POWAŻNIEJ NIE P O T R A F I Ę... Sport jest niesamowitą dziedziną życia. Chyba tylko tutaj na raz, dzień po dniu, zdarza się tyle fantastycznych rzeczy. Niektórych nie ma jak potraktować na poważnie, inne tego wręcz wymagają. Dziś będzie o tym co mnie zirytowało... konaliśmy się jednak o tym, że to nie wartość zawodnika jest jego prawdziwą wartością. Maksimowicz, który strzelił gola na wagę awansu, kosztował Astanę bagatela 2 miliony euro. Jaki polski klub byłby dziś w stanie wyrzucić 10 milionów złotych na zakup zawodnika? Chyba nawet nie warto rozglądać się za takim.
Działa mi na nerwy... bezsensowna gra Tak, tak – bezsensowna. Wiem o czym piszę. Bezsensowna była cała faza grupowa Mistrzostw Afryki koszykarzy. Bo i na co komu grać 3 mecze tylko po to, aby... w rezultacie wszystkie drużyny awansowały dalej, do 1/8 finału? No tak, walczyli o rozstawienie, ale... nie mogli po prostu powalczyć o awans z grupy? No właśnie – 3 mecze grane o pietruszkę. 3 spotkania, które niektóre drużyny po prostu sobie odpuściły. Szczerze nie jestem w stanie zrozumieć logiki organizatorów. Podobny wyczyn organizatorów miał również miejsce na Mistrzostwach Azji siatkarzy. Tam jednak ta faza „o nic” była jeszcze bardziej bezsensowna. W niej spotkały się bowiem ekipy, które już wyszły z grupy, aby pomiędzy sobą rozstrzygnąć kto z kim zagra w ćwierćfinale. W rezultacie wyszło na to, że najlepiej postąpili Japończycy, którzy olali sobie te mecze i przegrali wszystkie z nich. Mimo najniższego rozstawienia, zachowali na tyle sił, aby w kolejnych meczach – już o awans – wygrać wszystko. W finale niespodziewanie pokonali zmęczonych Irańczyków i podnieśli w górę puchar Mi-
2
strzów Azji – i to na najbardziej niewygodnym możliwym terenie – w Teheranie.
Działa mi na nerwy... poczucie niższości Astana awansowała do Ligi Mistrzów. I mi osobiście bardzo się to podoba. Mistrzowie Kazachstanu całą swoją drogą kwalifikacyjną udowodnili, że w pełni zasługują na Champions League. Grali dobry, dojrzały futbol, eliminując kolejnych rywali. Po ich awansie zaczęła się jednak prawdziwa paranoja. Oczywiście nie brakuje kometarzy mówiących o tym, jacy to jesteśmy słabi. „Nawet biedny Kazachstan może awansować do LM, a my od 20 lat nie...” Tak, Kazachstan rzeczywiście jest biednym państwem. Tak biednym jak Chiny czy Rosja. No okej, może przesadziłem z porównaniem. Chodzi jednak o to, że 90% kraju żyje w biedzie, ale są ośrodki wręcz skrajnie bogate. W Kazachstanie skupiają się one wśród dwóch miast: Ałmatów i Astany. Faktem jest, że wartość rynkowa zawodników Astany – według transfermarkt. de – jest o niemal 6 milionów niższa niż Lecha Poznań. Nie jednokrotnie prze-
Nie ma co zazdrościć Kazachom. Nie ma co umniejszać własnej wartości. Awans Astany był tak samo prawdopodobny jak awans BATE, a być może Kazachom nawet nieco bardziej się należało. Fart w losowaniu? Może był, ale żeby grać w Champions League trzeba pokonywać rywali na różnym poziomie.Polskiej drużynie ta sztuka się nie udała. Po raz kolejny. I dwudziesty już rok spędzimy bez Ligi Mistrzów w naszym kraju. Ale... dla mnie wcale nie jest to przykre, że Kazachstan swoją drużynę ma, a my nie. To wcale nie oznacza, że Kazasi są lepsi od Polaków. To znaczy tylko tyle, że Astana na dzień dzisiejszy jest lepsza od Lecha i Legii. Ale nie ma się czego wstydzić – jest przecież również lepsza od APOELu, Mariboru, Celtiku czy Monaco.
Moja seria Zakończę dość brutalnie – powiem po prostu, że tyle musi Wam starczyć. Dodatkowo zostawię chamską reklamę własnych felietonów. Od teraz co niedzielę na naszej stronie internetowej (www.sportnews24.net) będę pisał tak właśnie, od siebie. Więc zapraszam Was bardzo serdecznie do czytania! Naprawdę... Poważniej nie potrafię...
REDAKTOR NACZELNY Dawid Brilowski
3
Jaki będzie futbol przyszłości? Piłka nożna jest dyscypliną sportu wciąż rozwijającą się. Nowe taktyki, nowa technologia wspomagająca sędziów czy trenerów, nowe piłki, korki. Nic dziwnego, że FIFA chce iść z „duchem rozwoju” i stara się dostosowywać przepisy do aktualnych czasów. W porównaniu do dziś, jak może wyglądać futbol za 10 lat? Patrząc 15 lat wstecz, można zauważyć faktyczną zmianę w przepisach gry w piłkę nożną. Jeszcze na początku XXI w. w dogrywce mieliśmy złotego gola, potem zastąpionego srebrnym golem. Teraz już musimy dograć całą dogrywkę do końca. Zmieniono też przepis ze spalonym, gdzie teraz mamy tzw. biernego spalonego nie odgwizdywanego przez sędziów. W ogóle sami sędziowie zostali wyposażeni „w nowinki” techniczne i komunikacja między nimi może odbywać się na odległość dzięki słuchawkom. Dodatkowo liniowy w chorągiewce ma małe „wspomaganie” pozwalające zwrócić uwagę sędziego głównego (po wciśnięciu przycisku na chorągiewce w opasce sędziego głównego włącza się wibracja). Pojawili się sędziowie bramkowi. A od ponad roku cieszymy się widokiem linii malowanej sprejem przez sędziego. W ostatnich latach mówi się sporo o propozycji nowych zmian w przepisach. W tym artykule skupię się na 10 zmianach w regulaminie, które w większym lub mniejszym stopniu są możliwe do wprowadzenia do aktualnych przepisów futbolu. Niektóre z nich sprawdziły się w innych dyscyplinach sportu, ale czy zadziałają też w piłce nożnej? Przekonamy się może w ciągu 10 lat. FIFA dość długo analizuje dane nowości zanim zdecyduje się na ich wprowadzenie. Może część z nich zobaczymy w ciągu 5 lat, inne mogą być wałkowane latami i może pojawią się za 20-30 sezonów lub nigdy.
4
1.
System
Goal
Line
Jest to system już obecny w przepisach. Ze względów na koszty nie jest on wszędzie wymagany. Polega on na wychwyceniu czy piłka przekroczyła linię bramkową za pomocą czujników umieszczonych w słupkach bramki. Debiut na dużą skalę system zanotował na Mundialu 2014 w Brazylii. Tak w zasadzie poza pierwszą kolejką grupową nie miał on większego zapotrzebowania. Został wprowadzony z myślą o spornych sytuacjach, gdzie sędziowie mogliby nie zauważyć przekroczenia linii bramkowej i nie uznać gola. Dużo przeciwników tego systemu podobnie jak w przypadku dwóch pierwszych przeze mnie omawianych nowinek sugeruje się zabiciem „ducha gry” czy też odejściem od tradycji. Uważam, że system Goal Line jest bardzo potrzebny futbolowi. Najlepszy przykład to tzw. gol, którego nie było. W meczu 1/2 Ligi Mistrzów pomiędzy Liverpoolem i Chelsea doszło do kontrowersyjnej sytuacji. Piłka uderzona przez Luisa Garcię była zawieszona na wysokości linii bramkowej. Do dzisiaj nikt nie jest w stanie powiedzieć czy tam gol był czy nie. Niestety żadna z kamer nie wychwyciła odpowiedniego ujęcia do prawidłowej oceny tej sytuacji. W tym momencie system Goal Line pomógłby bardzo, nie mówiąc o tym, że ta bramka dała awans do finału. Innymi przykładami z przeszłości są dwa mecze z udziałem Anglików. Pierwsze to spotkanie z 2010 roku w 1/8 Mistrzostw Świata w RPA, gdzie przy stanie 2:1 dla Niemców Frank Lampard strzela bramkę od poprzeczki, ale sędzia główny sugerując się linio-
wym gola nie uznaje. Przez ten błąd Anglikom nie udaje się wyrównać, co mogłoby zmienić całkowicie losy tego meczu, bo Niemcy „wykorzystali” błąd sędziego i sprawili lanie Anglii 4:1. Drugie spotkanie miało miejsce dwa lata później na EURO w Polsce i Ukrainie. Anglicy grający z Ukrainą wygrywali 1:0. Wtedy współgospodarze Mistrzostw przeprowadzili kontrę, po której zdobyli bramkę której nie widział... sędzia bramkowy. Co prawda Dević był na spalonym, ale jeśli liniowy tego nie zauważył, to powinien zasygnalizować bramkę. Mecz zakończył się wynikiem 1:0. W obu tych sytuacjach system Goal Line wpłynąłby na mecze, co mogłoby spowodować zupełnie inne końcowe rezultaty. Na „wynik” systemu Goal Line nie trzeba czekać długo, jest natychmiastowa sygnalizacja dla głównego arbitra i cieszę się z wprowadzenia tego systemu na stadiony. „Małe” błędy sędziów często wpływały na losy rywalizacji na boiskach, a ten system tylko pomoże w dążeniu do sprawiedliwych rezultatów.
2.
Analiza
wideo
Przepis pomagający w ocenie sytuacji sędziemu, który nie jest pewien, jaką ma podjąć decyzję. Istnieją jego dwie wersje. Pierwsza - sędzia główny zbiegałby w jakieś wyznaczone miejsce, gdzie mógłby zobaczyć powtórkę (jak w piłce ręcznej) i po obejrzeniu podjąć decyzję. Druga - sędzia główny prosi o sprawdzenie powtórki sędziego technicznego i czeka z werdyktem na jego ocenę sytuacji (jak w hokeju na lodzie). Dużo osób broni się przed tym przepisem mówiąc, że zabija on „ducha gry”. W piłkę nożną są wkalkulowane błędy i nowinki techniczne zabiją sport. Do końca się tu nie mogę z tym zgodzić. Było kilka przykładów z przeszłości, w których sędzia po jakimś błędzie „wyeliminował” daną drużynę z rozgrywek czy z walki o mistrzostwo. Tacy sędziowie byli mocno atakowani przez kibiców i media. W kilku przypadkach skończyło się to na podjęciu decyzji o końcu kariery takiego zastraszonego sędziego. Drugą kwestią do obrony tego przepisu jest to, że sędzia główny podejmie decyzję, czy chce sprawdzić daną sytuacji przez powtórkę. Czyli w zasadzie to nie będzie przerywanie gry w każdym meczu, a tylko być może raz na kilka spotkań będzie miała miejsce taka pomoc. Prawdopodobnie w początko-
wych latach po wprowadzeniu takiego systemu do przepisów nie będzie on egzekwowany w każdych możliwych rozgrywkach. Analiza wideo wymagałaby montowania dodatkowego sprzętu, także początkowo (i pewnie przez długi czas) ten przepis byłby tylko w wybranych rozgrywkach czy stadionach bogatszych klubów.
jak sędzia główny pozwoli na powrót na murawę. Szczerze mówiąc, jestem jak najbardziej za tym przepisem. Nie pozwoli to na wykorzystanie momentu osłabienia rywala. Przeciwnicy tego przepisu (to spowodowało głównie odrzucenie na głosowaniu) sugerują pojawienie się większej liczby symulantów. Mówiąc w skrócie, jak jestem faulowany przez jakiegoś lepszego gracza rywali, to leżąc dłużej i wzywając lekarza bardziej osłabię rywala niż własną drużynę. Mimo to uważam ten pomysł za bardzo realny do wprowadzenia do przepisów piłki nożnej w najbliższych latach przez FIFA .
3. System Challenge Kibice siatkówki w Polsce lub tenisa ziemnego doskonale znają te zagadnienie. Istnieje też możliwość wprowadzenia tego systemu do piłki nożnej. Przeciwnicy tego systemu mają w zasadzie identyczne argumenty jak przy analizie wideo. Z minusów dochodzi tutaj jeszcze jedna ważna kwestia. O Challengu decydowałby trener, dlatego prawdopodobnie wydłużyłyby się trochę mecze. W porównaniu do analizy wideo system Challenge praktycznie na 100% byłby znacznie częściej używany. Wcześniej pisałem, że sędzia z dużym prawdopodobieństwem brałby dodatkową „pomoc” raz na kilka spotkań. Trenerzy na pewno wykorzystywaliby system Challenge w każdym. Nie chodzi tu o tyle kontrowersji sędziowskich, ale przez wzięcie challengu można ukraść kilka minut, dać odpocząć graczom czy też przekazać jakieś cenne uwagi. Właśnie dlatego sądzę, że do końca ten przepis nie pomógłby w polepszeniu piłki nożnej. Bliżej wprowadzenia będzie jednak analiza wideo.
czów. Jeżeli jeszcze teraz sędziowie są wspierani odpowiednio systemem Goal Line i mogą dostać w przyszłości możliwość analizy powtórki to powiększanie liczby arbitrów wydaje się być zbędne.
4. Dwóch sędziów głównych
5. „Faulujący też czeka”
Ciekawą propozycją jest wprowadzenie dodatkowego arbitra głównego. Mieliby oni ze sobą współpracować na zasadzie piłki ręcznej, gdzie jeden przesuwałby się w okolice linii końcowej przy słupku a drugi „kontrolowałby” sytuację z tyłu. Moim zdaniem raczej by się to nie sprawdziło. Głównym powodem moich obaw jest wprowadzenie przez FIFA sędziów bramkowych. Pomysł wtedy też zapowiadał się dobrze, a niestety w kluczowych momentach, gdzie ci sędziowie powinni podjąć odpowiednią ocenę, zawodzili totalnie (przykład z pkt.1 z meczem Anglia - Ukraina). Dodatkowo sądzę, że gra nie jest aż tak dynamiczna w stosunku do arbitra, żeby sam nie dawał rady na podejmowanie odpowiednich decyzji. Sędziowie obecnie trenują niczym piłkarze, mają sporo testów sprawnościowych, jeżdżą na obozy przygotowawcze, także są przygotowani odpowiednio do me-
Przepis ten już był raz głosowany na posiedzeniu FIFA i niestety nie został zaakceptowany. Mimo to jest wciąż forsowany, a głównym pomysłodawcą jest Pierluigi Collina. W Polsce w różnego rodzaju studiach przed meczami czy innych programach o tym przepisie często mówił Jerzy Engel. O co w nim chodzi? W każdym spotkaniu piłki nożnej dochodzi do ostrych i mniej ostrych fauli. W momencie, gdy potrzebne jest wprowadzenie służb medycznych do pomocy faulowanemu piłkarzowi przepisy mówią, że taki delikwent korzystający z pomocy lekarza musi zejść na moment z boiska. Drużyna tego gracza dostaje stały fragment gry, ale jednocześnie traci gracza i to przeciwnik na tym korzysta. Propozycja nowego przepisu mówi w takim przypadku o wyrównaniu sił na boisku. Oznacza to, że razem z faulowanym piłkarzem boisko opuszcza faulujący. Na boisku wracają już razem w momencie,
6. Dodatkowe zmiany Przepis dotyczący dodatkowych zmian jest proponowany przez wielu działaczy na różne sposoby. Osobiście jestem za tym przepisem, ale nie za wszystkimi formami jakie są proponowane. Najpierw zacznę od tych najbliżej możliwych do dołączenia w najbliższym czasie. Wprowadzenie zmiany z dodatkową zmianą w przypadku dogrywki. Jest to jak najbardziej możliwe do wprowadzenia i jak najbardziej słuszny pomysł. Dogrywek bardzo często się nie gra, jest to dodatkowy czas do rozegrania przez piłkarzy mających coraz bardziej napięty terminarz. Dodatkowo zmiana w tym momencie gry jest jak najbardziej słusznym pomysłem. Inną koncepcją jest dodanie do obecnych zmian czwartej, ale jest ona liczona tylko w przypadku zmiany bramkarza. Bardzo rzadko zdarza się na zmianę golkipera w trakcie rozgrywek, a najczęstszym powodem jego zmiany jest kontuzja. Myślę, że przepis z dodatkową zmianą tylko dla bramkarzy jest też realny do wprowadzenia. Osobną kwestią jest czy takiej zmiany dokonywać w przypadku czerwonej kartki dla bramkarza? To jest dość dyskusyjna sprawa, bo wystarczającą karą jest gra w „10”, a dodatkowo strata jednej zmiany (bo przecież ktoś na bramce musi być) jest pewnego rodzaju
5
podwójną karą. Z innych propozycji, z którymi do końca się nie zgadzam to dodatkowe dwie zmiany w przerwie. Jeżeli zdecydujemy się na roszady w przerwie to nie są one liczone do limitu trzech zmian. A ostatni przepis dotyczy zakazu zmian w doliczonym czasie gry. Często zdarza się, że po doliczeniu dodatkowych minut trenerzy decydują się do przeprowadzenia transformacji.
7.
Kary
minutowe
Ten przepis był mocno forsowany przez prezydenta UEFA Michela Platiniego. Francuz sugerował, żeby w momentach niesportowej gry karać piłkarza białą kartką oznaczającą zejście z boiska na 5-10 min. Zgodziłbym się z tym przepisem, jeżeli miałoby być karane złamanie przepisów w momencie, gdzie sędziowie wahają się, jaką kartkę pokazać. Nie raz oglądając mecze pewnie każdy słyszał, jak komentator mówi o danej żółtej kartce, która za dane zagranie niezgodne z przepisami powinna być raczej pomarańczowa. Właśnie w takich momentach, gdy sędzia nie chce jeszcze wykluczyć gracza czerwoną kartą, daje mu ostatnie ostrzeżenie w postaci białej kartki i piłkarz opuszcza boisko na jakiś czas. Kwestią sporną tutaj jest ilość minut na jakie powinien zejść gracz łamiący przepisy. Platini w jednym z wywiadów sugerował nawet zejście na 15 min. Osobiście myślę, że kara powinna trwać max. 10 min. Ale nie ma jakiś jednoznacznych opinii do tego przepisu mówiących, czy ta kara będzie miała tylko jeden przedział czasu czy różny w zależności za co kara została wyciągnięta. Wymagałoby to wprowadzenia szerszego zapisu dotyczącego długości kary w zależności od popełnionego przewinienia.
6
8. Limit
czasu
gry
Dość ciekawy przepis zaczerpnięty z piłki ręcznej oraz koszykówki. Mianowicie chodzi tu o grę w ataku. Często zespół wygrywający stara się jak najdłużej przytrzymać piłkę w swoim posiadaniu. W tym przepisie chodzi właśnie o przeciwdziałaniu grze na czas. Są jego dwa rodzaje. Pierwszy na zasadzie przepisów koszykówki. Jeżeli przekroczymy z piłką połowę boiska na stronę rywala, to nie możemy wrócić z nią na swoją połowę. Oznaczałoby to błąd i stratę piłki. Zespół atakujący musiałby forsować grę „do przodu”, a nie cofać grę z przedpola bramkowego rywala do stoperów czy nawet własnego bramkarza. Drugi rodzaj tego przepisu jest na zasadzie przepisów piłki ręcznej. Zespół będący długo w posiadaniu piłki dostanie ostrzeżenie od sędziego o grze pasywnej. Chodzi tu o to, żeby nie można było zbyt długo wymieniać podań bez próby jakiegokolwiek zagrożenia bramki rywala. Jeżeli jakiś czas po ostrzeżeniu sędziego gra się nie zmienia to zostaje odgwizdana gra pasywna i strata piłki drużyny atakującej. Ten przepis mógłby mocno namieszać w piłce nożnej. Spowodowałoby to dużo zmian w grze i taktyce. W najbliższych latach raczej nieprędko o nim usłyszymy. Całkiem możliwe, że w przyszłości FIFA może go przetestować na jakiś imprezach młodzieżowych.
9. Zakaz „potrójnej kary” Jest to przepis będący blisko wprowadzenia na stałe do zasad piłki nożnej. Co to jest potrójna kara? Otóż w momencie gdy napastnik pędzi „sam na sam” z bramkarzem, a obrońca będący za nim sfauluje go w polu karnym to wg przepisów sędzia musi odgwizdać karnego i pokazać obrońcy czerwoną kartkę automatycznie powodującą zawieszenie na następne
spotkanie. Często po meczach w wywiadach sędziowie podkreślają, że w takich sytuacjach nie mają wyjścia i muszą dać czerwoną kartkę, bo taki jest przepis. Na szczęście FIFA bierze się za to. Nowy zapis ma mówić o takim przypadku następująco: w przypadku faulu w polu karnym w akcji „sam na sam” faulowany zostaje ukarany żółtą kartą i zostaje podyktowany rzut karny. W takim przypadku karą jest „jedenastka”, nie ma dodatkowej kary osłabienia i zawieszenia na następne spotkanie. Oczywiście, jeżeli faul jest naprawdę brutalny to taki delikwent czerwień dostanie.
10. Przerwa na żądanie Wielu trenerów, w tym choćby Jose Mourinho czy Jürgen Klopp, publicznie „skarżyło się”, że w porównaniu do innych dyscyplin sportowych w piłce nożnej nie można brać przerw na żądanie. Propozycje na ten przepis są dwie. Pierwsza to jedna przerwa na połowę długości 1 min w momencie wybranym przez trenera. Argumentowane jest to często tym, że w momencie, gdy jeszcze w pierwszej połowie gra nie układa się drużynie to trener nie jest w stanie samymi instrukcjami z ławki wpłynąć na swoich zawodników. Przerwa między połowami zostałaby bez zmian. Druga opcja to ustalenie stałej przerwy w połowach po 22-23 minutach. W obecnych przepisach jest taki zapis, gdy w przypadku wysokiej temperatury sędzia ma prawo do zarządzania przerwy na uzupełnienie płynów. Przy okazji jest ona wykorzystywana przez trenerów i można byłoby ją wykorzystać na stałe. Nie tylko w upały. W dobie obecnych czasów jestem za wprowadzeniem jednej przerwy dla trenerów. Pierwszym obarczanym za złe wyniki jest trener i to jego jest najłatwiej zwolnić. Taki dodatkowy przywilej nie wpłynie bardzo na długość czasu, czego świadkami jesteśmy przy okazji meczów w upałach. A może tylko pomóc odpowiednio zareagować na wydarzenia boiskowe.
Michał Krzeszowski
7
NBA na parkietach Eurobasketu Kibice NBA wciąż oczekują. Najlepsza liga świata ruszy dopiero 27 października. Do tego czasu jeszcze sporo, ale spragnieni najlepszej koszykówki nie muszą długo czekać. 5 września rozpoczyna się EuroBasket w Chorwacji, Francji, Niemczech oraz na Łotwie, a wśród europejskich graczy zobaczymy grupę tych, którzy w NBA grają. I nie są to zawodnicy, którzy w swoich zespołach mają jakąś podrzędną rolę. Takie turnieje to jednak nie tylko możliwość pooglądania koszykówki na wysokim poziomie, ale również zobaczenia, czy zawodnicy są dobrze przygotowani do sezonu lub czy w kadrze, gdzie nie ma pieniędzy, też tak bardzo chce im się grać.
Ffaworyci turnieju No i tutaj, patrząc, że mówimy o graczach z NBA, najwięcej powinno być o Hiszpanii. Ekipa Sergio Scarioli jedzie na turniej jednak m.in. bez Marca Gasola, Serge Ibaki czy Josego Calderona. Mimo wszystko dalej mają skład, którym mogą straszyć. Pau Gasol, Nikola Mirotić, Rudy Fernandez czy Sergio Rodriguez na pewno będą groźni. Nie stawia się ich jednak w roli głównych faworytów. Na tym miejscu mówi się o obrońcach tytułu - Francji. Mają oni najwięcej (siedmiu) graczy z amerykańskich parkietów, a czterech z nich pełni w swych klubach ważne role (Batum, Gobert, Parker i Diaw). Jako reprezentacja są bardzo zgrani, a co do ich rozgrywek pozostają tylko dwie niewiadome. Kto w tym roku będzie kluczowym graczem i kto zaprezentuje się lepiej niż w lidze? Na ostatnich Mistrzostwach Świata te role przypadły odpowiednio Parkerowi i Batumowi. Ten turniej będzie też bardzo ważny dla Goberta. Będzie miał on okazję zaprezentować swoją genialną dyspozycję z końcówki minionego sezonu. Będzie musiał to zrobić albo teraz albo w nadchodzącym sezonie, bo najbardziej wartościowi gracze to tacy, którzy poniżej pewnego poziomu nie schodzą. Kolejną drużyną, którą trzeba rozpatrywać w roli faworytów są Chorwaci. Głównie dzięki Bojanowi Bogdanoviciowi oraz Mario Hezonji. Ten pierwszy ma już wyrobioną markę w USA. Miniony sezon był jego pierwszym, ale za to dość udanym. Był on ważnym graczem swojej drużyny i w kadrze jest tak samo. Mario natomiast będzie rozgrywał swój pierwszy sezon w NBA. Został wybrany w tegorocznym drafcie z 5 numerem przez Orlando Magic. W lidze letniej spisywał się bardzo dobrze i pokazał, że jego wybór nie był błędem. Ma on wyrobioną markę w Europie, przez to, że 3 lata grał w FC Barcelonie. Teraz jednak wymagać się będzie od niego czegoś więcej, wskoczenia na wyższy poziom. Na pewno oczy fanów NBA, a szczególnie Orlando Magic, będą zwrócone na poczynania Chorwacji i Mario Hezonji. Tym bardziej, że nie są oni bez szans, bo oprócz tej dwójki mają też Damjana Rudeza. Może gracza, jak na poziom NBA, nie jakiegoś wybitnego, ale na pewno wystarczająco
8
solidnego jak na Europę. Mają szansę na zdobycie pierwszego od 20 lat medalu.
Czarne konie turnieju Jak co roku, jako taką drużynę należy liczyć Litwę. Mają kilku ciekawych zawodników grających w Europie (np. znany z występów w USA Linas Kleiza) wspomaganych przez Donatasa Motiejunasa oraz Jonasa Valanciunasa. Już od kilku turniejów zajmują miejsca w czołówce i myślę, że tym razem to również się nie zmieni, bo Valnaciunas po nie najlepszej końcówce minionego sezonu w Toronto Raptors będzie głodny zwycięstw. Groźni mogą okazać się również Grecy. Po kilku latach słabszej gry (ostatni medal zdobyli w 2009 roku) znowu mają skład, mogący powalczyć nawet o lokatę w czołowej trójce. Drużyna będzie prowadzona przez Giannisa Antetokuompo. Zawodnik Milwaukee Bucks ma znakomite, jak na grę w Europie, warunki fizyczne, a dodatkowo potrafi znakomicie wchodzić pod kosz, kończąc akcje wsadami nad innymi graczami. W NBA nie stanowi on o sile zespołu, ale w Europie, gdzie kosze są niżej zawieszone, może on być nawet najlepszym graczem turnieju. Pomagać mu będą Kostas Koufos, Nick Calathes, Kostas Papanikolau oraz gracze z Europy, którzy grają w wielu dobrych klubach (m.in. Vassilis Spanoulis, który w NBA grał w sezonie 2006-07). Zwrócić uwagę trzeba też na Serbię. Są oni wicemistrzami świata z ubiegłego roku. Na tamtym turnieju byli najlepszą europejską drużyną. Powtórzyć ten sukces na EuroBaskecie będzie trudno, ale nie jest to niewykonalne. Serbowie posiadają ciekawą mieszankę graczy. Dla dwóch może okazać się to jeden z ważniejszych turniejów w życiu. Mowa o Nikoli Milutinovie oraz Nemanji Bjelice. Obaj muszą przekonać swoje nowe kluby, że warto na nich stawiać. Pierwszy został
wybrany w drafcie przez San Antonio Spurs, drugi natomiast podpisał kontrakt z Minnesotą Timberwolves. Ta dwójka ma do pomocy graczy, którzy kiedyś grali w NBA. Są nimi Ognjen Kuzmić (aktualnie gra w Panathinaikosie), Nemanja Nedović (Unicaja Malaga) i Miroslav Radujlica (Panathinaikos). Dowodzeni są jednak przez kogoś innego. Jest nim Milos Teodosic. Na ubiegłorocznych mistrzostwach rozgrywający został wybrany do najlepszej piątki turnieju. Był on w niej jedynym graczem spoza NBA. Mimo ofert, do Ameryki się nie wybiera. Teraz będzie miał kolejną szansę na pokazanie, że niewybranie go w drafcie 2009 było błędem wszystkich drużyn z NBA. Głodni sukcesu będą też Niemcy. Do kadry, po czteroletniej przerwie wraca Dirk Nowitzki. Gracz Dallas Mavericks będzie znowu najważniejszym zawodnikiem drużyny, jak kilka lat temu. Przyda się na pewno jego doświadczenie oraz umiejętności zdobywania punktów praktycznie z każdej pozycji. Do pomocy będzie miał przede wszystkim młodego, ale też utalentowanego Dennisa Schrödera. Jest on po bardzo dobrym sezonie w Atlancie Hawks, w trakcie którego zaczął grać zdecydowanie lepszą koszykówkę. W reprezentacji też będzie ważnym ogniwem, ale poprzez brak innych klasowych graczy, kibicie obawiają się, że nie uda się (tak jak w Hawks) ukryć jego mankamentów, czyli rzutów za 3 punkty. Ostatnią kadrą, którą trzeba do tej kategorii wliczyć, są Włosi. Mają jeden z najlepszych składów od 2004 roku, kiedy to zdobyli srebro na Igrzyskach. Posiadają oni trzech graczy z NBA oraz jednego, który jeszcze rok temu tam występował. Mimo tej ilości graczy nie są postrzegani za faworytów do medalu i są też najsłabsi wśród wymienionych na razie drużyn. Dzieje się tak, ponieważ zawodnicy występujący w USA nie są wystarczająco dobrymi graczami, a ci, którzy
grają w Europie, też do najlepszych nie należą. Szansę upatrują w tym, że gracze z NBA zagrają lepiej niż w lidze, gdzie nie muszą być liderami. W tym przypadku o Gallinariego jestem spokojny, ale gorzej z Belinellim czy Bargnanim.
Turniejowi średniacy. Kategoria, w której znajdziemy Polskę. Mamy spore szanse na wyjście z grupy, ale nie wiadomo, czy na coś więcej będzie nas strać. Spotkania towarzyskie nastrajają optymizmem, ale w turnieju będzie trzeba pokazać jeszcze więcej. Nasze oczy na pewno będą zwrócone na Marcina Gortata. Będzie on chciał pokazać się z lepszej strony niż na poprzednim EuroBaskecie. Pomagać mu będą m.in. Przemek Karnowski (ma szanse na grę w NBA), A.J. Slaughter czy Mateusz Ponitka. W grupie przyjdzie nam się zmierzyć m.in. z Rosją. Jest to zdecydowanie słabsza drużyna niż kilka lat temu. Wobec kontuzji Timofeya Mozgova ciężar gry spada na barki Alekseya Shveda. Jest on dość do-
brym graczem w ofensywie, jednak ma sporo braków w obronie. Mimo wszystko nie grozi im chyba wynik z poprzedniego EuroBasketu, kiedy w fazie grupowej zajęli ostatnie miejsce. W naszej grupie znajduje się również Izrael. Jest to drużyna dowodzona przez Omri Casspiego,
czyli gracza, który gra w NBA od 2009 roku, ale nigdy nie był czołową postacią swojej drużyny, a raczej graczem wchodzącym na parkiet z ławki. Do pomocy dostanie byłego gracza z amerykańskich parkietów - Gala Mekela. Ten zawodnik, posiadający również polskie korzenie występuje aktualnie w Nizhnym Novogradzie, gdzie trafił po nienajlepszym epizodzie w Stanach. Na turniej bardzo osłabiona pojedzie reprezentacja Słowenii. Może się okazać, że będzie to najsłabszy turniej tej drużyny w ostatnich latach wobec braku Gorana Dragicia. Zdecydował on, że nie pojedzie na turniej, a będzie przygotowywał się do nowego sezonu z Miami Heat. Wobec tego na placu boju pozostaje tylko jego brat – Zoran. Nie jest on już jednak graczem NBA, ponieważ nie sprostał temu zadaniu. Wielką niewiadomą na pewno będzie Gruzja. Posiadają w składzie przede wszystkim Zaza Pachulie. Doświadczony center w NBA występuje od 2003 roku. Nie jest wybitnym graczem, ale poniżej pewnego poziomu nie schodzi. Do pomocy będzie miał Tornike Schengalie, który aktualnie gra w Laboral Kutxa, ale jeszcze niedawno występował m.in.
w Chicago Bulls. Kłopot natomiast ma reprezentacja Turcji. Kontuzja pleców wyeliminowała ich najlepszego gracza – Omera Asika. Wobec jego braku w składzie pozostają jedynie Ersan Ilyasova oraz Furkan Aldemir. Nie są to jednak zawodnicy, którzy dawaliby pewne, wysokie miejsce w turnieju. Nadzieję na sprawienie niespodzianki na pewno będzie miała Ukraina. To oni mieli być gospodarzami turnieju, jednak wobec sytuacji w kraju, rok temu zmieniono tę decyzję. Na wspomniane zaskoczenie będzie trudno. Posiadają oni bowiem tylko jednego, i to nie jakiegoś bardzo dobrego gracza grającego w Stanach. Mowa o centrze Phoenix Suns – Alexie Lenie.
Drużyny skazane na pożarcie. Te drużyny będą chciały zrobić jakieś niespodzianki. Niektóre mają na to większe szanse (Finlandia), niektóre nie (Islandia). Wśród nich są też takie, które nie powinny się tu znaleźć. Mowa o Macedonii oraz Bośnii i Hercegowinie. Znalazły się jednak w tej kategorii dlatego, że ich gwiazdy z różnych przyczyn nie pojechały na turniej. Pero Antić (gwiazda Macedonii) zrezygnował na miesiąc przed turniejem z gry w kadrze. W Bośnii natomiast Jusuf Nurkić leczy kontuzję, a Mirza Teletović również zrezygnował z gry. Jedna drużyna ma gracza, który w NBA grał kilka lat temu. Mowa o Czechach i Janie Veselym. Jego poziom gry nie był jednak wystarczający, by rywalizować z najlepszymi. Oprócz tych wymienionych 5 drużyn są tu jeszcze reprezentacje Belgii, Estonii, Łotwy oraz Holandii.
Maciej Jankowski 9
10
Farbowane lisy, czyli „zwykli” biało czerwoni Kilka tygodni temu polski paszport otrzymał jeden z najlepszych siatkarzy świata – pochodzący z Kuby Wilfredo Leon, który otwarcie mówi o tym, że chce w przyszłości grać w reprezentacji Polski. Niemalże równocześnie debiut w biało-czerwonych barwach zaliczył amerykański koszykarz A.J. Slaughter. Wydarzenia te sprawiły, że ponownie ruszyła gorąca dyskusja na temat reprezentowania naszego kraju przez osoby, które z Polską mają związek... dość luźny. Krótki przegląd historii naturalizacji z bielą i czerwienią w tle warto zacząć od piłki nożnej, jako że to właśnie ta najpopularniejsza dyscyplina sportu w Polsce dostarczyła kibicom i komentatorom najwięcej kontrowersyjnych przykładów do dyskusji na ten temat. W lipcu 2000 r. polskie
obywatelstwo otrzymał (zresztą wskutek bardzo skróconej procedury) ówczesny gwiazdor Polonii Warszawa – Nigeryjczyk Emmanuel Olisadebe. Popularny „Oli” szybko podbił serca większości kibiców świetną grą – to on w znacznym stopniu przyczynił się do pierwszego od 16 lat awansu polskiej reprezentacji na mistrzostwa świata w Korei Płd. i Japonii. Podobna historia miała miejsce niecałe 8 lat później – przed Euro 2008 wskutek starań PZPN-u i selekcjonera Leo Beenhakkera na szybko naturalizowano wyróżniającego się piłkarza stołecznej Legii – pochodzącego z Brazylii Rogera Guerreiro. On też zapisał się w historii polskiego futbolu – w końcu to właśnie Roger strzelił pierwszą bramkę w historii występów polskiej reprezentacji na Mistrzostwach Europy. Nie wszyscy jednak zareagowali entuzjastycznie na takie działania decydentów i trenerów – Olisadebe
kilka razy spotkał się z rasistowskimi zachowaniami fanów ligowych drużyn, Guerreiro powitano kiedyś na stadionie w Białymstoku transparentem „Roger, nigdy nie będziesz Polakiem”. Prawdziwy „boom” na naturalizacje
nastąpił jednak wskutek zbliżającej się perspektywy polsko-ukraińskiego Euro 2012 i obaw o poziom gry „biało-czerwonych”. Już w 2009 r. w kadrze zadebiutował wnuk Polaka z Pobiedzisk - Ludovic Obraniak. Szybko wykreowano go zresztą na zbawcę polskiego futbolu, jako że już w pierwszym
towarzyskim meczu z Grecją strzelił 2 bramki. Z czasem jednak wszystko zaczęło się psuć – „Ludo” ani myślał nauczyć się naszego języka, we francuskich mediach zaczął skarżyć się na kolegów z drużyny, a także mówił, że czuje się Francuzem, potem stanął w ogniu ogromnej krytyki za bezsensowną czerwoną kartkę w ważnym meczu eliminacji do brazylijskiego mundialu z Czarnogórą, aby ostatecznie odmówić gry z orzełkiem na piersi za kadencji Waldemara Fornalika. Obecnie znajduje się poza kręgiem zainteresowań Adama Nawałki. Ogromnym zwolennikiem „sprowadzania” piłkarzy z zagranicy do polskiej reprezentacji był także Franciszek Smuda (zresztą właśnie „Franz” wprowadził do potocznej mowy sformułowanie: „farbowane lisy”). To za jego kadencji debiut w biało-czerwonych barwach zaliczyli Adam Matuszczyk, Eugen Polański, Sebastian Boenisch i Damien Perquis. O ile jednak intencje Matuszczyka od początku były jasne i nakierowane na grę w reprezentacji Polski, o tyle w pozostałych przypadkach sytuacja wyglądała nieco inaczej. Polańskiemu zdarzyło się kilka lat wcześniej powiedzieć w wywiadzie, że ani myśli grać w naszej kadrze, Boenisch rozważał swoją sytuację tak długo, że nietrudno było dojść do wniosku, iż w razie konfliktu powołań na pewno wybrałby Niemcy, zaś Perquis – podobnie jak Obraniak – wykręcał się od nauki języka polskiego. Cała trójka należała do kluczowych graczy kadry Smudy podczas nieudanego dla nas Euro 2012 (Boenisch został nawet uznany za jednego z kozłów ofiarnych klęski naszej reprezentacji), obecnie jednak próżno ich szukać w gronie powoływanych przez Adama Nawałkę. Najgłośniej było w tej kwestii wokół Polańskiego – graczowi Hoffenheim nie chciało się przyjeżdżać na wakacyjne zgrupowanie w zeszłym roku i ostatecznie oświadczył, że za kadencji obecnego selekcjonera z orłem na piersi nie zagra. Mówi się: trudno. Obecnie jedynym regularnie powoływanym do piłkarskiej kadry „farbowanym lisem” jest przodek polskich imigrantów w Brazylii –
11
Thiago Rangel Cionek. Ostatnio pojawiły się także informacje, jakoby umizgi w stosunku do naszej narodowej drużyny zaczął Matthias Ostrzolek z HSV, jednak według medialnych doniesień przynajmniej na razie jego usługami nie jest zainteresowany Adam Nawałka. Równocześnie toczy się nieformalna „walka” o kolejne młode talenty, które mogą wybierać między różnymi reprezentacjami – najgłośniejsze zdają się być rywalizacje: ze Szwedami o Iwo Pękalskiego oraz z Amerykanami o Mateusza Miazgę. Wróćmy jednak do dyscyplin, o których wspomniałem we wprowadzeniu do artykułu. Obecnie cała siatkarska Polska żyje sprawą Wilfredo Leona. Ze względu na skomplikowaną sytuację polityczną na Kubie, przyjmujący po wyjeździe do Europy praktycznie stracił szanse reprezentowania rodzimej kadry. Choć Leon swoją klubową przyszłość związał z rosyjskim Zenitem Kazań, to przekonuje o bliskim związku z Polską – zameldowany bowiem jest w Rzeszowie, skąd zresztą pochodzi jego narzeczona. Warto też dodać, że według niektórych mediów pochodzący z Kuby zawodnik odrzucił opiewającą na niezłą kwotę ofertę reprezentowania Rosji (czemu jednak zaprzeczają rosyjscy działacze). Wśród polskiego środowiska opinie – choć niejednoznaczne – przeważnie są przychylne Leonowi. Fanom siatkówki zostaje zatem czekać na to, czy specjalna komisja FIVB zezwoli na występ Kubańczyka z orzełkiem na piersi już podczas igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro. Warto w tym miejscu wspomnieć, że to nie jest pierwszy przypadek siatkarskiej naturalizacji w Polsce – w składzie „Złotek” Andrzeja Niemczyka ważną rolę odgrywała wszakże pochodząca z Ukrainy Maria Liktoras. Podobnie A.J. Slaughtera nie można nazwać pionierem, jeśli chodzi o koszykarskich „farbowanych lisów”.
12
Historia Davida Logana bardzo przypomina wspominane już przeze mnie naturalizacje Polańskiego, Boenischa i Perquisa: zbliżał się rozgrywany w Polsce Eurobasket, więc postanowiono nieco sztucznie wzmocnić siłę ognia reprezentacji. W momencie otrzymania polskiego obywatelstwa Logan był absolutną gwiazdą ówczesnego mistrza naszego kraju – Asseco Prokomu Gdynia. Zgodnie z częstym obyczajem w świecie europejskiej koszykówki z amerykańskiego rzucającego obrońcy szybko zrobiono Polaka. Na Eurobaskecie 2009 Logan pokazał się z dobrej strony, jednak naszej reprezentacji wbrew nieco przerośniętym oczekiwaniem nie udało się awansować do ćwierćfinału. Po turnieju świeżo upieczony obywatel Polski opuścił Asseco Prokom, aby grać w lidze hiszpańskiej i... tyle go widzieliśmy
w reprezentacji, bowiem potem na powołania już nie odpowiadał. Bardziej wierny nowej ojczyźnie był inny „amerykański Polak”, czyli Thomas Kelati, który zresztą poślubił naszą rodaczkę. Pozostaje nam mieć nadzieję, że to właśnie jego śladem pójdzie A.J. Slaughter. Inna sprawa, że jego naturalizacja wydaje się być wyjątkowo kontrowersyjna – w przeciwieństwie do wcześniej wymienionych obu panów, Slaughter nigdy nawet nie grał w polskiej lidze, lecz pomysł ten jednoznacznie wsparł zarówno trener naszej kadry Mike Taylor, jak i Marcin Gortat. Problem naturalizacji nie dotyczy zresztą tylko koszykarzy amerykańskiego pochodzenia – członkiem reprezentacji Polski jest także związany z Kosowem D a r d a n Berisha. Pozostając w temacie gier zespołowych nie możemy zapomnieć również o uwielbianej przez kibiców kadrze szczypiornistów – od ostatniego mundialu w Katarze Polskę reprezentuje grający kiedyś w niemieckich barwach Andrzej Rojewski. Również działacze Polskiego Związku Hokeja na Lodzie zastanawiają się nad wzmacnianiem reprezentacji poprzez naturalizacje zawodników pochodzących z przygranicznych terenów Czech i Słowacji lub potomków polskich emigrantów, którzy osiedlili się w Stanach Zjednoczonych czy Kanadzie. Kwestia naturalizacji nie dotyczy jednak tylko gier zespołowych. Dokładnie rok temu Polacy zachwycali się historią Yareda
Europy w Mińsku w 2010 r. zdobył złoty medal. Białoruskie barwy na rzecz reprezentowania Polski porzuciła także Nadieżda Zięba (panieńskie nazwisko: Kostiuczyk), która w mikstowej parze z Robertem Mateusiakiem odnosiła największe sukcesy w historii polskiego badmintona, włącznie z mistrzostwem Europy i dwoma ćwierćfinałami olimpijskimi. Nie można zapomnieć także o... żużlu! Jeszcze niedawno do ścisłej światowej czołówki należał przecież Rune Holta – Norweg, lecz od 2006 r. reprezentant Polski.
Shegumo. Pochodzący z Etiopii zawodnik przyjechał 16 lat temu do Polski na mistrzostwa świata kadetów w lekkoatletyce. Tuż przed powrotem do Afryki uciekł od swoich kolegów z reprezentacji, aby uniknąć poboru do armii w związku z nieuchronnie zbliżającą się wojną. Przez jakiś czas nocował na dworcach, potem trafił do obozu dla uchodźców, z czasem na nowo odkryto jego talent i włączono do polskiej reprezentacji, a także przyznano mu obywatelstwo naszego kraju. Gdy zanotował spadek formy, wyjechał do pracy do Wielkiej Brytanii, lecz dzięki ogromnemu samozaparciu po oszczędzeniu odpowiedniej sumy pieniędzy wrócił do Polski, gdzie znów udało mu się uzyskać dyspozycję odpowiednią do reprezentowania naszego kraju. Ostatnie lata stanowią pasmo sukcesów Shegumo – w 2013 r. wygrał Maraton Warszawski, a 12 miesięcy temu w wielkim stylu zdobył wicemistrzostwo Europy na tym królewskim dystansie. Lekkoatleta świetnie mówi po polsku oraz często wypowiada się o swoim przywiązaniu do przybranej ojczyzny. Wielką sławę i prawdziwe uwielbienie kibiców zyskał także Mamed Chalidow. Pochodzący z Czeczenii zawodnik MMA jest obecnie niekwestionowaną największą gwiazdą najpotężniejszej w Europie federacji KSW. Myślę, że bez cienia wątpliwości można powiedzieć, iż kaukaski wojownik przebił popularnością również tego, od którego zaczęła się polska moda na mieszane sztuki walki, czyli Mariusza Pudzianowskiego. W oktagonie KSW często możemy zobaczyć także kuzyna
Chalidowa – Aslambeka Saidowa. Nie zapominajmy także o zawodowym boksie – coraz większą karierę robi syn nigeryjskich imigrantów Izuagbe „Izu” Ugonoh, słynący z bardzo ciężkich nokautów. Sam o sobie natomiast powiedział w jednym z wywiadów, że: jest „czarnoskórym Polakiem, który z dumą reprezentuje Polskę”. Już tylko zasygnalizować można w tym artykule inne głośne przypadki polskich sportowych „farbowanych lisów”. Od wielu już lat nasz kraj w tenisie stołowym reprezentują Wang Zeng Yi, Li Qian i Xu Jie. Trzeba jednak przyznać, że wszelaka rywalizacja międzynarodowa w pingpongu od dobrych kilkunastu lat uległa znacznemu wypaczeniu – ogromna dominacja Chińczyków w tej dyscyplinie spowodowała, że zdecydowana większość innych reprezentacji naturalizowała „swoich” zawodników z Państwa Środka, aby choć zmniejszyć różnicę dzielącą ich od najlepszych. Na niedawnych Igrzyskach Europejskich w Baku srebro dla Polski w kategorii wagowej do 70 kg w stylu wolnym zdobył reprezentujący jeszcze niedawno Rosję Magomiedmurad Gadżyjew, a do ścisłej czołówki polskich zapaśników śmiało można zaliczyć jeszcze kilku innych zawodników wywodzących się z obszaru dawnego Związku Radzieckiego, w tym: Edwarda Barsegjana, Edgara Melkumowa czy Edgara Babajana. Od 5 lat z orłem na piersi na pomostach świata startuje pochodzący z separatystycznej Osetii Południowej Gruzin Arsen Kasabijew, który zresztą w swoim debiucie w białoczerwonych barwach podczas mistrzostw
Na koniec wypada postawić sobie pytanie: co zrobić z kwestią tak zwanych „farbowanych lisów”? Jedni uznają, że taka sytuacja jest normalnym efektem globalizacji i wszystkich obcokrajowców zgłaszających akces do reprezentowania Polski powinniśmy witać z otwartymi ramionami. Drudzy mają dużo bardziej konserwatywne podejście, traktują polskie kadry w różnych dyscyplinach sportu jako swoiste „dobro narodowe”, które należy chronić przed wszelakimi „obcymi”. Moim jednak zdaniem odpowiedź na postawione w ten sposób pytanie nie jest i nie powinna być jednoznaczna. Sądzę, że każdy przypadek należy traktować indywidualnie i po prostu... zachowywać zdrowy rozsądek. Trudno bowiem Obraniaka, Polańskiego i im podobnych „piłkarzyków”, którzy albo nie mówią po polsku, albo chcą grać z orłem na piersi, bo nie chciały ich mocniejsze kadry, porównywać z Yaredem Shegumo czy Mamedem Chalidowem pokazującymi na każdym kroku swoje przywiązanie do polskości. Podobnie wydaje mi się, że można zaakceptować to, iż Polskę chcą reprezentować zawodnicy, którzy z różnych względów nie mogą grać dla swoich ojczyzn, a czują pewną szczególną bliskość z Polską, bądź też są potomkami polskich emigrantów, lecz od początku jasno deklarują chęć gry w biało-czerwonych barwach. Trudno mi natomiast zrozumieć naturalizacje sportowców w żaden praktyczny sposób niezwiązanych z Polską lub długie negocjacje z zawodnikami, którzy robią nam potem tak zwaną „łachę”, a występy z orłem na piersi traktują jak komercyjną szansę na zdobycie większej popularności. Jeśli zatem mógłbym decydować o tym, czy w naszych reprezentacjach powinni się znaleźć wspominani przeze mnie na początku tekstu Wilfredo Leon i A.J. Slaughter, to w tym pierwszym przypadku po dłuższym zastanowieniu udzieliłbym zgody, natomiast sytuacja z amerykańskim koszykarzem wydaje się być dla mnie wypaczeniem idei narodowych reprezentacji. To jednak tylko moja opinia, każdy ma prawo do swojej!
Dawid Pogorzelski
13
Polacy na igrzyskach w Rio? Polscy piłkarze ręczni będą walczyć o Igrzyska Olimpijskie w Rio de Janeiro! Naszych szczypiornistów czeka dosyć mozolna droga na igrzyska. Po bardzo udanych Mistrzostwach Świata nikt jednak nie wątpi, że biało-czerwonym uda się uzyskać awans.
Lwią część roboty polscy reprezentanci wykonali już podczas katarskiego mundialu. Tam ważne było, aby awansować do czołowej siódemki. Awans ten zabezpiecza biało-czerwonych i pozwala spokojnie patrzeć w przyszłość. Nawet jeżeli nie udałoby się bowiem wywalczyć bezpośredniego awansu, to zagramy w turnieju kwalifikacyjnym. Pierwszą szansę awansu będziemy mieli jednak już niebawem i to na własnym terenie. W styczniu w Polsce odbędą się Mistrzostwa Europy. Najlepsza ekipa tego turnieju zapewni sobie awans na IO do Rio de Janeiro. Oczywiście bezsprzecznymi faworytami do złota będą Francuzi. Ci jednak do Rio pojadą już jako Mistrzowie Świata. A zatem nawet jeżeli to oni wyjadą z Polski ze złotem, awans zdobędzie druga drużyna kontynentu, a o to biało-czerwoni mogą już całkiem realnie powalczyć.
Gdyby jednak ta sztuka się nie udała, zawsze pozostaje turniej kwalifikacyjny. Odbędą się trzy takowe. Dokonano już nawet podziału drużyn, jakie zagrają w każdym z nich. Jednak to, do której grupy kwalifikacyjnej wpadniemy, zależeć będzie od tego czy… będziemy traktowani jako druga czy trzecia drużyna świata. Drugie miejsce na Mistrzostwach Świata (bezpośrednio przed Polską) zajął Katar. Reprezentanci tego kraju będą mieli szanse jednak wcześniej (podobnie jak Polska z resztą) wywalczyć bezpośredni awans na IO. Stanie się tak, jeżeli zdobędą Mistrzostwa Azji. Wówczas automatycznie biało-czerwoni awansują na drugą pozycję na świecie. Przy doborze rywali pozostaje jeszcze jedna wątpliwość. Jeżeli któraś z drużyn z miejsc 3-7 na świecie zdobędzie bezpośredni awans na IO za pośrednictwem
Mistrzostw Europy, wówczas w światowej klasyfikacji nastąpi kolejna „obsówka”. Są zatem cztery warianty grupy, w której Polska zagrałaby ewentualny turniej kwalifikacyjny: Wariant 1. (Katar zdobywa Mistrzostwo Azji oraz Hiszpania, Dania, Chorwacja, Niemcy, Słowenia nie uzyskują awansu jako Mistrz Europy) POLSKA, Słowenia, Chile, Wicemistrz Afryki Wariant 2. (Katar zdobywa Mistrzostwo Azji oraz Hiszpania, Dania, Chorwacja, Niemcy lub Słowenia uzyskują awans jako Mistrz Europy) POLSKA, Macedonia, Chile, Wicemistrz Afryki Wariant 3. (Katar nie zdobywa Mistrzostwa Azji oraz Hiszpania, Dania, Chorwacja nie uzyskują awansu jako Mistrz Europy) POLSKA, Chorwacja, Wicemistrz Azji, drużyna z Europy Wariant 4. (Katar nie zdobywa Mistrzostwa Azji oraz Hiszpania, Dania, Chorwacja uzyskują awans jako Mistrz Europy) POLSKA, Niemcy, Wicemistrz Azji, drużyna z Europy Z każdego z turniejów, przepustkę na Igrzyska Olimpijskie wywalczą po dwie najlepsze drużyny. Faworytami będą oczywiście drużyny z Europy, które znakomicie spisały się na Mundialu w Katarze. Najlepiej dla biało-czerwonych, byłoby, żeby Katar zdobył Mistrzostwo Azji. Wówczas nawet przy niepowodzeniu na EURO, Polacy trafią na grupę, która nie będzie zbyt wymagająca.
Dawid 14
Brilowski
Polki na igrzyskach w Rio? Reprezentantki Polski w piłce ręcznej mają dużo trudniejszą drogę na Igrzyska Olimpijskie w Rio de Janeiro od swoich kolegów. Biało-czerwone muszą walczyć o dobry wynik na Mistrzostwach Świata, aby móc wystartować choćby w turnieju kwalifikacyjnym.
Na Mistrzostwach Europy 2015 nasze szczypiornistki pokazały się z dobrej strony. Wówczas pewnie przeszły fazę grupową, a odpadły dopiero na drugim etapie rozgrywek. W dodatku stoczyły świetny bój z późniejszymi triumfatorami rozgrywek - Norweżkami. Z czempionatu Starego Kontynentu bezpośrednio na IO zakwalifikowały się jednak tylko mistrzynie - reprezentantki Norwegii. Dodatkowo prawo do gry w turnieju kwalifikacyjnym wywalczyły Hiszpanki i Szwedki. Polki, sklasyfikowane w ME na 11. pozycji, dzięki swej pozycji mogły liczyć jedynie na dobrą pozycję wejściową w kwalifikacjach MŚ. Rzeczywiście, biało-czerwone w świetny sposób przeszły kwalifikacje i dostały się na mundial. Dodatkowo miały szczęście w losowaniu. Trafiły do grupy z Kubankami, Szwedkami, Holenderkami, Chinkami oraz reprezentantkami Angoli. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że z takiej grupy można spokojnie wyjść. A to będzie pierwszym krokiem na drodze w kierunku Rio de Janeiro.
Nasze rodaczki - aby zapewnić sobie start w turnieju kwalifikacyjnym - będą musiały wygrać jeszcze swój pojedynek w 1/8 finału i liczyć na to, że przynajmniej jedne z medalistek ME również uzyskają awans do ćwierćfinału, co jest niemal pewne. Kwalifikacja do turnieju kwalifikacyjnego na Igrzyska w Rio będzie możliwa jednak również w przypadku niepowodzenia już na etapie 1/8 finału. Wówczas nasze reprezentantki muszą liczyć jednak na awans do ćwierćfinału drużyn, które już wcześniej zapewniły sobie awans na IO lub do turnieju kwalifikacyjnego. A są to: Brazylia, Norwegia, Angola, Argentyna, Szwecja, Hiszpania, Urugwaj i Tunezja oraz dwie najlepsze drużyny zbliżającego się azjatyckiego turnieju kwalifikacyjnego. Awans każdej z tych ekip będzie powiększał „zakres błędu”. Jeśli do ćwierćfinału awansuje jedna z tych drużyn, grono zespołów z MŚ, które uzyskają przywilej startu w turnieju kwalifikacyjnym zwiększy się do 8. Jeśli awansują dwie spośród
wymienionych ekip, awans uzyska również 9. miejsce, jeśli awansują 3 - do turnieju kwalifikacyjnego wejdzie również 10. miejsce i tak dalej. Jak widać zatem, Polki nie mają gładkiej drogi na igrzyska. Ciężko będzie w ogóle dostać się do turnieju kwalifikacyjnego. Gorąco wierzymy jednak w to, że biało-czerwone nie zawiodą, wyjdą pewnie z grupy na MŚ, a swoją dalszą grą sprawią, że awans się przybliży. A może nawet zdobędą puchar i bezpośrednią kwalifikację? Pozostaje mocno ściskać kciuki!
Dawid Brilowski
15
Niezgłębiona przepaść Kolejny ciekawy rok z Ekstraligą wchodzi w ostatnie okrążenie. Meta coraz bliżej i choć nie znamy jeszcze wszystkich rozstrzygnięć, mam zamiar pokazać pewne ciekawe zależności, które uwypuklają moc i klasę najlepszych drużyn w kraju, a zarazem podpowiadają nam, kto zakończy sezon opuszczając elitę. Tytułowa przepaść, to dystans dzielący pierwszą ligę i najwyższą klasę rozgrywkową w Polsce. Przecież to niby tylko jeden szczebel niżej, ale w rzeczywistości dystans dzielący oba poziomy wygląda na całą drabinę. Ogrom. I nie mam tu na myśli zainteresowania mediów, jakości realizowanych transmisji telewizyjnych, całej tej otoczki, bo to jest kwestia niezaprzeczalna, ale po prostu, opierając się na faktach chcę ukazać bezapelacyjną, miażdżącą przewagę najlepszej ligi świata nad jej zapleczem. W ostatnim czasie zacząłem się zastanawiać nad losem „świeżaków” i doszedłem do zdumiewającego wniosku. Ekstraliga to twór naprawdę dla wybranych. Wielu próbowało się tu dostać, niektórzy robili to wiele razy, ale zostawali tylko nieliczni. Prześledźmy jak to wyglądało od 2009 roku. Wówczas, do śmietanki dołączył klub z Gdańska, by odłączyć się jednym cięciem w ciągu kolejnych kilku miesięcy. Szczęśliwym z powodu ocalenia została tu Unia Tarnów. Na przestrzeni kilku lat została ona rodzynkiem. Rodzynkiem, bo akurat im się udało utrzymać, tylko że… dla nich był to natychmiastowy powrót po chwilowej słabości z sezonu 2008. 2010 rok to degradacja bydgoszczan, utrzymujących się na szczycie przez mniej niż dwa lata. Polonia chciała nawiązać do tych wspaniałych czasów, gdy z Gollobem na czele brylowali, ale tym razem za bardzo odbiegali poziomem. Nie mogę zapomnieć też o Stali Rzeszów, które także otrzymała przepustkę do walki o mistrzostwo Polski. 2011 rok to czas powiększenia ligi, więc obyło się bez spadkowiczów, ale już podczas 2012 roku, znowu zaraz po wejściu na wierzchołek, w ciągu kilkudziesięciu tygodni Wybrzeże Gdańsk musiało obyć się smakiem. Poza tym w lidze utrzymała się Polonia Bydgoszcz… Jednak tylko po to, by wraz z nowoprzyjętym do niedościgniętych, Startem Gniezno oraz słabnącymi rzeszowianami spaść sezon później. Rok 2014 to udokumentowanie syzyfowych prac Wybrzeża. Kolejny rok awansu oraz spadku gdańszczan, którzy raz po wraz wtaczają, tak jak Syzyf wtaczał kamień ku górze, tak oni robią to ze sobą, by po chwili musieć zaczynać operację zupełnie od nowa. Niesamowite. To jasno pokazuje obraz polskiego żużla i tej olbrzymiej różnicy. Nie ma tu etapu przejściowego. Gwiazdy pierwszej ligi najczęściej w ekstralidze mogą zostać maksymal-
16
nie przeciętniakami, co jednak częściej kończy się statusem „mierny”. Brutalna rzeczywistość. Ale rzeczywistość, którą póki co naprawdę ciężko oszukać. Przypominam, że beniaminkami wciąż aktualnego sezonu są GKM Grudziądz oraz Stal Rzeszów. I samo to nie było już dobrą nowiną dla obydwu wymienionych klubów. Weźmy pod lupę pierwszą z drużyn. Ekipa z kujawsko -pomorskiego, po promocji do wyższej klasy – jak mam wrażenie – już na starcie zdawała sobie sprawę z braku realnych szans na pozostanie wśród wybranych. Włodarze musieli od samego początku zaszczepić wiarę w cudowny sen o cudzie, który – notabene – wciąż jeszcze trwa. Przepraszam bardzo, ale jak skład, w którym o obliczu zespołu decydować miał wciąż słabnący oraz nierówno jeżdżący Tomasz Gollob, miałby regularnie zdobywać kolejne punkty? Do byłego mistrza świata dokooptowano Krzysztofa Buczkowskiego oraz Artioma Łagutę. I o ile ten pierwszy jeździł momentami rewelacyjnie, o tyle drugi raczej zawodził. Miał wspomagać Golloba, miał naciskać, miał zdobywać liczne oczka, miał być liderem! Punktowym nawet był, ale nikt z Grudziądza nie zanotował średniej biego-punktowej przewyższającej wartość 2.0! Od tego właśnie byli ci zawodnicy. Z pierwszej ligi w zespole ostało się trzech jeźdźców. Doświadczony Okoniewski, który mimo bycia „Panem Profesorem” w Nice Polskiej Lidze Żużlowej, po awansie znów został szaraczkiem. Przywrócono mu stare demony w postaci licznych zer i jedynek. Daniel Jeleniewski i jego rozpaczliwa średnia oscylująca w granicach 1.0 oraz najgorszy sklasyfikowany junior to właśnie pozostała dwójka. To, co było mocne w pierwszej lidze, tutaj zupełnie traciło na znaczeniu. Działacze Stali poszli w zupełnie innym kierunku. Znając realia i monstrualną
odległość poziomów obu lig postanowili, mimo awansu z pierwszego miejsca, zostawić w swoim zestawieniu zaledwie jednego seniora. Jednego! Stworzono bardzo interesującą szóstkę… tylko że na żużlu potrzeba mocną siódemkę. A tu, tym siódmym został Karol Baran, startujący w 2014 roku w drugoligowej Wandzie Kraków. To może ich kosztować utrzymanie. Na ich szczęście nie są w lidze najsłabsi i mogą nawet uniknąć baraży. Zresztą, gdyby do nich doszło nie powinni mieć w nich większych problemów. Jeżeli mam być szczery to bardziej zawodzą mnie, będący na ostatniej pozycji w tabeli, grudziądzanie. Mają nietypowy, bardzo trudny technicznie tor, który daje im olbrzymią przewagę. Przewagę, którą mimo wsparcia znacznej części kibiców, nie potrafią w pełni wykorzystać. Jeżeli uda im się utrzymać w lidze, to będzie prawdziwe zatarcie rozmiaru straty 1. Ligi, ale czy to jest w ogóle możliwe? Czy ta wizja, niczym z amerykańskiego filmu, ma szansę stać się faktem? Gdyby tak się stało, to byłby to kolejny doskonały materiał na porządny sportowy film. Moim zdaniem, w końcówce wyjdzie jednak to, co zawsze. I ponownie beniaminek pożegna się z najlepszymi już po jednym sezonie. Bo tak po prostu jest. Tak być musi. Musi, gdy antylopa chce się poruszać wśród stada lwów.
