8 minute read

ROZMOWA RYNKU / O ROZBARKU Z WYPIEKAMI

Piotr Mankiewicz, założyciel Muzeum Chleba, Szkoły i Ciekawostek w Radzionkowie, które w 2009 roku otrzymało prestiżową nagrodę Sybilli w kategorii „Działanie na rzecz edukacji szkolnej”, nadawaną przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Miłośnik historii i kultury Rozbarku, współautor i wydawca m.in. publikacji „Nasz Śląsk” oraz „Czarny chleb”. Zasłużony dla Kultury Polskiej.

O R O Z B A R KU Z WY PI E KA M I

Advertisement

Stworzył muzeum, w którym dzieci z zaciekawieniem słuchają o tradycjach, a starsi wzruszają się do łez. Piotr Mankiewicz rozmawiał z nami o swoich największych pasjach, o eksponatach, które mienią się historiami śląskich rodzin oraz o tym, jak rozbarczanie wyjęli swoje kamzele i kiecki z szafy i ruszyli na święcenie.

Tekst: Katarzyna Mołdawa / Zdjęcia: Grzegorz Goik

Muzeum obchodzi jubileusz 20-lecia istnienia. Na początku była tu tylko ekspozycja poświęcona tradycji pieczenia chleba, dziś to już sześć różnych tematycznie pomieszczeń i pełen zabytków ogród. Po drodze wydał Pan szereg publikacji popularnonaukowych. Co Pan czuje, widząc swoje dzieło i wracając wspomnieniami do początków?

To jest moja wielka radość, że mogę tu teraz przyjść, przejść się wokoło i nacieszyć. Czasem nie mogę uwierzyć, że jedna osoba to wszystko zgromadziła. Kiedy zaczynałem budować muzeum, tu był magazyn z blachy – zajmowaliśmy się od lat sprzedażą maszyn i urządzeń piekarniczych. Miałem już wtedy duże zbiory, ale nie byłem ani muzealnikiem, ani wydawcą. Miałem obiecany kredyt w banku na budowę muzeum. Kiedy projektant usłyszał kwotę, powiedział, żebym dał sobie spokój, że za te pieniądze nawet dachu nie wybuduję, a co dopiero muzeum. Ale idea mu się spodobała i zrobił mi projekt wiatrołapu. „Jak Panu muzeum nie wyjdzie, to będzie Pan miał przynamniej ładne wejście do firmy” ‒ powiedział. Nikt się nie spodziewał, że kilka lat później trzeba będzie dwa miesiące czekać na zwiedzanie, co godzinę przyjeżdżał do nas autobus z wycieczką. Muzeum dotychczas odwiedziło 700 tys. osób. Cieszę się, że powstało, że udało się ocalić tyle historii, poruszyć tylu ludzi. Stworzyłem to miejsce z potrzeby serca i szacunku do historii. Chciałem też, żeby inni zobaczyli, ile można samemu zrobić.

Zgromadził Pan tutaj kilkanaście tysięcy przedmiotów ‒ od tych małych, zapomnianych, często o zaskakującym przeznaczeniu, jak ten dziwny kubek dla wąsatych, po secesyjną ladę sklepową z ozdobną kasą czy potężny piec piekarniczy. Dzięki nim bez trudu przenosi Pan zwiedzających do eleganckiej cukierni, starej piekarni czy śląskiej kuchni. Jak udało się Panu zdobyć tak wiele różnorodnych eksponatów?

Niemal wszystko kupiłem na giełdzie staroci, głównie w Bytomiu. Byłem jej stałym bywalcem, od pierwszej giełdy ‒ ku rozpaczy mojej żony. Niektórych eksponatów szukałem po dziesięć lat, tak jak tego zdjęcia zrobionego w Augustowie w 1915 r. – 15 tys. jeńców wojskowych oczekuje w kolejce po chleb. W końcu zdobyłem pocztówkę z tą fotografią w Krakowie. Ale zdarzało się, że przedmioty na mnie czekały. Kiedyś zobaczyłem na giełdzie pięknie zdobione tableau z 1932 roku przedstawiające piekarzy z Leszna. Chciałem je kupić, a sprzedawca na to: „Ja Panu tych piekarzy nie sprzedam, bo ich trzymam dla tego człowieka, co chce to muzeum zrobić”. Kiedy się dowiedział, że to ja, sprzedał mi fotografię za niewielką kwotę. Pokazałem to tableau mojej pracownicy. Okazało się, że jednego z tych piekarzy, pana Adamczyka, dobrze znała od dziecka. Po wojnie, kiedy na Śląsku wzrosło zapotrzebowanie na rzemieślników, przyjechał z Leszna do Piekar Śląskich na rowerze. Zaraz za kościołem wydzierżawił piekarnię-cukiernię. Razem z nim, też na rowerze, przyjechał wtedy Piotr Stach, którego wnuki do dziś prowadzą piekarnię w Piekarach Śląskich.

