OPOWIEŚCI - Szymon Kuś

Page 1



Szymon Kuś

różnych autorów


Dobór tekstów, opracowanie graficzne i typograficzne: Szymon Kuś Redakcja i korekta: Bartłomiej Łopatka, Maciej Kuś, Szymon Kuś Autorzy opowiadań: Anna Swoboda Giulia Kamińska Karolina Radwan Dominika Bernat Agnieszka Doktor Marek Zator Klaudia Pisarek Maciej Kuś Złożono krojem pisma Alegreya Sans Dyplom 2015 ZSP Katowice


Dziwna rzecz z tymi rzekami i drogami – rozmyślał Ryjek. – Widzi się je, jak pędzą w nieznane, i nagle nabiera się strasznej ochoty, żeby samemu też się znaleźć gdzie indziej, żeby pobiec za nimi i zobaczyć, gdzie się kończą... ­– Tove Jansson



7 a

w a s nn g

ka

ro

a a r lin

a

m

ie ac

sz

do ka

od

a

ka ia iul

dw

do

ie gn

ob

mi

Ĺ›

Ĺ„ sk

a

an

n

k to

be ika

rn

at

r

ma

u j k

mi

r

za ek

kla

to

r

pis ia ud

ar

ek

15 20 29 35 45 53 61



Anna Swoboda


Przyznam szczerze – nie lubię słowa turysta. Kojarzy mi się z apatycznymi wycieczkowiczami w krótkich spodenkach, objuczonymi wielkimi aparatami i wypatrującymi najbliższej knajpki. Turyści zadają takie pytania jak: czy przypływy i odpływy będą też w weekendy, o której będzie wiatr albo, moje ulubione, czy kiedy wypłyniemy nad morze, to będzie tam zegar? Co innego podróżnik. Słowo to przywodzi na myśl zadumanego wędrowca, starającego się poznać kulturę, zwyczaje i język miejsca, które właśnie odwiedza. Podczas każdej wyprawy towarzyszy mi myśl, żeby starać się raczej być podróżnikiem niż turystą. Turystyka jest dość przewidywalna – zwiedzanie nieznanego kraju lub miasta, najczęściej z przewodnikiem, w bezpiecznym kokonie autokaru wycieczkowego i bez zadawania sobie zbyt wielu pytań. Podróżowanie to co innego – otwarcie się na nową kulturę, język, którego czasami się nie zna, i pozwolenie na to, żeby przygoda pochłonęła cię bez reszty. Można powiedzieć: jazda bez trzymanki. Krajem, w którym podróżowałam, jak dotychczas, najwięcej, jest Francja. Tam po raz pierwszy pojechałam do pracy na wakacje jako jeune fille au pair, czyli opiekunka do dzieci. Trafiłam do Béziers, słonecznego, trochę opustoszałego miasteczka na południu kraju, gdzie wszyscy mówili z utrudniającym zrozumienie, silnym akcentem. Już pierwszego dnia okazało się, że podróże to szkoła przetrwania. Rodzice pięcioletniej dziewczynki, którą się wtedy opiekowałam, po prostu wsadzili mnie w samochód i kazali jechać na plażę, która znajdowała się

8


jakieś pół godziny drogi od domu, nie zostawiając mi ani planu, ani GPS-u. Wtedy przekonałam się, jak bardzo pomocni są Francuzi na widok zdesperowanej au pair rwącej sobie włosy z głowy. Potrafili i narysować plan z ludzikami, i uratować przed nadjeżdżającą ciężarówką, której się nie zauważyło ze stresu, czekając na zbawienie. Drugi odcinek przygód fille au pair rozegrał się w Bretanii, gdzie pojechałam w następne wakacje. W krainie menhirów, dolmenów i innych głazów, które ktoś kiedyś porozstawiał nie wiadomo do końca po co, ale i tak (a może właśnie dlatego) przyciągają tłumy turystów, przeżyłam naprawdę niezapomniane chwile. O samej rodzinie, u której mieszkałam, można by opowiadać godzinami. Tata był statecznym optykiem za dnia, ale nocą przeobrażał się w imprezowego didżeja w lokalnym klubie, otwartym tylko latem. Mama wynajmowała łódki i była doskonałym towarzyszem wieczornych rozmów przy winie. Dzieckiem, uroczym i bezproblemowym dwulatkiem, właściwie nie zajmowałam się przez pierwszy tydzień. Co więc robiłam? Zwiedzałam pobliskie restauracje, gdzie „koniecznie trzeba wszystkiego spróbować”, jeździłam na motorze ze znajomym rodziny, mając śmierć w oczach na zakrętach, a pewnego pięknego, słonecznego popołudnia… przeleciałam nad oceanem małym, dwuosobowym samolocikiem z innym znajomym, który akurat miał wolne miejsce. Na brak wrażeń nie mogłam więc narzekać. Rodzina starała się bardzo, żebym poznała lokalny koloryt (czyli wszystkich ich znajomych)

9


i bretońską kuchnię (nie miałam pojęcia, że ostrygi zajada się jeszcze żywe, a kraby kupione w sklepie jeszcze ruszają szczypcami). Spodobało mi się tam tak bardzo, że wróciłam za rok. I czułam się właściwie jak w domu. Bretania to miejsce, gdzie można odpocząć od codziennego zgiełku, bo wszystko tam dzieje się w zwolnionym tempie. Trudno się denerwować i spieszyć, kiedy patrzy się na morskie fale i słucha krzyku mew. Praca jako fille au pair bardzo przybliżyła mi francuską kulturę i język. Ale prawdziwe odkrywanie tego kraju zaczęło się podczas rocznego pobytu w Paryżu. Tym razem było to dwa w jednym – opiekowanie się dziećmi

10


i studia, w scenerii Dzielnicy Łacińskiej, starej akademickiej części miasta, położonej niedaleko katedry Notre Dame. Mieszkałam w malutkim mieszkaniu na siódmym piętrze zabytkowej kamienicy. Moją pasją w Paryżu, oprócz poznawania nowych ludzi, stało się jeżdżenie na hulajnodze. Ten środek transportu, genialny w swojej prostocie, oszczędził mi stania w korkach i tłoczenia się do wagonów metra. Na hulajnodze można się było dostać dosłownie wszędzie. Co prawda niektóre muzea kazały ją zostawiać w szatni, a czasem ludzie pytali, czy jest elektryczna, ale żadne komentarze ani zakazy nie były w stanie zanegować faktu, że dzięki hulajnodze poruszałam się pięć razy szybciej. Co do kuchni paryskiej, to najbardziej lubiłam sushi i dania afrykańskie. To nie do końca kuchnia paryska? Wiem, wiem, ale taka była najlepsza! Do małej restauracji z sushi blisko mojego domu chodziłam, kiedy



tylko miałam okazję. Co do jedzenia afrykańskiego, trudno to miejsce nazwać restauracją. Był to raczej bar szybkiej obsługi, w którym jedna porcja starczała zazwyczaj na obiad, kolację i czasem jeszcze na obiad następnego dnia. Ale Francuzi też mają się czym pochwalić w kwestii kulinarnej. Po miesiącu nie wyobrażałam sobie poranka bez świeżej bagietki z pobliskiej piekarni. A na spotkania ze znajomymi zwykle brało się ser, który we Francji je się po posiłku i przed deserem. Poza jedzeniem, najważniejsza w Paryżu była oczywiście niepowtarzalna atmosfera miasta, znana każdemu, kto był tam chociaż raz. Łódki nad Sekwaną, zatłoczone ulice, urocze kamieniczki i migająca nocą Wieża Eiffla – klimatu Paryża nie da się porównać z niczym innym. Oczywiście, mieszkanie tam ma również swoje wady, jak np. całkowity brak przestrzeni, uporczywa administracja, czy wystawanie godzinami w kolejkach, żeby cokolwiek załatwić. Ale Paryż jest miastem przenikania się wielu kultur, gdzie słyszy się języki ze wszystkich stron świata i widzi ludzi reprezentujących najróżniejsze narodowości oraz postawy życiowe. Paryż jest miastem, które każdy powinien zwiedzić. Nie jako turysta, ale przede wszystkim jako podróżnik. Bo nawet, jeżeli stanie się bezradnie na rogu ulicy z rozłożoną na połowie chodnika mapą, zaraz znajdzie się jakiś paryżanin, który chętnie wskaże nam drogę. Albo zaproponuje spacer w świetle księżyca. W Paryżu prawie wszystko jest możliwe. A w trakcie podróży – jeszcze więcej…

13



G i u l i a k a m i Ĺ„ sk a


Podróż to nie tylko droga, podróż to także spotkanie i o tym będzie moja opowieść. Wróciłam wtedy kolejny raz do Lizbony. Poczułam, że nadszedł czas, żeby znów zagłębić się w melancholijne dźwięki fado, tradycyjnej, nostalgicznej pieśni, do której każdy może dośpiewać następną zwrotkę traktującą, jak zawsze, o miłości, po prostu. O tym, że/ przynosi ona małe radości i wielkie/ cierpienia. O zgodzie na nieuleczalność/ tęsknoty (Mouraria, ks. Jerzy Szymik). Fado musi być autentyczne, a nie spreparowane na potrzeby zagranicznych turystów. By dobrze wybrać, pytam staruszków siedzących na placach. Pytam, bo oni wiedzą najlepiej, gdzie dziś śpiewa ich kuzynka, sąsiadka czy bratanek…


W ten sposób trafiam do niewielkiej casa da fado, ukrytej gdzieś w zaułku poarabskich uliczek, w podziemiach kamienicy zdobionej białoniebieskimi kaflami, azujelos. – Tu już nie ma miejsc. Poszukajcie czegoś w bardziej turystycznych dzielnicach. – Czy to może pani jest tą Maríą, która miała tu dzisiaj śpiewać? Pani stryj na rua de São Miguel mówił, że jak fado dzisiejszej nocy to tylko tutaj. – Obfita pani w czarnej sukni znika we wnętrzu. – Słychać, że nie są Portugalczykami, za bardzo kaleczą nasz język, ale nie szukają jakiegoś fado. Szukają tego fado… Po chwili okazuje się, że pięcioosobowa rodzina może siedzieć przy mniejszym stoliku,


parę Amerykanów da się przesunąć bliżej okna, a pomiędzy zmieści się mikroskopijny stolik, akurat dla nas dwóch. Wieczór rozwija się powolnym rytmem: sardynki, lokalne vinho verde... Pani w czarnej sukni zaczyna smutną pieśń przy akompaniamencie gitary portugalskiej. Z czasem pieśń podejmują inne głosy. Amerykanie wychodzą. Atmosfera robi się coraz bardziej rodzinna. Obok nas spora grupa zgromadziła się przy dużym stole. Wyraźnie w centrum znajduje się drobna, starsza kobieta. Nasza niewielka karafka z winem już się wyczerpała, ale nic nie wskazuje na rychły koniec wieczoru. Jeden z naszych sąsiadów-biesiadników częstuje nas winem. Zaczyna się rozmowa – skąd jesteśmy, co tu robimy. Poza winem zostajemy poczęstowane także innymi specjałami. Już po chwili jesteśmy w towarzystwie wielkiej portugalskiej rodziny, która zgromadziła się, by przy najlepszym fado tego wieczoru

18


świętować osiemdziesiąte urodziny matrony rodu. Pani Constança, dzisiejsza jubilatka, jako jedyna mieszka w stolicy. Większość dzieci rozjechało się daleko poza granice Starego Kontynentu, jakby dawna Portugalia nigdy nie przeminęła. Jeden z synów, João, jest pisarzem mieszkającym w Angoli. Inny, Honório, robi interesy w Makau. Któraś z córek mieszka ze swoim brazylijskim mężem w São Paolo, a jej młodsza siostra, Vitória, próbuje sił jako artystka na Cabo Verde. Nawet ci, którzy pozostali w kraju, nie mieszkają na kontynencie: Flávia i Tiago osiedli na jednej z malowniczych wysepek archipelagu Azorów, w jednej trzeciej drogi do Ameryki. Wszyscy razem spotykają się tylko raz w roku – w dzień urodzin mamy, tu, w Lizbonie. Z pomocą braci przystawiamy nasz stolik, by po chwili zostać zobowiązanymi do uczczenia pani Constançy polskim sto lat. Później nadchodzi czas na wzajemne lekcje tradycyjnych tańców i pozdrowień. Wieczór szybko przemienia się w późną noc.

19



K arolina R adwan



Od niedawna chodzę po górach i to wyjście było dla mnie mega przeżyciem, bo to moje pierwsze ponad 2000 metrów w życiu. Podjechaliśmy, co prawda, dużą część kolejkami, ale nie wjechaliśmy na samą Łomnicę, tylko szliśmy na Rakuską Czubę z drugiej stacji. Wracać mieliśmy już pieszo. Ja w ogóle mam lęk wysokości, a tam się idzie szlakiem po skałach i miałam kupę w gaciach, a na samej górze to dopiero. Co nie zmienia faktu, że to było naprawdę cudowne! No ale z racji tego, że jestem ślimok, trochę nam się powoli schodziło. Przeszliśmy stację kolejki i zaczęło się robić ciemno. Na wysokości 1500 m już było mega ciemno, z tym, że Mateusz posługuje się mapą tak perfekcyjnie, że nawet w ciemnościach totalnych nie zgubiliśmy szlaku. Przy czym były dwie przeszkody, żeby iść dalej: pierwsza, że stok był stromy, a my mieliśmy tylko światło telefonów lub niesamowicie rozgwieżdżonego nieba (czyli jakiś metr widoczności przed sobą). Druga z kolei zwaliła nas z nóg. Usłyszeliśmy nawołujące się niedźwiadki wszędzie wokół nas. Oczywiście ja sobie wmawiałam, że to

23


jakieś zmutowane krowy tak ryczą, ale nie chcieliśmy już iść dalej. Zbliżała się 21, byliśmy na wysokości około 1500 m, dookoła sama kosodrzewina; stała się ona naszym schronieniem! Pomijając fakt, że wiał halny, a te roślinki bardzo dobrze chronią od wiatru i jest w nich całkiem przytulnie, niedźwiadki się do nich nie zbliżają, bo się nie mieszczą i niewygodnie im się między nimi poruszać. Tak zaczęła się niezapomniana noc. Mieliśmy na sobie aż bluzy i t-shirty, a było około 3-5 stopni. Ale nie było aż tak tragicznie, bo faktycznie jest przytulnie w kosodrzewinie. Przy akompaniamencie porykujących miśków zadzwoniliśmy do kumpla, żeby nam wygooglował „Jak przeżyć noc w Tatrach?”. Przez pierwsze 15 minut tłumaczyliśmy, że wcale nie żartujemy. Potem zawalił nas numerami ratunkowymi, ale, będąc na Słowacji, musielibyśmy sami pokryć koszty akcji, a w zasadzie nic nam się nie działo złego. Po długich dyskusjach o tym, czy to dobre dla środowiska, postanowiliśmy rozpalić ognisko ze srajtaśmy. Niestety, w zapalniczce skończył się gaz. Więc nadal c z u w a l i ś m y,


nie rozmawia​​jąc, żeby nie zaniepokoić żadnych zwierzątek, broń Boże, nie jedząc, i nawet nie siusiając, bo misie wyczuwają ofiary po moczu. Koło 3 zaczęliśmy kimać po parę minutek, ale co jakiś czas budziły nas porykiwania. Czekaliśmy tak na świt, który nie chciał nadejść. Widoki miast z oddali i gwiazd były niesamowite; można by się nimi zachwycać bez końca, gdyby nie ryki dochodzące nas z czterech stron świata... Gdy nadszedł świt, bardzo blady i wczesny, wstaliśmy, by rozprostować kości. Przez dobre 30 minut próbowaliśmy rozruszać nogi. Gdy około 6 zaczęło już na dobre świtać, ruszyliśmy na dół. Najgorsze jednak było to, że ryki nie milkły. Szlak w pewnym momencie przebiegał przez las: wyminęliśmy go pod linami kolejki, przez w miarę otwarty teren. W jednym momencie zauważyliśmy bardzo mocne poruszenie gałęziami wśród drzew, na szczęście to, co je wywołało, raczej się oddalało, niż zbliżało do nas. Wszystko byłoby naprawdę w porządku, gdyby nie rozległ się potem ludzki krzyk, który zmordowani zignorowaliśmy (w wiadomościach później nie było nic o atakach niedźwiedzi)...

25


Cóż mówić dalej, ile razy w życiu człowiek ogląda wschód słońca w Tatrach Wysokich? Pierwsi ludzie, których mijaliśmy, schodząc w dół, oraz pracownicy kolejki bardzo dziwili się na nasz widok. Wszak nawet by zejść z najbliższego hotelu, czy schroniska, musielibyśmy wyjść jeszcze w ciemnościach. Aha! Mateusz jeszcze, żeby rozwiać moje podejrzenia co do okrzyków zmutowanych krów, puścił mi nagrania okrzyków niedźwiedzi, nie pozostawiając co do tego, co słyszeliśmy w nocy, żadnych złudzeń.

26




D o m inik a B e rn at


Bezchmurnie, 36 stopni Celsjusza, żar z nieba, promienie francuskiego słońca bezlitośn ie dają o sobie znać. W nogach niezliczona ilość kilom etrów przemierzonych uliczkami Mar tigues na południ u Francji w poszukiwaniu francuskich winnic oraz drogi, która zaprowadzi do kolejnego celu. Plecak i zawarte w nim kilogramy bardzo ciążą, nogi odmawiają posłuszeńst wa, ciało domaga się odpoczynku w cieniu. Puste ulice i gospodarstwa, wokół brak żywej duszy. Im więc ej stawiam kroków, tym intensywniej zaczynam wierzyć, że auto stopowanie w tym rejonie i o tej porze jest niemożliwe... Nie mija pięć minut od tej refleksji, a mam okazję zasmakować małego cudu (jakich nie brakuje w trakcie podr óży, i które mają tendencję objawiać się w najmniej oczekiwanych momentach): zjawienia się na horyzoncie niepozornego samocho du.

MONTPEL

LIER


owierzaNie wiedziałam już, czy moje nied spły wającymi nie było spowodowane zmęczeniem, lami potu, czy też pesymido oczu i utrudniającymi widzenie krop układać się w głowie. Nie miało styczną wizją, jaka powoli zaczynała ną rolę odgr ywał zbliżając y się to jednak wówczas znaczenia, głów kt. Nie podjęłam nawet prów moim kierunku czterokołowy obie któr y miałby wskazywać na by wykonania jakiegokolwiek gestu, moim oczom ukazała się chęć zatrzymania samochodu, a już a młodego uśmiechniętewychylająca się z samochodu głow m (we Francji to rzadkość!) go Francuza, któr y płynnym angielski anym przeze mnie kierunproponuje pomoc i podwiezienie w pod o pogodnym obliczu, czyli ku, na Montpellier. Propozyc ja Francuza miasta, gdzie jest dogodne przetranspor towanie mnie na peryferie cego w kierunku Montpellier, miejsce do znalezienia auta zmierzają wsiadam i przekonuję się, brzmiała jak wybawienie. Bez wahania poziom endorfin, za spraże mimo doskwierającego zmęczenia, wnego dotarcia do celu, wą tego zdarzenia i perspekt ywy spra zdec ydowanie mi podskoczył.

M AR IL LE

S

SE

MARTIGUE

31


W drodze okazuje się, że Francuz jest zapalonym autostopowiczem, podróżował w ten sposób głównie na terenie Australii. Podróż upływała w niezwykle przyjemnej atmosferze, tematy do rozmów zdawały się nie kończyć, a w obliczu tak szybko upływających minut i dialogu, zważanie na mijane znaki i rozmowa o drodze zeszła na drugi plan. Uśmiech nie znikał zarówno z francuskiej, jak i mojej twarzy do momentu, w którym moje oczy po wyjściu z samochodu nie ujrzały drogowskazu z napisem „Marseille”. Francuz już odjechał, pozostawiając miłe wspomnienie, życzenia udanej dalszej drogi i wspólne zdjęcie, a ja zorientowałam się, że moje „Montpellier” musiało zabrzmieć jak „Marseille”. Nawet świadoma bycia po przeciwnej stronie miasta, nie umiałam się nie uśmiechać i nie cieszyć, nie umiałam zdobyć się na żadne negatywne myśli, bo wiedziałam jak wiele radości sprawił Francuzowi fakt, że mógł pomóc. I to właśnie to, co w autostopie zachwyca najbardziej: obustronna radość i rozsiewanie dobra.

32


Łyk wody, uwiecznienie fotografią tabliczki z napisem „Marseille”, chwila zawahania, głęboki wdech i wydech, uśmiech na twarzy, zawrócenie i perspektywa kolejnych pieszych kilometrów z plecakiem na plecach w popołudniowym upale, tym razem w kierunku drogi, która poprowadzi mnie do wymarzonego Montpellier...



Agnieszka doktor


Do Norwegii wybraliśmy się w czwórkę: Leszek, Marek, Aga i ja. Leszek miał możliwość załatwienia tanich biletów: 7 zł z kartą Wizz Air Club, plus bagaż, około 90 zł na naszą czwórkę. Był maj. Lecieliśmy do Sandefjordu. Spaliśmy „na dziko” gdzie popadnie: u emerytowanego policjanta w ogródku, na polu namiotowym przy wybrzeżu, na boisku do piłki nożnej. Najciekawsza była jednak ostatnia noc. Początek był typowy, coś na miarę filmu przyrodniczo-przygodowego. Szliśmy piechotą na lotnisko oddalone o około 14 km. Wszystko działo się w niezbyt komfortowych warunkach – w deszczu i ciemności. Kiedy przemoczeni do suchej nitki dotarliśmy na lotnisko, była już 22:30. Okazało się, że o 23:00 zamykają lotnisko i otwierają je dopiero o 6:00 na pierwszy wylot – który w tym przypadku był naszym wylotem. Nie mieliśmy gdzie się schronić na noc, bo wokół lotniska nie było żadnych budynków. To, co wydarzyło się dalej, przypominało typową komedię. Stwierdziłam z Agą, że jeśli mamy znowu zmoknąć, to najpierw

36


się wysuszmy. Weszłyśmy więc do pięknej, publicznej toalety na lotnisku i rozebrałyśmy się do bielizny. Cały nasz asortyment rozwiesiłyśmy na kabinach, tylko spodnie wrzuciłyśmy do suszarek na ręce. Cała łazienka była w naszych ubraniach. Można się domyślić, że osoby, które chciały skorzystać z toalety, przecierały oczy z niedowierzania. Złudną okazała się nasza nadzieja, że chłopaki, jak ich wcześniej prosiłyśmy, załatwią ciepłą wodę do termosów. Zastałyśmy ich siedzących na fotelach, które zdążyli zmoczyć. Postanowiłyśmy wziąć sprawy w swoje ręce. Ludzie w Norwegii są raczej mili – wystarczyło wejść do pierwszego sklepiku i poprosić. W momencie, kiedy Aga nalewała gorącą wodę do termosu, a ja rozglądałam się za czymś do przekąszenia, zaczyna się nasza przygoda, rozwijająca się niczym dobry thriller. Nalewanie wody do termosu to czynność wymagająca skupienia. Jak to zrobić, kiedy w oddali ukazuje się przystojny, dobrze ubrany i zadbany mężczyzna, z lekkim zarostem i błyskiem w oku, mniej więcej w twoim wieku? No właśnie, Aga tego nie potrafiła i oblała


się wrzątkiem. Chłopak najwyraźniej zauważył, że wlepiała w niego wzrok i z lekkim uśmiechem podszedł do niej, pytając po angielsku, czy nic jej się nie stało. W tym samym czasie mojej osobie przyglądał się inny osobnik. Grubawy (delikatnie mówiąc), wysoki, wyglądający sympatycznie i zadbanie. Podchodzi do mnie, podśmiewując się delikatnie, i, pokazując mi na swoim iPhonie zdjęcia ludzi siedzących bez butów na lotnisku, pyta, dlaczego stoję boso. Lekko speszona bezpośrednim pytaniem, odpowiedziałam całą litanią: że pada deszcz, że mam mokre buty, że zimno itp. On od razu (orientując się po akcencie) krzyknął entuzjastycznie na cały sklep: „Polka!”. Zaczął do mnie mówić łamanym polskim, a po chwili przyznał, że jest Rosjaninem. Nieopodal Aga, wciąż cała roześmiana przez zaistniałą sytuację, konwersowała. Podejrzanym był dla nas fakt, że chłopaki, rozmawiając z nami, przez cały czas kątem oka zerkali na siebie, jakby