Marek Pernal
Nigdy nie mów nigdy Jakieś trzy tygodnie temu, dokładnie 22 lipca Urszula Radwańska pokonała Bojanę Jovanovski i awansowała do ćwierćfinału turnieju w Stambule. Można powiedzieć, że tenisowy dzień toczy się jak co dzień, a wyjątkiem jest dobry wynik naszej zawodniczki. Jednak gdzieś w zachodnich Niemczech, w Darmstadt, które niczym wielkim się nie wyróżnia, rozgrywa się ITF z pulą nagród 25 tysięcy dolarów. Zwykły, podrzędny turniej, gdzie nie ma sędziów liniowych i dzieci do podawania piłek, a gracze muszą radzić sobie sami. Jednak w tym dniu na tej imprezie pojawia się coś szczególnego. Nie coś, a właściwie ktoś. Bo oto swoją karierę, pełną zawirowań i perturbacji wznawia Patty Schnyder – drobna Szwajcarka z Bazylei, miasta z tradycją tenisową i Rogerem Federerem. Wydawać by się mogło, że nic jest nie przeszkodzi w rozwijaniu swoich pasji. Jej ojciec, Willy, był dyrektorem finansowym pewnego dużego przedsiębiorstwa, przez co Patty mogła pozwolić sobie na różne zachcianki. Mniej więcej wtedy też zauroczyła się grą na fortepianie, co jest jedną z jej pasji po dzień dzisiejszy. Szwajcarka była jedną z tych zawodniczek, która bardzo wcześnie zaczęła brać tenis na poważnie i to z dużymi osiągnięciami. Już w wieku 16 lat otrzymała status profesjonalistki, mimo że jeszcze z powodzeniem grała w rozgrywkach juniorskich. Widać jednak było, że miejsce w czołówce rankingu jest dla niej gotowe. Prawdziwym objawieniem została w wieku 20 lat, kiedy wygrała aż pięć turniejów rangi WTA. Wtedy też zawojowała Fed Cup z Martiną Hingis. I to dosłownie. Wystarczy powiedzieć, że w pierwszej rundzie i finale ówczesna kapitan Melanie Molitor, matka Hingis, wystawiła tylko ten duet. W półfinale do tercetu dołączyła Emmanuelle Gagliardi, ale to już w starciu o pietruszkę. Jakby tego było mało, Szwajcarkom do triumfu w całym Pucharze Federacji zabrakło niewiele. Patty przegrała czwarty pojedynek z Conchitą Martinez 3:6 6:2 7:9. Gdyby wynik był odwrotny, to byłby już koniec. A tak, w deblu, Hiszpanki nie dały już żadnych szans. Aż żal patrzeć, jak potoczyły się losy tego kraju rok później. W pierwszej rundzie, już bez dwóch czołowych (i w zasadzie jedynych znanych) tenisistek, przegrały 0:5 ze Słowacją – dwuosobową. Schnyder nieźle łączyła grę pojedynczą z podwójną. Na swoim koncie zapisała 11 tytułów w singlu, będąc w 27 finałach i 5 w deblu. Najwyżej w rankingu singlowym była siódma, a w deblowym – piętnasta. W czołowej dziesiątce rankingu gościła sporo, bo aż 94 tygodni. W ciągu całej swojej bogatej, siedemnastoletniej kariery pokonała sporo zawodniczek, które były wówczas na pozycji liderki rankingu. Do tego grona zaliczamy Martinę Hingis, Lindsay Davenport, Serenę Williams, Arantxę Sanchez Vicario, Steffi Graf, Jennifer Capriati, Kim Clijsters, Justine Henin, Amelie Mauresmo, Jelenę Jankovic, Anę Ivanovic i Caroline Wozniacki. Jednym z jej ulubionych turniejów był ten rozgrywany w Charleston,
gdzie w 2002 roku w marszu po zwycięstwo ograła Mauresmo, Pierce, S. Williams czy rozstawioną wówczas najwyżej Jennifer Capriati. Mimo tego nigdy nie dotarła do finału imprezy wielkoszlemowej. Jej najlepszym osiągnięciem był półfinał z Australian Open z 2004 roku, kiedy lepsza od niej okazała się Clijsters. Patty Schnyder na początku swojej kariery była diamentem, który trzeba było tylko oszlifować i mogłaby być jeszcze wyżej. Pozostaje tylko pytanie bez odpowiedzi, jak bardzo zmieniło ją to, w co wpadła będąc jeszcze młodą zawodniczką, mającą 21 lat. Do tej pory jest trenerem na pełen etat był Erik van Herpen. To u jego boku Szwajcarka odnosiła na początku tak ogromne sukcesy. Jednak przyszedł moment, kiedy na Majorce miała okazję poznać Rainera Harneckera, jej przyszłego „guru”. Niemiec był znany jako uzdrowiciel i osoba korzystająca z medycyny alternatywnej. Z drugiej strony jednak nie miał żadnej właściwej licencji i w swoim rodzinnym kraju było prowadzone przeciwko niemu dochodzenie. Jednak na nic to się zdało, bo Schnyder widziała w nim właściwą osobę. Szkoda tylko, że nie miał on nic wspólnego z tenisem. Chociaż mówił, że do pracy z Patty i utrzymaniem jej formy wystarczyło to, że podglądał grającego 13-letniego syna. Co ciekawe, Rainer do swojego grona wziął także Sylvię Plischke i Conchitę Martinez, ale niedługo później on i Szwajcarka stali się niemalże nierozłączni. Do historii przeszły jej wegańskie diety, pełne w fasolkę, guajawę, no i niezbędne trzy litry, około 12 szklanek soku pomarańczowego… dziennie. To kompletnie nie pomagało tenisistce. Mówiła w wywiadach, że lubi swój obecny
tenis, ale często nie może odnaleźć się w grze i zastanawia ją to, dlaczego szwankują jej uderzenia. Będąca do niedawna na fali, teraz zaczęła przegrywać i obniżać swoje loty. Martwił się z tego powodu ojciec, który sugerował porwanie córki i do wyjaśnienia sprawy zatrudnił Rainera Hofmanna. To jednak był dopiero początek i po kilkunastu latach Patty przekona się, że te imię jest dla niej przeklęte. Schnyder w koalicji z Harneckerem oskarżała rodziców, a zwłaszcza ojca o to, że w jej dzieciństwie był autorytarny i ograniczał jej wolność. Te słowa nie uszły jemu płazem i od tamtej pory Willy i Iris mają dożywotni zakaz rozmawiania z córką. Mężczyźni bardzo mocno potrafili zawrócić w głowie Szwajcarki. Wystarczy tylko powiedzieć, że w 2003 roku Patty wzięła ślub z… Rainerem Hofmannem, tym samym, który miał zająć się rzekomym porwaniem. On doskonale wiedział, jak się wokół niej zakręcić. Po pewnym czasie zamieszkał z nią i niemalże przejął kontrolę nad jej życiem. Okazało się również, że z powodu swoich oszustw majątkowych był skazany na 18 miesięcy pozbawienia wolności w zawieszeniu. Co więcej, korzystając z jej pieniędzy spłacał długi. Mimo, że na korcie zarobiła około 8 milionów, była bankrutem. Wiosną 2011 roku dodali do przechowalni jej meble, sprzęty tenisowe. Nie uiścili oni jednak opłat za przetrzymanie, które urosły do 380 tysięcy franków szwajcarskich. Rok później, w kwietniu, jej dobytek został sprzedany. Bardzo ważny, zwłaszcza dla mediów, był moment, kiedy ogłosili, że piszą z mężem książkę „The White Mile”, opisującą ich życie. Publikacja miała być w sprze-
17
daży jesienią 2011 roku – do tej pory nie ukazała się na rynku i raczej się nie pojawi. 10 lat życia z Hofmannem dało jej mocno w kość i wtedy w pewnym momencie miarka się przebrała. Doszło do separacji, kiedy Rainer poznał nową dziewczynę na nowo zakupionym konnym ranczo w Niemczech. Jakiś czas później przebąkiwało się, że Schnyder ma nowego partnera. Okazał się nim kilka lat starszy od niej Niemiec, Jan Heino, z którym żyją już około 4 lat. Jednak najważniejszym dla niej okresem w życiu okazał się czerwiec 2014 roku, kiedy ogłosiła, że spodziewa się dziecka (jak śmiała się w wywiadach, nie był to dawca nasienia). Kilka miesięcy później, w listopadzie, na świat przyszła jej córka, Kim Ayla. Związek z Hofmannem, a właściwie jego toksyczność, dawał o sobie znaki podczas meczów Schnyder. Różne zagraniczne media mówią o niej jako o „crazy girl”, lekko wybuchowej, na pewno nie spokojnej tenisistce. Kibice z pewnością pamiętają jej kilka ciekawych zachowań podczas spotkań. Rok 2004, Charleston i półfinałowe starcie z Conchitą Martinez. Szwajcarka była mocno poddenerwowana, a Hiszpanka widziała to i jeszcze bardziej drażniła rywalkę swoim zachowaniem. Podczas pomeczowego „handshake’a” Patty w ostatniej chwili zabrała rękę i poszła w stronę krzesełka. Jeszcze bardziej bulwersujący fragment trafił się trzy lata później, w Luksemburgu, po pojedynku z Danielą Hantuchovą, wygranym przez Słowaczkę 6:3 5:7 7:5. Schnyder tylko „przybiła” rękę rywalce z całej siły i odeszła, a czekał na nią jej ówczesny mąż, który nie mógł znieść tej porażki i z całej siły kopnął w butelki przeciwniczki. Sporo mówiono o Szwajcarce, że jest to tenisistka z szybkimi nogami, różnorodnością uderzeń, sprytem, no i do tego leworęczna. Na początku mało osób wiedziało, jak z nią grać, jednak potem przyszły silniejsze zawodniczki, grające mocno z głębi kortu i wtedy Patty zagubiła się. Chociaż kto wie, jak to by wyglądało, gdyby nie kończyła współpracy z Erikiem van Herpenem i dalej się rozwijała. Czy wygrałaby Wielki Szlem, była liderką rankingu i dorównała poziomem swojej rodaczce Martinie Hingis, która chyba jako jedyna, ze swoim sprytem i tenisową elegancją potrafiła sprostać tenisistkom „boom boom”? O tym nie dowiemy się nigdy. Schnyder swoją karierę zakończyła po nieudanym French Open 2011, jej 59 wielkoszlemowym występie, 52 z rzędu. W singlu odpadła w pierwszej rundzie po starciu z Soraną Cirsteą, a w deblu (w parze z Anną-Leną Groenefeld) uległa znakomitemu wtedy deblowi – Flavia Pennetta/Gisela Dulko. W rankingu była wówczas odpowiednio na 55. i 124. miejscu.