To chyba najpiękniejsze chwile, kiedy przedmiot nieoczekiwanie łączy się z losami ludzi i ożywają historie?

Nawet sobie Pani nie wyobraża, jakie to są czasem chwile wzruszenia! Mamy w muzeum przedruk jednego z pierwszych kolorowych zdjęć na świecie, z 1919 roku. Na zdjęciu jest pięknie ukazana rodzina w strojach rozbarskich, rodzice z dwójką dzieci. Pokazuję je kiedyś gościom muzeum, a tu jeden z nich się odzywa, że ma oryginał tego zdjęcia. „A skąd Pan ma oryginał pierwszego kolorowego zdjęcia?”‒ pytam zaskoczony. A on na to: „Bo ta mała dziewczynka ze zdjęcia

to moja mama”. Syn tej Pani od dawna mieszkał w Niemczech i podczas odwiedzin w kraju, postanowił zajrzeć do muzeum. Gdy spytałem, co się stało z mamą, czy wyjechała za granicę, czy zmarła. Odpowiedział: „Nie. Przyjechaliśmy do niej na urodziny. Ma 99 lat”. Jakie było zdumienie wszystkich zwiedzających. I tak poznałem panią Otylię Kroczek z Rozbarku. Mieszkała od lat w tym samym domu, przy ulicy Musialika. A tu inne zdjęcie – złotego wesela Jakóba i Ewy Tokarz z 1902 roku. Przez przypadek dowiedziałem się, że pochodzi z albumu rodzinnego pani Sprot, z domu Tokarz, której cała rodzina od pokoleń mieszka na Rozbarku. Opowiedziała nam o losach swoich przodków ze zdjęcia. Dzięki niej w muzeum

można oglądać piękną futrzaną czapkę rozbarską - tchórzówkę, która należała do jej dziadka. W tej to właśnie czapce Jan Tokarz jest na kilku fotografiach.

Rozbark to Pana kolejna wielka pasja. Poświęcił mu Pan wiele uwagi, m.in. w publikacji „Nasz Śląsk”. Co łączy Pana z tym miejscem?

Na Rozbarku mieszkam od 70 lat. Pokochałem to miejsce i tych ludzi. Urodziłem się w 1941 r. w Grudziądzu. Tam ledwo przeżyłem wojnę. Na szczęście wujek z Chorzowa zabrał nas na Śląsk. Dzisiaj mieszkam w bloku, tuż obok cechowni kopalni Rozbark, w której przepracowałem 10 lat. Zajmowałem się maszynami górniczymi. Jak ktoś chciał,

by mu naprawić maszynę lub znaleźć inną, to przychodził do mnie. Przez 50 lat należałem do klubu płetwonurków przy kopalni. Mamy tu nawet w muzeum stary strój płetwonurka i inny ekwipunek ‒ dzisiaj wywołują zdziwienie i uśmiech. W dzieciństwie było nas w domu pięcioro. Moja mama była aniołem, w czasie wojny wiele przeszła. Pieniędzy nigdy nie mieliśmy, ale zostaliśmy nauczeni szacunku do chleba, pracy. Chodziłem do szkoły na ulicy Matejki, a po szkole na najlepsze ciasteczka z makiem do cukierni, która była w kamienicy Spyry na rogu Witczaka. Do dzisiaj mam do niej sentyment. Rozbark był miejscem, gdzie miasto stykało się ze wsią. Za podwórkami kamienic ciągnęły się pola uprawne.

Ważnym miejscem w życiu tej dzielnicy jest kościół św. Jacka. Dzięki pomysłowi święcenia pokarmów w strojach rozbarskich tradycja noszenia strojów ludowych nie zanika. Jak to się zaczęło?

Poszedłem na uroczystą mszę na stulecie ukończenia budowy kościoła, a tam okazało się, że tylko kilka kobiet i mężczyzn ubrało stroje. To było smutne. „Tak mało tu Ślązaków?” ‒ pomyślałem. Mój bratanek Adam na to: „To ja przyprowadzę 70 osób w strojach na wielkanocne święcenie pokarmów”. Byli to jego koledzy wraz z rodzinami z zespołu Pieśni i Tańca „Silezjanie” działającego przy Uniwersytecie Ekonomicznym w Katowicach. A ja dodałem: „To ja przyprowadzę od siebie

20-30 osób”. Przyszło nas wtedy do kościoła łącznie ponad sto trzydzieści osób. I tak prawie dziesięć lat już święcimy. Najwięcej przyszło nas ponad 200 osób. Ubierają się całe rodziny, od najmłodszych dzieci. Zainspirowali się też inni, w Orzechu, Nakle, Radzionkowie i Dąbrówce.

Pracownicy muzeum też oprowadzają zwiedzających w rozbarskich strojach. Pan ma na sobie ciemnogranatową zdobioną marynarkę, pod szyją kolorową chustę, a na głowie filcowy kapelusz. Jakie elementy według Pana wyróżniają strój rozbarski?

Właściwie to mam na sobie zdobioną kamzelę, pod szyją jedbowkę, którą robiono z jedwabiu, a na głowie ‒ kanię. A tam może Pani zobaczyć egzemplarz stroju z 1895 roku, na którym zachowało się 35 knefli złotego koloru. To jest rzadkość. Jeśli się Pani im przyjrzy, zobaczy, że na każdym jest inny motyw z pracy rolnika: orka, siew, młócka, żniwa. Przekazał go na moje ręce pan Marek Szołtysik, który otrzymał go od Henryka Siersieckiego z Szopienic. Jego dziadek – Jakub Siersiecki całą wojnę ukrywał ten strój w materacu ze słomy. Niemcy uważali go za strój polski i zakazali w nim chodzić. Trochę inaczej było ze strojem kobiecym. One mają wiele odmian. Dziewczyny nosiły wionek z mirty z charakterystycznymi klapami ze złożonych w harmonijkę wstążek przy uszach, panny nosiły ozdobny wieniec z korali i kwiatów – galandę, a mężatki chustkę purpurkę albo budę, czyli czepiec. Na Rozbarku kobiety nosiły prawdziwe korale. To była jedna z najbogatszych wsi. Wstęgi i zapaski były robione z jedwabnych materiałów, często zdobiły je róże. Sama tylko zapaska mogła kiedyś kosztować tyle co krowa. Mam wiele pięknych chust i innych eksponatów, które nawiązują do tradycji rozbarskiej. Wśród nich paciorki różańca św. Jacka, które w istocie są skamieniałościami wypłukiwanymi przez rozbarskie źródełko do XIX w. Są i szałamaje, tak już rzadkie, na których grała jedyna w Polsce orkiestra przy kopalni Rozbark. Mieszkanie rozbarskie, takie muzeum, w którym mogliby się spotykać ludzie, to moje niespełnione marzenie: żeby znalazła się grupa osób, która będzie się chciała tym zająć z potrzeby serca, żeby chcieli tam przyjść, usiąść, porozmawiać przy cieście, jedna babcia, dwóch młodych, zrobić urodziny albo spotkanie po latach. Chciałbym tę pasję komuś zaszczepić.

Każdy, kto był kiedyś w tym muzeum i miał przyjemność być przez Pana oprowadzonym, wie, że to Pan zwykle zadaje pytania, a nawet zagadki. To chyba nie jedyna zasada tradycyjnego zwiedzania, którą Pan łamie?

To jest właśnie bardzo ważne, żeby nie mówić, co to jest, tylko pytać: „Co to jest?”. I każdy zaczyna się przyglądać eksponatom i zastanawiać, do czego mogą służyć, nie przechodzi obok zbiorów obojętnie. Kiedy się okazuje, że jeden bochenek chleba drożał z dnia na dzień o kilkadziesiąt miliardów, albo że ta dziwna stara maszyna, to nie odkurzacz, a suszarka do włosów, to ludziom otwierają się oczy. My musimy następne pokolenie nauczyć oglądać. Chciałem, żeby to muzeum było żywe. Tu można wszystkiego dotykać, przymierzać ubrania, robić zdjęcia. Kto inny puści muzykę z woskowego wałka z fonografu Edisona? Gdzie można sobie upiec własną plecionkę i spróbować własnego wypieku? Dzieci słuchają z uwagą. Nauczyciele, którzy tu przyjeżdżają ze swoimi klasami, mówią: to nie są nasze dzieci. A jak przyjeżdżają emeryci, to ten czyści okulary, tamtemu z oka kapnie. Staram się nawet nie patrzeć, bo jestem już stary i boję się, że się rozpłaczę razem z nimi. Bo to jest opowieść o ich czasach. Wybierając się na wycieczkę, warto pamiętać o matce czy ojcu. Jedna wycieczka, a tematów na cały dzień. „A widziałeś to? A widziałeś tamto?” A u nas jest naprawdę ładnie.

This article is from: