Imloth – Marzec Wiosna miała przyjść już z początkiem miesiąca – ciepła, przyjemna, łagodna i radosna. Wpadła na chwilę, przywiodła słońce, dała szczęśliwemu ludowi nadzieję, a potem odeszła nagle i niespodziewanie – nikt do tej pory Wiosny o tak bestialskie i nieodpowiedzialne zachowanie nie podejrzewał, ale po marcowych szaleństwach wielu zmieniło na jej temat opinie. Śnieg spadł po kolana, a potem stopniał do połowy, tworząc malowniczą, błotnistą chlapę z domieszką soli, piasku oraz ludzkiego nieszczęścia. I właśnie w taką pogodę, poprzez miękką, grząską pluchę i wbrew mroźnemu wiatrowi, wąską ścieżynką kroczyła wysoka postać. Choć, bądźmy szczerzy, słowo „kroczyła” jest zupełnie nie na miejscu. Człowiek ów, dobrze zbudowany i szczelnie okryty przeciwdeszczową peleryną, raczej zataczał się i grzązł co chwila, raz po raz wzywając bogów na świadków, że jeszcze kilka dni podobnej aury i on, osobiście, rzecz jasna!, rozprawi się z panią Zimą i powie jej, gdzie – o, ironio – raki zimują. - Noż to przeca niespotykane – mamrotał, pocierając czerwony, nieproporcjonalnie duży nos. – Niespotykane. Wiatr w oczy kole! Ludziom prawym! Spóźnionym matkę odwiedzić! Parsknął z nienawiścią, skierowaną prawdopodobnie do całego współczesnego świata i pobliskich galaktyk, po czym przysiadł na pniu i rozejrzał się posępnie spod gęstych, szpakowatych brwi, które niegdyś musiały być jaśniutkie. Sądząc po zmarszczkach pomiędzy nimi, nieraz marszczył je w zamyśleniu i pod ciężarem smutków, więc jego życie nie mogło być jedną, wielką sielanką. Okrągła, sina twarz o smętnym, umęczonym wyrazie, mogłaby stać się idealnym uosobieniem obecnej pogody, gdyby nie niespotykanie śniada skóra, która nijak miała się do wszechobecnej bladości krajobrazu. Las rozciągał się wokół nieprzejednanym pasmem, którego nie zdołała przeciąć ani żadna linia elektryczna, ani pół domu, ani żwirowa droga, ani nawet najstarsza latarnia, choćby i na naftę. Ręka ludzka zdawała się trzymać z daleka od tych terenów, choć nie były one objęte żadnym nowoczesnym projektem ochrony środowiska, które to miały siać postrach wśród niszczycieli natury. Mężczyzna wykrzywił usta i warknął coś pod nosem, wsparłszy dłonie o uda. Spróbował wstać, ale z marnym skutkiem, opadł więc bezsilnie z powrotem na pniaczek, wznosząc oczy ku niebu. Nie miał już siły złościć się na wszystko wokół, więc po głębszym przemyśleniu zerwał się, przecząc wszelkim prawom lenistwa, po czym podreptał zmęczonym truchtem przed siebie. Rzucił szybkie spojrzenie na zegarek, którego skórzany pasek był już tak wysłużony i przetarty, że samego właściciela niezmiernie dziwił fakt, iż wskazówki wciąż jeszcze się przesuwały. - Cholera! – zaklął. – Jestem już spóźniony. Ale nie moja wina, że nikt drogi nie odśnieżył... nie moja wina, że ta cała lafirynda osiadła sobie tak daleko od wszelakiej cywilizacji i udaje, że niby to jej nie ma! Nie moja! Ta cała lafirynda zwana była również jego matką, ale nie zawdzięczał jej zbyt wiele, wobec czego używał tych słów wymiennie. Bez większych wyrzutów sumienia. Ciężki bieg, w
