucinana, bo definicja była „mało precyzyjna”. Skrzypnęły drzwi. Ruszyłem w stronę gabinetu profesora a twoja roześmiana gęba potwierdzała moje przewidywania co do oceny, jaką dostałeś i tej, jaka czekała pewnie na mnie. Nie zapomnę tego twojego rozbawienia i tej największej dwói na półtorej kratki jaką zdążyłeś mi pokazać. Już tylko po to, żeby dokończyć całą historię dodam, że mnie udało się zdać nie dlatego, że umiałem więcej niż ty i pozostali studenci ale dzięki podsłuchaniu zwierzeń M.W. Na pytanie, jak przygotowywałem się do egzaminu, skoro nie chodziliśmy na wykłady powiedziałem (zgodnie z prawdą), że wcale się nie przygotowywałem. Oświadczyłem, że jako „prawie magister” ze specjalizacją językoznawczą postanowiłem sprawdzić, co tak naprawdę z tego językoznawstwa umiem. „Ale”, ciągnąłem dalej, (i tu przypominają mi się twoje słowa, że chyba z piekła nie wyjdę) „w ostatnich dniach zawiodły mnie nerwy i przejrzałem jeszcze raz moją ulubioną książkę Milewskiego”. I dostałem piątkę opatrzoną słowami „Pan tych wszystkich definicji jeszcze nie opanował, ale odkryłem u Pana rzecz bezcenną – intuicję językoznawczą”. Razem, to znaczy we dwójkę, zdawaliśmy jeszcze jeden egzamin. Z łaciny. Mieliśmy pecha, bo trafiliśmy do grupy pasjonatki, mocno już starszej lektorki z doktoratem. Nie było u niej łatwo. W odróżnieniu

Prof. dr hab. Bogusław Marek

Rozmowa z Edkiem

od innych lektorów, pani doktor postanowiła nauczyć nas łaciny. Była w niej tak zakochana, że nie przyjmowała do wiadomości tego, że jest to język martwy. Za wszelką cenę postanowiła go wskrzesić zmuszając nas do konwersacji. Podczas gdy w innych grupach studenci tłumaczyli proste teksty, my musieliśmy wychodzić na środek sali i próbować opowiadać po łacinie co się jadło albo o planach na wakacje. Szanse na zdanie egzaminu wyglądały marnie, tak więc pod koniec semestru, chyba nie wcześniej niż w połowie maja założyliśmy Kółko Miłośników Łaciny. Odbyły się dwa spotkania. Na ostatnim zdecydowaliśmy, że działalność Koła będziemy kontynuować w kolejnych latach już po zdaniu egzaminu. Pani doktor była zachwycona. W przeddzień egzaminu spotkaliśmy ją przypadkiem na ulicy Sewerynów, niedaleko pomnika Kopernika. To była nasza szansa. Dość długo schodził mi siniak po twoim kuksańcu – znaku, że to ja mam wygłosić przygotowaną przez nas wcześniej kwestię: „Pani doktor, gdyby przypadkiem mnie i koledze nie udało się zdać egzaminu na piątkę, czy będziemy mogli poprawić się we wrześniu?” Uśmiech w odpowiedzi na te słowa był naprawdę wzruszający. „O moi kochani! Oczywiście, że tak! Pierwszy raz w życiu mam studentów, którym tak zależy na ocenie z łaciny!” Już po pierwszym wypowiedzianym przez nas zdaniu „kolokwialną łaciną” każdy inny lektor wstawiłby nam do indeksów piątki z wykrzyknikiem. Ale nie pani doktor. Ciągle coś się jej nie podobało. Poprawiała nas co chwilę wyraźnie zawiedziona i chyba zażenowana naszą niewiedzą. W końcu padł werdykt: „No, niestety moi kochani. Nie mogę Wam zaliczyć tego egzaminu. Ale jeśli teraz postawię Wam dwójkę, to we wrześniu nie wyjdzie już piątka. Dlatego dam wam tymczasem ocenę dostateczną”. Wpisała nam po trói i tyle nas widziała.

Studia, studia i po studiach Temat pracy magisterskiej wybieraliśmy w połowie czwartego roku. Ja wymyśliłem sobie porównanie intonacji brytyjskiej i amerykańskiej. Ty wybrałeś coś o czasowniku „to be” w staroangielskim. Seminarium profesora R. było bezstresowe. Starszy, niezwykle kulturalny pan pozwalał nam pracować własnym tempem. Skorzystaliśmy z tego skwa-

45


46

. pliwie rozwijając temat bardziej w głowie niż na papierze. Pod koniec marca, już na piątym roku, trzy miesiące przed egzaminem magisterskim postanowiłeś niespodziewanie zmienić temat. Zainteresowały cię zapożyczenia skandynawskie w angielskim. Pierwszego maja 1968 roku pogoda była piękna, ciepła i słoneczna. Otworzyliśmy szeroko okno i zasiedliśmy przy stole z niezłomnym postanowieniem napisania pierwszej strony a potem kilku stron dziennie, tak żeby zdążyć oddać prace w terminie wyznaczonym na koniec maja. Przy dolatujących z głośnika dźwiękach marsza, patriotycznych pieśni i radosnych okrzyków „Niech żyje! Niech żyje!” napisaliśmy tytułową stronę i pierwszą stronę wstępu naszych „magisterek”. Chyba nikt tak nas nie upokorzył jak profesor S. na egzaminie magisterskim. To, że był oryginałem, wiedzieliśmy od dawna. Wszyscy podziwiali go za wiedzę, ale bali się jego uszczypliwych uwag. Na egzamin spóźnił się pół godziny. Mijając nas burknął nie wiadomo co wróżącą uwagę: „No, przynajmniej raz nikt nie będzie mówić, że S. oblewa”. Po chwili wiedzieliśmy, co miał na myśli. Podczas gdy pozostali członkowie Komisji przemaglowali nas całkiem nieźle z językoznawstwa i z literatury wiktoriańskiej i współczesnej, Profesor S. zadawał obraźliwie proste pytania. Pamiętasz swoje? „Czy może Pan wymienić jakąś sztukę Szekspira?” W odpowiedzi na twoje nieśmiałe „Makbet” (nieśmiałość spowodowana zażenowaniem i przeczuwaną pułapką) usłyszałeś: „Świetnie. Bardzo dobrze”. Ja miałem podobno najtrudniejsze pytanie: „Czy pamięta Pan coś z twórczości Chaucera oprócz „Opowieści kanterberyjskich?” Po swoich pamiętnych przejściach z S. na drugim roku nie dałem się zaskoczyć. Zapytałem: „A który okres interesuje Pana Profesora najbardziej? Łaciński, włoski czy angielski?”

Poczucie humoru Czego jak czego, ale poczucia humoru nigdy ci nie brakowało. Nawet w stosunku do samego siebie. Pamiętasz, jak udało się dla naszej anglistyki kulowskiej załatwić pierwszą kserokopiarkę? To znaczy jak JA ją załatwiłem? No tak, bo od

Prof. dr hab. Bogusław Marek

Rozmowa z Edkiem

sprzątaczki dowiedziałem się, że w uniwersyteckiej bibliotece nie mieści się jedna z zamówionych kserokopiarek i poprosiłem Rektora, żeby przydzielił ją nam. Dostaliśmy ją kilka dni później razem z prośbą o wyznaczenie jednego pracownika na przeszkolenie z obsługi tego skomplikowanego urządzenia. Do dziś pamiętam wymowne milczenie w słuchawce i twój chichot, kiedy zapytałem Księdza Dyrektora „Czy to musi być ktoś rozgarnięty, czy może przyjść profesor Edmund Gussmann”? Był jeszcze „kabaret” – nagrywane na twoją „Tonetkę” skecze, których bohaterami byli nasi wykładowcy. Głównymi bohaterkami kabaretów były przede wszystkim Madama i dr N, której głos był wyjątkowo trudny do podrobienia i wymagał umiejętności naśladowania ptaków, zwłaszcza gadających papug. Przez kilka dni wymyślaliśmy scenariusz. Potem dopracowywaliśmy szczegóły. Robiliśmy długą listę tortur, jakim poddamy naszych uniwersyteckim ciemiężców i wszystkich kretyńskich sytuacji, w jakie ich wplączemy. Uwielbiałeś te „kabarety”. Najbardziej ten, w którym obie panie zwabiają do mieszkania dr N. młodego asystenta. Z piosenek (bo i te pojawiały się w naszym „kabarecie”) najbardziej podobała ci się niezwykle smutna pieśń Madamy, użalającej się nad sobą i swoją samotnością ostro kontrastującą z powodzeniem w sprawach sercowych, jakim cieszyła się jej koleżanka. W czasie nagrywania wcześniej napisanych tekstów stawałeś za mną domagając się szeptem wprowadzenia drobnych zmian w scenariuszu mających polegać na włożeniu w usta obu pań kilku nieparlamentarnych wyrazów. Po nagraniu zabieraliśmy magnetofon na uniwerek i puszczaliśmy „kabaret” kolegom przed zajęciami z bohaterkami naszych wygłupów. Zawsze dostawaliśmy wielkie brawa. Doktora R. i doktora B. (który słynął z najpiękniejszej na świecie angielszczyzny) lubiliśmy umieszczać w starych jak świat dowcipach, które ożywione nowymi, prawdziwymi postaciami zyskiwały drugą młodość i drugie życie. Najbardziej podobał nam się dowcip o tym, jak obaj doktorzy myli okno w wieżowcu. Żeby przyspieszyć tę dość żmudną czynność umieszczali na parapecie długą deskę. Dr B. stawał na końcu deski wewnątrz budynku a dr R. na zewnątrz. W pewnym momencie doktorowi R. wypadała z rąk gąbka a zawsze uprzejmy i uczynny dr B. mówił: „Zaczekaj, zaraz ci przyniosę!” I zeskakiwał z deski.

47


48

. Języki obce Do języków obcych miałeś naprawdę niezły łeb. Na drugim roku zapisałeś się na hungarystykę, na której dzielnie wytrwałeś przez rok, do czasu, kiedy zakochałeś się w fińskim. Potem był jeszcze kurs szwedzkiego i staroislandzkiego, na który chodziliśmy razem do mieszkania mieszkającej w Polsce Amerykanki, pani prof. Margaret Schlauch. To chyba te zajęcia zadecydowały o późniejszym wyborze tematu pracy magisterskiej a także o twoim pierwszym poważnym stypendium i wyjeździe prosto po studiach na dwa lata do Islandii. Czy irlandzkiego zacząłeś się uczyć już w Reykjaviku, gdzie poznałeś M., o której mówiliśmy czasem „ruda Irlandka” (chociaż wcale nie była ruda) albo (najczęściej) „Morinka”? Do niej wrócę jeszcze później i to w związku ze sprawą, której nawet nie przeczuwasz, ale nie skończyliśmy jeszcze wyliczać języków, których się uczyłeś. Już w Lublinie namówiłeś mnie na prywatne lekcje niemieckiego u uroczej, ale niezwykle wymagającej damy, która zgodziła się przyjeżdżać do twojego mieszkania. Ty parzyłeś tę swoją okropną, drogą kawę a potem czytaliśmy coś po niemiecku albo prowadziliśmy jakąś rozmowę przerywaną co chwilę stukaniem ołówka w stół i upominaniem „Szyk, szyk, szyk!” Na konwersacje z rosyjskiego chodziliśmy do M.S, – Rosjanki mieszkającej od wielu lat w Polsce. Niezwykle kulturalna pani, świetnie znająca literaturę rosyjską i rosyjskie realia, o których chętnie nam opowiadała. Nie wiem czy uczyłeś się jeszcze jakichś innych języków, ale w twoich pracach naukowych pojawiały się odniesienia do wielu. Czy walijskiego też się uczyłeś, czy tylko sprowadziłeś „natywów” dla wzmocnienia celtyckiej sekcji naszej anglistyki? W każdym razie to ta celtycka „działka” uprawiana w naszej anglistyce zaczęła wyróżniać ją wśród innych filologii angielskich w Polsce.

Książki i twoje kucie Teraz dopiero przyszło mi do głowy, że głównym powodem kolejnych zamian twoich mieszkań na większe był malejący błyskawicznie zapas

Prof. dr hab. Bogusław Marek

Rozmowa z Edkiem

wolnego miejsca na nowe słowniki, prace naukowe i zwykłe książki. Pieczołowicie ustawiałeś je na półkach. Zawsze stały równiutko, niektóre ułożone seriami wydawniczymi, inne tematyką a inne chyba kolorami okładek, bo całość tworzyła na ścianach bogatą, kolorową mozaikę. Byłeś pedantem. Uwielbiałeś ład i porządek. No i czystość. Ani razu nie udało mi się przyłapać cię na bałaganie w mieszkaniu, na nieodkurzonej wykładzinie albo źle umytych oknach. Pamiętam w jaką panikę wpadali odwiedzani przez ciebie znajomi, kiedy niby to przypadkiem przejeżdżałeś dłonią po górnej krawędzi drzwi a potem w wymownym milczeniu otrzepywałeś dłonie z zebranego stamtąd kurzu. Przed powrotem ze Stanów poprosiłeś mnie o zamówienie i zainstalowanie regałów na jedną ze ścian w twoim pierwszym lubelskim mieszkaniu. Uniwersytecki ślusarz zrobił metalowe drabinki a stolarz wyheblował i pociągnął lakierem wielką stertę desek, które pełniły potem rolę półek. Przysłane z USA książki zapełniły wszystkie. Kiedy przychodziłeś do kogoś, pierwsze kroki kierowałeś do regału z książkami (jeśli taki był). Miałeś niezwykłą pamięć wzrokową do książek. Znałeś ich układ na regałach osób, które często odwiedzałeś i chyba nie tylko ja słyszałem czasem: „O, masz nowy słownik” albo „O, pożyczyłeś komuś …” I tu padał tytuł brakującej na półce książki. Muszę przyznać, że twój system przygotowywania się do zajęć i czytania lektur mocno odbiegał od mojego. Ja nie miałem problemów z porannym wstawaniem natomiast trudno mi przychodziło ślęczenie nad książką wieczorem. Kiedy kładłem się spać, ty dopiero wkraczałeś do akcji mówiąc: „No, teraz sobie pokuję”. Wsypywałeś do szklanki kilka łyżeczek kawy, zalewałeś to wrzątkiem, stawiałeś łyżeczkę „na sztorc” (no, prawie) i czekałeś, aż napar nabierze właściwej mocy. Potem zaczynałeś „kucie”. Bywało jednak różnie. Wielokrotnie zdarzało się, że zastawałem cię pochylonego nad książką lub robiącego notatki wtedy, kiedy ja już wstawałem. Ale bywało, że zarażony pochrapywaniem śpiących współmieszkańców zamykałeś książkę, połykałeś dwie tabletki nasenne i kładłeś się spać. To musiało być pod koniec drugiego roku. Mieliśmy wybrać jedno z czterech dostępnych proseminariów. Od początku studiów mówiliśmy o językoznawstwie. Tamtej pamiętnej nocy zaparzyłeś jak zwykle „sie-

49


50

. kierę” z zamiarem „pokucia sobie”. W nocy obudził mnie jakiś hałas. Obudziłem się. To był dźwięk przekręcanego w zamku klucza. Zapaliłem światło. Nie było cię przy stole, za to przyciśnięta rogiem jakiejś książki leżała kartka, na której przed wyjściem napisałeś: „Jeśli nie wrócę do rana, nie czekajcie na mnie.” Przestraszyłem się, bo nie tak dawno M. próbował popełnić samobójstwo połykając całe opakowanie tabletek (wtedy obudziło mnie nienaturalnie głośne chrapanie M.). Wypadłem na korytarz a potem zbiegłem po schodach. Dogoniłem cię na którymś półpiętrze. Kiedy złapałem cię za poły kurtki, zacząłeś się śmiać. Wydawało mi się, że jakoś dziwnie, histerycznie. Zacząłem tobą potrząsać (byliśmy na schodach, więc mogłem sobie stanąć dwa stopnie wyżej). Wreszcie, po dłuższej chwili, wciąż śmiejąc się, odpowiedziałeś na moje „Nie wygłupiaj się. Co ty wyprawiasz!” mówiąc: „Uspokój się. Idę na literaturę. Chcę to sobie przemyśleć”. Jeszcze przez kilka tygodni mówiłeś o wyborze seminarium z literatury brytyjskiej. Potem ci przeszło, a ja do dziś mam twoje oświadczenie, w którym przekazujesz mi wszystkie swoje książki z dziedziny językoznawstwa.

