1
Od Autora: Niniejszy e-book jest wynikiem pracy wielu osób, które pomogły mi, na przestrzeni kilku ostatnich lat, w opracowaniu siedmiu długich tekstów. We wspomnianym okresie redagowały, dokonywały korekty, udzielały mi porad w kwestii pisania, poddawały pomysły, inspirowały oraz dawały szansę na publikację opowiadań. Pozwólcie, ze wymienię te najważniejsze: Agnieszka Nietresta-Zatoń, Wojciech Lulek, Agata Sienkiewicz i Marianna Szygoń. Przed Wami cykl opowiadań składających się na uniwersum Vendariona. Sam pomysł owego specyficznego „świata”, super bohaterów innych niż powszechnie znani, powstał w wyniku przygotowywania autorskiego systemu gier fabularnych. Nie jest to historia skończona - to epizody łączące się w pewną opowieść, ale daleko jej do kresu. Póki co, jest ich siedem- czas przyniesie kolejne. Ale o czym to właściwie jest? Zastanawialiście się kiedyś, co by było, gdyby klasyczny świat fantasy "przesunąć" o kilka stuleci w przód? Być może, Magia zmieszałaby się z technologią, dawni bogowie utraciliby moce... herosi zginęliby, ale w ich miejsce, być może, narodziliby się nowi... Bardzo często uniwersa fantasy opierają się o realną kulturę, wierzenia, historię naszej rasy i tym podobne. Jeśli tak, to jak bardzo ten „przesunięty” świat przypominałby naszą, powiedzmy XX-wieczną, rzeczywistość? Jeśli macie ochotę sprawdzić – oto świat ze Snu Vendariona...
2
I – Zeznanie Cartera Den Helle
3
Carter Den Helle zmarszczył nos, spojrzał w goó rę, naciągnął na głowę kaptur sztormiaka i ruszył przed siebie, szybko, starając się nie traficó w kałuzż e. Dystans od zadaszonego straganu do wozu patrolowego był niewielki, ale lało niemiłosiernie. Niebo płakało nad miastem, a powodoó w smutku było zapewne wiele. Memoria, największa metropolia w Poó łnocnej Vendarii była miejscem mrocznym, grzesznym i pełnym nienawisó ci. Miasto przeklęte, zapomniane przez dobry los – koszmar kazż dego stroó zż a prawa. Chociazż , Den Helle zastanowił się i mimowolnie usó miechnął, byli i tacy strazż nicy, ktoó rzy los, dobry czy zły, mieli po prostu gdziesó . Pewnie i wiele innych spraw nie obchodziło ich wcale. Ot, taki Maric. Starszy dziesiętnik Gordon Maric, dwudziesty szoó sty rok w uniformie Vendaryjskiej Słuzż by Publicznej, nadal w tym samym stopniu. Kiedysó twardy, czujny ogar. Dzisiaj zgarbiony, otyły i mrukliwy, ze stępionymi kłami, zmysłami odurzonymi zielem i mocnymi naparami mieszanymi z alkoholem. Przeszedł bez szwanku słuzż bę w jednej z najemnych kompanii podczas Wojen Słonecznych, a w trzydziestym sioó dmym, juzż na strazż niczej słuzż bie w Memorii, jakisó parszywy szczeniak wsadził mu dwie kule w bok. Gordon Maric - weteran, stary wyga. Takim zawsze przydzielają młodzikoó w, jak Carter. Moó wią: „by się uczyli przy boku dosó wiadczonych funkcjonariuszy”. Mysó lą: „przeciezż tym starym zawsze przyda się ktosó do noszenia słodkich plackoó w i czarnego naparu”. Jakie czasy, takie zż ycie. Na kontynencie mawiają cosó o losie i cesarzu, przypomniał sobie Den Helle, akurat w momencie, gdy znalazł się obok czarnego wozu patrolowego. Na drzwiach, ktoó re uchylił mu partner, błysnęła wymalowana białymi literami nazwa jednostki: „Piąta Setnia Dzielnicy Portowej” oraz schematyczny znak strazż y – tarcza i dwa miecze. – Tym razem się udało? – mruknął Maric i mocno wciągnął powietrze, delektując się aromatem naparu. Zabrał Carterowi zakupy, pobiezż nie zajrzał do torebki z ciastem a potem ostrozż nie otworzył przykrywkę kubka. – No widzisz? Tym razem to jest napar. Ten zapach – słoneczne wzgoó rza Vinantium i skaliste wybrzezż e Metinny. – Jest pan pewien? – Den Helle przekrzywił głowę, jednoczesó nie odpakowując zawiniątko ze słodkim plackiem w só rodku. – Napar robią takzż e w Vendarii. – Coó zż za bzdury – Maric siorbnął i cmoknął z uznaniem. – To cosó , co przeciętny człowiek nazywa po prostu czarnym naparem, ma wiele odmian. I faktycznie zioła zbiera się takzż e u nas, ale to nie to samo. Prawdziwy 4
aromat, faktyczny smak, ten najlepszy, mają tylko napary ze składnikoó w sprowadzanych z Kontynentu. Koniec i kropka, a Vavro Salla ma zawsze najlepiej przyrządzony towar. Jest klasycznie, zawsze tak samo smacznie i ze znizż ką dla funkcjonariuszy strazż y. – Dlatego to stały punkt naszej trasy – skwitował Carter. Moó wił dosycó niewyrazó nie, z pełnymi ustami. – A mozż e, gdyby… Nie dokonó czył. Zgrzytnęło przerazó liwie i huknęło. Zatrzęsła się ziemia. W przednią szybę samochodu łupnęło kilka kamiennych odłamkoó w. Maric przeklinał gorący, rozlany na kolana, napar. Deszcz nieprzerwanie tłukł o karoserię – na zewnątrz niewiele było widacó : blask ulicznych lamp, prostokątne plamy só wiatła w oknach kamienicy. Den Helle wciągnął powietrze w płuca i odruchowo, nie czekając na jakiekolwiek instrukcje starszego kolegi, wyskoczył z wozu. Dał się słyszecó só wist i cosó niby dzó więk syreny alarmowej, ale przytłumiony jakby dochodził spod ziemi. Tuzż po tym só ciana mieszkalnego budynku po lewej stronie eksplodowała. Carter starał się otrzecó mokrą twarz. Wewnątrz budynku cosó się poruszało, cosó wielkiego. Po pustej ulicy ponioó sł się terkot i dzó więk przypominający dzwonienie łanó cuchoó w. O jezdnię uderzyły potęzż ne odłamki. Jeden trafił w tył wozu patrolowego, unosząc w goó rę jego przednią częsó có. „Maric”, jęknął w duchu Den Helle, ale było juzż za poó zó no na pomoc. Kolejne częsó ci rozpadającego się budynku zasypywały okolicę. Młodszy strazż nik zerwał się do biegu, starając się unikacó odłamkoó w łupiących w ziemię wszędzie dookoła. Pędził przed siebie i zatrzymał się dopiero za rogiem kolejnego mieszkalnego budynku. Spojrzał przez ramię. Woó z patrolowy, jakimsó cudem nie został trafiony więcej razy. Obok samochodu strazż nikoó w stał teraz stwoó r, ktoó ry zniszczył kamienicę. Wielki wrzecionowaty korpus, jakby „odwłok”, unosił się dwa, trzy metry nad ziemią, wspierany przez cztery, a mozż e pięcó metalowych odnoó zż y. W goó rze poruszały się „macki” – kawałki metalu zawieszone w emanującej só wiatłem zielonkawej mgle, lub czymsó , co bardzo ją przypominało. Den Helle zakaszlał i wytrzeszczył oczy. To co widział było przerazż ające i fascynujące zarazem. Odnoó zż a zaklekotały o podłozż e. Mechaniczna bestia, przy wtoó rze odgłosoó w sapania, wypusó ciła na zewnątrz obłoki zielonkawej pary, uniosła dwie sposó roó d wielu macek i trafiła nimi w dach wozu patrolowego. Czarny samochoó d zawisł kilka metroó w nad ziemią, po czym został cisó nięty z 5
ogromną siłą, dokładnie tam, gdzie stał Den Helle. Do uszu strazż nika, zza jego plecoó w, dobiegł warkot silnika. W kierunku stwora mknął motocykl, mijając własó nie pozycję Cartera. Jezó dziec, na plecach ktoó rego łopotała długa czarna peleryna, sprawnie uniknął zderzenia z lecącym wenó wozem patrolowym i pomknął prosto w stronę potwora. Samochoó d trzasnął w narozż nik kamienicy, zmieniając się w kawał poskręcanego metalu. Carter Den Helle dopadł do wraku, proó bował dostacó się do só rodka. Odnalazł charakterystyczny znak widniejący na drzwiach. Szarpnął, ale nie zdołał nic zrobicó . Dookoła jego noó g rosła kałuzż a – czernó i czerwienó rozmywane przez lejącą się z niebios wodę. Czarny Napar. Krew. Deszcz.
*** /Vendaryjska Agencja Bezpieczeństwa, Dystrykt Północny, Memoria, 2.10. 60./ Działania operacyjne. Przesłuchanie i ustalenie faktów odnośnie zdarzenia DS-45/KP-1/61. Klauzula: Ściśle Tajne. Poziom piąty. Akta osobowe: Carter Den Helle. Funkcjonariusz Vendaryjskiej Straży Publicznej, w stopniu młodszego dziesiętnika. Trzeci rok służby. Przydzielony do wydziału patrolowego, 5S Port. Lat 27. Żona i dzieci: brak. Rodowity Vendaryjczyk, bez wątpliwych prawnie powiązań. Rodzice: nie żyją. Nie odnotowano uchybień, skarg lub doniesień. Przebieg służby: bardzo dobry. Ocena psychologiczna: pozytywna. Przesłuchanie prowadzą agenci śledczy z lokalnego biura VAB: Saul Becker i Rennard Ber Albee.
*** Agent specjalny Brion Kroeger rozejrzał się. Pokoó j kontrolny urządzony był ascetycznie: białe puste só ciany, długi stoó ł zastawiony sprzętem nagrywającym, dwa wielkie głosó niki, trzy krzesła z twardymi oparciami i olbrzymia kwadratowa lampa zwisająca z sufitu. Przestrzenó wypełniały dzó więki – przede wszystkim trzeszczące głosy rozmawiających. W przerwach między pytaniami i odpowiedziami płynącymi z głosó nikoó w, słuchacó było szum szpul rejestrujących przesłuchanie, bzyczenie 6
wentylatoroó w i delikatne buczenie dobiegające z lampy. W pomieszczeniu, poza Kroegerem, znajdowało się jeszcze dwoó ch ludzi: technik obsługujący sprzęt i agent specjalny Max Lidhman. Za venantyjskim zwierciadłem widacó było pokoó j przesłuchanó , roó wniezż biały. Dwaj só ledczy w idealnie skrojonych marynarkach czarnego koloru wykonywali swoją robotę. Jeden pytał, drugi słuchał i bacznie obserwował. – Wyglądają jak cholerne blizó niaki, co? – zagadał Brion, zwracając się w przestrzenó . Technik nie odrywał się od swojej pracy, miał na uszach słuchawki, więc pewnie po prostu nie usłyszał pytania. Max Lidhman mrugnął i zmarszczył czoło, ale nie odpowiedział. – Wszyscy só ledczy z bezpieki wyglądają tak samo – Brion odezwał się ciszej, własó ciwie do samego siebie. – Coó zż , tak własó nie mają wyglądacó , by nie rozpraszacó odpytywanego – mruknął Lidhman. Jego głos był niski i chropowaty. – Nudzi to pana, agencie Kroeger? Brion unioó sł jedną brew. – Pana nie? Bo ja cały czas zastanawiam się, po jakie licho só ciągalisó cie mnie na te poó łnocne pustkowia? – Mieszkanó cy wspaniałego miasta Memoria nie wybaczyliby panu takiego zwrotu. – W głosie Lidhmana zabrzmiała delikatna nutka rozbawienia. – Chyba nie zż ebym wysłuchiwał bajek o straszliwych potworach niszczących kamienice. I to potworach z „mackami”… – Brion nie przestawał drwicó . – To nie urojenia, to robota trepoó w – moó wiąc to Lidhman machnął ręką, jakby ze zniecierpliwieniem. Brion Kroeger otworzył szerzej oczy. Drugi agent spojrzał na jego twarz i wyjasó nił: – No bestia, ta z „odwłokiem” i „só wiecącą mgłą”. To mechanizm stworzony przez armię. Naszą. Mają oddział, zajmujący się takimi ustrojstwami – moó wiący po raz kolejny machnął ręką. – Ale to nie jest wazż ne… – Jak to? Wojsko buduje… – Agencie Kroeger… – ton głosu Maxa Lidhmana zmienił się nieprzyjemnie – … powtarzam, to nie jest wazż ne. – Następnie głos 7
złagodniał. – Po prostu proszę posłuchacó … Proszę skupicó się na tym, co zeznaje dziesiętnik Carter Den Helle. Brion zmruzż ył oczy i posłusznie spojrzał na szklaną só cianę, oddzielającą pokoje. W częsó ci dla przesłuchiwanych drobny jasnowłosy męzż czyzna ubrany w szary uniform strazż nikoó w kontynuował swoją opowiesó có.
*** Na początku było ich dwoó ch. Dwoó ch ludzi przeciwko maszynie. Motocyklista i człowiek-upioó r. Carter wychylił się zza wraku i obserwował toczące się wydarzenia, wciązż nie mogąc uwierzycó oczom. Kierujący motorem gnał prosto na potwora. W prawej ręce trzymał jakąsó bronó . „Włoó cznia”, pomysó lał na początku Carter. „Nie”. Metalowe drzewce zakonó czone było trzema ostrzami. Te dotykały jezdni i krzesały iskry. Strazż nik otarł twarz, deszcz zalewał mu oczy. Dookoła broni kumulowały się wyładowania elektryczne niczym miniaturowe błyskawice. Pobłyskujące zielenią macki proó bowały traficó nadjezż dzż ającego, ale były zbyt wolne. Zresztą roó wnoczesó nie z motocyklistą, stwora atakował drugi só miałek. Początkowo Carter nie dojrzał go. Nieznajomy był jak upioó r, jak zjawa. Pojawiał się od czasu do czasu, szybki i nieuchwytny. Jego sylwetka rozmywała się, był na poó ł realny. Ubrany w ciemny uniform, z czymsó na kształt długich pałek w dłoniach, poruszał się pomiędzy odnoó zż ami mechanicznego stwora. Uderzał w nie raz za razem, ale nie czynił im większej krzywdy – zdecydowanie jednak zajmował bestii czas – rozpraszał jej uwagę. Motocyklista przejechał tuzż obok potwora i w przelocie wbił bronó w jego korpus. Trzasnęło. Z nieba spadł piorun, nieregularnym zygzakiem sięgnął celu – miejsca gdzie utkwił metalowy troó jząb. Stwoó r zachwiał się, odnoó zż a wygięły się i zaczęły só lizgacó . Utrzymał jednak roó wnowagę. Kierujący motorem był juzż z drugiej strony, Carter nie widział dokładnie, ale zdawało mu się, zż e motocyklista zawraca. Mechaniczna bestia zawyła i zaterkotała, wypuszczając olbrzymie ilosó ci zielonkawej pary. Jej odwłok poczerniał w miejscu trafienia. Troó jząb znikł. Był juzż w dłoni motocyklisty, ktoó ry szykował się do kolejnego ataku.
8
*** – To Jezó dziec Burzy, tak go nazywają – wyjasó nił Lidhman. Brion Kroeger spojrzał na niego z niedowierzaniem. – Cholera wie, kto wymysó lił to bzdurne miano. Wiemy za to, zż e Jezó dziec w jakisó przedziwny sposoó b włada energią elektryczną. To ma związek z jego bronią… – Troó jzębem, a jesó li wierzycó dziesiętnikowi, dodatkowo znikającym – przerwał mu Brion. – To nie jest zwykły trik, i nie wytwarza się takiej broni… chyba, zż e wspomniane „trepy”… – Nie – uciął agent Lidhman. – To druga strona barykady. To Zamaskowani. – Tak ich nazywają? – Zdumiał się Brion. – Co jest grane? O kim w ogoó le moó wimy? – Następny to Zjawa, albo Ułuda. – Drugi agent kontynuował nie odpowiadając na pytania. – Czasem moó wią na niego Pan Upioó r. Potrafi znikacó , zanotowano nawet „przenikanie przez só ciany”. – Macie notatki o „Zamaskowanych”. Agencja prowadzi dochodzenie? Nie bardzo rozumiem, co ja tu robię… – Pana dotychczasowa słuzż ba to jedno, agencie Kroeger – Lidhman usó miechnął się lekko. – Zwalczanie zorganizowanej przestępczosó ci, porwania i tym podobne, stanowią istotny wkład w bezpieczenó stwo publiczne. Jednakzż e nasza sytuacja w Memorii to roó wnie wazż na sprawa. Interesują nas raczej panó skie dokonania naukowe. Pisał pan prace akademickie z dziedziny… – Historii i kulturoznawstwa – przerwał mu Brion – ale niby jak… – Proszę posłuchacó dalej, połączycó fakty, uzż ycó swojej wiedzy. Wszystko, mam gorącą nadzieję, stanie się jasne…
*** Carter Den Helle nie potrafił tak do konó ca zrozumiecó dlaczego w niezwykłym starciu kibicował zamaskowanym nieznajomym. Nie wiedział kim są ci ludzie, nie rozumiał sensu ich walki, nie potrafił zidentyfikowacó ich przeciwnika. Jakosó tak podsó wiadomie, jak sądził, po prostu trzymał 9
kciuki za ludzi walczących z bestią, z przerazż ającym mechanicznym potworem. Niestety, tuzż po pierwszych celnych trafieniach, gdy zdawało się, zż e nieznajomi uzyskują przewagę, bestia skontrowała. Dał się słyszecó syk, a z korpusu trysnęły strumienie zielonkawej cieczy. Ulicę wypełnił szlam, jakasó gęsta breja. Motocyklista własó nie wyprowadzał kolejny cios troó jzębem, dookoła pełzały pajęczyny wyładowanó elektrycznych. Męzż czyzna nie zdołał utrzymacó roó wnowagi, pojazd przewroó cił się na bok, bronó trafiła w pustkę a piorun sprowadzony z nieba trzasnął w budynek z lewej strony. Jednoczesó nie, chocó Carter tego akurat nie widział dokładnie, poó łprzezroczysty człowiek – zjawa ratował się ucieczką, potykając się i przewracając raz za razem na só liskim podłozż u. Przegrywali, ale jak się okazało, nie byli osamotnieni. Z chrzęstem miazż dzż onego metalu, w jedną z mechanicznych konó czyn cosó uderzyło. Odnoó zż e zostało oderwane – bestia zachwiała się. To, co Carter wziął początkowo za ogromny pocisk, okazało się duzż ą prostokątną tarczą trzymaną przez człowieka. Kolejny z zamaskowanych só miałkoó w podnosił się własó nie z przysiadu, poprawiając umocowanie oręzż a. Tak własó nie – oręzż a. Carter zawsze mysó lał o tarczy, o tym zresztą wspominał kodeks strazż y publicznej, jako o „osłonie”. Był pewien, zż e „do walki słuzż yły miecze”. Teraz juzż wiedział, zż e nic nie jest pewne. Tarczownik pojawił się niespodziewanie, zaatakował szybko i precyzyjnie, jakby potrafił błyskawicznie się przemieszczacó . Carter nie pojmował tego, ale patrzył jak urzeczony. Dwie macki proó bowały sięgnącó zuchwalca trzymającego tarczę. Zasłona okazała się skuteczna, ciosy zż elaznych pazuroó w, wienó czących konó ce zielonkawych ramion bestii, nie zdołały uszkodzicó tarczy – zaiskrzyło tylko przy ataku. Podobnie było, gdy stwoó r wyprowadził kolejny atak. Znoó w cios i blokada. Tak po prostu, a potwoó r dysponował przeciezż ogromną siłą, Carter był tego só wiadom ilekrocó spojrzał na wrak patrolowego samochodu. Macki uniosły się raz jeszcze, ale własó nie w tym momencie bestią szarpnęło. Ogromny kawałek gruzu, niczym kamienna kula, grzmotnął w jej odwłok, miazż dzż ąc przy okazji dwie konó czyny. Potwoó r osunął się na jezdnię w kłębach pary, terkocząc i wyjąc. Carter szukał wzrokiem miejsca skąd wystrzelono „pocisk”, ale nie był w stanie go zlokalizowacó . Z nieba została sprowadzona kolejna błyskawica – to motocyklista znoó w dzó gnął swoim oręzż em. W jasnym rozbłysku widacó było męzż czyznę 10
dzierzż ącego bronó , rosłego, odzianego na czarno, w długiej obszernej pelerynie, z nakryciem głowy o dziwacznym wyglądzie. Nie był to zwykły kask, ale połyskujący srebrem hełm – jakby antycznego wojownika. Bestia nie była jednak pokonana. Wydawała buczące odgłosy i trzęsła się, przy kolejnych atakach. Trafił ją jeszcze jeden solidny kamienny odłamek, a motocyklista só ciągnął kolejny piorun. Wtem błysnęło osó lepiające błękitne só wiatło, ktoó re zalało całą okolicę. Carter słyszał, poprzez ulewę, nawołujących się zamaskowanych: ich przeklenó stwa i wrzaski. Bestia wstawała, pomagając sobie mackami. Kolejne metalowe konó czyny wydobywały się z jej korpusu, rozkładały się, rosły. Błękitna posó wiata emanowała z wielu lamp-otworoó w w jej ciele. Potwoó r terkotał i grzmiał syreno-podobnymi dzó więkami. Jakby własó nie zdobył nowe siły, a napędzała go wsó ciekłosó có. Carter Den Helle zrozumiał to dopiero teraz – tego stworzenia nie dało się pokonacó , nie dało się go powstrzymacó . Strazż nik, chocó sam nie brał udziału w walce, poczuł gwałtowny strach…
*** – I jak, agencie Kroeger? – Max Lidhman zmruzż ył oczy. Za venantyjskim lustrem widacó było, jak przesłuchiwany pije wodę na moment przerywając swoją opowiesó có. – Cosó panu só wita? Młodszy funkcjonariusz wydawał się rozkojarzony. Chyba proó bował to sobie ułozż ycó w głowie, zrozumiecó system i, jak w gomeoshanó skiej łamigłoó wce, znalezó có pasujące do siebie fragmenty. Ale opowiesó có dziesiętnika Den Helle była po prostu zajmująca. I rozpraszała. Coó zż , Lidhman słyszał ją juzż pobiezż nie, przy wstępnym zebraniu informacji. Nic nowego, ot walka Zamaskowanych z wojskowym projektem. Co prawda wczesó niej te dwie strony nie wchodziły sobie w drogę w tak spektakularny sposoó b – zniszczeniu uległo kilka kamienic, a ukręcenie łba sprawie zajęło VAB dobę. I tak pojawiły się przecieki, pozostawało czekacó na materiał w prasie, mozż e i w radiu. Brion Kroeger był szczupłym, ciemnowłosym południowcem. Pochodził z okolic Pyros, w jego zż yłach, na co wskazywała ciemna karnacja, płynęła krew Złotych Pielgrzymoó w. Gdy mysó lał intensywnie, pocierał kciukiem o palec wskazujący. Osobisó cie Lidhman i Kroeger poznali się dopiero wczoraj, 11
na pokładzie liniowego sterowca ze stolicy, ale agencja przypatrywała się zdolnemu pracownikowi od dłuzż szego czasu – szczegoó lnie w konteksó cie dochodzenia związanego z Zamaskowanymi. Lidhman wiedział na temat swojego nowego podwładnego bardzo duzż o. – Mam pewną teorię – powiedział Kroeger. – Ale poó ki co nie chciałbym narazicó się na złosó liwe uwagi. Co wiemy o tarczowniku? – Hmm, niezbyt wiele – mruknął Lidhman. – Nosi drewnianą zdobioną maskę i nazywają go po prostu Tarczownikiem. Pojawił się, ujmijmy to „publicznie”, jako jeden z pierwszych… Jego tarcza jest wedle naszych danych całkowicie niezniszczalna i mozż e przybieracó roó zż ne formy. – Jak udało mu się zaatakowacó bestię? Den Helle tezż się nad tym głowił… – Praca zespołowa. Atak druzż yną. Kroeger spojrzał pytająco. – Dziesiętnik pewnie zaraz do tego dojdzie. Ja mogę uchylicó rąbka tajemnicy, juzż teraz – Lidhman usó miechnął się poó łgębkiem. – To sprawka kolejnego. Zwą go Kamiennorękim. Nosi skoó rzane rękawice, dzięki ktoó rym jest zdolny do naprawdę niezwykłych czynoó w. Uderza bardzo mocno, ale i ciska dowolnymi rzeczami, kawałkami budynkoó w dla przykładu… – I swoimi towarzyszami roó wniezż ? – Otoó zż to – potaknął Max Lidhman. – Jak wspominałem: „atak druzż ynowy”.
*** Rozpętało się piekło. Deszcz ani trochę nie zelzż ał. Trzej ludzie proó bowali walczycó , ale ich ataki nie skutkowały. Wspoó łpracowali jako zespoó ł, ale nie przynosiło to, jak sądził Carter, zamierzonych efektoó w. Człowiek-zjawa pojawiał się co chwilę, proó bując zmylicó bestię. Motocyklista ze srebrnym troó jzębem ciskał piorunami, a tarczownik osłaniał go i parował ciosy macek. Do walki przyłączył się czwarty: męzż czyzna ubrany w ciemną kurtkę, w kapeluszu i ochronnych goglach. Jego atutem była walka pięsó ciami. W jakisó sposoó b, posiadał wprost niewyobrazż alną siłę. Unosił z ulicy duzż e kawałki gruzu i rzucał nimi w potwora, rękami po prostu oderwał mu jedną z konó czyn. Bestia jednak nie poddawała się. Raz jeszcze wypusó ciła z siebie zielonkawy szlam, rozpylała wokoó ł kłęby mgły i rozdawała ciosy mackami. 12
Fasada kolejnego mieszkalnego budynku została zniszczona. W goó rę poleciały kamienne odłamki. Drzż ała ziemia, só wist mieszał się z mechanicznym buczeniem i terkotaniem. Gdziesó w oddali Carter słyszał dzó więk strazż niczych syren. Wtedy, na konó cu ulicy, pomiędzy zniszczonymi samochodami, na gruzowisku, pojawił się kolejny ze só miałkoó w. Biegł. Biegł i krzyczał. Wył, wywijając nad głową dziwaczną bronią. Carter widział cosó podobnego w memorianó skim muzeum historycznym – kawałek łanó cucha z solidną, trzymaną oburącz rękojesó cią. Na konó cu zż elaznych ogniw umocowana była kula só wietlnej energii. Błyskało czerwienią, a męzż czyzna rysował w powietrzu szerokie okręgi – só wiatło zostawiało za sobą niezwykłe smugi. Nieznajomy nosił uniform, trykot przypominający te z Ligi Wolnosó ci, kolorowy, zż oółto-czerwony, z wymalowaną na piersi cyfrą szesó có . Twarz zasłaniała mu maska, oczy były chronione przez olbrzymie gogle. Pierwszym ciosem nie trafił w korpus bestii, ale z niebywałą łatwosó cią przeciął proó bujące go dosięgnącó macki. Kawałki metalu poleciały we wszystkie strony, wirując z ogromną prędkosó cią. Wokoó ł uniosły się zielonkawe opary. Pozostali zamaskowani rozpierzchli się. Carter słyszał ich pojedyncze krzyki: „Czekaj!”, „Psiakrew!”, „Stoó j!”. Uciekali od bestii, a mozż e od człowieka dzierzż ącego só wietlną bronó . Ten zawył po raz kolejny i szarpnął. Łanó cuch, posłuszny jego woli, só ciągnął kulę dokładnie w cel. Smuga czerwonej, osó lepiającej energii trafiła w odwłok potwora. Rozległ się chrzęst, syk i zapadła cisza. Serce Cartera Den Helle uderzyło jeden raz. Potem doszło do eksplozji. Strazż nik stracił wizję, przed oczami miał zż oółto-czerwoną posó wiatę. Czuł na twarzy zż ar, jakby od ognia, w nozdrza gryzł go dym. Przewroó cił się i plasnął w jedną z kałuzż . Zaklął i zasłonił głowę ramionami.
*** – I to by było na tyle – rzekł Lidhman. – Poó zó niej był otumaniony. Niewiele pamięta. Jakiesó słowa, pojedyncze obrazy. – Spojrzał na Briona unosząc brew. – Co z panó ską teorią? – Nadal nie jestem pewien, ale cosó muszę powiedziecó , prawda? – Vendaria panu płaci, agencie Kroeger. Byłoby miło… 13
– To cholerni nasó ladowcy – zawyrokował Brion. – Z drugiej strony ich przedmioty, te artefakty, wydają się tak realne… Zakładając, zż e Den Helle tego wszystkiego sobie nie wymysó lił… Lidhman pokręcił głową. – Nasó ladowcy? – Przeciezż wie pan do czego zmierzam. SŚ ciągnęlisó cie mnie tutaj, bo napisałem tych kilka prac. Wtedy só miano się ze mnie. Praktycznie nazywano mnie fanatykiem. Były nawet jakiesó donosy do władz. – Oj, nie przesadzajmy. Po pierwsze, nie tylko pana wiedza i teorie zdecydowały o przydziale do mojego zespołu. Jest pan wybitnym só ledczym, bardzo dobrym detektywem i analitykiem. Ma pan wyniki. Po wtoó re, zebrane przez pana materiały i ich opracowanie posłuzż yły krajowi, nikt nie zamierzał pana karacó . Trzeba znacó swojego wroga, trzymacó go blisko. Brion zmruzż ył oczy, proó bując nadązż ycó za tokiem rozumowania starszego agenta. Lidhman kontynuował: – Wracając do głoó wnego wątku. My roó wniezż uwazż amy ich za nasó ladowcoó w, chocó wolę osobisó cie okresó lenie: „kontynuatorzy”. – Kilka rzeczy się nie zgadza, nie pasuje. – Jakich, na przykład? Brion sięgnął w głąb swojego umysłu, przed oczyma przeleciały mu obrazy i symbole. Widział archiwalne fotografie, przypominał sobie dokumenty. Wyobrazż ał ich sobie – niezwykłych zż ołnierzy. Obronó coó w ojczyzny, ktoó ra gardziła nimi, ale bardzo ich potrzebowała. Byli zaprzeczeniem wszystkich vendaryjskich zasad, praw i ideałoó w. Moó wiło się, zż e wykorzystywali Mrok do walki z Nim. Cieszono się z ich sukcesoó w, ale nie rozgłaszano ich publicznie. Szwadron rotmistrza Vendariona. Nikt nie potrafił zidentyfikowacó tego człowieka – ich dowoó dcy. Protestowano, ale w konó cu pozwolono mu na noszenie miana wprost symbolizującego ojczyznę. Był patriotą, bez wątpienia. Ale był takzż e dzierzż ącym Sztandar – przeklęty kawałek zielono-błękitnego płoó tna, czyniący zż ołnierzy walczących pod nim nieugiętymi, niezwycięzż onymi, niesó miertelnymi. Szwadron liczył ponad setkę ludzi, lecz najistotniejszy był Krąg, sekcja uderzeniowa nazywana Kręgiem Trzynastu. SŚ miałkowie dzierzż ący zaklętą bronó , czarodziejskie przedmioty, artefakty. Zawsze na pierwszej linii walki z Czarnym Legionem Craniosa. „Odmienó cy, potwory, słudzy tajemnych sił”, Brion przypominał sobie co o nich moó wiono. Ale pamiętał takzż e inne okresó lenia: „nasi czarodzieje, obronó cy trwający w cieniu, wyklęci bohaterowie”. 14
– Tarczownik i Kamiennoręki widzieli bombardowanie Konstanzy, przeszli całą zż elazną kampanię, od lądowania w Yel, azż do Bersud, uwalniali generała Kinsella. Ich nasó ladowcy mają te same mozż liwosó ci, musieli w jakisó sposoó b zdobycó władzę nad tymi samymi przedmiotami. – Brion moó wił wolno, cały czas zastanawiając się. – Zjawa była kobietą, Vendarion skaptował ją juzż pod koniec wojny, w sioó dmym roku. Ale Den Helle nie pomylił się, prawda? – Nie. Wspoó łczesny Pan Upioó r to zdecydowanie męzż czyzna. Ale prawdopodobnie takzż e włada Całunem, potrafi to samo, co jego poprzedniczka. – Podobnie ma się kwestia człowieka z troó jzębem. Oryginalnie tę bronó i moce z nią związane posiadała Burzowładna, pierwsza kobieta w armii ze stopniem oficerskim. – Posó miertnie, jesó li dobrze przeczytałem? – wtrącił Lidhman. – Tak, przyznano go na jej pogrzebie, po unicestwieniu Czarnej Floty w ciesó ninie Bann Merenge. – Jedna istota zdołała zatopicó szesó có okrętoó w liniowych… – Słuchały jej woda, niebiosa i wiatr – dodał Brion. Lidhman pokiwał głową i mruknął. – Proszę sobie usó wiadomicó , biorąc pod uwagę to, o czym własó nie rozmawiamy, jak niebezpieczni to osobnicy, nawet jesó li nie posiadają pełni mocy swoich poprzednikoó w. – Nie posiadają? – Nie wiemy. Mamy nadzieję. Oby… Brion postukał palcem wskazującym w goó rną wargę. – Ten z kulą na łanó cuchu. To się nazywa… korbacz, prawda? – To kadzielnica. – Słucham? – Taki przyrząd rytualny, uzż ywany w só wiątyniach. Zwykła, zawierała wonną substancję, ktoó rą podpalano. Tworzył się dym wykorzystywany – Lidhman szukał słowa – religijnie. – To bronó … – zaczął Brion. – Bezsprzecznie – zgodził się drugi agent. – Kadzielnica Wesołego Pokutnika to cholernie skuteczna bronó , uzż ywa jakiegosó rodzaju energii. Wybucha, czasami truje, wywołuje rozkojarzenie. Roó zż nie. – Co to za miano? 15
– Coó zż , jak juzż wspominałem, nie my je nadajemy. My mamy swoje oznaczenia w aktach. Okresó lenie „Wesoły Pokutnik” pojawiło się po raz pierwszy w jednym z wydanó „Strazż nika Memorii” – Lidhman wypowiedział nazwę wolno i wyrazó nie. – To poczytny dziennik. – Tego „Pokutnika” nie było w Kręgu Trzynastu. – Nie. To zupełnie nowy Zamaskowany. Nie mozż na go przyporządkowacó do „kontynuatoroó w”. Badamy to… – Przy okazji.. – Brion usó miechnął się gorzko. – … nie kontrolujemy prasy? Pozwalamy im pisacó o Zamaskowanych? Co z cenzurą? Max Lidhman westchnął, odszukał w wewnętrznej kieszeni marynarki metalowe pudełko i wyciągnął zenó papierosa. Zapalił go i odparł: – Widzi pan, agencie Kroeger, w Memorii te sprawy wyglądają inaczej, nizż gdziekolwiek w Vendarii. Rada miasta jest, nazwijmy to, postępowa. Biznes stara się bycó niezalezż ny od władz. A nasze mozż liwosó ci, mam na mysó li bezpiekę, są ograniczone. Pozna pan specyfikę pracy na „poó łnocnych pustkowiach”. Starszy agent powtoó rzył gorzki usó miech Briona sprzed chwili i wypusó cił dym. – Co teraz? – Teraz najwazż niejsza jest roó wnowaga. Zroó wnowazż enie szybkiego i rozsądnego działania. Wytropimy ich i dopadniemy. – W głosie Lidhmana zabrzmiała determinacja. – Są zagrozż eniem. Uzż ywają zakazanych rzeczy, łamią zasady, ktoó re legły u podstaw naszego wspoó łczesnego społeczenó stwa. – Moó wiący przerwał i dodał innym, lzż ejszym tonem: – Pana wiedza będzie cennym uzupełnieniem zespołu. – Jaka jest skala ich działanó ? Ilu ich jest? – Wiemy o tej piątce. Tu w Memorii. Na terenie Vendarii nikt więcej się nie ujawnił. Nasze biura propagandy działają dosycó konkretnie – „co memorianó skie, pozostaje w Memorii” – obywatele, poza tą metropolią, niewiele wiedzą. Mozż e jakiesó plotki, pogłoski. Zresztą sami Zamaskowani niespecjalnie chcą wyjsó có z ukrycia. Na Kontynencie namierzylisó my dwa miejsca; sądzimy, zż e to ktosó podobny do „naszych”. Brion Kroeger głęboko zaczerpnął powietrza. Jego wzrok powędrował w kierunku Cartera Den Helle. Dziesiętnik zakonó czył swoją opowiesó có, só ledczy dopytywali go jeszcze o pojedyncze szczegoó ły. Przesłuchiwany był zmęczony, poszarzały na twarzy. – Co z nim? Chciałbym zadacó mu kilka pytanó . 16
Lidhman potaknął. – Jasne. Jest do pana dyspozycji, agencie. – A potem? – Nie rozumiem… – Co stanie się z nim poó zó niej, gdy to wszystko się skonó czy? Brion spojrzał na swojego nowego szefa. Max Lidhman, wysoki, postawny, o włosach lekko przyproó szonych siwizną, zapewne wciązż podobający się kobietom, wzruszył ramionami. Po chwili wyjasó nił: – Będziemy go trzymacó tak długo, jak to będzie konieczne. Wyciągniemy z niego wszystko, a potem – moó wiący wydmuchał dym wypychając dolną wargę – musi zamilknącó , zniknącó . No, jak to w tej robocie bywa…
*** Lidhman wyłączył komunikator. Przez dłuzż szą chwilę spoglądał na só redniej wielkosó ci głosó nik, z ktoó rego jeszcze przed momentem słychacó było nieskładne zeznania Cartera Den Helle. Potem agent przyjrzał się swoim notatkom, ktoó re sporządzał na biezż ąco. Podkresó lił kilka najwazż niejszych kwestii. Unioó sł dłonó i sięgnął po słuchawkę. Zaterkotało, gdy wybierał numer. – Betts, połącz mnie z pokojem agenta Kroegera – mruknął do telefonu. Czekając odpalił kolejnego papierosa. W słuchawce trzasnęło, telefonistka zapewniła, zż e połączenie zostało nawiązane. Pozostało czekacó . – Kroeger – zabrzmiało w słuchawce. Było naprawdę poó zó no, lub jak kto woli, bardzo wczesó nie. Moó wiący miał trzezó wy głos, pewnie jeszcze nie połozż ył się spacó . – Den Helle złozż ył kolejne zeznanie. Przypomniał sobie kilka rzeczy. To raczej istotne. – Zaraz będę. – Proszę – Lidhman szukał słowa – bardzo uwazż nie go wysłuchacó . Ja sam do konó ca nie wiem, co o tym mysó lecó , ale niech pan uwazż a. Ufam panu. – Jak mam to rozumiecó ? – Musimy, tak sądzę, poukładacó to wszystko w nalezż ytym porządku. Rozwazż nie. – Tak jest… 17
– To anarchisó ci. – Lidhman unioó sł brodę. – Mam na mysó li Zamaskowanych. To nasi potęzż ni wrogowie. Ale mysó lę, zż e oni nie są naszym jedynym problemem.
*** Carter Den Helle klęczał na mokrej jezdni, pomiędzy kawałkami gruzu. Słyszał szum deszczu, czuł go na twarzy. Gdziesó z oddali brzmiały syreny. Ktosó krzyczał. Jak przez mgłę, dziesiętnik zaczął rozpoznawacó otoczenie. Jakisó człowiek pochylał się nad nim. Moó wił niewyrazó nie, opuszczając co drugie słowo: – Odzyskaj … go zż ywy trupie… Trzymaj … go mocno… Jest twoó j, do cięzż kiej… Przyłączył się inny głos: – Zamknij… masz prawa… Bredzisz… – Kto jak… prawdy? Bronisz … prawdy? Nawet jemu? – znoó w bełkotliwie wypowiedział się ten pierwszy. – Za wczesó nie… Nie masz prawa… – Mam głos… Teraz … i oni będą mieli… – To strazż nik… – Własó nie, zż ywy strazż nik. Pies rezż imu… Niech… wiadomosó có. Nasze przesłanie… – Nasze? Zamilcz… – Skonó czcie to – odezwał się nowy, trzeci głos. Carter nadal widział niewyrazó nie. Rozmoó wcy spierali się ponad nim. – Wyzż yje? – Tak. Po chwili jeden z męzż czyzn przykucnął naprzeciw strazż nika. – Słyszysz mnie? Rozumiesz? Carter potrząsnął głową. – Dosó có juzż powiedziano. Moi towarzysze niepotrzebnie wykłoó cali się przy tobie – moó wiący na moment umilkł – dziesiętniku. Mam dla ciebie dwie wazż ne informacje. Rad byłbym, gdybysó je powtoó rzył swoim mocodawcom. Ale strach, ktoó ry stosują bysó im słuzż ył, mozż e odwiesó có cię od tego. Musisz znalezó có odwagę.
18
Carter zadrzż ał. Nie rozumiał. Nadal miał przed oczami walące się mury, krew wyciekającą z wraku wozu patrolowego, macki, pioruny i błyski energii. Nie pojmował. – Od dzisiaj wiele się zmieni. Usłyszycie o nas. Będziecie mieli wyboó r. Strach albo walka. – Moó wiący miał spokojny, niski głos. – Vendaria zasługuje na prawdę i na wolnosó có. My nie będziemy zmuszacó , będziemy odpowiadacó . Będziemy ukazywacó i dawacó szanse… – Odzyskaj swoó j moó zg, zż ywy trupie – warknął ten pierwszy głos. – Odzyskaj go i cholernie mocno trzymaj. Jest twoó j! – Nie jestesó my jedynymi, ktoó rzy się przebudzili. Istnieją mroczne siły, powroó cili pradawni okrutnicy. Jeszcze kryją się w cieniu, ale niebawem przemoó wią. Ich moce są, niestety, często o wiele potęzż niejsze, nizż nasze. A wy nie jestesó cie przygotowani, chocó wasi ciemięzż yciele twierdzą, zż e wiedzą wszystko – ponownie odezwał się spokojny głos. – Władcy Vendarii będą nas só cigacó , ale my będziemy wam pomagacó . Zapadła cisza. Nieznajomi odeszli. Strazż nicze syreny rozbrzmiały tuzż obok. Carter Den Helle zamrugał, deszcz siekał go w twarz. Szepnął słabo, gdy zaczęła ogarniacó go słabosó có: – Kim… Kim jestesó cie?
*** /Vendaryjska Agencja Bezpieczeństwa, Dystrykt Północny, Memoria, 3.10. 60./ Działania operacyjne. Podsumowanie działań w związku ze zdarzeniem DS45/KP-1/61. Klauzula: Ściśle Tajne. Poziom piąty. (…) Wniosek 4: Zintensyfikowanie działań w ramach operacji „Krąg Północny1”. Rozszerzenie składu grupy śledczej Zwierciadło-1. Stanowisko niezależnego analityka operacyjnego. Przydział: agent specjalny Brion Kaspar Kroeger 5548798-23. (…) Wniosek 12: Powiązania. Kontrolowanie i infiltrowanie działalności władz miasta Memoria, redakcji gazet codziennych (z naciskiem na „Strażnika Memorii”), rozgłośni radiowych oraz firm i kompanii handlowych (z naciskiem na korporację Blake&Nair). (…) Wniosek 16: Sformowanie specjalnej grupy pościgowej. Działania w toku. 19
(…) Wniosek specjalny 2: Osobista opinia przywództwa Zwierciadła-1: (…) istnienie tak zwanych Zamaskowanych stanowi zagrożenie bezpieczeństwa publicznego oraz racji stanu. Operacja „Krąg Północny-1” to najważniejsze wyzwanie stojące przed vendaryjskimi siłami bezpieczeństwa, od co najmniej czterech dekad. Od każdego obywatela oczekuje się współpracy i bezwzględnego podporządkowania się wytycznym.
20
II – Sztafeta
21
/Vendaria, Dystrykt Północny, Memoria, zimą roku 63./ „Vendaria. Kraj wolnych ludzi. Wolnych od trosk, biedy i uboó stwa, ale przede wszystkim wyzwolonych z najstraszliwszych okowoó w: tych nazywanych religią i tych okresó lanych mianem magii. Kiedysó te dwie siły rządziły só wiatem, tym starym, znanym jako Kontynent. Gdy só miali odkrywcy pozż eglowali na zachoó d i natrafili na nowy, piękny, zielono-złoty ląd, takzż e tam chcieli zaprowadzicó znany sobie porządek. Stało się zgoła inaczej. Pierwsi osadnicy, ktoó rych, o ironio, zwano Pielgrzymami, przyniesó li na nowoodkryty kontynent bogactwo spojrzenó . Było ich wielu, patrzyli na só wiat na roó zż ne sposoby. Stworzyli społeczenó stwo, okresó lili nowe ramy swojej rzeczywistosó ci. Pojawiła się mysó l – wolnosó có jest mozż liwa, ale tylko ta prawdziwa, całkowita. Poszli więc za swoimi przekonaniami i niestety, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, kierując się marzeniem, stworzyli koszmar, zbudowali Vendarię”. Od tego zaczynał. Staruszek zawsze rozpoczynał swoje opowiesó ci dokładnie od tych słoó w. Eben znał ten wstęp na pamięcó . Vendaria: „wypaczone marzenie – koszmar”. Staruszek lub Stary, tak zawsze mysó lał o nim chłopak. Nie moó wił o nim w ten sposoó b, bo przed nikim sposó roó d znajomych nie zwierzał się z tego, co robi wieczorami trzy razy w tygodniu, trzeciego, szoó stego i dziewiątego dnia. Coó zż , otoczenie Ebena zapewne dziwnie zareagowałoby na jego działalnosó có. Stary płacił za opiekę, ale były to marne pieniądze, więcej dałoby się zarobicó na prostym rozboju lub dobrze przemysó lanej kradziezż y. Tym własó nie zajmowali się znajomi Ebena. Tym własó nie przede wszystkim zajmowali się młodzi ludzie w ceglanej, robotniczej dzielnicy, w ktoó rej przyszedł na só wiat i gdzie się wychował. „Jakie czasy, takie zż ycie”, jak mawiał Fourie, jego przybrany wujek. Jesó li nie było się wystarczająco cwanym, szybkim i zręcznym, takie zż ycie często konó czyło się z kulą w głowie lub ostrzem w trzewiach. Czasami trafiało się w objęcia „sprawiedliwosó ci”, wymierzanej przez Strazż . Tak było w przypadku Ebena. Zasądzono mu dosycó łagodną karę, ale i wiek chłopaka był niski – piętnasó cie lat. Zamiast poprawczaka dostał roczną słuzż bę społeczną na rzecz domu spokojnej starosó ci w południowym Niethmand, tam gdzie konó czyła się dzielnica mieszkalna i zaczynały stare, nieuzż ywane juzż doki. W takich okolicznosó ciach Ebenezer Lynchee poznał Remgarda Kriela, osiemdziesięciolatka o nadzwyczaj jasnym umysó le, obdarzonego niezwykłą 22
pamięcią i talentem do snucia wielce ciekawych opowiesó ci. Z początku chłopak robił po prostu to, co do niego nalezż ało: sprzątał, só cielił, prał i puszczał mimo uszu starcze bajania. Jednak z biegiem czasu zaczął się uwazż niej przysłuchiwacó . Stary proó bował mu cosó przekazacó , opowiesó ci zawierały w sobie pewną naukę – wedle słoó w opowiadającego – prawdziwą historię só wiata, a przede wszystkim – Vendarii. W szkole, a Eben nie był nią ani trochę zainteresowany, wykładano przedmiot oficjalnie nazywany „Dziejami”. Chłopak, jak większosó có ucznioó w wychowanych w biednych dzielnicach, nie potrafił skupicó się na wiodących przedmiotach, a historią w ogoó le nie zaprzątał sobie głowy. Umiał wyrecytowacó kilka nazw, znał kolory znajdujące się na vendaryjskiej fladze, pamiętał, zż e czas dzielicó powinno się na dwie ery: „ciemną”, do roku pierwszego, i „jasną”, po roku pierwszym. Rok ten był wazż ny, wtedy skonó czyła się Czarna Wojna. I tyle, chocó nauczyciele bardzo się starali, nie potrafili nauczycó Ebena niczego więcej. Stary moó wił o szkolnym nauczaniu „Dziejoó w”, uzż ywając słoó w: „kłamstwo, propaganda, władza nad umysłami”. W nauczycielach widział bezdusznych urzędnikoó w, produkujących rzesze młodych, oddanych sprawie „zż ołnierzy”. Dobrze, zż e personel domu nie słuchał Staruszka, bo jeszcze komusó przyszłoby do głowy doniesó có na opowiadającego i wezwacó Strazż . Eben słuchał i notował w pamięci, ale Stary był bezpieczny – młodzieniec nienawidził strazż nikoó w, trybunałoó w i w gruncie rzeczy samego panó stwa. Po roku słuzż ba w domu starcoó w zakonó czyła się, a Eben niesó miało zapytał o mozż liwosó có zatrudnienia. Placoó wka nie posiadała pieniędzy na jeszcze jeden etat, ale sam Staruszek postanowił płacicó za dodatkową opiekę. To było niewiele, ale chłopak nareszcie miał pracę, uczciwą i spokojną. Wykonując swoje czynnosó ci, moó gł zarazem słuchacó . Te historie, mruczane wieczorami, były lepsze od radiowych audycji Camerona Gunna, ciekawsze nizż , puszczane na trzecim kanale, sensacyjne słuchowiska braci Mellville. Eben nie dbał o to, czy opowiesó ci były kłamstwem, nie zastanawiał się, czy Stary wymysó la je ot tak, czy jest w nich chocó ziarno prawdy – słuchał i wyobrazż ał sobie. Widział só wiat „ciemnej ery”, trwający tysiąclecia boó j SŚ wiatła i Ciemnosó ci, gdy posó roó d ludzi przechadzały się potęzż ne istoty zwane bogami; demony i czarnoksięzż nicy knuli przeciw kroó lom i cesarzom, ksiązż ęta i wodzowie toczyli ze sobą batalie. Błyszczały zbroje, gdy cięzż kozbrojni jezó dzó cy, zwani 23
rycerzami, ruszali na wrogoó w, dzwoniły o siebie ostrza mieczy, furkotały na wietrze bojowe sztandary. Magowie władali potęgami niewyobrazż alnymi dla zwykłego człowieka, zaklinali czarodziejskie moce i ciskali nimi we wrogoó w, doradzali władcom, szpiegowali i tworzyli cudowne rzeczy. Czasem toczyli wojny ze sobą, só wiat wtedy drzż ał i trząsł się, pękał na częsó ci i odnawiał się. Magia – za jej przyczyną, jeszcze zanim ludzie pojawili się na Kontynencie, só wiatem władały inne rasy. Eben widział oczyma wyobrazó ni dumnych, wyniosłych shaeidoó w, w złotych pancerzach, uzbrojonych w czarodziejskie ostrza. Prawie czuł dudnienie ziemi, gdy hufce Kamiennych – elitarnych oddziałoó w krasnoludoó w, skarlałych wojownikoó w o kosó ciach stworzonych z zż elaza – przypuszczały szarzż e. SŚ wietnosó có obcych imperioó w dawno przeminęła, ale nie-ludzie nadal odgrywali wazż ną rolę. Konflikt narastał. Jedni mocno wierzyli w swoich patronoó w, oddawali czesó có siłom przyrody i istotom nazywanym Trzynastoma Spętanymi. Inni gardzili tak zwanymi bogami, czcili tylko czarodziejskie domeny. Słuzż ący boskim istotom cesarz zdołał wymodlicó u nich pomoc – na czarodziejoó w spadła zaraza, nazywana Błękitną SŚ miercią. Większosó có z magoó w zmarła wtedy, reszta osłabła lub zupełnie potraciła swoje moce. Odeszli wtedy zaroó wno shaeidowie, jak i krasnoludowie – nie potrafili przetrwacó w só wiecie pozbawionym tajemnych mocy. SŚ wiat zmienił się, więcej zalezż ało od zwykłego człowieka, od jego czynoó w i zwykłej pracy. W tym czasie odkrywcy dotarli do brzegoó w nowego lądu, Pielgrzymi podzieleni na kilka grup załozż yli kolonie, z ktoó rych stworzyła się poó zó niej Vendaria. Nowy kraj, nowe zwyczaje, inne prawa i inne zż ycie – tak zdecydowali załozż yciele – społeczenó stwo bez religii, kraina bez magii, gdzie najwyzż szą wartosó cią ogłoszono wolnosó có. Słowa Starego były silne, wyrazó ne i niezwykle plastyczne. Eben praktycznie przenosił się setki lat wstecz. Widział, jak rodziła się nowa rzeczywistosó có. Na Kontynencie, w starym só wiecie magia zgasła, kulty religijne jednakzż e takzż e osłabły, kapłani postradali zmysły, nie potrafili jak dawniej wpływacó na swych wiernych. Człowiek skierował się ku technice, budował, tworzył, konstruował. Eben widział fabryki, słyszał odgłosy kucia, czuł na skoó rze parę wydobywającą się z rur. Czas mijał, ale nie kazż dy godził się na tę pozorną roó wnowagę. Ludzie szukali odpowiedzi, chwytali strzępy dawnego só wiata, ich ciekawosó có doprowadziła do kolejnego przełomu. Zakon głupcoó w zbudził pradawne zło, ktoó re ukryło się tylko, przyczaiło w 24
poó łmroku. Przywoó dcy Vendarii ostrzegali przed takim scenariuszem, w swoim kraju tępili zaroó wno tych wierzących i poszukujących bogoó w, jak i tych pokładających swą wiarę w magii. To nie wystarczyło. Kiedysó Staruszek opowiedział o Craniosie. Człowiek oó w, urodzony jako Nordmaarczyk, był strategiem słuzż ącym w cesarskiej armii, miał stopienó generała, przybrał imię pradawnego, zapomnianego patrona – boga dobrej só mierci. Był przystojny, dumny i bardzo ambitny. W swym szalenó stwie odnalazł drogowskaz – zamierzał przywroó cicó dawny, obalony porządek. Posiadał władzę nad tajemnymi mocami i przewodził czarodziejskiej armii. Eben nie potrafił w spokoju słuchacó o czarnych płaszczach, złotych obręczach i karabinach plujących niemozż liwym do ugaszenia ogniem. SŚ wiat ludzi wystawił własną armię, uzbrojoną w karabiny i szable, armaty i pancerne maszyny kroczące. Cranios przeciwstawił jej koszmar: maszyny wspomagane magią, okręty napędzane dziwaczną energią, legiony złozż one z zż ywych trupoó w, bestii z Otchłani, demonoó w i upioroó w. Złe sny, ktoó re poó zó niej nawiedzały Ebena, pełne były obrazoó w: pola bitewne wypełnione trupami cesarskich, narbonó skich i venantyjskich zż ołdakoó w, przywołane przez magię potwory kroczące posó roó d trującej mgły, lejące z nieba strugi deszczu, błoto i szalejący wiatr – só miercó , ktoó ra wcale nie była „dobra”. Tę wojnę nazwano „Czarną”, i to ona zakonó czyła pierwszą erę. W ostatnim dniu dawnego czasu dowoó dztwo vendaryjskiej armii, walczącej przeciw Craniusowi wespoó ł z sojuszem kontynentalnym, podjęło brzemienną w skutkach decyzję. Nad Taeir N’Og – Wyspę Mgieł, gdzie władca czarnej armii stworzył swoje panó stwo, wysłano specjalnie przygotowany sterowiec. „Jutrznia” pilotowana przez kapitana Normana Latsky’ego zrzuciła bombę nowego typu, nazywaną ładunkiem BN. Eben słyszał syreny alarmowe, dzó więk pikującej bomby, odgłos trzaskającego wyładowania energii, gdy cięzż ki kawałek stali rozerwał się na częsó ci tuzż nad celem, uwalniając swoją niszczycielską siłę. Tajemnicza bronó powtoó rzyła to, czego wczesó niej dokonała Błękitna SŚ miercó , lecz zrobiła to dokładniej. Kazż da istota w jakikolwiek sposoó b związana z magią, czarodziejską sztuką lub jej emanacją, poniosła só miercó w męczarniach. Wtedy okazało się, zż e bardzo wielu sposó roó d zwykłych ludzi nosiło w sobie tę tajemną moc. Ładunek eksplodował nad stolicą Craniosa, ale jego działanie dosięgło cały znany só wiat. Vendaryjczycy ogłosili zwycięstwo, triumf wolnosó ci i nastanie nowej ery – nazywanej „jasną”. 25
O nowej, powojennej i wspoó łczesnej ojczyzó nie Stary moó wił niewiele i niechętnie. Wspominał z rzadka o zmianach, a własó ciwie ich braku. W nowej rzeczywistosó ci zapanował ład, podporządkowany rozwojowi, wykorzystującemu dwa niezwykłe ludzkie odkrycia – złozż a vertusa i blevisa. Eben wiedział, zż e były to minerały, odpowiednio zielony i błękitny, o cudownych własó ciwosó ciach. To na nich oparto pręzż nie rozwijający się przemysł, stworzono maszyny, napędy, uzyskano paliwa. Co do rzeczy, ktoó re pozostały niezmienne, to Staruszek podał kiedysó przykład: podział czasu. Chociazż kalendarz w oczywisty sposoó b nawiązywał do przedwojennych wierzenó – dzielił rok na trzynasó cie miesięcy podporządkowanych boó stwom, a kazż dy z miesięcy liczył nadal trzy dziesiątki dni – pozostał w uzż yciu. Nie było patronoó w, ale pozostały só lady, nie było obrzędoó w i só wiąt, lecz pozostały nikłe wspomnienia. Stary kochał czas, ktoó ry odszedł w niepamięcó , natomiast zdawał się nienawidzicó dnia terazó niejszego, słuzż b, nakazoó w i praw. Eben uwielbiał słuchacó o przeszłosó ci, a otaczającą go rzeczywistosó có postrzegał podobnie jak Remgard Kriel. Tego wieczora Staruszek długo milczał. Chłopak pomoó gł mu z posiłkiem i zwyczajowo czekał na opowiesó có, ale tej nie było słychacó . Starzec zadumał się i szepnął cosó niewyrazó nie. – Panie Kriel – odezwał się Eben zaniepokojony. – Czy cosó się stało? Zapytany otworzył szerzej oczy, zamrugał. – Krąg – szepnął nieco głosó niej. – Czy opowiadałem ci o Kręgu? O Trzynastu? Eben pokręcił głową. Odezwał się niepewnie: – Moó wi pan o patronach, o dawnych boó stwach? – Nie. – Staruszek skrył twarz w dłoniach. – Miałem na mysó li zż ołnierzy – wymamrotał. – Nie opowiadałem ci o Kręgu? Eben odłozż ył trzymane naczynia i sztucó ce na ruchomy stolik. Przysiadł na skraju łoó zż ka. Spojrzał na poó łlezż ącego, wychudłego męzż czyznę, opartego plecami o grubą poduszkę. – Powinienem opowiedziecó ci to przed laty. Eben zmarszczył czoło. – To moó j trzeci rok. Pomagam panu od zaledwie trzech lat… – Tak, tak. W głowie mi się miesza i plącze. Powinienem… Po prostu opowiem. Posłuchaj. 26
*** Za oknami tanó czyły płatki só niegu, gnał je lekki wiatr. Białe drobinki osiadały na rozległej metalowej konstrukcji. Stare doki. Kiedysó był tu port przeładunkowy, zbudowany jeszcze przed wojną, w swoim czasie najnowoczesó niejszy na só wiecie. Teraz opustoszałe platformy, wysokie wiezż e i roó zż norakie maszynerie tworzyły ogromny stalowy labirynt. Na obrzezż ach dokoó w stawiano przed laty dom za domem, osiedle za osiedlem. Dzisiaj były to miejsca biedne, zapomniane, zepchnięte na margines. W jednym ze starych lokali, w rozległej kamienicy wzniesionej na stalowym pomosó cie, umieszczono dom starcoó w. Budynek miał pięcó kondygnacji, wchodziło się do niego po monumentalnych schodach. Eben odetchnął i odwroó cił się od okna. To była jego okolica – stara, biedna, potrzebująca pomocy. Ta pomoc miała jednak, jak sądził, nigdy nie nadejsó có. Staruszek usnął, ale nadal mruczał cosó niewyrazó nie. Jego dzisiejsza opowiesó có była jeszcze dziwniejsza nizż zwykle, jeszcze bardziej zagmatwana. „Trzynastu bohaterskich zż ołnierzy obdarzonych niezwykłymi przedmiotami”. Eben parsknął, przypominając sobie słowa Starego. „Rycerze, magowie, czary i Legion Craniosa” – to jedno, ale „wyklęci só miałkowie, pod przywoó dztwem Vendariona, wspierani przez Mysó luna” – to było zbyt wiele. Stary męzż czyzna bredził bardziej nizż zwykle. – Nie… – Od strony łoó zż ka słychacó było jękliwy głos. Eben spojrzał w tamtą stronę. – Tak nie mozż e bycó ! – krzyknął Staruszek. Chłopak ruszył w kierunku lezż ącego, podsó wiadomie łowiąc uchem dzó więki dochodzące z klatki schodowej. Podniesione głosy? O tej porze wszyscy spali, nikt nie powinien krzyczecó , a przynajmniej nie w ten sposoó b. Eben wiedział to doskonale, znał rytm domu. Zaczął się zastanawiacó . Stary unioó sł się na łokciach, przekręcił niezdarnie ciało, proó bując sięgnącó pod materac. – Pomoó zż mi – jęknął. I zaraz warknął donosó nie głosem, ktoó rego Eben nie znał: – Na wszystkie otchłanie, pomoó zż mi! Pod materacem znajdowało się zawiniątko, miękki pakunek owinięty grubym, impregnowanym materiałem. Na klatce schodowej było naprawdę głosó no. Trzasnęły drzwi, stłukła się jakasó szyba. Ktosó krzyknął, zadudniły kroki cięzż kich butoó w. Nikt tu w takich nie chodził. 27
– Musisz biec. – Stary miał obłęd w oczach. – Zdołali mnie znalezó có. Po tylu latach w konó cu mnie odszukali. – Moó wiąc to, wpychał w dłonie chłopaka zawiniątko. Eben pokręcił głową. Chciał o cosó zapytacó , zaprotestowacó … Drzwi do pokoju, wyrwane z zawiasoó w ogromną siłą, uderzyły o só cianę. Latarki, płaszcze, kapelusze i bronó – długie strzelby o gładkich lufach – obrazy przeleciały chłopakowi przed oczami. – Vendarion! – rozdarł się histerycznie Stary i bez sił opadł na łoó zż ko. Nieznajomi wkroczyli do pomieszczenia, przewracając stoó ł. Eben, kierowany jakimsó dziwacznym, obcym instynktem, skoczył. Odruchowo skulił się, wybijając plecami okno, uderzył o dach i sturlał się po lekkiej pochyłosó ci. Otworzył oczy, wiatr owiał mu twarz, do policzka przywarł zimny płatek. Poharatane plecy paliły go. Wzrokiem odszukał okno. Własó nie gramolił się przez nie jeden z napastnikoó w. Eben Lynchee zerwał się na nogi. Zaczął biec.
*** Było ich trzech, mozż e czterech, ale jeden wczesó niej chyba posó lizgnął się i spadł. Mieli cięzż kie buty, poruszali się niezdarnie, ale dzisó Eben nie czuł się sobą. Nie moó gł się skupicó , co rusz przewracał się, przeklinając. Było só lisko, dachy miały pełno zdradliwych miejsc, ale całe swoje zż ycie chłopak spędził na takich własó nie ucieczkach. Dzisó było inaczej, jakby ktosó – jakisó zły duch – zagniezó dził się w jego umysó le. Strzelali. To musiała bycó cholerna Strazż . Kule só wistały Ebenowi nad głową, rozbijały kamienne murki i kominy. Wkroó tce dach skonó czył się, a uciekający musiał skoczycó . Uderzył stopami o zż elazną konstrukcję, upadł przez bark i wstał. Tym razem juzż bez problemoó w. Zaczynał czucó się jak dawniej, a nawet – co stwierdził nie bez zdziwienia – był sprawniejszy. Rozejrzał się. Platforma, na ktoó rej wylądował, nalezż ała juzż do terenu dokoó w, na jej konó cu znajdował się budynek, cosó na kształt magazynu. Ruszył w jego kierunku. Zza plecoó w dosłyszał hałas, obejrzał się – dwaj só cigający go męzż czyzó ni z powodzeniem wylądowali po skokach. Trzeci zawahał się i został na dachu, ale za to unioó sł bronó do ramienia i przymierzył. To nie była zwykła strzelba, Eben dostrzegł błysk księzż ycowego só wiatła w lunetce. 28
Boó l przeszył mu łydkę. Szarpnęło nim, posó lizgnął się i runął na twarz. W ostatniej chwili podparł się ramieniem, zawiniątko wypadło mu z dłoni. Chwycił je i mimo boó lu proó bował kontynuowacó bieg. Udało się, nawet nie było to tak trudne, jak mysó lał, chocó musiał wyrazó nie zwolnicó . Dwaj só cigający zblizż ali się. Wpadł do magazynu, kulejąc, pobiegł wzdłuzż só ciany do otworu prowadzącego dalej. Padły dwa następne strzały. Ich echo poniosło się po duzż ej hali. Gdy dzó więk ucichł, Eben usłyszał inny – odgłos turkotania – a zaraz po nim drugi, wlewający nadzieję w serce uciekiniera – gwizd kolejowej syreny. Wybiegł przez wyrwę w só cianie i znalazł się na wąskiej kładce. Ponizż ej ciągnęły się trzy nitki toroó w. Jedną z nich przejezż dzż ał pociąg, długi towarowy skład ciągnięty przez dymiącą i otoczoną parą lokomotywę. Pędził na południe, najwyrazó niej wyjezż dzż ając z miasta. Ebenowi stanęły przed oczyma wspomnienia z dziecinó stwa: do takich pociągoó w, w szczeniackich zż artach, on i Bern wrzucali przeroó zż ne só mieci. Kiedy to było? Obejrzał się. Dwaj strazż nicy wychynęli z otworu w só cianie magazynu, zauwazż yli Ebena i zatrzymali się, unosząc bronó . Jeden trzymał strzelbę, drugi zaciskał dłonie na rewolwerze. Chłopak skoczył, mocno przyciskając do piersi zawiniątko. Zagrzmiały wystrzały, cosó mocno uderzyło go w plecy, a potem wyrwało dziurę w brzuchu. „Vendarion”, przypomniał sobie krzyk Starego. Eben nie czuł boó lu, patrzył tylko, jak w zwolnionym tempie mijają go krople krwi. Pociąg był bardzo daleko w dole. To, co własó nie zrobił, wydało się mu szalenó stwem. Zamknął oczy.
*** – Pana niekompetencja, setniku Prinsloo, nosi znamiona zdrady – wycedził lodowatym głosem agent specjalny Brion Kroeger. Szef strazż niczej jednostki ubrany był w długi, ciepły płaszcz z wielkim kołnierzem. Na głowie nosił czapkę z nausznikami. Po usłyszeniu uwagi gwałtownie wciągnął powietrze, oczy wyszły mu na wierzch, poczerwieniał. – Raczy mi pan to wyjasó nicó – bąknął niepewnie – panie agencie? Jak dla mnie to sprawa jest załatwiona. – Teraz w głosie setnika brzmiała juzż zuchwałosó có i delikatna drwina. – O ile w ogoó le jakasó sprawa była… 29
Kroeger zacisnął szczęki. Tyle lat uwazż nej słuzż by, tyle miesięcy ostrozż nej pracy w samej Memorii, a nadal trafiali mu się imbecyle. Musiał polegacó na miejscowej Strazż y, przeciezż Biuro nie miało wystarczającej liczby ludzi. Spojrzał na setnika. – Nie ujęlisó cie podejrzanego… – Mowa była o staruszku – zaprzeczył strazż nik, kręcąc głową. – Mowa była o podejrzanym lub podejrzanych, ty idioto. – Wypraszam sobie. – Setnik wypiął piersó . – Obowiązują nas, takzż e pana, pewne standardy. – Obowiązują, owszem. Standardy logicznego mysó lenia, wyciągania wnioskoó w i podstawowego przewidywania zdarzenó . To ostatnie nazywamy wyobrazó nią, do cholery. Setnik sapnął. Kroeger dokonó czył: – Pozwolilisó cie uciec chłopakowi. Na dobrą sprawę nawet nie wiemy, kim jest. – Solidnie oberwał, ze strzelby… Dwaj funkcjonariusze widzieli jego ciało spadające z duzż ej wysokosó ci. Jest krew, cała masa jego krwi… – Nie ma ciała – skwitował Kroeger. – W tym sęk. Spieprzylisó cie to koncertowo. – Staruszek… – zaczął setnik. – Przestanó z tym staruszkiem – przerwał mu agent. – To na nic. Mielisó cie zadanie i nie zdołalisó cie go wykonacó . Koniec rozmowy. Goó ra dowie się o tym, będą konsekwencje. Teraz zejdzó cie mi z oczu, setniku. Kroeger odwroó cił się i podszedł do samochodu. Otworzył drzwi i sięgnął do wewnętrznej kieszeni palta po fajkę. Nim zdązż ył ją nabicó , zblizż ył się jeden z jego ludzi, wysoki, chudy, w kapeluszu. – Moó wcie, Toerien. – Ze starego nic nie wyciągniemy, szefie. – Agent moó wił szybko, wypuszczając z ust obłoki pary. – Potwierdzimy jego tozż samosó có poó zó niej. Nazwisko, pod ktoó rym był wpisany do domu opieki, jest fałszywe. Nie będzie w stanie nic zeznacó , lekarz stwierdził paralizż i ogoó lną, starczą demencję… Chociazż personel twierdzi, zż e jeszcze dzisiaj funkcjonował zwyczajnie, rozmawiał, jadł. Dziwnie to wygląda… – Toerien, proszę cię – moó wiąc to, Kroeger przekrzywił głowę. – Jasne, szefie. Przepraszam. W naszej robocie słowo „dziwnie” nie powinno bycó uzż ywane. – Uciekinier? 30
– Pracował jako opiekun, urodzony w czterdziestym czwartym, karany. W aktach figuruje jako Ebenezer Lynchee, syn Gaspara. – Poszukiwany przedmiot? – Nie znalezó lisó my zż adnego ani niczego, co by mogło go przypominacó . O ile dobrze trafilisó my ze starcem, wniosek jest prosty… – Dlaczegoó zż samo postępowanie nie mozż e bycó podobnie proste? – Kroeger pokręcił głową. – Dowiedz się, dokąd jechał pociąg, jak daleko jest teraz. Ci partacze ze słuzż b publicznych nawet nie potrafili go zatrzymacó . Jechał na południe… Agent Toerien pokiwał głową, obroó cił się i zrobił krok. Zatrzymał się i odezwał: – Ten chłopak… Jesó li faktycznie dostał z bliska… Taka rana… Brion Kroeger zmruzż ył oczy, odpalił fajkę i pyknął dymem. Zapachniało corunijskim zielem. Zastanowił się i odpowiedział: – Mozż e szukamy ciała. Wtedy, w takim przypadku, to powinno bycó proste. Ale cosó mi podpowiada, zż e jeszcze się natrudzimy.
*** /Vendaria, Dystrykt Północny, wieś Logenberk, na południe od Memorii./ Bernard Ber Heuven dokręcił ostatnią só rubę, wytarł ręce w ręcznik wystający z tylnej kieszeni fartucha i przyjrzał się krytycznie swojemu dziełu. Silnik powinien popracowacó jeszcze jeden sezon – to była koniecznosó có. Mozż e uda się uzbieracó odpowiednią sumę, by… Krzyki dziewczynek wyrwały go z zadumy. Zmarszczył brwi i zblizż ył się do okna. Niewiele był w stanie dojrzecó , mroó z wymalował na szybie skomplikowane wzory, całkiem przysłaniające widok. Bernard ruszył do drzwi, ale nim zdołał je otworzycó , do só rodka warsztatu wpadły dwie najpiękniejsze istoty na só wiecie – Greta i Camilla – jego dziewięcioletnie blizó niaczki, w grubych, zapiętych pod szyje, kozż uchach z kapturami. Powitał je usó miechem, one odpowiedziały wrzaskiem i morzem informacji. Gadały, jedna przez drugą, a Bernard nic nie był w stanie pojącó . – Powoli, pszczoó łki – odezwał się głosó no, só miejąc się szeroko. – Jedna na raz. Rozumiem, jakie to wazż ne… – Znalazłysó my go! – wrzasnęła Camilla. 31
– Na polu! – dodała Greta. – Kogo? – spytał. – No… – Camilla nie była pewna. – Bass moó wi, zż e to zż ołnierz – wyjasó niła Greta. – Ale nie wiemy, czy mu wierzycó , bo nieraz nas juzż oszukał. Tak jak wtedy, kiedy pani Sveld… – Gdzie? – Bernard usłyszał swoó j głos. Był niski i chropowaty, obcy, jakby nalezż ał do kogosó innego. Dziewczynki wyczuły zmianę, zamilkły. – Nie zrobiłysó my nic złego, tatko – szepnęła Greta, a Camilla otworzyła szeroko oczy i przytuliła się do nogi Bernarda. – Wiem, moje pszczoó łki – wyjasó nił miękko, starając się panowacó nad głosem. – To po prostu zaskoczenie. Powiecie mi gdzie? Czy Bass przyszedł z wami? – Na polu, obok strumienia i starego dębacza, niedaleko toroó w. Bass czeka tam, gdzie znalazłysó my tego pana… – odpowiedziała Greta. – Pilnuje go, bo on chyba potrzebuje pomocy. – Tam jest krew, tatusiu – dodała Camilla. – Bardzo duzż o tej krwi. Bernard załozż ył kurtkę. Wyszli przed budynek. Męzż czyzna połozż ył dłonie na ramionach coó rek. – Zrobimy tak – szepnął. – Wy wejdziecie do domu, a ja poó jdę do Bassa. Nie wychodzó cie, poó ki nie wroó cę. – Chcemy pomoó c – jęknęła Greta. Camilla pokiwała głową. Bernard zastanowił się. – Dobrze. Niech tak będzie. Poszukajcie ręcznikoó w, bandazż e powinny bycó w składziku nad zlewem. Greto, dopilnuj, zż eby woda była gorąca… Poczekał, azż dziewczynki zamkną za sobą drzwi, i ruszył do poó łcięzż aroó wki. Sięgnął pod fotel i wydobył dwururkę z oberzż niętymi lufami. Do kieszeni kurtki wrzucił garsó có nabojoó w, poprawił futrzany kołnierz, odetchnął i zaczął biec.
*** Zobaczył ich z oddali. SŚ nieg lezż ał płasko, niczym niezmącony, roó wna powierzchnia jak só wiezż o wylany beton. Dębacz, potęzż ne drzewo o szerokiej koronie, nawet zimą niepozbywające się lisó ci, goó rował nad roó wniną.
32
Bass, jego dwunastoletni syn, stał w odległosó ci kilkunastu metroó w od ciała. Krwawy só lad ciągnął się z zachodu, od linii kolejowej. „Musiał się czołgacó ”, pomysó lał Bernard, „a na konó cu padł, a raczej skulił się na ziemi”. – Synu – Bernard odezwał się głosó no, powoli wymawiając słowa. – Nie ruszaj się. – Wymierzył do lezż ącego. Podszedł jeszcze blizż ej. Bass spojrzał na ojca, poprawił szalik i owinął się połami kurtki. – Dlaczego powiedziałesó dziewczynkom, zż e to zż ołnierz? Nim chłopak zdązż ył odpowiedziecó , Bernard juzż zrozumiał. Dostrzegł sztandar. Lezż ący só ciskał drzewce i brudny, postrzępiony i pokrwawiony materiał. – Pomysó lałem… – zaczął Bass, lecz zamilkł, bo ciało zaczęło się ruszacó . Bernard mocniej só cisnął kolbę. Ranny męzż czyzna unioó sł drzewce pionowo, z wysiłkiem opierając je o ziemię, a potem powoli, ruch za ruchem, zaczął się podnosicó . Wspinał się, wspierając o drewno. Bernard kątem oka spojrzał na syna. Bass zastygł i patrzył z fascynacją. Ubranie nieznajomego przesiąknięte było krwią, miał na sobie jedynie sweter, na brzuchu rozerwany, własó ciwie w strzępach. Ale nie było rany – Bernard był tego pewien. Zerwał się wiatr, sztandar załopotał, a męzż czyzna dzierzż ący drzewce skrzywił się, ale utrzymał je w pionie. Zniszczony, potargany i brudny materiał ukazywał zielenó i błękit, w pasach biegnących z goó ry do dołu, a posó rodku romb – kiedysó biały teraz splamiony krwią – i dwa skrzyzż owane miecze, dawny symbol vendaryjskiej armii. Wtedy Bernard Ber Heuven przypomniał sobie. Jego dziadek, Max, słuzż ył w dziesiątej kohorcie trzynastego legionu, w tak zwanych siłach wspierających, ktoó re jako pierwsze poszły na front. Wspomagali siły kontynentalne, ktoó re wtedy były juzż w całkowitej rozsypce po pierwszych ofensywach armii Craniosa. Max Ber Heuven walczył od drugiego do szoó stego roku wojny, poó zó niej pozwolono mu odejsó có. Widział lądowanie na plazż ach Sahil Yel, był operatorem działa na okręcie desantowym, ale opowiadał takzż e o bitwie pod Vinantium, ciągnącej się tygodniami, o błotnistej só mierci, okopach i kolczastym drucie. Tam po raz pierwszy dziadek Bernarda spotkał zż ołnierzy Kręgu, vendaryjskich czarodziei. Przewodził im starszy oficer, noszący błękitno-zielony płaszcz, dzierzż ący sztandar, pod ktoó rym strach znikał, odradzał się duch walecznosó ci, goiły się rany. Max Ber Heuven opowiadał o tych wydarzeniach szeptem, bo po wojnie nie wolno było ich wspominacó . ZŻ ołnierzy Kręgu 33
nazywano zdrajcami i potworami. Bernard do tej pory zastanawiał się dlaczego. – Bass – zwroó cił się do syna. – Biegnij do domu, sprawdzó , co z dziewczynkami. Zaczekajcie tam. Niebawem przyjdę. – Tato? – Idzó . Nic mi nie będzie. – A zż ołnierz? – Chłopak z przerazż eniem wpatrywał się w trzymaną przez Bernarda bronó . – Nie zamierzam jej uzż ywacó . Idzó . Bass ruszył w kierunku farmy, obejrzał się raz jeszcze. SŚ nieg skrzypiał mu pod butami. – Synu – zawołał po chwili Bernard – powiedz dziewczynkom, zż eby schowały opatrunki. – Pokiwał głową, widząc zdziwienie w oczach chłopaka. – Ale woda na napar ma bycó wrząca. Dopilnuj tego. Kucnął naprzeciw klęczącego męzż czyzny. Nieznajomy przytulił policzek do drzewca, oddychał spokojnie, miał zamknięte oczy. Tak naprawdę był młodzienó cem, wyglądał na osiemnasó cie, goó ra dwadziesó cia lat. Bernard pokiwał głową. „Ani só ladu rany, zż adnej”. Ach, gdyby tylko dziadek Max moó gł to ujrzecó – prawdziwa magia. – Chłopcze – szepnął i delikatnie potrząsnął go za ramię. Nieznajomy unioó sł powieki. – Chciałbym zabracó cię w bezpieczne miejsce, kiedy tylko będziesz moó gł isó có. Wiem, kim jestesó . – Ja… Jak to mozż liwe, kiedy ja sam nie wiem… Bernard Ber Heuven usó miechnął się delikatnie, otoczył klęczącego ramieniem i szepnął mu do ucha: – Vendarion.
***
Memoria, 15.02.63. 34
W odpowiedzi na pytania członków Komisji Propagandy przekazuję moją opinię. Pozwolę sobie przytoczyć kilka ostatnich faktów, by nieco rozjaśnić Panom sytuację. Operacja mająca na celu wyśledzenie i ujęcie Goriona Solberga, figurującego w naszych aktach jako „Vendarion”, zakończyła się powodzeniem. Pojmany został umieszczony w odosobnieniu pod opieką lekarzy. Jego aktualny stan uniemożliwia przesłuchania, to starzec mający ponad dziewięćdziesiąt lat. Interesujący nas przedmiot, artefakt nazywany powszechnie „sztandarem”, nie został odnaleziony. Za pomocą aparatury udało się określić, że przez bardzo długi okres pozostawał w lokacji, w której ujęto Solberga. Obiekt został wyniesiony z terenu kontrolnego przez Ebenezera Lynchee. Lynchee był ścigany i ciężko ranny, ale zdołał uciec (za co winę ponosi memoriańskie dowództwo Straży). Należy przyjąć możliwość, że Solberg zdołał w nieustalony (jak dotąd) sposób przekazać władzę nad „sztandarem” Lyncheemu. Wyjaśniałoby to w ogólnym zarysie pojawienie się współczesnych Zamaskowanych. Skoro można przekazywać władzę nad artefaktami… Wniosek pozostawiam Panom. Tak czy inaczej nasze stanowisko jest następujące: od tej chwili Ebenezer Lynchee staje się głównym obiektem poszukiwań w ramach operacji „Krąg Północny-1”. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć skali jego działań. Wydarzenia ostatniego roku stawiają pod znakiem zapytania możliwość utrzymania działalności Zamaskowanych na dotychczasowym poziomie informacyjnym. Ale, pozwolę sobie zauważyć, to już Panów działka. Ku chwale Wolności. Agent Specjalny Brion Kroeger
35
III – Tchórz i kłamca
/Budynek Vendaryjskiej Agencji Bezpieczeństwa, 36
Memoria, rok 63./ „Alezż z ciebie cholerny tchoó rz, Toby”, pomysó lał o sobie Tobias Wallace. Cud, zż e dzięki panó stwowemu szkoleniu i sztuczkom wpojonym przez Burzomysła nie trząsł się teraz jak osika. „Fizycznie jestem w porządku, ale to, co dzieje się w mojej głowie…”. Siedział w przestronnym, jasnym gabinecie, w wygodnym fotelu, z nogą załozż oną na nogę. Garnitur Tobiasa, z miękkiego kontynentalnego materiału, był pierwszorzędnie dopasowany, a krawat zakupiony w centrum kosztował krocie. Chustka spoczywała w kieszeni spodni. „To wszystko, to jedno wielkie kłamstwo”, szepnął w duchu. „Skonó czcie tę grę, niech całosó có stanie się jasna i klarowna, a ja nareszcie będę moó gł zaczącó uciekacó ”. – Agent Tobias J. Wallace – odezwał się czarnowłosy męzż czyzna siedzący naprzeciwko. Zaciągnął się papierosem i wydmuchał olbrzymie ilosó ci szarozielonego dymu. Całe pomieszczenie było nim wypełnione. – To pana dziesiąty rok w słuzż bach bezpieczenó stwa. Toby zmarszczył brwi. „Mam potwierdzacó to, co oczywiste?”. Ciemnowłosy só widrował go wzrokiem, więc po prostu skinął. – Wnikliwie zbadalisó my jej przebieg, obserwowalisó my pana od dłuzż szego czasu. „Wysó mienicie, psiakrew”. – Poza jednym wydarzeniem… – moó wiący zawiesił głos, odsunął papierosa trzymając go dwoma palcami i wypusó cił dym kącikiem ust – wszystko jak „od linijki”. Dziwne, co? – Słucham? – mruknął Toby. „Czy to juzż ?”, zastanowił się. Lewą dłonó delikatnie przesunął na udo. – Wie pan, mam spore dosó wiadczenie w ocenianiu ludzi – rzekł ciemnowłosy, poprawiając się na fotelu, a na jego twarzy pojawił się, bycó mozż e udawany, wyraz zadumy. Tobias milczał. – Uwazż am, zż e to pojedyncze, czasami bardzo trudne, chwile budują nas, jako jednostki ludzkie. Wtedy dopiero, w wyjątkowych sytuacjach, mamy okazję przyjrzecó się sobie samym. Jak – męzż czyzna szukał słowa – w zwierciadle. Tobias mimowolnie potaknął. Czarnowłosy znoó w wypusó cił dym, zmarszczył nos i kontynuował, wyliczając: 37
– Tak więc, rok pięcó dziesiąty dziewiąty. Drugi rok po akademii, słuzż ba proó bna, jako agent uzupełniający; przydział, w Memorii. Miał pan partnera z podobnym stazż em. Bylisó cie blisko? Toby mrugnął. Na moment zamiast strachu poczuł smutek, boó l. „Co, do cholery, dlaczego chcesz wiedziecó akurat to?”. – Pytałem, czy bylisó cie przyjacioó łmi. – Tak – odpowiedział Tobias. – Nasze narzeczone się przyjazó niły. Mielisó my wspoó lne towarzystwo. Czy to ma znaczenie? – Wszystko, agencie Wallace – odparł ciemnowłosy, usó miechając się delikatnie. – Wszystko ma znaczenie. Czy jest cosó , co chciałby pan dodacó do złozż onego wtedy raportu? Jakiesó szczegoó ły? – Nie sądzę. Chyba wiecie wszystko. – Taaak…. – Czarnowłosy udał, zż e wnikliwie przygląda się aktom rozłozż onym na stole. – Prowadzilisó cie obserwację mieszkania. Kamienica miała nalezż ecó do jednego z ludzi związanych z rodziną Da Vinanti. To była operacja Agencji bez udziału lokalnych strazż nikoó w. Trochę to trwało, a wy się nudzilisó cie…
*** – Więc? – Toerien zawiesił głos. – Jak się panu podoba? Agent specjalny Brion Kroeger spojrzał na swojego asystenta, skrzywił się i wydął wargi. Nie odpowiedział mu, powroó cił wzrokiem w kierunku ekranu, na ktoó rym widacó było pokoó j. Kamerę ukryto przed wzrokiem rozmawiających, no przynajmniej jednego z nich. Wysoki, ciemnowłosy agent specjalny, palący czarnego sangoriana, nazywał się Cornelissen i własó nie przepytywał kolejnego człowieka. Niejaki Wallace był typowym „kazż dym” – wysokim, postawnym męzż czyzną o trudnych do zapamiętania rysach twarzy, jasnych włosach i wydatnej szczęce. Tak wyglądały dwie trzecie mieszkanó coó w Vendarii. Czy akurat ten był poszukiwanym przez zespoó ł Kroegera? – Nie wydaje mi się, zż eby musiał mi się „podobacó ”, ktoó rykolwiek z nich – syknął Brion. – Wam, Toerien takzż e radzę nie mieszacó w to estetyki lub uczucó . Strofowany agent poczerwieniał. Zaczął się tłumaczycó : – ZŚ le się wyraziłem, niezbyt precyzyjnie ująłem to… 38
– Precyzja to rzecz najistotniejsza. Powinnisó cie to wiedziecó . – Tak jest. Najmocniej przepraszam – przytaknął Toerien. Brion uciszył go gestem dłoni. W obserwowanym i podsłuchiwanym pokoju trwała rozmowa, od ktoó rej wiele zalezż ało. Mozż e i niejedna kariera?
*** /Stare Mury, Memoria, rok 59./ Miasto dopadła kolejna burza. Lało niemiłosiernie, deszcz uderzał o bruk, o asfalt, o karoserie zaparkowanych aut, nie zamierzał zelzż ecó . Niewiele było widacó . Nie wybiła jeszcze godzina czatowników, ale dzięki pogodzie zdawacó się mogło, zż e zapadł juzż zmrok. Ze strazż niczego radia dobiegały co jakisó czas standardowe komunikaty, a wiszący tuzż pod sufitem ręczny odbiornik, zapewniający łącznosó có z pozostałymi agentami, milczał. Za to mysó li Tobiasa Wallace’a tłukły się wewnątrz jego głowy, galopowały, rzucały się szalenó czo we wszystkie strony. „Jestesó cholernym tchoó rzem”, powtarzał sobie raz po raz, ale to nie pomagało. Musiał to w konó cu zrobicó . – Kupiłbym go, Toby. Niech mnie pokręci, ale chcę go miecó – usłyszał głos nalezż ący do swojego partnera. Kurt Malaan, siedzący obok, usó miechnął się szeroko. Poprawił kapelusz lekko nasunięty na jasne włosy i spojrzał pytająco. – Nie pomozż esz mi, co? Tobias przeciągnął się, poprawił na fotelu, potarł kark, a potem dotknął palcem wskazującym skroni. – Nie potrzebujesz go – rzucił. – Trzy kroki od domu macie kino. – Cholera. Kino? Masz mnie za tłuka? Przeciezż to zupełna bzdura. Moja stuletnia ciotka mogłaby uzż ycó tego argumentu. – Wiele osoó b uzż ywa „tego argumentu”. – „Wiele osoó b” twierdziło, zż e nie da się spacerowacó po Semilunie. – Skakacó – zasó miał się Tobias. – Dobrze wiesz, o czym moó wię. Tysiące hamują postęp, jednostki prą przed siebie. – W głosie Kurta słychacó było zapał. – To jakisó cytat? Duzż o ostatnio czytasz…
39
– To prawda. Po prostu. Chcę go miecó w domu, będę moó gł oglądacó Jahna Smuttsa spacerującego i – Kurt spojrzał z ukosa na Tobiasa – niech ci będzie, fikającego koziołki na Semilunie Trzy. Przez chwilę obydwaj milczeli. Pierwszy odezwał się Tobias: – Decyzja podjęta? Kurt westchnął i odpowiedział ze smutkiem w głosie: – Chyba jednak nie. Emilia przekonuje mnie, zż e najpierw… Toby nie słuchał dalej. „Emilia, niech mnie. A ja się łudziłem, zż e rozmawiamy o…. To się nie skonó czy, poó ki mu nie powiem”. Zacisnął szczęki. Na moment zamknął oczy. Pod powiekami przemknął mu obraz – drobna, szczupła brunetka z krwisto czerwonymi ustami, usó miechała się… „Powiem mu…”. Wtedy odezwało się wiszące pod sufitem radio: – Dwa dwanasó cie, dwa dwanasó cie… Kurt ujął komunikator w dłonó i przycisnął guzik umieszczony na obudowie. – Tu dwa dwanasó cie. U nas cisza i spokoó j. – W porządku – trzeszczący głos zrobił pauzę, po czym odezwał się ponownie: – Według mnie, na dzisó to wszystko. Mozż ecie się zwijacó … Kurt usó miechnął się. Ich przełozż ony kontynuował: – Jeszcze tylko upewnijcie się czy w mieszkaniu rzeczywisó cie jest pusto. Toby skrzywił się. Kurt zaczął protestowacó : – Przeciezż , dopiero co powiedziałesó … – Słuchajcie, dwa dwanasó cie. Zespoó ł z dziesiątki ujął podejrzanego, więc jest praktycznie pewne, zż e w pozostałych lokalizacjach nie mamy czego szukacó , ale nie chcę, zż eby Malcolm Rudyard urwał mi głowę. A tak będzie, jesó li wszystko nie zostanie sprawdzone. To standardowa procedura. Czy to jasne? Deszcz dudnił po karoserii. Kurt Malaan przytknął czoło do szyby i wyjrzał za okno. – Jasne… Wchodzimy… Bez odbioru. – SŚ ciągnął palec z przycisku i, krzywiąc się, dodał: – Jasne, jak pieprzone słonó ce, ktoó rego tutaj, w Memorii, nijak nie usó wiadczysz… Tobias pokiwał głową, odruchowo poprawiając zapięcie kabury umieszczonej pod prawym ramieniem.
40
*** Do mieszkania na pierwszym piętrze mozż na się było dostacó przez ciemną klatkę schodową. Wewnątrz było cicho, a só wiatło księzż yca nie było w stanie przebicó się przez gęste chmury. Trudny do wyjasó nienia niepokoó j dopadł Tobiasa, gdy znalezó li się przy drzwiach. Kurt nacisnął klamkę, a potem wyjął etui zawierające wytrychy i zabrał się za majstrowanie przy zamku. Tobias wskazał na radio, ktoó re Kurt zawiesił przy pasku spodni, ale partner pokręcił głową i bezgłosó nie poruszył wargami: „Sprawdzó my…”. Drzwi stanęły otworem. Tobias zawahał się, skrzywił, ale potaknął. Wyciągnęli szybkostrzelne pistolety, zapalili latarki. Wedle wyuczonego schematu weszli do só rodka mieszkania – Kurt przodem, Toby zaraz za nim, ubezpieczając. Po kroó tkiej chwili ustalili najistotniejsze – było pusto. Trzypokojowe mieszkanie zapełniały stare, dobrze utrzymane meble, zapewne cenne. Tapeta była jasna, w rosó linne wzory. Lokum sprzątano od czasu do czasu, czucó było zapach aromatycznych zioó ł, więc ktosó mieszkał tutaj, mozż e pomieszkiwał. Schowali bronó . Kurt przekazał radio Tobiasowi, ktoó ry podszedł do duzż ego okna w salonie. Wyjrzał przez szybę na rozległy taras, a dalej na ogromny dziedziniec. – Centrala, tu dwa dwanasó cie – wywołał agenta prowadzącego. – Chciałbym złozż ycó raport. Tobias odwroó cił głowę w kierunku wejsó cia do duzż ego pokoju. W progu stał jego partner, latarką wodził po só cianach salonu. Za plecami Kurta pojawił się człowiek – widacó było wyrazó nie wychudłą, bladą twarz z delikatnym wąsikiem. Błysnęło ostrze. Nieznajomy chwycił Kurta za czoło i przeciął mu gardło – przerazż ająco szybko i sprawnie. Bryznęła krew. Tobias wyszarpnął pistolet z kabury i wymierzył, ale zaboó jca zasłaniał się drgającym i krwawiącym ciałem. Na klatce schodowej zadudniły kroki. Tobias z bezradnosó cią spojrzał na radio. Bladolicy przywarł do plecoó w konającego Kurta i ruszył w przoó d, w kierunku só rodka salonu. Pchnął bezwładne ciało w stronę Tobiasa i wysunął zza plecoó w kolejne ostrze, długie i zakrzywione. Ktosó z głosó nym trzaskiem wdarł się do mieszkania. Tobias uskoczył i zaczął strzelacó . Zaboó jca rzucił mniejszym nozż em. Obydwaj chybili, kule utkwiły w só cianach i suficie, ostrze wbiło się we 41
framugę. W drzwiach salonu stanął męzż czyzna w cięzż kim płaszczu z obszernym kołnierzem, w rękach trzymał strzelbę. Huk wystrzału zlał się z dzó więkiem tłuczonego szkła. Tobias wypadł na taras, deszcz od razu zmoczył mu włosy, só rut smagnął po ramieniu. Poczuł kłujący boó l, na twarzy miał odłamki szkła i drzazgi. Kolejny wystrzał. Tobias dopadł kamiennej barierki i niewiele mysó ląc, skoczył w doó ł. Z prawej ręki wypadło mu radio, druga zupełnie bezwładna dłonó wypusó ciła pistolet. Uderzenie o mokrą murawę wydusiło mu oddech z płuc. Zabolało jak cholera. Lezż ał tak całą wiecznosó có, klnąc w duchu. Przed oczyma miał twarze, nakładały się na siebie: bladolicy z wąsem, Kurt z krwawoczerwonym gardłem i Emilia z krwawoczerwonymi ustami. Dzó wignął się z trudem i ruszył przed siebie. Obok przemknęła kolejna porcja só rutu, zagrzmiał wystrzał. Tobias poczuł boó l w okolicach nerek, ale nie odwroó cił głowy. Zmusił się do biegu przez só rodek podwoó rza, przez zniszczony ogroó d, po bruku, błocie i trawie. W oddali ci, ktoó rzy zabili Kurta klęli, krzyczeli cosó zduszonymi głosami. „Tchoó rz! Czyzż by krzyczeli tchoó rz?”. Tobias nie był pewien. Wbiegł w boczną alejkę, wąską i pokrytą odpadkami, posó lizgnął się i uderzył głową o ceglaną só cianę. Błysnęło mu przed oczami.
*** Stali nieopodal, rozmawiając. Tobias widział podwoó jnie, niewyrazó nie, jak przez mgłę. Wszystko spowijała błękitna posó wiata. Wewnątrz alejki deszcz nie padał, woda spływała po só cianach, pluskała dookoła. Powoli i delikatnie, starając się zachowywacó jak najciszej, chwycił brezent lezż ący obok i naciągnął go na głowę. „Ty cholerny tchoó rzu”, cedził w mysó lach. „Co robisz? Wracaj tam, dokonaj aresztowania”. Mimo to kulił się pod pozż ałowania godną osłoną. – Czemusó to zrobił, idioto? – dobiegł go niski głos. – Miałesó tylko siedziecó cicho. Oni by sobie weszli, sprawdzili i poszli w cholerę… Odpowiedział mu drugi głos, wyzż szy, ze só piewnym kontynentalnym akcentem:
42
– Stul dzioó b, cynglu. Ja decyduję, kogo oszczędzam, a kogo zabijam. Nie twoó j biznes. Mielisó cie mnie ubezpieczacó . To wszystko. Twoje porady nie są mi potrzebne. Za głupi jestesó , by to pojącó . Zapadła chwilowa cisza. – Teraz wszystko się zjebało – ponowił niski głos. – Trzeba to posprzątacó . Gerth przeszukał zwłoki. To agenci bezpieki. – Co z tego? – syknął ten drugi. – Twoó j szef zapłaci komu trzeba i smroó d się rozwieje. Tylko znajdzó mi drania. Moó wiłesó , zż e go trafiłesó . Gdzie jest? Zblizż yli się, Tobias wstrzymał oddech. Namacał prawą ręką kawałek kija, jakisó drewniany drązż ek lub cosó podobnego. Wiedział, zż e zaraz go dopadną. Brnęli w odpadkach i wymieniali uwagi. Nizż szy głos tłumaczył: – Musiał tędy pobiec, bo dwoó ch moich sprawdziło następną ulicę. Nie wydostał się z podwoó rza, nie wyszedł na zewnątrz. Zatrzymali się tuzż obok. Toby zacisnął palce na kiju. – SŚ mieci, pobrudzę sobie nowe buty – warknął nizż szy głos. Szarpnięcie zerwało brezent z głowy Tobiasa. W tej jednej sekundzie, w ktoó rej powinien uderzycó , zawahał się. Znoó w. „Tchoó rz”. Było za poó zó no, więc po prostu zamknął oczy. Głos ze só piewnym akcentem zapytał: – Więc? Tobias powoli unioó sł powieki. Stali nad nim. Patrzyli na niego, ale ich oczy zdawały się go nie dostrzegacó – znudzone, zmęczone i rozczarowane. „Co jest, cholera?”. – Jest tu trochę krwi, ale człowieka nie widacó … Jak to mozż liwe? Przeciezż patrzyli na Tobiasa. Co własó nie się działo? Bladolicy mrugnął, połozż ył dłonó na ramieniu dobrze zbudowanego męzż czyzny w płaszczu i zapytał: – Czujesz to? Ten zapach? – SŚ mierdzi, jak to na só mietniku – wyjasó nił zapytany. – Nie w tym rzecz… Zresztą pewnie i tak… Męzż czyzna w płaszczu przekrzywił głowę i spojrzał na rozmoó wcę z drwiącym usó mieszkiem. – Bo jestem zbyt tępy. Tak, wiem, wiem. Bladolicy pokręcił głową i machnął ręką. Wtedy Tobias zadrzż ał i zaczął unosicó się, najpierw na kolana, a potem, opierając się o só cianę, wstał zupełnie. – Co to? Słyszałesó ? – zapytał ten w płaszczu, rozglądając się. 43
Tobias zacisnął wargi i zamierzył się kijem.
*** Sorensen, bo tak chyba nazywał się cyngiel w płaszczu, zgiął się wpoó ł, jęknął głucho. Jedną ręką odruchowo osłonił się przed niewidzialnym ciosem. Spod mokrych włosoó w popłynęła mu struzż ka krwi. Idril odsunął się o krok, proó bując pojącó , co własó ciwie się stało. Rozglądnął się bezradnie, wyciągając przed siebie długie, zakrzywione ostrze kaharry. Znoó w stuknęło głucho. Pod cynglem ugięły się nogi, z rozciętego łuku brwiowego pociekła mu krew. Upadając, wystrzelił. Zagrzmiał huk, zwielokrotniony przez ciasnotę alejki. Ogłuszony Idril oparł się dłonią o mokrą só cianę, zacisnął powieki, zamrugał i zaczął uciekacó w kierunku podwoó rza. Po kilku krokach odwroó cił się. Wtedy zobaczył jak Sorensen, lezż ąc na plecach wsó roó d odpadkoó w i só mieci, miota się i zasłania rękoma. Ale nie było nad nim widacó zż adnego napastnika. Natomiast słychacó było uderzenia, trzaski i jęki. Idril dopadł do rogu, spojrzał raz jeszcze za siebie. Cyngiel lezż ał nieruchomo z rozrzuconymi na boki ramionami. Na só rodku zalanego deszczem podwoó rza Idril natknął się na kolejnego z cyngli, przywołał go gestem dłoni. Przez moment zastanawiał się, po czym krzyknął: – Drugi strazż nik jest w alejce. – Wskazał kierunek. – Załatwił Sorensena. Męzż czyzna w czarnej, skoó rzanej kurtce wymierzył bronó w wylot alejki i zaczął biec. Idril proó bował sobie przypomniecó : „Ilu ludzi miał Sorensen? Trzech? A mozż e moó wił o czterech? Na Otchłanó , co za bałagan”. Błysnęło. Zagrzmiał wystrzał. Cyngiel w kurtce przewroó cił się i skulił na bruku, tuzż obok zniszczonego klombu. Po kroó tkiej chwili nad lezż ącym, na wysokosó ci jakichsó dwoó ch łokci, błysnęło ponownie. Piersó cyngla eksplodowała krwią. Idril zmruzż ył oczy. Przyjrzał się, usiłując przebicó wzrokiem otaczające go ciemnosó ci, zlokalizowacó jakisó szczegoó ł posó roó d padającego deszczu. Obok zwłok ktosó stał. Deszcz obmywał kształt ciała. Ale sama postacó była niewidzialna. Wtedy Idril zrozumiał. Przypomniał sobie vinantyjskie bajki, opowiesó ci piastunek o czarodziejach, iluzjach i znikających ludziach. 44
Zrozumiał, zż e to, co czuł w alejce – dziwaczy zapach, ostry, drazż niący nozdrza – był tym samym, ktoó ry czuł w dziecinó stwie. Wtedy to, w rodzinnym majątku, dwa dni drogi od Vinantium ciotka Idrila, stara Meliel Da Pazzo, pokazywała mu tajemne miejsca, poiła eliksirami i uczyła zakazanych zaklęcó . Co ona wtedy moó wiła? „Tak pachnie Magia, moó j drogi. To zapach Magii…”. Jeszcze jeden wystrzał. Idril mrugnął, lewą ręką odgarnął z twarzy mokre włosy, w prawej mocniej só cisnął kaharrę. Dziesięcó krokoó w w lewo następny z cyngli został trafiony przez niewidzialnego człowieka. Gdziesó w oddali dały się słyszecó syreny. – No chodzó , przeklęty dziwaku! – wrzasnął Idril. – Odmienó cu. Takich jak ty… Błysnęło mu przed oczami. Cosó z ogromną siłą trafiło go w brzuch, zgięło w poó ł. Padł na kolana, ostrze wypadło mu z rozedrganej dłoni. Poczuł ciepło spływające na uda, z trudem wyprostował plecy, zadarł głowę. Chyba nie czuł boó lu. Krople deszczu, a mozż e łzy, spływały mu po policzkach. Zamykał i otwierał oczy, a serce tłukło mu się w uszach. Po jakimsó czasie chłodny metal dotknął jego czoła. Bardzo wyrazó nie, z bliska, czuł „zapach Magii”.
*** /Budynek Vendaryjskiej Agencji Bezpieczeństwa, Memoria, rok 63./ Czarnowłosy odpalił kolejnego papierosa. Cholera, musiał to lubicó . Nie palił jak kazż dy, on delektował się dymem, smakiem. Tobias só ledził wzrokiem smugi wijące się pod sufitem. – Strata partnera to powazż na sprawa… Ale, jak wspomniałem, szukamy u naszych ludzi tych własó nie momentoó w. Analizujemy te potknięcia, te problemy, czasem i tragedie. Obserwujemy ich reakcje. Spodobała nam się panó ska, agencie Wallace. – Doprawdy? – Tobias unioó sł brew. Pod palcami poczuł materiał chustki. – Mam na mysó li to, co działo się po urlopie. To oczywiste, zż e początkowo chciał pan porzucicó słuzż bę. Poszukujemy ludzi, nie golemoó w. Cenimy uczucia, só wiadomosó có swego działania, motywacje. – Ciemnowłosy zmruzż ył oczy. – I ta sprawa z panną Emilią Cordier… 45
Tobias zacisnął usta. – Nie poszukujemy golemoó w, jak juzż moó wiłem… Najwazż niejsze, zż e chciał pan słuzż ycó dalej. I od tamtych smutnych wydarzenó był pan bezbłędny i niezwykle skuteczny. To robi wrazż enie. W wydziale zorganizowanej przestępczosó ci mają o panu bardzo dobre zdanie. Aresztowania wsó roó d Da Vinantich, zlikwidowanie Paoliona Visariego, z drugiej strony rozbicie kasyn nalezż ących do Guriona Nasiriego… – Nie udowodnilisó my powiązanó … – przerwał mu Tobias. – Ale o czym własó ciwie moó wimy? – O propozycji pracy, stanowiska, o szansie… – wyliczał ciemnowłosy. „Uwaga”. – Tworzymy specjalną grupę agentoó w, rekrutujemy ludzi. Najlepszych z najlepszych. Specjalistoó w z roó zż norakich dziedzin. Tobias usó miechnął się w duchu, strach, uprzednio trzymający go w ryzach, powoli zaczął się ulatniacó . „Mozż e rzeczywisó cie nie chodzi im o mnie… Najlepsi?, Po tym, co się stało, gdy zaatakował Alchemik, po zaboó jstwach dokonanych przez Cienia, po zdziesiątkowaniu specjalnej grupy dochodzeniowej Lidhmana, będziecie bracó kazż dego w miarę rozgarniętego agenta. Staracie się opanowacó chaos. Co za blef…”. – Nie będę pana dłuzż ej trzymał w niepewnosó ci, agencie Wallace. Wpadlisó my na trop Zamaskowanych, só ledzimy ich, podsłuchujemy, ale nadal potrzebujemy naszych najlepszych, najszybszych i najsprawniejszych ludzi, by ującó tych anarchistoó w. „Blefuje”. Tobias był pewien… Chociazż , mozż e własó nie teraz zaczynał oszukiwacó samego siebie? Cosó zaczęło z powrotem pełznącó mu po kręgosłupie, delikatny skurcz chwycił go za wnętrznosó ci. Nie, nie był pewien. Usó miechnął się do ciemnowłosego, ktoó ry własó nie gasił papierosa, zgniatając go w popielnicy. – To będzie zaszczyt – odezwał się Tobias, kiwając głową. – To będzie wyjątkowa przyjemnosó có pracowacó nad nowym, niezwykłym wyzwaniem. W duchu zasó szepnął: „Alezż z ciebie tchoó rz, Toby, cholerny tchoó rz”.
*** /Park Ber Eydena, Memoria, rok 63./ 46
„Alezż z ciebie cholerny tchoó rz, Toby. Jestesó tutaj, posó roó d tłumu mieszkanó coó w Memorii, zż aden z nich nie jest w stanie cię dostrzec, a kulisz się ze strachu…”. Tobias rozglądał się nerwowo. Tłum w parku nie był czymsó zwyczajnym, ale pogoda z lekka się poprawiła i ludzie korzystali z bezdeszczowego dnia. Okupowali ławki, spacerowali po placu, przemierzali wysypane zż wirem alejki. Kobiety, męzż czyzó ni, dzieci. Kazż de z nich mogło bycó agentem só ledzącym podejrzanych. „Cholera, przeciezż oni cię nie widzą, nie mają pojęcia, zż e siedzisz na jednej z ławek, nawet pieprzony snajper… Snajper? Toby wezó się w garsó có…”. Znajoma sylwetka pojawiła się wsó roó d przechadzających się po placu. Tym razem łącznik ucharakteryzowany był na starszego nizż w rzeczywistosó ci, nosił perukę przyproó szoną siwizną, nie ogolił twarzy. Ale to był on – Vincent. Przysiadł na wyznaczonej zawczasu ławce, tuzż obok miejsca, w ktoó rym czekał Tobias. Wyjął kolorową gazetę, nabił i zapalił fajkę. – Jestem – szepnął Tobias, stając za plecami Vincenta. Ten wzdrygnął się, chocó oczekiwał sygnału. „Tak to juzż jest z niewidzialnymi ludzó mi”, pomysó lał Toby, lekko usó miechając się pod nosem. „Nigdy nie wiesz, kiedy jeden z nich rozpocznie rozmowę, to musi bycó przerazż ające dosó wiadczenie”. Łącznik wydmuchał dym, budując zenó kilka dokładnych koó łek. Odezwał się: – Cieszymy się? Toby nie odpowiedział. – Pytałem, czy się cieszymy, Panie Upiorze. – Po wargach Vincenta błąkał się usó miech. „Cholerny Kasslich”. Tobias zasępił się. To ten bajkopisarz i jakzż e elokwentny redaktor wymysó lił im miana. Twierdził, zż e powinny bycó sensowne, „mocne” i niesó có przesłanie. W kolejnych wydaniach „Strazż nika Memorii” pojawiły się wzmianki o zamaskowanych nieznajomych, walczących ze złem. Wesoły Pokutnik. Jezó dziec Burzy. Jednak nie wszystkie pseudonimy były nowe. Podczas wojny Krąg Trzynastu wspoó łtworzyli oryginalni Kamiennoręki, Tarczownik i kobieta zwana Zjawą. Gdy Tobias wspomniał, zż e niezbyt podoba mu się miano, Fred Kasslich przemianował Zjawę na Pana Upiora. I tak zostało, psiakrew. Jakzż e „mocne”, niebywale sensowne – Pan Pierdolony Upioó r. Toby nabrał powietrza w płuca i wypusó cił je nosem. – Jestem w só rodku, Vince – szepnął. 47
– Cieszymy się, zatem. – Łącznik pyknął z fajki i dodał: – Czy mozż e nie do konó ca? Tobias odpowiedział po chwili zastanowienia: – Musimy bycó ostrozż ni. – Ty musisz bycó , przede wszystkim. Ale jakiezż zadanie bardziej pasowałoby Upiorowi? Toby po raz kolejny zignorował złosó liwosó có. – Dowiem się, w jakiej kondycji są ich grupy, co na nas mają, jak wiele prawdy jest w ich przechwałkach. – Ich? – Nie przesadzaj. Nie musisz mi przypominacó . To dla mnie wystarczająco trudne. Czuję to kazż dego dnia. Jakby cholerne przeznaczenie rozerwało moje zż ycie na dwie częsó ci. SŚ lubowałem wiernosó có, masz o tym jakiekolwiek pojęcie? – Toby zadrzż ał, teraz juzż ze wsó ciekłosó ci. – No bo kim ty jestesó ? Jakimsó cholernym moó zgowcem, ktoó remu uratowano dupę. Ot wszystko. Nie musiałesó wybieracó , stawacó po jednej lub drugiej stronie. Miałesó szczęsó cie… Vincent milczał. Odezwał się po dłuzż szej chwili: – Wybacz. Nie chciałem. Uwierz mi. To… moja niewyparzona gęba. W poprzednim zż yciu, zwłaszcza za młodu, nieraz mi ją obili, własó nie za cosó takiego – powiedział ze smutkiem. – Wybacz. Szczerze doceniam to, co dla nas robisz, wszyscy jestesó my pełni uznania dla twoich posó więcenó … Vincent cosó jeszcze powiedział, kilka słoó w, ale Tobias juzż go nie słyszał – szedł przed siebie, roztrącając zaskoczonych ludzi. Alezż musiało to wyglądacó . Usó miechnął się złosó liwie, odganiając ponury nastroó j, strach i niepewnosó có. „Wszystko jest w porządku, Toby. Przeciezż jestesó Upiorem, cholernym Panem Upiorem”.
***
/Gdzieś w dzielnicy portowej, Memoria, rok 63./
48
Brion Kroeger zatrzymał woó z, uchylił drzwi i wpusó cił do só rodka Cornelissena. Ten wygodnie usadowił się w miękkim skoó rzanym fotelu. Spojrzał na ręce Briona. – Bez zż artoó w – stwierdził. – Naprawdę. Czy moó głbysó tego nie robicó ? Brion, nie przerywając zwijania bibułki, w ktoó rej umiesó cił dokładnie odmierzoną działkę drogiego, czerwonego ziela, spojrzał na Cornelissena ze zdziwieniem. – A ty, czy moó głbysó wyrazicó się nieco precyzyjniej? – mruknął i pochylił się lekko, po czym polizał brzegi bibuły i dokładnie obejrzał wykonanego papierosa. – Będziesz palił? Teraz? Kiedy siedzę obok? Brion skrzywił się. – Niby czemu miałoby ci to przeszkadzacó ? Akurat tobie… Ty, od czasoó w szkoły, oddychasz dymem, a kiedy mysó lę o tobie, okresó lenie nałogowy palacz to najłagodniejsza rzecz, jaka przychodzi mi do głowy… – Moó wiłem ci przez telefon… Brion przerwał mu: – ZŻ e musimy pogadacó na osobnosó ci, pamiętam. Cornelissen westchnął: – Chyba juzż nigdy nie zapalę papierosa. To cholerstwo, ktoó re mi dałesó było ostatnie. Naprawdę ostatnie. – Moó wisz więc, zż e zadziałało? – I to jak, do cholery. I to jak… Brion spowazż niał, schował papierosa do metalowego pudełeczka. – Moó w. – Jestesó my w só rodku, Bri. Naprawdę w só rodku. – Cornelissen moó wił z przejęciem. – Nie mam najmniejszych wątpliwosó ci. Tobias J. Wallace jest jednym z nich. – Jest Panem Upiorem? Zjawą? – Jesó li połączycó wszystkie só lady, zeznania i tropy, to tak. Bezdyskusyjnie. – Cornelissen skrzywił się. – Dodając nasz test z dymem, jestem pewien. – Jak to działa? – Tak jak wspominał twoó j partner. – Były partner. Max Lidhman juzż nie jest agentem. Własó ciwie juzż nie jest… – Brion zająknął się. Cornelissen usó miechnął się smutno. 49
– Siedzimy w tym razem. Złamalisó my kazż de mozż liwe prawo. Oszczędzó sobie tajemnic i niedomoó wienó . Głęboko w dupie mam teraz kim był i kim jest Lidhman. – Wciągnął powietrze. – Chcesz wiedziecó ? Brion nie odezwał się. – Kiedy wdychałem ten przeklęty dym, kiedy wypełnił moje płuca… on zawładnął mną. Moó wił do mnie, cholera, odbijał mi się echem w czaszce. I pozwolił mi zrozumiecó . Widziałem to, czego normalnie, zwykli ludzie nie dostrzegają. Widziałem delikatny, jakby to nazwacó ? Poblask. Aurę. Emanację. – Nie jestesó jak inni – szepnął Brion. – Twoja krew… – Na Otchłanó – warknął Cornelissen. – Kazż dy ma w rodzinie shaeida. Kazż dy ma tę pieprzoną skazę. I kazż da z porządnych, vendaryjskich rodzin stara się ukrycó ten só lad jak najgłębiej. Wielu się udaje… – Tobie się udało. Nikt, poza mną, nie jest só wiadom… – Prawda. – Cornelissen pokiwał głową. – Ale wiesz, moó j drogi Bri, zż e nie siedziałbym tu teraz z tobą, nie pracowałbym dla waszej cholernej agencji… – Musiałem. Nie miałem wyjsó cia. I, jakkolwiek to nazwiesz, mozż e i szantazż em, musiałem cię zaangazż owacó . Masz ten przeklęty dar. Wielu ma rodzinne shaeidanó skie piętna, ale niewielu dziedziczy je tak silnie. Te wszystkie rzeczy, artefakty, zaklęcia, zwoje, będą z tobą wspoó łgrały. Mozż esz je wykorzystacó , by nam pomoó c. Pomoó c mnie. Cornelissen usó miechnął się niesó miało. – Za to, co robimy, nie dadzą nam medalu… – Za to, „co” robimy, dostaniemy multum medali. – Brion rozpromienił się. Zaraz potem dodał ze smutkiem: – Niemniej jednak, za to „jak” to robimy czeka nas sąd i stryczek. Mozż e i stos. Chyba, zż e nikt się nie dowie… – Przestałem w to wierzycó , kiedy zdałem sobie sprawę z jaką potęgą mamy do czynienia. Nie ukryjemy tego. Brion chwycił przyjaciela za rękę i potrząsnął. – Uda nam się. Połozż ymy temu kres. Mawiają: „ogienó , ogniem zwalczaj”. Tak własó nie robimy i będziemy tak robicó nadal. – Potarł czoło. – Tak więc Pan Upioó r. Wyczułesó go… – Delikatnie emanował. Musiał miecó przy sobie, jak ty to nazwałesó ? – Vogat. – Tak własó nie. Jakisó przedmiot. Najpierw go nie wykrywałem, potem zwiększył swoją moc, by na konó cu zupełnie zgasnącó … – Cornelissen zamrugał. – Rozumiesz mnie? 50
– W kazż dym słowie. Jego vogatem jest tak zwany Całun. Kawałek materiału, serwetka, chustka, cokolwiek czym jest w stanie pobudzicó swoje moce… – Podczas naszej rozmowy Wallace był przez cały czas, wedle mojej oceny, gotowy do ucieczki. Szykował się do uzż ycia… Całunu… – Nie zdołałby się przedrzecó , w pokojach obok czekali ludzie z siatkami, rozpylaczami farby. Jesó li naprawdę potrafi stacó się niewidzialny, bylisó my przygotowani. Cornelissen wzdrygnął się. – Niewidzialny Upioó r… Co dalej? Brion zadumał się. – Będziemy go só ledzili, obserwowali dokładniej, nizż do tej pory. To nasz cel numer jeden. Jest teraz członkiem naszej jednostki. Będziemy blisko. – Na usta wypłynął mu szelmowski usó miech. Cornelissen dostrzegł ten grymas. Przechylił głowę i spytał: – Co cię tak bawi? – Coó zż . – Brion Kroeger rozparł się w fotelu, połozż ył ręce na kierownicy i nie patrząc na przyjaciela odpowiedział: – Usó wiadomiłem sobie, ze pomimo twojej deklaracji, chyba będziesz zmuszony wypalicó w swoim zż yciu jeszcze kilka papierosoó w.
51
IV – Pytania i odpowiedzi
52
/Krypta w Piramidzie, sto mil na wschód od Pyros, jesienią roku 62./ Posó rodku rozległej sali rosło drzewo. Jego czarny pienó wyglądał jak wykonany z upiornego zż elaza, poskręcany i błyszczący; bezlistne gałęzie drapały przestrzenó tuzż pod kopulastym dachem, drapiezż ne korzenie rozrywały gładką niegdysó posadzkę, teraz potrzaskaną i pokrytą brunatnym osadem. Powietrze wypełniała wonó stęchlizny, pozostałych zapachoó w Brion Kroeger nie potrafił rozpoznacó , ale były obce. Odpychające. Budzące przerazż enie. Zło, najczystsze, najgorsze z jakim kiedykolwiek się zetknął. Agent wiedział, a przynajmniej, najusilniej jak potrafił, starał się przekonacó o tym samego siebie, zż e jest bezpieczny. Salę odgrodzono specjalną barierą, poó ł-widzialnym, błękitnym szkłem wykonanym z cząstek blevisa. Obecna technologia „M” była sto razy bardziej zaawansowana nizż wtedy, gdy bomba z odpowiednim ładunkiem eksplodowała nad Wyspą Mgieł. ZŻ adna cholerna emanacja, Magia lub oczarowanie, nie byłyby w stanie przedrzecó się na zewnątrz. W teorii, wedle wiedzy, ktoó rą na ten moment posiadała Agencja, był bezpieczny. Drzewo wyjęte z koszmaroó w zż yło. Poruszało się. Niedostrzegalnie, niepokojąco metodycznie – jakby oddychało. Ze szczeliny w niby-korze, z czarnej jak smoła otchłani powolutku wychynęła postacó . Brion zmruzż ył oczy. Był na to przygotowany. Raporty wskazywały, zż e wewnątrz pnia cosó egzystuje. Czekał. Bycó mozż e tego dnia miał ujrzecó ową postacó w całej okazałosó ci. Człowiek? Jesó li tak, to był nim zaledwie w połowie. „Jakzż e trafna diagnoza, jakzż e prawdziwy opis”, Brion zasó miał się w duchu. Prawa częsó có ciała nalezż ała do „kogosó ”: wychudłego męzż czyzny; siwowłosego, bladoskoó rego, pokrytego geometrycznymi tatuazż ami. Lewą stroną rządziło „cosó ”: zbudowana była z poskręcanych ze sobą lian, pnączy, zielonkawe ramię zakonó czone było niby-dłonią, z rozcapierzonymi „chwytakami”, resztki niby-nogi poó łczłowiek wloó kł bezwładnie za sobą. Gdy stwoó r zblizż ył się do bariery, znalazł się w zasięgu silnego osó wietlenia. Brion opusó cił powieki. Na to roó wniezż był przygotowany. Głos, ktoó ry usłyszał obok ucha, wywołał dreszcz: – Nareszcie się pokazał – szepnął agent Toerien. – Co robimy… hm… szefie? 53
Brion dopiero teraz zdał sobie sprawę z faktu, zż e nie jest sam. Jego mysó li gnały z prędkosó cią ekspresu. – Posłuchajcie mnie, Toerien, bardzo uwazż nie. Wszyscy obserwatorzy i nasłuchujący, kazż dy sporządzający w tym momencie jakikolwiek raport, mają zniknącó . Do zewnętrznej strefy. Sprzęt nasłuchowy ma bycó wyłączony. W Krypcie zostaję sam… Toerien wciągnął powietrze, ale nie zdecydował się odezwacó . Zapewne wyraz twarzy Briona musiał był odpowiednio wymowny. – Wy takzż e, agencie. Toerien zawahał się. Szeroko otworzył oczy i zanim odszedł odezwał się, wskazując głową w stronę drzewa: – Tak jest, szefie. Tyle, zż e w Krypcie nie będzie pan sam… Brion Kroeger milczał.
*** /Miejsce starożytnego kultu Lumitów, wiosną roku 62./ Max Lidhman starał się zebracó mysó li, opierając się plecami o chropowatą, porosó nięta bluszczem só cianę. W prawej dłoni só ciskał rękojesó có rewolweru, w lewej bezuzż yteczną latarkę. Własó nie dotarło do niego, co stało się przed momentem. Stłukł szklaną konó coó wkę o czaszkę jednego ze swoich. Ale czy okresó lenie „swoi” nadal pasowało do oszalałych agentoó w? Jakiezż licho siedziało w tych murach? Lumici, przez wieki drązż ący korytarze, wykonali pod goó rą prawdziwe podziemne miasto. Ale, zapewne, sami w nim nie zamieszkali. Przeznaczone było zmarłym, o czym só wiadczyły komnaty grobowe, ale i jako miejsce kultu. I ten przypadkowy wybuch, „podmuch” Losu, a mozż e prędzej „wyziew” Otchłani, ukazał zewnętrznemu só wiatu oó w skarb. Pieprzone kompanie goó rnicze Underhilloó w i ich zż ądza zdobywania skarboó w. „Doigrali się”, zawyrokował w duchu Lidhman. „Pytanie: czemu akurat ja mam się w tym teraz babracó ?”. Jego najlepsi ludzie, zbierani przez miesiące, niektoó rzy latami, teraz stali się wrogami. Cosó zdołało ich opętacó , wtłoczycó im w oczy nienawisó có, w zż yły truciznę, w umysły morderczy plan. Przeklenó stwo musiało znajdowacó się w 54
powietrzu, przeciezż kazż dy miał rękawiczki, zachowali wszelkie só rodki ostrozż nosó ci. „Dlaczego więc, ja zż yję, mysó lę, jestem sobą?”. Odetchnął. „To nie powietrze”. Wtedy pojawili się, na konó cu korytarza, wylezó li zza rogu. Wysoki Hughes, przysadzisty Alan Crahms i niepozorny Berezowsky, na ktoó rego w centrali wołali „księgowy”. Hughes kucnął, opierając się na pająkowatych rękach, podparł się kolanami i zaczął dziwacznie wykręcacó szyję, łapiąc powietrze, jak jakisó upiorny ogar. Pozostali dwaj wyciągnęli ręce w kierunku Lidhmana, po czym ruszyli, potykając się i obijając o só ciany. Max nie czekał, zerwał się do biegu, cosó proó bowało szarpnącó go za kostkę, ale nie só miał spojrzecó w doó ł. Pociemniało mu przed oczami, mrugnął i wpadł do następnej częsó ci korytarza. Słyszał posó cig, jego dawni towarzysze jęczeli i sapali… Przebiegając przez zdobiony portal,otarł się o só cianę i poczuł dotyk – pnącza, jakisó rodzaj rosó lin, poruszały się i proó bowały go oplesó có. Wyrwał się, posó lizgnął i trzasnął czołem w mur po drugiej stronie korytarza. Kolejny raz stracił wizję. Naprzemiennie jasó niało i ciemniało mu przed oczyma. Czuł dziwaczny smak w ustach, gryzło go w nosie… „Powietrze, to jednak jest w powietrzu”. Gdy unioó sł powieki zobaczył salę – potęzż ną, kopulastą przestrzenó . Posó rodku tkwiło drzewo.
*** /Krypta w Piramidzie, jesienią roku 62./ Rozpoznał go od razu. To, co pozostało w nim ludzkiego, grymas na połowie zniekształconych ust i przenikliwy błękit prawego oka, wyostrzało się jeszcze bardziej w obliczu potwornosó ci, ktoó rą stała się druga częsó có jego ciała. Brion dostrzegał te szczegoó ły, chocó znał Maxa Lidhmana niespełna dwa lata. Ledwie dwadziesó cia jeden miesięcy, do dnia tej przeklętej misji. Lidhman, jako szef projektu „Zwierciadło”, sam zdecydował kto ma w niej wziącó udział, a kto ma pozostacó w Memorii. Zabrał najlepszych operacyjnych. Mozż e zbyt pobiezż nie rozpoznał niebezpieczenó stwo? Albo 55
popełnił jakisó błąd? Brion, pomimo całej powagi sytuacji, usó miechnął się pod nosem. „Błąd Lidhmana? Nie mozż e bycó . Ten agent się nie mylił. Przenigdy…”. Więc co u licha miało tu miejsce? Zmruzż ył oczy. Zdeformowane usta poó łczłowieka poruszyły się. – Brion… – wychrypiał po vendaryjsku. Jego niski głos ponioó sł się po sali. Brzmiał cholernie podobnie do głosu Maxa. Cholernie. Brion Kroeger nie spieszył się. Leniwie sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął komponenty i skręcił sobie papierosa. Zapalił go, spoglądając w przestrzenó , w punkt usytuowana nieco na prawo od chwiejącego się po drugiej stronie stwora. Tafla ochronnej bariery lsó niła błękitem blevisa. – Nie spieszyłesó się – stwierdził, wydmuchując dym. – Kim… Czym jestesó ? Poó łczłowiek przekrzywił głowę. – Wiesz – odezwał się tym przeklętym głosem. – Wiesz doskonale… – Powiedz mi. Stwoó r zadrzż ał, w nienaturalny sposoó b wygiął szyję, cosó tam strzeliło, chrupnęło. ZŻ oó łtawe oko znajdujące się po lewej stronie, w plątaninie nibyrosó linnych mięsó ni zamrugało nerwowo. Z ust pociekła mu zielonkawa substancja… – No dobrze. – Jęknął. – Nie jestem nim. Juzż nie jestem… Zadowolony? Brion pokręcił głową. – Czym jestesó – ponowił pytanie. – Zasady – odparł poó łczłowiek. – Winnisó my je ustalicó . Tak czynią cywilizowani rozmoó wcy. Zaroó wno ty, Brion, jak i ja, dązż ymy wszak do porozumienia… – Moó w. – Pytanie i odpowiedzó . Prawda i wiedza za podarunek. Brion wydmuchał dym i splunął na kamienne płyty posadzki. – Pierwsza odpowiedzó – połozż ył nacisk na ostatnie słowa – za darmo. Poó łczłowiek mechanicznie kiwnął głową. Błękitna drobinka só wiatła błysnęła w oku nalezż ącym kiedysó do Lidhmana. – Czym jestesó ? Odpowiedzó nadeszła w mgnieniu oka, ochrypły głos ponioó sł się w przestrzeni: – Twym błogosławienó stwem, Brion. Szansą. Czymsó zupełnie nowym, dotąd niespotykanym. Byłem ojcem Kurta i złotowłosej Racheli, sąsiadem z 56
Alei Cyprysoó w, wiernym sługą vendaryjskiego narodu. Byłem wojownikiem i mędrcem Bluszczowego Ogrodu, strazż nikiem i posó rednikiem, i obiektem modłoó w lumickich szczepoó w. Przyjmowałem rozkazy i dary, udzielałem nagan i kar, zż yłem i trwałem po dwakrocó , przebyłem długą drogę – teraz stałem się jednosó cią. Niespodziewanie. I, do stu piekieł, nijak nie potrafię ocenicó , komu mam za to dziękowacó . Bo, zż e to, co mi się przytrafiło jest Dobrem, pozostaje dla mnie oczywistosó cią. – W jakizż pokrętny sposoó b postrzegasz siebie jako moją „szansę”? – Brion bardzo powoli pokręcił głową. Stwoó r milczał, więc agent dodał: – To miesó ci się w ramach jednego pytania i jednej odpowiedzi, jak mniemam? – Proponuję ci porozumienie, wspoó łpracę. Ty złozż ysz mi ofiary – ja obdarzę cię wiedzą. – Mam uwierzycó , zż e twoje pochodzenie, to „czym jestesó ”, czym się „stałesó ”, przyda mi potrzebnej wiedzy… – Brion zmruzż ył oczy. – Powiedzmy, zż e przystanę na pewne zasady, ale i dorzucę garsó có swoich… Poó łczłowiek wykrzywił ludzką częsó có ust w parodii usó miechu. Czekał. – Kazż de pytanie pozostanie w mocy tak długo, jak sobie tego zazż yczę. Rozumiesz mnie? A twoja odpowiedzó będzie jak jedna z tych „magicznych sakiewek bez dna” z legend Starego SŚ wiata. Gdy tylko zapragnę, będę moó gł wroó cicó i pytacó , pytacó , pytacó … – Dlatego cię wybrałem – zachrypiał stwoó r. – Jestesó błyskotliwą przyszłosó cią Vendarii, chocó dla mnie, teraz, gdy widzę wszystko, cały ten só wiat moó głby, ot tak, zniknącó w Otchłani. – Zgadzasz się? – Brion czekał, a gdy odpowiedziała mu cisza, uznał ją za przyzwolenie. – Teraz opowiedz mi o „ofiarach”.
***
/Lokalizacja utajniona, operacja „Zwierciadło-1”, jesienią 62 r./ Carlton Mugway patrzył na potęzż ny podwoó jny sterowiec osiadający w poblizż u goó rskiego masywu na zaimprowizowanym kolistym lądowisku. 57
Słyszał ryk silnikoó w, czuł silne podmuchy wiatru, niosące ogromne ilosó ci czerwonawego pyłu. To wszystko było kłamstwem. Od początku aktualnego przydziału musiał trzymacó gębę na kłoó dkę, a był przeciezż zwykłym inzż ynierem zatrudnionym przez władze. Nawet nie marzył, zż e kiedykolwiek dane mu będzie wiedziecó cokolwiek o działalnosó ci Agencji. A jednak. Potrzebowali specjalistoó w do zamontowania specyficznej bariery. Cosó tam trzymali – pod ziemią, w krypcie. Nie wolno było pytacó , rozmawiacó na ten temat. No coó zż , mysó li Carltona nie potrafili powstrzymacó . Więc wyciągał wnioski. Stare lumickie ruiny były oficjalnie wymazane z map, utajnione. Wczesó niej bywało tutaj więcej ludzi, teraz pozostała mała grupa – kilku strazż nikoó w, agenci i paru naukowcoó w, ale Carlton z nimi nie wspoó łpracował. Jego jedynym zadaniem była stabilizacja quasi szklanej bariery zbudowanej z uzż yciem cząstek blevisa. Osłona winna bycó stale aktywna, specyficzny pierwiastek miał bycó bezustannie ładowany energią, pobudzany do swoich skomplikowanych reakcji. Coó zż znajdowało się za barierą? Co poruszało się wewnątrz upiornego drzewa? Carlton przyglądał się uwazż nie, za kazż dym z trzech razy, gdy pozwolono mu zejsó có do głoó wnej sali – ale nie miał pomysłu. Mozż e znajdował się tam jeden z upioroó w? Tych, z ktoó rymi walczyli komandosi, tęgie chłopy w zielonkawo-czarnych uniformach. Agenci operacyjni z przeszkoleniem w Dun Mokh, jak słyszał. Władze mogły kadzicó , ukrywacó prawdę, ale Carlton wiedział – stwory z koszmaroó w istniały naprawdę, kultysó ci poszukujący só ladoó w dawnych wierzenó takzż e, só wiat nie był cukierkowy, jak ten z kinowych reklam. Jakiego stwora ukrywała Agencja? Coó zż czaiło się w krypcie, za barierą? Sterowiec przysiadł, hałas zelzż ał nieco, a wiatr uspokoił się. Carlton spojrzał na zegarek. „Kwadrans do kolejnego testu zabezpieczenó ”, ustalił w mysó lach. „Zdązż ę wypalicó jednego, nim zagonią mnie do só rodka”. Powioó dł wzrokiem po skalistym pustkowiu. To wszystko było kłamstwem. Ale Carlton Mugway miał gdziesó „prawdę”, usó miechał się w mysó lach, przeliczając stan swojego konta w patrasyjskim banku. Kłamstwa bywają tak opłacalne.
*** 58
/Dziennik osobisty Briona Kroegera, 14. 11. 62 r./ „Szaleństwo”. Tylko to słowo ciśnie mi się na usta. Odbyłem trzecią wizytę, trzecią sesję u Drzewołaka. Tak mówi o nim Toerien, jeden z ośmiu ludzi wtajemniczonych w wewnętrzną operację. Uwierz, droga Zoe, że to wszystko pcha mnie coraz bardziej w mrok, coraz mocniej spycha mnie ze ścieżki, którą obrałem wiążąc swe życie ze służbą ojczyźnie. Teraz widzę tę całość zgoła inaczej, niż u początków. Po części dzięki Drzewołakowi. Nie śmiem mówić do niego, o nim, „Max”. A tak cholernie, z każdym dniem bardziej mi go przypomina. Jest jakaś cząstka, nie mam na myśli fizyczności, jakaś siła wewnątrz tego stworzenia, tej hybrydy, która chce mnie przekonać, że to coś jest człowiekiem. Moim mentorem, towarzyszem, przyjacielem. „Szaleństwo”. O tak. Drzewołak posiadł wszystkie myśli Maxa Lidhmana, wszystkie jego wspomnienia, jego całe życie. W końcu, w połowie stworzony jest z jego ciała. Ale, to ważne i muszę trzymać się tej myśli, pamiętać i nigdy nie zapomnieć, że druga część – to obcy, przybysz, agresor, pasożyt, mianujący się „bóstwem”. Pochodzi z jednego z „Poza”, a do naszej rzeczywistości dostał się poprzez „Szczelinę”. Zoe, to wszystko jest niewyobrażalne. Będziesz się śmiała, czytając moje słowa, bo przecież to właśnie ja chciałem zawsze otaczać się tymi legendami, opowieściami ze świata, który przeminął. Ale, przeraża mnie, wstrząsa mną do żywego, że ten świat, jakkolwiek zapomniany czy też pogrzebany, z powrotem budzi się do życia…
*** /Krypta w Piramidzie, końcem roku 62./ – Wroó có my do pytania numer trzy – zaczął Brion. Drzewołak zrobił dwa kroki w prawo, trzęsąc się w ten swoó j charakterystyczny sposoó b i ciągnąc za sobą pozornie bezwładną, zdeformowaną niby-konó czynę. – Chodzi mi o „Poza”, a dokładniej o miejsca, w ktoó rych łączy się ono z naszą rzeczywistosó cią. Nazwałesó je „Szczelinami”. Wnioskuję, zż e jest ich niezmierzona ilosó có, i nie wszystkie słuzż ą tym samym celom… Brion poprawił się na stołku. Oparł łokcie na biurku i sploó tł dłonie. W tle szumiała aparatura nagrywająca. Od drugiej sesji, wszystko było 59
rejestrowane, tyle zż e materiały pozostawały w wewnętrznym obiegu. Szalenó stwo. – Wspominałesó – kontynuował pytanie – zż e przez owe „luki” mogą „przesączacó się energia, sztuka i mysó li”. Co to znaczy? Drzewołak nie spieszył się, jak zwykle. Rozwazż ał i kalkulował. Mrugał ludzkim okiem, zaciskał pięsó có pokrytą bladą skoó rą i tatuazż ami. Sam Lidhman był nieprzeciętnie inteligentny; teraz gdy połączył się z tym niezwykłym bytem – stanowili przerazż ającą mieszankę. Upiorny, podwoó jny umysł. – To będzie cię kosztowało kolejny dar – wychrypiał. – Albowiem pragniesz wiedzy, ktoó ra jest tylko z lekka powiązana z pytaniem numer trzy. – Marna proó ba. – Brion usó miechnął się, zatrzymując wzrok na puklu jasnych włosoó w, zwisającym, jak dziwaczny amulet, z szyi Drzewołaka. – Zapłaciłem ci juzż . Poó łczłowiek sięgnął swą ludzką dłonią do pukla i pogładził go. Jego ręką wstrząsnął gwałtowny spazm. Burknął cosó niewyrazó nie, ale Brion rozpoznał to słowo: „Marylin”. – Czy mozż emy? – Zapłacó – upierał się Drzewołak. – Czymsó co zdoła ukoicó moó j boó l… – To utrudni sprawę, a mnie konó czy się czas. Wiele się dzieje. Potrzebuję twojej pomocy. – Nie będziesz musiał przygotowywacó ofiary, chcę czegosó bliskiego. Czegosó , co posiadasz. Tu i teraz. – ZŻ ądaj. – Podaruj mi nieco swojej krwi. Kilka kropli. Dasz mi ją poó zó niej, gdy skonó czę opowiadacó . Ufam ci, zawsze byłesó słowny. – Ludzie, ktoó rych ci dalisó my – Brion zatrząsł się z gniewu – nie zdołali „ukoicó twego boó lu”? – Zadrwił. – Oddalisó my ci, do cięzż kiej cholery, zż ywych ludzi, bysó się pozż ywił. A teraz chcesz mojej krwi? – Wstrzymaj swą wsó ciekłosó có, ona zż ywi się niewiedzą i strachem – wyjasó nił Drzewołak. – A ja na kazż dym kroku staram się pomoó c. Obiecaj mi to, o co proszę, a będziemy rozmawiacó . Brion odetchnął. Zapalił papierosa i zgodził się.
*** 60
Stwoó r moó wił, a jego niski, ochrypły głos dudnił wewnątrz sali: – To, co w Bluszczowym Ogrodzie zwane jest Snami, ludzie od niepamiętnych czasoó w okresó lali jako Magia, czary i zaklęcia. Moó wili o Domenach i Sztukach, ale nigdy, przenigdy nie dowiedzieli się, skąd owa moc pochodzi. „Magia”, pozostanó my przy tej nazwie, bo od początkoó w uzż ywali jej ludzcy czarodzieje, nie pochodzi z tej rzeczywistosó ci; jest czymsó obcym. Przesączała się przez Szczeliny, ze wszystkich bliskich i odległych Krain, zwanych „Poza”. Ludzie, magowie, czarnoksięzż nicy i kapłani pozż ądali władzy, a Magia potrafiła ową władzę zapewnicó . – „Przesączała” czy przesącza? – spytał Brion. Drzewołak umilkł na chwilę. – Błękitna zaraza, wywołana gdy człowiek po raz pierwszy odkrył złozż a blevisa, była początkiem konó ca Magii. Pojawiło się cosó , co potrafiło ją wstrzymywacó , unicestwiacó , chocó ja skłaniam się ku teorii o „wyciszaniu i usypianiu”. Magii nie da się bowiem zupełnie zniszczycó . – Bomba zrzucona na Taeir N’Og? – Ten ładunek był silny niczym sto Piekieł, zaboó jczy, jak wydawało się vendaryjskimi przywoó dcom. Ale zdołał tylko na chwilę wstrzymacó „przesączanie się”. – Na chwilę? – Rozejrzyj się Brion, ty wiesz to najlepiej, sposó roó d wszystkich ludzi w Vendarii masz najszersze spojrzenie. Magia powraca, Sny się iszczą, budzą się Istoty. Pytanie, coó zż zamierzasz z tym zrobicó ? Jak postąpisz? Jestesó jednym z graczy i, só miem twierdzicó , zż e korzystając z mojej pomocy, mozż esz stacó się wiodącym prym. – Zamaskowani? Oni tezż są graczami? I ich wrogowie? Armia? I ci, ktoó rych Zamaskowani zwą „pradawnymi okrutnikami”? – Opowiem ci o wszystkim, razem wyciągniemy z tego wnioski – rzekł Drzewołak. – Jak tylko złozż ysz mi kolejne ofiary, bo to wiele pytanó . – Nie tak szybko. – Brion zmruzż ył oczy. – To wszystko jest ze sobą powiązane. Będziemy pertraktowacó . Ale bardzo chętnie zapłacę ci za jedną konkretną rzecz. Poó łczłowiek czekał. Brion wydmuchał dym i wyjasó nił: – Chcę wiedziecó , jaka korzysó có z tego wszystkiego, wyniknie dla ciebie…
*** 61
/Dziennik osobisty Briona Kroegera, 27. 11. 62 r./ Zastanawiam się, najdroższa. Wciąż się zastanawiam, co go napędza, co każe mu „trwać”, bo przecież „życiem” trudno to nazwać? Jego chęć pomocy wypływa, jak mniemam, z faktu, iż pozostało w nim sporo z Maxa. Ten umysł, te idee, sposób doboru słów. Był nim, albo, za sprawą tajemnych mocy zdołał poznać jego wnętrze, i teraz doskonale je imituje? Zastanawiam się. Jakiż plan może przygotowywać ten stwór? Co drzemie wewnątrz jego jaźni? Ufam, że dowiem się tego. Bywa niestabilny, mówiąc językiem nauki. Dwukrotnie już próbował mnie nakłonić do unicestwienia go. Był przekonywujący – gdy tak cierpiał – widziałem przed sobą oblicze Maxa Lidhmana. Innym razem staje się władczy – próbuje przejąć kontrolę nad naszą relacją. Wtedy przechodzi mnie dreszcz i czuję się jak w pierwszej chwili, gdy ujrzałem Drzewo. Czyste Zło. Ale przede wszystkim bywa pomocny, nawet bardzo, droga Zoe. Posiada sporą wiedzę, jakby przewertował stosy ksiąg, przejrzał niezliczone ilości antycznych zwojów – taki obraz, jakby wyjęty wprost z baśni i legend, prezentuje mi wyobraźnia. Póki co, nie potrafię pojąć kim naprawdę jest, ale wiem – on nie pochodzi z naszego Świata. Dodawszy do tego nadnaturalnego bogactwa wiedzy tajemnej doświadczenie i przemyślenia Lidhmana, otrzymujemy idealnego analityka i informatora – doradcę i partnera. Dar od sił w których istnienie, jako Vendaryjczyk, nie powinienem wierzyć. Muszę uważać, droga Zoe. Paktując z nim, łamię wszystkie zasady, które winien jestem przestrzegać. Drzewołak ma swój cel, ale na ten moment nie potrafię tego rozgryźć, dobrze to rozgrywa. Muszę cholernie uważać.
*** /Krypta w Piramidzie, końcem roku 62./ Brion wiedział, zż e tym razem Drzewołak zinterpretuje to jako kolejne, zupełnie nowe pytanie. Nalezż ało jednak przyspieszycó i zaczącó zyskiwacó przewagę. – W jaki sposoó b Zamaskowani potrafią okiełznywacó Magię? Stwoó r wykrzywił głowę. 62
– Rzeknę ci, kim nie są Zamaskowani. Nie mogą samych siebie zwacó czarodziejami, o nie. Chocó , podobnie do nich, posiadają cosó , co mozż na nazwacó ZŚ roó dłem, nadnaturalną cząstkę, pisaną tylko wybranym ludziom. Dzięki niej mozż na czucó , spijacó i wykorzystywacó Magię. Czarodziej có wiczy się w swym rzemiosó le, a Zamaskowani zdają się bycó jedynie poó łsó wiadomymi uzż ytkownikami tego daru. Korzystają zenó trochę po omacku. I, pogląd moó j opieram głoó wnie na wiedzy Maxa Lidhmana, Zamaskowani nie są zdolni kreowacó zaklęcó , ich dar odnosi się do konkretnej sfery, przedmiotu, manifestacji. – Przedmioty… – Zaiste. Przede wszystkim korzystają z przedmiotoó w…
*** – Mawiano o nich roó zż nie, nie zdołałbysó pojącó , drogi Brionie, jak brzmią owe nazwy w języku Bluszczu. Ale pamiętam kilka innych, uzż ywanych przez ludzkich magoó w: azimat, musska czy tayattu. Nie są to jednak miana odnoszące się do przedmiotoó w. Azimatami nazywano miejsca, odległe i tajemnicze, w ktoó rych rodziły się Moce. Przedmioty były tylko swoistymi łącznikami, manifestacjami własó nie i zwano je vogatami. Były kwintesencjami, kluczami do wiedzy, pytaniami i odpowiedziami, stworzonymi by ludzie zdołali okiełznącó zakazane Siły. – By potrafili ich dotknącó – mruknął Brion. – Tak. I najwięksi posó roó d czarodziejoó w posó więcili całe zż ywoty na wykonywanie vogatów. A potem uzbrajali wenó swoje armie. Drzewołak umilkł na moment. – Jak za czasoó w Czarnej Wojny, z tym, zż e ludzi Vendariona wysyłalisó my my. – To ciekawe stwierdzenie – wychrypiał poó łczłowiek. – Ja jestem zdania, zż e Vendarion działał w pewien sposoó b samodzielnie. Tylko walczył po „odpowiedniej” stronie. Brion pokiwał głową. – Czyli zż ołnierze Kręgu, ci nasi dzierzż ący vogaty, byli jednymi z wielu? To działo się przez wieki? Od zarania dziejoó w?
63
– Owszem, ale samych przedmiotoó w, do czasoó w Czarnej Wojny ostało się niewiele. Trzynasó cie zdołał zgromadzicó Vendarion, nie jest mi wiadome ile odnalazł Cranios. Ty studiowałesó te zagadnienia… Brion machnął ręką. – To akurat zdaje się teraz nieistotne. Chce wiedziecó więcej o samych vogatach. Ich posiadacze… – „Posiadacze”? – ryknął Drzewołak, a potem po prostu zaczął wydawacó z siebie dziwaczne, chrapliwe odgłosy, będące parodią só miechu. – Niech mnie, te przedmioty to manifestacje sił kumulujących się w azimatach. Nijak człowiek nie zdołałby ich „posiąsó có”. Vogaty pozwalają się uzż ywacó , dzierzż ycó . Ale mają własną, nieodgadnioną wolę. Nieraz to one same „posiadają” człowieka… I nierzadko same wybierają sobie „opiekuna”…
*** /Memoria, latem 62 r./ Było dobrze po poó łnocy, w powietrzu unosił się zapach ciepłego deszczu i smazż onych ryb, w goó rze grało jakiesó radio, przecznicę obok kobieta, zapewne ladacznica, złorzeczyła wymysó lnymi słowami. Noc, jakich wiele w Małym Quan. Mae-Thai łapała oddech gwałtownymi haustami, dygotała i szczękała zębami. Tak działał najpotęzż niejszy z istniejących bogoó w – Strach. Dawno przestała wierzycó w quanó skie gusła, w moc modłoó w i przepowiedni swego pierwotnego ludu. Tamci bozż kowie, dziwaczne stworzenia i ich Mówcy pośród żywych pozostali daleko, daleko za oceanami – w prawdziwym Quan. Tutaj, w Vendarii, ich czary nie działały. Tutaj rządził człowiek i jego najpaskudniejsze instynkty. Vendaryjscy wyznawcy czcili dymne wino, proszkowane sny spalane w kosó cianych lufkach, cielesne igranie ciał natartych balsamami i przemoc podarowaną przez los. No i Strach. To jego wielbili ponad wszystko. Quanowie, ktoó rzy osiedlali się w Vendarii od dziesiątek lat, stawali się nowym gatunkiem. Musieli się dostosowacó , mozż e zbyt słabi, by przeciwstawicó się nowemu só wiatu. Mae-Thai, tak po prawdzie, nie była Quanką. Nie w pełni. Co prawda matka dziewczyny pochodziła z Czerwonego Wybrzezż a, z podmiejskiej 64
wioski pełnej bambusowych chat, umieszczonych na solidnych palach wbitych w dno morza, ale Mae-Thai nie potrafiła przypomniecó sobie matczynego imienia – sprawił to Strach. Ojciec, wysoki jasnowłosy Vendaryjczyk, pozostał we wspomnieniach dziewczyny jako statua, posąg, obcy kamienny bozż ek. Widziała go zaledwie kilka razy – wszystkie zdjęcia, ktoó re posiadała matka, zabrała woda. To był zły pomysł, przeklęty podszept losu. Jak niby posó roó d milionoó w ludzi odnalezó có tego jednego? Po tylu latach? W odległym kraju? „Umierającej matce nie odmawia się marzenó ”, coó zż za głupiec wymysó lił te słowa? Popłynęła. Z rzeszą jej podobnych biedakoó w, z tobołkiem podroó zż nych drobiazgoó w, na pokładzie wielkiego cuchnącego statku. Za pracą, za marzeniami, za wskazaniem losu. Zamknęła listek w drobnej piąstce. Metalowy, wytarty – jedyne, co pozostało z jej dawnego zż ycia. Pieprzony listek, kaprys przeznaczenia. Splunęła krwią z rozciętej wargi. Zblizż ali się. Trzech męzż czyzn – chudych i zż ylastych, zręcznych i opętanych snami. Sny zawsze widacó w oczach. Nawet nie musiała się im dokładnie przyglądacó . Mae-Thai doskonale wiedziała, kogo okradła i jakich draboó w ten ktosó najmuje do załatwiania spraw. Przywarła plecami do skrzyni. Powiodła wzrokiem po zaułku, starając się cosó wymysó licó . Nie miałaby szans z dwoma, trzech – to oznaczało koniec. Strach szeptał do niej z głębi duszy. Wtedy, gdy mysó li Mae-Thai zaczęły krązż ycó juzż tylko wokoó ł najstraszliwszych z mozż liwych rozwiązanó , poczuła boó l. Palący, piekący i narastający. I swąd, mdlący zapach palonego ciała. Gwałtownie rozprostowała palce. Listek, spadając na bruk, przeistoczył się w duzż y metalowy przedmiot. Zakonó czony ostrymi krawędziami kształt uderzył o kamienie w asysó cie wysokiego, czystego dzó więku – przywodzącego na mysó l dawno niesłyszany instrument. Mae-Thai mrugnęła; między jednym a drugim opadnięciem powiek dostrzegła ranę wypaloną na lewej dłoni. Lecz wtedy boó l odszedł. Zupełnie. A Strach – ponownie, ale jakzż e inaczej – przemoó wił do niej wewnątrz duszy.
65
*** Pierwszego cięła od dołu, z całych sił – zaatakowała, wykorzystując jego ignorancję, pychę i zaskoczenie. W konó cu wytatuowani opryszkowie walczyli z dzieckiem, z dziewczynką. Mogła miecó jakiesó trzynasó cie, najwyzż ej piętnasó cie wiosen; była chuda, brudna, w potarganej koszuli, z nogami owiniętymi czymsó na kształt szarych bandazż y. Głową sięgała im do wysokosó ci piersi. Gordon Kang przeklinał w mysó lach samego siebie, swoją bezsilnosó có, strach i cholerny los. Stał tam z rękami zacisó niętymi na uchwytach kosza z odpadkami i tylko patrzył. Pierwszy z draboó w chwycił się za brzuch, spod zacisó niętych rąk zaczęła wypływacó krew. Wciązż miał zaskoczoną minę. Pozostali dwaj otrząsnęli się z pierwszego szoku i rzucili do walki. Jeden só ciskał w ręku okutą pałkę, drugi trzymał maczetę. Mała uniknęła ciosu, zanurkowała pod ręką dzierzż ącą kij i cięła w przelocie. Zaraz potem zbiła uderzenie długiego ostrza i po zaułku ponioó sł się jękliwy, só piewny odgłos metalu uderzającego o metal. Ten z pałką wypusó cił bronó z ręki i chwycił się za prawy bok. Jego rozchełstana koszula zabarwiła się w tym miejscu czerwienią. Ostatni oprych machnął po raz kolejny. Mała uchyliła się, zgrabnie tanó cząc na lewej nodze, jej stopy ledwie muskały bruk. Jeszcze jeden unik i stanęła za jego plecami. Pchnęła kroó tko, szybko i z zadziwiająco duzż ą siłą. Ostrze wyszło brzuchem, wytatuowany drab parsknął krwią, maczeta wypadła mu z tracącej władnosó có dłoni. Osunął się na kolana, a poó zó niej na twarz. Jego kompani konali tuzż obok. ZŻ ycie uchodziło z nich szybko, kropla za kroplą, wsiąkając krwią w szpary między kamieniami. Gordon patrzył. Bronó , ktoó rą walczyła dziewczyna, wziął w pierwszej chwili za noó zż – rękojesó có owinięta była kawałkiem szmaty. Teraz widział wyrazó niej – to było ostrze, z tych, ktoó re nasadza się na kij, na drzewce. Przypomniał sobie: zż elezó ce – tak się nazywał oó w przedmiot. Gordon moó głby przysiąc, zż e ostry metal, przypominający kształtem płomienó , jarzył się delikatnym, zż oółtawym só wiatłem, ale – zganił siebie w mysó lach – zapewne wysłuzż ony wzrok płatał mu figle. Mała rozejrzała się. Na moment ich spojrzenia się spotkały. W oczach dziewczyny proó zż no było szukacó jakichkolwiek emocji. To własó nie to – o wiele bardziej nizż zakonó czona przed chwilą gwałtowna walka – przeraziło 66
Gordona. Pusty wzrok, ciemne, bezdenne oczy i poszarzała twarz. Jak jeden z tych quanó skich demonoó w. Psiakrew... Dziewczyna zerwała się do biegu, przeskoczyła przez najblizż szy murek, pokonała ogrodzenie z metalowej siatki i zniknęła posó roó d zabudowanó . Przez moment Gordonowi wydawało się, zż e w rękach małej dostrzegł drzewce, ale pokręcił głową i westchnął. „Jeszcze tak daleko do só witu”, pomysó lał. „Niech to wszystko szlag. Trzej martwi siepacze z Klanu Kugga, dziewczynka-demon, płonące ostrze i krew, cholernie duzż o krwi”. Ot, po prostu noc. Noc, jakich wiele w Małym Quan.
*** /Dziennik osobisty Briona Kroegera, 5. 12. 62 r./ Co do pewnych spraw, moja droga Zoe, nareszcie mam jasność. Zaczynam odzyskiwać nadzieję, że zdołam przejąć kontrolę, może nawet uda mi się wygrać. Ze wszystkimi, bo jak się okazało, wrogów jest co niemiara. Zamaskowani – tylko oni – to było by zbyt proste. Przyszło mi mierzyć się z przeciwnikami dookoła, a także z tymi, pośród własnych szeregów. Ufam, ze zdołam wypracować sobie świeże spojrzenie, by dostrzec sedno. Nie ma nic za darmo, złożyłem odpowiednie ofiary. Inaczej się nie dało. Drzewołak łaknął i został „nakarmiony”. Nie przez przypadek napisałem to właśnie słowo. On wchłonął trzech ludzi, zaciągnął ich do wnętrza Drzewa. „Pożarł” ich. To byli więźniowie, szubrawcy i okrutnicy i w całej Vendarii nie znalazłabyś jednej osoby, która by ich żałowała, ale czułem niepokój. To było złe, nie w sensie moralnym, ale po prostu Złe – fundamentalnie. I pukiel włosów od Mary, jego żony. Nadal mówi o niej „Marylin”. Na Otchłań, Zoe to szaleństwo. Później wieczne pióro ze zbiorów Maxa, z dokładnie określonego etui. Czarno-złoty Theron napełniony granatowym inkaustem. Żadnej kartki, tylko to pióro. Chciał także dwóch kart z Talii Wędrowca: „Żelazną Drogę” i „Ostoję Głupców”. Kupiłem je po drodze, pachniały świeżym tuszem, nie miał obiekcji. Kiedyś, ręka drży mi, gdy to do Ciebie piszę, chciał fiolkę mojej krwi... Dałem mu ją. Na koniec, przy dwóch ostatnich pytaniach zażądał 67
najdziwaczniej: „Zegar od Renzburga, z roku dwudziestego czwartego, wysoki na piętnaście palców oraz zwiniętą w rolkę tapiserię z sieci domów handlowych Jules-Gordimer z wzorem przedstawiającym motyle”. Szaleństwo. Mam jeszcze wiele pytań, ogromna ilość spraw wymaga wyjaśnienia. Szykuję się na kolejne ofiary. Ale mam twą twarz przed oczyma, ukochana. Ogarnia mnie spokój.
*** /Krypta w Piramidzie, jesienią 63 r./ Drzewołak, zdawało się, miał dobry humor, o ile w ogoó le mozż na było uzż ycó takiego stwierdzenia. – Tęskniłem, Brion – wychrypiał na wstępie. Agent zapalił papierosa i zbył słowa poó łczłowieka. – Nie staraj się bycó tym, kim nigdy się nie staniesz – odparował. Drzewołak zadrzż ał, chrupnął nie-ludzką ręką i, przechylając głowę, zadrwił: – Czy aby słowo „nigdy” nie jest jednym z tych „niestosownych”, jesó li idzie o naszą profesję? Brion wykrzywił się, splunął pod nogi. – Naszą? Wątpię, abysó moó gł uzż ywacó takiego sformułowania… Przejdziemy do rzeczy? Stwoó r milczał chwilę, poó zó niej skinął poó ł-ludzką głową i spytał: – Zdołałesó go pojmacó ? – Nie twoja rzecz, nie musisz wiedziecó . – Gdy wiem, potrafię ci pomoó c, nie odcinaj mnie… Brion zmruzż ył oczy. – Gdy zdecyduję, zż e w danej materii zechcę do czegosó wroó cicó , dowiesz się. Ruszmy dalej. – Dym sprawił się dobrze? – Nasz układ był prosty. – Brion zaczął się niecierpliwicó . – Ja pytam, ty odpowiadasz. Cosó się zmieniło? – Chciałbym kolejnej ofiary..
68
– Zaraz do tego przejdziemy. Przyniosłem ci cosó , chciałbym poznacó twą opinię. Brion wyjął pakunek z wewnętrznej kieszeni palta, odwinął materiał i wyciągnął przedmiot na dłoni, prawie dotykając połyskującej błękitem bariery. Drzewołak takzż e zblizż ył się do granicy. Przypatrywał się dobra chwilę. – Znam ten symbol – wychrypiał. – Runiczny znak odwołujący się do sił, jak wierzono, pogrzebanych dawno temu. Ale został zmodyfikowany. Wyrazż a zapowiedzó … Brion spojrzał na obły kamienó ozdobiony runą. Czerwienó w czerni. Drzewołak odezwał się: – Nim podam ci nazwę i podpowiem, gdzie masz szukacó , musisz mi obiecacó kolejną ofiarę. – Słucham. – Mozż e to chwilę potrwacó , mogę czekacó … Chcę dotknącó mymi stopami ziemi w ogrodzie Lidhmanoó w, stanącó obok wielkiej, rdzawej donicy i spojrzecó na altanę, pokrytą bluszczem… Brion zamknął oczy. Pokręcił głową i odpowiedział, cedząc słowa: – To się nie stanie. Nigdy. Wymysó l cosó innego, do jasnej cholery. Poó łczłowiek cofnął się. – Dam ci wiedzę, ktoó rej pragniesz, nagnę nasze zasady – rzekł odwracając się bokiem. – To „Nowy Legion”, sądzę, zż e nazwa będzie dobra. W jakisó sposoó b odzyskali siłę, odbudowują potęgę. W kamieniu tkwi Magia, czuję to nawet przez blevisową barierę… Zamaskowani, moó wiąc o „pradawnych okrutnikach”, pewnie mieli na mysó li tych, ktoó rzy starają się nasó ladowacó Craniosa. Ta runiczna Magia jest silna, só wiezż a, łaknąca krwi… Będziesz musiał zareagowacó … Uruchomicó ludzi na Kontynencie, przeszukacó dawne sanktuaria, cmentarzyska, wszystkie miejsca związane z pamięcią o Craniosie, tam ich znajdziesz… Dopomogę ci… Brion analizował usłyszane słowa. Wtedy Drzewołak dorzucił jeszcze zdanie: – Znoó w to zrobiłesó , Brion. – Co „zrobiłem”? – Wypowiedziałesó słowo „nigdy”. – Stwoó r był juzż w połowie drogi do swojego Drzewa. Moó wił głosó no, nie odwracając głowy: – A, musisz to pojącó , zrozumiecó i zaakceptowacó , Brion. Ofiara zawsze winna bycó spełniona. 69
Agent specjalny Brion Kroeger nie odezwał się. Patrzył jak poó łczłowiek wnika do czarnej jak smoła szczeliny w niby-korze. Stwoó r zatrzymał się w poó ł ruchu – widacó było tylko jego ludzką połowę ciała. Usta poruszyły się. Dało się z nich odczytacó dwa słowa: „Ufam ci”.
70
V – Otwarte karty
71
/Posiedzenie senackiej komisji ds. tajnych służb, Nowe Patras, 12. 10. 63 r./ Vera Hagenkreutz uniosła prawą brew, na usta przywołała delikatny usó miech, cmoknęła w mysó lach – brunet przygotowujący się do przemowy przed komisją wyglądał apetycznie; ciemna karnacja, gustownie uzż yta pomada i wystające kosó ci policzkowe – ach jakzż e zmysłowe. Prawie pomyliła się stukając w klawiaturę rejestratora. „Agencie specjalny, Brionie Kroegerze, witaj…”. Damien Ber Kessel, młodszy moó wca senacki, aktualny „męzż czyzna” Very, przy południowcu wydawał się „banalny”. Był chudszy, płowowłosy, wysoki co prawda, ale jakisó taki zwykły – bez tej władczosó ci i niewypowiedzianej tajemnicy w oczach. Banalny, ale bogaty, wpływowy i bardzo ambitny. Przy jego boku Vera miała szansę na prawdziwą karierę w senackim biurze. A czego bardziej mogłaby pragnącó kobieta? Co zapewniłoby jej stabilizację, dostatnie zż ycie, szanse na załozż enie rodziny i wychowanie dzieci? Damien Ber Kessel, z koniecznosó ci, był tym jedynym. Na ten moment, rzecz jasna… „Dziewczyna musi wietrzycó swą szansę, stale trzymacó rękę na pulsie, winna bycó przygotowana”. Damien wprowadzał wysokiego moó wcę w tematykę, referował tresó ci, poprzedzając przesłuchanie agenta Kroegera. Vera wbijała kolejne litery. Stukot rejestratora nioó sł się metalicznym dzó więkiem po obitej drewnem sali, idealnie wspoó łgrał z męskim głosem. – Jak wspominałem na wstępie, pominiemy czasy Czarnej Wojny, zwane na potrzeby naszego dochodzenia „Fazą Pierwszą”. Jesó li zaszłaby jednak potrzeba odniesienia się donó , wezwiemy specjalistę. – Damien spojrzał na wysokiego moó wcę, męzż czyznę o nalanej twarzy, wbitego w czarny garnitur, przepasany czerwoną, senacką szarfą. Wysoki moó wca jednak nie zaszczycił podwładnego nawet spojrzeniem. Damien kontynuował niewzruszony: – Pierwsze faktyczne zetknięcie się ze zjawiskiem będącym obiektem dzisiejszego przesłuchania, tak zwanymi Zamaskowanymi, notujemy na drugi dzienó , dziesiątego miesiąca, szesó códziesiątego roku. Wczesó niej, od letnich miesięcy pięcó dziesiątego dziewiątego, zbierane były doniesienia, plotki, informacje i domysły… Armia posiadała pewną wiedzę, ale postanowiła się nią nie dzielicó . – Damien unioó sł podbroó dek. – Tym aspektem zajmuje się roó wnoległe dochodzenie. Wracając do sedna – Agencja Bezpieczenó stwa, juzż na początku, powołała tajną grupę só ledczoanalityczną, dowodzoną przez agenta specjalnego Maxa Lidhmana. Zebrano 72
obszerną dokumentację, zwracając uwagę zwłaszcza na wydarzenie nazwane poó zó niej „atakiem Alchemika”.
*** /Błękitna Wieża Blake’a, Memoria, 13.09.59 r./ Dolores Chatterbuck proó bowała zapalicó papierosa trzęsącymi się dłonó mi. Wszystko było nie tak. Zapalniczka nie chciała skrzesacó ognia, cienki papieros nie pasował do lufki, wiał zimny, przejmujący do szpiku kosó ci wiatr, a głosó nik zawieszony gdziesó u goó ry wypluwał z siebie komunikat za komunikatem. „Do diaska, czemu spotyka to mnie?”, spytała w głębi ducha. „Przeciezż on… ten przeklęty Bern nawet nie raczył wyjasó nicó … Po prostu wyjechał”. Pociągnęła nosem. Poprawiła miękki szalik i sięgnęła do kieszeni palta. Razem z chusteczką wyjęła pioó rko. Zmarszczyła brwi. „Niby jakim cudem?”. Obejrzała znalezisko – malenó kie, białe i puszyste. Zastanowiła się, wodząc wzrokiem po okolicy. Zmierzchało, ostatnia jasnosó có dnia majaczyła gdziesó pomiędzy wiezż owcami. Ponad głową Dolores schodził do lądowania oczekiwany sterowiec – duzż y, szarobłękitny Aard Hummel, maszyna nowego typu. „Ekskluzywny só rodek transportu”, przypomniała sobie reklamowy slogan. Skrzywiła usta w gniewnym grymasie. „Chrzanicó sterowce, podroó zż e i chrzanicó Bernarda Bonneta, razem z jego cholernym dyrektorskim stołkiem w dziale transportu”, zadrwiła w duchu i znoó w ujrzała okiem wyobrazó ni gigantyczną reklamę na drapaczu chmur. „W Kettler-Droome – największej korporacji jaką zna wspoó łczesna Vendaria”. „Chrzanicó ”. Błysnęło. Niebo zapłonęło, ciemne chmury rozstąpiły się, jakby jakisó gigantyczny stwoó r rozdrapał czernó ognistym pazurem – wybuch rozerwał kadłub sterowca. Zrobiło się niezwykle gorąco, cały dach zalało só wiatło, jak za dnia. I ten podmuch. Dolores nie zdołała utrzymacó się na nogach. Pęd szarpnął jej ciałem, rozchełstał palto, porwał szaliczek. Poleciała. Z przerazż eniem w oczach patrzyła na mijaną barierkę, krawędzó dachu, rynny i 73
jakiesó szare konstrukcje. Pod nią była otchłanó , dziesiątki pięter do ziemi, do twardego asfaltu, do kamiennych płyt trotuaru. Spadała moment, dłuzż szą chwilę, przez wiecznosó có. Zamykała i otwierała oczy. W konó cu znieruchomiała. Cosó gryzło ją w nosie, swędziało, delikatnie łaskotało po twarzy. Rozejrzała się. Odruchowo dmuchnęła, wysuwając dolną szczękę w przoó d. Biel unosiła się wokoó ł niej, wirowała. Ktosó krzyczał, a w goó rze, bardzo daleko w goó rze, rosła kula ognia, pochłaniając dach wiezż owca. Jakisó męzż czyzna pomoó gł jej wstacó , inny pytał: – Czy nic się pani nie stało? Przecierała oczy. Ktosó moó wił podniesionym głosem, z niedowierzaniem: – Z goó ry? „Biel. Do diaska”. – Z samej goó ry? To niemozż liwe… Biel powoli się rozwiewała, wiatr zabierał drobinki, gnał je między kłębiących się ludzi, pomiędzy samochody. – Nie jest ranna? Dolores przytrzymała się ramienia jednego z męzż czyzn. – Nie ma ani jednego zadrapania, to niebywałe. Poczuła się dziwnie zmęczona. Powieki jej opadały, nogi były jak z waty. Nim zemdlała, usłyszała jeszcze niski głos jakiejsó kobiety: – I co, do cholery, robi tutaj to całe pierze? „Pioó rko, o do diaska”.
