20 minute read

Aneta Gieroń rozmawia z Krystyną Lenkowską, anglistką i poetką

Next Article
Poznaj Region

Poznaj Region

... z Krystyną l enkowską, anglistką, poetką, tłumaczką, autorką książki poetyckiej pt. Balkon

Krystyna Lenkowska

Poetka, anglistka, tłumaczka literatury anglosaskiej, wydała 14 tomów poezji (12 w Polsce, jeden na Ukrainie i jeden we Francji) oraz przekłady poezji Emily Dickinson w zbiorze pt. Jest pewien ukos światła. Jej wiersze opublikowano w Polsce i kilkunastu innych krajach świata w tłumaczeniach na angielski, ukraiński, albański, chiński, hiszpański. Nagrodzona w Sarajewie (Seeking a Poem 2012), wAlbanii (Ditet e Naimit 2013), Indiach (The World Congress of Poets 2019). Jej wiersz został włączony do jednej z najbardziej reprezentatywnych antologii polskiej poezji współczesnej Scattering the Dark. An anthology of Polish Women Poets (White Pine Press 2016). Jest członkiem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich (SPP), Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury (STL) oraz ZAiKS. Reprezentowała Polskę na wielu festiwalach, kongresach, rezydencjach literackich, m. in. w Albanii, Bośni, Chinach, Indiach, Hiszpanii, Izraelu, Kanadzie, na Litwie, w Macedonii, Meksyku, Słowacji, Szwajcarii, Ukrainie, USA, we Włoszech. Autorka piosenek, blogerka portalu BIZNESiSTYL.pl. W Rzeszowie identyfikowana ze Szkołą Językową YES, którą współtworzyła z mężem prawie 20 lat, oraz akcjami non-profit w ramach Pretekstów Literackich i Kulturalnej Piwnicy. W 2016 roku wydała swoją pierwszą powieść Babeliada, o której Bogdan Loebl, znakomity polski poeta, prozaik i publicysta, napisał: „W tej prozie jest wszystko, czego w prozie szukam: wyczucie rytmu i muzyka. Zatem wyrosło Lenkowskiej drugie skrzydło: proza”. W 2021 roku ukazał się jej zbiór wierszy Balkon.

Aneta Gieroń: Matka. Słyszysz to słowo i o czym myślisz?

Krystyna Lenkowska: Od kiedy ponad 41 lat temu sama zostałam mamą, matka to przede wszystkim ja. Kolejna konotacja – córka, w skojarzeniu moich relacji z mamą.

I jaki obraz mamy się wyłania?

Związany z dzieciństwem. Widzę siebie wołającą: Mamooo! Pamiętam, jak często tęskniłam za nią, zabieganą i zapracowaną. Moja mama, Stefania Zawora, była lekarzem - pediatrą reumatologiem. Wiele czasu poświęcała swoim pacjentom. Latem rodzice wysyłali mnie do dziadków Zaworów w Wysokiej Łańcuckiej, skąd pochodził mój tata. Dziadkowie to ważna część mojego dzieciństwa. Wychowali mnie babcia i dziadek Kozakowie, rodzice mojej mamy, którzy z Kresów przybyli do Orłów k/ Przemyśla. Mieszkali potem z nami w Rzeszowie i opiekowali się mną i moim młodszym bratem, Tomkiem. W tamtym czasie mój tata kończył studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, a mama bardzo dużo czasu spędzała w szpitalu. Wyjazdy na wieś miały być atrakcją dla miejskiej dziewczynki. Z dzisiejszej perspektywy wiem jak niezwykłe, a nawet niebezpieczne, były to doświadczenia. Miałam tam totalną swobodę i nikogo nie dziwiło, że 5, 6, 7-letnia dziewczynka całymi dniami biega po łąkach bez opieki, czy jeździ drabiniastym wozem, wysoko na furze snopów zboża lub siana, bez asekuracji. Nikt się nie przejmował, czy mam nakrycie głowy w upale i wodę do picia, kiedy cały dzień towarzyszyłam dziadkowi w koszeniu zboża z dala od domu. W czasie żniw, gdy młocka trwała do rana, ja też nie spałam. Nikogo nie obchodziło, gdzie łażę. Wtedy nauczyłam się samotności.

Z tęsknoty?