który mężczyzna wkładał całą swoją energię, był niewiele szybszy od chodu, ale dla zakapturzonego człowieka liczyła się każda sekunda. Ta plucha musiała się skończyć, on musiał ją zakończyć, choć matka nie raczyła mu nawet wysłać listu z przypomnieniem, że marzec już nadchodzi i powinien powoli się zbierać do drogi. Nie raczyła! A co, on sam, Franciszek z imienia, lekkoduch z powołania, ma sobie to notować? Niedoczekanie. Gorący pot oblał jego czerwoną twarz już po kilkuset metrach, ale mężczyzna twardo biegł, nie poddawał się. Czuł ból w nierozruszanych mięśniach i twardy lód pod stopami. Błysk w jego oczach świadczył jednak o tym, że owa spękana powierzchnia drogi powiedziała mu o czymś, o czym ktoś inny nie mógł mieć pojęcia. - No, no, mamuśka – wyburczał, ocierając słone krople znad ust. – Nieźleś się urządziła tego roku! Ogromny, biały pałac, zbudowany najpewniej planie koła, znalazł się w lesie znikąd. Jego marmurowe wieżyczki – surowiec na pewno pochodził najwyższego sortu, z Carrary bądź innego znamienitego źródła – po prostu wychynęły niespodziewanie zza drzew, pojawiły się jak w bajce. Błękitne zasłony w oknach i obsypane śniegiem korony drzew, bujnie rosnących w ogrodzie, sprawiły, że Franciszek już wiedział. Już był pewien. - Matko! – ryknął na cały głos, zatrzymując się przed srebrną bramą i nerwowo grzebiąc w drobnych kamyczkach, którymi wysypana była ścieżka. Odpowiedziała mu dojmująca cisza. Całe otoczenie zameczku zdawało się spać. Mężczyzna spojrzał ponownie na zegarek. Takiego spóźnienia to w życiu nie miał, jak żyje! Urywany oddech nie przeszkodził mu w zrzuceniu z pleców szarego plecaka. Szpakowate brwi uniosły się nieco, twarz złagodniała i nabrała sympatyczniejszego wyrazu, choć jej czerwień wciąż przywodziła na myśl ochlaptusa spod wiejskiego sklepu. Oczy niespodziewanie zalśniły zielenią – początkowo łagodną i mętną, jak woda w jeziorze, stopniowo jednak przeradzającą się w soczystą, świeżą, intensywną zieleń brzozowych liści. Franciszek nie czekał dłużej. Energicznym ruchem ściągnął z pleców szary płaszcz i cisnął go na żwirową ścieżkę, z satysfakcją przyglądając się, jak jego kolor rozpływa się i stapia z kamyczkami, powoli zanikając. - Nie będziesz już potrzebny! – rzucił radośnie mężczyzna. – Dopóki ja tu jestem, nie będziesz! Matka, no! Wyłaź już z tej swojej fortecy! – dodał najgłośniej jak potrafił. Zmrużył oczy, oczekując reakcji ze strony właścicielki pałacu, ale, nie doczekawszy się jej, przesadził jednym susem wysoką furtkę i pędem ruszył przed siebie. Lód znikał pod jego stopami. Franciszek poczuł siłę, której brakowało mu od dawna. Poczuł władzę. Musnął pień drzewa i w jednej chwili stopił śnieg z koron; spojrzał tylko na skulone w karmniku ptaki, a one wystrzeliły w powietrze, przerywając dojmującą ciszę, rozrywając ją uroczym, radosnym śpiewem. - Matkooo! – zaciągnął Franciszek. – Nie wysłałaś mi listu, ale to nic! Przyszedłem! Nic z tego, że rozpuściłaś plotkę po ludziach, jakobyś na świecie pozostała tylko ty i Grzesiu! Ja tu jestem i, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba, zdobędę tę twoją fortecyjkę siłą! Nie czekając na odpowiedź, zwolnił krok i z uśmiechem odrzucił ozłocone nagle włosy z czoła. Jego czerwona twarz powoli utraciła nieprzyjemny kolor, blednąc coraz mocniej z każdą sekundą. Kolejne dotknięcie mężczyzny i trawa zazieleniła się, odrzucając puchową