Jedziemy do Lublina Obecni absolwenci wyższych uczelni pewnie by nie uwierzyli, że tak było i z pewnością zazdrościliby nam obowiązujących wtedy nakazów pracy. Bez żadnego chodzenia, bez pisania podań i CV dostawało się pracę i to obowiązkowo. Warunkiem zwolnienia anglisty z nakazu była oferta asystentury złożona przez uniwersytet. My dostaliśmy po dwie. Wybrałeś Lublin, bo pracował tam już Andrzej, twój mistrz. Ja postanowiłem jechać z tobą. Lublin był większym wyzwaniem. Anglistyka na UMCS powstała niedawno, co stwarzało szansę otrzymania ciekawszych zajęć i większą samodzielność. Na każdej innej anglistyce bylibyśmy pewnie przez kilka lat chłopcami na posyłki różnych doktorów i docentów. W Lublinie przyjęto nas bardzo serdecznie. Kierownictwo było zachwycone nowym nabytkiem „z samej Warszawy”. Docent S. obwiózł nas po Lublinie i wszystko zapowiadało, że otwiera się przed nami szansa na ciekawą pracę bez konieczności użerania się ze szkolną gawiedzią


52

. – nieuchronnej konsekwencji podjęcia pracy w ramach nakazu (mnie proponowano szkołę w Grójcu. A tobie?). Pierwszego października tylko ja podjąłem pracę. Ty wyjechałeś do Islandii na rok. Zostałeś na kolejny. Po twoim powrocie nasza praca dydaktyczna i naukowa nabrała wyraźnych rumieńców. Przywiozłeś „The Sound Pattern of English” Chomsky’ego. Zaprosiłeś mnie do wspólnej lektury. Pamiętam, jak przedzieraliśmy się przez kolejne strony wgryzając się w tajemnice fonologii generatywnej. Od razu ta „szkoła” stała się twoim narzędziem pracy a i mnie też zainspirowała. Ty ze swoim doktoratem uwinąłeś się szybko. Mnie zabrało to trochę więcej czasu. Wymawiałeś mi, że mój pierwszy promotor, prof. R. z Warszawy umarł, bo nie mógł się doczekać na mój doktorat. Ale i tak byliśmy w pewnym sensie pionierami – polskie językoznawstwo tkwiło jeszcze w głębokim strukturalizmie. Potem były stypendia Fulbrighta. Ty za pierwszym razem wybrałeś „jaskinię lwa”, MIT, za drugim UCLA – ja UCLA i Stanford. Skąd ci przyszło do głowy, żeby nazwozić z Ameryki całą górę spodni w kolorową kratę? Ubranego w te spodnie i w koszulę w całkiem inną kratę albo w szerokie pasy można było z daleka rozpoznać cię w szarym tłumie przechodniów. W końcu za namową Danki przekazałeś (choć z żalem) całą amerykańską kolekcję na potrzeby podopiecznych Domu Brata Alberta. Kiedy po latach w takich właśnie spodniach zaczęła biegać cała męska połowa lubelskiej młodzieży, wypomniałeś poniesioną stratę mojej żonie: „No widzisz” – powiedziałeś – „ja po prostu byłem prekursorem mody.” Ale poza tym starałeś się być elegancki ubierając się stosownie do okazji. W drodze powrotnej ze Stanów odwiedziłeś w Dublinie Morinkę. Pokazywałeś mi różne przywiezione z Irlandii skarby. Najbardziej zainteresowały mnie ciapy – takie miękkie skórzane pantofle bogato zdobione celtyckimi wzorami. „To prezent od Morinki. Dostałem przed wyjazdem”, oświadczyłeś z dumą. Zamarłem. Przez długą chwilę wpatrywałem się w ciebie w wyrażającym niedowierzanie milczeniu, które mocno cię zaniepokoiło. Usłyszałem „Co się stało? Co się tak gapisz?” Zapytałem: „Naprawdę dostałeś te pantofle od Morinki?” „No tak”, odpowiedziałeś. „Co w tym dziwnego?” „I co? Tak po prostu przyjąłeś te ciapy, wsadziłeś je do walizki i przyleciałeś do Polski?” Patrzy-

Rozmowa z Edkiem

Prof. dr hab. Bogusław Marek

łeś na mnie nie wiedząc o co chodzi. „To ty nie znasz tej starej irlandzkiej legendy?” „Jakiej legendy?”, zapytałeś. „Według starego irlandzkiego zwyczaju” – ciągnąłem brnąc w wymyślone na poczekaniu kłamstwo – „kiedy dziewczyna daje wybranemu przez siebie mężczyźnie pantofle znaczy to: załóż te pantofle, usiądź przy moim kominku i zostań w tym domu. To nic innego jak stare irlandzkie oświadczyny, do którego miały prawo również kobiety. A ty zapakowałeś te ciapy, podziękowałeś i wyjechałeś”. Dopiero po dłuższej chwili zrozumiałeś, że się z ciebie nabijam. Nie wiadomo kiedy zrobiłeś habilitację, a niedługo później dostałeś nominację profesorską. Ja ze swoim „dr hab.” zwlekałem do połowy lat osiemdziesiątych. Przejąłeś funkcję Kierownika Instytutu, w jaki nareszcie przekształcił się nasz Zakład Filologii Angielskiej.

Urodziny Skąd ci przyszło do głowy, że jesteśmy rówieśnikami? Przecież to, że urodziliśmy się w tym samym roku o niczym nie świadczy. Między twoim styczniem a moim listopadem była cała otchłań zdarzeń i doświadczeń, które wpłynęły na nasze dalsze życie. Nie powiem, urodziny u ciebie były zawsze fajne. Mała grupa bliskich znajomych i przyjaciół, pyszne jedzenie, które sam przygotowywałeś – popisowym daniem były małe szaszłyczki z kurczaka pieczone w sosie „Satai” z orzeszków ziemnych a na deser wyśmienita karpatka. Wino przynosili goście. Ty lubiłeś mieć w domu dobry koniak. Stał zwykle ukryty za książkami. Wyciągałeś go tylko na specjalne okazje. Fajne też były kolacje, na jakie zapraszałeś od czasu do czasu grupkę znajomych. Mnie najbardziej utkwiła w pamięci ta, na którą przyszły między innymi nasze koleżanki, panie A. i J. Męska część gości zasiadła w fotelach w „salonie” a panie zaprosiłeś do kuchni ogłaszając konkurs na najlepszą potrawę przygotowaną z zakupionych przez ciebie wcześniej produktów. Któregoś roku, pani K., anglistyczna sekretarka, postanowiła urządzić ci urodziny w pracy. Upiekła w domu tort, kupiła kawę i czekoladki i zobowiązała wszystkich pracowników do zjawienia się w sekretariacie punktualnie o drugiej. O tej właśnie porze kończyłeś zajęcia i zgodnie

53


54

. z przewidywaniami K. powinieneś był zjawić się w pokoju chociażby po to, żeby zabrać swój kożuch. A dzień był wtedy wyjątkowo mroźny. Nie wiem, czy to przeczucie ostrzegło cię przed przygotowywaną zasadzką, czy może sam dostrzegłeś jakieś znaki zapowiadające tę, jak to później nazwałeś „szopkę”, ale gdzieś tak piętnaście po drugiej zobaczyliśmy z okna, jak maszerujesz dziarsko przez pokryty oblodzonym śniegiem plac w stronę domu bez kożucha, bez czapki i rękawiczek. Na nic zdało się stukanie w szybę a potem nawoływanie z wysokości trzeciego piętra. Nawet się nie odwróciłeś. Ale wieczorne przyjęcie u ciebie było jak zwykle fajne.

Siostra Hiena W domu miałeś całkiem niezłą apteczkę. Pewnie nigdy nie zrozumiem, jak to jest kiedy ma się migrenę albo kiedy człowiek zwija się z bólu przy zapaleniu trzustki. No i te kamienie nerkowe, które przesuwając się powodowały trudny podobno do opisania ból. Któregoś dnia zastałem u ciebie znajomą lekarkę, naszą „panią docent złociutką”. Właśnie robiła ci przeciwbólowy zastrzyk. Zaproponowała mi przyspieszony kurs robienia domięśniowych iniekcji na wypadek gdybyś potrzebował nagłej pomocy. Chętnie się zgodziłem i pilnie ćwiczyłem robienie zastrzyków fotelom i kanapom nabierając w tym coraz więcej wprawy. I tak narodziła się gotowa na każde wezwanie Siostra Hiena. Nie czekałem długo. Gdzieś tak po tygodniu późnym wieczorem zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszałem twój zbolały, ledwo słyszalny głos mamroczący: „Bob, przychodź natychmiast. Ja umieram”. Leżałeś na kanapie. Na stoliku obok czekała strzykawka. W głowie kotłowały się zapamiętane instrukcje przemieszane z parafrazowanym fragmentem skeczu: „Będąc młodą pielęgniarką przyszedł raz do mnie pacjent” powiedziałem do siebie półgłosem i wykonałem nad twoim pośladkiem dzielący go na cztery części ruch dłoni, mający pomóc w zidentyfikowaniu strefy bezpiecznej dla wykonania zastrzyku. Zacząłem się śmiać. „Nie martw się”, powiedziałem. „Będzie dobrze. Pobłogosławiłem”. Teraz ataku śmiechu dostałeś ty i wykonanie zastrzyku trzeba było odłożyć. W końcu się udało. To był pierwszy i ostatni zastrzyk w wykonaniu siostry Hieny.

Prof. dr hab. Bogusław Marek

Rozmowa z Edkiem

Przyjaciele i wrogowie Nie było ci łatwo pełnić funkcji dyrektora. A nam z tobą. Byłeś piekielnie wymagającym szefem i nie wszyscy rozumieli, dlaczego oprócz przyjemnych, mało stresujących zajęć dydaktycznych z małymi grupkami studentów oczekujesz od nich jakiejś tam pracy naukowej. Chyba to właśnie przysporzyło ci pierwszych wrogów. Bo kto przyjąłby z pokorą ostrzeżenie, że wyleci z pracy, jeśli nie napisze w ciągu najbliższego semestru jakiegoś artykułu albo chociaż recenzji. Wszyscy chętnie jeździliby na konferencje ale nie każdy był gotów zapłacić cenę, jaką było napisanie jakiegoś referatu. Zdarzały się jednak wyjątki, „rodzynki”, które zauważałeś jeszcze w trakcie ich studiów. Tak wyłowiłeś z nienajgorszej masy studentów (teraz można tylko marzyć o takim poziomie!) kilka perełek, którym zaproponowałeś asystenturę a potem z konsekwencją surowego ojca prowadziłeś do kolejnych szczebli ich kariery naukowej. Zdarzały się jednak wypadki – jedno potknięcie na wyłamanym lenistwem szczeblu do kariery naukowej powodowało upadek delikwenta prosto w otchłań zapomnienia. Tak skończyło kilku świetnie się zapowiadających niedoszłych doktorów. Nie mówiłeś o tym, ale myślę, że bardzo to przeżywałeś. Czułeś się zdradzony i oszukany. Ze swoimi naukowymi podopiecznymi wiązałeś się emocjonalnie. To chyba był błąd, bo każda taka „zdrada” musiała boleć szczególnie mocno. Na szczęście wkrótce (choć coraz rzadziej) znowu pojawiał się ktoś, kto zafascynował cię inteligencją, zapałem i gotowością całkowitego oddania się pracy naukowej, ktoś gotowy sprostać twoim niezwykle wysokim wymaganiom. Miałeś chyba prawo do takich oczekiwań. Nie znałem nikogo, kto wymagałby więcej od samego siebie i stawiał sobie poprzeczkę tak wysoko jak ty. Twój brak tolerancji dla mniej niż stuprocentowego oddania się pasjom naukowym dotykał czasem twoich ulubieńców tylko dlatego, że dzielili swój czas między pracę i rodzinę. Na wyjeżdżającego na stypendium Heńka obraziłeś się tylko dlatego, że chciał sprowadzić do siebie żonę. Uważałeś, że źle wpłynie to na efekty jego pracy i uznałeś za palec Boży, że w przeddzień jej wylotu w Polsce wprowadzono stan wojenny.

55


56

. Osiemdziesiąty rok dla nikogo nie był łatwy. Nerwowa atmosfera panująca w kraju udzieliła się nam wszystkim. Rozwiązywanie różnych problemów coraz częściej poprzedzane były głosowaniem, które nie zawsze owocowało podjęciem dobrej dla Instytutu decyzji, kiedy tak zwana demokratyczna, wygodnicka większość opowiadała się za maksymalnym zmniejszeniem obowiązków z równoczesnym zwiększeniem przywilejów. Czująca się silniej „w kupie” asystencka młodzież stawała się coraz śmielsza. Było wyraźne, że zamiast ciebie woleliby powrotu rządów docenta S., który w kwestii osiągnięć naukowych pracowników był znacznie bardziej wyrozumiały. Na okazję do roszady na dyrektorskim stołku nie musieli długo czekać, a pomogła im w tym twoja własna pryncypialność i brak pobłażania dla załatwiania spraw po kumotersku. Na jednym z zebrań poinformowałeś wszystkich o przeprowadzeniu egzaminu magisterskiego czyjejś córuni poza przewidzianym przepisami terminem. Wytknąłeś winowajcy wysługiwanie się władzom, a w obronie tegoż, już po zebraniu, wystąpiła „silna grupa”. Musiało to być wtedy, kiedy i ja z jakiegoś powodu popadłem chwilowo w twoją niełaskę. Inaczej by mnie nie zaproszono do grona wybawców od tyrana. To drugie zebranie zorganizował M. Wśród innych uczestników zauważyłem koleżankę, której nie dałeś zgody na wyjazd, kolegę, któremu wytknąłeś brak zainteresowań naukowych, koleżankę, którą próbowałeś nauczyć, że przed wejściem do twojego gabinetu należy zapukać i pozostałych, którzy czymś ci się narazili. Po skomponowaniu petycji do Rektora o usunięcie cię ze stanowiska nastąpiło składanie podpisów. Okazało się, że byłem jedyną osobą, która odmówiła podpisania się pod tym ewidentnym donosem ludzi, dla których bolesne (ale i zasłużone) wytknięcie kolaboracji z władzami było mniej ważne niż ich małe, prywatne bolączki. Po zebraniu, kiedy cała grupa udała się do winowajcy-ofiary na „mrożącą się już wódkę”, całkowicie zdruzgotany i zniesmaczony tą sytuacją wróciłem do domu. Po kilku godzinach zadzwoniłeś do mnie. Pierwszy raz od miesięcy. To od M. dowiedziałeś się, że nie podpisałem listy. M. chciał chyba dobrze żyć z Dyrektorem – ktokolwiek miałby nim zostać.

Prof. dr hab. Bogusław Marek

Rozmowa z Edkiem

Przenosimy się na KUL Na dyrektorski stołek anglistyki UMCS nie wróciłeś już nigdy, choć Rektor nie uległ naciskom z dołu. Chyba Opatrzność czuwała nad tobą (a przy okazji i nade mną), bo niedługo później pojawił się w progu twojego mieszkania emisariusz, żeby wybadać twoją reakcję na ewentualne zaproszenie do objęcia stanowiska reaktywowanej właśnie Katedry Anglistyki na KUL-u. Zgodziłeś się natychmiast. Do przejścia zaprosiłeś mnie i trójkę swoich podopiecznych – dwóch doktorantów i świeżo upieczonego doktora. To był strzał w dziesiątkę. Rzadko kto ma okazję rozpoczynać coś od początku. A nam się udało. Z kilkunastoletnim doświadczeniem pracy na UMCS tworzyliśmy anglistykę „od podstaw”. Wiedzieliśmy, że może być taka, jaką sobie wymarzymy. Nastąpiły cudowne lata – praca z małymi (tylko na początku) grupami studentów, wyjazdy na letnie kursy w Anglii, potem pierwsi dobrze zapowiadający się kandydaci na asystentów i szansa na powiększenie kadry. Anglistyka, najmniejszy kierunek na Wydziale, powoli ale systematycznie rozrastała się. Z pewnością była to twoja zasługa, ale też przychylności Władz. Na żadnej innej anglistyce nie stworzono komórki celtyckiej i na żadnej nie wprowadzono (to już bez twojej aprobaty) nowej specjalizacji – metodyki nauczania uczniów niewidomych. Być może nie wiesz, że stworzone przez ciebie „dzieło” jest teraz lokomotywą i największym kierunkiem na Wydziale – z najliczniejszą kadrą i największą liczbą przyjmowanych co rok studentów. Lubelskie językoznawstwo angielskie nadal trzyma się mocno. Dbają o to twoi wychowankowie. Może jest ich niewielu, ale widać od razu, że zasady, jakie im wpoiłeś mocno się w nich zakorzeniły. Fonologia, gramatyka historyczna i składnia to nadal najmocniejsze poletka działalności naukowej naszej, twojej anglistyki. Jak będzie dalej? Zobaczymy.

Skazani na przyjaźń? Powtarzaliśmy to wielokrotnie – za każdym razem kiedy pokłóciliśmy się o coś a zdarzało się to dość często. Po każdej takiej kłótni nie odzywałeś się do mnie przez kilka dni albo tygodni (raz nawet przez

57


58

. kilka miesięcy). Inne „ofiary” twojej niełaski przeżywały to bardzo i próbowały odkupić jakoś swoje winy. Ale raz utracone twoje zaufanie trudno było odzyskać i najczęściej „ofiara” zmuszona była funkcjonować i pracować obok ciebie raczej niż z tobą. Ze mną było chyba inaczej. Mogę ci się teraz przyznać (i tak się na mnie nie obrazisz!), ale te powtarzające się od czasu do czasu „ciche dni” wykorzystywałem na odpoczynek od ciebie. Bo potrafiłeś być męczący. Telefony zaczynające się od „Muszę cię op….”, propozycje nie do odrzucenia, na przykład wspólnego wyjścia do kina wtedy, kiedy nie miałem na to ochoty, prośby (polecenia służbowe) natychmiastowego załatwienia jakiejś sprawy, która mogła poczekać nawet kilka dni itd. itp. – to wszystko odpływało gdzieś daleko a po jakimś czasie i tak dzwonił telefon (za którym zaczynałem już czasem tęsknić) i w słuchawce odzywał się twój głos z zaproszeniem na kawę (że też nigdy nie zebrałem się na odwagę, żeby ci powiedzieć, że nie cierpię zbyt mocno spalonej kawy!). M. miała chyba rację mówiąc, że mam szczęście, bo nie jestem dziewczyną. Dlaczego? „Bo ty nie umiesz powiedzieć „Nie”. Chyba nigdy nie zaakceptowałeś moich zainteresowań pracą z niewidomymi dziećmi i wprowadzenia nowego kierunku na naszej anglistyce (to musiało być wtedy, kiedy podczas twojej nieobecności pełniłem funkcję kierownika). Od początku uważałeś, że marnuję czas zamiast oddać się poważnej pracy naukowej. Znosiłem twoje cierpkie uwagi, przyznając ci trochę racji. Ale z ambicji naukowych w tej nowej dla mnie dziedzinie wyleczył mnie na samym początku niewidomy od urodzenia ośmiolatek, uczeń szkoły w Laskach, który zapytał mnie kiedyś: „To pan będzie robił na nas doktorat?”. Czasami wydawało mi się, że dyskretnie obserwujesz wyniki mojej pracy i że zauważałeś wyjazdy na konferencje i zaproszenia do przeprowadzenia szkoleń dla nauczycieli w różnych, nieraz odległych zakątkach świata. Ale jeśli coś zmieniało się w twoim stosunku do „teflonu”, jak nazywałeś tyflodydaktykę, nigdy nie dałeś tego poznać po sobie. Tak naprawdę pożarliśmy się tylko raz. Poszło na noże. O moich niewidomych, o których wyraziłeś się dość nieładnie. Heniek, obecny przy naszej bardzo ożywionej „rozmowie”, był chyba przestraszony jej rozwojem. „Uspokójcie się! Nie kłóćcie się”, wołał co chwilę do momentu,

Prof. dr hab. Bogusław Marek

Rozmowa z Edkiem

w którym ofuknąłeś go głośno: „Cicho bądź. My się lubimy kłócić!” Sam byłem zaskoczony twoją reakcją. Odetchnąłem z ulgą. Wiedziałem, że prawdą jest to, co stwierdziliśmy przed laty, że chyba jednak skazani jesteśmy na przyjaźń. Twoja lojalność. To była też cecha, którą ceniłeś u ludzi co najmniej tak samo wysoko jak intelekt. Miałeś jednak problem z tym, że nie potrafiłeś wybaczać. Chyba nikomu z twoich dawnych znajomych i dawnych przyjaciół nie udało się tak do końca odbudować raz straconego zaufania. Twoja szczodrość i gotowość do niesienia pomocy. Myślę, że nie znam tych wszystkich, którym pomagałeś. Czasami było to zaoferowanie bezpłatnego mieszkania jakiemuś stypendyście lub nowemu pracownikowi do momentu odnalezienia się w nowym miejscu, a czasami długoterminowa (być może czasami bezzwrotna) pożyczka udzielana komuś ze znajomych, kto znalazł się w finansowych tarapatach. Rodzina zawsze była dla ciebie ważna. Nie stworzyłeś swojej własnej ale nigdy nie zapomniałeś o tej, z której wyszedłeś. Opowiadałeś mi o tym, jak zginął twój ojciec, o swoich braciach a potem o ich rodzinach. Kochałeś ich i dbałeś o nich. Pewnie gdyby nie ty, Roman i jego żona nie pojechaliby na Islandię i nie byliby kilka razy w Anglii. Bardzo lubiłeś odwiedzać mających swoje rodziny przyjaciół. Udawałeś wprawdzie, że nie lubisz dzieci, ale te przepadały za tobą – choćby nasza Magda, którą „straszyłeś” wilkiem. I chyba sprawiało ci przyjemność, kiedy na wspólnym spacerze kilkuletni szkrab wsuwał swoją rączkę w twoją wielką grabę. A wracając wspomnieniami do tamtych lat myślę, że byłbyś całkiem dobrym ojcem. Twoja empatia. Pamiętasz ten wiersz, który napisałem po tym, kiedy zrozumiałem, że Ewa wyjedzie z Polski? Wiersz powstał w ciągu kilkunastu minut, kiedy zarzucałeś mi, że wcale nie byłem zakochany, bo gdyby tak było, to bardziej przeżywałbym rozstanie. Napisałem, a może raczej wyrzuciłem z siebie cały ten nieuświadomiony do końca stan, w jakim się znajdowałem. Ciężar, jaki w sobie nosiłem, wydawał się ogromny, a tymczasem wszystko zmieściło się w kilkunastu linijkach. Podałem ci kartkę. Przeczytałeś ją w milczeniu. Przez długą chwilę nadal milczałeś. A potem…. Czy tylko mi się wydawało, czy naprawdę ocierałeś łzy?

59


60

. Kończę już ten list, tę rozmowę. Zastanawiam się, czy rozpoznajesz siebie w bohaterze tych opowieści. Pewnie zauważyłeś, że najwięcej miejsca zajęły mi wspomnienia z okresu studiów, choć było to tylko pięć lat czyli tylko niewielka część czasu, jaki przyszło nam się znać. Bardzo jestem ciekaw, jak wyglądałyby twoje wspomnienia o mnie, co utkwiło ci w pamięci najbardziej, jak bardzo zmieniłem się według ciebie od pierwszego spotkania. W moich wspomnieniach najczęściej wracam do tamtych „warszawskich” lat, kiedy za nami było niewiele a liczyło się tylko to, co tu i teraz i to, co miało dopiero być. Najczęściej widzę cię stojącego w tym twoim białym prochowcu przed tablicą z planem zajęć na warszawskiej anglistyce. Trudno byłoby mi wtedy uwierzyć, że przyjdzie nam uczyć się i pracować razem przez tyle lat. A teraz trudno mi uwierzyć i oswoić się z myślą, że nigdy nie zadzwonisz i że nie usłyszę już w słuchawce zaproszenia „Może wpadłbyś na kawę?” Myślę, że teraz nie przeszkadzałaby mi, a nawet może ucieszyła jej gorycz.

Maria Naesstrőm

Ta nasza młodość... Pamiętam jak wiele lat temu wszedł do pokoju chłopak zupełnie z innego świata. Miał wtedy osiemnaście lat, ja piętnaście. Był początek lat sześćdziesiątych – muzyka zachodnia nadal była podejrzana, ale i tak wszędzie za sprawą Beatlesów królował big beat. Chłopcy mieli długie włosy i nosili spodnie dzwony. W Sopocie od niedawna działał Non-Stop, gdzie grały Czerwone Gitary. Całe lato chodziło się tam słuchać muzyki i tańczyć rock and rolla. I w ten świat nagle wszedł Edek. W kiepsko dopasowanym szaro-burym garniturze, w koszuli zapiętej pod szyję, bez krawata, krótkie, niesforne włosy sterczały na wszystkie strony. Zaczęliśmy rozmawiać i już po paru minutach wiedziałam, że to ktoś niezwykły. Opowiadał o swoim życiu w Warszawie, o studiach na Uniwersytecie Warszawskim, o wykładowcach, ale szybko rozmowa zaczęła dotyczyć literatury, filozofii, teologii, filmu, jego pierwszych fascynacji językoznawstwem. Mial nieprawdopodobną wiedzę, wszystko, co czytał (a czytał bez przerwy) zostawało mu po prostu w głowie w całości i zawsze mógł do tego sięgnąć. Chodził trochę neurotycznie po pokoju, jego ruchy, mimika, sposób mówienia tworzyły aurę niezwykłej intensywności i napięcia, a że przy tym miał cięty dowcip i zaraźliwy śmiech, to rozmowa z nim już wtedy była prawdziwą ucztą. Już wtedy czuło się


62

. też, że duszę ma mistyczną, że te wszystkie dygresje, kalambury, zabawy słowem zawsze graniczą z tematami najważniejszymi, dotyczącymi pytań podstawowych, o naturę człowieka, o istotę Boga, o ich wzajemną relację, o sens bytowania. Tego lata spędziliśmy razem dwa tygodnie w Jastarni na obozie językowym. Ja skończyłam właśnie dziewiątą klasę w gdyńskiej „trójce” z językiem angielskim wykładowym, a Edek jako student anglistyki miał z nami zajęcia językowe. Z całego obozu pamiętam tylko nasze rozmowy. Codziennie po zajęciach obowiązkowych w tak zwanym wolnym czasie pędem wybiegaliśmy z obozu i godzinami spacerowaliśmy trzymając się za ręce i rozmawiając. Najczęściej chodziliśmy po podkładach starego zamkniętego torowiska, którym kiedyś kursował pociąg na półwyspie. Edek mówił po angielsku pięknie, z taką samą swadą i wirtuozerią jak po polsku. Mówiliśmy dużo o języku, który nas fascynował, czyli o angielskim, ale też w ogóle o fenomenie języka, tego najbardziej chyba tajemniczego ludzkiego narzędzia. Dla mnie było to otwieranie nowych światów. Zaczynałam dzięki niemu rozumieć miejsce człowieka w kulturze i chyba również we wszechświecie poprzez język i to było niezwykle interesujące. Te rozmowy o języku były jednocześnie rozmowami o wszystkim, o świecie, o nas, o uczuciach, o sensie życia. Myśl Edka jak srebrna kuleczka toczyła się po meandrach ludzkiej myśli, wynajdywała paralele, przenikające się motywy, wyławiała paradoksy. Literatura była zawsze jego wielką miłością i mówił o niej, jakby delektował się jej smakiem, jej magiczną siłą, nieskończonością sensów i znaczeń. Wiele tekstów znał na pamięć; poezję i myśli filozofów czy teologów przywoływał czasem dla anegdoty, czasem dla kalamburu, czasem dla ilustracji myśli bardzo głębokiej. Uwielbiałam z nim rozmawiać. Byliśmy młodzi i bardzo emocjonalni. Wrażliwość Edka była na granicy bólu, rzeczywistość zarówno literacka, jak i ta, która nas otaczała, dotykała go do żywego, przeżywał wszystko bardzo mocno, zarówno zachwyty, jak i dość częste wtedy młodzieńcze otchłanie rozpaczy. Pusto się zrobiło w moim życiu, kiedy skończył się obóz i wróciliśmy do Trójmiasta. Spotykaliśmy się nadal prawie codziennie przez resztę lata, aż do jego wyjazdu do Warszawy, ale w Jastarni byliśmy razem cały czas. Bliskość, która wtedy powstała, została z nami na resztę życia.

Maria Naesstrőm

Ta nasza młodość...

Potem był czas moich studiów w Warszawie. Przebywaliśmy tam razem tylko rok, bo Edek zaraz skończył studia i wyjechał na stypendium do Islandii. W czasie tego roku w Warszawie spotykaliśmy się bardzo często, najczęściej u mnie na Żoliborzu, gdzie wynajmowałam pokój z kuchnią. Edek uwielbiał wtedy wątróbkę, więc często pitrasiliśmy razem w mojej kuchni, on robił wątróbkę, bardzo pyszną, a ja jakąś sałatkę. Zawsze mówił, że wątróbka była doskonała ale sałatka pyszniejsza, bo ja ją zrobiłam – był naprawdę słodki. Niestety później musiał zrezygnować z wątróbki z powodu swoich arystokratycznych dolegliwości, czyli migreny i podagry, bo miał jedno i drugie. Na Kickiego, u niego w akademiku, byłam może dwa razy, mieszkali we czwórkę, więc u mnie było wygodniej. Po roku w Warszawie nasze drogi zaczęły się rozchodzić. Edek wyjechał, potem ja znalazłam się na emigracji. Ale Edek zawsze był, pisał długie, wspaniałe listy, na które zawsze czekałam i które mam do dzisiaj. Wiedziałam, że zawsze mogę na niego liczyć, był wierny i ofiarny w przyjaźni, zawsze zainteresowany moim życiem, zawsze gotowy wysłuchać, gotowy też gonić przez pół Polski, żeby się spotkać, kiedy przyjeżdżałam, lub żeby szukać dla mnie książki czy płyty, o które nawet nie musiałam prosić – sam uważał, że powinnam je mieć, więc je wysyłał. Przyjaźnił się z wieloma osobami i wiem, że taki był dla wszystkich, którzy byli mu bliscy. Myśmy zawsze byli blisko, ale po Warszawie spotykaliśmy się rzadko. Był raz u mnie w Szwecji parę dni; przesiedzieliśmy je na kanapie gadając. Ostatnie dziesięć lat przed jego odejściem często przyjeżdżałam do Polski. Jechałam najpierw do domu, do mamy, ale już tego samego wieczoru dzwoniłam do Edka. Dużo podróżowałam po świecie, więc Edek zaczynał jak zazwyczaj: „A gdzie ty jesteś, kiciu?”. Kiedy usłyszał, że w Oliwie, padało następne pytanie; „To kiedy przyjdziesz do mnie na śniadanie?”. To nie były zwykłe śniadania, to były deklaracje czułej przyjaźni i dowody uczucia. Jechałam do niego autobusem przez łany rzepaku, a na przystanku zawsze czekał Edek: „Kiciu, tutaj jest wszędzie tak samo, mogłabyś się zgubić”. Śniadania były pyszne, kupował świeże bułeczki i mój ulubiony twarożek, którego sam nie znosił. Czasem śniadanie przeciągało się do obiadu i Edek robił swoje słynne curry.