porozumiewali się bez słów. Okazało się, że się znają. Przedstawili się jako uczniowie szkoły lotniczej. Tłumaczyli, że właśnie skończyli praktyki, chcą odpocząć i wybierają się na imprezę do miasta. W międzyczasie pojawili się kolejni kompani naszych nowych kolegów: był np. chłopak urodzony na Sri Lance, z pochodzenia Rosjanin, a mieszkający całe życie w Norwegii. Pamiętam go mniej więcej tak: był mały, o ciemnej karnacji, brunet ze złotym zębem i złotym łańcuchem na szyi, ale zadbany – wyglądem przypominał sympatycznego członka mafii; był jeszcze Niemiec – raczej wzór bogatego „syna mamusi i tatusia”. Bardzo ochoczo zaproponowali nam, żebyśmy wybrały się z nimi. Oczywiście wcale nie zapaliły nam się czerwone lampki – raczej nasze oczy przybrały postać błyszczących pięciozłotówek. Jedyne o czym wtedy myślałyśmy to to, że nie będziemy marznąć na zewnątrz. Wytłumaczyłyśmy naszej małej międzynarodowej mafijce, że jesteśmy

38


z kolegami. Na to oni stwierdzili, uprzednio pytając, czy to nie nasi życiowi partnerzy, że nic nie szkodzi i chętnie ich poznają. Wiedziałyśmy, że nie możemy podjąć żadnej decyzji bez naszych niezawodnych kompanów, tym bardziej po naszym wcześniejszym pomyśle spania w ciężarówce Turków. Dla naszych chłopaków konfrontacja była zaskakująca – poszłyśmy tylko po wodę, a przychodzimy z czterema facetami z różnych krajów. Po wymianie imion przeszliśmy do konkretów: koledzy opowiedzieli, że zabiorą nas do akademików i że spędzimy tam miło czas. Dodali jedynie, że mają tylko dwa miejsca w aucie. Kiedy teraz myślę o tej sytuacji, to musiała ona wyglądać jednoznacznie: czterech napalonych facetów mówiących przez cały czas, że mają tylko dwa miejsca i pytających, czy nasi koledzy to nie nasi faceci, i chcących nas gdzieś zabrać. Wtedy myśleliśmy tylko o tym, że będzie gdzie spędzić noc.

Leszek i Marek bardzo podejrzliwie podeszli do sytuacji, ale nie mieliśmy zbyt wielu opcji: śpimy na podwórku i mokniemy albo jedziemy z chłopakami. Ostatecznie stanęło na tym, że pojedziemy na dwa razy. Nasz przystojny kolega został z Agą i Markiem na lotnisku, a ja i Leszek udaliśmy się z Ruskami i Niemcem do auta. Teraz mała dygresja. Z dalszymi wydarzeniami kojarzy mi się film „Uprowadzona”. Jego fabuła wygladała mniej więcej tak: dwie dziewczyny spotkały na lotnisku przystojnego młodego chłopaka, który chciał je zabrać wieczorem na imprezę. Zaproponował im również, żeby wzięli razem taksówkę, bo przecież jest taniej. Dziewczyny się zgodziły – chłopak wyglądał na zadbanego i był bardzo miły. Wszystko było w porządku i umówili się na konkretną godzinę wieczorem. Chłopak pojechał dalej. Po kilku chwilach do mieszkania dziewczyn wtargnęło trzech mężczyzn, którzy je obie porwali.

39


Była to mafia sprzedająca młode dziewczyny jako prostytutki za granicę. Ale kto by się spodziewał: przecież chłopak na lotnisku był miły, dobrze wyglądał... Wyszliśmy przed lotnisko, a pod wejście do budynku podjechało czarne auto z przyciemnianymi szybami. Wtedy jeszcze miałam radosną minę, jakbym wygrała los na loterii. Rusek (ten większy) otworzył mi drzwi niczym damie, ale wcześniej z tylnego siedzenia wyciągnął dużą, wręcz telewizyjną kamerę. Zapytałam o nią, lekko zaniepokojona, a on odparł, że lubi sobie kręcić filmiki. W tym momencie, jak u Kubusia Puchatka w jego „zakątku dumania”, oświeciło mnie, że coś tu jest nie tak. Rusek schował kamerę do bagażnika. Zasiadłam na tylnym siedzeniu między Leszkiem a Ruskiem. Wtedy właśnie przypomniał mi się tamten film. Siedziałam z czterema facetami w czarnym samochodzie z przyciemnianymi szybami i kamerą w bagażniku. Ruszyliśmy i drzwi się zablokowały. Serce zaczęło mi jeszcze szybciej bić, ale wciąż sprawiałam wrażenie wesołej i uśmiechniętej. Jechaliśmy może z 10 minut krętą drogą między skałami, było ciemno i nie widziałam za wiele. Kiedy dojechaliśmy na miejsce,to z nami wysiadł duży Rusek, a reszta pojechała po drugą część ekipy. Przed nami stał duży budynek z ciemnymi szybami. Wokół niego nie było nic, tylko skały. Wydawało się, że w środku nie było nikogo. Andrev – bo tak miał na imię nasz koleżka z kamerą – wpisał kod do drzwi. Otworzyły się. Weszłam tam, jak ćma lecąca do ognia. Po kilku sekundach oznajmiłam, że wolę poczekać aż dotrą wszyscy i wtedy wjedziemy windą na górę. Chciałam wyjść na zewnątrz. Pociągnęłam za drzwi, ale ani drgnęły. Wtedy właśnie, patrząc z tęsknotą za szybę, w głowie pojawił mi się obrazek z filmu pornograficznego ze mną w roli główniej. Zapytałam więc kolegę Ruska, czy nie miałby ochoty zapalić na zewnątrz. Nie palę, ale stwierdziłam, że to sprytne posunięcie, bo Andrev palił jak smok. Miał ochotę. Wpisał kod i tu wreszcie Leszek się na coś przydał – zapamiętał numery! Później sytuacja rozwijała się dynamiczniej: przyjechali nasi znajomi i nie było już odwrotu. Weszliśmy

40



do budynku i wjechaliśmy windą na górę. Szliśmy w miarę długo białym korytarzem z milionem białych drzwi. Cała ekipa była gadatliwa i wesoła w przeciwieństwie do mnie. Aga wciąż nie widziała żadnego zagrożenia. Dopiero po tym, jak zobaczyła moją minę, po tym jak bez ustanku powtarzałam jej jedno zdanie: „nie jest dobrze, coś tu jest nie tak”, i po uwadze na temat kamerki, stwierdziła, że rzeczywiście coś tu jest nie tak. Nic to nie zmieniło. Weszliśmy do ostatniego pokoju – dwie ściany całe w szkle, na środku stół do pokera, w rogu pokoju ogromny bar z przeróżnymi alkoholami, a na ścianie duży plazmowy telewizor. Wnętrze zdecydowanie nie przypomniało akademika. Nowo poznani koledzy oznajmili, że mamy czuć się jak w domu. Wyciągnęli najdroższe alkohole, jakie tylko mieli i powiedzieli, że mamy się częstować. Postanowiłyśmy z Agą nie pić ani łyka alkoholu. Za to chłopaki zaczęli się czuć swobodniej, rozsiedli się i wesoło rozmawiali z gospodarzami. Nie wiem, co nas przekonało, że to rzeczywiście był akademik, ale w końcu się uspokoiłyśmy. Graliśmy z chłopakami w pokera, nauczyliśmy ich kilku ciekawych polskich karcianych gier. Było wesoło. Rusek z kamerką rzeczywiście lubił kręcić filmiki, nawet nam je pokazywał – zwykłe, mało ciekawe nagrania z życia codziennego. Adrev ogólnie miał coś z głową, bo później przebrał się w swój strój pilota. Okazało się, że szkoła lotnicza, do której uczęszczają chłopaki, jest szkołą prywatną. Płacą w niej grubą kasę, więc żeby się utrzymać, prawie każdy z nich ma swoją firmę. Nasz przystojny kolega, z którym Aga miała do czynienia w sklepie, miał restaurację w Oslo; Andrev miał firmę ubezpieczeniową, ale z tego co mówił i co mówili jego koledzy podczas jego nieobecności, raczej nie są to uczciwe interesy; Rusek ze Sri Lanki posiadał


klub striptizowy, a Niemca dobrze oceniłam: faktycznie utrzymywali go rodzice. Ostatecznie towarzystwo było w porządku. Odwieźli nas o 6:00 na samolot. Okazało się, że przystojniak od Agi, zapraszając nas do akademika, miał dobre serduszko i przypomniało mu się, jak kiedyś był w Dubaju i rozładował mu się jego iPhone. Nie miał wtedy jak zadzwonić do znajomego, że już przyleciał, nie znał też języka i nie miał adresu do kolegi. Wtedy właśnie pewna dziewczyna mu pomogła, zabierając go do swojego domu. Zapraszając nas, chciał odwdzięczyć się za dobroć, która spotkała go w obcym kraju.

43



M a re k z ato r


Mam wiele marzeń. Dla jednych to dobrze, inni pomyślą: strasznie łapczywy na życie ten gość. Niespełna rok temu, będąc w Lizbonie, pomyślałem, że kiedyś zabiorę tutaj moją dziewczynę! Napiję się z nią kawy w kawiarni, gdzie główni bohaterowie filmu „Imagine” cieszyli się smakiem portugalskiego espresso, dźwiękiem żółtego tramwaju numer 28 mknącego przez wąskie uliczki dzielnicy Baxia i zapachem kwiatów. Czy to się udało?

Musimy się cofnąć o 2 tygodnie i znaleźć się na wylotówce z Tarnowa. Nasz hipisowsko/wielkanocny karton [Kraków] okazuje się strzałem w 10! Po 20 minutach łapiemy Shelby GT 500, jeden z tylko 12 egzemplarzy w Europie! Gdy pytam o parametry samochodu, jego historię i maksymalną prędkość, kierowca jest w siódmym niebie. Nie czekamy długo na odpowiednią reakcję, wskazówka naszego pomarańczowego rumaka zatrzymuje się na 250 km/h.

46


Kolejny driver łamie stereotypy łysego z mercedesa. Mkniemy z Krakowa do Norymbergi. W Świecku przenosimy się o 20 lat wstecz za sprawą obiadu w barze z boazerią i ruskimi na wynos. Czujemy się jak bohaterzy „Yumy”. Kierowca dodatkowo stawia nam 3 kawy, dzięki czemu w każdej chwili jestem gotowy zmienić go za kółkiem. Niestety, z tym małym marzeniem muszę jeszcze poczekać. Szofer, widząc nasz znak krzyża podczas posiłku, początkowo nieśmiało kieruje do mnie niedokończone,


prowokujące zdania o Bogu. Myślę, że ludzie, szczególnie ci mieszkający za granicą, szukają osób, z którymi mogą w niezobowiązujący sposób porozmawiać o tęsknocie do rodziny, osobistych problemach. Autostop to najlepsza przestrzeń do konwersacji. Czy my się jeszcze kiedyś spotkamy…? Patriotycznie kradniemy jeszcze 150 km w aucie z rejestracją FSD! Po łapaniu na karton, 15 kółeczku wokół stacji, mamy 2 polskie tiry jadące w stronę Francji. 9 godzin później trafiamy na świetną stację, otoczoną ze wszystkich stron hektarami kwitnącego rzepaku. Najważniejsze, że jest darmowy prysznic! Kobiety podobno mogą znieść dużo, ale nieumytych włosów nie mogą zaakceptować. Po pertraktacjach z kierowcami, postanawiamy ruszyć z nimi skoro świt następnego dnia. Kierunek Hiszpania! Przysłuchujący się naszej rozmowie inny kierowca oferuje nocleg na pace. Gdy wspólnie sprawdzamy standard wyposażenia naszego hotelu, drugi driver zaczyna się o nas „bić”. Kawa zalana wodą z palnika gazowego o 4:30 am na parkingu dla ciężarówek jest bezcennym darem dla autostopowiczów. Wielki ukłon dla kierowców ciężarówek! Ruszamy, przecinając Francję śliczną Portugalką. Lądujemy na stacji 100 km przed Bordeaux, gdzie niecałe 2 tygodnie wcześniej złapałem niemieckiego mercedesa w kierunku Polski. Nas zabiera 60-letni surfer w garniturze. Na hasła Portugalia i Coimbra szuka na GPS-ie najlepszej stacji na obwodnicy Boredaux. Może uznał mnie za surfera? Nie byłby pierwszym, który się tak pomylił. Nadrabiając 30 km, podrzuca nas na stację typu: the best. Już czekają tam na nas Audi A5 Sportback i nowe BMW. Nie zdążyłem się nacieszyć gestem poprzedniego drivera, gdy Zuza łapie stopa do Portugalii. 1100 km. Drugi największy napad w historii! Dwa dni później na naszej tabliczce widnieje PORTO! Para, która nas zabiera, bez słowa wyjaśnienia nadkłada 40 km i jesteśmy na miejscu. Dziesięć miesięcy