Też. Pamiętam, jak wychodziłam na przystanek autobusowy, w nadziei, że z autobusu przyjeżdżającego z Rzeszowa wysiądzie mama. Wędrowałam tak kilka kilometrów w jedną stronę i jeśli nie przyjeżdżała, wracałam z powrotem do domu dziadków. Gdy w końcu któregoś dnia przyjechała, byłam w euforii. Nie jestem tylko pewna, czy mama, zaaferowana innymi sprawami, była w stanie to dostrzec. Pamiętam, jak długo użalała się nad pozostawionym w autobusie paskiem od sukienki, nie zwracając uwagi na moją obecność.

Gdy sama zostałaś matką, dla Ciebie i mamy otworzył się nowy rozdział?

Pierwsze trzy miesiące po urodzeniu syna Szymona spędziłam u rodziców i na pewno były to nowe relacje matka-córka. Bardzo brakowało mi jednak własnego domu, najmniejszej, ale własnej przestrzeni i pamiętam, że „wypłakałam” mieszkanie służbowe na Politechnice Rzeszowskiej, gdzie byłam zatrudniona w charakterze lektora języka angielskiego. Zamieszkałam w Domu Asystenta sama z niemowlakiem, bo mój mąż wyjechał wtedy do Niemiec „na saksy”. Na drugim piętrze bez windy, bez lodówki, pralki, bez radia i telewizora. Dziś brzmi to nieprawdopodobnie, ale przed laty tak wyglądało życie wielu młodych małżeństw w Polsce.

Mimo to uważałaś, że samodzielność daje Ci szczęście?

Tak. Wolność i nieskrępowanie są nie do przecenienia. W rodzinnym domu mama musiała oddać mi pokój, w którym przyjmowała pacjentów; trudno jej było z tego zrezygnować. I nie chodzi tutaj tylko o możliwość zarobienia pieniędzy z prywatnych wizyt; ona lubiła być lekarzem na okrągły zegar. Ograniczona przestrzeń stwarzała niekomfortową sytuację dla wszystkich. Wiedziałam, że na dłuższą metę to unieszczęśliwi nas obie.

Gdy myślisz o mamie, na pierwszy plan wysuwa się jej praca lekarza?

Tak. Była bardzo dobrą lekarką, oddaną pacjentom i zaangażowaną w to, co robi. Wiem, jak wielu osobom pomogła i jak było to dla niej ważne. Uwielbiała lekarskie środowisko i medyczne tematy; w tym czuła się najlepiej i to wydawało się być treścią jej życia.

Mamy kojarzą się zazwyczaj z przytulaniem, łakociami i szalikiem zrobionym na drutach.

Taką mamę też pamiętam, robiącą na drutach i szyjącą na maszynie; była w tym świetna. Nie był to zbyt częsty obrazek, bo była zapracowana. Nie miała jednak wystarczająco dużo cierpliwości, by nauczyć tych sztuk także mnie. W końcu sama nauczyłam się robić na drutach. Doszłam nawet do skomplikowanych wzorów swetrów i czapek oraz do rękawiczek na pięć palców.

To była też mama doradzająca?

Nie do końca i wynikało to również z mojej postawy. Jako młoda żona i matka chciałam być samodzielna i niezależna w swoich decyzjach. Rodzice starali się to uszanować, ale… dochodzili do tego stopniowo i po grudach. (śmiech)

Byli kochający i wymagający.

W dzieciństwie byłam roztrzepana i niefrasobliwa. Poszłam do szkoły w wieku 6 lat i wciąż chciałam się bawić. Przez kilka lat sprawiałam kłopoty w szkole, miałam wiele uwag w dzienniczku, a to mamę denerwowało. Wręcz zawstydzało. To pewnie nie była jej wina - była przedwojennym pokoleniem wychowanym inaczej; tolerancję i pochwały wobec dziecka uważała za zbytek. Jednocześnie wiem, że wielokrotnie była dumna ze mnie i brata, choć nie zawsze potrafiła to okazać. Z wiekiem (może?) nabierała refleksji, że świat relacji rodzic-dziecko zmienił się nieodwracalnie i dziecko ma swoje prawa - wymaga cierpliwości, szacunku. I tylko w ten sposób nauczy się wzajemności.