pierzynę. Cichy gwizd – pojedyncze przebiśniegi wystrzelają spod ziemi. Łagodny, lekki ruch nadgarstka sprawił, że ciepły wiatr wzmógł się, świeżym powiewem omiatając otoczenie i wypędzając chmury. Silniejsze pchnięcie dłonią i wiatr pomknął w stronę okien, rozwierając je i zrywając nieruchome do tej pory zasłony w kolorze zimnego błękitu. Z wnętrza pałacyku wydobył się złowrogi wrzask i po serii ociężałego tupania na balkonie zjawiła się sędziwa, siwiutka kobieta o posturze zbliżonej do hipopotama. Jej twarz była tak groźne, a brwi idealnie wyprofilowane, że rzucane przez stalowoszare oczy błyskawice tylko dopełniały przerażającego widoku. Franciszek skrzywił się lekko, przeczuwając, że zaraz wszystkie ptaki odlecą na dźwięk tyrady, której wysokość zdecydowanie przekraczać będzie granicę nieuszkadzającą słuchu. - WIOOOOSNAAAA! – wywrzeszczała nierówno kobieta, ledwo mieszcząc swój rozedrgany krzyk w jednej gamie dźwięków. - No cześć, mamuś. – Franciszek pomachał rodzicielce, uśmiechając się niewinnie zza dużego nosa, który zdecydowanie odziedziczył po matce. – Coś się nam zima przeciągnęła. - Władzę mi chcesz odebrać, małolata jeden! Co ty sobie myślisz!? Może byś chociaż w ślady ojca poszedł, ludzi odwiedził!? - Mamuś – westchnął mężczyzna, pocierając o wiele lat młodszą niż uprzednio twarz. – Grześ już się wystarczająco namieszał w sprawy ludzi. Do Polski go wywiało, a teraz ludzie wrzeszczą, że Lato ma odejść, że Lato to, Lato tamto – wzruszył ramionami. – Aktualnie mówią, że to on odpowiada za to, że ledwo wygrali z San Marino, że to jego wina, to wszystko to. Ciebie też mają dość, na mnie czekają! – wypiął dumnie pierś. – Więc odejdź z godnością, albo załatwimy to inaczej. - Franiu... Franiu... NIE SPODZIEWAŁAM SIĘ TEGO PO TOBIE! – zaryczała Zima, sprawiając, że cenna zastawa kieliszków gdzieś we wnętrzu pałacu pękła. Wiosna zaklął, wyczuwając sprzątanie, które od milionów lat było jego największą zmorą. – Franciszek! Matkę własną z domu wyganiasz! Wstydu nie masz! - Ależ mamuś – kontynuował niestrudzenie Franek. – Wiesz przecież, że co roku się ze mną zmieniasz, tak? Trzy miesiące dla każdego, tak ma być sprawiedliwie. – Mówiąc to, wsparł się o pień wysokiego jesionu i z uśmiechem wpatrzył w oczy matki. – Jeśli nie oddasz mi domu po dobroci... - To co? – wyzywająco parsknęła kobieta. Wiosna tylko uśmiechnął się, uderzając leciutko łokciem w pień drzewa. Po kilku sekundach jego ramiona opadły pod ciężarem rosłych wiewiórek, skowronków i wszelakiego wiosennego ptactwa, które długo już czekało na powrót do kraju. Z tyłu powoli zbliżały się dwa wysokie bociany, groźnie klekocząc. Staruszka zadrżała, ale nie zdążyła zrobić nic. Franciszek wybuchnął śmiechem. Zza chmur wyjrzało słońce. A Zima rozpłynęła się w niepamięci.