63


64

. W rozmowie był taki jak kiedyś, wrażliwy, przeżywający, jednocześnie przekorny, prowokujący, czasem wściekły, a czasem rozśmieszający do łez. Tylko raz się na mnie wściekł, ale strasznie! Byłam z nim umówiona na śniadanie i pomyliłam godziny, byłam przekonana, że mieliśmy się spotkać o 10-tej, a okazało się, że umówiliśmy się na 9-tą. Edek czekał na mnie jak zwykle na przystanku, ja nie przyjechałam, więc czekał na następny autobus, wydzwaniał na moją komórkę, ale była wyładowana. Kiedy w końcu dotarłam do niego, był szaro-zielony na twarzy i jak chmura gradowa. Był poważnie obrażony, bardzo nieprzyjemny i nie chciało mu przejść, chociaż przeprosiłam go tysiąc razy i wytłumaczyłam, dlaczego tak się stało. Przypomniałam mu, jak kiedyś wiele lat temu byliśmy umówieni w Forum w Warszawie, ja przyjechałam ze Szwecji na parę dni a on przyjechał z Lublina i wkroczył jakby nigdy nic 20 minut spóźniony. Był wtedy wielkim panem profesorem na KUL-u. Byłam wówczas zdziwiona, ale właściwie śmialiśmy się z tego. Teraz nic nie pomagało, aż wreszcie sięgnęłam po płaszcz i powiedziałam bez żadnej obrazy, że przyjdę kiedy indziej, bo nie ma sensu siedzieć w takiej atmosferze. Dopiero wtedy mu przeszło, jak ręką odjął, w jednej chwili. Miewał humory, od euforii do ciężkiej depresji był jeden krok. Myślałam, że wrócę do Polski i znów będziemy razem chodzić na spacery nad morze...

Ewa Slinn

Potwornie się go bałam Jak to się zaczęło? Przedstawiając Edka znajomym mówiłam, że jest moim przyjacielem „od piaskownicy”, ale to trochę nieprawda. Potwornie się go bałam. Do dziś nie wiem, na czym polegał ten strach. Skąd wzięło się przeświadczenie, że kiedy byliśmy dziećmi, to on, otoczony jakąś aurą niedostępności, wydawał się geniuszem. Po raz pierwszy zobaczyłam go w szkole podstawowej. Już wtedy straszył. Znało się oczywiście wszystkie dzieci ze swojej i sąsiednich ulic. On nie brał udziału w zabawach ulicznych ale od czasu do czasu trafiało się na jego bliźniaczych braci. Może to właśnie sposób bycia tych urwisów, tak różny od zachowania Edka, nakazywał już wtedy pewien dystans. W szkole też zwracało się uwagę na Edka, bo na wszystkich apelach, gdy trzeba było kogoś chwalić, to najczęściej jego. Trudno też było nie zwracać uwagi na jego wygląd. Dzieci są specjalistami w zauważeniu czegoś odbiegającego od „normy”. Był przez lata okropnie chudy, blady, wysoki i jakby połamany, chodził jak te zwierzątka składane z kawałków drewna na elastycznym sznurku, ustawiane na drewnianym klocku, pod którym jest przycisk i pod wpływem niego zwierzątka kolebią się na wszystkie strony. Niektórzy brzydko mówili o nim „gruźlik”. Wtedy wiedziałam, że ktoś taki nazywa się Edmund Gussmann, mieszka przy kortach, jest prymusem w szkole i nie lubi towarzystwa


66

. innych dzieci. Po latach dowiedziałam się, jak trudny to był okres w jego życiu. Był bardzo samotny. Miał trzech braci, ale bardzo różniących się od niego temperamentem. Gnieździli się w małym mieszkaniu razem z babcią. Od małego uciekał w książki. Czytał w domu i w piwnicy. Kiedy mama, zmartwiona jego nieżyciową postawą, wyrzucała go na ulicę, żeby bawił się z dziećmi, on szedł do piwnicy czytać. Był „łamagą” albo jak by to ktoś dzisiaj określił, cierpiał na dispraksję. Nigdy ze sobą w tym okresie nie rozmawialiśmy, chociaż „znaliśmy się z widzenia”. Potem przyszło liceum. On 3 lata starszy ode mnie. Trudno oczywiście byłoby go nie zauważyć, chociażby ze względu na jego wygląd zewnętrzny, nie mówiąc o pierwszomajowych pochodach, kiedy to jemu powierzano funkcję reprezentowania szkoły. Do dziś potrafię odtworzyć słowa komentatora u kresu takich pochodów: „Teraz zbliża się I Liceum Ogólnokształcące im Marii Curie-Skłodowskiej, na czele którego idzie pani dyrektor Narucka, za nią sztandar w rękach ...(tu jakiś przymiotnik pozytywny) ucznia Edmunda Gussmanna”. Edek wtedy występował w garniturze i białych rękawiczkach. To była jedna z wielkich jego „tajemnic”, którą mogłam go szantażować podczas studiów. Bardzo mu zależało na tym, by nikt nie wiedział o tej ważnej funkcji, którą go nasze liceum obdarzyło. Poznaliśmy się przez angielski. Może lepiej byłoby powiedzieć, że zostałam zmuszona do poznania Edka, bo pewnie nigdy w życiu nie zainicjowałabym tej znajomości. Bałam się go. Ale również bałam się każdej negatywnej uwagi czy reakcji mojego ulubionego profesora, który uczył nas w tym czasie angielskiego; był nim Andrzej Zgorzelski. To on zapoznał mnie z żywym Edkiem. Widmo chodzące po korytarzach szkół, do których razem uczęszczaliśmy (na szczęście w innych rocznikach), to widmo, które spotykałam na mieście czy po drodze do szkoły, ożyło. Niewiele pamiętam z naszych pierwszych rozmów. Wyobrażam sobie, że raczej mówił nasz profesor, Edek pewnie zabierał głos a ja trzęsąc się przed majestatem jednego mędrca i drugiego przyszłego, jak się wydawało, geniusza językoznawcy, pewnie milczałam. Pamiętam tylko, że w jakiś masochistyczny sposób nawet te pierwsze spotkania sprawiały mi dużo przyjemności. A Edek zaczął mi się kłaniać na ulicy. Potem zaczęłam myśleć już o studiach i chciałam pójść na anglistykę. Edek w tym

Ewa Slinn

Potwornie się go bałam

czasie dokonał już podobnego wyboru. To był rok 1962. Na dalsze ukłony przyszło mi czekać do ferii świątecznych, bo Edek wyjechał na studia do Warszawy. Trudno dzisiaj uwierzyć, ale gdyby nasz profesor nie zdecydował się na ingerencję w rodzinne plany co do przyszłości Edka, ten zostałby celnikiem. Ciężko pracujący ojciec, stoczniowiec, który miał na utrzymaniu liczną rodzinę, nie brał w ogóle pod uwagę możliwości wysłania któregokolwiek z synów na studia. Po Edek, III rok studiów (1966) prostu nie było na to pieniędzy. Wiedział, że Edek jest zdolny, wyobrażał sobie, że jego talent językowy bardzo mu się przyda w urzędzie celnym. Dowiedziałam się o tym niedawno od najmłodszego brata Edka. Wspominał trochę z rozrzewnieniem wizytę mojego profesora w domu na ulicy Helskiej, podczas której rodzice doznali prawie kopernikowskiego przewrotu myślenia. Wytłumaczył im parę rzeczy praktycznych. Wiedział, że Edkowi będzie przysługiwał akademik, że może starać się o stypendium, że może liczyć na lekcje prywatne, gdy zabraknie mu pieniędzy na utrzymanie, a co do jego zdolności intelektualnych, a co za tym idzie, co do poradzenia sobie ze studiami, nie miał najmniejszych wątpliwości. Wierzył w Edka. Dzisiaj trudno jest mi wyobrazić sobie Edka siedzącego za kantorkiem w mundurze celnika i wypisującego kwity celne. Pewnie tak samo trudno było jego ojcu wyobrazić sobie, że jego syn w wieku niespełna czterdziestu siedmiu lat zostanie mianowany profesorem zwyczajnym. Edek wyjechał do Warszawy. Interesowały mnie wieści o nim, bo bardzo chciałam pójść w jego ślady. Spotykaliśmy się z nim podczas jego wakacyjnych powrotów do Sopotu, zwykle u naszego kochanego pana profesora. Wracając musieliśmy rozmawiać ze sobą. Chyba najwięcej mówiliśmy o angielskim, anglosaskiej literaturze, filmach angielskojęzycznych a czasami plotkowaliśmy o naszym profesorze. Z tego czasu przypominam już sobie nie tylko podziw dla Edka wiedzy, którą się „popisywał”, ale także podziw dla języka, którym swobodnie operował.

67


68

. Już wtedy Edek był bardzo chętny dzielić się nie tylko swoją wiedzą ale i materiałami, które w dziwny sposób udało mu się nazbierać, bo z tym był oczywiście ogromny kłopot. Do dziś korzystam z kościuszkowskiego słownika, który udało mu się zdobyć jakimś cudem. To oczywiście łączyło się z tym, że Edek zaczął przychodzić do mojego domu. Od samego początku mówiło się o nim „profesor”: profesor dzwonił, profesor przyszedł, profesor powinien coś zjeść... itp. Rozmowy wtedy były bardzo intensywne. Ani on ani ja nie umieliśmy rozmawiać na siedząco. Maszerowaliśmy wzdłuż pokoju w tą i z powrotem często mówiąc po angielsku. Rodzina uważała nas za zupełnie zwariowanych. Trochę chyba wtedy mniej się bałam Edka, ale mój wkład w te rozmowy ograniczał się raczej do zadawania pytań albo do przytakiwania. On, wydaje mi się, czuł się całkiem swobodnie. Kiedy zbliżał się czas mego złożenia podania na anglistykę Edek próbował przygotować mnie na spotkanie tak strasznych postaci jak prof. Sinko, który mógł brać udział w ustnych egzaminach wstępnych. To były przerażające opisy wymogów, zachowania, scenek z sesji egzaminacyjnych, płaczu i zgrzytania zębów nieomal, które Edek relacjonował pełen podziwu dla stylu profesora. Widać było, że bardzo mu on imponował, a poza tym miał chyba podobny stosunek do panienek, które idą na anglistykę, żeby „załapać się na męża”. Istotnie, był to człowiek ze specyficznym poczuciem humoru i zamiłowaniem do kpin. Jak się później okazało, Edek coś z tego stylu sobie przywłaszczył, nie zdając chyba sobie sprawy, że czasami te kpiny brzmiały bardzo złośliwie. W Warszawie Edek we własnym zakresie rozszerzał swoją znajomość rosyjskiego, którą reszta z nas, ignorantów, po szkolnych przygodach z tym pięknym skądinąd językiem, raczej puszczała w zapomnienie. Edek wiedział już wtedy, jak ważna dla językoznawcy może też okazać się znajomość łaciny czy greki. Zaprzyjaźnił się z doskonałą panią łacinistką i pracował nad łaciną. Jednocześnie zafascynował się panią, która znała języki skandynawskie i to ona wprowadziła Edka w tajniki języka islandzkiego. Kiedy dostałam się na studia do Warszawy, zaczął się nowy etap naszej znajomości, przyjaźń, która trwała do końca. Lojalność jest słowem, które przychodzi na myśl, kiedy piszę o Edku. On po prostu zawsze był i interesował się wszystkim, co było moje, nawet

Ewa Slinn

Potwornie się go bałam

Lublin 1979, po słynnej nocnej wizycie

wtedy, kiedy weszłam w zupełnie inne życie, w którym takie przyziemne sprawy, jak wychowanie dzieci, bardzo go nudziły. Wróćmy do Warszawy. Edek przychodził, radził, prowadził jak cielę po bibliotekach, zapoznał mnie ze swoimi znajomymi, polecał filmy, książki, zabierał do teatru; nawet raz kupił jakieś bardzo drogie bilety na spektakl; siedzieliśmy w pierwszym rzędzie, miałam rozkaz, żeby ładnie się ubrać i nie zapomnieć o makijażu (preferował wówczas dziewczyny z mocnym podkreśleniem oczu) a on wystroił się w garnitur (to była jakaś sztuka o Markizie de Sade z Aleksandrą Śląską w roli głównej). Czuliśmy się bardzo wytwornie i po teatrze pierwszy raz poszliśmy na lampkę wina do Krokodyla na Starym Mieście. Przed każdą sesją egzaminacyjną oczywiście dostawałam drgawek. Kułam i kułam i coraz mniej wiedziałam. Dzień przed egzaminem byłam w zupełnej rozsypce. Telefon do Edka, błaganie – przyjdź, pomóż,

69


70

.

Rozmowa po nocnej awanturze

Ewa Slinn

Potwornie się go bałam

bo ja nic nie wiem. On zawsze przychodził. Był wściekły, ale przepytywał, tłumaczył, jakoś logicznie układał w całość. To zwykle trwało całą noc; jakoś zaliczałam te egzaminy. Spotykaliśmy się jednak też towarzysko. No i znowu rozmowy. Teraz już o wszystkim. Przestałam się Edka bać, on mnie po prostu sobie oswoił. Łatwiej się z nim rozmawiało i nie tylko na tematy anglistyczne. Okazało się że mędrkując o Joysie, Orwellu czy Miltonie, Sartrze czy Kafce (bo taka była moda), Edek miał dużo do zakomunikowania o sobie, świecie i o nas, a ja miałam coraz więcej pytań. Rozmawialiśmy o swoich rodzinach (on mniej, ja więcej), o wspólnych znajomych, o różnych zdarzeniach. Bawił się szczególnie dobrze, gdy rozmawialiśmy na tak zwane tematy damskomęskie. Bawił się nimi, jakby rozwiązywał ciekawą łamigłówkę: „i co on na to...? I co dalej...? Jak ona zareagowała...?”. Niekiedy prowokował zwierzenia skrywając swoją ciekawość w najozdobniejszych komplementach. Ekscytował się ogromnie przebiegiem wątków miłosnych wśród swoich przyjaciół. Byliśmy przecież w wieku, w którym całe armie Amorów i małych amorków czyhają na delikwentów. Tutaj Edek jeszcze więcej zadawał pytań, dziwił się; lubił ploteczki, bawiły go opowiadania typu „jedna baba drugiej babie....”, oceniał urodę dziewczyn zwracając uwagę na takie błahostki, jak makijaż lub kiecki. Zachęcał, żeby się „ładnie ubrać”, kiedy gdzieś razem wychodziliśmy. Zmusił mnie do palenia, bo to wydawało mu się dorosłe i w dobrym guście (zaklinał się później, gdy rzucił palenie, że nie miał z tym nic wspólnego i ciągle narzekał, że palę przy nim). Edek mieszkał na Kickiego w akademiku. Czterech ich tam było. Ciasno, bałagan, pranie na miotłach rozwieszone między szafami i zaduch. Ja wynajmowałam pokój w centrum. Trochę to było po drodze dla wszystkich, żeby do mnie wstąpić. Poza tym z domu mama wysyłała od czasu do czasu „wałówę”, co było przez wszystkich mile widziane (szczególnie wędlina i szarlotka z Zaułka). Były też życzenia, żeby smakowało tak mnie jak i „profesorowi”. Nigdy o Edku nie zapominała. Po barach mlecznych i stołówkowym jadle, chętnych na te biesiady było nas wielu. Był to też czas różnych przyjaźni. Edek przywiązywał dużo wagi do swojej autentycznej przyjaźni z Bobem, którego poczucie humoru, niezwykły dar opowiadania, talent w nawiązywaniu kontaktów towarzyskich doskonale wpływały na ich

71


72

. wspólne życie w akademiku. Studiowali na tym samym roku. Razem odbywali służbę wojskową, którą Edek przetrwał tylko dzięki poczuciu humoru Boba. Bob ma dużo fantazji. Edek i Bob pisywali w tym czasie wyborne „kabarety”, w których bohaterami były znane nam osoby ze środowiska uniwersyteckiego. Była też Mera. Pochodziła z sopockiej stadniny naszego kochanego profesora, tej samej, która kształtowała Edka i mnie. Błyskotliwa, inteligentna i potworna bałaganiara, miała też z Amorami bliskie kontakty. Serce nosiła na ramieniu, miała tysiące pomysłów na godzinę, mówiła dźwięcznie tak, jakby jadła słowa z ogromnym apetytem. Zawsze obiecywała sałatkę śledziową według jej babci receptury, ale nigdy nie zdążyła wrócić do domu na czas, żeby ją przygotować, a wiadomo... Edek lubił jeść i był punktualny. Kiedyś tam zdarzyło się, że Edek wysłał Boba do mnie z książkami podczas strasznej ulewy, Bob przemókł do suchej nitki... i tu zaczęło się. Edek potem ekscytował się ogromnie naszymi sprawami, chciał wszystko wiedzieć o nas, prawie tak, jak nastoletnie dziewczyny, które dzielą ze sobą opowieści o chłopakach. Przeżywał trudności, które nas spotykały, usiłował w jakiś sposób radzić, interesował się. I tu znowu wychodziła ta jego lojalność. Niedaleko trzeba szukać – moja decyzja wyjścia za mąż za Mike’a miała, powiedzmy, wpływ na Boba. Wówczas Edek, poza podzieleniem się ze mną swoim zdaniem na temat mojej niebotycznej głupoty, ratował Boba. Oj, co to się wtedy działo...! Pomimo tego, trochę ozięble, ale jednak nadal utrzymywał ze mną kontakt, chociaż na ślub nie przyszedł. Wysłał zwięzły telegram i kwiaty. Spotkałam Edka kiedyś na rekolekcjach u św. Anny w Warszawie. Kazanie mówił prymas Wyszyński. Po Mszy św., jakoś zdziwieni, wpadliśmy na siebie. On wyglądał na trochę zażenowanego i pierwszy zabrał głos: „A ty co tutaj robisz? Nigdy nie spodziewałbym się spotkać ciebie w kościele.” Pamiętam, że bardzo zdziwiła mnie jego wypowiedź. Oczywiście wkrótce po tym wróciliśmy do tematu. Edek twierdził, że nie wierzy. Miał masę argumentów, głównie związanych z Kościołem jako instytucją, która była nie dla niego. Cielęciem będąc chodził do św. Jerzego, jak cała rodzina, ale jak już dojrzał, to całe to „ple, ple”, jak mówił, było nie dla niego. Nie mówiąc już o zachowaniu pobożnych katolików...

Ewa Slinn

Potwornie się go bałam

To były trudne rozmowy, bo on się wściekał, a ja jeszcze nie miałam pojęcia, jak rozmawiać z tzw. ateistami. Wszystkie moje wywody uważał za dziecinadę. Kiedyś po rozmowie z wujkiem (był franciszkaninem, na parafii pod Warszawą, czasami mnie odwiedzał więc i Edek go poznał, nawet chyba trochę lubił) próbowałam mu coś klarować na temat łaski wiary. To było na jakimś spacerze. Edek wpadł w histeryczny śmiech powtarzając, że widocznie miał dziurę w kieszeni u spodni i ta łaska mu wypadła. Był bardzo, bardzo cyniczny, a jednak sam wracał do tematu. Wiadomo, co było później. Powiedział mi, że podczas pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II spotkał go w Krakowie i „coś się stało”. Poważnie zaczął czytać, wgłębiać się w tematy, regularnie chodził do kościoła, gdzie Eucharystię sprawował ks. Hryniewicz (z którym się zaprzyjaźnił), często dzwonił, żeby podyskutować o wierze, pojechał na pielgrzymkę do Jerozolimy. Zachęcał, żeby zrobić to samo, przysyłał mi „Tygodnik Powszechny”, masę książek, encykliki papieskie po polsku, Tischnera, Hryniewicza, Półtawską, artykuły z gazet, nagrywał mi wszystkie transmisje z papieskich pielgrzymek, no i oczywiście rozmowy telefoniczne, e-maile, listy. Denerwowało go polskie wydanie katolicyzmu (za bardzo ludowe a za słabe intelektualnie), denerwował go „niedouczony, głupi kler” i Radio Maryja. Kością niezgody między nami był temat „guseł maryjnych”, jak to on nazywał kult maryjny w Polsce. Był natomiast bardzo otwarty na ekumenizm. Popierał większe zaangażowanie kobiet w liturgii; na przykład, widok kobiet lektorów, szafarzy komunii czy dziewcząt w roli ministrantów uważał za pożądany. Podczas każdej wizyty w Winchester biegał do katedry na protestanckie nabożeństwa. Ponieważ był ojcem chrzestnym Roberta, czasami mu wypominałam, że może dobrze by było pójść choć raz z Robertem do naszego kościoła. Cieszył się z wyboru Benedykta na papieża; pamiętam, że dzwoniliśmy do siebie chyba trzy czy cztery razy tego dnia. Lubił muzykę sakralną, przysłał mi wiele ciekawych nagrań. Teraz myślę, że w późniejszych czasach bardzo dużo rozmawialiśmy na temat wiary i religii; w Warszawie jeszcze się darł na mnie. Po swoim powrocie do kościoła używał już tylko racjonalnych argumentów („Fides et ratio” była dla niego ciekawą i potrzebną encykliką) i chyba tolerował moje przywiązanie do tego, co przyszło do mnie w dzieciństwie i co w ja-

73


74

. kiś sposób służyło mi w wychowywaniu dzieci. Z tego, co mówił, dobrze czuł się w swojej parafii w Gdyni. Brat Edka z żoną, załatwiając sprawy pogrzebowe, próbowali przypomnieć księdzu, o którą osobę w parafii im chodzi. Ksiądz proboszcz bardzo szybko zareagował: „to ten profesor, który przyjmuje komunię świętą do ręki, prawda?” Ed miewał potworne ataki migreny i to bardzo często. Cierpiał ogromnie, lekarze nie umieli mu pomóc. W akademiku leżał w zaciemnionym pokoju po trzy dni zwijając się z bólu po to, żeby wstać i mieć powtórkę za dwa dni. To musiało być okropne przy jego pracowitości i poczuciu obowiązku. Dopiero podczas jego pobytu w Kalifornii przeszedł przez dość intensywną terapię, która trochę mu ulżyła, chyba opowiadał mi o jakichś zastrzykach ze złotem. Potem próbował wyeliminować pewne składniki w swojej diecie i to chyba miało lepszy skutek długoterminowo, chociaż tak naprawdę bóle głowy w mniejszym lub większym stopniu miewał prawie zawsze. Pamiętam, jak cierpiał po poślizgnięciu się przed Pałacem Kultury, idąc na wykład. Przewrócił się do tyłu, uderzając głową w ziemię, doznał wstrząsu mózgu, a na to nałożyły się migreny. Leżał chyba ze trzy tygodnie plackiem z chęcią popełnienia samobójstwa. Bob nim dobrze się wtedy zajmował. Tak naprawdę to Ed nigdy nie był zdrowy, chociaż przez ostatnie lata dbał o zdrowie, pływał prawie codziennie (dzięki doświadczeniu w islandzkich gejzerach), chodził do lekarzy, łykał tony leków, mierzył po kilka razy dziennie ciśnienie i jadał zdrowo. Edek uwielbiał skandale. Nie wierzył w możliwość szczęśliwego małżeństwa, a ponieważ wiele osób, szczególnie jego mama, zagadywało go na ten temat, on wyrobił sobie gotową odpowiedź. Zawsze zaczynał od zdania: „pokaż mi jeden przykład udanego małżeństwa”, potem wyliczał ludzi obojgu nam znanych, chociażby ze słyszenia. On znał jedno – jego brat Roman i Halinka. Lubił też sobie robić żarty dwuznaczne, czego przykładem może być zdjęcie, jakie mi przesłał z dedykacją „na pamiątkę niezapomnianej, razem spędzonej nocy”. Była rzeczywiście niezapomniana, rzeczywiście razem spędzona. Otóż w jednej z moich podróży do Lublina, Edek umieścił mnie w mieszkaniu swojej znajomej w bloku obok. A ja doprowadziłam się do stanu: „ja się boję sama spać i nie wiem dlaczego” i przywędrowałam chyba o trzeciej nad ranem do

Ewa Slinn

Potwornie się go bałam

jego mieszkania. Nie wiem dlaczego, ale bałam się tam. Na to on mnie zbeształ niesamowicie, bo „na pewno moi sąsiedzi słyszeli twoje pukanie” i co też o nim mogą pomyśleć. O wiele gorszy żart zrobił swojej mamie. Chyba można powiedzieć, że przyjaźniłam się z nią. Zawsze starałam się pójść do niej, gdy byłam w Sopocie. Ona lubiła ze mną rozmawiać o Edku. Martwiła się o niego. „Niby taki zdolny, ale taki niezaradny życiowo. Jak go o coś pytam, to on warczy”. A pytała go o zwykłe rzeczy, takie codzienne. Chciała lepszych stosunków między synami. Ubolewała, że nie widuje tych, którzy najbliżej mieszkali. Nie umiała też pojąć, jak ktoś może żyć sam. Otóż pewnego razu, po wizycie tutaj w Winchester, Edek wrócił ze zdjęciami. Na jednym z nich jestem ja, Edek i małe dziecko moich znajomych na kolanach Edka. Mama przeglądając zdjęcia zapytała, kim było to dziecko. Edek po prostu podał imię małego i nic więcej nie wytłumaczył. Pani Gussmann po paru godzinach zadała jakieś następne pytania na temat tego malca, które Edek zignorował. Po paru dniach pani Gussmann postanowiła przeprowadzić poważną rozmowę z Edkiem sugerując, że to mogłoby być dziecko Edka i moje. On nie zaprzeczył ani nie przytaknął, ale nie chciał dalej na ten temat rozmawiać. Niedługo potem pani Gussmann wylądowała w szpitalu z jakimś poważniejszym niedomaganiem. To było jeszcze w Lublinie. W szpitalu, przygotowując się do zabiegu, mama wróciła do tematu. Powiedziała synowi, że ona się cieszy, że nie ma nic przeciwko temu, że tak bez ślubu, ale czy on chociaż mi płaci jakieś alimenty, bo ojciec to z niego będzie żaden. Martwiła się, jak ja sobie radzę. Gdy Edek zaczął jej tłumaczyć, jak było w rzeczywistości, ona nie wierzyła. Potem był telefon od Edka i musiałam obiecać, że zadzwonię do jego matki, żeby ją uspokoić i potwierdzić wersję Edka. Może miał wyrzuty sumienia, że za bardzo mamę zmartwił, bo w tym właśnie okresie postanowił finansowo wspierać Dom Samotnej Matki gdzieś koło Krakowa. Po śmierci ojca na Edku, jako najstarszym synu, spoczęła nowa odpowiedzialność, z której doskonale zdawał sobie sprawę. Jednocześnie czuł się zupełnie sparaliżowany nową sytuacją. Z jednej strony musiał sobie radzić z żałobą po ojcu, nie umiejąc dzielić się swoimi uczuciami ani z rodziną ani z przyjaciółmi, a z drugiej strony przyszło mu martwić

75


76

. się o sprawy praktyczne. Przynajmniej o tych ostatnich umiał rozmawiać i na nich skupiała się większość naszych rozmów. Wyobrażał sobie wymyślone scenariusze o tym, czego mama będzie od niego oczekiwała i jak on w tym się znajdzie. Niektóre z tych scenariuszy były poważne i warte zastanowienia się, inne były zabawne dla słuchającego ale dla niego przerażająco trudne. „Co ja zrobię, gdy mama zachoruje i trzeba będzie ją zawieźć do szpitala a ja będę musiał ją zaopatrzyć w nową bieliznę” – to jeden z dyskutowanych scenariuszy. „Jak pójść do Galluxu, stanąć w kolejce, w której 99% zainteresowanych to panie, poprosić o daną część garderoby, będą pewnie pytać o rozmiar, o kolor, może nawet o fason, a jeszcze może wyłożą na ladę i trzeba będzie wybierać z kilku egzemplarzy...?! Dlaczego biustonosze mierzy się na miski i w ogóle co to znaczy, a majtki według numeracji...? I to wszystko na oczach wścibskich pań, które jeszcze mogą zaangażować się w porady!” Nie, to już zupełnie przekraczało wyobraźnię przyszłego profesora! Jak się już Edek oswoił z myślą, że jest jakoś odpowiedzialny za mamę, zapraszał ją do siebie na dłuższe pobyty, czy to w Lublinie, czy potem w Trójmieście. Dbał o nią jak umiał najlepiej. Na koniec, jak już przestało dopisywać jej zdrowie, zamieszkała u Haliny i Romana, brata Edka, którzy pięknie pomogli jej przekroczyć ten trudny próg. Edek odwiedzał ją często, bo mieszkali wtedy w tym samym mieście, pomagał na swój sposób i zawsze mówił o ogromnej wdzięczności, jaką miał wobec Romana a szczególnie Haliny. W ramach podziękowań za troskliwą opiekę nad mamą, Edek zorganizował im, jak się później okazało, bardzo udaną pielgrzymkę do Jerozolimy. Coś podobnego zrobił na ich dwudziestopięciolecie małżeństwa: zorganizował im pobyt i wycieczkę po całej swojej ukochanej Islandii. Oni do dziś lubią o tych wyprawach rozmawiać. Pan profesor Gussmann bardzo poważnie traktował swoją pracę i wymagał tego samego od swoich studentów a oni, biedacy, bali się go pewnie tak samo jak ja, gdy byłam w ich wieku. Był niesłychanie zorganizowany i punktualny. Nigdy nie przyszedł minutę przed czy minutę po umówionym czasie. Ponoć tego samego wymagał od swoich studentów. Zamykał drzwi w sali, w której prowadził zajęcia i nie wpuszczał spóźnialskich. Raz tylko udał się im rewanż. Profesor spóźnił się na wy-

Ewa Slinn

Potwornie się go bałam

kład o trzy minuty! Zamknęli drzwi na klucz i nie wpuścili profesora. Nie opowiedział mi, czym się im odwdzięczył. Opowiadała mi moja córka, Kasia, która przez rok uczęszczała na kurs języka polskiego na KUL-u i prowadziła drobne ćwiczenia ze studentami anglistyki, jak to kiedyś, rozmawiając z nimi na korytarzu uczelni – jak się okazało, też Edka studentami – spotkała profesora. Wymienili parę zdań, po czym Kasia wróciła do swoich studentów. „Pani rozmawia z profesorem Gussmannem...? i pani z nim żartuje...? Nie boi się go pani...?” – niebotyczne zdumienie! Ale inni lepiej pewnie opowiedzą o sprawach profesora i studentów! Edek dużo podróżował. Niedawno dowiedziałam się od jego brata, że na pytanie, gdzie na świecie chciałby Edek zamieszkać, gdyby to od niego zależał wybór, odpowiedział ponoć poważnie, że miejscem tym byłyby Hawaje. Wiem, że spędził tam tydzień czy dwa podczas swojego pobytu w Stanford. Zachwycał się tą wyspą, ale żeby marzyć o zamieszkaniu tam na stałe – to dla mnie coś nowego. Był przecież zakochany w Islandii. W ostatnich latach nie narzekał nawet na krótkie zimowe dni, które bardzo mu dokuczały podczas pierwszych wyjazdów, kiedy spędzał tam cały rok. Uwielbiał islandzki krajobraz, zorze polarne, klimat, lubił ludzi, z którymi się spotykał, kąpiele w gorących źródłach, ryby, krewetki i wszystko, co z wody przyszło. Dobrze się też czuł w Anglii i w Irlandii. Nie lubił upałów i południe Europy jakoś mniej go fascynowało. Raz rozważał przyjęcie pracy w Singapurze. Może jego miłość do azjatyckiego jedzenia odegrała tutaj jakąś rolę. Preferował chińskie restauracje, gdy ktoś proponował mu wyjście na obiad. U mnie w domu często prosił o hinduskie i chińskie dania. Zaopatrywał się zawsze w azjatyckie przyprawy przed powrotem do Polski. Uważnie spisywał przepisy i oczywiście chwalił wykwintnie moje nawet najprostsze dania, tak jakbym miała go głodzić przez resztę jego pobytu, gdyby mi nie lał tej werbalnej słodyczy do ucha. Wychodził też z założenia, że czasem lepiej gospodyni powiedzieć prawdę, bo a nuż przyjdzie jej do głowy powtórzyć wymyślone przez nią danie. Edek wszędzie się zadomawiał, ale nie lubił spotkań pełnych konwenansów. Nie radził sobie z tak zwanym „small talk”, natomiast spotkania w małym gronie sprawiały mu dużo przyjemności, zwłaszcza rozmowy

77


78

. jeden na jeden. Lubił odkrywać ludzi, szczególnie tych, którzy chodzili innymi od niego życiowymi ścieżkami. Gorzej wychodziły mu spotkania z ludźmi z jego branży. Tutaj pewnie rolę odgrywały jakieś profesjonalne namiętności, w gąszcz których ja nawet nie próbowałam się zagłębiać. Tak więc trzeba było ostrożnie selekcjonować osoby, które można było zapraszać do domu podczas jego pobytu. Chyba swobodniej rozmawiało mu się z „puchem marnym”, czyli z kobietami. Wyczuwał respekt wobec swojej postawy, nie mówiąc o odczuwanym dystansie czy, jak to lubiłyśmy nazywać, strachu z naszej strony przed jego erudycyjnymi popisami i kąśliwościami. Chociaż... czasem? Była kiedyś taka rozmowa przy stole, w której brały udział moje dzieci i Edek wszedł w długi dyskurs z moją, wtedy piętnastoletnią córką, Anią. Rozgorzała gorąca dyskusja. Strzelali jak z procy argumentami. Ania się nie poddawała, Edek tym bardziej. Skończyło się wynikiem 1:0 dla Ani i Edek nabrał do niej dużego szacunku. Zawsze interesował się jej studiami i pracą, a pytając o nią, zaczął tytułować ją „pani mecenas”. Edek lubił notować wszystkie neologizmy, jakie słyszał podczas swoich pobytów. Rozbrajał go język „młodzieżowy”. Interesowały go szczególnie idiomatyczne powiedzenia. W swojej wykwintnej mowie zdarzało mu się używać idiomów, których nikt nie znał, chociaż brzmiały elegancko. Ciekawe były reakcje niektórych słuchaczy. Przy jego erudycji rzadko ktoś ośmielił się zapytać, co on ma na myśli. Dzieci moje szczególnie czekały na takie sytuacje, a przed każdym jego przyjazdem starały się zapamiętać powiedzenia, którymi mogłyby go zadziwić. Edek był oczywiście mistrzem w korzystaniu z niewybrednego języka, gdy tylko przytrafiła mu się okazja na popis. Robił to elegancko i jedynie w prywatnych kręgach. Ponoć istnieje taka teoria, że pewnych życiowych sytuacji nie można dokładnie określić bez użycia niecenzuralnych wyrażeń. Dostałam nawet w prezencie od niego słowniki polsko-angielski oraz angielsko-polski z „brzydkimi słowami”. Jak mówiłam już wcześniej, Edek bardzo dbał o poziom intelektualny swoich znajomych. Edek miał ciekawych przyjaciół rozsianych po świecie w różnych miejscach; lubił o nich opowiadać. Telefonował, gdy któremuś z nich przydarzyło się coś szczególnego. Niektórych poznałam osobiście. Do tego grona oczywiście należą jego znajomi z Lublina, Henio, który robi

Ewa Slinn

Potwornie się go bałam

piękne zdjęcia, Gienek, małżeństwo lekarzy Przesmyckich z miłymi dziećmi, ks. prof. Wacław Hryniewicz, bardzo dystyngowana pani Nina Karsow, związana z jednym z wydawnictw polonijnych, z którą Edek spotykał się w Londynie na chińskich kolacjach. Z Irlandii jest oczywiście Máirín, pilotująca Edka po swym kraju i Aidan Doyle, bardzo sympatyczny celtolog, którego Edek potem sprowadził na KUL, aby z przyszłymi anglistami uratować ludzkość od zapomnienia celtyckich języków – walijskiego i irlandzkiego. Jeden z moich znajomych, redaktor Timesa, po spotkaniu z Edkiem, umieścił artykuł na łamach swojego pisma, w którym opisał żartobliwie owo przedsięwzięcie Edka jako „an Irish joke”. Otóż po przeliczeniu ilości studentów na celtologii w Lublinie i porównaniu tej liczby z mieszkańcami Irlandii, którzy potrafili jeszcze posługiwać się językiem celtyckim, wyszło na to, że w Polsce, spod Edka i Aidana rąk wyjdzie więcej ludzi znających ten język w Polsce niż operujących nim naturalnie w Irlandii. Bardzo bliski Edkowi był też Heintz Giedrych, który pracował na anglistyce w Edynburgu. Edek odwiedził go parę razy, lubił jego rodzinę, przeżywał bardzo wypadek samochodowy, który przydarzył się żonie Heintza, a w którym zginęła jego czteroletnia córeczka. Z opowiadań Edka „bliscy” mi są jego przyjaciele z Islandii: Frida Aslaug Sigurdardottir, pisarka, zmarła parę miesięcy przed Edkiem, a także pewien malarz, którego obrazy zapełniły nieliczne puste ściany Edka mieszkania. Podziwiałam na nich nastrojowe islandzkie krajobrazy, bardzo mocne kolorystycznie, malowane chyba akrylem, o ile dobrze pamiętam. Na kilka lat przed śmiercią Edek zaczął interesować się swoim drzewem genealogicznym. Odwiedził Lubichowo, miejsce urodzin, do którego w dzieciństwie wracał z rodzicami i gdzie też mieszkali jego dziadkowie. Cieszył się, że spotkał kogoś na miejscu, kto pamiętał rodzinę, wskazał dom, do którego zachodził przed sześćdziesięciu laty. Opowiadał nam o cmentarzu i odnalezionych grobach. Jak wspominałam, Edek był niesłychanie lojalnym przyjacielem. Zawsze takim był. Nigdy się na nim nie zawiodłam. Czułam to już w Warszawie. Takim pozostał do końca, pomimo tego, że żyliśmy w innym świecie na codzień, że prowadziliśmy bardzo różny tryb życia, mieliśmy inne zainteresowania, inne kłopoty i radości, nowych przyjaciół, któ-

79


80

. rych czasami trudno było mu zaakceptować, często inne poglądy, na temat których prowadziliśmy zażarte dyskusje. On poświęcił się pracy zawodowej, a ja weszłam w życie rodzinne. Byłam „kurą domową”, jakby to określił, ale tylko w przypływie szczególnej łaskawości wobec mnie. Innymi czasy określał ten stan bardziej dosadnie. Wiedziałam, że to żarty. Wiedziałam, że traktuje większość moich spraw i myśli poważnie i że po prostu się mną interesuje. Interesowała go moja praca, podróże, moi znajomi, lektura, przemyślenia, stosunki z rodziną, mniej czy więcej przemyślane opinie o sytuacji na świecie czy kolorach którymi pomalowałam ściany w pokoju. Wydaje mi się, że wyczuwaliśmy bezbłędnie obszary naszego życia, w których wspólnie możemy poruszać się beztrosko oraz te, w których wolimy pozostać sami. Te ostatnie, bez słowa, pozostawialiśmy wyobraźni, którą jedna i druga strona respektowała. Czasami dla pobudzenia tej wyobraźni Edek przysyłał film czy książkę. Rozmowy na ich temat były niekiedy sprawdzianem naszych zapatrywań na sprawy, które mogły być dla nas trudne. Tak było z filmem „Śmierć w Wenecji”, a potem z „Edi”, tak było z „Zaczarowaną górą” T. Manna, o której dyskutowaliśmy jeszcze na studiach. Teraz, siedząc przed ekranem komputera i wspominając Edka, widzę szereg jego charakterystycznych gestów, mimikę twarzy, czasami wyraz zgrozy mocno zaakcentowany podniesieniem brwi, czasami zgorszenie wyrażone przedziwnym grymasem. Słyszę jego tubalny głos i wybuchy głośnego śmiechu, przy którym ronił łzy. Mówił też głośno, z przypływem lat coraz głośniej. Pod koniec musiał już korzystać z aparaciku do słuchu, pięknego zresztą, bo zainwestował w najlepszy jaki był na rynku nie tylko pod względem techniki ale i estetyki. Bardzo ubolewał nad faktem tracenia słuchu, co przy jego zainteresowaniach lingwistycznych łatwo można było zrozumieć. Lubił również trzymać coś w ręku i maltretować dany przedmiot. Długopis przeplatał przez palce, jakby go ćwiczył do podkreślania ważnych myśli albo do postawienia wykrzyknika, bo aż taką wielką bzdurę usłyszał od rozmówcy. Inne, zupełnie przygodne przedmioty zwijał, kręcił, potem znów rozwijał albo kruszył na drobiazgi. Nerwowy ruch dłoni zwracał na siebie uwagę; może zostało mu to z czasów, kiedy palił obłędne ilości papierosów – ręce miał wtedy cały czas zajęte.

Ewa Slinn

Potwornie się go bałam

We wrześniu 2014 roku zamieszkałam znowu w mieszkaniu Edka na ulicy Szafranowej. Nie było już Edka. Nie było jego książek, które kupiła biblioteka KUL-owska dzięki staraniom jego byłych studentów, potem współpracowników a wreszcie przyjaciół. Zostały meble i porządek, jakby wyszedł na chwilę do sklepu po drugiej stronie ulicy. Nawet orchidee, którymi zastawił całe parapety, kwitły obficie dzięki staraniom poczciwej sąsiadki. One sobie kwitły na biało i różowo, jakby nic się nie zdarzyło, a przecież były świadkiem tego, co się stało 2 września 2010 roku. Siedząc w kuchni Edka przy stole, popijając kawę jak dawniej, rozważając, czy nie byłoby dobrze przemalować ścian na szafranowo albo może na kolor owoców kiwi, które Edek tak lubił, przypomniał mi się wtedy dobry ks. Twardowski, że trzeba śpieszyć się z tym naszym kochaniem ludzi, bo za szybko od nas odchodzą. Wydaje mi się, że zdążyłam. Edek też zdążył.

81


Prof. dr hab. Bogdan Szymanek

Prof. dr hab. Bogdan Szymanek

Odnawianie pamięci Z Profesorem Edmundem Gussmannem rozmawiałem telefonicznie po raz ostatni dwa dni przed jego śmiercią. Była to „rutynowa” rozmowa przyjacielska: trochę plotek, trochę jego narzekań na stan zdrowia po powrocie z Islandii, trochę jego optymistycznych planów na przyszłość (nadzieje związane z planowanym po wakacjach objęciem profesury w Szczecinie, ekscytująca perspektywa wyjazdu na konferencję naukową na Syberię, bodajże do Irkucka). We wcześniejszych miesiącach i latach – jak zawsze – utrzymywaliśmy dość regularny kontakt. Ta ostatnia rozmowa niczym specjalnym się nie wyróżniała. Choć znałem Edmunda Gussmanna trzydzieści osiem lat, nie pamiętam konkretnej sytuacji, kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy. Zapewne było to przy okazji moich egzaminów wstępnych na filologię angielską UMCS, czyli w roku 1972. Edmund Gussmann był wówczas członkiem komisji na egzaminie ustnym. Zdumiało mnie, gdy kilka lat temu nawiązał do tego zdarzenia w trakcie jakiejś rozmowy, twierdząc, że doskonale pamięta te moje „popisy” na egzaminie ustnym. Poczułem się lekko zawstydzony, bo ja niczego nie pamiętałem z owego dnia. Trochę się tłumacząc, powoływałem się na mój stres egzaminacyjny. Gdy teraz wspominam tę naszą niewiele znaczącą rozmowę, uzmysławiam sobie, że opisana sytuacja jest – w gruncie rzeczy – typowa i symptomatycz-

Odnawianie pamięci

na dla moich relacji z Edmundem Gussmannem. Wielokrotnie, w kwestiach ważnych i błahych, mogłem polegać na jego doskonałej pamięci (dat, słów, faktów i okoliczności). Podobnie, próbując teraz zdać sobie sprawę z tego, jaki wpływ miał Edmund na kształtowanie się mojej osobowości i zainteresowań w latach studenckich, potrafię przywołać zrazu jedynie kilka obrazków zakodowanych w pamięci. A więc np. prowadzone przez magistra Gussmanna „Konwersatorium z fonetyki i fonologii” na I roku (1972/73). Któż z uczestników nie pamięta tych zajęć? Młodzieńczy entuzjazm i zaangażowanie prowadzącego (udzielające się niektórym słuchaczom), zniewalająca logika analiz, zdumiewająca bezkompromisowość w dochodzeniu do „prawdy”, z elementami surowej dyscypliny (nie tylko intelektualnej). Co było potem? Odwołanie się do własnej pamięci niewiele tu pomaga w ustaleniu faktów. Całe szczęście, że mogę sięgnąć do mojego indeksu studenckiego: na drugim roku uczestniczyłem w prowadzonym przez doktora Gussmanna „Konwersatorium z językoznawstwa ogólnego”. Ten sam styl (według niektórych dryl), podobne wyzwania, co rok wcześniej: wykładowca, który sam sobie stawia wysokie wymagania, aby móc wymagać jak najwięcej od swoich słuchaczy (m.in. w kwestii tak prozaicznej jak punktualność). Na czwartym roku ponownie trafiłem na zajęcia doktora Gussmanna. Tym razem przedmiot był zatytułowany „Konwersatorium z językoznawstwa”. Szczegóły zatarły się w pamięci, ale z całą pewnością poznawaliśmy bogaty wybór literatury przedmiotu, dzieła nowe i dawniejsze, ze szczególnym uwzględnieniem językoznawstwa amerykańskiego i teorii fonologii (w moim indeksie odnajduję oryginalną ocenę, jaką Edmund wystawił mi z egzaminu: „celujący”). Jednym z ulubionych autorów Edmunda, gdy chodzi o lingwistykę amerykańską, był (w owych czasach i później) Edward Sapir – klasyk z początków XX wieku. Postać ta wiąże się z jeszcze jednym niezatartym wspomnieniem z moich czasów studenckich. Otóż, kiedy byłem chyba na III roku studiów, Edmund skrzyknął grupę kilku młodych adeptów językoznawstwa, tj. studentów wyższych lat, by zaproponować powołanie The Linguistic Society, czyli koła naukowego językoznawców. Inicjatywa naszego wykładowcy spotkała się z entuzjazmem starannie wyselekcjonowanej grupy potencjalnych członków (oprócz mnie, do Koła należeli m.in.:

83


84

.

Koło Naukowe Studentów Anglistyki UMCS, r. 1974. Od lewej: Edmund Gussmann, Bogdan Szymanek, Adam Nieoczym, Grzegorz Dogil, Wiktor Gonet, przyklęknął Sławomir Nowikowski

Prof. dr hab. Bogdan Szymanek

Odnawianie pamięci

Grzegorz Dogil, Wiktor Gonet, Adam Nieoczym, Sławomir Nowikowski). Gdy nasze kółko lingwistyczne się ukonstytuowało, przez wiele miesięcy, pod światłym przewodem naszego prowadzącego, zgłębialiśmy meandry myśli niewątpliwie wybitnego lingwisty, jakim był E. Sapir, studiując przy okazji obszerne fragmenty jego dorobku (nie tylko książkę Language, ale też liczne jego artykuły rozproszone po trudno dostępnych periodykach amerykańskich, które to artykuły Edmund Gussmann nam dostarczał w postaci fotokopii). Długo nieujawnianym planem naszego opiekuna było, aby – po wielomiesięcznym ślęczeniu nad spuścizną Sapira – każdy z nas napisał artykuł dotyczący wybranego aspektu jego twórczości. Tak też się stało. Mnie przypadło w udziale przygotowanie rozprawki pt. „System fonologiczny Edwarda Sapira”. Napisanie artykułu naukowego na zadany temat było wówczas dla mnie dużym wyzwaniem (podobnie jak obecnie); jeszcze większym zaskoczeniem było, gdy Edmund nam obwieścił, że będziemy te swoje opracowania prezentować również w postaci referatów, w ramach (studenckiej?) konferencji poświęconej twórczości Sapira, jaka miała się wkrótce odbyć we współpracy z polonistami UMCS (z tej konferencji zapamiętałem Jerzego Bartmińskiego). Choć na seminarium magisterskie trafiłem do docenta Waleriana Świeczkowskiego, któremu zawdzięczam etat na anglistyce i wiele wspaniałych wspomnień z czasu studiów, to docent Gussmann został moim opiekunem naukowym. Gdy zostałem asystentem-stażystą na filologii angielskiej UMCS, nasze kontakty stały się bardziej intensywne. W osobie Edmunda zobaczyłem mojego Mistrza i Mentora, imponującego mi głęboką wiedzą zawodową, znajomością znacznych obszarów literatury i sztuki (szczególnie muzyki), żywą umysłowością i poczuciem humoru. Pierwsze lata mojej pracy naznaczone były częstymi kontaktami między nami. Edmund – nie szczędząc czasu i wysiłku – uczył mnie warsztatu językoznawcy, podsuwał lektury fachowe, recenzował i poprawiał pisane przeze mnie artykuły. Świadcząc własnym przykładem, mobilizował do bardziej wytężonej pracy. Był promotorem mojego doktoratu i moim patronem w przewodzie habilitacyjnym. Z tego okresu pamiętam jeszcze taki oto drobiazg: studia, wówczas pięcioletnie, kończyłem w ramach indywidualnego toku studiów, a więc, z lekkim poślizgiem, po czwartym roku (egzamin magisterski złożyłem

85


86

. 18 listopada 1976). Pracę magisterską miałem gotową przed wakacjami, ale wakacje spędziłem pracowicie w Anglii. Powróciwszy tuż przed 1 października dowiedziałem się, że za kilka dni mam zaczynać zajęcia dydaktyczne ze studentami (jako student/magister in spe?; na etat czekałem do marca następnego roku). Z dzisiejszej perspektywy to musiał być chyba spory stres, ale wówczas pewnie problem nie był dla mnie zbyt dojmujący. Mimo to jednak Edmund stwierdził: „Musi Pan popracować nad wymową angielską” i wyjaśnił, że zaaranżował dla mnie bezpłatne lekcje/konsultacje w tej dziedzinie u niekwestionowanego specjalisty, tj. Boba (obecnie Profesora Bogusława Marka). Zapamiętałem to zdarzenie wdzięczny dla obu kolegów. Lata późniejsze obfitowały w rozmaite zdarzenia, które się pamięta (tym lepiej, im później te zdarzenia miały miejsce). Zastanawia mnie to, że – czym bliższa perspektywa – tym bardziej wspominam Edmunda po prostu jako człowieka, zapominając o niewątpliwej dominancie jego biografii, t.j. jego światowej karierze i dokonaniach językoznawczych. Wydaje mi się zresztą, że w ostatnich latach życia Profesor sam szukał odskoczni od dziedzin naukowych, którym poświęcił całe swoje życie (głównie teorii fonologii, także historii języka angielskiego, celtologii, morfofonologii polskiej i słowiańskiej, skandynawistyce, itd.). Jeszcze kilka lat temu, gdy słyszałem od niego w rozmowach telefonicznych, że jest zafascynowany językiem koptyjskim, przyjmowałem to do wiadomości, by w kolejnych miesiącach naszych telefonicznych kontaktów zdać sobie sprawę z tego, że ten „projekt koptyjski” to nie jest chwilowy kaprys, ale zarys długofalowego programu naukowego. Podziwiałem tę jego łatwość, z jaką porusza się po świecie w sensie nie tylko dosłownym. Uczyłem się od niego wielu rzeczy praktycznych, choć mogło by się wydawać, że nie był bardzo praktycznym człowiekiem, raczej arystokratą ducha, który nie przywiązuje wagi do kłopotów i dolegliwości dnia codziennego. Na przykład to dzięki niemu poznałem lata temu (w czasach PRL) smaki kuchni chińskiej (przyprawy, tajniki kulinarne, itp.), bowiem przywoził odpowiednie instrumenty i ingrediencje z Londynu, wyjaśniając przy tym, o co chodzi i gdzie w Londynie trzeba się zaopatrywać. Więcej, serwował doskonałe chińskie dania w swoim ówczesnym mieszkanku na IX piętrze przy ul. Pana Balcera.

Prof. dr hab. Bogdan Szymanek

Odnawianie pamięci

Próbowałem się zrewanżować na ile tylko potrafiłem (jako młody doktor na KUL, w latach osiemdziesiątych). W 1986 roku powróciłem z rocznego stypendium w USA; ten wyjazd nie doszedłby do skutku, gdyby nie wsparcie ze strony Profesora. Jednym z upominków, jakie mu wówczas wręczyłem, był komputerek Atari (raczej zabawka, niż komputer, według dzisiejszych standardów). Pochlebiam sobie, że w ten oto sposób przyczyniłem się do tego, że mój Mistrz wszedł wówczas na drogę korzystania z nowych technologii komputerowych. Obu nas zafascynowało to, że ta niewielka maszynka umożliwiała (z trudem) redagowanie tekstów w formie elektronicznej; wcześniej była tylko maszyna do pisania (zwykła, a potem elektryczna). Profesor szybko stał się aktywnym użytkownikiem i entuzjastą komputerów, natomiast fiaskiem zakończyły się podejmowane przeze mnie wówczas próby nauczenia go jazdy samochodem. Świat znaków i symboli, tekstów, książek, słowa drukowanego zawsze był w centrum zainteresowania Profesora. Trudno było nie zauważyć, z jakim pietyzmem traktował książki, szczególnie książki językoznawcze, ale też książki z innych dziedzin (m.in. literatury, historii, religii). Był na przykład czas, na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, gdy namiętnie kolekcjonował i czytał prozę Teodora Parnickiego. To był, mniej więcej, ten sam czas, gdy jedną z jego głównych fascynacji muzycznych była twórczość Gustawa Mahlera. Nabycie, a właściwie „zdobycie”, dzieł literatury pięknej czy naukowej zwykle wymagało w owych latach długotrwałych i wytrwałych „polowań” w księgarniach i antykwariatach. Profesor nie szczędził czasu i energii, aby zdobyć upragnione publikacje. Towarzyszyłem mu niekiedy w pieszych wyprawach Krakowskim Przedmieściem, gdyśmy zachodzili do kilku księgarni i antykwariatów w poszukiwaniu nowości i białych kruków, by w końcu – nieco utrudzeni – zawitać do Księgarni św. Wojciecha przy ul. Królewskiej. W firmie tej, jak zapamiętałem, panował naówczas klimat iście bibliofilski a półki uginały się od książek. Profesor, ewidentnie stały bywalec i poważany klient, wymieniał ukłony i żarty z zaprzyjaźnionym personelem, by bez specjalnego namysłu niemalże (jak mnie się wydawało) i na zasadzie chwilowego kaprysu dokonywać dość kosztownych zakupów. Szkoda, że dziś nie ma ani tej księgarni, ani takich księgarni).

87


88

. Podobnie z wyjazdów zagranicznych (szczególnie w czasach PRL) Profesor wracał zawsze z bagażem kilogramów książek, głównie naukowych. W późniejszych latach zamawiał liczne publikacje za pośrednictwem zagranicznych wydawców, księgarzy lub Internetu, nie zwracając przy tym większej uwagi na koszta tych zakupów. Z takim samym zaangażowaniem dbał przez wiele lat o stałe powiększanie biblioteki anglistycznej na KUL. Wspomnę przy okazji, że zasadnicza część prywatnego księgozbioru naukowego zgromadzonego przez Profesora Edmunda Gussmanna, trafiła staraniem Dyrekcji Instytutu Filologii Angielskiej KUL do naszej instytutowej biblioteki, dzięki czemu kolejne pokolenia studentów i pracowników będą mogły korzystać z jego pracy i wyrzeczeń, odkrywać jego pasje twórcze i szukać drogowskazów dla własnych poszukiwań naukowych. Próbując spisać te wspomnienia, sam widzę, jak łatwo się zapomina rozmaite dobre rzeczy, które nas spotkały od życzliwych ludzi wielkiego formatu i jak często zdarzało się nie podziękować im w porę. Więc próbuję sobie choć teraz przypomnieć i ... dziękuję, Ed.

Prof. dr hab. Andrzej Zgorzelski

Ten ślad na śniegu, co jutro stopnieje Jeszcze do tej pory, po dokładnie pięćdziesięciu latach, przypominam sobie wyraźne osłupienie malujące się na twarzy pani dyrektor z ośrodka metodycznego, wizytującej egzamin maturalny z języka angielskiego, kiedy Edek po przeczytaniu fragmentu opowiadania, jego przetłumaczeniu i szybkich odpowiedziach na pytania do tekstu, rozpoczął swoją wypowiedź na zadany temat od szekspirowskiego „methinks it should be now...”. Pamiętam także, jak dwa lata wcześniej, po trzeciej czy czwartej lekcji na początku roku, podniósł się z ławki wysoki, chudy chłopak i podchodząc do stolika nauczycielskiego, podał mi kartkę z wypisanymi na niej chyba ze dwudziestu wyrazami angielskimi, prosząc mnie o ujawnienie ich znaczeń. Trwało trochę czasu, zanim przyjął do wiadomości, że nie jestem słownikiem i wszystkich możliwych znaczeń tych słów mu nie wymienię, że znaczenie zależne jest od kontekstu (połowa słów, jak się później wydało, pochodziła z wyrażeń idiomatycznych!) i że praca nad językiem polega przede wszystkim na uczeniu się fraz, a nie samych słówek. I to był początek naszej prawdziwej znajomości. Trwała ona niemal pół wieku. Przekształciła się w przyjaźń. Po szkole wpadał często na pogawędkę; zasadniczo niby w sprawach języka, zwłaszcza w końcowej klasie, kiedy prowadził kółko samokształ-


90

. ceniowe i pomagał zaniedbanym uczniom. Ale rozmowy dotyczyły też poważnych spraw życiowych (prawie nigdy polityki, to przyszło o wiele później, już podczas jego dyrektorowania anglistyce na UMCS-ie i na KUL-u oraz po jego powrocie do Gdańska). Rozmawialiśmy też o lekturach; czytał bardzo dużo, uwielbiał przesiadywać w bibliotece szkolnej. Wspominała kiedyś znajoma bibliotekarka jeszcze z jego szkoły podstawowej, że prosiła go wielokrotnie: „Edziu, wyjdź na boisko, pobiegaj sobie na powietrzu, jesteś taki blady!” – on się upierał, że woli jej pomóc, że jeszcze przeglądnie książki. W klasie maturalnej czytał już po angielsku; pochłaniał z tych książek całą masę powiedzeń, idiomów, słownictwa, używając tego później nieraz dość anachronicznie. Była to później, jak się zdaje, jego stała metoda postępowania (oprócz konwersacji, gdy tylko nadarzała się okazja), kiedy uczył się rosyjskiego, łaciny, sanskrytu, węgierskiego (przecież studiował hungarystykę cały rok jako drugi kierunek!), niemieckiego, islandzkiego, szwedzkiego, irlandzkiego... (był potem twórcą pierwszej polskiej katedry języka celtyckiego). Gdy był już na pierwszym roku studiów, podarował mi na imieniny w listopadzie słownik francusko-rosyjski (wszystkie słowniki kupowało się wówczas „na rosyjski” w księgarni rosyjskiej, bo tylko tam i tylko takie były dostępne i tanie bajecznie!) z siedmioma wersjami językowymi dedykacji i z komplementem dość ironicznym, że ma nadzieję, iż będzie on ozdobą mojej kolekcji słowników, bo nie przypuszcza, by mój francuski słownika potrzebował (nie potrzebował, bo języka nie znałem!). Przynajmniej dwie z tych wersji nie pozostawiały wątpliwości (jakiś chiński i arabski), że ktoś z kolegów musiał mu w nich pomóc. W ciągu swoich ostatnich dwóch lat życia Edek uczył się hebrajskiego i koptyjskiego. Wtedy, kiedy wpadał do mnie ze studiów czy to w czasie przerw semestralnych, czy to na wakacjach, rozmawialiśmy przez niezmiernie długie godziny. Żona moja przesiadywała je, nie chcąc nam przeszkadzać (odnajmowaliśmy jeden pokój), w naszej maleńkiej kuchence, żartując nieraz, że jeśli zacznie padać deszcz, to wyjdzie do ogródka pod parasol. Musiały to być dla niego ważne spotkania. Rozmawialiśmy bardzo poważnie o religii. Martwiła go abstrakcyjność humanistyki, tęsknił za konkretnością np. medycyny! Na studiach zastanawiał się dość długi

Prof. dr hab. Andrzej Zgorzelski

Ten ślad na śniegu, co jutro stopnieje

91


92

. czas, jaką specjalność wybrać; oprócz językoznawstwa pociągała go też literatura, przecież masę czytał! Pamiętam, że kiedyś przyszedł podyskutować o piosenkach; podobały mu się Eurydyki tańczące Anny German i Valse Brillant Ewy Demarczyk. Miał niejakie kłopoty ze zrozumieniem, o czym tak naprawdę w szczegółach jest tekst Tuwima („i tych dwoje nad dwiema, co też są, lecz ich nie ma [...] jakby tam właśnie były i błękitem pieściły, jedno tę, drugie tę, pół na pół”). Tak bardzo wówczas podziwiał moją literaturoznawczą technikę interpretacji, że obawiam się, iż to ona właśnie poraziła jego chęć poświęcenia się badaniom literatury. Bywało, że rozmawialiśmy też o urodzie kobiet – zachwycał się (ku memu zdumieniu) Kaliną Jędrusik! Na studiach bliższe więzi połączyły go z dwoma towarzyszami z pokoju w akademiku; przyjaźń z Bobem przetrwała wiele lat – obaj potem pracowali w Lublinie. Bardziej trwałe okazały się jednak związki przyjacielskie z dziewczynami, które mu co roku podrzucałem pod opiekę, gdy kończyły szkoły w Trójmieście i szły na warszawską anglistykę; niezależnie od dalszych losów ich wszystkich, przyjaźń z Ewą i Mary trwała do końca. Gdy wyjechałem z Wybrzeża, odwiedzali mnie niekiedy w Lublinie; rozważaliśmy wtedy ich bieżące problemy i dalsze plany, namawiałem ich na podjęcie tam pracy. I Edek i Bob dali się namówić dopiero za parę lat. Zaraz po studiach udało się Edkowi dostać stypendium do Islandii; z tego okresu pozostała dość spora teczka korespondencji. Nie był to pobyt łatwy, Edek wydawał mnóstwo pieniędzy na książki – ten głód wraz ze świadomością luk w wykształceniu nie dawał mu spokoju, aż przerodził się w nawyk profesora trwający przez wszystkie lata aż do ostatnich tygodni. W całym swoim życiu zgromadził ogromny księgozbiór – choćby tylko dla językoznawcy warsztat na miarę bezcennego skarbu (ten sezam wyceniono później na marne tysiące złotówek). Wtedy w Islandii dorabiał sobie jakąś pracą dla tamtejszej TV i w sklepie z odzieżą, ale wkrótce wydano ustawę o niezatrudnianiu cudzoziemców. Kilka miesięcy po przyjeździe do Reykjaviku umiera w Sopocie ojciec Edka, on nie może się ruszyć z Islandii – nigdy o tym nic więcej nie napisał, nigdy o tym nie rozmawialiśmy, w listach dominuje troska Edka o młodszego brata, o jego maturę, o wybór studiów. Ta wstrzemięźliwość