18
O Szwajcarce pod względem powrotu zaczęto mówić w lutym, kiedy zgłosiła się do agencji antydopingowej, a w maju wróciła do aktywnych zawodniczek. Jednak to nie oznaczało, że przez te kilka lat nie miała do czynienia z rakietą. Wręcz przeciwnie, trenowała młodszych graczy, grała w rozgrywkach Bundesligi. Jednak widać, że to nie było coś wygórowanego, na co czekała. Wystarczy wspomnieć o jej tegorocznych przeciwniczkach w tej lidze: Xenia Suworowa, Syna Kayse, Ria Donnermann, Carolina Wegner, Vanessa Henke. Nie dziwmy się, że chce grać z coraz lepszymi zawodniczkami, w turniejach coraz wyższych rangą. We wspomnianym na samym początku Darmstadt wystąpiła z dziką kartą w turnieju głównym i trafiła na 20-letnią Ukrainkę Sofiyę Kovalets. Myślę, że dla rywalki to była ogromna lekcja pokory, mimo że to ona wygrała 7:5 4:6 7:5. Szwajcarka kolejny mecz rozegrała w
drugim tygodniu sierpnia, w Hechingen, w kwalifikacjach. Tam trafiła na Alice Balducci i przegrała 6:7 5:7. Z niecierpliwością czekamy na kolejne starty i jej pierwsze zwycięstwo po powrocie. Patty Schnyder była z całą pewnością zwariowaną indywidualistką, która została mocno skrzywdzona przez życie. Mogła być przecież światowej sławy zawodniczką, o której dziennikarze i kibice będą mówili tylko i wyłącznie z powodu jej znakomitych osiągnięć. Stało się jednak inaczej. Przy jej boku jest teraz córeczka i mężczyzna, który mam nadzieję, że okaże się kochający i szanujący. Najważniejsze, że nie ma na imię Rainer, bo to imię prześladowało Patty przez najważniejszy okres życia.
Mateusz Sosiński
Piątek, czternastego Piątek, 14 sierpnia 2015 roku to data, która niewątpliwie wpisuje się w historię polskiego boksu złotymi zgłoskami. Dwa medale podczas Mistrzostw Europy w boksie amatorskim zdobyte przez Igora Jakubowskiego i Tomasza Jabłońskiego oraz mistrzostwo świata WBO wywalczone przez Krzysztofa Głowackiego – takie momenty nie zdarzają się codziennie. Największym echem w polskich mediach odbił się zdecydowanie występ Krzysztofa Głowackiego podczas gali w Newark. Polski pięściarz już wielokrotne pokazywał spore umiejętności, jednak mimo wszystko był spisywany na straty w walce z dużo bardziej doświadczonym i ogranym na wysokim poziomie, Niemcem Marco Huckiem. Dla pochodzącego z Bośni i Hercegowiny pięściarza miała być to kolejna łatwa obrona, która pozwoli mu pobić rekord Johnny’ego Nelsona w ilości obron pasa mistrzowskiego. Życie szykowało jednak zupełnie inny scenariusz. Walka miała nieprawdopodobne dramatyczny scenariusz, jednak zakończyła się zwycięstwem polskiego boksera pod koniec 11. rundy. W boksnecie zapanowała euforia. Polscy kibice byli zachwyceni nowym mistrzem, a amerykańscy eksperci piali z zachwytu i nazywali to starcie kandydatem do walki roku, nokautu roku, niespodzianki roku… Jeśli chodzi o bardziej analityczne przemyślenia, to Głowacki wczoraj wszedł na kolejny, wyższy poziom, a wydaje się, że może być jeszcze lepszy. Trudno jednak zacząć pisać o dyspozycji Krzyśka, bez wspomnienia Fiodora Łapina. Szkoleniowiec ten ułożył optymalną taktykę pod Hucka, świetnie nakreślił Głowackiemu wywieranie inteligentnej presji, która na dłuższą metę, przyniosła wielki sukces Polakowi. Wiadomo było, że Marco gubi swoją efektywność będąc pod presją, ponieważ zabiera mu się miejsce pod wyprowadzanie jego szalonych szarży – pod tym względem dobór taktyczny Łapina i Głowackiego był optymalny. Krzysztof wzorowo wprowadzał go w życie, cały czas miał zimną krew i nie dawał się prowokować rywalowi, który kilka razy uderzył go po gongu. Polak robił swoje, trzy pierwsze rudny zagarnął stosunkowo łatwo, do tego był do bólu konsekwentny, co przyniosło efekty w rozstrzygających chwilach tej potyczki. Później obraz walki wyrównał się i Huck zaczął odrabiać straty, jednak pewna rzecz, wykonywana przez Głowackiego niemal przez cały czas, kompletnie wyssała z niego soki. Otóż były to ciosy na korpus. Krzysztof bił je z uporem maniaka od pierwszej rundy, co w końcu przyniosło oczekiwane efekty. Ex – mistrzowi zaczęło brakować kondycji, w 11. odsłonie był już bardzo zmęczony, co było efektem częstych uderzeń Główki w schaby Bo-
śniaka. Od strony fizycznej Krzysztof był przygotowany również nienagannie – wprawdzie zwolnił po 4. rundzie, ale jak na kogoś, kto został znokautowany, a tylko sobie znanym sposobem wstał z desek w tak intensywnej potyczce, bił się do końca w naprawdę dobrym tempie. Czysto boksersko Głowacki też miał kilka atutów – m.in. jego timing funkcjonował naprawdę dobrze i w wymianach, o dziwo, więcej trafiał Polak. No i na sam koniec trzeba pochwalić wolę walki Polaka. W 6 rundzie, po przyjęciu tego demolującego sierpa, wydawało się, że jest zamknięty w trumnie leżącej w grobie zakopanym do połowy, ale on wstał i, w stylu świętej pamięci Diego Corralesa, poszedł z dobrym skutkiem na wyniszczającą wojnę. Ileż trzeba mieć woli i charakteru, żeby coś takiego uczynić. Szóstą rundę powinno się pokazywać młodym adeptom sportu. Każdego sportu. Nieraz trzeba przełamać taki kryzys, aby osiągnąć coś wielkiego. Nie było widać ani jednego momentu
zawahania u Głowackiego, a był to tak właściwie jego pierwsza, poważna walka… No i w 11. rundzie zachował się jak prawdziwy killer dobijając rannego rywala. Ale zrobił to z jakże wielką konsekwencją! Chyba każdy zawodnik w 11. rundzie mając mistrza świata na deskach szedłby z nieprzemyślanymi cepami, licząc, że sędzia przerwie walkę. A Główka co robi? Kontynuuje swoją taktykę, bije na tułów, Huck instynktownie zasłania tę część ciała i Krzysiek ma miejsce, aby zadać decydujące ciosy w głowie. Zachowanie godne wieloletniego mistrza świata… To była jednak śmietanka na piątkowym torcie. Wcześniej dopłynęły do nas wspaniałe wieści z Bułgarii – Tomasz Jabłoński i Igor Jakubowski zapewnili sobie srebrne medale, wygrywając swoje walki półfinałowe. Tomasz Jabłoński (kat. 75 kg) rozpoczął walkę z Włochem Salvatore Cavallaro bardzo agresywnie. Rywal odpowiadał jednak dobrymi klinczami i pojedynczymi mocnymi ciosami urwał
19
Polakowi pierwszą rundę, przynajmniej wśród opinii dwóch sędziów punktujących zawody. Druga runda była jeszcze agresywniejsza ze strony podopiecznego Zbigniewa Rauby i tym razem to on zapisał rundę na swoją korzyść. O wszystkim miały zadecydować ostatnie trzy minuty, w których to Jabłoński zdecydowanie dominował. Jednak chwile wyczekiwania na decyzję sędziów były bardzo nerwowe. Ostatecznie to ręka Polaka powędrowała w górę i zwyciężył on niejednogłośnie na punkty (29-28, 28-29, 30-27). W finale Jabłoński przegrał już z Rosjaninem Petrem Chomukovem (30-27, 30-27, 30-27), ale werdykt nie oddaje przebiegu rywalizacji. Pojedynek był tak wyrównany, że śmiem stwierdzić, że gdyby to nasz rodak był Rosjaninem, on zostałby mistrzem Europy. Chwilę po Jabłońskim, do ringu w Bułgarii wyszedł jego kolega z kadry, walczący w wadze ciężkiej, Igor Jakubowski. Rywalem Polaka był Litwin, Nikolajs Grisunins. Dwie pierwsze rundy bezsprzecznie należały do Jakubowskiego, który był dużo aktywniejszy i walczył dużo bardziej ofensywnie. Przełożyło się to również na karty punk-
20
towe, ponieważ Polakowi wystarczyło przetrwać ostatnią rundę, aby wygrać walkę. Zrobił to, ale niestety odnowił przy okazji kontuzję łokcia. Walkę ostatecznie wygrał jednogłośnie na punkty (29-28, 29-28, 30-27), ale jednocześnie oddał jutrzejszy finałowy pojedynek walkowerem. Tym samym mistrzem Europy w wadze ciężkiej został Rosjanin Jewgienij Tiszczenko. Dwa medale dla Polaków na jednej poważnej mistrzowskiej imprezie to fenomen, który nie wydarzył się już od wielu, wielu lat. Boks amatorski od kilku sezonów jest w zapaści, zarówno organizacyjnej, wizerunkowej, jak i sportowej. Sukces Igora Jakubowskiego i Tomasza Jabłońskiego jest czymś niesamowitym, jeśli weźmiemy pod uwagę totalny brak wsparcia przez Polski Związek Bokserski, który raczej przeszkadza zawodnikom niż im pomaga. Wielkie brawa należą się też trenerowi polskiej reprezentacji, Zbigniewowi Raubo, który swoje doświadczenie i wielką wiedzę potrafił przekazać podopiecznym. Wiadomym jest, że obaj Polacy pojadą na zbliżające się Mistrzostwa Świata. Miejmy nadzieję, że tam również zaprezentują się godnie i wywalczą
kwalifikację na przyszłoroczne Igrzyska Olimpijskie w Rio de Janeiro. To są marzenia, ale do zrealizowania. Jednak za nimi musi pójść wielka i rzetelna praca. O bokserów jestem spokojny, o trenera Raubo również… Apeluję jedynie do związku o zaprzestanie rzucana kłód pod nogi swoim zawodnikom. O pomocy i rozpropagowaniu tego sukcesu jak należy, nawet nie marzę… Dziś jednak narzekać nie mogę. Mamy trzeciego, po Tomaszu Adamku i Krzysztofie Włodarczyku, mistrza świata w historii boksu zawodowego (nie liczę Dariusza Michalczewskiego, walczącego pod niemieckimi flagami i śpiewającym tamtejszy hymn) i dwa medale Mistrzostw Europy w boksie amatorskim. Jest naprawdę pięknie!
Jakub Zegarowski