48


wcześniej nie sądziłem, że tak szybko powrócę do miasta Smoków. Tutaj jemy jedne z najlepszych pastel de nata. Spotykamy się z Gabrysią i Grześkiem, których od Polski nieskutecznie goniliśmy. Opowieści o autostopowych przygodach słodziło Porto. Następnego dnia kierujemy się na dworzec, gdy zatrzymuje się na środku ronda Portugalczyk z ofertą pomocy. W samochodzie dowiaduje się, że jesteśmy Polakami, ja na widok herbu FC Porto z dumą wykrzykuję „Młynarczyk!”. On na to: „Młynarzik! Młynarzik!” Radość Portugalczyka jest nie do opisania. Mówi, że dla jego rodziny to wielki bohater minionej epoki FC Porto. Szybkie nagranie w aucie, bo oczywiście koledzy mu nie uwierzą. Na koniec mówi, że piękniejszego zwieńczenia dnia nie mógł sobie wymarzyć. To jest właśnie autostop! 72 godziny później. Kierunek: Fatima. Kierowca początkowo oferuje 40 km okazji, kończy się to tak, jak w przypadku Porto. Zostajemy podwiezieni na sam plac Bazyliki Matki Boskiej Różańcowej w Fatimie. – Nie byłem tutaj 10 lat, mogę wstąpić – oznajmia na miejscu nasz driver. W drodze powrotnej zabiera nas kierowca, który nie jechał w naszym kierunku, lecz postanowił nam pomóc. Uprzejmość i poziom angielskiego u naszych kierowców przerasta wszelkie oczekiwania. Do Coimbry zabiera nas świeżo wyświęcony ksiądz. Na Lizbonę zabiera nauczycielka. Zuza przyznaje się, że po ciuchu liczyła na nauczyciela w terenówce. Choć to VW Golf V, to mnie pozostaje tylko z uśmiechem w milczeniu zmierzać na południe Portugalii. Następnie zabiera nas bus, ostatni pojazd do kolekcji naszych autostopowych manewrów. W mieście dwóch odwiecznych futbolowych wrogów, Benfiki i Sportingu, nocleg daje nam Dawid. Świetnie sprawdził się w roli przewodnika, dzięki czemu jemy najlepsze pod słońcem pasteis de belem, podróżujemy

49


50


tramwajem numer 28, a w labiryncie portowych uliczek znajdujemy jedno z najważniejszych dla mnie miejsc, kawiarnię Imagine. Muitu obrigado (bardzo dziękuję), Dawid! Po dwóch dniach w stolicy Portugalii rozstajemy się z Zuzanną w porcie lotniczym. Zuza leci do Polski, mnie pozostaje samotna podróż stopem do Coimbry. W drodze powrotnej łapię Rosjanina z pitbullem na pokładzie, który okazuje się łagodny jak baranek. Ostatni kierowca przy 250 km/h uśmiecha się i oznajmia, że to pewnie moje najszybsze auto złapane na okazję. Gdy dowiaduje się o Shelby, jego prawa noga staje się ołowiana i licznik się zamyka.



Maciej KuĹ›



Zaraz na początku naszej krótkiej podróży autostopowej przez Francję i Włochy udaliśmy się do Lyonu, który – jak gdzieś wcześniej zasłyszał mój przyjaciel Mateusz – uchodzi za stolicę kulinarną Francji. Skoro tak, to obowiązkowo trzeba zakosztować jakichś tamtejszych specjałów! Kiedy więc byliśmy już blisko miasta, zapytaliśmy wiozącego nas kierowcę, jakich potraw powinniśmy szukać, żeby skosztować prawdziwej lokalnej kuchni. W odpowiedzi mężczyzna wspomniał coś o kiełbaskach i jeszcze kilku innych lyońskich specjalnościach (żadna nie wydała nam się jakoś zaskakująco wyjątkowa), no i o słynnych bouchons lyonnais („koreczki lyońskie”), które chyba najbardziej zwróciły naszą uwagę i zapadły w pamięć. Spytaliśmy również o najciekawsze miejsca do obejrzenia w Lyonie i, po takim rozpoznaniu, ruszyliśmy w miasto. Kiedy już zwiedziliśmy wszystko, co było do zwiedzenia – kościoły, parki, etc. – nasze żołądki zaczęły sugerować, że czas na osławioną lyońską kuchnię i rozpoczęły się poszukiwania „prawdziwych bouchons lyonnais”. Oczywiście – jak na studentów przystało – w możliwie najniższej cenie. Tutaj jednak zaczęły się schody. We wszystkich możliwych uliczkach, które, mimo ciężkiego bagażu na plecach, przeczesywaliśmy skrupulatnie, aż roiło się od szyldów z napisami Bouchon lyonnais, ale za każdym razem, gdy patrzyliśmy w menu, nie umieliśmy znaleźć tej tajemniczej potrawy. W końcu, kiedy na tych mozolnych poszukiwaniach upłynęło jakieś pół godziny, przyszła mi do głowy dość odważna hipoteza. Pomyślałem mianowicie, że może bouchon lyonnais to wcale nie nazwa potrawy, bez względu na to, jak bardzo byliśmy

55


o tym przekonani. To niepokojące podejrzenie pchnęło mnie w kierunku jednej z dość ciasno upchanych restauracyjek. Na szczęście kelnerka była bardzo miła i okazała wyrozumiałość. Grzecznie i z wdziękiem potwierdziła moje obawy: bouchon lyonnais to nazwa jaką określa się właśnie te charakterystyczne małe, lyońskie restauracyjki, których pełno przy głównym deptaku! (przecież analogicznie: dużo aut to korek (bouchon) – dlaczego więc nie odnieść tego do ludzi stłoczonych przy stolikach lyońskich restauracji?). Nieco sfrustrowani takim obrotem spraw postanowiliśmy nie silić się już na żadne lokalne specjały. Zamiast tego skosztowaliśmy czegoś zwyczajnie francuskiego. A co jest dla przeciętnego Polaka typowo francuską potrawą? Ślimaki, oczywiście.

56



Nie były wcale tak gumowe, oślizgłe i obrzydliwe, jak można by się spodziewać, a dodatkowej zabawy dostarczył nam sposób jedzenia tegoż przysmaku. Ślimaki zostały nam podane w czymś podobnym do glinianego półmiska z małymi wgłębieniami (osobnym na każdą „niespodziankę w skorupce”). Do tego – dość typowo dla Francuzów – pieczywo, zielona sałata i oliwa. Na tym jednak nie koniec, gdyż wyposażono nas ponadto w tajemnicze przyrządy, jak ze średniowiecznego gabinetu dentystycznego: połączenie szczypiec i nożyczek oraz cienki widelczyk z dwoma podłużnymi ostrzami. W tym momencie nasze skonsternowane oblicza musiały dość wyraźnie zdradzać zagubienie. Na szczęście obsługujący nas kelner szybko to zauważył i pokazał, jak ich używać, więc obyło się bez faux pas z naszej strony. Dla jasności: skorupkę należy wziąć w średniowieczne szczypco-nożyce i, tak przytrzymując, zwinnym ruchem wyciągnąć z niej ślimaka za pomocą cienkiego widelca. Po krótkim instruktażu mogliśmy rozkoszować się tą „najbardziej francuską potrawą”. No właśnie, kiedy po pokonaniu wszystkich przeciwności przyszło w końcu do jedzenia, okazało się, że ślimaki są naprawdę smaczne! Intensywnie ziołowe, odpowiednio słone, słowem: świetnie przyrządzone przez lyońskiego kucharza. Do tego serwowane w prawdziwej bouchon lyonnais!

58




Klaudia Pisarek


Nasza wyprawa rowerowa w tym roku rozpoczęła się w Bratysławie. Około godziny 5:30 zaczęliśmy składać rowery, by, niespełna godzinę później, wyruszyć. Pierwszy etap, to znaczy czas do pierwszej przerwy (40 km), był najprzyjemniejszy na całej trasie. Sunęliśmy wzdłuż Dunaju przy chłodzącym wietrze, w samotności. Przestrzeń wokół wydawała się nieograniczona, otaczała nas woda. Po pierwszej przerwie nie było już tak pięknie. Słońce wzbijało się coraz wyżej, wręcz parząc nasze ciała; ponadto, po przebyciu kolejnych 15 km skończyła się ścieżka biegnąca wzdłuż rzeki. Za późno sięgnęliśmy po krem z filtrem. Nasza nierozwaga dała się we znaki popołudniem, kiedy poczuliśmy się trochę gorączkowo, a nasza skóra przybierała różne odcienie czerwieni.

62




Od kiedy wj e ch a l i śmy do miasteczka zwanego Gabčíkovo, podróżowaliśmy w pełnym słońcu, brakowało cienia. Wieczorem słońce zaczęło zachodzić i zrobiło się przyjemniej. Przekroczyliśmy granicę. Tego samego dnia planowaliśmy dotrzeć do Budapesztu, jednak po pokonaniu około 170 km zatrzymaliśmy się przy kempingu, a resztę trasy odłożyliśmy na dzień następny. Jak obmyśliliśmy wieczorem, do Budapesztu powinniśmy dojechać w godzinę bądź dwie, dlatego też następnego dnia wyruszyliśmy dopiero po godzinie dwunastej. Zaczęło padać, a nasza trasa rozciągnęła się do 70 kilometrów. Trzeba było ograniczyć prędkość, gdyż deszcz padał prosto w oczy a w błotniki nie zainwestowałam. Dopisywał mi dobry humor, dopóki nie zaczęliśmy zamarzać. Ulewa nie znała słowa litość. Dojeżdżając do stolicy, zakupiliśmy żywność (kurczaka i chleb), która odczepiła się od naszego bagażu i, mimo poszukiwań, nie została odnaleziona. W końcu powitał nas Budapeszt. Dnia kolejnego zwiedzanie rozpoczęliśmy od pojechania do Pesztu. Zobaczyliśmy wszystko, co trzeba. Następnego dnia udaliśmy się na objazd po Budzie.

65


Podobało mi się tam o wiele bardziej, niż w części miasta znajdującej się po drugiej stronie rzeki. Ogólne wrażenie dobre, jednak się nie zakochałam. Wracając Mostem Łańcuchowym do Pesztu, wstąpiliśmy do Bazyliki św. Stefana. Polecam, widok przedni, a bilet wstępu niedrogi. Następnego dnia, około godziny dziewiątej rano wracaliśmy już do Polski. Pierwsza część trasy powrotnej była całkiem przyjemna, aż po ok. 70 km dotarliśmy do bardzo biednego rejonu kraju. Przejeżdżaliśmy przez miasteczka, w których właściwie nie było normalnych domów. Tamtejsze dzieci próbowały nas zatrzymać i o coś prosiły. Spotykało się dzieci stojące przy ulicy z owocami na sprzedaż, a także rodziny, które wycinały drzewa w zagrażający życiu sposób. Taki obraz prześladował nas przez następne 160 kilometrów. Wieczorem dotarliśmy na kemping, który, jak się

66


okazało, był opuszczony. Dojechaliśmy do granicy ze Słowacją i tam spędzilismy noc. Jednym z celów naszej wyprawy był park narodowy Słowacki Raj. Jazda w jego stronę od granicy była najgorszym odcinkiem, jaki dane nam było pokonać. Było to ciągłe jechanie pod górę w upale, a potem w deszczu. Ukształtowanie terenu bardzo nas spowolniło. Następny dzień spędziliśmy w tymże parku, pnąc się szlakiem w górę i czerpiąc czystą wodę. Wieczorem wybraliśmy się w dalszą podróż. Do Zakopanego pozostało około 100km. Do granicy z Polską dotarliśmy około godziny 3:30. Cały ten czas jechaliśmy w kompletnej ciemności, a jedyne co mogliśmy zobaczyć, to świecące oczy leśnych zwierząt. Przy granicy zafundowaliśmy sobie drzemkę do szóstej rano. Wiedząc, że jesteśmy prawie w domu, nie oglądaliśmy się za siebie i ruszyliśmy w stronę Śląska.

67





Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.