Starość rodziców zmienia nasze relacje matka-córka?

Tak i nie. Nie są to łatwe doświadczenia. Kiedy wróciłam po studiach do Rzeszowa, starałam się być przykładną córką. Mieliśmy z rodzicami bardzo częste kontakty. Niedzielne obiady, wspólne święta, inne uroczystości rodzinne. Po śmierci taty jeszcze częściej zabierałam mamę na wycieczki, do teatru, na spotkania autorskie, wernisaże. Kiedy skończyła 80 lat, organizowaliśmy jej uroczyste okazje. Skromna na co dzień, od święta lubiła blichtr. Pamiętam, jak ucieszyły ją 85. urodziny w eleganckiej restauracji w gronie rodziny i przyjaciół, bukiety kwiatów, życzenia, klasyczne auto, którym została przywieziona. Była zachwycona obecnością i grą na banjo zaprzyjaźnionego z nami świetnego muzyka jazzowego, Vitolda Reka (Witolda Szczurka). Chóralnym śpiewom nie było końca. Niestety, z wiekiem coraz bardziej frustrowało ją starzenie się i zapadanie na kolejne schorzenia. Ciężkim doświadczeniem była codzienność w pogłębiającej się chorobie. Miłość matka-córka bywa też bolesna. Bywa, że bezwiednie, ale się ranimy. W takich okolicznościach właśnie powstał Balkon – tom (de)liryczny ułożony fabularnie, napisany z punktu widzenia matki, która toczy agonalne boje ze swoją pamięcią, z sobą, córkami, współmieszkańcami mitycznego Geras, a przede wszystkim ze starością, z chorobami i odchodzeniem.

Odważne, zabawne, ale nade wszystko przejmujące. Pisanie o tym było dla Ciebie ważne, terapeutyczne?

Pisanie zawsze było dla mnie ważne. Nie wiem, czy jest terapią, ukojeniem, czy organicznym wypełnianiem egzystencji. Każdy rodzi się z jakimś wyrazistym zewem. Zew słowa jest, widocznie, moim. Odchodzenie mamy było dla mnie jeszcze bardziej dojmującym przeżyciem niż tęsknota za matką, jaką zapamiętałam z dzieciństwa. Dzieci mają w sobie moc zapominania złych rzeczy. Radośnie pędzą do przodu. Młodość ma w sobie wiarę w sens i moc. Starość jest dużo bardziej skomplikowana. I nie miejmy złudzeń – nie ma pięknego umierania. Strata jest nie tylko bólem, to proces, w którym doświadczamy złości, bezradności, paraliżującego strachu, ale też zniecierpliwienia, czy nie dającej się wytłumaczyć inercji. Balkon prawie w całości powstał w czasie, gdy mama jeszcze żyła, ale już coraz bardziej była pogrążona we własnym świecie i niekoniecznie w chrześcijańskiej cnocie dobrotliwej staruszki. 

W naszym społeczeństwie, gdzie o śmierci i umieraniu mówi się zazwyczaj w kontekście heroizmu, albo nie mówi się wcale, Balkon ma moc uzdrawiającą i oczyszczającą. „Umieranie jest «do dupy». Śmierć jest wybawieniem” – nie boisz się stwierdzić!

Chyba zawsze byłam bezpośrednia w wyrażaniu uczuć. Pewnie dlatego nie mam problemu z mówieniem o tym, co dla innych może być niewygodną prawdą. W przypadku tej książki szczególnie liczyłam się z ewentualną dezaprobatą i krytyką. Moi rodzice byli bezpośredni w przekazie informacji. Czasami zbyt bezpośredni, przynajmniej w domu. (śmiech) Może dlatego mam wyostrzoną pamięć i czujność. Nie miałam więc problemu z mówieniem głośno o swoich doświadczeniach w odchodzeniu najbliższych, połączonym z chorobami trwającymi miesiące i lata. Ktoś, kto tego nie doświadczył z bliska, nie ma pojęcia, jak bardzo w tym procesie jesteśmy osamotnieni i jak wielkiej poddawani presji. Szlachetni i ofiarni – tacy chcemy być, ale niekoniecznie tacy jesteśmy, gdy pojawiają się zniecierpliwienie, złość, a syndrom opiekuna, tak oczekiwany w społecznym odbiorze, staje się przekleństwem.