*** /Posiedzenie komisji senackiej ds. tajnych służb, Nowe Patras, 12. 10. 63 r./ Vera proó bowała sobie przypomniecó nazwisko wysokiego moó wcy, ale jakosó nie potrafiła. Wiedziała, zż e w ostatniej chwili dokonano zmiany. Przesłuchanie miał prowadzicó siwy Gettard Den Mulisch, stało się jednak inaczej. Zresztą, coó zż tam moó wca, mysó li Very, tak po prawdzie, zamiast na sprawach senackich, koncentrowały się na Brionie Kroegerze. Agent specjalny słuchał wprowadzenia z uwagą, zachowując nieodgadniony wyraz twarzy. 74
– Alchemikiem był, jak poó zó niej ustalono, człowiek znany jako Ansegar. – Damien zrobił przerwę i dorzucił poboczną uwagę: – Imię i w ogoó le większosó có danych związanych z tozż samosó cią tego anarchisty nadal pozostaje dla nas tajemnicą… Alchemik zdołał doprowadzicó do szesó ciu jednoczesnych wybuchoó w, do zamachoó w na liniowe sterowce. Ciało Ansegara znaleziono kilka dni poó zó niej, na pokładzie sangoryjskiego drobnicowca, zacumowanego w poó łnocnym porcie. Statek został doszczętnie spalony. Pierwotnie podejrzewano, zż e przygotowując kolejne ładunki, przestępca popełnił błąd i doprowadził do swojej só mierci. Okazało się, zż e prawda była o wiele bardziej złozż ona…
*** /Pokład „Sangoria Mandrie”, port północny, Memoria, 17. 09. 59 r./ „Pan Płomieni, nasz ognisty zbawca nie zdołał przewidziecó tego, co następuje”, pomysó lał Thibaut Sangare, gdy Czarty przypusó ciły atak. Teraz był só wiadom: „On miał bycó niszczycielem, odnawiacó só wiat w Wiecznych Płomieniach. Ale to Oni stali się zagładą”. Dumny syn sangoryjskiej rebelii uginał potrzaskane kolana, broczył krwią, w dłoniach zaciskając kołtuny wyrwane z głowy. Patrzył jak proroctwo nikło, jak só wiat, w ktoó ry tak mocno wierzył, obracał się wniwecz. „Diabły”. Odziani w jednolite, niby strazż nicze uniformy, w czarnych kominiarkach na twarzach, z oczami ukrytymi pod lotniczymi okularami. Ale nie byli reprezentantami władzy. Słuzż yli innemu wrogowi, o wiele grozó niejszemu, i władali Magią. Miast walczycó z vendaryjską machiną, zaatakowali dziecięta rewolucji – Thibaut nie potrafił tego pojącó . Cały głoó wny pokład trawiły płomienie. Pan Płomieni rzucił przeciw Czartom wszystko co posiadał, rozpętał piekło. Ale to ich nie powstrzymało. Jeden z wrogoó w dzierzż ył tarczę, zasłaniał się nią i ciął ostrymi krawędziami ciało, kosó ci i stal. Przedarł się przez Najwierniejszych – zadał im só miercó . Inny, potrafiący só ciągacó z nieba pioruny, trafił samego Pana, nim ten zabarykadował się w steroó wce. Thibaut proó bował ich rozdzielicó , odciągnącó , zającó walką. Na proó zż no. Czart noszący rękawice, błyskające przy uderzeniach, zabił Belaya, Papę Yigrema i zdołał rozszarpacó zż elazne drzwi prowadzące na dolny pokład. 75
Wtedy tezż połamał kosó ci Thibauta, cosó tam wewnątrz pękło, teraz kłuło przy oddechu… Posó roó d płomieni pojawił się kolejny, zupełnie nieznajomy. Kroczył spokojnie, nierealnie, jakby nie rejestrował tego, co dzieje się dookoła. W prawej dłoni trzymał kroó tki kij z przyczepioną donó łanó cuchem, potęzż ną, zż elazną kulą, wleczoną po pokładzie. Kula jarzyła się só wiatłem… Ale to nie był ogienó . Thibaut z ogromnym wysiłkiem unioó sł strzelbę i wymierzył. Szarpnęło przy wystrzale. Spudłował, ale Czart nawet nie zwroó cił na to uwagi. Zamachnął się. Kula só mignęła, w locie rozmyła się, zmieniając w strumienó só wiatła. Zielenó , biel i zż oółcó … Uderzenie zmiotło z ust najwyzż szego kapłana i przywoó dcy jego rewolucyjnej armii ostatnią modlitwę do Pana Płomieni…
*** /Posiedzenie komisji senackiej ds. tajnych służb, Nowe Patras, 12. 10. 63 r./ – Brakuje nam jednoznacznego potwierdzenia – Damien pokręcił głową – ale Agencja jest zdania, zż e własó nie wtedy, w porcie, Zamaskowani przeszli swoó j bojowy „chrzest”. Przygotowalisó my szczegoó łowe pytania odnosó nie sprawy „Alchemika”, agent specjalny Kroeger będzie miał okazję się wykazacó … Vera dostrzegła grymas na ustach Briona Kroegera, wszak wnikliwie obserwowała jego twarz. Zmarszczyła brwi, podzielając zdanie agenta. Uwaga Damiena, to ostatnie zdanie, była zdecydowanie nie na miejscu. „Prostak”, pomysó lała o swoim „męzż czyzó nie” i westchnęła, zdając sobie sprawę z faktu, w jak bezsensownym połozż eniu się znalazła. Damien był zwyczajnym draniem, bezczelnie wykorzystującym posiadane stanowisko i chwilową sytuację. Ale kariera, ktoó rą umozż liwiało jego towarzystwo… Vera nakazała sobie milczenie. – Mniej więcej w tym okresie zrobiło się głosó no o sprawie niejakiego „Cienia”, z ktoó rą powiązano Zamaskowanych – głos Damiena nioó sł się po sali. – O to tezż zamierzamy… – Dosycó – warknął niespodziewanie wysoki moó wca. Vera poczuła delikatne igiełki strachu, spojrzała na gęsią skoó rkę na przedramionach. Ten 76
dzó więk… Wysoki moó wca moó wił ochrypłym, odpychającym głosem i jakzż e złowrogim tonem. Damien poczerwieniał, usłuzż nie skinął głową i wycofał się na swoje miejsce. Moó wnica była pusta. – Chcemy wiedziecó – burknął wysoki moó wca – co było u początkoó w… Bez tej genezy, kazż de słowo wypowiedziane na interesujący nas temat mogłoby zostacó zamienione w pył, wszak bez só wiadomosó ci człowiek jest niczym… Agent Kroeger przekrzywił głowę i przyjrzał się moó wcy, poó zó niej powioó dł wzrokiem po trzech pozostałych członkach komisji. Milczał. – Co wiemy o ich mentorze, herszcie czy jakkolwiek mozż emy nazwacó owego osobnika? Bo samo istnienie kogosó takiego jest pewnikiem… Mylimy się? Wysoki moó wca spojrzał pytająco. – Alezż nie – odezwał się Brion Kroeger, wstając ze swojego miejsca – ma pan rację. Oznaczylisó my go jako „Obiekt Zero”, a oni uzż ywają miana: „Burzomysł”.
*** /Rezydencja Rogera Blake’a, Memoria, latem 59 r./ – A tę – Roger Blake wykonał zamaszysty gest i dokonó czył niskim głosem – zwiemy Komnatą Tarczownikoó w. Roderick wydął policzki, chcąc rzucicó jakąsó uwagę w stylu: „I niby czemu miałoby mnie to chocó trochę interesowacó ”. Powstrzymał się jednak i rzekł: – Hm. Robi wrazż enie… Blake pochylił siwą głowę i spojrzał na młodzienó ca spod na wpoó ł przymkniętych powiek; po ustach starca błąkał się delikatny usó miech. – Doprawdy… – ciągnął Roderick, starając się zabrzmiecó jak najszczerzej. Tak własó ciwie, sala mogłaby wywołacó podziw kazż dego oglądającego. Była monumentalna. Wysoki, zdobiony strop, pokryte drewnem só ciany, ciemna kamienna podłoga. I tarcze. Dziesiątki, a mozż e setki tarcz. Roó zż norodne w kształcie – od idealnie okrągłych, poprzez owalne, prostokątne, po te najbardziej znane, posiadające szpiczaste zakonó czenie i przypominające wydłuzż one troó jkąty. Były i fantazyjne, wymysó lne, o nieregularnych bokach. Tarcze. SŚ ciany były nimi obwieszone. – Niezwykłe… – Zaiste, to nie jest zwykła komnata. To izba tajemnic. 77
Tym razem Roderick nie zdołał ukrycó rozbawienia i niedowierzania. Gdy zdał sobie z tego sprawę, poczerwieniał lekko. Nie było jednak karcącego wzroku, zż adnego komentarza ze strony starca. Blake zamysó lił się. – Twoje imię, dawne imię… Młodzieniec pokiwał głową. „No tak”, rzucił w mysó lach, „przeciezż teraz nie jestem juzż Roderickiem. Nie wolno mi o tym zapominacó . Roderick Noakes nie zż yje”. – To imię o wielkiej potędze. Jakazż szkoda, zż e nie mogłesó go zatrzymacó . – Blake posmutniał. – Było wielu tego imienia, posó roó d Tarczownikoó w. Nadawano je często narbonó skim i nezanó skim rycerzom, takzż e wybitni gwardzisó ci, strazż nicy, czatownicy byli nim obdarowywani. Chociazż … – Blake pojasó niał na twarzy – co z radosó cią przyznaję, Vincent to roó wnie wazż ne imię. Niejeden czarodziej… Ale miałem nie o tym. Roderick westchnął. „Vincent – czarodziej, wprost wysó mienicie”. Roger Blake, posiadacz największej fortuny w Poó łnocnym Dystrykcie, w tym drugiej co do wielkosó ci korporacji w samej Memorii, musiał miecó jakiesó dziwactwa. Zamiłowanie do bajd i legend, oto jedno z nich. „Przynajmniej, a nietrudno sobie wyobrazicó , zż e mogło bycó gorzej, to niegrozó ne dziwactwo”. – Wspominałem o komnacie – kontynuował Blake, a jego niski głos nioó sł się po sali – o tajemnicach i potędze, o mocy imion. Powinienem ci rzec o mocy tarcz. Bo tarcze nie są zwykłymi częsó ciami oręzż a. O, nie… Starzec podszedł do masywnego stołu, ustawionego posó rodku pomieszczenia. Na nieroó wnym drewnianym blacie spoczywała okrągła tarcza. Blake podnioó sł ją, jakby z czcią, mrucząc cosó pod nosem. Roderick zmarszczył brwi. – Vincencie. Mysó lę, zż e będzie dobrze, jesó li ją załozż ysz. Roderick skrzywił się. Spojrzał pytająco. – Powinienesó sam wybracó jedną – rzekł Blake – ale raz, zż e nie mamy czasu na rytuały, a dwa, tak z całą pewnosó cią będzie ciekawiej… Roderick pokręcił głową, nie rozumiejąc, co się dzieje. Starzec wręczył mu tarczę, trzymając ją za brzegi. Wewnątrz, na spodniej częsó ci, umocowano skoó rzany uchwyt. – Pasuje – rozesó miał się Blake. – No widzisz, a ja się martwiłem. – Głosó no klasnął w dłonie. Trzykrotnie. Gdziesó skrzypnęły drzwi. W komnacie pojawili się męzż czyzó ni. Czterej rosó li ludzie, ubrani w wykwintne białe koszule z zakasanymi rękawami, zdobione kamizelki, ciemne spodnie i wypolerowane wizytowe buty, zaczęli krązż ycó dookoła 78
só rodka sali. Blake razó no przemaszerował między dwoma z nich i zatrzymał się w drzwiach, przez ktoó re wczesó niej wszedł z Roderickiem. Młodzieniec został sam. Nieznajomi trzymali bronó , jakiesó długie ostrza. Ich twarze były jakby wykute z kamienia, jasne, nieprzeniknione, spokojne, pozbawione wyrazu. Roderick poczuł strach. W pierwszej chwili pomysó lał, zż e to jakisó głupi zż art, ot kolejne dziwactwo Blake’a. Teraz bał się naprawdę. Roger Blake złapał uchwyty na drzwiach i, powoli zamykając za sobą obydwa skrzydła, wycofywał się z sali, moó wiąc: – Panowie, ten młody, jasnowłosy człowiek to Vincent Blake, długo niewidziany w tych zacnych progach członek naszego rodu. Kto zdoła go zabicó , otrzyma nagrodę. Będzie imponująca, a znacie mnie i wiecie, zż e w przypadku wazż nych spraw nie bywam skąpy. Roderick zbladł. Zaboó jcy obserwowali go bacznie, wysłuchując polecenó . Co najmniej dwaj z nich do paskoó w u spodni przymocowali kabury z bronią palną. – Vincencie, moó j drogi, nie przyniesó mi wstydu. Bądzó tak miły i nie daj się zabicó . To proste. By przezż ycó , stanó się Tarczownikiem.
*** Liczby. Układy. Pozycje. Przyczyny i skutki. Zalezż nosó ci. Roderick nareszcie pojął to jako całosó có. Chocó mozż e winien nazywacó samego siebie „Vincentem”? Własó nie teraz, gdy wszystko nabrało sensu, kwestie dotyczące imion, stawały się częsó cią układanki. „Jeden”, „cztery” i „osiem”. Zawsze kochał liczby, rozumiał je, trwał dzięki nim. Im zawdzięczał wszystko. Układy i pozycje utorowały mu drogę do sukcesu. Przyczyny i skutki były nieodłączną składową jego pracy, a zalezż nosó ci od zawsze stanowiły sedno. Czas zwolnił, oddech Rodericka… nie… oddech Vincenta słychacó było niczym basowy pomruk, rozciągnięty w nieskonó czonosó ci. Po raz pierwszy usłyszał głos, więc nazwał ten moment „jedynką”. Głos nie brzmiał, po prostu zakołatał mu wewnątrz czaszki: „Oddychaj”. Wciągnął powietrze w płuca, gdy spadł pierwszy cios. Długie ostrze chrupnęło o metalową krawędzó drewnianej tarczy. Paski umocowane 79
wewnątrz wpiły się Vincentowi w przedramię. Drugi z zaboó jcoó w doskoczył od tyłu i zamierzył się. „Obroó t”, zasyczał głos wewnątrz czaszki. „Dwoó jka”. Więc odwroó cił się bokiem, zacisnął zęby i lekko ugiął nogi. Cios wyprowadzony od boku wlazł w tarczę, głęboko, jakby metalowa obręcz na krawędzi nie istniała. Ale ostrze uwięzło w drewnie, tuzż przy zż elaznym „krązż ku”, posó rodku. „Obroó t”. Vincent przekręcił tarczę, wyrywając przeciwnikowi bronó . Przy „troó jce” padła kolejna mysó l: „Pchnij”. Tarcza zalsó niła błękitem, ale Vincent ledwo to dostrzegł, zrzucił ten obraz gdziesó na dno só wiadomosó ci. Pchnął. Staranował jednego z zaboó jcoó w, unikając kolejnego cięcia. Pchnięty męzż czyzna jęknął i zaklął, w powietrzu rozszedł się brzydki zapach. Ostry i drazż niący. Zaskwierczało. „Cztery”. „Obroó t i goó ra”. Vincent kątem oka dostrzegł błysk miecza. ZŻ elazo przecinało powietrze, powoli i systematycznie. Z goó ry ku dołowi. Nie było mozż liwosó ci uniknącó tego ataku. Nie istniała zż adna szansa, by zdązż ył zasłonicó się tarczą. Więc tarcza pojawiła się na jego lewym przedramieniu, w jednej chwili znikając z prawego. Poczuł boó l, gdy paski werzż nęły mu się w skoó rę. Łupnęło, azż zadzwoniły mu zęby, gdy przyjął cios. „Wymach” oznaczył „piątką”. Zatoczył lewą ręką szeroki łuk, po drodze odbijając kolejny cios. Wtedy skrzesały się iskry, gdyzż tarcza stała się w pełni metalowa. Nieznosó ny smroó d jeszcze się nasilił. Konó cząc łuk trafił jednego z zaboó jcoó w brzegiem tarczy, samą krawędzią, ostrą jak brzytwa. Vincent ciął w szyję, jakby dzierzż ył jakiesó ostrze. Trafiony zwinął się w só miertelnym piruecie, a jego krew, karminowym warkoczem, rozciągnęła się w powietrzu. „Szesó có”. Głos zamilkł. Czas przyspieszył, lecz wszyscy w komnacie trwali w bezruchu. Na twarzach dwoó ch stojących przeciwnikoó w pojawiły się emocje. Wątpliwosó ci. Zmieszanie. Obawa? Vincent odszukał wzrokiem lezż ących. Jeden wił się w konwulsjach, usiłując obiema rękami zatamowacó krwawienie z głębokiej jak sto Piekieł rany na szyi, drugi dygotał, lezż ąc na wznak. Gryzący swąd dochodził od niego. Na piersi, w miejscu gdzie dotknęła go tarcza, widniały wypalone rany, poczerniałe i, Vincent był pewien, só miertelne jak cholera. „Siedem”. „Dystans”, zabrzmiał głos wewnątrz czaszki Vincenta. Obydwaj zaboó jcy wyszarpali z kabur pistolety, jakiesó cięzż kie rewolwery. Czas zwolnił raz jeszcze. Paski na przedramieniu poluzowały się, gdy Vincent machnął ręką. Błyszcząca błękitem i zielenią tarcza była teraz niczym wirujący z 80
ogromną prędkosó cią dysk. Zaboó jca po lewej zdołał uniesó có bronó . Tarcza urwała mu goó rną częsó có czaszki, nieco ponad oczami. Drugi, pewnie trzymając rewolwer oburącz, wystrzelił. Huk zagrzmiał basem wibrującym wewnątrz całego pomieszczenia. „Zasłona” była „oó semką”. Jakzż eby inaczej. Koniec konó coó w, tarcza słuzż y do tego własó nie. Pierwsza kula drasnęła Vincenta w prawe ramię, ktoó rym odruchowo się zasłonił, druga przeleciała gdziesó ponizż ej, trzecia puknęła w só rodek. Dał się słyszecó charakterystyczny dzó więk. Vincent znał go z filmoó w, w ktoó rych kolonisó ci só cierali się z lumickimi plemionami. Kule só wistały tu i tam, a od czasu do czasu brzmiał ten dzó więk. Wysoki i jękliwy ton – rykoszet. Na prawym ramieniu Vincenta lsó niła mała, okrągła tarcza, umocowana grubym paskiem, cała z metalu. Na jej só rodku widniało malenó kie wgłębienie, ktoó re własó nie w tej chwili zanikało. Ostatni z zaboó jcoó w stęknął. Nim padł na podłogę, jego ciało obroó ciło się w powolnym, makabrycznym piruecie, ukazując małą dziurę pomiędzy brwiami i ogromny, krwawy, ziejący z tyłu głowy, otwoó r. Vincent odetchnął. Głosó no, mocno i pełną piersią. Czuł kropelki potu na czole, ramię pulsowało mu boó lem. Liczby. „Jeden”, bo został rzucony do walki w osamotnieniu. „Cztery”, bo tylu dano mu przeciwnikoó w. „Osiem”, bo tyle ruchoó w musiał wykonacó . Liczby. Układy. Pozycje. Przyczyny i skutki. Zalezż nosó ci. Rozumiał wszystko. To był dopiero początek. Wiedział jednak, zż e chcąc nie chcąc, stawał się Tarczownikiem.
*** /Posiedzenie komisji senackiej ds. tajnych służb, Nowe Patras 12. 10. 63 r./ Vera przeglądała dokumentację, starając się odnalezó có nazwisko. Jednoczesó nie wstukiwała słyszane słowa, mimowolnie krzywiąc się na ich dzó więk. Jakizż straszny człowiek. Wtem znalazła: „Laurent Biehl, wysoki moó wca z Karminowego Stronnictwa”. Wiedza ta, jednak, nie przyniosła jej ulgi – nadal czuła się nieswojo; obszerna sala jakby się skurczyła, só wiatło zmieniło swoją barwę. Przypomniała sobie jedną z radiowych audycji 81
Camerona Gunna, o „Strachu, ktoó remu oddawano czesó có przed Wojną”. W tej własó nie chwili była skłonna uwierzycó , zż e takowe boó stwo istniało – praktycznie czuła jego obecnosó có. – Zebrał ich i szkolił, twierdzicie. – Głos wysokiego moó wcy nioó sł się w przestrzeni, wibrował. – Ustalilisó cie dlaczego? Co jest sednem? Motywem? – Z całym szacunkiem, szanowny panie – odpowiedział Kroeger – ale to nadzwyczaj oczywiste: „Obiekt Zero” jest wywrotowcem, anarchistą i obrał sobie za cel obalenie naszego porządku… – Macie nas za politykoó w, więc przemawiacie w ten pozbawiony wyrazistosó ci sposoó b. Dobieracie miękkie, acz oczywiste słowa. Są puste, agencie. Bezwartosó ciowe. Chcemy prawdy, analizy, waszych wnioskoó w, nie mydlenia oczu… Powiedzcie nam cosó , czego nie wiemy… Brion Kroeger odetchnął. Unioó sł prawą brew. – Uwazż amy – rozpoczął wyjasó nienia – zż e „Obiekt Zero” umiejętnie wyznaczył sobie wrogoó w. Pracował nad tym dłuzż szy czas, doskonale się przygotowywał. Jednym z jego celoó w jest faktyczne uszkodzenie systemu, pewna ilosó có zmian, ktoó re jest w stanie wywołacó . Działa wedle planu. Uderzał w nas, jako organy panó stwa, w politykoó w, osoby publiczne, ale i w struktury wojskowe. Vendaryjska armia to jego drugi wroó g, zaraz po nas. Jest i trzeci, chocó tutaj akurat musiałbym posiłkowacó się własnymi teoriami, ktoó re nie do konó ca pokrywają się z oficjalnym stanowiskiem Agencji. Wysoki moó wca Laurent Biehl skinął przyzwalająco. Kroeger kontynuował: – Wydaje się, zż e Zamaskowani mają przesó wiadczenie jakoby istniał ukryty wroó g, pierwotny, ktoó ry jest, pozwolę sobie zacytowacó z pamięci: „o wiele gorszym nizż vendaryjskie panó stwo”. To cosó mistycznego, zakazanego, trudnego do uchwycenia i ogarnięcia umysłem, a co za tym idzie, trudnego do udowodnienia. Wysoki moó wca poprawił się na fotelu, odginając oparcie. – ZŻ ądamy dowodoó w – mruknął. – W innym przypadku, komisja nie będzie zajmowała się tą opcją. Agencie? – Nie posiadamy takowych. – Więc nie tracó my czasu, a co za tym idzie, pieniędzy. – Biehl spojrzał na ławę zajmowaną przez grupę rejestratorek. Gdy jego wzrok, przez sekundę, spoczął na Verze, prawie zemdlała. Zadygotała, ale wysoki moó wca chyba tego nie dostrzegł, moó wił beznamiętnie: 82
– Nalezż y zanotowacó i podkresó licó , izż pomimo całych pięciu lat pracy, grupa specjalna „Zwierciadło-1” nie zdołała zgoła jasno okresó licó celu działania rozpracowywanego wroga. To karygodne i będziemy wnioskowacó o konsekwencje. Vera oddychała miarowo, posłusznie wstukując kolejne litery, ukradkiem spoglądała na pozostałe dziewczyny. Na ich twarzach proó zż no było szukacó jakichkolwiek emocji. Czyzż by tylko ona bała się tak mocno? „Och, jakizż straszny człowiek…”. Tymczasem Brion Kroeger milczał, só widrując wzrokiem swego rozmoó wcę. Doczekał się kolejnego pytania: – Brak „celu”, więc pewnie trudno było wam okresó licó , dlaczego do zebrania grupy Zamaskowanych doszło akurat w pięcó dziesiątym dziewiątym? Przypominam, zż e interesują nas wyłącznie fakty podparte dowodami…
*** /Hotel „Monumentia”, Memoria, latem 59 r./ Daegorion wciągnął aromatyczny dym w płuca, odrzucił głowę i powoli, delektując się chwilą przyjemnosó ci, wypusó cił go. Pod sufitem uformował się zielonkawy kształt, przywodzący na mysó l basó niowego stwora. „Nieee, zaraz. Tylko, cholera, nie to". Stworzenie zmieniło się, a mozż e od początku nim było, w oblicze pieprzonego Kaspara. Daegorion przewroó cił oczami i warknął. Zrobił to na tyle głosó no, zż e usłyszała go jedna ze só licznotek. Przeciągnęła się zmysłowo w delikatnej błękitnej posó cieli i mruknęła. Jej glos miał ten podniecający koci tembr, niski i miękki: – Kochanie? „Znoó w to robią", Daegorion zadrwił w duchu. „Mogą to nazywacó kochaniem, ale tak naprawdę i dla nich, i dla mnie to zwykła fizycznosó có. Pieprzone dziwki". Druga, brunetka otworzyła oczy i zatrzepotała rzęsami. Daegorion zastanowił się jednak i zreflektował. Faktycznie nie płacił zż adnej z nich. Kazż da dziewczyna, zwłaszcza te z filmowej branzż y, oddałyby wiele, w tym swoją niewinnosó có, za mozż liwosó có przebywania z Dae Underhillem w dwuznacznej sytuacji – najlepiej, jesó li ktosó moó głby to poó zó niej 83
opisacó lub co najmniej o tym opowiedziecó . Tak to juzż było. Tradycyjna i wychwalana cnotliwosó có młodych vendaryjskich kobiet pierzchała przed sławą związaną z „dymaniem” syna jednego z najbogatszych Vendaryjczykoó w. „Poprawka, a własó ciwie dwie”, Daegorion usó miechnął się poó łgębkiem i spojrzał w kierunku łozż a. Obydwie dziewczyny przyglądały mu się teraz, pręzż ąc się leniwie i prezentując swoje wdzięki. „Raz, Dae Underhill dawał się dymacó tylko wybranym só licznotkom, a dwa, Dae Underhill był teraz, od co najmniej kilku godzin, jedynym własó cicielem Kompanii Underhilloó w”. Odwroó cił wzrok i spojrzał przed siebie przez panoramiczne okno hotelowego pokoju. Dlaczegoó zż Kaspar, jego cholerny ojciec, zazż yczył sobie, by odczytanie testamentu odbyło się na Poó łnocy? Zimnej, posępnej i tak odmiennej od ich Południa? „Pieprzona Memoria”. Daegorion patrzył na nocne miasto, rozsó wietlone przez przymglone kwadraty, prostokąty i koó łka, ale nadal mroczne i obce. – Pieprzony Kaspar – szepnął przez zacisó nięte wargi, odruchowo zwijając dłonie w pięsó ci. – Chodzó do nas, Dae – mruknęła ktoó rasó z dziewczyn. Zignorował prosó bę. Zgasił papierosa, przeszedł wolno przez só rodek pokoju, przy barku nalał sobie ciemnoczerwonego wina. Wczesó niej nawet nie zwroó cił uwagi na wystroó j apartamentu – teraz leniwie wodził wzrokiem po ekskluzywnym wnętrzu. – Co to jest, Dae? Spojrzał w kierunku łozż a. Jedna ze só licznotek, blondynka z burzą lokoó w, lezż ała na plecach, w dłoniach obracała bilę, cholerną „pełną szoó stkę”, częsó có testamentu, zż art zza grobu. Daegorion opusó cił powieki, upił łyk słodkiego wina, wydął wargi i odezwał się najspokojniej, jak potrafił. Drwił i smucił się nieco, ale powiedział prawdę: – To pamiątka po moim ojcu, po jego pasjach, problemach i sposobach na przetrwanie. To szarada, ale niech mnie cholera, nie zamierzam jej rozgryzacó . – To bila – zauwazż yła niesamowicie przenikliwie brunetka, mrucząc niezmiennie kocim głosem. „To znak. Uosobienie pokuty”.
84
Daegorion zamrugał i spojrzał na só licznotki. Brunetka, lezż ąc na brzuchu, opierała się na łokciach i machała długimi, kształtnymi nogami. Blondynka nadal przyglądała się kuli. – Co moó wiłysó cie? – Lilly zauwazż yła oczywisty fakt – szepnęła złosó liwie blondynka. – Bardzo só mieszne. – Brunetka uszczypnęła jasnowłosą. Obie zachichotały. – Nie. To o „pokucie”. SŚ licznotki spojrzały ze zdziwieniem. – Kochanie? Dobrze się czujesz? Mozż e potrzebujesz... Mmm... „A pokuta, cholerna suka, ma tę przeklętą własó ciwosó có, zż e potrafi stacó się częsó cią spadku”, szepnął Głos wewnątrz głowy Daegoriona. Włosy zjezż yły mu się na karku. Przełknął przerazó liwie słodką só linę. – Rzucó mi ją – zdołał wychrypiecó nienaturalnym głosem, wyciągając dłonó w kierunku łozż a. Blondynka spojrzał na niego, wciązż trzymając kulę nad głową. – Daj mi tę cholerną „szoó stkę” – warknął. SŚ licznotki poszarzały na twarzach i przytuliły się do siebie. Blondynka niezdarnie wypusó ciła bilę na posó ciel, kula sturlała się na podłogę, na gruby, miękki dywan. Daegorion zrobił trzy kroki, schylił się i podnioó sł swoją własnosó có. „Gniewaj się, a jakzż e, bij w skorupę, niszcz iluzję. Odzyskaj moó zg”. Spojrzał na bilę, na zż oółtą wytartą cyfrę na czerwonym tle. Unioó sł ją na wysokosó có oczu. Ruszył w kierunku balkonu. – Dae? – W głosie brunetki nie było juzż miękkosó ci, jedynie niepokoó j i narastające przerazż enie. – Co się dzieje? Otworzył drzwi, do apartamentu wtargnął silny zimny wiatr znad zatoki. Kilka serwetek, poderwanych podmuchem, zawirowało w powietrzu. „Twoó j ojciec nie zdołał dokonó czycó tego, co rozpoczął”. Głos dudnił wewnątrz czaszki Daegoriona. Czas zwolnił swoó j bieg, firanki i zasłony łopotały teraz w só limaczym tempie, nienaturalnie, mistycznie. – Nie pojmuję – szepnął Daegorion. Trzymał kulę w rozedrganej dłoni. „Kaspar Underhill rozumiał. Ale nie potrafił. Nie zdązż ył”. Bila rozjarzyła się czerwonawym só wiatłem, błysnęła, zakwitła zż oółtym niby-płomieniem. „Ty będziesz musiał odpokutowacó ”, syknął Głos. „Znana ci rzeczywistosó có nie jest tą własó ciwą, nie jest Prawdą. Nie zż yjesz. Snujesz się posó roó d cieni dawnej chwały, nie jestesó godzien tego Daru, ale postanowiono... Odzyskaj 85
swoó j moó zg, ZŻ ywy Trupie, odzyskaj, chwycó w zacisó niętą pięsó có i cholernie mocno go trzymaj. Jest twoó j!” Wtedy czas przyspieszył, Daegorion Underhill zadrzż ał, a só wiatło i zż ar bijące od kuli rozerwały jego ciało na miliardy drobniutkich cząsteczek.
*** /Rezydencja Rogera Blake’a, Memoria, latem 59 r./ Roger Blake przepłukał gardło derhitanó skim trunkiem, smakując jego wyjątkową korzenną nutę. Usó miechnął się szeroko, zamykając oczy. Z błogiego stanu wyrwał go dzwonek telefonu. Starzec sięgnął po słuchawkę, drugą dłonią bawiąc się kieliszkiem. – Przed kwadransem doszło do wybuchu w hotelu „Monumentia”. – Głos nalezż ał do Graema Jonesa, człowieka odpowiedzialnego za kontakty ze Strazż ą. – Czy chciałby pan odsłuchacó oficjalne komunikaty? Blake unioó sł powieki, mrugnął i w jednej chwili pokoó j wypełnił się widmowymi Kartami Mysó li. Starzec zwał je takzż e niekiedy Kartami Wroó zż b, jesó li akurat wszystko toczyło się zgodnie z planami. Lezż ały tam, lewitowały, krązż yły wokoó ł biurka, przenikały przez meble, jarząc się bladobłękitnym só wiatłem. „Umysł to forteca”, mawiali nauczyciele. „Umysł to najpotęzż niejszy oręzż , zwierciadło i sakwa z odpowiedziami, dla umysłu nie istnieją czas, przestrzenó , dobro i zło”. – Nie – odparł Blake, spoglądając na Karty, obracając nimi i wczytując się w ich tresó có. Układał je systematycznie, budując obraz, poszukując rozwiązanó i mozż liwosó ci. – Ale mozż esz, drogi Jonesie, udzielicó mi kilku podstawowych informacji. – Panie? – Liczba ofiar? W słuchawce na moment zapadła cisza. Jones odezwał się w konó cu: – Nie są pewni, rozmiary eksplozji są ogromne, zniszczeniu uległy cztery ostatnie kondygnacje. Na pewno poó ł tuzina. Mozż e około dziesięciu. – Ostatnie piętro, jak mniemam, zajmowały najlepsze apartamenty? – Istotnie. Od tygodnia „kroó lewski” wynajmowała rodzina... 86
– Wiem o pogrzebie – mruknął Blake. – Wiem o dziedzictwie. Czy Daegorion jest wymieniany wsó roó d ofiar? – Hm... – Jones znoó w umilkł na moment. – Daegorion Underhill znajduje się w szpitalu, ale jego zż yciu nie zagrazż a niebezpieczenó stwo. Sanitariusze Strazż y wspominali o powazż nych poparzeniach, lecz raport jest niejasny. Blake spojrzał na Karty, przyblizż ył szesó có z nich, przekrzywił głowę, pstryknął palcami i wizja odeszła. W pokoju znoó w zapanował poó łmrok. – Panie? – W głosie Jonesa zabrzmiała nuta zaniepokojenia. – Juzż wszystko jasne, moó j drogi – uspokoił go Blake. – Byłbysó tak miły i połączył mnie z redakcją „Strazż nika Memorii”? – Oczywisó cie. Kłaniam się. Dobrej nocy, panie Blake. W słuchawce trzasnęło, zaszumiało. Po niedługiej chwili odezwała się kobieta: – Dobry wieczoó r. Redakcja. W czym mogę słuzż ycó ? – Miła damo – odezwał się Blake. – Chciałbym rozmawiacó z waszym redaktorem Friedrichem Kasslichem. – Oczywisó cie, proszę czekacó – odparła kobieta uprzejmym głosem. Zaraz jednak, juzż nieco inaczej, z zakłopotaniem, dodała: – Alezż , nie ma u nas takiego redaktora, panie... – Blake. Roger Blake. – Kobieta westchnęła, gdy dotarło do niej z kim rozmawia. Starzec zawsze czuł się tym rozbawiony. Imiona od zarania dziejoó w miały swoją moc, wiedział to doskonale, ale w obecnych czasach miast magii znaczenie nadawały im pieniądze. – I zapewniam panią, pan Kasslich własó nie zaczął u was pracowacó , mam nadzieję, zż e będziecie mieli z niego pociechę. Proszę sproó bowacó raz jeszcze. Minutę poó zó niej w słuchawce zabrzmiał juzż męski głos: – Fred Kasslich, słucham? – Roger Blake. Mam dla pana niezwykle ciekawy temat. – Drogi panie – westchnął męzż czyzna. – Dopiero zdołałem się rozpakowacó . Zaczynam od nowego tygodnia... – Proszę mi zaufacó , to nie mozż e czekacó , a sprawa jest wielowątkowa i, uzż ywając waszej terminologii, „rozwojowa”. Na pewno pana zaciekawi. To taki dobry start w nowym miejscu. Męzż czyzna po drugiej stronie milczał. – Nie mam pojęcia dlaczego pan to robi, panie Blake – zaczął, a nazwisko starca w ustach Kasslicha zabrzmiało zwyczajnie. Coó zż , Kasslich przybył do 87
Memorii niedawno, a w samej Vendarii nie bywał ostatnimi laty zbyt często. Blake, poó ki co, był dla niego zwykłym rozmoó wcą. – Proszę zającó się sprawą wybuchu w „Monumentii”, ktosó skontaktuje się z panem, przekazż e dokumenty i moje wnioski. – To tak nie działa. – W głosie Kasslicha pojawiło się zdenerwowanie. – Nie mozż e pan... – Przy okazji – przerwał mu starzec. – Czy rękawiczki, ktoó re wysłałem, pasują? Kasslich wciągnął powietrze. Roger Blake wykorzystał ten moment i połozż ył swoją dłonó na widełkach, przerywając połączenie. Zamknął oczy, dopił korzenne wino i usó miechnął się szeroko.
*** /Posiedzenie komisji senackiej ds. tajnych służb, Nowe Patras, 12. 10. 63 r./ W sali zapadła cisza. Po kilku sekundach przerwał ją głos Briona Kroegera. – Nie potrafię wyjasó nicó , czemu akurat wtedy. – Verze wydawało się, jakby agent był pogodzony z losem i nie zamierzał się bronicó . – Proszę się ratowacó . – Po ustach wysokiego moó wcy zaczął błąkacó się delikatny, drwiący usó miech. – Niech pan opowie nam o dniu dzisiejszym, o tym, co wiadome; o Zamaskowanych. Kryją się w cieniu niedopowiedzenó i mistyki, czy zdołalisó cie ich w konó cu chociazż by policzycó ? Przypominam, zż e walczy pan o budzż et na biezż ące działania... oraz o obronę dobrego imienia, własnego i, nade wszystko, Agencji. – Sęk w tym, szanowny panie, zż e oni faktycznie „ocierają” się o sferę, jak pan to ujął „mistyki”. Ich zdolnosó ci wykraczają poza ramy logicznego pojmowania, w ich działaniach proó zż no szukacó sensu – nie zdołamy ich wyjasó nicó , zrozumiecó , jesó li nie spojrzymy szerzej… Laurent Biehl odpowiedział, w jego głosie zabrzmiał pouczający ton: – Mistyka została obłozż ona zakazem, tak zwana Magia została zabroniona, nie proó bujmy zaglądacó w otchłanó , gdyzż mozż e nas pochłonącó … Vendaria jest silna, rozegramy tę batalię na naszych własnych zasadach, i 88
wygramy ją, jestem pewien. – Machnął ręką, jakby od niechcenia. – Prosiłem o opis aktualnej sytuacji… Brion Kroeger lekko zmruzż ył oczy. Zaczął moó wicó , rzeczowo i beznamiętnie: – W naszej bazie danych figuruje szesó có podstawowych obiektoó w. „Zerem” oznaczylisó my Burzomysła, mentora, lidera i najprawdopodobniej osobę odpowiedzialną za finansowe zaplecze grupy. Pozostałych okresó lilisó my jako „wojownikoó w”. Posiadają przedmioty zakazane przez prawo i potrafią z nich korzystacó , co daje im nadnaturalne zdolnosó ci. „Obiekt Pierwszy” to Tarczownik, posiadający dostęp do „A-33”. „Obiekt Drugi” korzysta z „A-42”, uzż ywa pseudonimu Jezó dziec Burzy. Kolejny to Zjawa lub Pan Upioó r, nasze oznaczenie to „Obiekt Trzeci”, posiada Całun – agent zająknął się i poprawił – czyli „A-55”. „Obiekt Czwarty” nazywany jest Kamiennorękim, łączony jest z przedmiotem oznaczonym jako „A-57”, a ostatni z nich to „Obiekt Piąty” – Wesoły Pokutnik. Dzierzż y jeden z najpotęzż niejszych – „A-63”. – Cyrk – wyrwało się wysokiemu moó wcy, jakby mimowolnie. Natychmiast przywołał na usta cosó na kształt parodii usó miechu. – Jesó li się nie mylę, to naszej drogiej, memorianó skiej prasie zawdzięczamy te barwne miana, nieprawdazż ? – Owszem, tak o nich piszą – potaknął Kroeger. – I ulicy… – dodał. – Ludzie ich tak nazywają, głoó wnie proletariat. – Uzż ył pan okresó lenia „podstawowe obiekty”… – Namierzylisó my jeszcze trzy osoby, niezwiązane w bezposó redni sposoó b z grupą Burzomysła, ale mozż emy je zaliczycó do interesujących nas… zjawisk. To młoda kobieta, nienazwana, brak wzmianek w prasie na jej temat; oznaczylisó my ją jako „Obiekt Dwadziesó cia Jeden”; uzż ywa pewnego rodzaju ostrza, w naszej nomenklaturze: „A-113”. Następnie „Obiekt Zero Zero Dwa”, tutaj ustalilisó my tozż samosó có, to Ebenezer Lynchee, władający przedmiotem „A-77”. I na koniec „Obiekt Dwadziesó cia Dwa”, zbiegły kryminalista, Saul Brodsky, posiadający dostęp do „A-123”. Wysoki moó wca połozż ył palec na ustach, następnie skierował go w stronę agenta i rzekł: – Te numery… kolejnosó có jest zastanawiająca… Istnieje jakisó system? – Podejrzewamy, posiłkując się tresó ciami historycznymi, zż e w kazż dej chwili mogą ujawnicó się następni – odparł Brion. – Ale prosił pan o niedzielenie się domysłami. 89
– Istotnie, prosiłem. – Wysoki moó wca zerknął do rozłozż onych przed nim papieroó w. – Teraz… zechciałby pan pochwalicó się biezż ącymi operacjami? Zadeklarowane koszty są naprawdę spore… Te liczby, poparte jedynie „mistyką”, raczej nie mają szansy się obronicó … – Trzy operacje podlegają bezposó rednio prezydentowi, więc nie mogę o nich moó wicó , wolno mi zdradzicó tyle, zż e prowadzone są na terytorium Sojuszu Vendaryjskiego. – Vera dostrzegła grymas niezadowolenia na twarzy Laurenta Biehla; słuchając agenta, wysoki moó wca nerwowo przeglądał dokumenty. – Jedyna, na temat ktoó rej mogę się wypowiedziecó przed komisją, prowadzona od osó miu miesięcy, o kryptonimie „Sztafeta”, ma na celu zlokalizowanie „Obiektu Zero Zero Dwa”, czyli Ebenezera Lynchee. Prowadzimy działania, zblizż amy się do ich zakonó czenia… – To kpina – warknął wysoki moó wca. Był wsó ciekły, bycó mozż e przez swoją bezsilnosó có. Vera zagryzła wargi. Coó zż teraz? – Nie macie wynikoó w, zasłaniacie się tajemnicami, błądzicie po omacku, a zż ądacie olbrzymich kwot. To oczywista kpina. Brion Kroeger milczał i patrzył; lustrował wzrokiem cała komisję, trzech cichych, wyglądających prawie identycznie, beznamiętnie spoglądających męzż czyzn i zwalistego, przerazż ającego Laurenta Biehla. Wysoki moó wca zebrał lezż ące przed nim dokumenty i, nie spiesząc się, bardzo dokładnie ułozż ył je w brązowej teczce. W całej sali panowała niczym niezmącona cisza. Vera rozglądnęła się nerwowo. – Zarządzamy przerwę – przemoó wił wysoki moó wca. – Dosó có usłyszelisó my. Termin kolejnego przesłuchania zostanie ogłoszony w ciągu trzech dni. Vera Hagenkreutz mrugnęła. „Dosó có?”. Odetchnęła z ulgą, spojrzała na zawieszony pod sufitem zegar, zastanawiając się gdzie podziała się ostatnia godzina. Zaledwie godzina i azż … Zwykle tego rodzaju przesłuchania trwały o wiele dłuzż ej, ale akurat w tym przypadku cieszył ją posó piech. Nie będzie musiała dłuzż ej oglądacó podłej sylwetki Laurenta Biehla, nie będzie musiała słuchacó jego straszliwego głosu. Wyrwała się z zamysó lenia i powiodła wzrokiem po sali. Ludzie zaczęli się juzż rozchodzicó . Z tęsknotą poszukiwała obiektu swoich westchnienó , ale agenta specjalnego Briona Kroegera juzż nie było. „Och. ZŻ egnaj só nie, witaj szara rzeczywistosó ci”.
*** 90
Brion obserwował słuzż ącego. Czarnoskoó ry męzż czyzna w gustownym uniformie z uwagą nalewał wino. Gdy skonó czył, zgiął się w sztywnym ukłonie i spręzż ystym krokiem wyszedł z pokoju. Agent sięgnął po kieliszek i przysiadł na skraju skoó rzanego krzesła. Nim zdołał uraczycó się aromatem trunku, do pomieszczenia wkroczył wysoki moó wca. Skinął Brionowi, chwycił drugi kieliszek, upił łyk i takzż e znalazł sobie miejsce. Rozparł się w głębokim fotelu. Cisza panująca w pokoju azż kłuła w uszy. – Dziękuję za to spotkanie – odezwał się moó wca. – Chciałbym moó c odpowiedziecó tym samym – mruknął Brion – lecz nie jestem nawet pewien, czy wolno nam rozmawiacó … W jakim charakterze… – Wolno nam wszystko, gdy wazż ą się losy Vendarii – przerwał mu Biehl. „Hmm, drogi moó wco, jakzż e fortunnie się składa, zż e mysó limy podobnie”. Agent wiedział, zż e nie mozż e tego powiedziecó na głos. – Jak mogę pomoó c? – Niech pan sproó buje mnie przekonacó . – Bez stenogramoó w, nasza rozmowa będzie warta tyle, co powietrze. Zna pan to powiedzenie… – „Garsó có Dymu” – znoó w przerwał mu wysoki moó wca. – Znam powiedzenie, znam tę bajkę. Nawet słowa rzucone na wiatr mogą posiadacó wartosó có. Wszystko jest względne. Brion postanowił nie ukrywacó poirytowania. Odezwał się ze zniecierpliwieniem w głosie: – Przejdziemy do konkretoó w? Biehl milczał przez moment. – Chcę otrzymacó dostęp do planoó w prezydenckich operacji. Potrzebuję tej wiedzy. „Ale tupet. A mozż e…” – Ja potrzebuję funduszy – rzekł Brion, mruzż ąc oczy. – Chcę natomiast wiedziecó , dlaczego w ostatniej chwili zmieniono urzędnika. Dlaczego zamiast przed Den Mulischem odpowiadałem przed panem… Do nozdrzy agenta dobiegł charakterystyczny zapach. Zadrzż ał. Znał go. Rozpoznawał takzż e delikatny, prawie niewyczuwalny spadek temperatury. „Nie mozż e bycó …” – Chcę otrzymacó dostęp do planoó w prezydenckich operacji. Potrzebuję tej wiedzy. 91
Dokładnie te same słowa. Wysoki moó wca powtoó rzył je, nawet tembr głosu się zgadzał. „Zaklęcie. Psiakrew”. Brion nakazał samemu sobie spokoó j, rozluzó nił mięsó nie, sekundę wczesó niej gotowe do reakcji. Odetchnął. Postanowił. „Więc grajmy”. Wysoki moó wca unioó sł brwi. Agent przekrzywił głowę i lekko się usó miechnął. Pusó cił do niego oko, jednoczesó nie wykrzywiając ku goó rze kącik ust. Wyrazó nie i głosó no cmoknął. – Powtoó rzysz to po raz kolejny, czy po prostu porozmawiamy? Nazywają to chyba „otwartymi kartami”, czy jakosó tak… Laurent Biehl, czy kimkolwiek był otyły męzż czyzna, milczał. – W pokoju obok mam swoich ludzi – odezwał się Brion. – Nie zdołasz ujsó có… – Coó zż to byłby za skandal, Vendaryska Agencja Bezpieczenó stwa wyprowadzająca wysokiego moó wcę w kajdanach, prosto z budynku Vendaryjskiego Senatu… Brion potarł palcem wskazującym o kciuk. Mrugnął. – Kim jestesó ? – Przeciezż wiesz, wszak jestesó specjalistą, badaczem przeszłosó ci… – Burzomysł. – Agent pokiwał głową. – A ten tutaj, to prawdziwy Laurent Biehl. Więc, jak „daleko” jestesó ? – Poza twoim zasięgiem – wychrypiał grubas. – Nareszcie mogę odpowiedziecó tym samym. – Powiesz mi, jak tego dokonałesó ? „Otwarte karty”, hmm… Brion usó miechnął się. Wiedział, zż e był to prawdziwie paskudny grymas. – Jesó li ci powiem, następnym razem lepiej się przygotujesz, i nasze spotkanie mozż e nie przebiec po mojej mysó li… Jednakzż e, musisz wiedziecó , zż e twoja, wasza, potęzż na Magia ma swoje ograniczenia. Czary mozż na przełamacó , zaklęcia rozproszycó , nie jestesó cie wszechmocni. Mozż e kiedysó … ale nie dzisó . Juzż nie… To, po prostu, nie wasza era… Laurent Biehl dokonó czył wino. Kontrolujący go człowiek nakazał mu pocieracó konó coó wkami palcoó w potroó jny podbroó dek, narzucił mu na twarz wyraz pełen zadumy. – Nie widzisz pełnego obrazu, albo widzisz go, ale nie chcesz dopusó cicó do siebie prawdy, mozż e nie potrafisz go odpowiednio zinterpretowacó . Trwa wojna… 92
– Fakt, mordujecie nam ludzi, funkcjonariuszy, zż ołnierzy… Grubas parsknął, kręcąc głową. – Trwa wojna, jak powiedziałem. I z zż alem muszę przyznacó , zż e nie wygrywamy starcia za starciem. A potyczki z wami tylko rozpraszają naszą uwagę. Pora to skonó czycó … Brion zagryzł dolną wargę. – Zmierzasz do czegosó ? Czy po prostu marnujesz moó j czas? Laurent Biehl połozż ył palec na przycisku komunikatora stojącego na biurku. Miły kobiecy głos przemoó wił z głosó nika ustawionego obok: – Tak? – Droga Klaro, proszę wezwacó strazż nikoó w do mojego gabinetu. Agent pokręcił głową. – Nie rozumiem, co proó bujesz zrobicó , co chcesz mi udowodnicó … Wysoki moó wca sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyjął wieczne pioó ro. Odkręcił skuwkę. – Pokazż ę ci wroga. Tego prawdziwego, reprezentującego mroczne siły. Poprosó o notatki wysokiego moó wcy, ktoó re sporządzał w ciągu ostatniej doby. Tam jest wszystko, włącznie z moimi uwagami i komentarzami. Dokumenty znajdziesz bez problemoó w… Powinnisó cie miecó do nich dostęp jako só ledczy… Wszak chodzi o morderstwo… Agent mrugnął, włosy zjezż yły mu się na karku, mięsó nie spięły się w jednej chwili. Skoczył. Wysoki moó wca wbił sobie pioó ro w oczodoó ł, głęboko, azż po sam koniec. Gdy Brion znalazł się tuzż obok, ciało Laurenta Biehla zwiotczało i bezwładnie zwaliło się na podłogę. Juzż tam, na grubym, zielonkawym dywanie zaczęło konwulsyjnie drzż ecó . Drzwi otwarły się. Na progu stanęli dwaj męzż czyzó ni w uniformach senackiej strazż y. Brion Kroeger spusó cił głowę i zaklął.
***
/Posiadłość Laurenta Biehla, Nowe Patras, 13. 10. 63 r./
93
Cornelissen poprawił kołnierz palta. Patras o tej porze roku nie powinno bycó tak wietrzne i deszczowe. Miał nadzieję, zż e tygodniowy wypad do stolicy pozwoli mu zapomniecó o memoryjskiej aurze. Okazało się, zż e wprost z Memorii przywiezó li pogodę. I nie tylko. Przywiezó li bałagan. I to akurat słowo mozż na było okresó licó mianem delikatnego sformułowania. Stali na podjezó dzie, ekipy só ledczych pakowały materiał dowodowy do cięzż aroó wek. Brion palił, nerwowo zaciągał się i niechlujnie wydmuchiwał dym. I cały czas moó wił: – Biehl prowadził podwoó jne zż ycie, skurwiel był „umoczony” jak cholera. Czarna magia, okultyzm, symbole boó stw sprzed Czarnej Wojny… Nie wiem, jak długo uda nam się to utrzymacó w tajemnicy. Tym kretynom z Komisji Propagandy tezż , zdaje się, niezbyt mozż na ufacó . – Jestesó zły? – Wsó ciekły jestem – warknął Brion. – Prawie udało im się mnie podejsó có. Pieprzony Burzomysł… Całe szczęsó cie, zż e zaryzykowalisó my… – Nadal nie mogę uwierzycó , zż e zdecydowałesó się wypicó to cholerstwo. Zadziałało. Ale, z drugiej strony, pomysó l Bri – Cornelissen zadumał się – gdyby nie on, Biehl prowadziłby swoje „podwoó jne zż ycie”… – Proó bujesz mi zasugerowacó , zż e Burzomysł nam pomoó gł? Dranó chciał przejącó nade mną kontrolę, i postanowił, niejako dla zż artu, narobicó nam zamieszania; „samoboó jstwo wysokiego moó wcy, we własnym gabinecie, w obecnosó ci rządowego agenta”… Teraz jest po naszej stronie? Cornelissen unioó sł dłonie w obronnym gesó cie. – Jestem daleki od takiego, prostego stawiania sprawy… Brion zagryzł zęby. – Wystawił nam Legion. „Nowy Legion”. Nareszcie mamy sporo danych, jakisó punkt zaczepienia. To wszystko łączy się ze sobą. Drzewołak rozpoznał symbole, podobne znalezó lisó my w domu Biehla. „Nowy Legion”. To spisek pieprzonych „mrocznych sił”. Przynajmniej tak własó nie Burzomysł chciałby zż ebysó my mysó leli. Tak, czy inaczej, musimy zaczącó działacó . Tu w Vendarii, ale i na Kontynencie. Uruchomimy wszystkich. To arcytrudne, ale wykonalne. – A Zamaskowani? Kim są dla nas w tym momencie? Brion dopalił papierosa, rzucił go na mokry beton i rozgnioó tł butem. Odpowiedział: – Jak się przed momentem wyraziłesó , moó j drogi? To było celne… Własó nie tak. Bądzó my ostrozż ni i dalecy od „prostego” stawiania spraw… 94
95
VI - Kuźnia
96
„(…)I tak zamieszkał Sillus, ów pustynny czarodziej, mędrzec i zarazem mistrz kowalskiego fachu, w oazie zwanej FarahadKhun. Dnia jednego przybył doń wszechpotężny władca, przez swych poddanych zwany Panem Piaskowego Zamku. Zlecił Sillusowi pracę, po równo trudną, jak i sowicie opłacaną. Czarodziej wysłuchał, co mu rzekł władca, zastanowił się przez chwilę i odparł w te słowa: „Panie mój, potrafię ci pomóc, a jakże. Pragniesz magicznego miecza(…)? Daj mi siedem dni, a wykuję go dla ciebie i zaklnę w nim moc pomsty. Chcesz i bohatera, co godzien będzie dzierżyć ową broń? Tedy, weź pierwszego z brzegu człeka, śmiertelnika dowolnego stanu, jakkolwiek urodzonego. Następnie proś bóstwa ziemi, wody i powietrza o błogosławieństwo – podarowanie siedmiu chwil, przez które ów śmiałek będzie musiał przejść. Jeśli przetrwa – będziesz miał herosa…”.
„Piesó ni Pustynne”, przypisywane Harrukowi, fragmenty zebrane przez Benjamina Boshoffa
„Nie ma bohaterów, istnieją tylko ludzie, których los pozbawił możliwości dokonywania wyborów”. HenningShoonbee,
/Vernigrad, wybrzeże Kresowego Oceanu, wiosną roku 65./ 97
„Czy jestesó my jeszcze ludzó mi? A mozż e to maski, ktoó re zakładamy, role, ktoó re przyszło nam gracó , stworzyły nas na nowo?”. Vincent bił się z mysó lami. „Nazwali nas, opisali, pragną naszej só mierci, jednoczesó nie dostrzegając w tym, co czynimy jakąsó nadzieję…” Goó rą pędziły cięzż kie ciemne chmury, wiatr kąsał zajadle, od morza nioó sł się słony zapach sztormu. Vincent spojrzał na kraniec klifu, na skalistą krawędzó , gdzie własó nie rozstrzygało się tak wiele. Jezó dziec Burzy, odziany na czarno, odpiął pelerynę. Cięzż ki kawałek materiału nie poddał się sile wiatru, opadł u stoó p własó ciciela. Jezó dziec trzymał stopę na piersi lezż ącego; troó jząb, po ktoó rym pełzały zż yłki wyładowanó elektrycznych, przytknął do szyi pokonanego. Drugą ręką sięgnął pod brodę i szarpnął za sprzączkę. Cisnął pokiereszowanym złotym hełmem o skaliste podłozż e. Vincent zwykł zż artowacó z wyboru towarzysza – cięzż ki antyczny hełm, zdobiony czarnym grzebieniem, chroniący całą głowę, wraz z karkiem, policzkami i nosem, zdawał się całkowicie nieprzydatny podczas walki. Ale to była decyzja, kaprys Jezó dzó ca, a mozż e przeznaczenie. To, co vogat szeptał swemu własó cicielowi, dla innych pozostawało tajemnicą. Zresztą, wyrazż enie „własó ciciel” nie było dobrym okresó leniem… Vincent skrzywił się i spojrzał na swoje lewe przedramię, osłonięte okrągłą, drewnianą tarczą, barwioną w czerwono-czarne pasy. Jego własny vogat bezustannie zasypywał mu umysł liczbami i kombinacjami matematycznych wzoroó w. Opisywał mu só wiat, wyliczał los, kierował jego krokami… – Wiesz, zż e nie mozż esz go, ot tak, zabicó – krzyknął Vincent, starając się przebicó przez ryk fal i szum wiatru. – Jeszcze nie teraz… Jezó dziec odwroó cił głowę, co stanowiło dobry znak. Miał poszarzałą twarz, pozbawioną emocji, otworzył usta, ale nie odezwał się. Wiatr targał mu czarną czuprynę. – Wie bardzo duzż o – kontynuował Vincent, idąc w kierunku przyjaciela. – Mozż emy ocalicó wiele istnienó , mozż emy dorwacó jego mocodawcoó w. – Wskazał na lezż ącego. – Ale on musi moó wicó … Jezó dziec nadal milczał. – Ben… – Vincent delikatnie wyciągnął przed siebie dłonó i połozż ył ją na ramieniu towarzysza. – Kazż dy z nas czuje jak ty, nasze wnętrza tezż trawi ogienó , ktoó rego nijak nie zdołalisó my i pewnie nigdy nie zdołamy, ugasicó … On jest wcielonym złem, to nie podlega dyskusjom, za swe czyny zostanie 98
osądzony, straci zż ywot. Ale nie teraz, nie dzisó … Ben, pomysó l, skup się. Wiem, zż e zdołasz postąpicó własó ciwie… Jezó dziec szepnął cosó , wiatr porwał jego niewyrazó ne słowa. Vincent zmruzż ył oczy i prawą ręką delikatnie przyciągnął głowę przyjaciela tak, zż e ich czoła zetknęły się. Nasłuchiwał przez moment, azż dobiegł go szept: – Siedem. Siedem chwil…
*** /Vendaria, Dystrykt Zachodniego Wybrzeża, nieopodal Doliny Carrander, latem roku 64./ Jak wiele musi się wydarzycó , by człowiek zdołał oszalecó ? Jak wiele strachu, jak wiele zła musi dosó wiadczycó , by owładnęło nim szalenó stwo? Ben Shubin mocno pragnął postradacó zmysły, zamiast tego widział wszystko diablo wyrazó nie i miał só wiadomosó có faktu, izż dokładnie w tym momencie trzyma stopy tuzż przy krawędzi Otchłani. Cosó , jakasó niewyobrazż alna siła suszyła jego łzy, nie pozwalała im płynącó , trwał więc niewzruszony, a wokoó ł rozpadał się jego só wiat. Było zimno, chocó o tej porze roku, w tej częsó ci Vendarii, toupał powinien dawacó się we znaki. Przeklęty szron pokrywał wszystko, bielił piach na podwoó rzu, pstrzył kłosy zbozż a na polu za szopą;tak nierealne, jakzż e przerazż ająco prawdziwe. Pojawili się znikąd. Ben powinien spodziewacó się, zż e só wiat o nim nie zapomni. Powinien miecó baczenie na zło, ktoó re, jak sądził, pozostawił w Memorii i innych plugawych miejscach. Zjawili się przed só witem, szybcy i doskonale przygotowani; nie nosili zż elaza, zż aden z nich. Przybyło kilkunastu, pod przywoó dztwem wysokiego, barczystego złoczynó cy, zimnego mordercy. El dopadli w salonie, poó zó niej wywlekli ją na podwoó rko, by tam zacisnącó na jej szyi gruby sznur. Wraz z nią odeszło jeszcze jedno istnienie, miało urodzicó się poó zó ną jesienią. Blizó nięta połozż yli obok ciała El, rączka Garethadotykała ramienia Glorii,jakby po prostu zapadli w sen, tuzż obok siebie. Ben patrzył na to, obrazy przelatywały mu przed oczyma, pomiędzy czernią przymykanych powiek. Krwawił z głębokich ran na plecach, ze zmiazż dzż onych dłoni; boó l szarpał go za trzewia, gdy łamali mu nogi. Lezż ał z 99
opuchniętą twarzą przytkniętą do podłozż a – najpierw miękkiego dywanu w salonie, poó zó niej zimnych schodoó w na ganku i w konó cu zmrozż onej ziemi podwoó rza. Proó bował cosó zrobicó , a jakzż e, ale nie miał szans. ZŚ li znali się na swojej robocie, walczyli wręcz, w dłoniach só ciskali kosó ciane ostrza. Nie zdołał ich powstrzymacó własnymi siłami, nie potrafił przywołacó tych nadnaturalnych. Zresztą, sam wybrał zż ycie pozbawione vogatu – przeklął chwałę, wyjątkowosó có, niebezpieczenó stwo i strach. Oddalił od siebie wodę i piach. Sprowadził zagładę na swoich bliskich. Jak wiele jeszcze musiało się zdarzycó , by zdołał oszalecó ? Przywoó dca mordercoó w kucnął przy twarzy Bena, nachylił się i szepnął: –Tak miało się stacó , bracie. – Na rękawicach złego lsó niła zmrozż ona biel, od całej jego postaci emanowało przejmujące zimno. Kolejne słowa, wypowiadał nieco głosó niej, miał niski tembr. – To nic osobistego, wierz mi, po prostu wykonuję polecenia. Kazż dy ma swego pana, tak jest zbudowany ten padoó ł… I kazż dy chce trwacó , tak własó nie, „trwacó ”, bo czasami trudno jest nazwacó to zż yciem… Ben proó bował się podzó wignącó . Zły skinął na swoich ludzi, ujęli Bena za ramiona. – Zabierzemy cię. Znajdziesz się z dala od tych przyziemnych trosk, od boó lu i cierpienia. Z dala od tych zwykłych ludzi… Ben opusó cił powieki, sięgnął w głąb siebie i wyszeptał w duchu: „Wiem, zż e słuchasz, wiem, jak mocno się cieszysz, wszak wszystko, to twoja wina. I rozumiem, zż e w ten sposoó b osiągniesz to, czego pragniesz. Tak się stanie, ale na moich zasadach”. Czuł, jak wloką go po podwoó rcu, jego bose stopy só lizgały się po zmrozż onym klepisku, gdzieniegdzie trafiając na fragmenty bruku. „Chcę jednego i będę twoó j. Od teraz na zawsze. Wiem, zż e moc, ktoó rą posiadasz jest nieograniczona, czuję to i przyjmuję jako pewnik…”. Cosó wewnątrz mroku zalegającego duszę Bena odpowiedziało: „Woda i ziemia, to co potrafi płynącó i to, co bywa pyłem w dłoniach”. Szarpnął się ostatkiem sił, wyrwał jedno z ramion z usó cisku ciągnącego go męzż czyzny. Upadając poczuł emanację nadnaturalnej siły – kroó tką i gwałtowną. Cosó trzasnęło i zadrgało w przestrzeni. Otworzył oczy. Tuzż obok gospodarczego budynku z czerwonej cegły, poó ł metra nad powierzchnią ziemi, zawisły poó ł-realne drzwi, mieniące się naprzemiennie czernią i czerwienią. 100
„Droga przez przestrzenó ”. Ben zadrzż ał, przypominając sobie słowa Burzomysła o pradawnych okrutnikach chcących zbudzicó przedwieczne moce, planujących przywroó cenie dominacji czarnoksięzż nikoó w. Jakzż e teraz zdawało się to oczywiste. I przerazż ająco prawdziwe. Ben ochłonął. Wbił paznokcie w zmrozż oną ziemię i zagarnął kilka grudek, drugą dłonią sięgnął do ciepłej plamy na udzie. – Daję ci siebie – wychrypiał do swego vogatu. – Ty daj mi zemstę… Z trzaskiem wyrywającym bębenki w uszach, z błyskiem osó lepiającym niczym setka słonó c, z niebios został sprowadzony piorun.
***
/Vendaria, Dystrykt Północny, Memoria, Rubinowa Wieża Rogera Blake’a, latem roku 61./ Vincent znalazł Bena w zachodnim narozż niku wielkiego ogrodu. Pan młody siedział na kamiennym postumencie, obok pluskało zó roó dełko, w szybach rozmieszczonych wokoó ł odbijały się só wiatła przyjęcia. Słychacó było takzż e muzykę; ciemnoskoó ra só piewaczka zawodziła rzewnie, w jej głosie słychacó było przede wszystkim miłosó có. Chociazż , mozż liwe, zż e to derhitanó skie wino działało na zmysły Vincenta nader sprawnie… – Uwierzyłbysó – rzucił w kierunku przyjaciela – zż e to wszystko mozż na, ot tak, zbudowacó na dachu wielopiętrowego budynku? Ben Shubin odwroó cił głowę, spojrzał na Vincenta i unioó sł ozdobny kielich. – Nigdy w zż yciu… – odparł, usó miechając się szeroko. – Ale, co ja tam wiem… Vincent dosiadł się, pociągnął łyk z przyniesionej butelki i, spoglądając na nią, rzekł: – Przednie trunki, zacna muzyka, przepiękna panna młoda… Kawał przyjęcia… Ben pokiwał głową. – Więc to początek – zawyrokował Vincent. – Ale i zarazem koniec… Ben kiwnął ponownie. – Decyzja została podjęta. 101
– Nie chce o tym moó wicó , stary. – Ben wzruszył ramionami. – Stało się. Basta. Vincent unioó sł głowę, poszukał wzrokiem só rodka ogrodu, tam, w ekskluzywnej altanie, tanó czono, só piewano, składano zż yczenia. Wydawało się mu, zż e dostrzega Ellę, burzę płowych włosoó w, biało-złotą suknię… – Jak moglibysó my z nią konkurowacó … – Nie jestesó cie w stanie – odparł Ben i upił kolejny łyk. Przestał się usó miechacó . Milczeli przez dłuzż szą chwilę, słuchając muzyki i pluskania wody. Ciszę przerwał Vincent: – Więc po prostu zamieszkacie gdziesó . Gdziesó z dala od tego wszystkiego… – Taki mam zamiar. – Tej nawałnicy nie jestesó w stanie przeczekacó … – Taki mam zamiar. – Ben zacisnął usta. – Przeczekacó … – Jestesó Jezó dzó cem Burzy, ktoó zż inny miałby ją powstrzymacó ? – To tylko miano, Vince, dzieło Kasslicha stworzone, by niesó có informację. To maska, zasłona. Macie prawdziwego „Burzomysła” w swych szeregach… Vincent przymknął powieki, przywołał obraz Rogera Blake’a. Niewiadomo dlaczego, w owej wizji, staruszek usó miechał się szyderczo. – Trwa wojna, przyjacielu. Zasady zmieniają się, wywracają na lewą stronę… A jesó li „to” nie pozwoli ci odejsó có? Ben zmruzż ył oczy i oproó zż nił kielich. Wyjasó nił: – Blake od początku moó wił o wolnej woli, na tym budował cały nasz mit, cały plan. Potrzebujecie zż ołnierzy wierzących w sens tego boju, a ja juzż jakisó czas temu straciłem serce do walki. Następnie wyjął z kieszeni mały skoó rzany mieszek. Zwazż ył go na dłoni. „Vogat”, przeszło Vincentowi przez mysó l. Ben rozsznurował mieszek i powoli wysypał ciemny piach do sadzawki przy zó roó dełku. – Woda i ziemia, to co potrafi płynącó i to, co bywa pyłem w dłoniach. Vincent patrzył, raz na wodę, raz na przyjaciela, milcząc. Ten dokonó czył: – Od początku chodziło o zachowanie kontroli. To my rządzimy swym losem, to my opowiadamy sagi. Stanie się, jak zechcemy. Przez kolejną chwilę wisiała między nimi cisza, cosó , jakby zapowiedzó narastającej pustki. 102
– ZŻ yczę ci tego, Ben, z całego serca – rzekł Vincent, patrząc przyjacielowi prosto w oczy i kładąc mu dłonó na ramieniu. W mysó lach dodał: „Ale nijak nie jestem w stanie w to uwierzycó …”.
*** /Vendaria, Dystrykt Północny, Memoria, 7. 09. 59 r./ Czekali w wąskiej, osó wietlonej tylko wątłym só wiatłem księzż yca, alejce; tej, ktoó ra skracała drogę Bena o dobre kilkanasó cie minut. Trasę znał na pamięcó , pokonywał ją wielokrotnie, najczęsó ciej po pijaku, czasem otumaniony zielnym dymem – od barowej alei, prosto do „Inez”, hoteliku, ulokowanego w starej kamienicy. Czekali, tylko na pozoó r spokojnie, bo chocó nie odzywali się, widacó było ich podniecenie. Zmysły Bena stępiały od mocnych trunkoó w, ale potrafił to dostrzec – nie mogli doczekacó się, azż zaatakują. Chudzielec trzymał w dłoniach kawałek rurki, solidnie wysportowany typ w kapeluszu uzbrojony był w pałkę, zblizż ony donó wzrostem brodacz dzierzż ył jakiesó paskudnie długie ostrze, najnizż szy nie miał przy sobie broni. Do czasu. Ich stroje były znoszone, przybrudzone i zahartowane w ten unikalny uliczny sposoó b – przez ostatnie miesiące Ben, chcąc nie chcąc, poznał oó w só wiatek. Tworzyli go roó zż nej masó ci szubrawcy, dziwki, ich opiekunowie, gangsterzy ze só rodka „miejskiego łanó cucha pokarmowego” i skorumpowani strazż nicy. „Sam jestem sobie winien”, zawyrokował w mysó lach. Mozż e to alkohol powodował tę obojętnosó có? Ben nie był pewien, ale miał só wiadomosó có, zż e do tej pory, nigdy jeszcze, nie znajdował się tak blisko krawędzi… – Wiesz co robicó , jak mniemam? – Najnizż szy wymierzył palcem w skoó rzanej rękawicy w stronę Bena – Ładnie proszę, nie utrudniaj… Ben rozłozż ył ręce. – Wszystko jest wasze – wymamrotał, dziękując losowi, zż e napastnicy zechcieli rozmawiacó . Więc jednak to tylko… Jego rozmysó lania przerwał grzechocący odgłos. Najnizż szy drab, najpewniej przywoó dca, sprawnie poruszył nadgarstkiem, otwierając motylkowy noó zż . Postąpił trzy kroki i znalazł się tuzż przed Benem. – Dokładnie tak. „Wszystko” jest nasze. – Wyszczerzył zęby, spojrzał z ukosa na swoich ludzi i rozkazał: – Chcę jego kosó ci i jego flaki… 103
Pod Benem ugięły się nogi, zż ołądek podszedł mu do gardła. Pociemniało mu przed oczami, gdy zaczęli go okrązż acó . Pierwszy cios wyprowadził chudzielec, zamachnąwszy się rurką. Ben posó lizgnął się, mieląc nogami jakiesó só mieci i cudem uniknął uderzenia. Ten z pałką sapnął i machnął bronią. Tępy boó l w okolicach prawego zż ebra uzmysłowił Benowi, ze drab jest niezwykle silny. Zza plecoó w chudzielca wyłonił się brodacz, unosząc ostrze. Ben zatoczył się i oparł dłonó na wilgotnej só cianie. Nie było czasu na pertraktacje, prosó by czy błagania. Chcieli jego krwi. Mimo to Ben sięgnął dłonią do wewnętrznej kieszeni marynarki i wymacał skoó rzaną portmonetkę, natrafił palcami na kilka zmiętych banknotoó w i … mieszek, zawiniątko wypełnione złotym piaskiem. Przypomniał sobie, cholera: quanó ska knajpa, kilka partyjek „ZŻ aru” i niezwykła wygrana. – Mam złoto! – rozdarł się. – Mam cholerny złoty pył i mogę miecó go jeszcze więcej. Nie wiem, kto wam zapłacił… Ten z rurką trafił Bena w udo, a pałkarz prawie zmiazż dzż ył mu głowę, nim najnizż szy drab krzyknął: – Dosycó ! Ben jęknął z boó lu, dotknął dłonią pulsującego uda, przełknął só linę i zaczął moó wicó , szybko, roztrzęsionym głosem: – Nie wiem, czemu chcecie mnie skrzywdzicó , ale jesó li chodzi o złoto, mam tyle – wyciągnął przed siebie mieszek – i znam system gry, rozgryzłem, jak cholerni Quanowie to robią i mogę zdobycó więcej. Nie atakowali, Ben zacisnął pięsó ci i rozluzó nił je, czując delikatny dotyk nadziei. W mysó lach krązż ył wokoó ł zadymionej sali gier w Małym Quan. Powracały wspomnienia. Najnizż szy drab skinął na brodacza, ten pochwycił mieszek z dłoni Bena i podał go przywoó dcy. We dwoó ch zajrzeli do só rodka. Herszt wydął wargi, zmruzż ył oczy i splunął. Chwycił mieszek za dno i wysypał zawartosó có, wprost na bruk. Ben wytrzeszczył oczy – zamiast złotego piasku, w zawiniątku znajdował się zwykły, pospolity piach. Los zadrwił z Benedicta Shubina. Oszukał go, zwioó dłpo raz kolejny. – Kosó ci i flaki – wycedził najnizż szy. W jego głosie czucó było wsó ciekłosó có. – Dajcie mi je… Rzucili się. Natarli, wszyscy na raz, podczas gdy Ben stał jak osłupiały, nieprzerwanie wpatrując się w kupkę piasku. 104
„Woda i ziemia”, przebiegło mu przez mysó l. Rozejrzał się, ze zdziwieniem dostrzegając, jak czas zwalnia swoó j bieg. Wyciągnięta bronó przeciwnikoó w, só wiatło księzż yca tanó czące po ostrzu brodacza, gniewne krzyki rozciągnięte w niskie mrukliwe tony – wszystko było cholernie nierealne. Zamknął oczy i odruchowo zasłonił się przed ciosem, czując w dłoniach niespodziewaną obecnosó có zimnego metalu. Powoli zacisnął palce na czymsó przypominającym drzewce. Spojrzał, ale nim zdołał skupicó wzrok na trzymanym przedmiocie, błysnęło osó lepiająco. Mlecznobiałe só wiatło zalało alejkę; grzmotnęło, azż zatrzęsły się só ciany. Ben stracił roó wnowagę i bardzo wolno upadł na plecy. Poczuł szarpnięcie, ale nie wypusó cił metalowego przedmiotu, trzymał go przed sobą.
*** Minęła dłuzż sza chwila, chocó Ben nie potrafił dokładnie okresó licó , ile czasu trwało osó lepienie. Mrugnął kilkukrotnie i zaczął rozpoznawacó otoczenie. Szumiało. Alejkę zalewały strugi deszczu, w goó rze nadal grzmiało. Błysnęło po raz kolejny. Metalowe drzewce trzymał na sztorc, ku goó rze. Na ich konó cu dygotał człowiek, Ben wzdrygnął się, rozluzó nił usó cisk i przebite ciało zwaliło się na bok, a bronó , bo teraz juzż nie miał zż adnych wątpliwosó ci, czym był oó w przedmiot, w jednym mgnieniu oka zniknęła. Rozpłynęła się w blasku kolejnej błyskawicy. Powioó dł wzrokiem wokoó ł. Trzej pozostali napastnicy lezż eli, jeden pod só cianą, dwaj na samym só rodku alejki. Ich konó czyny drzż ały, ciała wyginały się w spazmach. Nim minął moment, znieruchomieli. Ben domysó lił się, zż e zabrała ich só miercó … Z trudem, drzż ąc, dotarł do najblizż szej só ciany, oparł się o cegły i przymknął oczy. Oddychał. Zmysły płatały mu figle – temperatura spadała, by zaraz, w mgnieniu oka wzrastacó , tak, zż e czuł się jak w łazó ni. SŚ wiat tracił kolory, by po chwili stacó się wyrazistym, a barwy atakowały mu wzrok, wwiercając się w moó zg swą intensywnosó cią. Obłęd. Jakosó dotarł do hotelu. Wielu sposó roó d krokoó w nie pamiętał, ale zdawało mu się, zż e poprzez zalane deszczem zaułki só ledził go drobny, niski człowiek 105
w obszernym płaszczu, stukający laską o brukowane podłozż e. Nie atakował, tylko patrzył i podązż ał só ladem Bena, a potem zniknął. Alkohol, quanó ski dym, oszustwo i zż yczenie wyprucia flakoó w oraz cudowne ocalenie i własnoręcznie zadana só miercó – było tego zbyt duzż o, jak na jedną noc. Nawet dla Bena Shubina. Zasnął, a jego głowę opanowały diabelskie sny – zresztą, nie po raz pierwszy.
*** /Vendaria, Nowe Patras, latem 54 roku./ – Byłem kiedysó inzż ynierem, panie dobrodzieju – rzekł pijak o poszarzałej twarzy, spoglądając na Bena bardzo uwazż nie i nad wyraz przytomnie. – Co nieco wiem o tym całym bagnie. Z radioodbiornika ustawionego na kontuarze dobiegał wyrazó ny głos spikera: „ Jak panó stwo usłyszeli, według obecnego stanu wiedzy naukowej, nie da się jednoznacznie ocenicó drugiej misji. Poó ki co, gdyzż raport kolejnej komisji jest przygotowywany. Pozostaje nam czekacó . ZŻ egnam się z panó stwem i zapraszam na chwilę zadumy, przy kojących dzó więkach muzyki…” Dokładnie wtedy, gdy zostało to zapowiedziane, w głosó niku dał się słyszecó wstęp zagrany na pianinie, poó zó niej przyłączyły się instrumenty dęte. Ben rozejrzał się po zadymionym barze, ktoó ry powoli wypełniał się klientelą. Wyjął z kieszeni marynarki zegarek i obliczył, zż e czasu starczy mu na jeszcze jedną szklaneczkę morlandzkiej.Unioó sł palce, barman dostrzegł go i pokiwał głową. – Nic nie ustalą – mruknął pijak, wyrazó nie kierując swoją uwagę w stronę Bena. – Bo przeciezż chodzi o to, zż e wszystko juzż dawno, od samiusienó kiego początku, jest jasne… Barman postawił przed Benem só wiezż ą szklankę, napełnił ją do połowy, wskazał na pijaka i pokręcił głową. – Josepwie, co moó wi… – Mrugnął okiem. – Pracował przy pierwszej Semilunie. Przynajmniej tak twierdzi. Czasami da się go słuchacó . Własó nie się zastanawiam, czy dzisiaj to jeden z tych dni, czy mozż e juzż mam go wywalicó .
106
Ben usó miechnął się pod nosem. Humor mu dopisywał, bo planowane spotkanie zapowiadało się na bardzo owocne. I to musiał bycó szczęsó liwy dzienó . Wskazał na pustą szklankę w ręce pijaka. – Proszę mu nalacó . Zaryzykuję wysłuchanie „inzż yniera”. Pijak wydął wargi i pokiwał głową. Podziękował skinieniem. Ben upił łyk i zapytał: – Co pan robił przy pierwszym lądowaniu? – Wszystko i nic, bo to była jedna wielka prowizorka. Na pokaz. Bałagan. Katastrofa. Od początku było wiadomym, zż e się nie uda. Skazali tych chłopcoó w na só miercó . Tak własó nie było. Ben westchnął. – Musi pan uwazż acó , bo takie uwagi mogą sprowadzicó niebezpieczenó stwo. Z lekka zalatuje to wrogą propagandą… Pijak zamrugał i skrzywił się. – Zalatuje? To cuchnie. Wszystko to cuchnie przeokropnie. – Moó wiący uspokoił się nieco i só ciszył głos. – Programy rakietowe i wysyłanie ludzi w niebo to bzdura. Niepotrzebne ofiary… – Semiluna-2 wylądowała – warknął Ben. – Mam wrazż enie, zż e jednak niewiele pan z tego rozumie. Nawet, zakładając, zż e pana „techniczna kariera” nie jest kłamstwem. Pijak obruszył się. – Moó wię prawdę. Byłem tam, pracowałem i starałem się najlepiej jak umiałem. Panie dobrodzieju, niech pan spojrzy, co mi po tej pracy zostało… – Pokazał otwarte dłonie. – Własó nie to. Nic. Bo jak się roztrzaskali na tej skale, jak nie wroó cili, to cały projekt trzeba było ukręcicó , wyciszycó . Pieniędzy z odprawy starczyło mi na rok, a potem nie chcieli mnie nigdzie przyjącó . Juzż oni się o to zatroszczyli. – „Oni”? – No a jakzż e. – Pijak moó wił praktycznie szeptem, nachylając się w kierunku Bena. – Władze. I podobnie zrobili z tą drugą, goó wnianą misją. Ben zmruzż ył oczy. – Czemu niby „goó wnianą”? – Bo goó wno znalezó li. Na tej drugiej przeklętej skale nie ma ani vertusa, ani blevisa. Fiasko. Porazż ka i wstyd. – Pijak wypił duszkiem trunek podarowany przez Bena, odetchnął i dodał: – Zamiast potęgi, surowcoó w i otwartej przyszłosó ci, dostalisó my fety, parady i bohaterstwo narodowe. Jak mnie cholernie cieszy, zż e dzięki moim słabosó ciom – moó wiąc to, pijak 107
poruszył szklanką – cała ta szopka zdołała mnie ominącó . Jedno wielkie kłamstwo. Ben zagryzł zęby. – A co do ofiar – pijak otwarł usta – to tak mi się przypomina, zż e w tej drugiej Semilunie było trzech, a wroó ciło dwoó ch pierwszych. Nie dowie się tego pan dobrodziej słuchając radiowego pierdolenia, ale ludzie wiedzą. Słyszeli o wypadku, o zmiazż dzż onym chłopcu. Tego nawet oni nie są w stanie ukrycó . Ben Shubin nie odezwał się, kręcąc głową wyjął z portfela banknot i wsadził go pod swoją szklankę. Wolno nałozż ył kapelusz na głowę i chwyciłpłaszcz, lezż ący na stołku obok. Pijak, „inzż ynier Josep”, zapatrzył się w jakisó zadymiony punkt pod sufitem, mamrotał cosó pod nosem. Ben otworzył usta, ale nadal milczał. Przyjemny jak dotąd dzienó nie wydawał się juzż taki beztroski, powroó ciły wspomnienia i oczywiste wnioski, uprzednio wcisó nięte gdziesó na dno duszy. A wizja spotkania i płynących zenó korzysó ci wcale nie wywoływała juzż euforii. „Pieniądze, kobiety, sława i dobre imię – tylko tego chciałem”. Ben pragnął, zż eby jego zż ycie było tak zwyczajne, proste i łatwe. Wychodząc z baru proó bował ułozż ycó sobie w głowie mysó li, ale nie był w stanie. „Oni” stawali się tak realni, a całe „jego” zż ycie zaczynało tracicó kontury.
*** /Vendaria, Dystrykt Północny, Theron, Centrum Kosmiczne Ber Eydena, 13.07. 51./ – SL-2 do Theron, zgłaszam Kod ZŻ oó łty. Powtarzam: Kod ZŻ oó łty. Pierwszy Operator Saul Den Bracken przenioó sł wzrok z ogromnego, nasó ciennego ekranu na głosó nik, pokiwał głową, bardziej do siebie nizż do kogokolwiek ze zgromadzonych w sali kontrolnej, i odpowiedział. –Theron do SL-2. Słyszymy was głosó no i wyrazó nie, ale muszę poprosicó o potwierdzenie ostatniego komunikatu… Trzaskający nieczystosó ciami głos ponowił: – Kod zż oółty. Powtarzam: Kod ZŻ oó łty. Theron, mamy tu problem…
108
Den Bracken odetchnął, w mysó lach przewertował najistotniejsze dyrektywy, wdusił zielony przycisk na osobistej klawiaturze i zblizż ył usta do mikrofonu. Zaterkotało. Po rozległej sali ponioó sł się jego głos: – Mamy Kod ZŻ oó łty. Nieprzewidziane komplikacje od Semiluny-2, proszę wszystkich o maksymalne skupienie. – Powioó dł wzrokiem po blisko stu pracownikach programu siedzących lub stojących przy swoich stanowiskach. Niektoó rzy zastygli z papierosami w palcach, inni z kubkami w połowie drogi do ust, pochyleni przy biurkach lub wyprostowani. „Taaak. Kazż dy twierdzi, zż e nie chce problemoó w, zż e lubi spokojną, zaplanowaną pracę, ale podsó wiadomie czeka na taki własó nie moment”. Zapadła prawie kompletna cisza, zakłoó cana tylko szumem pracującej aparatury. Den Bracken delikatnie sięusó miechnął i dodał: –Pragnę jednak przypomniecó , izż Kod ZŻ oó łty nie oznacza bezposó redniego zagrozż enia dla misji. – Saul wiedział, zż e zawsze warto odpowiednio stopniowacó napięcie, ale sam strach i niepewnosó có bywają najgorszymi motywatorami. – Wiecie, co macie robicó … Teraz! Ruszyli. Chwycili za pioó ra, kartki i słuchawki telefonoó w. Zaczęli wymieniacó między sobą uwagi. Den Bracken skinął na Bernhalla, odnalazł wzrokiem Boba Nykkarta i pokazał mu siedem palcoó w. Następnie sięgnął po papierosa, zaciągnął się nim i wypuszczając dym zwroó cił się do kapitana misji: –Theron do SL-2. Mamy was na głosó nikach. Moó wcie… W odpowiedzi, z głosó nika dały się słyszecó trzaski, szmery a za moment głuche uderzenie. Następnie przemoó wił Petr Blomerus, jego estijski akcent był nie do pomylenia z zż adnym innym: – Tu SL-2. Wygląda na to, zż e mamy problem z korytarzem wyjsó ciowym, a dokładnie z włazem Z-405. Ludzie od hydrauliki pokiwali głowami, a Bernhall podnioó sł jedną rękę, drugą przywołując ich do stanowiska Pierwszego Operatora. – Sprecyzujcie. Dajcie mi więcej danych. – Den Bracken wpatrywał się z uwagą w lsó niący lampkami nasó cienny ekran, szukając wspomnianego miejsca na schemacie lądownika. – Korytarz został zablokowany przez minimalne wgięcie kadłuba – wyjasó nił Blomerus. – Cały czas uderzają w nas odłamki. Korytarz jest drozż ny, ale właz Z-405 nie otworzy się do konó ca. Hydraulicy byli juzż obok. Kiwali głowami, zaglądając do swoich notatek. Den Bracken kontynuował: 109
– Chyba będzie szybciej, jesó li przedstawicie mi wasze spojrzenie… – Jestesó my w trzydziestym obrocie. Powtarzam, w trzydziestej fazie obrotowej, zaraz wejdziemy w dwudziestą dziewiątą. To sporo czasu, ale własó nie teraz musimy skorygowacó kwestie dotyczące kolejnosó ci wychodzenia na powierzchnię… Den Bracken zaczął rozumiecó wagę problemu. „Kolejnosó có. Kolejnosó có, czyli cholerna polityka”. W Semilunie-2 siedziało trzech kosmonautoó w, a statek był tak ciasny, zż e o jakiejkolwiek rotacji nie było mowy. Nykkart podsunął mu pokresó lony schemat, ktoó rego pobiezż na analiza tylko potwierdzała najgorsze podejrzenia.
*** /Pokład Semiluny-2, dwudziesta czwarta faza obrotowa./ –Theron do SL-2. Czynniki zewnętrzne zmuszają nas do korekty pierwotnego planu. Kapitanie Blomerus, bezpieczenó stwo załogi, a co za tym idzie, sukces misji, są najwazż niejsze. Komunikator umieszczony w hełmie nareszcie zaczął nadawacó . Ludzie na dole musieli miecó twardy orzech do zgryzienia, Ben dobrze o tym wiedział. – Oto kolejnosó có wychodzenia – kontynuował operator z Theron. – Przeanalizowalisó my wszystkie dane i na ten moment to jedyna mozż liwosó có. Operator RobynBernhall przejmie komunikację, tuzż po tym jak przeczytam nazwiska, wyjasó ni wam kwestie techniczne. Czy to jasne? Kapitan Blomerus potwierdził kroó tkim: „Tak”. Theron odezwał się ponownie: – Pierwsza Stopa: Shubin, Benedict. Następnie, jako Druga Stopa: Den Bruere, Guido. Na konó cu Blomerus, Petr. Potwierdzó cie. Wszystko się zmieniło. Wszystko. Benowi lekko zaszumiało w głowie, chocó powinien bycó przygotowanym na taką ewentualnosó có. On, prosty zastępca, zmiennik, od czterech miesięcy w zespole, miał jako pierwszy postawicó stopę na drugiej Semilunie? Miał się wepchnącó przed syna senackiego moó wcy, przed bohatera wojennego spod Stirru? 110
„Alezż się wsó ciekną, oj… Za dwadziesó cia obrotoó w tej kupy złomu, jesó li nie powtoó rzy się dramat z czterdziestego piątego, dowoó dztwo vendaryjskiej armii pełne będzie solidnie wkurwionych ludzi…”. Ben usó miechnął się pod nosem. I tak nie miał pojęcia, czy przezż yją lądowanie, ale otwierająca się przed nim perspektywa tych wszystkich przemoó wienó , wystąpienó , bankietoó w i kobiet… „Kobiety, o niech mnie”, szepnął w duchu. „Najlepsze só licznotki zawsze lecą na tych pierwszych. O tak”.
***
/Vendaria, Dystrykt Południowo-Wschodni, nieopodal Pennyketh, lata czterdzieste./ Nad dolinę nadciągnęły cięzż kie opasłe chmury. Ich brudnogranatowa barwa zapowiadała burzę. – Co jest tam, powyzż ej? – spytał Bennie. – Tato, co kryje się w tej ciemnosó ci? AnselmShubin wzdrygnął się. Spojrzał na syna, powoli odłozż ył klucz, i przekrzywiając głowę odparł: – O co pytałesó ? Chłopak potrząsnął płową czupryną. Zamrugał. – Tylko się zastanawiałem, czy będzie padało… I chyba jednak będzie. Nie zdązż ymy z „Bestią”… Anselm zmarszczył czoło, przez dłuzż szą chwilę só widrował syna wzrokiem. – Tato… Nie zdązż ymy… – W głosie Benniego zabrzmiało zniecierpliwienie. – Co ma bycó , to będzie – odparł Anselm, kładąc dłonó na skoó rzanym siedzisku motocykla. – Na pewne sprawy, po prostu nie mamy wpływu. Mozż e przejdzie bokiem? Chłopak zasępił się, ale trwało to dosłownie moment. Taki juzż był – złe mysó li, niepowodzenia, czy kłopoty, nie imały się go zbyt mocno. Anselm był rad – od chwili, gdy zostali sami, złe rzeczy przydarzały się dosycó często, trzeba było umiecó sobie z nimi radzicó . – „Bestii”deszcz nie straszny, tato. – Chłopak mrugnął okiem. 111
Anselm pokiwał głową, wybrał kolejny klucz z metalowej skrzynki i schylił się, oceniając stan naprawy. – Tato? – Moó wiłem… – Nie chodzi mi o burzę. – W głosie Benniego znoó w pojawiła się nutka powagi. – Chcę cię spytacó o tatuazż . Wiem, zż e nie chcesz o tym moó wicó , ale jestem juzż na tyle duzż y, zż e powinienem posłuchacó o wojnie… Anselm wyprostował się, otarł czubek nosa wierzchem dłoni i odezwał się: – To nie działa w ten sposoó b, Ben. Nikt, nigdy nie jest wystarczająco dorosły, aby słuchacó o wojnie. Nikt z dorosłych nie jest wystarczająco dojrzały, by opowiadacó o niej. Nikt z tych, ktoó rzy ją przetrwali – nie chce się nią dzielicó … To zamknięty pakunek… A słowo „powinienem” pasuje tu jak pięsó có do nosa. Gdy to moó wił, gdziesó na dnie duszy cosó mu zaciązż yło, a przed oczami przeleciały mu obrazy, niczym klatki filmu: błota Roó wniny Bersud, mokry piach u stoó p klifoó w pod Vinantium, martwe drzewa Czerwonej Puszczyoraz krew, krew i krew.Anselm był pewien, zż eBenniepragnął opowiesó ci o bohaterstwie, o towarzyszach broni, o sukcesach na polu bitwy. Prawda była zgoła inna – Anselm walczył w wojnie kontynentalnej po przegranej stronie, jako sojusznik Cezaryjczykoó w, musiał uciekacó . Ocalał i jak wielu wybrał drugą szansę w Vendarii. Zdołał przetrwacó , los nagrodził go rodziną i spokojnym zż yciem, mozż e niezbyt dostatnim, ale bezpiecznym. – Tato – szepnął chłopak. – Nie chcę słuchacó o só mierci, o boó lu. Nie potrafię sobie wyobrazicó , jak duzż o posó więciłesó , zż ebysó my teraz mogli… – Bennie szukał słowa, w konó cu rozpromienił się. – ZŻ ebysó my mogli po prostu naprawiacó motocykl. Wiesz… – Wiem. Na moment zapadła cisza. –Wiedz, Bennie – rzekł Anselm– zż e walka i wojna są jak burza. Opowiadamy o niej, czekamy na nią z niepokojem ale i fascynacją… Dopoó ki nie zagrzmi, nie zabłysó nie, nie mamy pojęcia, czym będzie, ale kiedy juzż deszcz zmoczy nam kark, jest za poó zó no… Nie ma odwrotu… Syn zamrugał. – Mozż na się schowacó , tato – odparł. – Przed burzą mozż na się schronicó . Anselm wpatrzył się w horyzont, w odległy punkt, w linię wzgoó rz. Odezwał się po chwili: 112
– Pytałesó o tatuazż . Chłopak pokiwał głową. – To sioó demka. – Anselm podwinął rękaw i spojrzał na przedramię, na runiczny zapis i symbol oddziału. – Wyrazż a braterstwo broni. Przypomina mi o kilku ludziach z mojej druzż yny. O dobrych chwilach. Tę sioó demkę zrobił mi Blady Pietro, sprytnyHildenó czyk. Przed wojną był grafikiem, całkiem zdolnym. Sioó demka… Jest taka opowiesó có, antyczna, o zakazanych czasach, o znaczeniu chwil, liczb. Sama historia nie jest istotna. Chodzi o to jak ją napisano: kazż dy rozumie ją na swoó j sposoó b… – Opowiesz mi? – Kiedysó , Ben. Muszę ją sobie dobrze przypomniecó . Wazż ne jest, co ja z niej zrozumiałem, dlatego poprosiłem Pietro o wytatuowanie liczby. – Co zrozumiałesó ? – ZŻ e wszystko, co nas spotyka, ma jakisó sens, kazż da chwila. Wszystko jest „po cosó ”. Nawet to, co złe. Nie zagrzmiało, w oddali proó zż no było szukacó błyskawic. Po prostu, z nieba zaczęły spadacó pierwsze krople. Bennie chwycił za roó g brezentu i sprawnie naciągnął go nad motocykl. Anselm wrzucił narzędzia do skrzynki i otoczył syna ramieniem. – Chodzó my się schowacó .
*** /Vernigrad, wybrzeże Kresowego Oceanu, wiosną roku 65./ Wzrok Jezó dzó ca Burzy przywodził na mysó l bezdenną pustkę, ział Otchłanią, nie miał w sobie krzty człowieczenó stwa. Vogat kierował jego poczynaniami, Vincent wiedział to doskonale. Był przerazż ony, bo twarz bezwzględnego bohatera, nosiciela só mierci i zemsty, jakim widzieli go inni, dla Vincenta nadal była obliczem przyjaciela i towarzysza – Benedicta Shubina, zwykłego chłopaka z Pennyketh. „Kazż dy z nas się zmienił, załozż ył maskę. Jedni nosili ją dłuzż ej godząc się ze swoim losem, inni kroó cej – odrzucając przeznaczenie, a mozż e lękając się konsekwencji ”.
113
– Będzie cierpiał – mruknął Jezó dziec, ale zaraz potem dodał, a w jego głosie mozż na było usłyszecó nagłą zmianę: – Cierpienie jest nieuchronne, jak i wiele innych rzeczy na tym padole… Vincent odetchnął, dosłyszał roó zż nicę, rozpoznał głos swojego przyjaciela. „Mozż e dla Jezó dzó ca nie jest jeszcze zbyt poó zó no? Mozż e Ben gdziesó tam tkwi, pod skorupą, pancerzem, ktoó ry narzuciły nanó wszystkie nieszczęsó cia, a ktoó ry kazż da ze só mierci przyozdobiła wojennymi barwami”. – Nie zabijesz go teraz… Ben pokręcił głową. – Czy wiesz kim on jest? Kim jest naprawdę? Vincent potaknął, spojrzał na rosłego męzż czyznę lezż ącego u ich stoó p. Pokonany miał na sobie czarny uniform, zniszczony przez brutalną walkę, w kilku miejscach jego tułowia widniały zwęglone rany, krew plamiła mu twarz. – Zwą go Szronem i dostąpił zaszczytu rozmowy z najwyzż szymi dostojnikami Legionu. Spodobał się im, jak widacó . Mozż e nas wprowadzicó … Wiemy takzż e, jak bardzo jest niebezpieczny. Nie obawiaj się, nie pozwolimy mu umknącó … – Chcę czegosó w zamian – rzekł Ben. – Oddam wam mordercę, dołączę do was, stanę się waszym czempionem, poprowadzę do walki innych, ale chcę czegosó w zamian… Vincent zmruzż ył oczy i słuchał. Gdy Ben się odezwał, ponownie brzmiał jak Jezó dziec Burzy: – Czas bysó my przeniesó li walkę na własny front, musimy wyjsó có z cienia, pokazacó nas samych takimi, jakimi jestesó my... Jakimi chcielibysó my bycó … Musimy miecó mozż nosó có opowiedzenia naszej sagi. Vincent zgodził się, nim dobrze zrozumiał, o czym mowa. Cieszył się, szczerze, młodzienó czo, sentymentalnie – bycó mozż e ufał, zż e mając Bena blisko, zdoła go ocalicó , zż e zdoła oszczędzicó mu dalszego boó lu. Był mu to winien, wszyscy, począwszy od Burzomysła, byli mu winni… Poó zó niej zastanawiał się, czego własó ciwie zazż ądał Jezó dziec Burzy. Słowa wypowiedziane na krawędzi wietrznego klifu miały dopiero nabracó swojego znaczenia. Odziany w czernó bohater, jego przyjaciel, rzekł wtedy: – Potrzebny mi głos… 114
*** /Budynek Vendaryjskiej Agencji Bezpieczeństwa, Nowe Patras, 29.04. 65./ W głosieToeriena słychacó było niezwykłe podniecenie. Brion Kroeger poprawił słuchawkę w dłoniach i warknął do telefonu: – Zwolnijcie, Toerien, do cholery… Nie jestem w stanie zrozumiecó waszych słoó w… – Jest na kazż dym kanale… Nie ogląda pan uroczystosó ci? Dzisiaj się rozpoczyna… Brion zmarszczył czoło. – Moó wicie o starcie Ligi? Jesó li to jakisó chory zż art… Toerien wciągnął powietrze. – Czyli pan nie wie… Ceremonia rozpoczęcia Ligi zapewne trwa, ale cała Vendaria, pewnie i Kontynent, oglądają cosó zupełnie innego. Psiakrew, musieli się włamacó do jakiegosó telewizyjnego centrum… W biurze rozdzwoniły się telefony, Brion słyszał ich terkot dobiegający spoza cienkich só cianek. Zielony aparat usytuowany na stoliku pod oknem, poó ki co, milczał, ale w powietrzu zawisła aura dziwacznego napięcia i oczekiwania. Brion nie musiał juzż o nic pytacó . – Zamaskowani, szefie… – Toerien sapnął nerwowo w słuchawce. –A tak własó ciwie, to jeden z nich, Jezó dziec. Jezó dziec Burzy… Brion Kroeger chwycił cały aparat, nawinął kabel na przedramię i dopadł do drzwi. Otwierając je wrzasnął: – Telewizor! Włączcie mi to! Agenci Bylinsky i Groomlake siedzący najblizż ej duzż ego, oklejonego drewnem odbiornika, stojącego w holu, rzucili się, wykonacó polecenie. Ktoó rysó z nich, jako pierwszy zdołał wdusicó przycisk. Trzasnęło, poó zó niej, ekran pojasó niał, a poprzez chwilowe zakłoó cenia przebił się czarnobiały obraz. Brion zatrzymał się na progu swojego pokoju i patrzył. Słonó ce juzż schowało się za miejskim horyzontem. Na dachu jakiegosó memorianó skiego wiezż owca – budynki w tle były nie do pomylenia, charakterystyczne w swej postrzępionej, na poły abstrakcyjnej formie – stał człowiek. Jego sylwetka rzucała cienó na mur, dach zalany był só wiatłem – stał 115
wyprostowany, odziany w czernó , z tym dziwacznym, antycznym, złotym hełmem na głowie. Moó wił. W pewnym momencie cisnął hełmem na zż wir, ktoó rym wysypany był dach. Brion zmruzż ył oczy. Słuchawkę trzymał na wysokosó ci piersi, ale i tak usłyszał siarczyste przeklenó stwo Toeriena. Więc jego asystent takzż e rozpoznał twarz Jezó dzó ca. Zresztą, kolejne słowa Zamaskowanego nie pozostawiły wątpliwosó ci: – Nazywam się Benedict Shubin. Byłem Vendarianinem, uczniem, zż ołnierzem, bohaterem, wyrzutkiem. Byłem jednym z was. Brion przytknął słuchawkę do ust i ucha. – Mam nadzieję, zż e ktokolwiek to rejestruje – wycedził. – Oczywisó cie, szefie – potwierdził Toerien. – To wiele zmienia, nieprawdazż ? Brion patrzył na ekran telewizora, analizował kolejne słowa swojego przeciwnika. – Czymzż e byłby só wiat, Toerien, bez ciągłych zmian? – Zamysó lił się. – Nie było go od… – Od szesó códziesiątego pierwszego, szefie. – Niebywałe. – Brion pokręcił głową. – A teraz tłumaczy wszystkim, jak gdyby nigdy nic, na czym to wszystko polega. Co za tupet, co za zuchwałosó có… – Co zrobimy? Brion milczał. Zielony aparat w jego biurze własó nie zaczął dzwonicó , charakterystycznym, władczym tonem. W tym czasie Jezó dziec Burzy skonó czył moó wicó . SŚ wiatła na dachu zgasły, na ekranie pojawiły się zakłoó cenia, a poó zó niej twarz zdenerwowanego prezentera. Brion Kroeger usó miechnął się i odpowiedział: – Potrzebujemy mocnej karty, musimy odpowiedziecó na to wyzwanie. Tak się jednak składa, zż e mam kilka dobrych pomysłoó w.
116
VII - Dzierżący życie - niosący śmierć
117
„Trwaj więc młody Vendaryjczyku, wykuwaj swój Los, poprzez czyny, odwagę, poprzez słowa wybierane rozważnie i z czystym sercem. Bacz jednak na Stary Świat, on zapragnie cię powstrzymać, będzie chciał zniszczyć twe Marzenia. Idź w przód, lecz rozglądaj się na boki. Patrz mijanym ludziom w oczy. Zwłaszcza starcom. Po szaleństwie ich poznasz. Niechaj starcy nie zdołają wciągnąć cię w swe obłędy”.
– Z przemoó wienia Rudigarda F. Hexhama, podczas zaprzysięzż enia na urząd prezydenta.
/ Vendaria. Późna wiosna roku 64./ Trudno byłoby znalezó có rzeczy bardziej przeciwstawne nizż przemysó lenia Ebena Lynchee i krajobraz widziany przez wąsko odsunięte drzwi drewnianego towarowego wagonu. Gdy chłopak opuszczał powieki, miał 118
przed oczyma duszy czernó só mierci, symbole wyrazż ające niemoc sprawiedliwosó ci i nieodgadnioną zapowiedzó przyszłych dni. Gdy owe powieki unosił, widział spokoó j i zż ycie – zielenó poó l w roó zż nych odcieniach, bezgłosó nie szemrzące rzeki, kanały nawadniające i małe pojedyncze skupiska kolorowych farmerskich domkoó w. Pociąg jechał na południe, parł przez trawiastą roó wninę ze stukotem i sapaniem, zostawiając za sobą warkocz dymu. Od czasu do czasu Ebena budził gwizd dobiegający z lokomotywy. Godziny zlewały się ze sobą, dni przechodziły jeden w drugi. Eben nigdy wczesó niej nie znajdował się tak daleko od Memorii; własó ciwie jedyny krajobraz jaki znał i z ktoó rym się utozż samiał był miejską plątaniną uliczek, trotuaroó w, schodoó w i wysokich, drapiezż nie sięgających chmur budynkoó w. Szarosó có i czernó – te barwy kojarzył najsilniej, no i jeszcze czerwienó krwi, tak wszechobecnej wsó roó d miejskiej biedoty. Vendaria od zawsze była dla Ebena miejskim piekłem, bo tymzż e własó nie była Memoria. Ze zdziwieniem i nieskrywanym zachwytem chłonął zielenó i złoto poó l uprawnych, błękit woó d i nieba, biel obłokoó w – nad miastem zawsze wisiała zasłona ciemnych, przygnębiających chmur. Vendaria posiadała inne oblicze; Eben, po raz pierwszy od kiedy pamiętał, usó miechał się, ot tak, patrząc. Jednak, gdy ogarniał go sen, pojawiały się wspomnienia, a z nimi powracała niepewnosó có i boó l.
*** / Dystrykt Północny, wieś Logenberk, na południe od Memorii. Zima 63./ Gdy wyciągnęli ich z wody, wyglądali jak trupy – twarze męzż czyzn zsiniały, dłonie nabrały prawie niebieskiego koloru. Woda była lodowata, zresztą cudem ich znaleziono, Gregga Broomell i jego syn wydobyli nieszczęsó nikoó w przez przerębel... Co robili na zamarzniętym jeziorze? Nikogo to nie ciekawiło, bo Svena i Polliego nikt nie zż ałował. Znani byli w okolicy z drobnych kradziezż y; czasami posuwali się nawet do groó zó b, wymachiwali nozż ami. Z całą pewnosó cią niektoó rzy mieszkanó cy Logenberk odetchnęli z ulgą.
119
Rupert Pock orzekł, zż e "juzż po nich". Kazż dy z zebranych przyjął to za pewnik – Rupert wyuczył się leczenia ran na polach Derry, w czterdziestym drugim. Eben nie mysó lał, nie szacował, wpatrywał się w ich przerazż ające, wytrzeszczone oczy. Nikt nie fatygował się, by przymknącó topielcom powieki. Teren wokoó ł ciał opustoszał, bo gruchnęła wiesó có, zż e w jeziorze jest ktosó jeszcze... Wszyscy rzucili się w stronę poó łnocnego brzegu, jednak Ebenowi cosó nakazało pozostacó przy ciałach... Lezż eli na só niegu, z rękami rozrzuconymi na boki; w mrozó nym powietrzu proó zż no było szukacó ich oddechoó w. "Zimne trupy, jak mawiają". Chłopak sięgnął do plecaka, wymacał szorstki materiał sztandaru – wyjął go mimowolnie, jakby jakasó nieznana siła kierowała jego rękoma. Nakrył twarze zmarłych i poprawił marszczący się materiał, wygładził go delikatnymi ruchami... Od razu wyczuł zmianę: ciała zadrzż ały, głęboko wewnątrz piersi Polliego cosó zadudniło. Ebena przeszył dreszcz, odskoczył. Sven delikatnie poruszył palcami lewej ręki – na dłonó zaczęła powracacó naturalna roó zż owawa barwa. Chłopak zamarł w bezruchu, wykonał trzy głębokie wdechy, zimne powietrze wdarło mu się do płuc, zakłuło. Szybko schylił się i szarpnął za materiał, odwracając wzrok od twarzy lezż ących. Pognał co sił w nogach, prosto na farmę Bernarda. W oddali, za plecami słyszał okrzyki, więc zatrzymał się na moment, wcisnął sztandar do plecaka i zakrył uszy dłonó mi. Nikt go nie só cigał.
*** /Dystrykt Południowy. Veppen. Budzące się lato 64./ „Veppen? To kontynentalna nazwa…”. Eben zastanowił się. „Po vendaryjsku, jak moó wił Bernard, to będzie… Cosó , jak ZŻ mijowiec?”. Chłopak nie pragnął się dowiedziecó , skąd mogła pochodzicó nazwa miasteczka, ale wygląd osady od początku nastrajał negatywnie. Stare drewniane domy, z rzadka podmurowane, wyglądały na pochodzące z czasoó w Czarnej Wojny. Proó zż no było szukacó jakichkolwiek proó b 120
restaurowania lub chociazż by odsó wiezż ania tych domostw. SŚ rodkiem głoó wnej ulicy biegła jedyna asfaltowa droga, takzż e nie pierwszej juzż nowosó ci. „Co za licho wymysó liło, zż e taki mieszczuch jak ja…” – Przejazdem? Eben odwroó cił głowę gwałtownym ruchem. Trzech starcoó w, kazż dy wyglądający podobnie, w zielonkawych uniformowych koszulach i potarganych drelichowych spodniach, okupowało jedną z werand. Ten z najbujniejszą brodą wychrypiał ponownie: – Przejazdem, co? Eben kiwnął głową. – Czego szuka, he? Chłopak westchnął. Szczęsó cie lub cholerny pech, a mozż e jedno i drugie. Postanowił zaryzykowacó . – Mieszka tutaj profesor, wykładowca z uczelni. Mam adres. – Eben za wszelką cenę starał się uniknącó podania nazwiska. Wyciągnął só wistek papieru z kieszeni i pomachał nim. – Nie mieszka – burknął drugi ze starcoó w, na głowie miał zawiązaną wsó ciekle czerwoną chustę. – Nie tutaj. Naukowiec ma majątek za miastem. Na bagnach. Chłopak zmarszczył czoło. – Mozż e… – Karl mądrze gada – włączył się trzeci starzec. – Więcej naukowcoó w, profesoroó w i pisarzy nie mamy w okolicy. Nijak się nie da pomylicó . Ziemia nalezż y do Hagenoó w od dawna, będzie jeszcze przed wojną, tą prawdziwą, ma się rozumiecó … „Bez pudła”, szepnął w duchu Eben. „Wszystko się zgadza. Tylko, czymzż e zasłuzż yłem sobie na tę pomoc?”. Chłopak sięgnął do kieszeni. Wyciągnął dłonó i starał się przeliczycó srebrne i brązowe monety. Trzeci ze staruszkoó w, chudzielec ze sportową czapeczką nasadzoną na łysą czaszkę, rozesó miał się. – Schowaj pieniądze, młodzienó cze. Pomagamy ci dla zabicia nudy i z przyzwoitosó ci... Nasze rachunki płacą prezydent i senat. – Starzec popukał knykciem w swoje udo, dał się słyszecó głuchy, drewniany dzó więk. – W podzięce za zabijanie Hildenó czykoó w. A wiesz, zż e Veppen to hildenó ska nazwa? Paradoks, nieprawdazż ... – Bardzo panom dziękuję – rzucił szybko Eben, zdając sobie sprawę ze swojego nieobycia. – Nie przedstawiłem się, za co przepraszam. Nazywam 121
się Den Gaalz, Kaspar Den Gaalz. – Chłopak zmysó lił to w pociągu; nazwisko było jednym z najpopularniejszych w Poó łnocnym Dystrykcie, a imię nosił jeden z jego dawnych kumpli. Eben nie sądził, zż eby poszukiwano go, azż tak daleko na południu, jednakzż e postanowił bycó czujny. Sztandar spoczywający w skoó rzanej torbie przewieszonej przez ramię posiadał ogromną wartosó có; zapewne dla wszystkich zainteresowanych. Starcy pozdrowili chłopaka skinieniem głoó w i sami podali swoje imiona: „bujna broda”– zwał się Bo, „fan sportu” – Januz, o tym w czerwonej chusó cie, było wiadomo, zż e uzż ywał imienia Karl... – A ile własó ciwie masz tam tych vendarionoó w? – zapytał starzec w czapeczce. – Nie bądzó zże wsó cibski, Januz – upomniał go Karl. – To nie tak, przeciezż Hagenowie mieszkają na bagnach… – Ano, fakt... To ile ma tych pieniędzy? – Karl zwroó cił się do Ebena. – Dziesięcó vendarionoó w… i trochę drobiazgoó w... – Wystarczy – zawyrokował Bo. – Najlepiej by było poprosicó Guriona. Karl pokiwał głową i wyjasó nił: – Potrzebuje łodzi… Moó j wnuk ma odpowiednią. – Staruszek wskazał dłonią kierunek. – Niech idzie asfaltem, a kiedy minie bar, niech szuka drogi w lewo, nad jezioro. Nie da się nie traficó . W zakładzie niech spyta o Guriona… i wspomni o nas. Eben podziękował, poprawił torbę na ramieniu i zrobił pierwszy krok. – No i nie daj się orzż nącó . – Bo rozesó miał się.– Dziesięcó vendarionoó w to duzż o, spokojnie zejdziesz do pięciu, no mozż e szesó ciu… – Wezmę to pod uwagę, proszę pana – odparł chłopak. – A co do Hagena, to nie roó b sobie nadziei. – Staruszek pogładził brodę. – Nie wiem jaką masz do niego sprawę, ale mozż esz nie miecó okazji do rozmowy. Nie wiadomo, kto tam teraz mieszka... Hagenowie wysyłają tutaj swoich Negroó w po jedzenie i potrzebne rzeczy, ale zż adnego z własó cicieli majątku nie widziano w Veppen od dobrych pięciu lat, od czasu zarazy... „Zarazy? Na Otchłanó ! " Eben poczuł ucisk w zż ołądku. Spojrzał na asfalt, na odrapane fasady domoó w, w konó cu przenioó sł wzrok na staruszkoó w. Kiwnął głową i rzekł: – Jeszcze raz serdecznie dziękuję. Sproó buję szczęsó cia...
*** 122
/Wieś Logenberk. Wczesna Wiosna 64./ Choroba przyszła zaraz po ustąpieniu pierwszych mrozoó w. Ludzie zastanawiali się, zgadywali, skąd mogła pochodzicó . Ponocó przywlekli ją wędrowni sprzedawcy, podroó zż ujący całymi rodzinami przez só rodek kraju. Wiadomo było tylko, zż e przenosiła się bardzo szybko, zabijała w męczarniach; gorączka była wyniszczająca, krew ciemniała i wytaczała się na zewnątrz nosem i ustami. Zachorował stary Larsen z Czerwonego Pagoó rka i jego dzieci. Ich farma znajdowała się naprawdę blisko. Szkoła została zamknięta sioó dmego dnia. Jak miało się okazacó , zbyt poó zó no...
*** / Nieopodal Veppen. Budzące się lato 64./ Płaskodenna łoó dzó Guriona Baho uderzyła o korzenie wystające z brzegu, szyper sprawnie przeskoczył na suchy ląd i uwiązał linę. Momentalnie unioó sł dłonie w poddanó czym gesó cie. Eben poszedł w só lad za nim. Kilka metroó w dalej, na só ciezż ce wykarczowanej w dzż unglowej gęstwinie, stał czarnoskoó ry męzż czyzna – w dłoniach trzymał dwururkę. Pot perlił mu się na twarzy, skapywał na jasną koszulę. Bronó wyglądała grozó nie, a człowiek oó w wyglądał na takiego, ktoó ry nie zawahałby się jej uzż ycó . – Spokojnie, negro-tio – odezwał się Gurion, cedząc słowa przez zacisó nięte zęby. – Tylko przewozż ę gosó cia do twojego pana. Opusó có bronó … Palce szypra powędrowały w okolice pasa z rewolwerem. – Ta… tak jest – wydukał Eben. – Przybywam z polecenia. Nie mam broni. – Moó wiąc to zdał sobie sprawę z kłamstwa, przypominając sobie automatyczny pistolet Bernarda, stalowego „Orła” schowanego w torbie. – Więcej nie poproszę, czarnuchu. – Gurion splunął w wodę. – Nienawidzę, gdy ktosó we mnie celuje, a tym bardziej, gdy robi to jakisó … – Panie Baho – przerwał mu Eben. – Pan pozwoli, zż e ja to załatwię. Nie chciałbym kłopotoó w… Negr wyszczerzył zęby w dziwnym grymasie, bycó mozż e miał to bycó jakisó rodzaj usó miechu.
123
– Chłopak niech zejdzie – odezwał się, a moó wił płynnie, z nienagannym, poó łnocnym akcentem, takim jakiego uczyli w szkołach. – Ty płynó precz. – Wykonał gest lufą, zwracając się do Guriona. Eben przeskoczył, odwiązał linę i rzucił ją szyprowi. Ten wpatrywał się w Negra wsó ciekle, w jego wzroku czucó było pogardę, wyzż szosó có, nienawisó có… Odbił od brzegu, uzż ywając wiosła. – Chłopcze – krzyknął. Eben nadstawił ucha. – Wroó cę jutro, o tej samej porze, to pogadamy… Chętnie się dowiem, co sądzisz o tej plugawej ziemi, jej własó cicielach i ich czarnych psach… – Gurion splunął po raz kolejny. Chłopak pokiwał głową i unioó sł dłonó na pozż egnanie. Miał nadzieję, zż e u Hagena znajdzie odpowiedzi, ktoó rych poszukiwał. Nie był zasó pewien, ile potrzebuje na to czasu i czy odpłynie stąd tak szybko, jak zakładał… Negr celował w łoó dzó tak długo, azż nie zniknęła wsó roó d bujnej bagiennej zieleni. Potem zwroó cił się do Ebena: – Chodzó my do majątku, proszę pana, prosto za só ciezż ką. Słonó ce juzż nisko nad ziemią. – Usó miechnął się, tym razem szeroko i chyba zupełnie szczerze. – Nazywam się Moz-Makai i… będę niezwykle kontent, jesó li poó jdzie pan przodem.
*** Marsz był kroó tki, ale Moz-Makai okazał się gawędziarzem. Juzż po kroó tkiej chwili Eben wiedział, zż e dom rodziny Brann-Hagenoó w zwie się Cruann i wybudowany został dobre dwiesó cie lat wczesó niej, gdy pierwsi biali osadnicy dotarli na te tereny. Obecnym własó cicielem przybytku był niejaki Sigmund Brann-Hagen, co ucieszyło chłopaka, bo zgadzało się z informacjami od Bernarda. Zabudowania były zaniedbane, przynajmniej ich większa częsó có. Całosó có otaczał prawdziwy, isó cie kontynentalny mur wzniesiony z kamieni. Sporo czasu i zachodu musiało wymagacó dostarczenie takiej ilosó ci budulca na bagienne tereny – Cruann lezż ało na wyspie. Wewnątrz muroó w usytuowana była potęzż na dwupiętrowa willa. Oproó cz domu, Eben dojrzał takzż e duzż ą stajnię, rozległy ogroó d i kilka drewnianych magazynoó w. Dziedziniec był brukowany, posó rodku tkwiła cembrowina. 124
Na werandzie, w podcieniu, siedział męzż czyzna o siwych, praktycznie białych włosach. Gdy zblizż yli się do niego, chłopak spostrzegł kolorowy koc okrywający mu nogi – wieczoó r zaczął się na dobre i wysoka przez cały dzienó temperatura spadła znacząco – i zdał sobie sprawę z faktu, izż męzż czyzna spoczywa nie na krzesó le, lecz na inwalidzkim woó zku. Moz-Makai ukłonił się i odszedł. Siwy męzż czyzna unioó sł dłonó i przywołał Ebena gestem. Weranda zaskrzypiała, chłopak zasiadł na wskazanym krzesó le. W ciszy słychacó było dobiegające zza muroó w odgłosy nocnych zwierząt, w oddali ktosó só piewał w nieznanym języku, zawodząc wysokim, melodyjnym głosem, jakasó uparta có ma tłukła się o klosz nałozż ony na podsufitową lampę… Eben nie był pewien, ale w chybotliwym niewyrazó nym só wietle zdawało się, zż e po ustach nieznajomego męzż czyzny błąka się usó miech. – Napij się wody, młody człowieku. Eben wzdrygnął się. Spojrzał na stolik, tacę, karafkę i dwa kubki z grubego kryształu. – Tak. Oczywisó cie. – Kiwnął głową i sięgnął po naczynia, niezdarnie dzwoniąc szkłem o szkło. – Dla pana? Męzż czyzna unioó sł dłonó w odmownym gesó cie. Poczekał azż chłopak oproó zż ni szklankę i odezwał się: – Co cię sprowadza, młodzienó cze, z azż tak daleka? Jego głos hipnotyzował, od razu przywodził na mysó l nauczyciela… albo Remgarda Kriela. „Na Otchłanó ”, szepnął w duchu Eben. „To brzmienie…”. Wciągnął powietrze do płuc. – Jesó li dobrze rozumiem, pan to Sigmund Hagen. Brann-Hagen. – A jakzż e. Rozumiem, zż e moó j drogi Moz opowiedział ci wszystko… – Nie wszystko… To znaczy, fakt, moó wił co nieco o pana rodzinie… Ale ja nie dopytywałem, chciałem jedynie… Eben zamilkł. – Moó wzż e – szepnął Brann-Hagen. – Zzż era mnie ciekawosó có. – Nie obawia się pan obcych – wypalił chłopak. – Wpusó cił mnie pan… – Przerwał, bo wtedy własó nie zrozumiał, izż Moz-Malakai nawet nie spytał o szczegoó ły, a trudno było uwierzycó , izż negryjski słuzż ący sam podjąłby decyzję… Eben só widrował rozmoó wcę wzrokiem. 125
– Pan wiedział… W jakisó sposoó b spodziewał się pan mojej wizyty. Jak to mozż liwe? Kim pan jest? Brann-Hagen odchylił się, oparcie lekko zatrzeszczało. – Nieee – stwierdził przeciągle. – Ja nie jestem nikim istotnym. Podstawowe pytanie powinno brzmiecó : „kim jestesó ty?”.
*** „Jestem prostym ulicznikiem, miejskim chłopakiem, ktoó ry pomysó lał, zż e odnalazł swoje powołanie. Byłem bandytą, złodziejem, złym człowiekiem. Uwierzyłem, zż e zmiana jest mozż liwa, zż e otrzymałem cel, drogę przed sobą… Ale wychodzi na to, zż e się myliłem. Albo cosó , jakasó siła, zakpiła sobie ze mnie, raniąc przy tym otaczających mnie ludzi. Moó j los, chocó bardzo chciałem wierzycó , zż e jest inaczej, nie zalezż y ode mnie”. – Wysłał mnie Bernard Ber Heuven, z małej wsi pod Memorią. Jego dziadek – Max i syn Maxa, Kurt – znali pana rodzinę, pana krewnych. Bernard opowiedział mi o Kręgu Vendariona, o zż ołnierzach-czarodziejach. Powiedział, zż e jestem cenny i muszę uciekacó , i zż e tylko Sigmund z rodu Brann-Hagenoó w jest w stanie odegnacó ciemne chmury zbierające się nade mną. Bernard był dobrym człowiekiem, ktoó ry przeze mnie stracił wszystko. – Czy aby na pewno? Dlaczego tak sądzisz? – ZŚ le się wyraziłem, nieprecyzyjnie. Bernard stracił wszystko, bo ja zawiodłem, nie byłem w stanie mu pomoó c…
*** /Wieś Logenberk. Wiosna 64./ ZŻ ar bijący od płonącego gospodarstwa był straszliwy. Eben obserwował ogienó pozż erający dom, płomienie zdołały juzż doszczętnie opanowacó stodołę i resztę zabudowanó gospodarczych. Bernard Ber Heuven stał obok, jego wzrok miał w sobie pustkę, przerazż ającą obojętnosó có. – Przepraszam – rzekł Eben, przełykając só linę. – Bardzo chciałbym... Bernard połozż ył mu dłonó na ramieniu, zacisnął ją mocno. 126
– Nie... Nic nie moó w. To było poza nimi, mną i tobą, poza naszym wyborem. Eben przetarł twarz wierzchem dłoni, dopiero teraz, trochę ze zdziwieniem, poczuł łzy. Stary farmer zgarbił się, zakasłał. Ogienó huczał, ogłuszał, kradł oddech. – Musisz odejsó có. – Głos Bernarda przedarł się przez szum płomieni. – Nie jestem juzż w stanie cię chronicó . Nie jestem... – Co zrobisz? – Nie kłopocz się mną. To juzż skonó czone. Eben skrzywił się, płonące drobinki zawirowały mu przed twarzą. – Co z Bassem? Twoó j syn... – Bass zrobi to, co nalezż y – przerwał mu Bernard. – To dobry chłopak, posłuszny. Zrobi to, co mu nakazałem. Nie wroó ci do Logenberk, nigdy juzż ... Nie ma tu nic… Eben zacisnął powieki. W ciemnosó ci dostrzegł twarze blizó niaczek. Greta só miała się, Camilla, jak zwykle, zdawała się bardziej powazż na. „Przepraszam, Bernardzie, nie zdołałem”. Farmer mamrotał cosó pod nosem. Eben otworzył oczy i dostrzegł skoó rzaną torbę, trzymaną przez Bernarda. Chłopak odegnał mysó li mącące mu w głowie i skupił się. Usłyszał: – W só rodku masz prowiant, bronó , notes z adresem. Zapisałem ci, jak dotrzecó na miejsce. Odnajdzó tego człowieka – Brann-Hagena. To mędrzec, o ktoó rym ci opowiadałem. Eben otworzył usta, ale Bernard gestem nakazał mu ciszę. Dodał: – Spiesz się, przed poó łnocą złapiesz pociąg na południe, zwalnia na Diablim Zakręcie, jak wszystkie. Spiesz się i, na Otchłanó , nie oglądaj się za siebie. Eben tak własó nie uczynił.
*** /Cruann. Budzące się lato 64./ – Bylisó my jak bracia. – Sigmund Brann-Hagen zadumał się. Następnie dodał, szybko wypuszczając z siebie słowa pełne pasji: – Chociazż , tak naprawdę, moc, ktoó ra nas połączyła, dawała nam chyba nawet więcej... Więcej nizż wspoó lna krew. Dzielilisó my marzenie, Magię, nadzieję... Wielu, tę 127
nadzieję pokładało w naszych gestach, krokach, celnych oczach, silnych pięsó ciach... Dla kilku z nas stało się to brzemieniem, jednak mnie dawało siłę do działania. Chyba, w tamtym okresie, moó głbym okresó licó siebie jako "patriotę". Tak. Chciałem walczycó za Vendarię, za jej ludzi... Bylisó my młodzi, niedosó wiadczeni, ale niewyobrazż alnie potęzż ni. Brann-Hagen przerwał na moment, by złapacó oddech. Eben odezwał się: – Staruszek... znaczy się pan Kriel... nie wspominał o panu... Na usta Brann-Hagena przybłąkał się delikatny usó miech. – Coó zż , to akurat moja wina – wyjasó nił. – Zawiodłem go i to po dwakrocó . Kazałem mu odpusó cicó , pozbawiłem go marzenó , zmusiłem, by podkulił ogon. Przybrał fałszywa tozż samosó có, ukrył się i stał się cieniem dawnego siebie... Naprawdę nazywał się Gorion Solberg i był z nas najodwazż niejszy. Szedł przodem, wraz ze sztandarem nioó sł ZŻ ycie, ja wspierałem go, stałem u jego boku, dzierzż ąc Ostrze. Vendarion i Szermierz – tak nas zwali. Brann-Hagen zakasłał i dodał, a w jego słowach zabrzmiała gorycz: – Znienawidził mnie. Eben otworzył usta, ale nie wypowiedział zż adnego słowa. Chwila ciszy zawisła pomiędzy młodzienó cem i starcem. – Cosó się jednak zmieniło – wyszeptał w konó cu Brann-Hagen. – Słyszę to w powiewach wiatru, czuję, gdy przykładam ucho do skał w podziemiach, widzę to w płomieniach… Eben skrzywił się, a w duszy zaczął przeczuwacó kiełkującą obawę. „Po szalenó stwie ich poznasz”, przypomniał sobie znane wszystkim słowa. „Niechaj starcy nie zdołają wciągnącó cię w swe obłędy”. Sęk tkwił w tym, zż e jeden starzec juzż wpłynął na zż ycie Ebena, ukazał mu pozornie nieprawdopodobne zdarzenia, pusó cił w ruch szalenó stwo. Ten obłęd chwycił chłopaka za kark i pchnął go na szlak. – Zmiana jest nieunikniona. – Sigmund Brann-Hagen kiwał głową i wskazywał Ebena palcem. – A ty jestesó jej heroldem. To pewne.