Prof. dr hab. Andrzej Zgorzelski

Ten ślad na śniegu, co jutro stopnieje

w ujawnianiu najgłębszych wzruszeń i najsilniejszych emocji była dla Edka typowa. Raz tylko – jeszcze z Warszawy – nieostrożnie napomknął w liście o nadziei na własne zaręczyny – nigdy zresztą nie doszły one do skutku. Nie wiem nic o szczegółach tego właśnie zdarzenia. Jeśli początkowo pisał coś o własnych przeżyciach, to niekonkretnie, były to po prostu porażające ujawnienia, bardzo młodzieńcze, swojej „marności nad marnościami”; powodów takiej oceny trudno się było domyślić. Sądzę tylko, że kiedy zdarzało mu się na poważnie proponować siebie, to czynił to w stylu raczej żartobliwym i zwijał się w kłębek, gdy przestraszona, choć może zauroczona jednak dziewczyna rzeczywiście traktowała to jak niewczesny żart (taki to był wówczas czas i obyczaje!). Listy świadczą o tym, jak bardzo wrażliwym człowiekiem był Edek – w swoim życiu, aby się nie obijać o innych, bardziej zaradnych, bardziej przebojowych, nauczył się po prostu uzbrajać swoją wrażliwą skórę w przewagę intelektualną, w niezbitą logikę precyzyjnych i przemyślanych argumentów, a także w postawę niezwykle krytyczną, często sardoniczną i złośliwą. Po roku pobytu w Islandii pojawiają się kłopoty z przedłużeniem stypendium na rok następny. Zanim to stypendium wreszcie dostanie, będzie się musiał utrzymać sam. A przecież Edek kupuje książki nie tylko dla siebie. Do mnie co miesiąc przychodzi przesyłka z kilkunastoma pozycjami science fiction i fantasy – co prawda prawie wszystko paperbacki z drugiej ręki, ale w tamtej epoce to dla mnie istne rarytasy, kupno ich w Polsce to marzenie ściętej głowy. Gdyby nie te paczki, połowa bibliografii w mojej rozprawie doktorskiej by nie istniała! Za 6–7 lat Edek będzie ratował podobnymi przesyłkami moją pracę habilitacyjną. Próbuję się rewanżować posyłając mu m.in. klasykę polską i jakieś rzeczy po rosyjsku; większość tych książek dobrze tam się sprzedaje, część jest mu potrzebna jako cenione prezenty (Lalka Prusa wzbudza entuzjazm!). Rozpoczynamy też współpracę edytorsko-translatorską, ja mu przeprowadzam korektę tekstów polskich (m.in. tłumaczeń), on pastwi się nad moimi angielskimi tekstami. Po jego powrocie z zagranicy i podjęciu pracy w Lublinie cotygodniowa niemal dokumentacja naszych korespondencyjnych spotkań, długich listów o wzajemnie nas nurtujących sprawach oraz niejednokrotnych zażartych dyskusji oczywiście obumiera. Pozostaje w pamięci splot obu-

93


94

. stronnego współwspierania. Wymiana listów odżyje przy jego następnych wyjazdach, chociaż już nie w tym wymiarze, jeśli chodzi o częstotliwość (jednak z pierwszego pobytu w USA dostaję szczegółowy raport z jego wrażeń – dominuje zachwyt z powodu łatwego uzyskania telefonu). W tym okresie, lubelskim, widzimy się ze sobą najczęściej, czasami nawet parę razy na tydzień, rozmowy dotyczą zazwyczaj spraw bieżących, jego i moich zajęć uniwersyteckich, wymiany opinii o studentach, trosk związanych z układami personalnymi w Instytucie. Rzadko już pojawiają się dyskusje światopoglądowe, zastąpione raczej rozważaniem jego i moich problemów w pracy badawczej – Edek tęskni do udogodnień pobytów zagranicznych. Skorzysta z nich jeszcze nie raz – między innymi dwukrotne stypendium Fulbrighta pozwoli mu na dalsze zachwyty, tym razem głównie nad krajobrazami Stanów Zjednoczonych, szczególnie Kalifornii i Wielkiego Kanionu, a raporty będą dotyczyły nie tylko jego pobytu w szpitalu (woreczek żółciowy), ale także przyniosą dokładny opis możliwości „Magdy”, elektrycznej maszyny do pisania z wymiennymi głowicami różnych czcionek! Jego „służbowe” wyjazdy, jako visiting professor, obejmą wkrótce uniwersytety w Dublinie, w Los Angeles, w Londynie. Ostatnie dziesięciolecie to będą wielotygodniowe wakacyjne wyjazdy do ulubionej Islandii – zabiera tam też często rodzinę, uczniów i przyjaciół. Edek był człowiekiem kontrastów. Pogrążony w fascynacji teoretycznymi tajnikami fonologii, kochał po prostu uczyć się języków, ale też potrafił zarobić na życie patroszeniem ryb (praca na Vestmannaeyjar, wysepkach na południe od Reykjaviku). Był potężnym mężczyzną o szerokich barach, który nigdy by się nie zdobył, by komuś, kto na to zasługiwał, dać po prostu w mordę. Często nie zgadzał się na porządek tego świata, reagował spontanicznie, wybuchowo, w słowach nieraz okrutnych i, bywało, niesprawiedliwych. Nie zgadzał się – więc wymagał, od siebie najwięcej, bo się na siebie też nie zgadzał (było tak szczególnie w czasach jego młodości). Tak dalece, że aby istnieć, musiał przekonywać świat, że coś jednak on sam jest wart. Że jest inny niż on sam siebie widział i – jak mu się zdawało – inni go też widzą. Nie wierząc, że sam potrafi, czerpał po cichu z tych, których podziwiał, nie bojąc się czasem przesady. Z latami nabrał pewności siebie i to, co go najmocniej dotyka-

Prof. dr hab. Andrzej Zgorzelski

Ten ślad na śniegu, co jutro stopnieje

95


96

. ło, zapadało najbardziej do wewnątrz, nie ujawniało się łatwo w mowie i zachowaniu – świat potrafił go jednak dogłębnie zranić obojętnością na wartości, zwłaszcza te, które drzemią w człowieku. Również na te, które objawiały się w nim samym. Mało wiedziałem o „buncie”, który się zdarzył wśród pracowników i studentów anglistyki UMCS przeciwko Edkowi, wówczas dyrektorowi tejże, na skutek jakiejś pyskówki podczas ogólnego zebrania. Nie zwierzał mi się szczegółowo z przebiegu zdarzenia, nie wiedziałem o szeroko zakrojonej „solidarnościowej akcji protestacyjnej”, afiszach, odwoływanych zajęciach itp. Nasza korespondencja nie nosi szczególnych śladów owego „buntu” (pracowałem już wówczas w Gdańsku) – znając Edka rozumiałem, że schował swoje przeżycie – jak zwykle – głęboko w środku i że ujawniło się ono tylko w jego rezygnacji z funkcji dyrektora i jego decyzji przejścia do KUL-u. Miałem jednak okazję przyjrzeć się bliżej jego reakcjom w innych przypadkach. Obawiał się na przykład bardzo rozmów z władzami rektorskimi, kiedy nosił się z zamiarem odejścia z KUL-u; obawiał się głównie tego, że bardzo zechcą go namawiać, by pozostał, obmyślał sobie argumentację, rozbudowywał ją, radził się mnie, co ma mówić. I – łagodnie rzecz ujmując – bardzo był zaskoczony, że nikt go właściwie nie zatrzymywał, że po prostu przyjęto jego wymówienie niemal bez słowa. A po paru tygodniach rektor zadzwonił z pytaniem, czy nie mógłby polecić jakiegoś dobrego językoznawcy, bo uniwersytet stracił (wraz z nim) aż dwóch habilitowanych pracowników anglistyki! Reakcja Edka była nierównie silniejsza wtedy, gdy po dziesięciu latach odrzucono jego chęć powrotu na tę uczelnię. Edek był bowiem wtedy (od czasu rozbudowania anglistyki kulowskiej) bardzo świadomy swojej wartości jako uczonego i jako pracownika uniwersyteckiego i nie bardzo mieściło mu się w głowie, że dla tego typu instytucji często ważny być może tytuł, ale nie człowiek, który ten tytuł nosi, ale nie to, co ten akurat profesor naukowo sobą reprezentuje. Ponadto i to, że nie tylko instytucja, ale i ludzie tam pracujący tak łatwo i szybko mogą zapomnieć, kto właściwie podjął się reaktywowania kierunku po latach nieobecności anglistyki w tejże uczelni. Podobnie lekceważenie, które jemu, profesorowi światowej sławy, okazywała zarówno instytucja, jak

Prof. dr hab. Andrzej Zgorzelski

Ten ślad na śniegu, co jutro stopnieje

i wielu kolegów, także językoznawców na Uniwersytecie Gdańskim, zdecydowało też, że już po roku realizował się (mimo konieczności dojazdów) z większą ochotą w pracy na islandystyce UAM i niedługo z pracy w Gdańsku w ogóle zrezygnował. Edek skłonny był do krańcowych przeskoków: od lojalnej wierności nawet wbrew własnemu zgorszeniu sprawami poważnymi, do zaciętej, lecz jednak jakże dziewczęcej postawy śmiertelnie obrażonego za drobnostki („mściwa dziwa” – jak mawiał o nim czasem jego przyjaciel, Bob). Cechowały go momenty niebotycznego oburzenia i zarazem stale wyczuwalna tęsknota za wspólnotą, za kontaktem. Chciał zawsze wiedzieć wszystko o wszystkim. Objawiało się to nie tylko jego staraniami, by nadążyć tak za nowościami naukowymi, jak i za bestsellerami beletrystyki. Był w wielu dziedzinach humanistycznym erudytą; przepadał za powieściami Parnickiego i filmami Tarkowskiego, pierwszy zapoznawał się z Sűskindem, Mucaramim, Pamukiem, z pobytu w Stanach przywoził tony płyt z muzyką Bacha, Scriabina, Mahlera. Obdarzony wyśmienitym poczuciem humoru potrafił docenić dobry dowcip, a zawsze był głodny nowych plotek. Był też uroczym, inteligentnym, dowcipnym rozmówcą, choć nieraz wpadał w swoją manierę drobnych złośliwości. Potrafił okazać zachowanie i obycie godne dyplomaty, a kiedy indziej rzucać wyzwiska z gniewem, pogardą i obraźliwym śmiechem, co prawda zazwyczaj tylko w obecności bliskich ludzi. Zdarzała mu się utrata dystansu do pospolitego nieuctwa i głupoty; podejmował czasami szybkie i nie do końca przemyślane decyzje, które mogły się okazać życiowymi niepowodzeniami dla innych i dla niego samego. Trapił go też długoletni żal, gdy któryś z uczniów „zdradził” jego ideały naukowe w wyborach własnej drogi. Bo też uczył z pasją. Zawsze doskonale przygotowany do zajęć (jego punktualność była słynna!), kompetentny i wspaniale elokwentny był jednak okrutnie wymagający – studentki się w nim kochały i nienawidziły: potrafił oblać w pierwszym terminie trzy czwarte roku. Jak każda wybitna indywidualność, był Edek otoczony zarówno podziwem jak i niechęcią czy wręcz zazdrością. Dla wielu stanowił niezrozumiałą tajemnicę. Kochało go grono przyjaciół i najbliżsi z rodziny. Bliskich mu było niemało ludzi – mam nadzieję, że ta bliskość pozwalała jemu, do końca dziecięco wrażliwemu, przezwyciężać samotność.

97


Zdjęcie na okładce Jarosław Wenta Opracowanie typograficzne i okładka Marek Rudowski

Spis rzeczy Prof. dr hab. Grażyna Bystydzieńska Wspomnienie o Profesorze dr. hab. Edmundzie Gussmannie . . . . . . . . . . . . 6

100 egz. numerowanych

Máirín Cassidy Edmund Gussmann – parę wybranych wspomnień . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 10 Prof. dr hab. Eugeniusz Cyran „Mr Cyran, areyouready?” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 15 Ks. prof. dr hab. Wacław Hryniewicz OMI Eddie, jakiego znałem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 25 Prof. dr hab. Henryk Kardela „Nie masz budzika?” . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 31 Prof. dr hab. Bogusław Marek Rozmowa z Edkiem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 36

© Copyright by Andrzej Zgorzelski, Gdańsk 2015 ISBN 978-83-936XXX-X-X

Wydawca ZAJDER Mateusz Zajder ul. Hebanowskiego 51, 80-766 Gdańsk biuro@zajder.pl, www.zajder.pl

Maria Naesstrőm Ta nasza młodość... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 61 Ewa Slinn Potwornie się go bałam . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 65 Prof. dr hab. Bogdan Szymanek Odnawianie pamięci . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 82 Prof. dr hab. Andrzej Zgorzelski Ten ślad na śniegu, co jutro stopnieje . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 89 Pamięć obiektywu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 101


Pamięć obiektywu


Edek czuł się najlepiej w Islandii


Urodziny. Od lewej: Rita Malcher, Marta Gussmann (mama Edka), Maria Przesmycka, Aidan Doyle, Anna Dmoszyńska, Krzysztof Przesmycki. Siedzą na podłodze: Bogdan Szymanek, Edek, Bogusław Marek, Eugeniusz Cyran Z dyrektorem Biblioteki KUL-u Andrzejem Paluchowskim


Edek u pp. Przesmyckich Z Eugeniuszem Cyranem u brata Edka na Kaszubach


Edek z ks. Matulewiczem, jego prefektem Edek z Bogusławem Markiem

Edek z Mikołajem Rychło


Edek lubił zmywać. Taki też dostał prezent na swoje urodziny Edek nie lubił ciemnych ciast!


Edek wykłada

Miłe spotkanie


Edek w swoim gabinecie w Gdyni Pożegnanie z KUL-em

Goście z Anglii. Od lewej: Halina, szwagierka Edka, Kasia Slinn, Ewa Slinn, Mama Edka, Ania Slinn


Islandia. Dwa tygodnie przed odejściem


Profesor dr hab. Edmund Gussmann, urodzony w Lubichowie 17 stycznia 1945, był światowej sławy językoznawcą, wybitnym fonologiem, wychowawcą wielu pokoleń polskich anglistów. Studiował anglistykę w Warszawie, po studiach przebywał dwa lata na stypendium w Reykjaviku. Pracował początkowo na anglistyce Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie (1970–1980), tu uzyskując stopień doktora (1973) oraz doktora habilitowanego (1978) i pełniąc tam także funkcję dyrektora (1979–1980); potem reaktywował anglistykę na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, zakładając tam po paru latach Katedrę Filologii Celtyckiej (1982) i kierując nią do roku 1999. Profesurę zwyczajną otrzymał w roku 1992. Później pracował na anglistyce Uniwersytetu Gdańskiego (1999–2003) i był kierownikiem Islandystyki w Katedrze Skandynawistyki Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu (2000–2010). Profesor Edmund Gussmann był autorem wielu prac, wśród których m.in. znajdujemy Studies in Abstract Phonology (MIT Press 1980); An Ghaeilge. Podręcznik do nauki języka irlandzkiego, współautor A. Doyle KUL 1991); Phonology: Analysis and Theory (CUP 2002); A Reverse Dictionary of Modern Irish, współautor A. Doyle (Lublin 2004, Folium); The Phonology of Polish (OUP 2007). Stypendysta Fulbrighta (Boston 1975–1976), wykładał jako visiting professor w Dublinie (1984–1985), w Los Angeles (1988–1989), w Londynie (1993). Zmarł w Sopocie 2 września 2010 r.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.