Jak długo powstawał Balkon?

Najpierw powstało opowiadanie, które czytałam znajomym, ale pewnego dnia poczułam, że wiersze lepiej oddadzą tę napierającą gęstość uczuć. Dość szybko opowieść o odchodzeniu i złożoności tej sytuacji ułożyła mi się w całość.

I ta niezwykła, dojmująca szczerość, połączona z sarkazmem oraz humorem są największą siłą tomu Balkon, który wzrusza tak bardzo… Jak się pisze o mamie?

Zupełnie inaczej niż o tacie. Po śmierci ojca powstał zbiór wierszy Tato i inne miejsca. Odchodzenie ojca, a chorował na Alzheimera, było ekstremalnie trudnym doświadczeniem przede wszystkim dla mojej mamy, która była z nim na co dzień. Choć w chorobie ojciec był spokojny, przyjazny i pokorny. Natomiast mama, zarówno w jego jak i później w swojej chorobie, do końca życia pozostała niepogodzona. I wydaje mi się, że niepogodzenie najlepiej definiuje jej osobę.

Paradoksalnie, rozmowy o śmierci i chorobach w Twoim domu rodzinnym były zawsze.

Tak, ale nigdy nie były to nasze choroby, ani tym bardziej śmierć najbliższych. W przypadku historii jej pacjentów takie opowieści, z detalami medycznymi (śmiech), wydawały się (dla mojej mamy) absolutnie naturalne. Ona jakby nie przyjmowała do wiadomości naszych chorób; także własnych słabości. To był raczej dystans, nie brak empatii, broń Boże, wypracowana technika zaklinania rzeczywistości. Moja mama wydawała mi się silną kobietą, zdystansowanym lekarzem, dopóki jej samej nie osaczyły choroby, co zdarzyło się już po jej 80. urodzinach. Zmarła mając 89 lat.

Do później starości zachowała sprawność i jasność umysłu?

Prawie do końca. Duży kryzys zaczął się kilka lat przed śmiercią, gdy nie chciała poddać się operacji biodra. Jako lekarz doskonale wiedziała, że to niezbędne, ale traktowała jak wstydliwą słabość. Może brała sprawę na przeczekanie. Może liczyła na cud? (śmiech) Jednak gdy ból był już nie do zniesienia, zgodziła się na operację i mimo zaawansowanego wieku, udało się jej wrócić do dobrej sprawności. Bardzo w tym pomogła rehabilitacja, najpierw w szpitalu, a potem w domu seniorów, który w tomie Balkon nazywam Geras. Jednak mama nigdy nie zaakceptowała swojej starości i fizycznej niedyspozycyjności.

Może to przywilej, że w pewnym wieku nie przyjmujemy tego do wiadomości.

Bardzo możliwe. Możliwe też, że to starcze szaleństwo, co ma odmiany zabawne dla otoczenia, ale też przeklęte w swojej manipulacyjności.

Pisanie o mamie coś w Tobie zmieniło?

Zrozumiałam, że mam prawo mieć własne zdanie, nawet jeśli to nie zadowala moich bliskich, co nie znaczy, że nauczyłam się z tym żyć. To przekonanie przyszło zbyt późno. Wczasie choroby mamy tak bardzo chciałam pomóc, coś zrobić, sprawić, by poczuła się lepiej, że nie potrafiłam skupić się na niczym innym. Jej zły humor, gorszy dzień były dla mnie takim nieszczęściem, że nie potrafiłam normalnie funkcjonować. Traktowałam ją zbyt serio, nieadekwatnie do jej percepcji, zachwianej starością i chorobami. Jednocześnie, gdy zawoziłam ją na imprezy do Okręgowej Izby Lekarskiej, na imieniny do koleżanek, czy inne spotkania towarzyskie, których wyczekiwała, wydawała się radosna. Człowiek bez względu na wiek, na co dzień potrzebuje poczucia przynależności do wybranych suwerennie grup społecznych, w których jest akceptowany, być „pogłaskany po głowie”, komplementowany. Mama bardzo często dostawała od nas prezenty i kwiaty; również bez żadnych okazji.