*** Drogi Sebastianie (skresó liłem, bo zabrzmiało zż ałosó nie). Tak, czy inaczej, wiadomo, do kogo kieruję moje słowa; teraz zapewne to czytasz i zastanawiasz się, po jakie licho, ten tępak Lynchee bazgrał te 128
bzdury ... Coó zż , só wiat się zmienia, ludzie tezż - nie jestem juzż tym chłopakiem, ktoó rego znałesó . A na pewno nie do konó ca. Ten list otrzymałesó bezpieczną drogą; ludzie, ktoó rzy go dostarczyli, są moimi kompanami, pomagają mi i zapewniają schronienie. Seb - wpadłem w bagno, po uszy, ale szczęsó cie usó miechnęło się do mnie i juzż jestem bezpieczny. Tak mysó lę. Ten list skierowany jest tylko do Ciebie. Nie wazż się pokazywacó go komukolwiek. Nie ma w Memorii ludzi godnych zaufania. Co do listu, to tak naprawdę, to nie jest list i nie do konó ca jest skierowany do Ciebie. To pamiętnik, rodzaj mojego dziennika, napisałem go chyba dla siebie, ale przesyłam go Tobie. Strasznie to zagmatwane, a przeciezż zawsze prosto stawiałem sprawy. Zmieniło się u mnie. I jeszcze o pisaniu. Przypominam sobie, jak uciekalisó my z lekcji Pani Vonn. Alezż bylisó my głąbami, moó wię Ci. Cud, zż e nauczylisó my się liter. Teraz bardzo mi się przydają. Moó j nauczyciel Sigmund wymusił na mnie uczenie się wymowy i zapisu, pokazał mi wiele słoó w. To on nakłonił mnie do zapisania tych zdanó , tego listu-pamiętnika. Moó wi, zż e gdy w głowie panuje zamęt i chaos – tylko przelanie mysó li na papier daje ulgę. Wiesz co? To prawda. Pomaga. --(…) Pewnie będziesz się só miał, ale przeciezż zawsze lubiłesó te opowiesó ci o potworach i ludziach z nimi walczących; te małe historyjki z ostatnich stron gazet. Seb, one okazują się prawdą. Wiem, bo dane mi było poznacó tajemnice. Ukryłem się w majątku zbudowanym na skalnej wyspie posó rodku mokradeł. Nie mogę Ci napisacó , gdzie jestem, ale uwierz, to miejsce jest niezwykłe; budzi strach, ale i podziw. Bardzo bym chciał, zż ebysó moó gł na to popatrzecó - niestety to niemozż liwe. Pan tego miejsca – Sigmund – pochodzi ze starego kontynentalnego rodu, ale cała jego słuzż ba to Negrowie; pięknie só piewające kobiety oraz cisi, silni i dumni męzż czyzó ni. Nie znajdziesz tutaj ani jednej zmarnowanej chwili, ani jednej kłoó tni – to tak bardzo inne od naszego miejskiego zż ycia. Niebywałe. I jeszcze o Sigmundzie. Kiedysó , dobre dwa tygodnie po przybyciu, jeden ze słuzż ących Malhik-Jelle pokazał mi hol z płoó ciennymi obrazami. Na jednym był męzż czyzna ubrany jak wojownik, z mieczem przy pasie. 129
Najdziwniejsza była jego tunika czy mozż e oponó cza – wyglądała jak suknia, taka jaką noszą kobiety; czarna w grube pomaranó czowe pasy, idące z goó ry do dołu. Malhik pouczył mnie: "Panie, wzbraniaj się przed zż artami na temat ich odzienia, w rodzie Sigmunda moó wią na nie – kilt. To pradawny stroó j". --(…) CŚ wiczę się, Seb, uczę się i szkolę, po roó wno w pisaniu i czytaniu (biblioteka w podziemiach jest niewielka, ale wypełniona ksiązż kami i zwojami), jak i w walce. W takiej prawdziwej. Najpierw pokazali mi pięsó ci; Pan Maduu zna specjalną sztukę walki (kiedysó na tych terenach zmuszano Negroó w do walki na arenach) i powiem ci, zż e ciosy ma mocne, wcale mnie tezż nie oszczędzał. Potem przyszła kolej na pałki i nozż e, ale wyszło na to, zż e raczej się nie nadaję... Tak sobie mysó lę, zż e to mozż e jednak na szczęsó cie... I wreszcie, có wiczylisó my strzelanie. Wiesz, zż e rewolwery mi nie obce, więc lepiej się sprawiłem. Strzelby, takie mysó liwskie i nawet wojskowe – mają tu wszystko, trzymane w prawdziwej zbrojowni. Coó zż to za miejsce... Jutro mam có wiczycó jazdę konną... --(…) Pod majątkiem, głęboko w skale, ciągną się korytarze, z ktoó rych tylko częsó có wykuli przodkowie Sigmunda. Bardzo dawno temu wyspę zamieszkiwały plemiona Lumitoó w; tak jak i ty, dotąd wiedziałem o nich tyle, co ze słuchowisk braci Mellville. Po tubylcach pozostały malowidła na só cianach podziemnych sal i korytarzy. Ktoó zż wie, co kryje się w głębinach? Sigmund zabrał mnie tam kilka razy, skrzypiącą windą dostalisó my się kilka poziomoó w w głąb. Pokazał mi miejsca zakazane, gdzie czaiły się nieznane Siły. Czułem je, gdziesó pod skoó rą, szeptały do mnie... Nie Seb, nie zwariowałem, chocó tak mozż esz sobie pomysó lecó , czytając moje słowa. Nasz só wiat składa się z tego, co widzialne, dostępne wszystkim, i z tego, czego nie dostrzezż esz od razu, co przemawia tylko do nielicznych. Ci wybranó cy są po roó wni szczęsó ciarzami, jak i przeklętymi. Oto moje zż ycie... 130
--(…) Minęło szesó códziesiąt dni, a ja spoglądam na wszystko inaczej, jakbym zbudził się ze snu. To fascynuje, przerazż a, rodzi nowe domysły. Nie mogę napisacó Ci więcej. Nie wolno mi zdradzicó Ci tajemnic vogatoó w, nie powinienem pisacó słoó w wyjasó nienia o Dzierzż ących, o zdradliwym Burzomysó le, o Zmianach zapowiadanych przez znaki: szepty wiatru, odległe grzmoty poza horyzontem czy só piew czarno-só wierszczy. Nie wolno mi. --(…) To, jak pisałem na początku, pamiętnik, ale i list do Ciebie. Słowa kresó lone w tym miejscu, przez ten długi czas, ze só wiadomosó cią, zż e kiedysó je odczytasz, bardzo mi pomogły. Dziękuję. --- Eben *** /Cruann. Latem 64./ Eben pokręcił głową, co samo w sobie zdawało się bezsensowne, bo w kamiennym kręgu có wiczebnym stał samotnie. Jedyne towarzystwo stanowiły cienie pełzające po só cianach dzięki migotliwemu blaskowi pochodni. Pan Maduu nie zwykł się spoó zó niacó , przez ostatnie trzydziesó ci dni zawsze przybywał punktualnie. Azż do dzisó . Na zewnątrz szalała wieczorna wichura, do rozleglej piwnicznej izby docierały stłumione odgłosy zblizż ającej się nawałnicy. Cały dzienó cosó wisiało w powietrzu, Eben praktycznie wyczuwał nadchodzącą Zmianę, a Sigmund miał całkowitą rację. Przestrzenó pachniała Magią... W otworze wejsó ciowym pojawił się jeden ze słuzż ących, skinął na Ebena i szybko zniknął w mroku. Chłopak pobiegł; czuł, zż e powinien sie spieszycó . Przedostał się do pogrązż onego w ciemnosó ci ogrodu, silny wiatr targał mu czupryną. Słuzż ący powioó dł Ebena na dziedziniec, poó zó niej skręcił w 131
stronę stajni. Tam czekał Pan Maduu, dzierzż ąc w dłoni pochodnię. W jej blasku bardzo wyrazó nie widacó było umięsó nioną sylwetkę negryjskiego pięsó ciarza. Chłopak otworzył usta, ale od razu je zamknął. Zastygł, obserwując postacó wyłaniającą się z pomiędzy boksoó w dla wierzchowcoó w. W pierwszej chwili, chocó wiedział, zż e to zbyt szalone, by okazało się prawdą, pomysó lał, zż e ktoó rysó z przodkoó w Sigmunda zszedł z jednego z obrazoó w zawieszonych w holu. Eben rozpoznawał zdobiony napiersó nik, koszulę z długimi, szerokimi rękawami i, nade wszystko, kilt w kolorach rodu. Przy pasie nieznajomego wojownika wisiało długie, masywne ostrze – bezdyskusyjnie morlandzkie; podczas zajęcó szermierczych chłopak napatrzył się na ten rodzaj mieczy. Wtedy wojownik, czy mozż e rycerz, odezwał się, a Eben zadrzż ał. Głos nalezż ał do Sigmunda Brann-Hagena, sędziwego siwego staruszka, na co dzienó poruszającego się na inwalidzkim woó zku. – Czas na nas, musimy jechacó ... Eben zrozumiał słowa, ale nie pojął ich sensu, głowę wypełniał mu mętlik. "Na wszystkie Otchłanie... Jak?". – Nasza pomoc jest potrzebna. Maduu ma twoó j vogat… Chłopak otrząsnął się i zamrugał. Sztandar, jak sądził, spoczywał w sejfie, wedle porady Sigmunda, a klucze posiadał ponocó tylko Eben. „Więc?”. Pan Maduu wyciągnął przed siebie lewą dłonó ; pakunek owinięty w brezent emanował niezwykłą energią. Chłopak spojrzał na Sigmunda, nadal nie mogąc uwierzycó w to, co widzi. Teraz twarz przyozdobiona pomaranó czowymi malowidłami na brodzie wydała się Ebenowi znajoma – starzec wyglądał niezwykle młodo, jakby odzyskał dobre dwadziesó cia, mozż e nawet trzydziesó ci wiosen. – Wybacz, nie było czasu. – Wiatr targał siwymi włosami moó wiącego. – Nawet moje tłumaczenia powodują straty. Chodzó … Eben pochwycił vogat, Pan Maduu skinął mu głową. Jeden ze słuzż ących wyprowadził ze stajni wierzchowca, konó parskał i rzucał grzywą; w chybotliwym só wietle pochodni trudno było ocenicó jego masó có – niejednolitą, łaciatą, charakterystyczną dla dzikich zwierząt. Sigmund Brann-Hagen chwycił wierzchowca za grzywę i leciutko, bez cienia wysiłku wskoczył na grzbiet, dał znak i Eben poszedł w jego só lady. 132
Mieli jechacó razem, konó był nieosiodłany – chłopak zdał sobie sprawę, zż e takiej jazdy się nie uczył. Pan Maduu podał im sakwę, ktoó rą Eben przerzucił przez konó ski grzbiet przed sobą; schował do niej sztandar, z zaskoczeniem odnajdując w só rodku swoó j pistolet i amunicję oraz trzy pochodnie, z ostro zakonó czonymi drzewcami. Sigmund nachylił się nad szyją wierzchowca i wypowiedział kilka słoó w w nieznanym języku, poó zó niej odwroó cił głowę i krzyknął, głosó no, bo wichura wzmagała się: – Przywitaj się z Shoho, Ebenie. To będzie długa przejazż dzż ka, trzymaj się i cokolwiek się stanie, nie zwątp… Chłopak nie miał pojęcia, co moó głby odpowiedziecó , zresztą starzec uderzył boki konia piętami i Shoho zerwał się do biegu. Eben chwycił Sigmunda za pas i, starając się nie spasó có, bił się z mysó lami: „To lumickie imię, jestem pewien. Tak jak i tego, zż e przejazż dzż ka po wyspie nie mozż e bycó długą… Wokoó ł tylko bagna, więc?”. Brama stała otworem; w pełnym galopie wypadli przed mury, a tam, w nieprzeniknionej ciemnosó ci, drgała Magia, kłębiła się i… zapraszała. Wjechali więc. Eben postradał zmysły…
*** Obudziło go bujanie, rytmiczne podrygiwanie. Zdał sobie sprawę, zż e nadal siedzi na konó skim grzbiecie; powieki miał cięzż kie jak z ołowiu. Zdawało mu się, zż e mruga, lecz nie był w stanie przebicó wzrokiem otaczających ciemnosó ci. Powyzż ej szalała wichura, gdziesó w oddali mruczała burza. Wiatr trzymał się z daleka, więc musieli znajdowacó się w jakimsó zagłębieniu. Sigmund szedł obok wierzchowca, Eben bardziej wyczuwał obecnosó có towarzysza, nizż go widział. Zatrzymali się. Po chwili do chłopaka dotarło, zż e Sigmund przegląda sakwę. Moment poó zó niej w ciemnosó ci dały się słyszecó tajemnicze dzó więki – metaliczne trzaski i chrobot. Błysnął płomyczek, zasyczało; Sigmund unioó sł dłonó z 133
pochodnią, ktoó ra momentalnie zajęła się dziwacznym zielonkawym płomieniem… Z początku ogienó pełgał zwyczajnie, by za chwilę zwariowacó : tanó czył na wszystkie strony, chocó wokoó ł proó zż no było szukacó silniejszego ruchu powietrza. Moment poó zó niej uspokoił się i wyrazó nie wygiął w jedną stronę, nienaturalnie, jakby wskazywał kierunek. Sigmund pokiwał głową, w zielonkawej posó wiacie jego twarz wyglądała upiornie. Łagodnie połozż ył palce na konó skich nozdrzach. Wierzchowiec parsknął i ruszył przed siebie. Wspinali się na wzgoó rze. Im wyzż ej się znajdowali, tym bardziej wiatr roó sł w siłę. Zielony płomienó nie poddawał się i uparcie wyginał w jedną stronę. Błysk zalał całą okolicę só wiatłem, uderzenie serca poó zó niej nadszedł huk grzmotu i pierwsze, ogromne krople pojawiły się w przestrzeni. W następnej chwili deszcz stał się nawałnicą, a kolejne zygzaki piorunoó w zaczęły zlewacó się w jeden, przeciągły só wietlny sygnał. Następujące po sobie grzmoty zagłuszały walące serce Ebena – nigdy wczesó niej nie dane mu było przezż ywacó tak niezwykłej burzy. Gigantyczna siła kumulowała się ponad szczytem wyniosłosó ci, jakby wierzchołek stanowił cel, pioruny trzaskały wenó raz za razem. Kolejna fala jasnosó ci potwierdziła podejrzenia chłopaka – w strugach deszczu, tuzż pod szczytem wzgoó rza, dostrzegli ciało; męzż czyzna lezż ał w mokrej trawie, z piersią przycisó niętą do gruntu, z szeroko rozłozż onymi rękami; miał na sobie czarną poszarpaną koszulę. Sigmund przyklęknął, osó wietlił ciało trzymając pochodnię lewą ręką i musnął palcami prawej dłoni twarz lezż ącego. Pochodnia nie dała się pokonacó takzż e só cianie deszczu - płonęła jasno i wyrazó nie, ku goó rze. Eben zeskoczył z grzbietu wierzchowca i rozejrzał się. Kolejny piorun rozdarł niebo, z hukiem trafił w ziemię nieopodal. Chłopak mimowolnie zadrzż ał. Nie só miał odezwacó się, nie proó bował nawet nazwacó istoty zagrozż enia, ktoó rego tak blisko się znajdowali. Czekał, odgarniając mokre włosy lepiące mu się do twarzy. Sigmund Brann-Hagen wyprostował się i przywołał Ebena skinieniem. Przekrzykując nawałnicę oznajmił: – Uzż yj sztandaru, ocal konającego... Musisz przeniesó có go na sam szczyt. Tam będziecie bezpieczni. Zapewne dostrzegł wątpliwosó có w twarzy Ebena, bowiem wyjasó nił: 134
– Tego człeka zrodziła Burza, będzie go strzegła. Jego i jego towarzyszy. Będziecie bezpieczni, gdy... Sigmund urwał w poó ł zdania. Płomienó pochodni szarpnął się i w jednej chwili zielonkawy blask przemienił się w czerwienó . – Będziecie bezpieczni. – Sigmund wbił pochodnię w trawę i wolno wysunął miecz z pochwy. – A gdyby to, co podązż a só ladem naszego człeka niezbyt obawiało się burzy, zadbam aby zostało powstrzymane poprzez zż elazo. Eben otworzył usta, wykrzywił się, ale nie zdołał wykrztusicó ani słowa. Potaknął. Morlandzki szlachcic przechylił głowę to w jedną, to w drugą stronę. Deszcz całkiem przemoczył mu koszulę i kilt, dudnił o napiersó nik. Eben ruszył do lezż ącego, wytęzż ył wszystkie siły i chwyciwszy męzż czyznę pod ramiona zaczął wlec go w goó rę, w kierunku szczytu. Poruszał się tyłem, więc doskonale widział jak Sigmund przytyka swoją głowę do łba wierzchowca. Shoho szarpnął się, by w następnym momencie pusó cicó się pędem w doó ł. Tętent kopyt i rzż enie zostały momentalnie zagłuszone przez burzę. Ani jeden piorun nie sięgnął juzż wierzchołka od momentu, gdy tam dotarli. Eben oddychał głęboko i szybko - ciągnięty męzż czyzna nie nalezż ał do najlzż ejszych. Teraz stało się jasne, zż e nogi miał połamane, wiele kosó ci zmiazż dzż onych, a krew mieszająca się z deszczem wypływała z licznych, głębokich ran na całym ciele. To, zż e nadal zż ył, było cudem. Eben wyciągnął sztandar, przy okazji dotykając rękojesó ci pistoletu. Bez namysłu wsunął bronó za pasek spodni, płoó tno rozciągnął na piersi lezż ącego i zamknął oczy. "Czymkolwiek jestesó i z jakiegokolwiek powodu to własó nie na mnie trafiłesó , okazż mi przychylnosó có. Błagam cię. Ten człowiek jest wazż ny, czuję to, chocó nie potrafię tego wyjasó nicó . Okazż mi przychylnosó có, daj mu zż ycó . Błagam. Uratowałesó ... ocaliłesó szubrawcoó w i złodziei, pozwoliłesó mi przezż ycó , chocó daleko mi było, przez całe zż ycie, do bycia dobrym..." Eben poczuł łzy. "I pozwoliłesó odejsó có niewinnym... Dałesó mi pustkę, só miercó , gdy najbardziej potrzebowałem zż ycia. Gdy potrzebny był cud. Mozż e juzż czas... Błagam. Niech stanie się tak, jak..." Chłopak otarł twarz, załkał. A poó zó niej uderzył pięsó cią w ziemię. Przeklął i zawył, unosząc twarz w goó rę. Ulewa uderzyła go, smagnęła po policzkach orzezó wiającą, niewidzialną siłą. 135
Usó miechnął się. "Nie. Zapomnij o tym. Zapomnij, do cholery, zż e kiedykolwiek o cosó poprosiłem. I uwazż nie posłuchaj - jakkolwiek to działa - po prostu daj mi moc uzdrawiania ran. Rozkazuję ci!".
*** Ebena obudziło zawodzenie, jakisó odległy krzyk, przeciągły, wywołujący dreszcze. "Skowyt". Nie miał pojęcia dlaczego stracił przytomnosó có, ale dotykając nosa czuł lepką mazó . Deszcz ani mysó lał zelzż ecó . Chłopak lezż ał na boku, z głową przytkniętą do ziemi, tuzż obok ciała przykrytego sztandarem. Kolejny skowyt przebił się spomiędzy rykoó w burzy. Eben gwałtownie unioó sł się na kolana, widział jak przez mgłę, głowa pękała mu z boó lu. Na zboczu wzgoó rza, w silnej czerwonawej posó wiacie, raz po raz rozjasó nianej przez rozbłyski, trwał krwisty taniec. Czarne, zwinne kształty, przynajmniej w połowie przypominające istoty ludzkie, otaczały Sigmunda, co chwilę przypuszczając ataki. Morlandzkie ostrze spijało só wiatło z piorunoó w sprowadzanych na ziemię, wirowało, trudne do só ledzenia wzrokiem. Kąsało. Odrąbywało konó czyny zakonó czone szponami. Napastnicy proó bowali obalicó wojownika, atakowali naprzemiennie, czasami w kilku na raz - ale wydawało się, zż e nie mieli szans. Eben usó miechnął się. "Niebywałe". Przed oczyma stanął chłopakowi Staruszek Brann-Hagen wylegujący się na ganku, w swoim inwalidzkim fotelu. "Ty stary draniu..." Gwałtowny ruch lekko z boku, po prawej, starł usó miech z twarzy Ebena. Błysnęło. Postacó pędziła prosto do szczytu, biegła, wspomagając się rękoma; wyglądała pokracznie, jak poó ł-pies odziany w czarne szmaty, tyle zż e ogromnych rozmiaroó w. Chłopak szarpnął za kolbę i wycelował cięzż ki srebrny pistolet, ujmując go obiema dłonó mi, tak jak uczył go Kahela-Kweli. Błysnęło. "Pewny chwyt, szybka decyzja i spokoó j w duszy".
136
Nacisnął spust, przytrzymał. Wojskowy "Orzeł" Bernarda wypluwał z siebie naboó j za nabojem, łuski zawirowały pomiędzy kroplami, z sykiem przecinając powietrze. Grzbiet, ramię, błysk, grzbiet, pudło, błysk, pudło i jeszcze raz pudło. Poó ł-pies warczał i pluł, sapiąc znalazł się trzy kroki przed Ebenem. Głowa bestii przypominała ludzką, ale była przerazż ająco zdeformowana, posó rodku kłapały zębiska. Chłopak wciągnął powietrze, poprawił palce zacisó nięte na kolbie i ze zdumiewającym spokojem, dokładnie wtedy, gdy jasnosó có zalała okolicę, nacisnął spust po raz kolejny. Poó ł-pies dostał w tors, w szyję i w głowę duzż y kaliber spowolnił bestię, ale tylko nieznacznie. Rozpędzone, só mierdzące monstrum wpadło na Ebena, só cięło go z noó g i wydusiło oddech z płuc. Wzgoó rze pokryte było trawą, praktycznie pozbawione kamieni. Bezwładna głowa chłopaka trzasnęła w jedną z nielicznych, kamiennych powierzchni.
*** Zbudził go chłoó d poranka, szare chmury pędziły po niebie, gdziesó spomiędzy nich wylewało się pierwsze só wiatło dnia. Eben siedział, pod ręką miał lezż ące ciało nakryte sztandarem. Szybko obroó cił głowę – plecami opierał się o plecy Sigmunda. Chłopak wstał, delikatnie przytrzymując starca za ramię i starając się go nie przewroó cicó . Wyrazó nie było widacó , zż e Sigmund powroó cił do swojej zwykłej formy – twarz miał niezwykle bladą, zmęczoną, wychudzoną, powieki opuszczone. Eben nie dostrzegł u towarzysza zż adnej widocznej rany, chocó jego koszula przesiąknięta była posoką. Napiersó nik spoczywał w trawie, między bezwładnie rozrzuconymi nogami Sigmunda, w lewej dłoni starzec só ciskał miecz w odpiętej pochwie. Oddychał spokojnie, powoli. – Udało ci się, młodzienó cze. Nie dałesó mu umrzecó i sam nie postradałesó zż ywota. Dokładnie tak, jak miało bycó ... Eben szarpnął za cięzż ki mokry materiał, odsłonił twarz uratowanego. Męzż czyzna był nieprzytomny, powieki drgały mu nerwowo, kąciki warg poruszały się, marszczyły, jakby lezż ący miał zamiar zaczącó warczecó . Bladosó có powoli ustępowała. 137
– Jak? - Eben dotknął tyłu głowy, poczuł krew i syknął z boó lu. – Co się własó ciwie wydarzyło? Starzec nadal nie otworzył oczu. Zacharczał i odparł: – Chyba potrzebujemy więcej czasu, zż eby ubracó to w słowa. Tym, co powinno cię najbardziej interesowacó , jest fakt, zż e nie zawiedlisó my. Eben podejrzliwie powioó dł wzrokiem po okolicy. Wokoó ł wzgoó rza kłębiły się opary mgły, niewiele mozż na było dostrzec. Sigmund musiał bycó só wiadom niepokoju trawiącego chłopaka. – Juzż po wszystkim - wyjasó nił kojącym głosem. – Powstrzymałem ich na zboczu; jedynego, ktoó ry mi umknął dopadłesó sam... Wstaje dzienó , a te bestie obawiają się só wiatła. Jestesó my bezpieczni. – Co z nim? Jak zdołałem... – Dosycó . – Starzec syknął stanowczo, jakby wkładał w tę czynnosó có ostatnie siły. – Mozż e braknącó nam czasu. Musisz ruszacó ... Eben unioó sł brwi. – Sięgnij do mieszka, mam go pod koszulą. – Sigmund gestykulował tylko prawą dłonią. Chłopak przypomniał sobie, zż e lewa ręka i nogi starca pozostawały niesprawne. Nocna walka morlandzkim mieczem zatarła w pamięci Ebena ten oczywisty fakt. – Zabierz pieniądze i notes. Znajdzó telefon. Sprowadzó pomoc. Chłopak zacisnął dłonó na zawiniątku zabezpieczonym przed wilgocią. Nie pytał juzż o nic więcej. Rozmysó lał o wybraniu kierunku, kiedy naszło go olsó nienie. – No niech mnie... Przeciezż moó głbym... – Kucnął przy uratowanym męzż czyzó nie i dotknął sztandaru. Przenioó sł wzrok na twarz starca. – Nic z tego. – Sigmund otworzył oczy i posłał Ebenowi smutny usó miech. – Nie zdołasz... Magia, bogowie i wszystkie inne licha nie posiadają władzy nad mym ciałem. Nic z tego. Eben zagryzł wargi, Sigmund opusó cił powieki. – Tylko ten cholerny vogat, tylko ten jeden, konkretny przeklęty vogat. Trzyma mnie przy zż yciu, wpędza ogienó w zniszczone zż yły, daje mi siły do pomsty, do zabijania... Ale jest zaborczy; zż adna inna moc nie mozż e mnie tknącó . Jest potęzż ny, ale wczoraj mocno się napracowalisó my. Sprowadzó pomoc, a my odsapniemy, nabierzemy sił. Eben pokiwał głową. Poó łsó wiadomie zaczął składacó sztandar, zaginał materiał wyuczonymi ruchami. 138
– Bardzo dobrze. – Głos Sigmunda brzmiał, jakby docierał z Otchłani. – Trzymaj swoó j vogat blisko, nigdy go nie zostawiaj... A co do kierunku, ja poszedłbym na wschoó d.
*** Nim opusó cił wzgoó rza, zrobiło się juzż całkiem jasno, a mgła zniknęła. Na horyzoncie, lekko na południe, Eben dostrzegł smuzż kę dymu. Teren stał się płaski, posó roó d traw pojawiły się pierwsze krzewy i drzewa, zrazu karłowate, poó zó niej juzż zwyczajne – wiele z nich powaliła nocna nawałnica. ZŻ ywioł musiał dacó się okolicy niezó le we znaki, po jakimsó czasie chłopak zaczął napotykacó só lady zniszczenó – kawałki dachoó wek, blachy, jakiesó drewniane elementy; w korzeniach powalonego dębacza tkwiły drzwi od jakiegosó budynku. Wokoó ł walały się roó zż norakie só mieci i odpadki. Słonó ce wspięło się juzż dosycó wysoko, gdy Eben, wiedziony przez dym, dotarł do farmy. Trzy budynki usytuowane były posó rodku kukurydzianych poó l, teraz prawie w całosó ci zmiazż dzż onych przez burzę. Dachy dwoó ch domoó w zostały zerwane; na podwoó rzu kręciła się grupka ludzi, z daleka słychacó było warkot silnikoó w dwoó ch poó łcięzż aroó wek. – Dobrzy ludzie! – krzyknął Eben, uprzednio porzuciwszy mysó l, by zaczącó konwersację od "dzienó dobry". Farmerzy nie mieli przy sobie widocznej broni, ale zapewne ich samopoczucie było bardzo dalekie od "dobrego". To, czemu posó więcili tak wiele, zostało w kroó tkim czasie zniszczone przez zż ywioł, ich nerwy musiały bycó bardzo słabe. – Potrzebuję pomocy... Miny połowy z tuzina pracujących przy odgruzowaniu podwoó rza usó wiadomiły chłopakowi, zż e słowa, ktoó re wypowiedział zabrzmiały bezsensownie. Reszta nawet nie przerwała pracy. Eben zblizż ył się i unioó sł w dłoni kilka banknotoó w. – Musze zadzwonicó . To pilne... Postawny brodacz z czerwoną czapeczką z daszkiem nasadzoną na czubek łysej głowy łypnął okiem, dał znak ręką swoim towarzyszom i ruszył w kierunku chłopaka. Obejrzał go od stoó p do głowy. – Telefon – ponaglił Eben. – Musze wezwacó pomoc. Brodacz rozłozż ył ręce i wyjasó nił: 139
– Nie mamy telefonu, zresztą wszystkie słupy w okolicy szlag trafił, a kable pozrywało. Od czterdziestu lat nie było tu tornada, azż do wczoraj. Eben skrzywił się i mruzż ąc oczy spytał: – Gdzie jestesó my? Mozż e jakiesó większe miasto, gdzie moó głbym... – To Carrander – przerwał mu brodacz. – Tutaj zaczyna się dolina, jakiesó dwie staje na poó łnoc płynie Carra i tam jest droga do Edelltorn. W miasteczku mają wysokie budynki, to mozż e i telefony będą działacó ... – Jak daleko do miasta? Brodacz wydął wargi, Eben miął banknoty w prawej dłoni. – Hmm. Gdybysó miał samochoó d... to po południu moó głbysó poszukacó tego telefonu... Chłopak przymknął oczy i przytknął palce lewej dłoni do czoła, następnie sięgnął drugą ręką do kieszeni spodni i wymacał pieniądze. Kiwnął głową i zaproponował: – Na zachoó d stąd są wysokie wzgoó rza, zabierz mnie tam swoją cięzż aroó wką. Jesó li pojedziemy od razu, sami i z pustą paką, zapłacę ci wystarczająco duzż o, bysó przestał przeklinacó tornado...
*** Miejscowi nazywali wzniesienia "Kurhanami", chociazż proó zż no było szukacó pod nimi zmarłych. Dalton Morinn okazał się zaroó wno dobrym i sprawnym kierowcą, jak i gawędziarzem. Eben wiedział, ze suma, jaką zaoferował farmerowi była znacząca, więc powody wylewnosó ci Daltona były azż nader oczywiste. Ocalony męzż czyzna nadal był nieprzytomny, ale wyglądał o niebo lepiej nizż rankiem – pogrązż ony był w zdrowym só nie. Takzż e Sigmund wydawał się silniejszy. Dalton nie zadawał pytanó , co było częsó cią umowy, pomoó gł Ebenowi w załadowaniu nieprzytomnego i starca do samochodu, wręczył im pakunek zawierający ubrania na zmianę, po czym ruszył – prosto do miasta. Wieczorem dotarli do Edelltorn, gdzie Eben skorzystał z telefonu w miejscowym banku. W całym miesó cie ocalały tylko dwie linie; chłopak ucieszył się, zż e nie musiał dzwonicó z posterunku Strazż y. Patrząc na mapę wyciągniętą ze schowka w poó łcięzż aroó wce Daltona, ze zdumieniem usó wiadomił sobie jak blisko Memorii się znajdowali – Dolina Carrander 140
ciągnęła się przez centralną częsó có Dystryktu Zachodniego Wybrzezż a. Od miasta, w ktoó rym się urodził i spędził prawie całe zż ycie, dzieliło ich nieco ponad trzysta staj, cztery razy mniej nizż od Cruann. To ostatnie szokowało Ebena jeszcze bardziej – oznaczało bowiem, zż e w kilka chwil z bagnistych okolic Veppen w Południowym Dystrykcie, Shoho przenioó sł swych jezó dzó coó w na druga stronę kontynentu. To nie miał bycó kres niespodzianek. Eben zadzwonił pod zapisany numer i rzucił do słuchawki hasło w pradawnej mowie – po shaeidanó sku – ktoó rej uczył się w przerwach między treningami. Wymowę miał nadal kosó lawą, jak sądził, ale rozmoó wca uznał najwidoczniej, zż e wszystko gra, bo poprosił o podanie lokalizacji. Chwilę poó zó niej wskazał punkt – w poblizż u niedalekiego jeziora, dwie staje na zachoó d – i czas – só wit. Eben nie znał tego głosu, nie ufał mu, ale powtoó rzył Sigmundowi wszystko, co usłyszał. Noc spędzili w samochodzie; Eben w kabinie, czuwając obok chrapiącego Daltona, staruszek i ocalony męzż czyzna lezż eli na pace, przykryci kocami. Ranny nadal nie odzyskał przytomnosó ci, chocó chłopak przez kilka godzin, po raz kolejny, okrywał go sztandarem. Farmer zaparkował samochoó d na obrzezż ach miasteczka, na zarosó niętym placu, pomiędzy niszczejącymi przyczepami kempingowymi. Tuzż przed só witem Sigmund zastukał w kabinę, Dalton odpalił silnik i pojechali w umoó wione miejsce. Tam, nad jeziorem, obok pnia starego zniszczonego drzewa, Eben wręczył farmerowi resztę obiecanych pieniędzy i podziękował mu za pomoc. Dalton omioó tł wzrokiem starca i nieprzytomnego męzż czyznę ulokowanych obok wystających korzeni, usó cisnął dłonó Ebena, zż yczył powodzenia i zdrowia; usó miechał się pod nosem i kręcił głową z niedowierzaniem. Odjechał; po jakimsó czasie warkot silnika ucichł, pochłonięty przez szum wiatru. Wtedy Sigmund odezwał się: – Rozgryzłesó to... – Co ma pan na mysó li? – Wiesz kim jest. Eben spojrzał na nieprzytomnego, na skatowaną twarz okoloną czarnymi włosami, na ktoó rej pomimo wszelakich nieszczęsó có malował się spokoó j. Męzż czyzna oddychał, zż ył, wracał do zdrowia. 141
– Przed poznaniem pana Kriela gardziłem wiedzą o dawnych dniach, ale to się zmieniło. Teraz kazż dą informację wazż ę, doceniam, szanuję, łączę z innymi, wyciągam wnioski... Muszę panu podziękowacó . Otwarlisó cie mi umysł, zdjęlisó cie zasłonę z oczu. Eben usiadł obok starca. Przez moment milczał, poó zó niej zamknął oczy i zadarłszy głowę oparł ją o pienó . – Szalała burza, ale zż aden z piorunoó w nam nie zagrazż ał, siły natury strzegły uciekiniera. Dobrał pan takie słowa… Gdy uzż ywałem na nim mocy sztandaru, wyczuwałem inny vogat. Przynajmniej, tak mi się wydawało. Sigmund milczał. – To następca, jak ja. Tyle, zż e przejął moc od kobiety. Prawda? Eben skierował wzrok na starca, ten usó miechnął się delikatnie. – Jednej z najwspanialszych na só wiecie – przyznał – bodaj najdzielniejszej. – Burzowładna – szepnął chłopak, ponownie opuszczając powieki. Zdawało mu się, zż e wyczuwa i słyszy dzó więki zblizż ającej się nawałnicy. Gdziesó w oddali, za mgłą szumiała ulewa, bycó mozż e grzmiało. Zmarszczył brwi. – Ale przeciezż ona zginęła... Sigmund przerwał mu: – Duch nigdy nie daje się pokonacó , moc przetrwa, vogat mozż e usnącó na długi czas, ale zawsze odszukuje nowego... Szum nie był wytworem wyobrazó ni Ebena. Kurtyna mgły rozstąpiła się gnana silnym podmuchem. Spomiędzy szarych kłęboó w wyłonił się potęzż ny kształt. Kilka metroó w w goó rze zawisł sterowiec, a juzż moment poó zó niej z jego gondoli opuszczono specjalny transportowy kosz.
*** /Cruann. Lato 64/ Eben Lynchee zamknął oczy i wystawił twarz na słonó ce, pozwalając ciepłu rozlewacó się po policzkach; ogroó d Sigmunda pachniał, roje pszczoó ł brzęczały w gęstwinie, gdziesó szemrał potok, zż wir chrzęsó cił pod butami. Spacerowali i rozmawiali, a czasem pozwalali zatriumfowacó ciszy – wtedy mysó li, te czyste i pełne nadziei, ale i te mroczne, wypełnione niepokojem, wysuwały się na pierwszy plan. 142
„Siedem dni. Ledwie siedem dni, od naszego powrotu, a czuję jakby minęły miesiące. A on wciązż nie odezwał się ani słowem, patrzy tylko przed siebie, pozwala się karmicó i poicó . Jego rany zasklepiły się, só lad nie pozostał po bliznach, ale dusza tego nieszczęsnego człowieka… Mozż e Sigmund ma rację, zż e ciało goi się szybciej, duch potrzebuje czasu…”. – Troskasz się… Eben otworzył oczy i spojrzał na starca, mocniej zacisnął dłonie na oparciach fotela i pchnął woó zek nieco energiczniej. – Zastanawiam się, co będzie… – odparł. – Co teraz? Sigmund poruszył głową na boki. – Zatrzymajmy się tutaj – zdecydował – pod krzewem jest idealne miejsce; niby zacienione, ale ciepłe. Lato przyszło nam dobre, łagodne, bo widzisz, w tych stronach, na Południu, upał potrafi zabijacó … Chłopak wypełnił prosó bę towarzysza, sam usiadł na skraju zż wirowej só ciezż ki i spojrzał starcowi w oczy. – Wiemy kim jest… Mam na mysó li, zż e w pewien sposoó b rozumiem moc, ktoó rą włada. Ale kim byli jego przesó ladowcy? Kto zadał mu te straszne rany? Poó ł-psy? Sigmund wykrzywił usta. – To tylko ogary, posó cig puszczony za zbiegiem… Miałem juzż wczesó niej do czynienia z takimi bestiami. Wysyłali je za linię frontu, by siały strach, by rozszarpywały gardła só piącym wartownikom. Słuzż yły Legionowi, słuchały rozkazoó w Czarnych Magoó w. Byłem pewien, no prawie pewien, zż e zostały zniszczone… Jakosó je przywołano. To daje do mysó lenia. – Czyli istnieją ich… – Psiarze – dokonó czył starzec. – Bestie nie ruszają w posó cig samoistnie, wyglądają prawie jak ludzie, ale ludzó mi nie są, chocó mozż e kiedysó , w jakiejsó częsó ci, byli… Muszą istniecó Psiarze, a ci, z kolei słuzż ą komusó powyzż ej… Obawiałem się tego… – Więc kim są jego – Eben wciągnął powietrze – nasi wrogowie? Sigmund zasępił się, odpowiedział chwile poó zó niej: – To nasó ladowcy, słudzy Cienia, bycó mozż e tylko spaczeni szalenó cy, ale władają mocami, Magią, przywołaniami; nie wolno nam ich zlekcewazż ycó . Legenda Legionu pozostała w wielu głowach, Cranios został unicestwiony, jego ciało obroó ciło się w proch, sam dopilnowałem, by oó w proch rozwiało Siedem Wiatroó w… Niemniej jednak, pamięcó bywa silną bronią, motywuje do 143
czynoó w. Nie wolno nam zlekcewazż ycó nasó ladowcoó w, zwłaszcza tak potęzż nych. Musimy bycó przygotowani, mocni… Starzec usó miechnął się. – A skoro o tym, to cosó obiło mi się o uszy, jakoby Pan Maduu nie zdołał zblokowacó kilku twoich ciosoó w… Jest w tym chocó trochę prawdy? Eben rozłozż ył ręce i odparł: – Uczyłesó mnie, by nie przechwalacó się drobnostkami, ale notowacó je skrzętnie w pamięci. Lekko podciągnąłem się w pięsó ciach… – Miło słuchacó o twoim rozwoju, patrzecó na twoją zmianę. Po ustach chłopaka błąkał się usó miech. – Dziękuję, pana słowa wiele dla mnie znaczą. Znoó w zapadła cisza, tym razem przyjemna, wywołana pochlebstwami. Eben na moment zapomniał o troskach, ale Cienie nie dały mu wiele czasu na radosó có. Przypomniał sobie, o czym chciał powiedziecó : – Zastanawiałem się, jak bardzo nami rządzą? Mam na mysó li vogaty, rzecz jasna… Wiem, zż e nie ma zż adnej reguły, ale jednak… od wiekoó w istniały te połączenia, więzi… Jak bardzo? Sigmund spochmurniał i odpowiedział: – Wszystko kręci się wokoó ł posłuszenó stwa, uległosó ci, oddania się im… Istotna jest siła, i ta człowiecza i ta nalezż ąca do vogatu. Nie istnieje jednoznaczna odpowiedzó , nie ma prostej drogi, tak na prawdę nie wiemy przeciezż skąd pochodzą przedmioty, z jakim só wiatem łączą nas swoją mocą, z jaką obcą rzeczywistosó cią, czy mozż e z ktoó rąsó częsó cią Otchłani… Nie znamy ich motywacji, wiemy tylko, zż e zostalisó my wybrani, a to, czym obdarzają nas vogaty, jest niezwykle cenne – mozż e zmienicó só wiat, zmienia losy ludzi. Tak po prostu się dzieje… Wiesz, zż e chciałbym moó c, potraficó , dacó ci wszystkie odpowiedzi, ale zwyczajnie, nie posiadam takowych… Eben milczał, obracał w palcach kamyczek, wreszcie cisnął nim w só rodek só ciezż ki i powiedział: – Vogat zsyła mi złe sny, ale słucha rozkazoó w. Starzec rozciągnął usta w usó miechu i opusó cił powieki, teraz od cieszył się ciepłem promieni słonó ca na twarzy. Kręcąc głową odparł: – To dobry układ moó j chłopcze. Niech mnie, to cholernie dobry układ… Zza krzewoó w wychylił się Moz-Makai, skinął głową Ebenowi, a chłopak dotknął palcami ramienia Sigmunda. Staruszek otworzył oczy i odszukał wzrokiem słuzż ącego. Ich spojrzenia spotkały się na moment. 144
– Nareszcie – szepnął siwowłosy dziedzic Cruann. – Mamy wiele pytanó , a nasz gosó có zaczął nawiązywacó kontakt z otoczeniem. Pospieszmy się. Eben zacisnął dłonie na oparciach fotela i odetchnął. Jego umysł i serce przepełniały niepewnosó có i nadzieja. Nie moó gł się zdecydowacó , co miało przewagę, przygotowania do wewnętrznej batalii trwały, zbierały się zbrojne hufce. Niepewnosó có dzierzż yła czarny sztandar, na ktoó rym widniały liczne słowa w jakisó sposoó b powiązane ze só miercią, strachem, niemocą. Nadzieja walczyła pod zielono granatowym, pod starym zż ołnierskim symbolem Vendarii, na tym wypisano tylko dwa hasła: „zż ycie” oraz „przygoda”. Eben Lynchee miał niejasne przesó wiadczenie, zż e prawdziwa wojna własó nie się rozpoczynała.
szeptun.blogspot.com
145