Zapytana o kolory, powiedziałaś na spotkaniu w Teatrze Przedmieście, że śmierć jest przezroczysta, ale już umieranie ma kolor szary lub buraczkowy (jak swetry mieszkańców Geras, według Balkonu).

Moja mama do późnej starości dbała o swój wygląd, a nawet wizerunek; o to, jak widzą ją inni. Zwracała uwagę na modę, elegancję i lubiła kolory. Pod koniec życia jednak nie była w stanie ubrać niczego kolorowego. Z nieprawdopodobną złością zareagowała na ciemnoróżowe klapki typu crocsy, które jej kupiłam. Nie wykazywała też entuzjazmu wobec kolorowych i atrakcyjnych ubrań innych osób. Tak jakby chciała, aby świat umierał razem z nią.

Śmierć bliskich, umieranie – ciągle nie chcemy i nie potrafimy o tym rozmawiać?

Wydaje mi się, że większość z nas ma z tym problem. Balkon może być inspiracją do takich rozmów. Mówię już

o tym z innego niż autorskie punktu widzenia, bo po wydaniu każda książka należy do czytelnika. Staje się obcym bytem dla autora.

Poezja, która u jednych wywoła śmiertelną powagę, u innych śmiech dający ukojenie – chociażby dlatego warto o śmierci i umieraniu mówić i pisać. Jak na prowincjonalny Rzeszów, oryginalny dom.

Tom miał już swoją promocję w Warszawie i w Krakowie. W stolicy, wśród gości było wielu poetów, pisarzy, krytyków literatury i tam był „śmiech przez łzy”, bo umieranie nie polega tylko na łzach. Smutne, a nawet tragiczne sytuacje mogą wywołać sarkazm. To nasza obrona przed popadaniem w rozpacz, wręcz przed rozpadem psychicznym. W Krakowie reakcje były zupełnie inne. W spotkaniu na Na bal żywo i online dominowała nostalgia, smutek i powaga. Sukienko biała kozaczki czarne Poczucie humoru w Twojej rodzinie było ważne? torebko stara biodro nowe naszyjniku bransoletko Mój ojciec miał szczególne poczucie humoru, surrealne, purnonsensowe. Bardzo lubił przekuwać balon sytui duży pierścieniu wyjeżdżamy adieu acyjnej powagi. Mama nie podejmowała z nim tej zabawy, była dużo bardziej serio. Po części to rozumiem, zależało jej na utrzymaniu niekontrowersyjnego wizerunku. Taka forma nie dla nas ta szarża w Geras pożal się Boże abstrakcji w kontaktach społecznych mogła być potraktowana jak dziwactwo, a to nie wzbudzało zaufania, według niej. Mnie ta nieoczywistość kraciaste szlafroki buraczkowe swetry kulfoniaste dresy. w odbiorze społecznym zawsze była bliska, najpierw intuicyjnie, a z czaKrystyna lenkowska, Balkon, Fundacja Słowo i Obraz, sem coraz bardziej świadomie. Augustów 2021

Twoi rodzice to było pierwsze pokolenie powojennych inteligentów w Rzeszowie, którzy w latach 50. XX wieku budowali zręby inteligencji w niewielkim, prowincjonalnym mieście.

Tak, ale ja byłam i jestem dumna z rodziców, z ich ogromnego zaangażowania w pracę. Z perspektywy czasu widzę, że poświęcili się swoim zawodom z oddaniem i pasją. Dla obojga praca był sensem ich życia.

Jednocześnie wrośli w ten Rzeszów bez reszty?

Nie do końca, to ja jestem bardziej wrośnięta w Rzeszów. Głównie kulturalnie – formalnie i nieformalnie. Tata był ekscentrycznym społecznikiem, ale nie należącym do żadnych struktur, mama zaś udzielała się społecznie tylko w kręgach medycznych.

Skąd w Tobie ta miłość do Rzeszowa, którą zaraziłaś także mamę, która już na emeryturze stała się aktywną uczestniczką wielu wydarzeń?

Myślę, że zew aktywności społecznej oraz pasja do zaangażowania w jakąś dziedzinę życia to gen. W moim przypadku tą dziedziną jest kultura, wręcz pociąg do kultury wysokiej. Moja mama uczestniczyła w tym biernie. Traktowała to jako formę spędzania wolnego czasu, głównie na emeryturze. A ja, umożliwiając jej bywanie w przybytkach kultury rzeszowskiej, spełniałam swoją powinność córki wobec rodzica. Cieszyło mnie, kiedy wracała zadowolona i dowartościowana.

Jak wiele dla Ciebie znaczą zbiory wierszy Tato i inne miejsca oraz Balkon będące pożegnaniem, najpierw z ojcem, a po 13 latach z mamą?

Mój ojciec, Jan Zawora, romanista, wieloletni dziekan i prodziekan w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Rzeszowie, nigdy nie dał się wcisnąć w „drobnomieszczański garnitur”. Wychował się w chłopskiej rodzinie i do końca życia miał ogromny szacunek dla prostego człowieka; na uczelni codziennie witał się z portierem przez podanie ręki. Nigdy nie wstydził się swojej wiejskości. Dla niego dobra materialne nie miały wielkiego znaczenia. W latach 70. na samochód zarobił za granicą głównie dlatego, że chciał spełnić marzenie swojej żony. To mama starała się sprostać mieszczańskim kryteriom. Nie kryła swojego rozczarowania, kiedy ani ja, ani mój brat nie wybraliśmy studiów medycznych, choć w przypadku brata była bardziej wyrozumiała, gdyż jest absolwentem politechniki. W jej postrzeganiu świata humaniści nie kwalifikowali się do kategorii wybitności. Gdyby mąż był lekarzem, byłby w jej oczach kimś znacznie bardziej wartościowym.

Jak w przypadku każdej kolejnej książki, najważniejsze są dla mnie reakcje czytelników. Niektórzy piszą do mnie, że pamiętają tatę, że wzruszają się lekturą. Inni dziękują, bo pomogła im przetrwać chorobę i śmierć najbliższych. Wiersze o tacie zostały przetłumaczone na język hebrajski przesz Brahę Rosenfeld. I na jednym z izraelskich oddziałów szpitalnych, gdzie leczone są osoby z Alzheimerem, te wiersze wykorzystywane są do terapii rodzinnej. Krystyna Rodowska, świetna poetka i tłumaczka, powiedziała na promocji, że według niej Balkon jest dowodem miłości do matki. Najcenniejsza dla autora jest wybitna uważność czytelnika. 

Rodzinna firma rusza za granicę

– zastrzeżenie nazwy okazało się konieczne

Zaczęło się od receptur tworzonych na własne potrzeby – dr inż. Justyna Sekuła, chemiczka, potrzebowała środków czystości opartych na naturalnych składnikach, których mogłaby bezpiecznie używać, więc sama je wymyśliła. Szybko zapragnęli ich także znajomi, a krąg chętnych na produkty stale rósł. Tak powstała firma LAVECO. Rodzinna, bo logistyką zajmuje się mąż Justyny, Tomasz Sekuła. Właśnie przymierzają się do wkroczenia na zagraniczne rynki i z pomocą rzecznika patentowego współpracującego z Ośrodkiem Enterprise Europe Network przy Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie zastrzegli znak towarowy LAVECO w 27 krajach Unii Europejskiej. – Tego domagali się nasi zagraniczni partnerzy – mówią.

Justyna i Tomasz Sekuła.

- Wiedziałam, czego brakuje w sklepach – stwierdza drinż. Justyna Sekuła. - Czytając składy chemiczne na etykietach powszechnie stosowanych płynów czy proszków czyszczących, zrozumiałam, jak bardzo zatruwamy swój organizm, wiele z nich stosując na co dzień. Mając tę świadomość iwiedzę, co zrobić, aby było bezpieczniej dla zdrowia, postanowiłam stworzyć własne produkty do sprzątania w kuchni i łazience - oparte na naturalnych składnikach, a jednocześnie skuteczne. To z powodu małej skuteczności nie satysfakcjonowały mnie dostępne w sklepach środki oparte na sodzie i kwasku cytrynowym. Nie radziły one sobie z trwalszym osadem. Dodatkową motywacją był fakt, że po pracy w laboratorium chemicznym sama nabawiłam się atopowego zapalenia skóry – musiałam wymyśleć coś naprawdę delikatnego, co nie będzie jej podrażniać.

Na rynku można było znaleźć kilka zagranicznych propozycji, ale bardzo drogich. Postanowiła więc stworzyć coś w korzystniejszej cenie, za to z bardzo dobrym, skoncentrowanym składem. Tak powstał pierwszy produkt - płyn do mycia łazienki - i marka LAVECO. Dr Justyna wniosła swoją wiedzę, stając się jednoosobowym działem badawczo-rozwojowym, a organizacją firmy zajął się jej mąż Tomasz. - Jesteśmy firmą produkcyjną, czyli tworzymy własne produkty. Żona tworzy receptury, dobiera dostawców, składniki, testuje i bada produkty oraz rejestruje je na rynku polskim i europejskim. Ja zajmuję się organizacją produkcji, dbam o maszyny, sprzęt, na mnie spoczywa kwestia opakowań, prowadzenie sklepu internetowego, realizacja zamówień i marketing – wylicza Tomasz Sekuła. – I tak od pięciu lat, bo firma powstała w 2017 roku, a pierwszą halą produkcyjną było pomieszczenie wynajęte w Preinkubatorze Akademickim Podkarpackiego Parku Naukowo-Technologicznego na terenie miasteczka Politechniki Rzeszowskiej. Z tą uczelnią dr inż. Sekuła jest również związana naukowo. Współpracuje także z innymi ośrodkami naukowymi.

Właściciele rozwijają firmę organicznie – nie korzystali z kredytu, dofinansowań, angażując wyłącznie własną wiedzę, pracę i kapitał. Po czterech latach wynajęli w Rzeszowie już większą halę, co znacznie poszerzyło ich możliwości. – Ale też i sprzedaż bardzo szybko, z miesiąca na miesiąc, rośnie. Naszym wyróżnikiem jest jakość produktów, a siłą wiedza żony, która jest w stanie bardzo szybko dokonywać modyfikacji receptury, kiedy klient poprosi np. o jakiś inny zapach – przyznaje Tomasz Sekuła.

Koncentrują się na budowaniu marki i chwalą się klientami, którzy są im wierni już od pięciu lat. Bestsellerem pozostaje płyn do mycia łazienki. – Pogromca kamienia. To pierwszy produkt, jaki polecamy nowym klientom – uśmiecha się dr Sekuła, która opracowała również receptury dla 18 innych produktów. Nowość to neutralizator zapachu – produkt, jakiego na rynku do tej pory nie było, który rozwiązuje problemy z nieprzyjemną wonią np. w mopach myjących.

LAVECO jako niewielka firma, która chce się rozwijać, ma potrzebę inwestowania niemal w każdy obszar swojego funkcjonowania. – Myśląc o sprzedaży na rynki zagraniczne, postanowiliśmy skorzystać z pomocy Ośrodka Enterprise Europe Network przy Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie. Produkujemy już produkty dla innych marek. Do Francji, Niemiec, Wielkiej Brytanii. Wiemy, że dobrze się sprzedają, ale chcielibyśmy tam zaistnieć pod własną marką – mówi Tomasz Sekuła. – Jednym z problemów przy wejściu na rynek francuski okazał się fakt, że jest tam już zarejestrowana firma o takiej samej nazwie. Chociaż działa w innej branży, mogło to okazać się problematyczne, a nasze nakłady i wysiłki włożone w budowanie marki we Francji zmarnowane, zwłaszcza gdyby owa firma francuska wysunęła wobec nas jakieś roszczenia. Dlatego zdecydowaliśmy się na rejestrację naszego znaku towarowego w Unii Europejskiej, w sektorze naturalnych detergentów, naturalnych środków piorących.

Ośrodek Enterprise Europe Network przy Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, który pomaga firmom rozwijać działalność zagraniczną i współpracuje z różnymi doradcami, skontaktował przedsiębiorców z rzecznikiem patentowym Katarzyną Sas. Od 10 lat prowadzi ona kancelarię patentową i zajmuje się ochroną praw własności przemysłowej oraz intelektualnej na rzecz twórców, w tym przedsiębiorców. – Doradzamy, jak chronić wynalazki, wzory przemysłowe, znaki towarowe. Reprezentujemy klientów w postępowaniach przed urzędami w Polsce i różnych krajach świata, przed Urzędem Unii Europejskiej ds. Własności Intelektualnej EUIPO w Alicante oraz poprzez Biuro Międzynarodowe WIPO z siedzibą w Szwajcarii – opisuje Katarzyna Sas. – Pomogliśmy również firmie Laveco. Do tej pory funkcjonowała ona głównie na rynku polskim i jej nazwa była tu objęta ochroną patentową od 2018 roku. Naszym zadaniem było rozszerzenie ochrony tego znaku towarowego w innych krajach Unii Europejskiej. Zgłoszenie znaku na terenie UE daje firmie wyłączność na posługiwanie się nim w 27 krajach Wspólnoty. Ochrona znaku towarowego jest bardzo ważna z punktu widzenia rozwoju firmy, planów sprzedaży produktów na zagranicznych rynkach. W razie naruszenia prawa własności np. na Słowacji czy w Niemczech, posiadając certyfikat rejestracji znaku towarowego na terenie UE uprawnieni do tego znaku są w stanie zabezpieczyć swoją markę, zaczynając od wezwania naruszyciela do zaprzestania naruszeń.

Rejestracja znaku towarowego wpływa na renomę firmy. Jej widomym znakiem na produkcie jest towarzyszący nazwie marki na każdym opakowaniu niewielki symbol - litera R w kółeczku, po prawej stronie. – Rejestracja znaku, chociaż nie jest konieczna, by sprzedawać produkty za granicą, ułatwia podpisywanie międzynarodowych umów z firmami zainteresowanymi dystrybucją i wprowadzanie towarów na inne rynki. Pozwala także na udzielanie licencji innym firmom, a może to dotyczyć także firmy Laveco, która rozwija się w branży mającej przed sobą duże perspektywy, jak wszystko, co związane z ekologią, ochroną środowiska i bezpieczeństwem ludzkiego zdrowia – zauważa Katarzyna Sas i dodaje, że znak towarowy może być także majątkiem, który wniesiony aportem do innej spółki zwielokrotni jej wartość.

Często zdarza się, że przedsiębiorcy nie decydują się na rejestrację znaku towarowego na poziomie europejskim, robią to jedynie w Polsce, a po kilku latach okazuje się, że ich znak na terenie UE zastrzegł już ktoś inny. W przypadku firmy Laveco tak się na szczęście nie stało, ale podczas analizy rynku okazało się, że są już podobne nazwy dla towarów w innych kategoriach niż chemia gospodarcza. – Warto to brać pod uwagę w momencie rozpoczynania działalności gospodarczej – pomyśleć o zabezpieczeniu domeny internetowej, znaku towarowego na poziomie polskim i europejskim – podpowiada rzecznik patentowy.– Procedurę rozpoczyna badanie zdolności danej nazwy, znaku do przeprowadzenia procedury rejestrowej. Chodzi o to, by wykluczyć kolizję lub sprzeciw firm uprawnionych wcześniej do używania podobnych znaków. W przypadku Laveco takie badanie również przeprowadziliśmy. Po zgłoszeniu znaku towarowego do EUIPO i uiszczenia opłaty rejestracyjnej następuje badanie pod względem formalnym, po czym wnioskowany znak jest publikowany i inne podmioty mają trzy miesiące na wniesienie sprzeciwu. W przypadku Laveco okres ten kończy się w sierpniu. Jeśli nie wpłyną żadne sprzeciwy, to firma otrzyma certyfikat rejestracji znaku towarowego. Prawo jest ograniczone czasowo i terytorialnie. Znak będzie chroniony na terenie UE przez 10 lat od daty zgłoszenia, w tym przypadku od marca 2022 roku, z możliwością przedłużenia ochrony na kolejne 10-letnie okresy. - Zastrzeżenie marki na terenie UE było dla nas sporą inwestycją – 1000 euro kosztuje sama rejestracja, do tego dochodzi cena przygotowania wniosku, analizy rynku. Wsparcie Ośrodka Enterprise Europe Network przy Wyższej Szkole Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie pomogło nam w dokonaniu tego kroku. Ośrodek udostępnia nam również bazę potencjalnych kontrahentów za granicą. Nawiązanie z nimi współpracy będzie naszym kolejnym krokiem – podsumowują właściciele Laveco.

Enterprise Europe Network

Wyższa Szkoła Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie | ul. Sucharskiego 2; 35-225 Rzeszów

This article is from: