wiosna 2014 numer 1/005
temat numeru
podr贸偶e
c z a s o p i s m o
l i t e r a c k o - k u l t u r a l n e
w numerze stałe rubryki Wstępniak
Olaf Pajączkowski
4
reportaż Motocyklem
Justyna Hunc
po
Złote Runo
reportaż z podróży po Ukrainie
8
wywiad Grzegorz Bogdoł
Podróż
w przeszłość
rozmawiają Olaf Pajączkowski i Bartosz Łącki ze specjalnym udziałem Łukasza Berlika
46
opowiadania Bartosz Łącki Olaf Pajączkowski
Na Jakubowym
Bartłomiej Jonda
Kłódki
96
Mateusz Miszczyk
Obłąkany
106
Lidia Urbańczyk
Festiwal
Olaf Pajączkowski
Pożegnanie
Bartosz Łącki
Emil
szlaku
śmierci z
II
Afryką
72
116 128 140
poezja Anna Buchalska
wiersze
164
Olaf Pajączkowski
Pieśń Toma
170
artykuły, felietony Kamila Byrtek
Podróż
przez epoki
Parnasizm Adama Asnyka w wierszu Pustynia – inspiracje poezją Leconte de Lisle’a
180
Karol Maluszczak
Winów 2012
194
Barbara Kaleta
Podróż
200
Barbara Kaleta
Wędrówka
MOLE
w poszukiwaniu pozostałości wieży Babel po sensach
w opowiadaniach Andrzeja Pilipiuka
niezależne opolskie czasopismo literacko-kulturalne
Okładka: Agata Narodowska
Redaktor naczelny: Olaf Pajączkowski
Wydawca: Olaf Pajączkowski
Redaktorzy/stali współpracownicy: Bartosz Łącki, Lidia Urbańczyk, Karol Maluszczak, Jarosław Kiszka, Barbara Kaleta
Kontakt z redakcją: olaf.pajaczkowski@gmail.com
Skład/dtp/łamanie/szata graficzna: Szymon Wiatr Redagowanie tekstów: Bartosz Łącki, Olaf Pajączkowski Autorami grafik pojawiających się w numerze są Agata Narodowska i Grzegorz Urbanek poza stronami 8-44 (zdjęcia autorstwa Justyny Hunc i jej przyjaciół), 50 i 64 (Grzegorz Bogdoł), 56 i 61 (Adam Śmietański), 7293, 129, 146, 153, 158 i 175 (Olaf Pajączkowski, poza zdjęciem ze strony 79, autorstwa Bartosza Łąckiego), 196 i 199 (Karol Maluszczak) oraz 215 (foto ze strony Fabryki Słów)
210
Strona www: http://mole-czasopismo.strefa.pl/ Stroną zajmują się: Dawid Nowak, Olaf Pajączkowski, Szymon Wiatr Nasz fanpage na Facebooku: https://www.facebook.com/MoleCzasopismo Facebookowym fanpagem zajmują się: Łukasz Berlik, Karol Maluszczak, Jarosław Kiszka, Olaf Pajączkowski
wstępniak
Wstępniak Olaf Pajączkowski
Dzień dobry! Minął rok, cztery numery za nami, z okazji tego małego jubileuszu zawiadamiamy, że zaopatrzyliśmy się w ładne nalepki z naszym logiem – kto chciałby taką nalepkę dostać, niedługo będzie miał zapewne okazję. W momencie, gdy czytasz te słowa, Drogi Czytelniku, pierwsza partia powinna już zostać rozdana – m.in. jako prezent w konkursie poetyckim...
4
Właśnie tak, konkurs poetycki, zorga-
Peter Bilý Olaf Pajączkowski nizowany przez Pana Doktora Bartosza Mał-
nych stron i na różne sposoby – ku uciesze
czyńskiego, Uniwersytet Opolski, Naukowe
Autorów, jak i – mam nadzieję – Czytelników.
Studenckie Koło Literackie i „MOLE”, został już
Poza „starymi wyjadaczami”, utalentowanymi
rozstrzygnięty – sylwetki laureatów, zwycięskie
debiutantami oraz wspaniałymi grafikami ofe-
wiersze oraz relacja – już niedługo (spodzie-
rujemy relację z motocyklowej wyprawy dziel-
wajcie się także relacji z konferencji, w której
nych mieszkańców Nysy na wschód Europy
braliśmy udział – ale o tym szerzej w najbliż-
autorstwa Justyny Hunc (pojawia się też Ukra-
szym czasie – śledźcie Facebooka i oczywiście
ina, ale od razu zaznaczamy, że to przypadek
czytajcie nasze czasopismo)! Zwycięzcom (jak
– wyprawa miała miejsce już prawie rok temu,
również wszystkim Uczestnikom, bo poziom
a teksty gromadziliśmy od co najmniej kilku
był naprawdę wyrównany) – serdecznie gratu-
miesięcy, więc to nawiązanie do wydarzeń
lujemy!
ostatnich tygodni dla nas także jest zaskoczeniem), wywiad z Grzegorzem Bogdołem, re-
Wracając jednak do spraw bieżących –
daktorem naczelnym i założycielem słynnego,
numer piąty traktuje o podróżach. Podróżach
popularnego „Opola z Sercem” (polecamy wi-
wszelakich – tak „fizycznych”, z punktu A do
zyty na fanpage’u OzS), a także wiersze Anny
punktu B, jak również tych bardziej abstrakcyj-
Buchalskiej – nagradzanej poetyki z Kutna. Na-
nych – poetyckich, duchowych etc. Artykuły,
sze czasopismo też w pewnym sensie podró-
opowiadania i wiersze, które znajdziesz w tych
żuje i wychodzi poza granice rodzimej Opol-
„Molach”, starają się „ugryźć” temat z róż-
szczyzny, z czego się cieszymy – dziękujemy
5 5
wstępniak za pozytywne głosy z Wrocławia, Poznania i Pomorza. Ja także postanowiłem udać się w twórczą peregrynację, dlatego więc na wirtualnych kartach tego numeru znajdziecie moje próby poetyckie i malarskie – jak podróż, to podróż, nie zawsze musi być wszakże udana. I na koniec pozwolę sobie przypomnieć, że ciągle czekamy na Wasze zgłoszenia i jeśli chcecie u nas wystąpić – piszcie! PS Serdecznie pozdrawiam i dziękuję Wojciechowi z Wrocławia.
6
Grzegorz Urbanek
7
reportaż
Justyna Hunc Absolwentka polonistyki, która aktualnie szerzy z różnym skutkiem - edukację wśród kwiatu polskiej młodzieży. Fanka dobrej książki (wszelkiej!) i muzyki (Led Zeppelin!). W wolnym czasie próbuje opanować trzy niesforne konie, robiąc przy okazji milion różnych rzeczy.
Motocyklem
po
ZĹ‚ote Runo
reportaż
Początek.
Bo jeśli nie teraz, to kiedy?
10
Justyna Hunc
Początek. Zawsze jakiś jest, więc i nasza podróż go miała. Pojawił się pomysł – jak to zwykle bywa w długie, jesienno–zimowe wieczory, zamarzyliśmy o wakacjach. Bo trzeba się ruszyć, bo wszyscy mówią, a w końcu nikt nie jedzie, bo może być ciekawie, bo jeśli nie teraz, to kiedy? Zabraliśmy się więc za realizację naszych planów. Właściwie to porwaliśmy się z motyką na słońce, bo za cel podróży obraliśmy Gruzję. I wierzyliśmy, że się uda. Nie udało się, ale może to i lepiej?
11
reportaż
Właściwie to porwaliśmy się z motyką na słońce. I wierzyliśmy, że się uda.
12
Justyna Hunc
13
reportaż
Wyjechaliśmy trzema motorami. Pożegnały nas konie i kliku znajomych. W pierwszym dniu dojechaliśmy tylko do Nowego Sącza. Pogaduchy z przyjaciółmi, nocleg i rano – w drogę! Tam zostaliśmy uświadomieni, że Gruzja to cel praktycznie nierealny, bo nie załatwimy wiz, tak jak planowaliśmy, a prom jest horrendalnie drogi (nasza podróż była ograniczona finansowo). Nic nie szkodzi! Jedziemy do Lwowa, a potem do Odessy - tam zdecydujemy, co dalej. A póki co zobaczcie, jak wtedy zaprezentowała się nam Ukraina.
14
Justyna Hunc
15
reportaĹź
16
Justyna Hunc
Ostatni przystanek w Polsce...
17
reportaĹź
... i pierwsze tankowanie na Ukrainie
18
Peter BilĂ˝
19
reportaĹź
20
Justyna Hunc
LVIV! Dotarliśmy do Lwowa późnym popołudniem, naszym celem było więc znalezienie noclegu. Nie poradziliśmy sobie sami – krążyliśmy po kocich łbach i wybojach, gubiliśmy się, wracaliśmy w te same miejsca innymi drogami, denerwowaliśmy się i kłóciliśmy… Zawiodły nawet nawigacje. I tak przez jakieś 4 godziny.
21
reportaĹź
22
Peter BilĂ˝
23
reportaĹź
24
Justyna Hunc
Zaczynało się już ściemniać, gdy zatrzymała się obok nas taksówka. Byliśmy już tylko dwoma motorami – trzeci zawrócił. Dosłownie rzuciliśmy się do kierowcy. Wysiadający pasażer szybko odszedł, spoglądając na nas ze zdziwieniem. I zaczęła się nasza przygoda pod flagą żółto-niebieską.
25
reportaĹź
26
Justyna Hunc
Vadim – taksówkarz – pilotował nas do podlwowskiego hotelu. Nawet nie pamiętam, co to była za miejscowość, w każdym razie byłam nieźle wystraszona: brzydkie, brudne budynki w stylu, który panował u nas w latach 70, gdzieniegdzie powybijane szyby, połatane dziwnymi metodami, niedbale postawione płoty, trochę śmieci, błąkające się psy. Ludzie, którzy zatrzymywali się, by na nas popatrzeć. I hotel – na samym końcu wioski. Poza nim warsztat i nic, nawet asfalt zmienił się w polną drogę. I pełny luksus: nowy prysznic, telewizor, kanapa, łóżko (świeżutka pościel), klima i wifi. 15 złotych od osoby. A my myśleliśmy, że będziemy spać „u ludzi”, żeby zmieścić się w planowanej kwocie. Co prawda w barze, który znajdował się pod pokojami, była impreza, ale w niczym nam to nie przeszkadzało. Zasnęliśmy jak zabici. I spaliśmy gdzieś do 9 rano – wtedy przyjechał po nas Vadim. Tą taksówką. 27
reportaż Poprzedniego dnia przekonaliśmy się, jak
niósł nam barierki i wjechaliśmy do samego
się jeździ po Lwowie. Powiem tak: mam prawo
centrum. Gdy przejeżdżaliśmy na czerwonym
jazdy jakieś 7 lat. Mistrzem kierownicy nie je-
świetle, omijając inne hamujące pojazdy, Va-
stem, ale pojadę, gdzie trzeba, nawet jeśli trze-
dim odwracał się do nas z czarującym uśmie-
ba jechać daleko. Po Lwowie nie odważyłabym
chem i słowami: „Tak się jeździ we Lwowie”.
się jeździć. Niczym. Na torach tramwajowych
Obeszliśmy wszystko, co się dało. Wysłuchali-
można połamać nogi – to fakt. Na kocich łbach
śmy miliona historii – o tym, jak się mieszka we
też. Wszyscy trąbią, machają, mieszczą się „na
Lwowie, jak się zarabia, a jak pracuje. O tym,
styk”, cofają w dziwnych miejscach, nagle się
jak jest, a jak mogłoby być. To tak z grubsza.
zatrzymują, wysiadają i idą, zawracają tak, że
Jednak jeden dzień na cały Lwów to zdecydo-
wszyscy na drodze hamują – chaos! Zdecy-
wanie za mało – dlatego jeszcze tam wrócimy!
dowaliśmy: jedziemy taksówką na ekskursję po Lwowie, z Vadimem jako przewodnikiem. I chyba lepiej nie mogliśmy zrobić. Naszymi motorami raczej trudno byłoby manewrować po wąskich, zakorkowanych uliczkach. Tym bardziej, że były solidnie obładowane. Vadim był synem Polaka, emerytowanym policjantem, więc jego kolega po fachu prze-
28
Justyna Hunc
1. Znaleźliśmy trabanta na dachu… 2. … i nyskę 3. Obejrzeliśmy panoramę miasta
29
reportaĹź
30
Justyna Hunc
Odwiedziliśmy Cmentarz Orląt Lwowskich...
...i wypiliśmy kwas na zamkniętym przez mafię lotnisku A ten pan ze zdjęcia miał dziurę w kieszeni (nast. strona)
31
reportaż
Droga ze Lwow pod Vinnicę. Wbr liśmy, że nie pojed Euro 2012 (Lwów – gu 12 godzin. W tle dość skromna. Kat popadały w ruinę i conych cerkwiach, Ale! Nigdy, przenig drogi. Z dwóch kier jechał jak chciał, p falcie. Ciężarówki s drogi, a i tak wjeżdż nie żałujemy!
32
Peter Bilý
wa do Tarnopola. A właściwie rew przestrogom zdecydowadziemy trasą wybudowaną na Kijów – Odessa). 150 km w ciąe przepiękne cerkwie – ta była tolickie kościoły za to całkiem i, przy tych srebrzonych i złowyglądały wyjątkowy biednie. gdy nie narzekajcie na polskie runków robiło się pięć – każdy próbując ominąć wyrwy w asstawały praktycznie w poprzek żały w dziury. Tak, jak i my. Ale
33
reportaż
Nocleg pod Vinnicą. Gdy się zatrzymaliśmy i usłyszałam, że idziemy pytać o nocleg, pomyślałam – „Zdurnieli. Nie wypłacimy się”. Wypłaciliśmy się. Ceny jak poprzednio, choć bez wifi, za to z sauną. Właściwie całą drogę nic, oprócz polnych odnóg do wiosek, a tu nagle Miodowy Raj. I uroczy, młody kelner, któremu tak okropnie trzęsły się ręce, gdy rozmawiał z nami po angielsku (coś nie rozumiał po rosyjsku, ani po polsku). Potem Tarnopol. Przez pół godziny staliśmy na chodniku, przy światłach, obserwując komunikacyjny zgiełk. Niezapomniany widok. W międzyczasie kilka osób podchodziło ot tak, po prostu spytać, czy nie potrzebujemy pomocy. Albo po prostu porozmawiać. A u nas każdy by się gapił i jechał/szedł dalej. I targ z różnościami. Arbuzy, melony, soczyste brzoskwinie, mniam! Ale trzeba jechać dalej.
34
Justyna Hunc
35
reportaĹź
36
Justyna Hunc
Ukraińska „autostrada”: konie z furmankami, rowerzyści, autobusy, przystanki (+ handel), kombajny, kolizyjne skrzyżowania i możliwość zawracania. Z wrażenia aż zgubiliśmy kufer (raczej miał dość poprzedniej trasy). Chcieliśmy zatrzymać się na nocleg pod Odessą, ale nie było szans. Zauważyliśmy za to ogromny motor. Umęczeni, po całodniowej podróży, około 23.00 znaleźliśmy to (zdjęcie na następnej stronie): Drożej, niż poprzednio. Nie będę opisywała warunków, wspomnę jedynie, że nie odważyłam się umyć tam zębów, a z toalety korzystałam w ostateczności. Spaliśmy na własnych brudnych ubraniach. Śpiwór, który podróżował za moimi plecami, uratował nam życie! Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – obok znajdował się warsztat, gdzie za pół darmo udało się naprawić kufer, który odpadł na „autostradzie” (droga ze Lwowa go wykończyła). Potem ruszyliśmy w miasto.
37
reportaż
Śniadanie „gdzieś w Odess
obok piekarni znajdował się skle
rzeliśmy, by „zobaczyć co mają”
dawczyni pokazała nam trasę d
zerwować nam miejsce, po czym
nas pod wskazany adres. I posta
sownie. Potem wróciła do pracy, cieczkę po mieście. Zamieszkaliśmy jakieś 20 m
jaliśmy warsztat i przechodziliśm
we. Morze Czarne: ciepła woda, p
po nim chodzić boso, suszone ry
statki floty czarnomorskiej na ho
mnie – żyć, nie umierać. Tylko te
Duże wrażenie zrobiło na n
maliśmy. Mieszkaliśmy w pokoju
poprzednie, ale w ich urządzenie
gii i … mało pieniędzy. Prysznic na i resztek różnych kafli. Została z
38
Justyna Hunc
sie” i ogromne zaskoczenie: tuż
Kran był jeden - zarówno do prysznica, jak i do umywalki. Wycho-
ep motocyklowy, do którego zaj-
dziliśmy bezpośrednio do ogrodu, w którym znajdowało się spore
”. Po krótkiej pogawędce sprze-
oczko wodne. Stało tam też łóżko, na którym spał jeden z naszych
do „hotelu”, zadzwoniła, by zare-
sąsiadów – Rosjanin. Niestety, nie posiadam zdjęć z tego etapu
m wsiadła na motor i pokierowała
podróży, jednak widok potężnego, zarośniętego mężczyzny w jed-
awiła kawę. Całkowicie bezintere-
noczęściowym biało – niebieskim pasiaku był przezabawny. A jak
, a wieczorem zabrała nas na wy-
chrapał! Jednak nasi sąsiedzi byli bardzo sympatyczni i genialnie grali na gitarach, umilając nam wieczory.
od morza. By do niego dojść, mi-
Teren, na którym znajdowały się pokoje, był ogrodzony po-
my przez jezdnię i tory tramwajo-
tężnym murem. W rogu ogrodzenia znajdowała się stróżówka –
piasek nagrzany tak, że nie da się
wchodziło się do niej po drabinie. Siedziała tam w nocy matka
yby, gotowana kukurydza i szare
właściciela, która pilnowała motorów i naszego bezpieczeństwa.
oryzoncie. Mnóstwo ludzi. Jak dla
Chcieliśmy wziąć ze sobą jakieś wizytówki z tego miejsca, jednak
e statki trochę straszne.
właściciel dał nam tylko numer telefonu, ze słowami: „Wizytówek
nas miejsce, w którym się zatrzy-
nie ma, bo to wszystko na czarno jest”. Zaniemówiliśmy. Knajpa,
u wyposażonym tak samo, jak te
parking, duuuży ogród i jakieś 20 pokoi przy samym morzu. Na
e właściciel włożył mnóstwo ener-
czarno!
a przykład był zrobiony z kamieni
Kolejny szok przeżyliśmy, gdy pierwszego dnia, pod wieczór,
nich ułożona kolorowa mozaika.
przyjechała po nas Lola (ta ze sklepu motocyklowego). Ruszyli-
39
reportaż śmy w miasto. Na deptaku w centrum miasta
nem a budką strażnika. Nikt nas nie gonił, nikt
zostawiliśmy motory, a na nich kurtki i kaski.
nie krzyczał, nie było kar i mandatów. Nie było
Gdy po dobrych kilku godzinach wróciliśmy
też promu do Gruzji (zaporowa cena), więc
w to miejsce, wszystko było na miejscu. Muszę
zdecydowaliśmy – zostajemy dłużej na miejscu
przyznać, że obawiałam się, że ktoś to ukrad-
i odpoczywamy. Pojutrze pomyślimy, co z po-
nie. Zdziwieni zapytaliśmy Lolę, jak to moż-
wrotem do domu.
liwe. „My tu jesteśmy motocykliści – bracia.
Niestety, w końcu nadszedł czas na poże-
Opiekujemy się sobą i pilnujemy się. Wy przy-
gnanie z Odessą. To miasto przypomina chor-
jechali na motorach. Ja i ty to bracia”. Usły-
wackie miejscowości, ale jest mniej „utury-
szeliśmy to jeszcze setki razy, „Spokojnie, wy
stycznione”, mieliśmy więc ogromną swobodę.
u mnie śpicie, jesteście pod moja opieką. Nic
Tego nie znajdziecie w żadnym europejskim
nie może się wam tu stać, bo jak by to o mnie
kraju.
świadczyło? My Wam pomożemy”. Piękne centrum Odessy – nie ma porównania do Lwowa, a co dopiero do miast i wiosek, przez które przejeżdżaliśmy. Tak, jakby był to już inny kraj. Choć ludzie tacy sami. Kolejne zdziwienie – motorami mogliśmy wjechać do samego portu. Pomiędzy szlaba-
40
Justyna Hunc
41
reportaż
42
Ale czas pomyśleć o podróży do domu.
żołnierze. Trochę zgłupieliśmy, ale postanowi-
Planowaliśmy wracać przez Rumunię, ale po-
liśmy ruszać dalej. Solidnie się wystraszyłam.
nieważ zaszaleliśmy w Odessie, baliśmy się, że
Przy wyjeździe z miasta znów niespodzianka –
zabraknie nam pieniędzy. Dlatego ostatecznie
granica! Ale jak to?! Wyjeżdżamy z Mołdawii?
postanowiliśmy przejechać przez Mołdawię,
Jakim cudem, przecież dopiero wjechaliśmy?
która też była dla nas interesująca. Jeszcze
Znów od Annasza do Kajfasza, płać, podpisuj,
mieliśmy nadzieję, że znajdziemy nocleg o roz-
uzupełniaj, wypakowuj, tłumacz. I kupuj miej-
sądnej porze.
scową walutę. Zdziwieni mówimy, że dopiero
Granicę ukraińską przejechaliśmy jeszcze
co ją nabyliśmy. Nie – tłumaczy żołnierz – to
bez problemów. Kłopoty zaczęły się na moł-
była waluta tamtej Mołdawii, teraz jedziecie
dawskiej. Wypełnianie kart pobytu. Jak w bajce
do tej naszej. Popełniliśmy błąd. Należało się
„12 prac Asterixa” – od urzędnika do urzędni-
zorientować w podziałach politycznych. Po-
ka, każdy ma coś podbić, każdy coś daje, każ-
dejmujemy szybką decyzję – przemierzamy
demu płać w dolarach. Skąd jedziemy, dokąd,
to państwo w ciągu jednego dnia i szukamy
po co, ile będziemy w Mołdawii. Ale udało się,
noclegu już za ukraińską granicą. Widoki były
wpuścili nas! Cieszyliśmy się nadal, gdy wjeż-
podobne jak na Ukrainie: jedna główna droga,
dżaliśmy do pierwszego miasta, jakie mieliśmy
a od niej szły piaszczyste odnogi do wiosek.
po drodze – Bender. A przy miejskich rogat-
Ogromne, słonecznikowe pola, czasem domy
kach niespodzianka: zasieki, czołgi i uzbrojeni
i studzienki. I właściwie tyle. Przejechaliśmy
Justyna Hunc
też obrzeżami Kiszyniowa – stolicy. Przy sze-
Dowiedzieliśmy się, że w tej okolicy mieszka
rokiej, dwupasmowej drodze poustawiane
wiele polskich rodzin. Zmierzaliśmy w stronę
były ciężarówki z materiałami budowlanymi
Stryia, gdzie zamierzaliśmy nocować. Nasza
lub załadowane workami z kukurydzą, kaszą,
peregrynacja zmierzała ku końcowi, ale inte-
ziemniakami. Handel kwitnie, ludzie biegają
resowała nas bardzo miejscowość, którą mieli-
po drodze, krzyczą, targują się. U nas jednak
śmy po drodze. Otynia. To stąd pochodził mój
wszystko wygląda inaczej.
dziadek. Od tej chwili podróż zrobiła się sen-
Właściwie z ulgą wjechaliśmy znów na
tymentalna.
Ukrainę. Nocleg znaleźliśmy – o 3 w nocy. Trze-
W Otyni odnaleźliśmy Kościół, w którym
ba było widzieć niedowierzanie na twarzach
ochrzczono dziadka. I zaniedbany cmentarz.
pracowników hotelu. Jakoś głupio było o tej
Ponoć co jakiś czas przyjeżdżają tu Polacy,
porze szukać po ludziach. Z łóżek wygrzeba-
by dbać o groby swoich przodków. Pytaliśmy
liśmy się dopiero około 10 rano. Śniadanie
miejscowych, czy jeszcze mieszka tu ktoś z na-
zjedliśmy pod pobliskim sklepem. Sprawdzi-
szym nazwiskiem. Właściwie spędziliśmy tak
liśmy, gdzie dokładnie jesteśmy, bo w nocy
większość dnia – ludzie zapraszali nas do sie-
błądziliśmy po wioskach. Byliśmy niedaleko
bie, dzwonili po innych, dowiadywali się, kto
Ivano–Frankivska, w Chernivtsi. Podczas śnia-
może mieć informacje o naszej rodzinie. Osta-
dania, ku naszemu zdziwieniu, porozmawia-
tecznie porzuciliśmy poszukiwania – jest to te-
liśmy z mieszkającymi na miejscu Polakami.
mat na osobną podróż. Na razie trzeba wracać
43
reportaż do domu. Wyruszyliśmy więc do Stryia. Zrobił
lacja z ekskursji i do Nysy. Jeszcze nas wszyst-
on na mnie okropne wrażenie. Z przerażeniem
ko dziwiło, wciąż przeżywaliśmy poszczególne
patrzyłam na szare fabryki, ruiny bloków, za-
etapy podróży, dalej trzymało nas zmęczenie.
walone mosty i porzucone samochody. Wojna
Wrażenia z tej wyprawy są niesamowite,
nie oszczędziła tych terenów. Rano szybkie
choć powoli już się zacierają. Była to jednak
śniadanie i na granicę, potem – do Nowego Są-
pierwsza taka nasza podróż, więc zawsze bę-
cza. Właściwie koniec podróży. Znów postano-
dziemy ją wspominać. Poznaliśmy tam wielu
wiliśmy nie jechać głównymi drogami, dlatego
wspaniałych i bezinteresownych ludzi, ale mo-
nie obyło się bez uszkodzenia lusterka, a przez
gliśmy zwiedzić więcej ciekawych miejsc. Jesz-
miejscowości bezpieczniej było jechać chodni-
cze do niedawna rozmawialiśmy o planach
kami. Ostrzegali nas, że jezdnię do granicy zro-
powrotu na Ukrainę. Na pewno znów Otynia,
biono jeszcze przed wojną, a po wojnie nikt jej
warto byłoby też odwiedzić Kijów, oczywiście
nie ruszał, więc lepiej jechać inną trasą. Ale co
Odessę i Krym (ach, te „Sonety Krymskie”).
nas nie zabije, to nas wzmocni. Daliśmy radę.
Czy jeszcze będziemy mieli taką możliwość?
Wjechaliśmy pod ogromny znak zakazu ruchu (jeździły tam autobusy i nikt go nie respektował, więc też zaryzykowaliśmy) i w strugach deszczu dotarliśmy do granicy. Później było tak jak na początku: Nowy Sącz, pierwsza re-
44
Justyna Hunc
Autorami zdjęć są Justyna Hunc i jej przyjaciele
Justyna Hunc
Grzegorz Urbanek
45
wywiad
Grzegorz Bogdoł 20 lat, student europeistyki ze specjalnością Antropologia Nowych Mediów na Uniwersytecie Opolskim, absolwent klasy socjalnej w Zespole Szkół Ekonomicznych w Opolu. Założyciel i pomysłodawca grupy Opole z Sercem. Pasjonat historii Opola i fotografii.
46
Grzegorz Bogdoł
Podróż
w przeszłość
Olaf Pajączkowski: Zaczniemy od standardu –
OP: To w takim razie – skąd pomysł na „Opole
może opowiesz nam coś o sobie?
z Sercem”? (śmiech)
Grzegorz Bogdoł: O, coś o sobie. Takiego stan-
GB: Nie wiem, skąd. Wziął się z bardzo typo-
dardu jeszcze nie było. Zawsze zaczynało się
wej przyczyny – z nudów. W lipcu, czyli okre-
od: „skąd pomysł?”
sie wakacyjnym nie było czym się zająć, więc wpadłem na pomysł, że zrobię jakąś stronę in-
OP: Też będzie.
ternetową. A jako że zawsze interesowałem się
GB: (śmiech) Obecnie zajmuję się studio-
historią Opola, zdecydowałem się na stronę
waniem. Albo próbą studiowania. Studiuję
o Opolu, tym bardziej że w tamtym momencie
europeistykę na drugim roku z ciekawą spe-
takiej strony nie było.
cjalnością – antropologią nowych mediów. Ta specjalność pomaga też przy prowadzeniu
Bartosz Łącki: O Opolu nie istniała, ale może
strony.
były jakieś strony innych miast, które Cię zainspirowały?
47
wywiad GB: Nie, inne strony zacząłem odkrywać wte-
OP: A z fanpagem jakiego miasta macie naj-
dy, gdy założyłem fanpage „Opole z Sercem”
lepszy kontakt?
na Facebooku i dopiero w tamtym momen-
GB: Chyba jednak Bytomia Hasie, szkło i bele.
cie zdałem sobie sprawę z tego, że inne mia-
I Tarnowskich Gór, ale nie z profilem oficjal-
sta mają coś podobnego. I nawet z niektórymi
nym, a Brzydką Stroną Miasta. Taki profil tro-
utrzymujemy kontakt – Tarnowskie Góry, By-
chę na przekór...
tom.
OP: O, to w ogóle ciekawy pomysł na fanpage.
BŁ: Słusznie, bo niektóre zabytki są ruchome,
BŁ: Trzeba wypędzić tę brzydotę.
przemieszczają się.
GB: Profil, wydaje mi się, pokazuje to, co moż-
GB: Tak, w sumie nawet całe budynki są w
na zmienić.
stanie. OP: Na „Opolu z Sercem” było coś podobnego OP: Np. kościoły – kościół świętej Barbary
– „Opolski Gargamel”1.
przeniósł się z Opola...
GB: Tak, i w tym roku będzie druga edycja, bo
GB: ...do Kolanowic. Został sprzedany. Zresz-
okazało się, że ma on wpływ na Opole. Mieli-
tą jak na tamte czasy to niezły wyczyn – rozło-
śmy sygnały, że dyrektor Instytutu Śląskiego,
żyć budynek, przenieść go i potem złożyć.
dowiedziała się o „Gargamelu”... A wkrótce 1 Patrz: http://opolezsercem.manifo.com/opolski--gargamel-
48
Grzegorz Bogdoł
potem budynek przeszedł remont. Może to nie
riałów. No i oczywiście zarządzaniem stroną.
był główny powód, dla którego go przeprowadzono, ale jednym z uzasadnień było właśnie
OP: Przy okazji odpowiedziałeś na kolejne
drugie miejsce w tym plebiscycie.
moje pytanie, bo chciałem zapytać, jak się dzielicie pracą. (śmiech)
OP: Jak zaczęliście? Pomysł się pojawił i co
GB: To jeszcze może powiem, jak rozpoznać,
było dalej, poza tym, że włączyliście Internet
które wpisy na Facebooku są moje, a któ-
i założyliście stronę?
re dziewczyn – te z błędami ortograficzny-
GB: Zacząłem sam. Stronę „postawiłem”
mi są moje, te dobrze napisane – dziewczyn
w miesiąc, rozbudowałem ją. Potem pojawił
(śmiech).
się Facebook, a w międzyczasie osoby, które mi pomogły.
BŁ: Czy ze swoją działalnością ograniczacie się jedynie do przestrzeni Facebookowej?
OP: Bo jest Was troje.
GB: Nie. Jest jeszcze Twitter i Youtube,
GB: Tak. Ja i dwie moje przyjaciółki – Justyna
a oprócz tego wychodzimy ostatnio w Opole
Kraus i Marta Dziubczyńska. Marta opiekuje
– mam tu na myśli Muzeum Śląska Opolskie-
się Twitterem, Justyna pisze artykuły, tworzy
go. Organizujemy wspólne zwiedzanie wystaw.
także opowiadania. Ja natomiast zajmuję się
Ostatnia wyprawa do Kamienicy Czynszowej
głównie Facebookiem i poszukiwaniem mate-
była wyjątkowo ciekawa, a naszym przewodni-
49
wywiad
50
Fot. G. Bogdoł Kościół Matki Boskiej Nieustającej Pomocy
Grzegorz Bogdoł
kiem była Pani dyrektor muzeum – Urszula Zajączkowska.
OP: Jakie macie plany na przyszłość? GB: Obecnie najważniejsza jest książka o Opolu.
OP: Co to za książka? GB: To przewodnik, który nie do końca jest przewodnikiem. Autorem jestem ja, pomagała także – Justyna Kraus. Oprowadzamy w nim po Opolu. Po całych fragmentach miasta albo pojedynczych budynkach. Uczymy historii, ale w sposób krótki, zwięzły, żeby to nie były nudne monografie, tylko pojawiły się tam dzieje konkretnych miejsc w przystępnej formie – np. cmentarza przy Wrocławskiej. Razem z wydawcą staraliśmy się, by nie były to lokalizacje dobrze znane – dlatego też nie ma Zamku Piastowskiego. Bo to już jest wszędzie i jest bardzo oklepane. Pojawi się natomiast historia Zamku Górnego2. Udało nam się dotrzeć do różnych badań, które tam były prowadzone to, co udało się nam odkryć, jest ciekawe. Będzie o opolskich browarach, których było sporo, bo pięć, wspomniani też będą ważni mieszkańcy Opola i historia, którą odkryliśmy na nowo – podziemne miasto. 2 Po informacje o Zamku Piastowskim i Zamku Górnym zapraszamy do artykułu Olafa Pajączkowskiego i Łukasza Berlika z poprzedniego numeru Moli.
51
wywiad cały czas można się czegoś nowego, z różnych BŁ: W Opolu działał też słynny rabin Leo Ba-
źródeł dowiedzieć. Jak powiedziała: „rację ma
eck. O nim również będzie?
ten, kto ma wyższy tytuł naukowy” (śmiech).
GB: O nim samym nie, ale będzie o rabinie
Aczkolwiek dotarliśmy też do badań, które
Hansie Hirschbergu, który został zmuszony
stwierdzają, że ten zamek tam był. Wieża, któ-
do podpalenia synagogi.
ra po nim została, jest bardzo ciekawa, bo odkryto tam lochy, wykute w litej skale więzienie.
BŁ: W tej książce pojawią się teksty, które
Interesujące jest to tym bardziej jak zostało to
rozsadziłyby już fanpage, i Facebook by ich
przeprowadzone od strony technicznej, jak to
nie pomieścił, tak?
wykuć w litej skale – dzisiaj ciężko to zrobić,
GB: Część tych tekstów pojawiło się na naszej
a co dopiero kilkaset lat temu.
stronie, publikowaliśmy też na Wolnym Dzien-
52
nikarstwie; reszta jest nowa, napisana specjal-
OP: Jakie jeszcze macie plany?
nie na potrzeby tej książki. Docieramy również
GB: Mamy YouTube'a, mamy filmiki porównu-
do źródeł – fachowych, ciekawych. Rozmawia-
jące, jak Opole wyglądało kiedyś, a jak teraz.
my ze znawcami historii, tak jak np. w sprawie
Sami planujemy też zaskoczyć w najbliższym
Zamku Górnego z panią, która zanegowała to,
czasie tym co nagramy. Bardziej jednak je-
że tam znajdowała się osobna twierdza, uzna-
stem za tym, żeby wyjść z Internetu do ludzi,
ła, że raczej były to elementy miasta. Tak że
organizować jakieś spotkania, ale są to kwe-
Grzegorz Bogdoł
stie długiego planowania – mogę zdradzić, że
którego wszystkim przekazują, są pełne pasji,
Justyna nad czymś pracuje. A jeżeli chodzi
którą jest Opole. Wspiera nas też wydawca –
o marzenia – byłoby nim stworzenie fundacji
wydawnictwo Nowik, które prowadzi księgar-
ratowania zabytków w Opolu.
nie w Opolu – wtedy, gdy staramy się wyjść do ludzi, gdy zbieramy materiały. Pomagają nam
BŁ: Wracając do tej książki. To była długa
przy promocji. No i oczywiście bez nich nie wy-
droga od pomysłu do realizacji?
dalibyśmy książki. A jeśli chodzi o finansowe
GB: Pisanie artykułów zaczęło się niedługo po
wsparcie, to oprócz rodziców, babć i wszela-
założeniu strony, a pomysł na książkę pojawił
kiej innej rodziny, to żadnej pomocy nie otrzy-
się w wrześniu, październiku 2013 roku.
mujemy i raczej nie będziemy jej mieć. To taka nasza zasada, żeby nie pojawiły się pieniądze.
BŁ: Macie jakieś wsparcie – skądkolwiek?
Zawsze tam, gdzie są pieniądze, zaczynają się
GB: Na pewno z Muzeum Śląska Opolskiego.
różnego rodzaju problemy. Tym bardziej, że
Zresztą pracują tam bardzo fajne osoby, które
nie jesteśmy stowarzyszeniem, nie jesteśmy
są niesamowicie otwarte i z chęcią pomagają
żadnym oficjalnym tworem.
wszystkim miłośnikom historii. Muzeum zawsze kojarzyło mi się z miejscem, gdzie pracu-
BŁ: Jeśli chodzi o tego fanpage'a... spotykacie
ją nudni ludzie chodzący w kapciach po wysta-
się zapewne z różnymi reakcjami ludzi. Poja-
wie. Te osoby, które spotkaliśmy mają bakcyla,
wiają się wpisy od starszych, młodszych, tych,
53
wywiad którzy pamiętają, jak było kiedyś i podchodzą
Ostatnio to było propagowanie komunizmu,
do tego z jakąś nostalgią, a drudzy z kolei –
po stwierdzeniu, że zmiany nazw osiedli to głu-
z ciekawością, a może również i z tęsknotą, ale
pota – skoro się ludzie przyzwyczaili, to co to
już za czymś, czego nie mieli.
zmienia? Tak naprawdę nic nie zmienia. To, że
GB: Wśród naszych odbiorców facebooko-
damy nazwę Armii Krajowej, ludzie i tak będą
wych przeważa grupa wiekowa 24-30. Ale
mówić, że mieszkają na ZWMie. Zupełną no-
większą aktywność obserwujemy wśród star-
wością była prywatna wiadomość, której tre-
szych osób, które wspominają, szczególnie
ści lepiej nie będę przytaczał. Dostało się nam
zdjęcia powojenne, patrzą – tak było, tu robili
za, jak to było ujęte „plucie na polską histo-
zakupy, tu chodzili na spacery z rodzicami –
rię”. No cóż – można to obśmiać i działać dalej.
a młodzi - „ojej, jak to kiedyś wyglądało”. Albo
Zawsze chcieliśmy mieć hejtera. (śmiech)
„szkoda, że teraz tak nie wygląda.” Czasem
54
zdarza się jednak tekst typu: „propagowanie
BŁ: Mówią, ale z czasem może się to wyruguje.
nazizmu”, bo wrzuciliśmy zdjęcie budynku ze
OP: Jeszcze o to nie pytaliśmy, ale dlaczego
swastyką. To jest głupota totalna i problem
właśnie fanpage Twojego rodzinnego miasta,
tych piszących. To że wrzuciliśmy zdjęcie ryn-
a nie czegoś innego? Są tacy ludzie, którzy nie
ku, na którym wisi swastyka – no wisi, bo taka
czują związku z miejscem swego zamieszka-
jest historia, no i ktoś zrobił zdjęcie i trudno.
nia albo ich związek nie jest na tyle silny, by
Nie będziemy tej swastyki przecież zakrywać.
pisać o tym na stronie internetowej.
Grzegorz Bogdoł
GB: Mnie interesuje to, jak się zmieniało mia-
wówczas ma to związek z tym, że był to ich
sto – nie tylko Opole, ale też Wrocław, Warsza-
czas, czas ich młodości, kiedy oni przeżywali
wa. A Opole – bo tu mieszkam. Tutaj te wszyst-
najważniejsze chwile swojego życia. Tak więc
kie zmiany są dla mnie namacalne, mogę je
dla nich ten okres jest najlepszy, ale dla nas
bezpośrednio zobaczyć. Łatwiej jest działać
najlepszy jest czas naszej młodość. Uważam
kiedy się to po prostu lubi. Czuję się związany
jednak, że kiedyś Opole było ładniejsze, a na
z tym miejscem. Chociaż jestem daleko od de-
pewno schludniejsze – niemiecki porządek
klaracji, że jest to moje miejsce na ziemi. Życie
(śmiech) Ale mimo wszystko – wydaje mi się,
płata różne figle.
że nadal ten porządek w Opolu widać. W porównaniu z innymi, większymi miastami, Opo-
BŁ:
A
propos
tych
porównywań
–
le nadal jest zadbane.
masz już tę wiedzę i zdobyłeś dużo informacji... możesz już porównywać Oppeln z naszym
Łukasz Berlik: Mówisz, że Opole było kiedyś
Opolem, współczesnym. Jak by to wyglądało?
ładniejsze. Pod jakim względem? Czego teraz
Na korzyść którego Opola?
w Opolu brakuje?
GB: Zawsze uważam, że najlepsze jest to, co
GB: Kamienic, które zostały wyburzone, a któ-
jest teraz, bo to się wiąże z naszymi wspo-
re czasami zostały zastąpione przez bloki, np.
mnieniami. Gdy starsi ludzie piszą, że Opo-
Książąt Opolskich, która była bardzo ładną
le po wojnie było najwspanialsze, najlepsze,
ulicą, a teraz jest, no cóż, kolorowa.
55
wywiad
56
Grzegorz Bogdoł
BŁ: Teraz jest ulicą.
nerów. Mamy parę osób, które nam też przesy-
GB: (śmiech) Teraz jest ulicą, a kiedyś była
łają swoje zbiory. No, dwie, czyli parę (śmiech).
ŁADNĄ ulicą. W zasadzie – tylko te budynki
Ostatnio zaczęliśmy kolekcjonować albumy
psują efekt, bo otoczenie – wydaje mi się, że
więc sami mamy także potężną bazę zdjęć.
teraz jest ładniejsze. Jakieś tereny spacerowe, parki, one teraz wyglądają ładniej, jest ich wię-
ŁB: Dostajecie zdjęcia, których nie ma w Mu-
cej, są bardziej zadbane. No i są nowe, to też
zeum Śląska Opolskiego, jakieś rarytasy?
swoje robi.
GB: Zdarzają się, choć są to najczęściej zdjęcia wykonane po wojnie, lata 60, 70, 80, które
OP: W sumie Twoim konikiem w „Opolu z Ser-
ci ludzie sami robili, które mają w domu po
cem” jest ta podróż w przeszłość...
babci czy rodzicach. Są to rzeczy, których nie
GB: No ba!
znajdziemy w muzeum. Jedno ze zdjęć pokazuje skrzyżowanie ul. Oleskiej przy kampusie
OP: …wyszukujesz zdjęcia, porównujesz je
UO, w stronę Dworca Wschodniego. Te zdję-
z nowymi, chciałem więc zapytać – skąd bie-
cia u nas pojawiły się po raz pierwszy i nikt ich
rzecie materiały do tej podróży w przeszłość,
wcześniej nie miał. To jest dla nas wyróżnienie.
skąd je wygrzebujecie? GB: Materiały bierzemy z różnych stron inter-
ŁB: Co uważasz za największe osiągnięcie
netowych, z bibliotek cyfrowych, od kolekcjo-
„Opola z Sercem”?
← Fot. A. Śmietański Bloki przy ul. Nysy Łużyckiej
57
wywiad GB: Naszą popularność. To, że przekonaliśmy
pozostała z niej jedynie elewacja.
Opolan do ich miasta. Dzięki nam powsta-
GB: Ja się nie dziwię, ponieważ od dawna grze-
ła moda na Opole, a to jest to co chcieliśmy.
bałem w Fotopolsce, więc nie ma czegoś, co by
Także fakt że powstają kolejne strony o Opo-
mnie zaskoczyło – chociaż może znajdę. Ale za
lu. Jak zaczynaliśmy, to nie było ani oficjalne-
to inni ludzie, którzy wchodzą na naszą stro-
go fanpage Opola, nie było w zasadzie żadnej
nę, zdumiewają się – szczególnie osoby, które
społeczności, nikt nam nie mógł pomóc w do-
przyjechały na studia do Opola. I to właśnie
tarciu do ludzi, bo nie było kogo prosić. Potem
czytelnicy wyrażają zaskoczenie, opinie, że
pojawiły się różne strony.
kiedyś było lepiej albo gorzej.
OP: Czyli sądzisz, że byliście taką inspiracją?
BŁ: Kiedyś było dawniej!
GB: Taką mam nadzieję [śmiech]
OP: I zabytki były nowsze! GB: (śmiech) To taka nostalgia, która wiecz-
BŁ: Wydaje mi się, że wielokrotnie, wrzucając
nie się przewija. Zawsze jest lepiej tam, gdzie
różne zdjęcia, zdumiewacie się tym, jak nie-
nas nie ma, ale gdybyśmy przenieśli się do
które budynki się przekształcają i zmieniają
tamtych czasów, pewnie byśmy zatęsknili za
swoje funkcje. Np. jakiś kościół został „ze-
naszymi czasami.
świecczony” i inne sprawuje funkcje, a synagoga istnieje dalej, ale nie jako synagoga, bo
58
BŁ: Tym bardziej, że każdy ma swoją wizję
Grzegorz Bogdoł
miasta. Każdy ma jakieś ulice, którymi chęt-
dać niesamowicie.
nie chadza i ulice, które omija. Gdybyś miał
GB: Tak, i mam nadzieję, że Opole z Sercem
wybrać się na swoją podróż po Opolu – jak by
zacznie organizować wycieczki na Wieżę, bo
ona wyglądała?
podobno będzie można wejść tylko w grupach
GB: Podróż zacząłbym od Ronda, dlatego,
i tylko z przewodnikiem.
że tam mieszkam i spędziłem tam całe życie.
Potem szybciutko poszedłbym w stronę uli-
lubię Pasiekę, ma bardzo ładne wille, okolice
cy Piastowskiej, nad Odrą, bo stworzono tam
Parku Nadodrzańskiego (nie czasem wielką?),
całkiem przyjemne miejsce do spacerowania,
w pobliżu są trzy wille w stylu modernistycz-
mury, troszkę plastikowe, ale zabytkowe. Ko-
nym, jestem fanem moderny. No i zoo. Zoo to
ściółek św. Aleksego, trochę przez opolan za-
obowiązkowo – byłem w kilku w kraju i nie ma
pomniany, niewielu wie, że w ogóle tam stoi,
drugiego takiego. Fajnie, że w Opolu są szyby,
jest taki wciśnięty między budynki3. Potem
nie ma krat, są jeziorka, zwierzęta są trzymane
Piastowską nad oklepaną Wenecją, która jed-
w dobrych warunkach.
A gdzie poszedłbym później? Ja bardzo
nak jest ładna, szczególnie po zmroku. Chętnie wszedłbym na Wieżę Piastowską.
OP: Przeczytałem, że chciałbyś w przyszłości stworzyć multimedialne muzeum Opola – jak
OP: Teraz był remont i podobno będzie wyglą-
by to miało wyglądać? GB: Zainspirowało mnie Muzeum Powstania
3 Patrz: Mole 3/4.
59
wywiad Warszawskiego i muzeum w Krakowie, pod rynkiem. Wydaje mi się, że kształt koła byłby najbardziej odpowiedni, bo historia kołem się toczy, wejść w jednym miejscu i obejść historię Opola. Z użyciem multimediów, ekranów, hologramów, zdjęć, żeby jak najmniej było takiego muzealnego chodzenia w bamboszach po wystawie, a jak najwięcej można było dotknąć. Po ostatnich wizytach wydaje mi się, że Muzeum Śląska Opolskiego idzie trochę w tym kierunku, próbują, można czegoś dotknąć, usiąść. Dzieciaki miały frajdę, kiedy mogły założyć zbroję podczas zwiedzania najstarszej części, ostrówkowej. To się wszystko zmienia – użycie projektorów, ekranów dotykowych. I to przyciąga. Ale też kosztuje. Gdybym mógł stworzyć takie muzeum, poświęcone tylko Opolu na pewno chciałbym, żeby to właśnie technika przyszłości urozmaicała przekaz z przeszłości.
ŁB: A czy są jakieś plany na przyszłość „Opola z Sercem”, o których jeszcze nie wspomniałeś? GB: O, jeszcze o jednej rzeczy nie mówiłem. Nie mamy na to pieniędzy i chyba długo nie będziemy mieć. Chodzi o stworzenie tablic informacyjnych, np. stworzenie takiej tablicy na Placu Wolno-
60
Fot. A. Śmietański Plac Wolności w Opolu
Grzegorz Bogdoł
61
wywiad ści. Tablic ze zdjęciami budynków, których już
BŁ: Tak, i żeby tam trafić, to trzeba chyba iść
nie ma. Coś podobnego widziałem kiedyś w
z jakimś przewodnikiem, który wie, jak się w
Białymstoku - rozwieszony ogromny bilbord
tych gąszczach poruszać.
w miejscu nieistniejącej kamienicy. We Wro-
GB: Tak, ale też nie tylko to. Niemieckie ro-
cławiu takie tablice są umieszczone w kilku
dziny, które miały spory wpływ na Opole, tylko
miejscach i wydaje mi się, że byłoby to fajne
dlatego, że są niemieckie, są spychane gdzieś
i ciekawe. Opis w czterech językach, które są
na bok. Jak mówiłem – bardzo często spoty-
z Opolem związane – na pewno niemieckim,
kam się z opiniami, że historia Opola zaczęła
na pewno polskim, angielskim, bo teraz jest
się w '45. Reszta, ta nie-piastowska reszta, jest
on wszędzie i myślę, że hebrajskim. Hebraj-
odrzucana albo nawet nieznana. Spotkaliśmy
skim, bo się jednak wpływu żydowskiego nie
się ze zdziwieniem pod wrzuconym przez nas
docenia. W ogóle nie darzy się uznaniem ludzi,
zdjęciem z placu apelowego w koszarach na
którzy byli wcześniej – i występuje to nie tyl-
Ozimskiej, gdzie widać żołnierzy niemieckich
ko wśród osób, które się zajmują jakąś promo-
– co Niemcy robią w Opolu w kwietniu '39, jak
cją czy tworzeniem świadomości opolan, ale
wojna wybuchła we wrześniu? Ale świadczy to
też i u samych opolan. Dla wielu ludzi historia
wyłącznie o osobach, które to piszą. Podobnie
Opola zaczęła się w '45. Zapomniany jest np.
było z kwestią odkrytych herbów na dworcu,
cmentarz żydowski...
gdzie pytano się, co tam robią niemieckie herby? (śmiech)
62
Grzegorz Bogdoł
OP: Czyli można powiedzieć, że także eduku-
BŁ: Myśląc o Opolu jako o miejscu, gdzie są
jecie ludzi?
niszczejące zabytki, myślę o cmentarzu przy
GB: Mamy nadzieję. Dla nas jest to wiedza
Wrocławskiej, jest to przykład niemalże flago-
podstawowa, wydaje nam się, że nie trzeba ni-
wy.
kogo w tym kierunku edukować, a jednak. To
GB: Tak, aczkolwiek na szczęście ostatnio jest
nie chodzi o propagowanie takiego czy innego
mocno przypominany. Niektóre zabytki po
pomysłu na historię, tylko szanowanie wszyst-
wojnie nie były w takim złym stanie, w jakim
kich opolan.
są teraz, tylko że to ludzie współcześni je zapuścili. Myślę tu głównie o cmentarzach, one
BŁ: Wcześniej wspomniałeś, że patrząc na
po wojnie były nietknięte. Opole nie ponio-
zdjęcie z jednego okresu, a potem drugiego,
sło aż takich zniszczeń, może Armia Radziec-
można pomyśleć sobie: „Ależ się zmieniło!”.
ka trochę dała miastu popalić, ale cmentarze
A czasem może być zupełnie inaczej – poczuć
nie ucierpiały. Mogły być zadbane i nie było-
żal, że nie zaszła kompletnie żadna zmiana,
by z tym większego problemu, ale wiemy, jaki
była rudera, dalej jest rudera.
był ustrój po wojnie i wiemy, co z niemieckimi
GB: Tak, ale w Opolu raczej nie ma za dużo
cmentarzami się działo. Do tej pory nie mogę
takich przykładów, gdzie takie rudery były, są
zrozumieć, po co ludzie usuwali niemieckie na-
i jeszcze będą.
pisy – na Półwsi jest masa nagrobków ze skutymi tekstami. To byli zwykli ludzie, mieszka-
63
wywiad
Fot. G. Bogdoł Kaplica na cmentarzu komunalnym przy ul. Wrocławskiej
64
Grzegorz Bogdoł
jący w Opolu, często zasłużeni dla miasta i dla
ralny. Czy dziś ktoś z opolan wie, kim była Eli-
mnie – z takiego ludzkiego punktu widzenia –
sabeth Grabowski albo Joseph Jackish?
jest to nienormalne.
Wszystkie wymienione osoby czy rodzi-
ny są mocno zapomniane.... ale to się zmienia. ŁB: Mówiłeś, że wiele z tych postaci historycznych jest niedocenianych, m.in. ze względu na
OP: Jako że interesuje nas też literatura...
pochodzenie i narodowość. Czy mógłbyś wy-
widziałem, że na swojej stronie umieściliście
mienić kilka takich postaci, które najbardziej
opowiadania o Opolu4. Jak wpadliście na po-
zasługują na to, by być wspomniane często,
mysł napisania takich opowiadań, jak prze-
a jednak tego się nie robi?
biegał proces twórczy i jaki był Twój wkład
GB: Myślę, że rodzina Friedländer, która miała
w ich powstanie? Bo mówisz, że Justyna ma
browar. Myślę, że rodzina Giesel - właścicieli
większy talent pisarski i jeszcze po Tobie po-
cementowni. Głównie te osoby, które wpłynęły
prawia (śmiech).
na rozwój miasta. Wydaje mi się, że cementow-
GB: Pomysł wziął się stąd, że nie ma takich
nie były najważniejszą częścią przemysłu, bo
książek o Opolu, a jeśli nawet, to są to książki
w ciągu kilku lat Opole z małego miasteczka
kompletnie niedostępne. Jest książka o Opo-
stało się dużym ośrodkiem przemysłowym. Na
lu, o legendzie dotyczącej podpalaczki, Malig,
pewno należałoby jeszcze wspomnieć także
4 Patrz: a) opolezsercem.manifo.com/duszamiasta-737, b) opolezsercem.manifo.com/list-do-sw— mikolaja, c) opolezsercem.manifo.com/serce-miasta-444, d) opolezsercem.manifo.com/powrot-do-domu-141
o rabinach, którzy wpływali na rozwój kultu-
65
wywiad której po prostu nie ma nigdzie – w żadnej bi-
dzie w następnych, ja nie wiedziałem, co ona
bliotece, ani w Opolu, ani we Wrocławiu, ani
napisze. Potem wysłała do mnie, a ja dopisy-
w Katowicach. Jest to jedna z niewielu po-
wałem kolejny...
wieści, które dzieją się w Opolu – fabuła powstała oczywiście na podstawie wydarzeń hi-
OP: Czyli taki eksperyment literacki?
storycznych. Stąd ten pomysł, by coś takiego
GB: Tak, taka wymiana – co z tego wyjdzie?
stworzyć. Pierwsza część, „Dusza miasta”, to
Każdy ciągnął w swoją stronę a okazało się, że
historia o dziewczynie, która na studia przy-
całkiem dobrze wyszło. A druga część była już
jeżdża do Opola, czyli jest jedną z tych 30 000,
robiona z premedytacją, fabułę określiliśmy
20 000 osób, i odkrywa to miasto w taki trochę
wcześniej. Kontynuacja „Serce miasta” - tro-
magiczny sposób, podróżuje przez jego histo-
chę o miłości w Opolu, przeróżnej, trochę o ro-
rię. Mój wkład – na pewno merytoryczny; pil-
mansie, miłości do miasta, do mężczyzny, do
nowałem, żeby wszystkie nazwy się zgadzały,
kobiety, zakazanej miłości – miłości do żonate-
pomagałem w znajdowaniu miejsc, określaniu
go mężczyzny, do kolegi, wątek homoseksual-
ich funkcji, bo te miejsca pełniły różne funkcje,
ny. Staraliśmy się ująć miłość w jak najróżniej-
no i nieskromnie dodając też trochę pisałem...
szych aspektach.
Praca wyglądała tak, że na zmianę razem z Ju-
66
styną tworzyliśmy. Justyna bez przygotowania
BŁ: Mnie zawsze w Opolu brakowało takiego
tworzyła jeden rozdział, nie wiedziała, co bę-
pisarza z klasą, który byłby piewcą tego mia-
Grzegorz Bogdoł
sta i je rozsławiał. Tak jak np. dla Gdańska są
czyła mnie – jak już wspomniałem – ignoran-
nim Günter Grass czy Paweł Huelle, dla Wro-
cja niektórych osób, brak wiedzy. Zaskoczyła
cławia – Marek Krajewski...
mnie pozytywnie ilość materiałów o Opo-
GB: Właśnie dlatego chcieliśmy napisać opol-
lu, ilość starych fotografii. Zaskoczyła mnie
ski kryminał – ale brakuje czasu, by usiąść,
przede wszystkim aktywność opolan, którym
tworzyć... No i chcielibyśmy wydać już to, co
jednak chce ruszyć się z kanapy, wziąć apa-
mamy. To trudne zadanie, bo jak wiadomo,
rat i zrobić zdjęcia. To jest bardzo fajne, gdy
książki słabo na siebie zarabiają, tym bar-
ludzie wysyłają nam te zdjęcia i chcą, żeby-
dziej tutaj. Z tego, co wiem, to książki o Opolu
śmy je opublikowali. Ta część fotograficzna
w Opolu słabo się sprzedają. Jest to bardziej
naszej działalności, to jest właśnie coś, czego
praca charytatywna.
nie planowaliśmy, a wychodzi dobrze, i to jest bardzo fajne. Ludzie wspierają nas i wysyłają
ŁB: Czy w trakcie prowadzenia „Opola z Ser-
nam zdjęcia, ufają nam, bo możemy przecież
cem” coś Cię zaskoczyło – czy to ze strony od-
z nadesłanymi materiałami zrobić cokolwiek.
biorcy czy może sam się czymś zaskoczyłeś?
Doceniają, wiedzą, że inni zobaczą. Jesteśmy
Poszliście w jakimś innym kierunku niż pla-
takim miejscem, gdzie można pokazać swoją
nowaliście?
twórczość. Osoby, które nie zajmują się foto-
GB: Jeśli chodzi o kierunek, to idziemy w tym,
grafią, mogą pokazać swoje zdjęcia, i to zro-
który sobie na początku obraliśmy. Zasko-
bione nawet telefonem komórkowym. Oczywi-
67
wywiad ście nie publikujemy wszystkich nadesłanych
tykuły dotyczące starych opolskich restauracji
nam materiałów, bo gdybyśmy to uczynili, to
czy też ich zdjęcia. Mogliśmy zobaczyć, jak to
mielibyśmy na okrągło albo ratusz albo kate-
wyglądało i jak się zmieniło, co się jadło, co po-
drę, a musimy myśleć o innych, mniej popular-
dawano w takich miejscach przed wojną. I na-
nych miejscach – takich jak np. Zaodrze, Me-
wet z kucharzami mogliśmy współpracować.
talchem czy ZWM. Poza tym są to naprawdę
spore ilości fotografii.
przypomniała ludziom o pewnych lokaliza-
Chcielibyśmy, żeby nasza działalność
cjach w naszym mieście; chcielibyśmy sprawić,
68
BŁ: Właściwie to jesteście działalnością do-
by się nimi zainteresowano. W Opolu jest też
piero co otwartą i jeszcze sami nie wiecie, jak
wiele takich miejsc zapomnianych – np. bar-
to będzie wyglądało i na jakie dziedziny się
dzo mi szkoda fontanny przy Placu Kazimie-
rozgałęzicie.
rza, był tam bardzo ładny kompleks, ogródki
GB: Mamy już prawie dwa lata, ale fakt - to
jordanowskie, i szkoda, że tego nie ma, tym
jest żyjący organizm. Jeżeli zgłosi się nagle do
bardziej, że to pomogłoby tamtej okolicy. Tak-
nas jakaś osoba, która będzie miała jakiś cie-
że – choć sam nie wiem, czemu – bardzo żal
kawy pomysł, to dlaczego nie. Każdy się może
mi dworca wschodniego, który niszczeje i nic
do nas zgłosić i nam pomóc. I vice versa. Bra-
się tam nie dzieje. Choć z drugiej strony sądzę,
liśmy udział w Żarłostacji, która pozornie nie
że można by go zburzyć i poszerzyć drogę. Nie
ma nic wspólnego z historią, a pokazaliśmy ar-
jestem jakimś zagorzałym fanem ratowania
Grzegorz Bogdoł
zabytków, jeżeli to przeszkadza w funkcjo-
nam w życiu. Uważam, że miasto musi się roz-
nowaniu współczesnego miasta. Ale chodząc
wijać i czasami nie ma po prostu wyjścia. Ale
tamtędy do szkół, przechodząc obok, jakoś się
w Opolu nie ma chyba takiego miejsca – oprócz
do tego miejsca przywiązałem i gdybym miał
dworca wschodniego – które by przeszkadza-
dużo, dużo pieniędzy, to chciałbym na powrót
ło w rozwoju. Zresztą przy dzisiejszej technice
otworzyć restaurację, która się tam znajdo-
wszystko można przenieść gdziekolwiek in-
wała. Według mnie to bardzo ciekawe miejsce
dziej. Dało się kiedyś kościół, to teraz można
i trochę szkoda, że tylko jeden pociąg się tam
cały dworzec czy kamienicę – co za problem?
zatrzymuje. A ludzie mogliby przecież chętnie do takiej restauracji przychodzić. No i pałacyk
OP: A skąd nazwa? Czemu „Opole z Sercem”?
fabrykanta przy opolskiej Nutrici – aż żal serce
GB: To był taki moment, kiedy nazwa poja-
ściska. Dlatego też postanowiliśmy wystoso-
wiła się w głowie i zaiskrzyło. Często mnie py-
wać petycję do władz miasta, zwrócić w niej
tają, czemu „sercem” jest pisane dużą literą
uwagę na los zapomnianych zabytków.
– a prawda jest taka, że chodziło o to by był
Ale jak mówiłem – miasto powinno się
ładny skrót, „OzS”. Z sercem podchodzimy do
rozwijać. Powinniśmy doceniać to, co kiedyś
tego miasta, mimo wszystko, mimo negatyw-
tu było, ludzi, którzy żyli tu przed nami, ich
nych aspektów życia w tym cudownym miej-
domy, zabytki przez nich stworzone czy przez
scu.
nich chronione, ale to nie może przeszkadzać
69
wywiad ŁB: Żyjecie niemal bezwarunkową miłością. GB: Noooooo... tak, tak, tak. Gdy je porównuję z innymi miastami (np. z Wrocławiem) to wydaje mi się, że jest bardzo ładne i zawsze z niecierpliwością czekam, aż zobaczę Opole. Moje Opole.
OP: To jest dobra konkluzja, na tym możemy skończyć. ŁB: I jako „Mole” – oficjalnie życzyć powodzenia. GB: Ale ja nie dziękuję – bo to nigdy nie wiadomo.
70
Grzegorz Bogdoł
Grzegorz Urbanek
71
proza
Bartosz
Łącki Olaf
Pajączkowski Bartosz Łącki (ur. 1988) – życie swe pędzi w Opolu. Olaf Pajączkowski (ur. 1988) – interesuje się muzyką, filozofią, literaturą, filmem, fotografią, przede wszystkim jednak jest twórcą rzeczy wszelakich, od utworów prozatorskich do etiud filmowych. Współpracował/ współpracuje z portalami „Coolturka” i „Adventure Zone”, prowadził dwa blogi kulturalne, wygrał ze trzy konkursy recenzenckie, udzielał się w kultowym – w pewnych kręgach – zespole rockowym Post Mortem; kilka jego wierszy ukazało się w „Migotaniach Przejaśnieniach”, proza jeszcze czeka na swój debiut. Ostatnio stworzył „Znak zapytania”, komputerową przygodówkę w starym stylu. 72
Łącki/Pajączkowski
Na Jakubowym
szlaku
Prologus Jak zwykle, o świeżym poranku, zajrzałem wnikliwie do mojego terminarza celem dowiedzenia się, jakie to sprawy bieżącego dnia mam do zrobienia. Zdziwienie moje było niemałe, kiedy to przy pomocy rzeczonego rekwizytu wystawiłem sobie, że niczego naglącego nie muszę dziś załatwiać, na domiar nie zaaranżowałem na ów czas żadnego ważkiego, doniosłego tedy – czy to pod względem biznesowym, czy ewentualnie towarzyskim – spotkania. – Ach tak! – złapałem się na swym zadziwieniu – przecie wraz z brzaskiem osrebrzającego drzewa słońca niechybnie oto nastała sobota. Nie wyzbyłem się jednak znów tak do końca z wątpliwości. Wszakże wątpienie, jak to wykładał pewien starożytny Grek, jest prawdziwą miarą człowieka i jego rozumu. Swój najgłośniejszy dialog opatrzył przeto tytułem O wielkiej wadze wątpienia. Toteż, iżby nabrać niezbitej pewności przysparzającej mi niechybnej ulgi, zajrzałem na poprzednią stronicę, która dopiero co wczoraj służyła mi za pewny drogowskaz w mych znojnych,
73
proza acz miło owocujących poczynaniach. Oho! – spostrzegłem się naraz w tym, iż przeczucie moje było słuszne – dzień wcześniej bowiem był piątek! Pogratulowałem sobie tego po cichu, powściągając wybuch uradowania. Znana mi przecie była moja skromność, rzekłbym ładnie, modestia. Przystąpiłem tedy nareszcie z pełnym przekonaniem do soboty. I kiedy tak siedziałem przy biurku, dumając, na mojej kredowobiałej dłoni spoczął przelotny promyk słońca. Wysnułem naraz wniosek, że ofiarowuje mi ono obwieszczenie o sielskim dniu. Powziąłem zatem koncept udania się na wędrówkę. Przy takiej pogodzie ducha oraz wszakże wcale to nie gorszej owej zaokiennej – winna udać mi się ona co niemiara. Do onego projektu podszedłem jednak z głową, rozmysłem. Wyciągnąłem zatem zręcznie spośród zasobów kartograficznych – które, nadmieniam oto, sam sporządziłem; ufałem tedy im
74
Łącki/Pajączkowski
ślepo – mapę, którą obłożyłem tytułem: „Plan tajemnic kniej”. Zaczem zwinąłem ją w rulon, postanowiłem bowiem już gdzieś na rozstaju dróg zdać się na owocne w swych łaskach oddziaływanie natchnienia. Ceniłem w sobie bardzo ową spontaniczność. Do pakownego plecaka prawdziwie skrojonego na plecy rasowego wagabundy, schowałem pożywny udziec barani i bukłak na wino przepełny, gwoli poprawności, krynicznej wody. Zakrzyknąwszy więc w myślach miedzianym głosem „przygodo! ach, przygodo, czekaj to mnie!”, opuściłem miejsce mojego pomieszkania i już na schodach, stawiając z gromką doniosłością kroki, zainicjowałem oto moją sobotnią wyprawę. Szedłem do lasu! Czułem, jak gdyby gdzieś we mnie radował się pocieszny w swej nieporadności zuchowaty szczeniak, którego to nie przyuczono jeszcze należycie do przykładnej powagi. Przy czym akurat na swoją twarz zarzuciłem szatę podniosłości. Tak, że przygodni ludzie pozdrawiali mnie z szacunkiem dla mojego wędrowczego zapału i nieskrywanego dostojeństwa, wyciągając ochotnie swe głowy spod kapeluszy. Odwzajemniałem im się tym samym, wszelako z dużą dozą namaszczenia. W ich oczach odgadywałem nieme pytanie „pan udaje się na wyprawę, czyż tak?”, dlatego też stosownie wobec ich skromnie zmilczanych zapytywań – kiwałem prawie niepochwytnie głową. Wtedy to przepiórcze piórko lekko i z wdziękiem drżało na moim zdobnym kapelusiku.
75
proza Boży Ptak I tak oto wchodziłem niespiesznie, lecz zarazem krzepko w nieprzebraną leśną gęstwę, owo dominium smukłych saren i zwalistych dzików. Ja z Naturą – sam na sam, czy jak by to powiedział Jan Jakub Rousseau swoją naturalną, czystą jak górska rosa francuszczyzną – tête-à-tête. Poczułem raptem, że na moje policzki wystąpiły rumieńce, bom się nieco zawstydził, kiedy to pomyślałem o Przyrodzie jako o krasnej młódce, z którą to umówiłem się gdzieś na osobności na pierwszą w mym życiu tego typu schadzkę. Doceniłem urok podobnego pomyślenia, nawet swoistą oryginalność tegoż, jednak wnet je od siebie odprawiłem. Chciałem przeto na powrót być pewny siebie – dzielny. W miarę jak to wgłębiałem się długim mym krokiem w usianą drzewami domenę, kiedy to pokonywałem niezłomnie leśne ostępy – opadała mnie coraz to klarowniejsza i zarazem płodniejsza myśl. Dumałem niniejszym nad tym, że teraz oto jestem prawdziwie wolny, boć rozkowany łaskawie z kajdan niewolącej mnie uprzednio kultury. Nie zdybał mnie tutaj dotychczas żaden człek i nie odebrał mi mej swobody, każąc mi przywdziać na powrót maskę, z którą zwykłem dla swego dobra obnosić się przed zacnym społeczeństwem. Powiem krótko: poczułem, że oto nareszcie jestem cały sobą, tak samo zresztą jak w każdym poszczególnym mym członku.
76
Łącki/Pajączkowski
Nikt ode mnie niczego nie wymagał. O nic mnie nie posądzano. W końcu też: nie rojono wobec mnie tkliwych nadziei. O moim towarzystwie stanowiło wyłącznie serdeczne ptactwo i przemykające chyżo lisy. I gdzież tam lis miałby być chytry, kiedy to porówna się go z diabelską przebiegłością, wiecznie coś knującego człowieka-intryganta? Ach, ta miło dowierająca niemota Natury. Powoli i ja przemieniałem się w niemowę. I w milczeniu – inaczej wszakże się nie dało – oddałem cześć w religijnym niemal pokłonie Świętej Odwiecznej Niezmiennej Naturze.
I kiedy tak owładnięty świeżymi moimi myślami szedłem coraz to dalej, natrafiłem jednak w końcu na istotę człowieczą. Jednakże – cóż to był za osobliwy osobnik! Piął się on na pochylonym od wiatru drzewie ku jego wierzchołkowi! Choć był młody, to sprawiał pozór przedwcześnie postarzałego. Tak, jak gdyby swoje już wiedział. I to było dziwne wrażenie, gdyż jego spojrzenie było niby to niewidzące i – co powziąłem w mym mniemaniu – wyzbyte z bystrości. Sprawiał on swoją postawą, postacią wrażenie człowieka prymitywnego. I tak też się on zachowywał. Zupełnie więc nie mogłem się zorientować w jego bezrozumnych poczynaniach.
77
proza Zresztą podszedłszy doń bliżej, przedstawiłem mu się układnie. Łypnął on mi w zamian za ową grzeczność swym dzikim okiem i wyburczał coś całkiem niezrozumiałego. Czyżby reprezentował on sobą, tak wtedy pomyślałem, owo zagubione ogniwo ludzkiego rozwoju? Byłem jednak jakoby niezrażony brakiem jego ogłady. Zapytałem się tedy, cóż on tak właściwie robi, dlaczego wspina się na rzeczone drzewo, jest ono przecie pochylone, może się już to całkiem złamać. I cóż wtedy? Napyta on sobie tym wyłącznie biedy. Mówiłem wyraźnie, powoli przedstawiając – nie stosując trudnych wyrażeń – mu swoje niezbite racje. Lecz nie wiem doprawdy, czy cokolwiek bądź z tego, com rzekł, trafiło do jego odpornej na rozsądek głowizny. Za odpowiedź muszę poczytać mu charkot dobywający się z jego – najpewniej chorej – krtani. Pomagał sobie przy tym bezładną gestykulacją. W malowniczym strumieniu światła wskazywał mi on rozcapierzoną łapą niebo. Prawie przy tym spadł z wysokości, co przyniosłoby mu niechybnie bolesnego guza czy też stłuczenie żeber. Naraz stracił on całkiem zainteresowanie względem mojej osoby. Wspinał się przy tym coraz to wyżej. Nie mogąc go przed tym nijak powstrzymać, spiesznie ruszyłem dalej.
I wtedy to naszły mnie pewne skojarzenia. Które cokolwiek nie harmonizowały z tym, o czym nie tak znów dawno w podnieceniu swym przemyśliwałem.
78
Przyszły one do mnie na mocy asocjacji. Miałem przed mymi oczami wewnętrznymi jak żywy rozpostarty obraz z zamierzchłych bardzo czasów. Oto siedzę jako młodzik, zupełny gołowąs, w salce szkółki niedzielnej. Przede mną oraz innymi pupilami stoi barczysty, niedźwiedziej postury ksiądz. Był on już wtedy dość posunięty w swych latach. Nadto zapamiętałem go jako człowieka ciepłego i pełnego swady. Zawsze bardzo barwnie, z malarską wizją, rozsnuwał przed nami niesłychane dziwy z biblijnych kart. Pewnego razu prawił o zmorzonym snem Jakubie. Któremu to przyśniła się niebotyczna drabina,
proza po której bez wytchnienia to wspinali się, to znów schodzili Boży Aniołowie. Była to, jak teraz sięgam pamięcią, historia zarazem cudowna, jak i napawająca dziecięcą trwożną duszkę niezrozumiałym lękiem. Teraz wyłożyłem sobie jasno, czego pożądał i dokąd podążał napotkany przeze mnie przed
Łącki/Pajączkowski
chwilą cudak. Wielkie oto było w nim łaknienie Boga. Nieugięcie się Doń podnosił. Poszedł o krok dalej niżeli biblijny Jakub – on to bowiem udał się niechybnie śladem anielskich stworzeń. Czyżby więc tutaj, w sercu lasu, na odludziu, można było dążyć nieugięcie do spotkania ze Stwórcą? W takim oddaleniu od poświęconych kościołów, wzniosłych katedr, bez dostępu do natchnionych ksiąg i rzetelnych opracowań? Uznałbym podobny pomysł za niedorzeczny – gdyby to przed oczyma dopiero co nie przesmyknął mi ów Boży Szaleniec.
Las krzyży. Impresje. Niezadługo nie miałem już to żadnych wątpliwości. Dowodnie przekonałem się, że Kult jest darem Natury. Kultura byłaby zatem jej przedłużeniem. Ujrzałem tedy na rozstaju leśnych drożyn jak gdyby wyrastający het ponad grunt krzyż. Ów symbol dumy i pokory, lwa i baranka. Znalazłem się więc na poświęconej ziemi. Opodal w urokliwym zakątku osadzono kamień upamiętniający śmierć prawego leśnika. Sczytuję oto jego imię – był to więc Hugo von Ehrenstein. I było to jego miejsce. Zaofiarowali mu je szczodrobliwi i wrażliwi leśni druhowie.
→
81
proza To była zaledwie zapowiedź tego, że przebywałem w lesie szumiącym od wiary pobożnego ludu. Natknąłem się przeto na dwa skromne, zgrabnie sprokurowane z drewna krzyże. Jak gdyby nierozdzielnie przylgnęły one do mile wyróżnionych tym drzew. Prawdę mówiąc, musiałem się tutaj wykazać prawdziwie sokolą bystrością oczu, ażeby móc je wypatrzyć na tle kory. Uczułem wówczas wdzięczność dla pobożnego człowieka – jego imię pozostanie mi bodaj na zawsze nieznane – który w sposób tak niewyszukany, nieco surowy dał wyraz swej wierze.
I być może ona teraz – wciąż tutaj żywa – cośkolwiek natchnie zagubionych wędrowców. Małe krzyżyki znalazły się wśród swych istotowych braci. Krzyż – jak to powiadają światli teolodzy – jest przecie Drzewem Życia, które niegdyś mogli podziwiać niewdzięczni małżonkowie, Adam i Ewa, w ogrodzie Eden.
Las jest przeto nieobjętym domem
świątynnym,
który
zawsze
– mimo nawet najcięższej przeciwności losu – rozewrze przede mną dobrotliwie swe zielone podwoje.
proza
84
Łącki/Pajączkowski
Las jest przeto nieobjętym domem świątynnym, który zawsze – mimo nawet najcięższej przeciwności losu – rozewrze przede mną dobrotliwie swe zielone podwoje.
85
proza Drugi podróżnik Jestem w lesie. Kim jestem? To nieważne, zresztą i tak mało kogo będzie to interesować. Najważniejsze jest to, że zostawiłem za sobą miasto i jestem teraz tutaj. To nie jest moja pierwsza wizyta w tym miejscu i zapewne nie ostatnia. Bardzo lubię tu wracać – tu bowiem naprawdę odpoczywam, zostawiam wszystkie problemy przed linią drzew i wchodzę w ten zielony zakątek zupełnie spokojny, jakby na nowo narodzony. Przestaje się wtedy liczyć to, co na co dzień mnie zajmuje i niepokoi – gonitwa myśli zostaje zatrzymana, a ja mogę po prostu tu być, nie musząc stawać się kimś
Łącki/Pajączkowski
konkretnym – ani pracownikiem, ani szefem, ani ojcem, ani mężem, ani kawalerem, ani obywatelem. Po prostu jestem. I zazwyczaj na czas tych wędrówek zostawiam za sobą cywilizowany świat – zapominam nie tylko o moich sprawach, ale też problemach trapiących współczesność, i o wiedzy, którą wbijano mi do głowy przez tyle lat. Wchodząc do lasu, staram się być niczym pierwszy człowiek w dziejach, Adam, który wszystko dopiero odkrywa, niczym dziecko, którego zachwyt jest niewymuszony i prawdziwy. Idźmy więc...
Drogi Oto rozpoczynam wędrówkę – zagłębiam się w wąskim tunelu, otoczony z obu stron przez szpalery zielonych liści drzew. Po lewej i gdzieś w oddali dostrzegam czysty błękit stawów (albo jezior, choć teraz nie ma to dla mnie większego znaczenia). Przede sobą widzę malutki wzgórek – zapowiedź dalszych nierówności terenu. I rzeczywiście – las gęstnieje, a ścieżka prowadzi mnie raz w górę, raz w dół... przez chwilę czuję się tak, jakbym przeniósł się nagle w Tatry, ale nie, to przecież moje bliskie – w każdym sensie – znane i ukochane tereny... Nie, nie do końca znane, bo choć byłem tu już wielokrotnie, wielu miejsc jeszcze nie odwiedziłem, nie odkryłem. To jest chyba w tej całej podróży najlepsze – że las ciągle mnie zaskakuje czymś nowym, że każda wizyta w nim jest pełną niespodzianek przygodą. Czuję się tak, jak gdybym był odkrywcą z powieści po-
87
proza dróżniczych, łowcą przygód przecierającym nowe szlaki, dociera-
jącym do miejsc, gdzie jeszcze żaden człowiek nie dotarł. Żeby się tak czuć – nie trzeba wcale jechać nad Amazonkę czy do Kongo…A gdybym nawet poznał wszystkie tajemnice „mojej” puszczy – ona i tak czymś mnie zaskoczy. Bo tak naprawdę – są to cztery różne miejsca; las zmienia swe oblicze w zależności od pory roku. Jego zakamarki, które w lecie, ze względu na gęstą ścianę liści, są dla mnie niedostępne, w zimie otwierają się, a nagie gałęzie muskają mnie lekko po ramionach, jak gdyby dodawały mi otuchy… O, właśnie teraz trafiam na taką gęstwinę. Nie przebiję się przez nią, ale bez smutku zawracam i idę inną drogą. I to też jest wspaniałe – że moja podróż nie jest podróżą z punktu A do punktu B, lecz jest dokładnie taka, jaką chcę, by była – mogę iść w lewo, mogę iść w prawo, mogę rozmyślić się i zawrócić, nie ponosząc przy tym żadnych konsekwencji mego wyboru. Nikt mi nie powie, że zmarnotrawiłem czas na szlaku, z którego w końcu zawróciłem. Nikt mi nie powie, że trzeba było iść w prawo, bo idąc w lewo, nigdzie nie dotarłem; że za długo stoję na skrzyżowaniu dróg, zamiast od razu podjąć decyzję. Tu każdy krok jest tak samo ważny.
88
proza Miejsce To
dziwne
miejsce…
z czymś mi się kojarzy… z czymś sprzed wejścia do lasu, z tamtym światem, miastem, cywilizacją… A tak, oczywiście. To miejsce przywodzi mi na myśl obraz pewnego skandynawskiego twórcy, który ktoś niegdyś mi pokazał. Dziwne. Podobieństwo jest uderzające – brakuje co prawda leżącego na drodze trupa i kołującego nad nim kruka, ale nie powiem, by był to minus. Z oczywistych względów, ale też z jeszcze jednego powodu. Bez tych „rekwizytów” pozostała sama esencja tej impresji – surowe piękno natury i jakiś taki delikatny niepokój, którego źródła nie do końca jestem w stanie zlokalizować, najpewniej jednak bierze się on ze skojarzenia z obrazem. I chociaż wiem, że to niemożliwe, by skandynawski artysta wzorował się właśnie na tym miejscu, to jednak nie mogę nie zdumieć się tym przypadkowym podobieństwem. Dziwne.
90
Łącki/Pajączkowski
Później dziwię się jeszcze bardziej, gdy zauważam drzewa o tak soczystej, zielonej barwie liści i tak intensywnej czerwieni pni, że nie mogę nie zadać sobie pytania, czy to sztuka naśladuje przyrodę, czy może czasami jest odwrotnie?
Kamienie Ktoś mądry kiedyś powiedział, że kamień jest tworem najdoskonalszym – istnieje sam dla siebie, nie po coś czy dla kogoś, nie w jakimś celu, po prostu leży milionami lat i trwa, nic sobie nie robiąc ani z czasu, ani z otaczających go stworzeń. Zawsze się z tym zgadzałem, a nawet uważałem kamienie za symbol samotników (zacząłem tak na to patrzeć po rozmowie z pewnym moim znajomym, który stwierdził, że przez długi czas swej samotności utożsamiał się właśnie z polnymi głazami). Jednakże teraz dostrzegłem coś jeszcze. Mianowicie – kamienie rzeczywiście trwają mimo wszystko i na przekór wszystkiemu, próbując zapomnieć o świecie, ale świat o nich nie zapomina. Woda (czy to deszczowa czy rzeczna) i wiatr żłobią w nich wymyślone przez siebie kształty, nadając im własne formy; mchy pokrywają głazy, stając się dla nich jak gdyby drugą skórą. Najokrutniejsze bywają drzewa, których mocarne korzenie nic sobie nie robią z twardych skał – często je rozkruszają lub przełamują na pół. Czyżby więc stąd płynęła nauka, iż możesz zapomnieć o świecie, ale świat o tobie nie zapomni? Nim odpowiem na zadane samemu sobie pytanie, zauważam starożytną skałę tak obrośniętą
91
proza mchem, że w swej formie przypominała jakiegoś prehistorycznego potwora, gada albo jakieś ponadnaturalne stworzenie. Ciekawi mnie, jak wyglądał ten kamień za czasów pierwszych Słowian i czy jakiś nasz przodek – zobaczywszy ten dziwaczny głaz podczas czarnej jak smoła nocy – nie przestraszył się i nie pobiegł do swoich towarzyszy, mówiąc im o przerażającym stworzeniu, i tym samym nie stworzył Czarnoboga? Zapewne nie. Ale jeżeli w naszych przodkach żyło coś z mieszkających tu przed nimi celtyckich druidów, to zapewne zachwycili się tym tworem przyrody.
92
Łącki/Pajączkowski Monolit A cóż to? No tak... Chociaż staram się zapomnieć o tym, że ktokolwiek był tu przede mną i tym samym okradł mnie z tytułu odkrywcy tego wspaniałego miejsca, to jednak nie mogę udawać, że nie widzę wszechobecnych dowodów ludzkiej działalności... Zazwyczaj są one ohydne i szpecą piękno lasu (puszki po piwie, papierki po cukierkach, śmieci zupełnie innej natury), to jednak ten wbity w ziemię, postmodernistyczny obelisk zachwyca mnie. Sam nie wiem, czemu. Jakoś dziwnie pasuje do moich wyobrażeń o tym miejscu – jego niezamierzona,
acz
neodruidycka
forma podoba mi się. Ale czy na pewno neodruidycka? Zaczynam przesadzać, a wokół dostrzegam coraz więcej śladów ludzkiej bytności. Podróż dobiegła
93
proza końca. Nie mogę wrócić do lasu i znów zapomnieć o tym, że nie jestem tu sam. Spróbuję kiedy indziej, czas wracać do domu. Idąc przed siebie, kątem oka dostrzegam zielonego konia, żegnającego mnie z gęstwiny. Jestem pewien, że gdy tu wrócę, on będzie na mnie czekał.
Bartosz Łącki Olaf Pajączkowski
zdjęcia: O. Pajączkowski (oprócz zdj. na s. 79, którego autorem jest B. Łącki)
94
Grzegorz Urbanek
proza
Bartłomiej Jonda Książkoholik. Nie, za słabe, spróbujmy raz jeszcze: gdyby istniała choroba objawiająca się uzależnieniem od czytania, jego nazwisko znalazłoby się w jej definicji. Gdy nie ma w zasięgu ręki książki, szuka ratunku we wszystkim, co ma litery; nie pogardzi nawet składem produktów spożywczych i/ lub gospodarstwa domowego. W pozostałych chwilach zdarza się mu pisać, chłonąć wiedzę z różnych dziedzin oraz zapełniać ciało kawą. Choć opuścił Opole i wrócił do swej ziemi ojczystej, pozostawił nad Odrą cząstkę duszy. I niczym Arnold powtarza, że jeszcze kiedyś powróci. 96
Bartłomiej Jonda
Kłódki W miarę jak upływały zajęcia twórczego pisania, Jarek czuł się coraz bardziej niepewnie. Kolejne osoby prezentowały własne dzieła i dziełka, on zaś czekał na swą kolej, zaciskając dłonie na pokrytych nierównym pismem kartkach. Pierwotnie miał to być reportaż poświęcony jednemu z najbardziej charakterystycznych punktów Opola. Gdy jednak zagłębił się w pracy, wszystko się pochrzaniło. W rezultacie powstało w dużej mierze chaotyczne świadectwo horroru, jaki dzień w dzień rozgrywał się na oczach tysięcy niczego nieświadomych mieszkańców miasta. Siedzący po jego prawicy chłopak właśnie zakończył odczyt surrealistycznego opowiadania tyczącego się – na ile Jarek się orientował – szkarłatnych cieląt na czerwonych polach Marsa. W sali zapadła niezręczna cisza, nawet prowadzący zajęcia zdawał się być zbity z tropu. Jego twarz jaśniała prostym pytaniem: „Co to, do ciężkiego licha, było?!”. Wreszcie wykładowca odchrząknął i rzekł: – Taktak, bardzo dziękuję, intrygujący kawałek prozy, niewątpliwie... Kto następny pragnie podzielić się swą pracą?
97
proza Jarek kątem oka zauważył, że siedząca po jego lewej ręce dziewczyna zamierza wstać. Zupełnie jakby Jarek nie miał nic do powiedzenia! Chłopak natychmiast zerwał się na równe nogi. Dziewczyna na ułamek sekundy zamarła w pół ruchu, po czym ponownie oklapła na miejsce. Jej szeroko otwarte oczy wyrażały szczere zdziwienie. Nie dbał on o to, nadeszła jego chwila! Nie wiedzieć czemu, poczuł się niesamowicie podekscytowany. – Ja... Ja przygotowałem tekst quasi-reporterski. Nie ma formy, jaką planowałem zastosować, bo... Bo pojawiły się pewne niespodziewane okoliczności. Zresztą, sami zaraz zobaczycie, co mam na myśli. No to... zaczynam czytać. „Chyba wszyscy opolanie i liczni przyjezdni mieli okazję przekroczyć kanał Młynówkę. Brzegi kanału łączą cztery mosty, nie wliczając w to kładki dla pieszych. Każdy z nich obdarzony jest własną nazwą oraz wyjątkową historią. Jeden z nich, Most Groszowy, zwany też „Zielonym mostkiem”, od niedawna bywa określany mianem mostu zakochanych. Na całej jego długości zawieszone są kłódki z wygrawerowanymi imionami bądź inicjałami. Mówi się, iż umieszczają je tam pary, które wyrzucają następnie kluczyk w odmęty kanału, co symbolizować ma nierozerwalność łączącego je uczucia. Obyczaj ten jest na tyle charakterystyczny, że postanowiłem zapoznać się z jego genezą. Rezultaty drążenia w skałach historii okazały się być szokujące. Początkowo wszystko, co znalazłem, było całkowicie zwyczajne. Most Groszowy w formie, jaką znamy dzisiaj, powstał w 1903 roku. Pierwsze wzmianki o kłódkach pojawiły się na forach in-
98
ternetowych ponad sto lat później, w roku 2009. W następnym roku w miejskim serwisie informacyjnym znalazł się oficjalny wpis dotyczący praktyk zakochanych par. Obecnie na moście znaleźć możemy kilkadziesiąt kłódek, różniących się co do kształtu, koloru oraz wygrawerowanych inskrypcji. W tym miejscu sprawy zaczynają się komplikować. Chciałem porozmawiać z osobami, które same zawiesiły kłódkę, jednak ilu bym nie pytał, nikt takowych par nie znał. To jeszcze dałoby się racjonalnie wytłumaczyć. W porównaniu z liczbą mieszkańców kłódek jest bardzo mało. Uderzyło mnie za to coś innego. Choć przekraczałem Most Groszowy setki razy, nigdy nie
proza byłem świadkiem zawieszania nowej kłódki. Więcej – nie znalazłem nikogo, kto miałby okazję coś takiego zauważyć!
A wypytałem
bez mała trzy setki osób, w tym okolicznych mieszkańców
i
pracowników
pobliskich zakładów. Nic, zero, null. Kłódek przybywało, lecz odbywało się to ukradkiem i w sposób dla wszystkich
niewidoczny.
Fakt, część par mogła przychodzić na most w nocy, ale na Boga, nie wszystkie! Zmieniłem więc strategię działania. Oglądałem kłódki, jedną po drugiej.
Bartłomiej Jonda
Szukałem bardziej szczegółowych napisów, nazwisk, czegokolwiek istotnego. Gdybym wiedział, do czego mnie to doprowadzi, uciekłbym stamtąd natychmiast... Punkt zwrotny miał miejsce na przełomie czerwca i lipca, po dwóch miesiącach mego interesowania się mostem. Zielona kłódka, niezbyt spora, nadgryziona już zębem czasu. Napis: „Lidia i Ksawery. Razem do końca. 12.02.2010”. Rzadkie imiona, konkretna data. To było to. Miałem zamiar popytać ludzi, czy nie znają tej parki, ale coś mnie tknęło i na dobry początek wpisałem datę i imiona w wyszukiwarce. Już pierwszy wynik był strzałem prosto w sedno. Ale... Ale...”
Głos Jarka nagle się załamał. Chłopak poczuł się niewypowiedzianie słabo. Ledwo trzymał się na nogach. Lecz musiał wytrzymać. Musiał dokończyć. Choć wciąż wbijał wzrok w trzymane kartki, to cisza i wiszące w powietrzu skupienie jednoznacznie mówiły, że wszyscy wokół również pragną, by kontynuował. Dostał swoją szansę i niech go szlag, jeśli ją zmarnuje.
„Ale to, co znalazłem, wprawiło mnie w osłupienie. Ksawery Z. i Lidia R., oboje mający siedemnaście lat, dwunastego lutego dwa tysiące dziesiątego roku popełnili podwójne samobójstwo przez powieszenie. Artykuł jednoznacznie, choć bez szokujących detali, opisywał tragedię, jaka rozegrała się w zakurzonej piwnicy domu Ksawerego. Już samo to było zatrważające. W pierwszej chwili pomyślałem, że wcześniej tego samego dnia kochankowie odwiedzili Most Groszowy i pozostawili po sobie ostatnią pamiątkę. Nic z tego. Nastolatkowie mieszkali w niewielkim
101
proza miasteczku na Mazurach. Myśl, że mieliby postawić stopę w Opolu była absurdalna. Lecz chwyciłem się jej, bo jakież wyjaśnienie zostawało mi w zamian? Poszedłem dalej tym tropem. Nie wiem, co mnie podkusiło. Marek i Kasia, uduszeni spalinami samochodu nad brzegiem Wisły. Klaudia i Damian, połknęli strychninę gdzieś na przedmieściach Kluczborka. Dawid i Marysia, podcięte żyły w pienińskiej wiosce. Mógłbym tak długo wymieniać! Zidentyfikowałem czternaście zakochanych par – w różnym wieku i rozsianych po całej Polsce – które odebrały sobie życie, a których imiona znajdują się na tych przeklętych kłódkach. Dałem radę, bo w tych konkretnych przypadkach wypisane były również daty. Nie muszę dodawać, z jakimi wydarzeniami się wiązały. Idę
Bartłomiej Jonda
o zakład, że identycznie było w każdym jednym przypadku. To nie jest „most zakochanych”. To jest „most samobójców”!”
Jarek już nie czytał. Ręka z tekstem bezwiednie zwisała u boku. Drugą podkreślał wypowiadane słowa. Ludzie w pomieszczeniu, łącznie z wykładowcą, słuchali w milczeniu, nie śmiąc przeszkodzić choćby jednym słowem. Chłopak urósł w ich oczach do rangi starotestamentalnego proroka, grzmiącego surowe słowa Jahwe. I wierzcie mi, jest to most zachłanny i zazdrosny. Trzy lata temu coś musiało się wydarzyć. Coś, co przebudziło go i rozpoczęło cały ten koszmar. Wpierw miałem wiele teorii, ale teraz znam już jedyną prawdę. Każda kłódka... Każda jest więzieniem jednej pary dusz! Póki Most Groszowy, ta nienasycona bestia, istnieje, nie zaznają one wiecznego spoczynku. W całej tej makabrycznej kolekcji tylko jedna kłódka jest inna. Wyjątkowa... Nagle Jarek zgiął się w pół. Dotychczasowa słabość przemieniła się w dzikie zasysanie. Most chciał mu przeszkodzić. Ale za późno już, za późno! Wyjawił już niemal wszystko. Jeszcze tylko minuta i będzie po wszystkim. – Kłódka, o której mówię, jest najnowsza ze wszystkich. Pojawiła się ledwie kilka tygodni temu. Most spętał w niej pojedynczą duszę. Istotę studenta, który strzelił sobie w łeb w lesie na Lubelszczyźnie. Zdobi ją krótki napis: „Niesforny Jarek. Zakochany we mnie bez pamięci”! W tym samym momencie bezgłośny wrzask przeszył umysły zgromadzonych w sali ludzi. Ja-
103
proza rek poczuł, jak żołądek i klatka piersiowa zapadają się, odsłaniając fragment czegoś plugawego i niepojętego. Reszta ciała – czy raczej materii, z której teraz się składał – poczęła rozpływać się w powietrzu. To coś w jego wnętrzu krzyknęło raz jeszcze. Niezrozumiałe, rytmiczne słowa wypaliły się w głowach słuchaczy zgniłozielonymi literami. W następnej chwili było po wszystkim. Cisza, jaka zapadła, była wręcz nienaturalna. Wykładowca potrząsnął lekko głową. Czy coś się stało, coś dziwnego? Powiódł oczami po zgromadzonych studentach. No tak, opowiadanie o szkarłatnych cielętach. Tak dziwaczne, że spowodowało wręcz namacalne skołowanie. Mięsożerne kwiaty w pyskach martwych żyraf. Kąty rozwarte pełznące po pniach palm. Ma chłopak wyobraźnię. Wykładowca odchrząknął i rzekł: – Taktak, bardzo dziękuję, intrygujący kawałek prozy, niewątpliwie... Kto następny pragnie podzielić się swą pracą? Miejsce po lewicy dotychczasowego lektora było puste, ale siedząca dalej dziewczyna podniosła się i zaczęło deklamować wiersz o radosnej pastereczce. Wkrótce potem zajęcia dobiegły końca. Kilku uczestników w drodze powrotnej przecięło Młynówkę Mostem Groszowym, zwanym też „zielonym”. Nikt jednak nie zatrzymał dłużej wzroku na choćby jednej z dziesiątek kłódek, które zdążyły się już wpasować w krajobraz tej okolicy Opola.
Bartłomiej Jonda
ilustracje: Agata Narodowska
104
Grzegorz Urbanek
Mateusz Miszczyk Pochodzi z Kalisza.
106
Mateusz Miszczyk
Obłąkany Mijała trzecia doba, jak pił, masturbował się i myślał o niej, a z każdym kolejnym haustem coraz bardziej nurtowała go myśl, czy alkoholizm to sama w sobie potrzeba napicia się, czy pogarda i nienawiść do siebie tak wielka, że tylko ogłupienie się kolejną szklanką powoduje poluźnienie uścisku ich świadomości na swoim gardle. Tracił zmysły. Obwiniał siebie, później ją. Skręcał się z bólu, popadał w stan, w którym chcesz zeżreć tynk ze ściany, po czym energicznie wstawał, nalewał sobie, siadał w fotelu i tępo zawieszał wzrok na ekranie telewizora. Co jakiś czas przez ucho wpadała mu myśl, żeby ze sobą skończyć, wtedy nerwowo rozglądał się, gdzie mógłby przewiesić prześcieradło lub kabel, ale gdy owa myśl odbiła mu się kilkukrotnie między skroniami, w końcu muskała o zdrowy rozsądek. Wielu twierdzi, że samobójstwo to rozwiązanie dla tchórzy, głupców, ucieczka, pójście na łatwiznę, ale trzeba mieć cholernie wielkie jaja, żeby się zabić. Taka decyzja wiąże się ze stratą, lecz nie tego, co masz, bo skoro o tym myślisz, zapewne niewiele posiadasz, ale tego, co mógłbyś mieć. Strach przed ubytkiem jest silniejszy od bojaźni przed śmiercią. To największy lęk, jakiego jesteśmy w stanie doświadczyć. Reszta ego sprawiała, że się bał, obawiał
107
proza się stracić przyszłość, dlatego myśli samobójcze rozpierzchły się we wszystkie strony świata, a on wstał, podniósł na wpół pełną butelkę, pociągnął z gwinta solidnego łyka, po czym padł na łóżko, by w końcu zmorzył go sen.
Wielokrotnie obiecywał sobie, że więcej nie będzie się czuć tak jak teraz, nigdy, przez nikogo, jednak z czasem, gdy ulatywały z niego nienawiść, złość i nieufność, a na krańcu jego górnej wargi pojawiał się lekki, arogancki uśmieszek, w źrenicy odbijał się obraz nurtu pełnego pasji i emocji. Myśl, żeby płynąć z jego prądem spadała na niego z zaskoczenia, kołysząc zmysłami, by ostatecznie osiąść na dnie podświadomości. Pragnienie było tak silne, że bez namysłu skakał, by zanurzyć się w jego czeluściach, a w locie, kiedy było już za późno pojawiały się wątpliwości i cicha nadzieja, że tym razem pod jego stopami wije się coś więcej niż kwas siarkowy, który niejednokrotnie zmywał już z niego cienką i kruchą osłonę z próżności i pewności siebie.
Obudził go stukot obca-
sów o stare schody poniemieckiej kamienicy, następnie rozbrzmiał odgłos powolnie zwalniającego się mechanizmu zamka. Wróciła. Wiedział, że była z nim. Spróbował rozejrzeć się po pomieszczeniu, jednak wzrok odmawiał mu posłuszeństwa, a jedyne, co widział, to srebrzysta maź. Przetarł oczy. W mansardzie panował półmrok, a z czasem kontury zaczęły rysować się coraz wyraźniej, aż w końcu złapały perfekcyjną ostrość. Przez niewielkie okno wlewało się światło rozrzedzonej nocy, nadając ścianom i przedmiotom wszystkie odcienie szarości. Dostrzegł ją na skraju korytarza. Miała na sobie czarną sukienkę, teraz trochę niechlujnie nałożoną, a swoje kruczoczarne
108
Mateusz Miszczyk
włosy spięła tak, jak lubił. Podeszła do szafy pewnym krokiem, śmierdząca seksem, wyciągnęła walizkę, zaczęła pakować rzeczy, wciąż piękna, wciąż ponętna, mimo ogromu jej upodlenia, oraz brudu na ciele i duszy. Zwlekł się z łóżka i ruszył w jej stronę krokiem leniwym, a zarazem tak wymownym, że gdy za jej plecami brakło miejsca, by cofać się dalej, oparła się plecami o peerelowską meblościankę i szukała czegoś po omacku, nie spuszczając z niego wzroku. Wyciągnął ręce. Wzięła wtedy zamach, celując w skroń. Kryształowa popielniczka rozcięła mu łuk brwiowy, po czym potoczyła się po podłodze, a jej fasety przybrały czerwoną barwę, niczym niebo ciepłego, lipcowego wieczoru. Usłyszał huk. Zobaczył krew. Dużo krwi. Później dobiegł go krzyk. Czerwony, pomarańczowy, żółty, zielony, niebieski, fioletowy. Przyklęknął, a kolory migały mu przed oczami, niczym światła wesołego miasteczka lub neony wszystkich całodobowych w okolicy. Nie zamierzał odpuszczać. Wiedział, że musi to zrobić. Złapał ją ni to za gardło, ni twarz, a gdy osuwała się na łóżko, jej sukienka zadarła się, odsłaniając jędrne, gładkie udo, oraz widowiskową koronkę na skraju pończochy. Dziewczyna sięgnęła jego twarzy, rozszarpując mu policzek z iście chirurgiczną precyzją. Między lewym, a prawym uchem przemknęła mu myśl, żeby pieprzyć się z nią ostatni raz, ale w amoku spojrzał tylko w brąz jej tęczówki, by zamiast strachu i nienawiści zobaczyć tylko zrozumienie i resztkę uczucia, które w tej chwili gasło, niczym światła na scenie starego teatru podczas antraktu kiepskiego dramatu. Czuł, jak ogarnia go fala dotąd nieprzeżytych i nienazwanych uczuć i emocji. Zacieśnił uścisk na jej długiej szyi, a gdy przestała już wierzgać, a kobiece oczy zatopiły się w chłodzie, po prostu usiadł w fotelu i nalał sobie kolejną szklankę łychy.
109
proza Wsunął flaszkę w wewnętrzną kieszeń marynarki, pochwycił dziewczynę, a chwilę później schodził kolejnymi piętrami klatki schodowej. Posadził ją na przednim fotelu starego forda, flachę rzucił na podnóżek. Przypiął zabitą pasami; ciało osunęło się lekko, a głowa opadła jej na ramię. Wyglądała jak we śnie, w letargu, z którego już nigdy nie miała się zbudzić. Sunęli jedną z arterii najstarszego miasta, o tej godzinie zwykle już pustą, a gdyby nie paru ćpunów i podsklepowych żuli, można by powiedzieć, że towarzyszyła im tylko feeria świateł latarni i domostw od dawna odpornych na polot, odpornych na życie. Minęli wieżę ciśnień i stary hotel, który właśnie wyburzano, a gdy skręcali przy kamiennym moście, butelka wturlała się pod fotel. Trzeba zacząć pić luksusową, to wódka kierowców, kwadratowe szkło, nie turla się po wycieraczce. Św. Krzysztof na pewno pije luksusową. Siada codziennie przy stole z Bogiem Ojcem i Jezusem, i walą ze szklanek. To w sumie logiczne, dlatego już nie opiekują się ludźmi. Jestem pewien, że gdyby Bóg pojawił się choć na chwilę na Ziemi, zaraz znalazłaby się kohorta świrów, która chciałaby go pojmać i zrobić z niego atrakcję cyrkową. Jeszcze inni chcieliby
110
proza go posłać do piachu. Można się domyślać, że nie trwałoby to zbyt długo, jednak, jak wcześniej, obwiniliby kosmitów, komunistów, mafię, opozycję i wszystkich wokół. Przeklinamy Boga codziennie, dlatego jest tego świadomy. Siedzi sobie tylko tam na górze, wali tę luksusową ze szklany i śmieje się z nas, ale w gruncie rzeczy, ani go to ziębi, ani grzeje. Z tą myślą minął gmach sądu, gdzie odebrano godność sprawiedliwości i teatr z filarami oraz pięknie odnowioną, oświetloną fasadą, po czym skręcił w lewo, w jedną z bocznych ulic, o której wtedy pamiętały już tylko cienie.
O tej porze roku ruski park wyścielony był wszystkimi odcieniami żółci, czerwieni i brązu. W powietrzu czuć było uciążliwą woń wilgoci i zgnilizny. Niósł ją martwą alejkami, którymi niegdyś spacerowali wspólnie, przytulali się, trzymali za ręce, ona szeptała jego imię, jakby urok, a ich usta muskały się raz za razem, delikatnie, niczym skrzydła jerzyka w locie. Spojrzał na jej twarz ostatni raz. Ucałował w czoło. Refleksy światła księżyca odbijały się od spokojnego nurtu rzeki, do momentu, aż przerzucone przez mostową barierkę ciało uderzyło o taflę wody, która przemieniła się w dziesiątki zabłąkanych świetlików. Śledził ją wzrokiem, dopóki była jeszcze widoczna, ale prawdę mówiąc, niewiele go obchodziło, czy pójdzie na dno, czy wypłynie, czy ją znajdą, czy też nie. Chciał, żeby najzwyczajniej w świecie już odeszła, a razem z nią całe to morze gówna, które przyniosła tu ze sobą jak poranna bryza. Dryfowała w dal, a gdy jej kontur spowiła mgła i zwłoki zniknęły z zasięgu jego wzroku, myśli o niej spadły na niego, nękając go niczym nocne zjawy. Przeszłość piętnowała teraźniejszość, czuł jakby przeżywał ją ponownie, a nawet, że mimo wszystko
112
Mateusz Miszczyk
ona dogoni go w przyszłości, w innym świecie, innym życiu. Wspominał gładkość jej skóry, piersi, które znał na pamięć, wgłębienie między łopatkami i wszystkie pieprzyki, które błyszczały na jej ciele jak plejady, a on, zalany rumem, samotny wilk morski nawigował za ich pomocą, by w końcu sięgnąć celu, przeszył ją, na wylot, jak zabłąkana kula. Oganiał się od nich, jednak mroczne byty nieustannie nawiedzały go, by wreszcie odrętwić jego ciało od wnętrza serca po opuszki palców. Po czym runął bezwładnie na ziemię i stracił przytomność.
Gniew, nieczystość, zastanawiał się czy ktokolwiek grzeszy bardziej. Pycha, lenistwo. Tylko chciwość i zazdrość były mu obce, ambicję zaś od zawsze miał innej natury niż wszyscy inni. Chłód i wilgoć. Leżał na ziemi, dotykając twarzą chodnika. Podniósł się niezdarnie i podpełznął do pobliskiej ławki. Przysiadł. W ustach czuł posmak błota. Poobijana gęba zaczęła mu teraz doskwierać, a świeże jeszcze rany szczypały za każdym razem, gdy pojawiał się na niej jakikolwiek grymas. Pochylił głowę miedzy kolana. Dostał torsji. Jak na złość, to właśnie ból, który ze sobą niosły, dawały mu złudne wrażenie sensowności, i sprawiały, że poczucie pełni sięgało każdego zakamarku i krawędzi jego duszy. Pomyślał, że kiedy przejdzie mu na dobre zostanie kimś wspaniałym, pisarzem, astronautą, może misjonarzem, znajdzie inny cel, wtem jego ciało ogarnęło przenikliwe ciepło. Wpadł w panikę. Jak podły byłby los, gdyby pozwolił mu teraz umrzeć, gdzieś na parkowej ławce, gdy już zaczynał wychodzić na prostą. Przecież tyle miał jeszcze zrobić, tyle siebie dać innym, zajść tam, gdzie nikt jeszcze nie zaszedł, tyle zmienić, tyle naprawić, ślepnąć w słońcu, moknąć
113
proza w deszczu, kochać. Uspokoił oddech. Adrenalina opadła. To tylko mocz, który właśnie spłynął mu nogawkami.
Kiedy wrócił do domu, na zewnątrz dniało, a z najwyższego piętra kamienicy można było dostrzec listopadowe słońce, wiszące nisko nad widnokręgiem. Leżała na łóżku. Spała, a jej kruczoczarne włosy, kontrastując z bielą pościeli, oplatały jej szczupłe, zgrabne ramię. Nie chciał jej budzić, zrobił sobie drinka, wyszedł na balkon, zapalił szluga. Doskwierała mu myśl, że za chwilę położy się znów obok niej i zaśnie, jak gdyby nigdy nic, a za parę dni i nocy obudzą się sami, sam na sam z marzeniami i świadomością, że gdziekolwiek byś nie poszedł i czegokolwiek byś nie zrobił, tęsknota pozostaje tęsknotą, a pożądanie pożądaniem. Męczyła go bezradność, ale cieszyć się tym, co zostało, to jak odnaleźć szczęście w bólu, przywyknąć, karmić się nim. Poszedł do łazienki by zrzucić zafajdane spodnie, a gdy je spuścił, oczy zaszły mu łzami. Nie miał fiuta, ani jaj, tylko krwawą mięsistą dziurę, a krew płynęła mu po udach, przez kolana, by wreszcie wypełnić mu buty. Wiedział, że już nic nie zostało, że stracił wszystko. Przysiadł na brzegu wanny i rozpłakał się na dobre. Czuł, że popada w obłęd.
Grzegorz Miszczyk
ilustracje: Agata Narodowska
114
Grzegorz Urbanek
115
Lidia Urbańczyk Gdy podejdziesz w środku nocy do lustra i wypowiesz doń trzy razy: Lidia, Lidia, Lidia, to przyjdzie Lidia i przeczyta ci straszną bajkę do snu... Lidia za życia była znawczynią literatury dla dzieci i młodzieży oraz wielką miłośniczką grozy. Połączyła obie pasje, by zająć się antropologią horrorów dla maluczkich. Doktorantka II roku na Wydziale Filologicznym UO. Interesuje się literaturą fantastyczną – ulubieni autorzy Clive Barker i Neil Gaiman. Pasjonatka warsztatów twórczego pisania.
116
Lidia Urbańczyk
Festiwal
śmierci
II
------------------------------------
Upiór, według wyobrażeń ludu jest człowiek zmarły, którego ciało po śmierci diabeł ożywia. Charakterystyczne znamiona cechujące upiora są: czerstwość i kolory żywe na obliczu trupa, niepsucie się ciała, jego giętkość i płynność krwi. Upiór w grobie ma zawsze oczy otwarte, a paznokcie i włosy ciągle mu odrastają. Wychodzi z grobu jeno w nocy, najczęściej podczas pełni księżyca, napada ludzi, a kąsając zębami w szyję krew im wysysa i pozbawia życia. (S. Orgelbrand, "Encyklopedia Powszechna z Ilustracjami i Mapami", tom XV od litery U do Yvon, Wydawnictwo Towarzystwa Akcyjnego Odlewni Czcionek i Drukarni S. Orgelbranda i Synów, Warszawa 1903)
------------------------------------
117
proza Yolande Marie Besson przyszła na świat w roku pańskim 1234 jako dziecko Clotilde i Armanda Besson. Jej matka zmarła podczas porodu, a ojciec – hulaka i zawadiaka został zamordowany w tym samym roku w ramach wendetty. Był dłużnikiem Jeana Claude'a de Sac, bogatego właściciela ziemskiego, a ten wymierzył sprawiedliwość poza sądem, drogą prywatnej zemsty. Yolande wychowała się pod bacznym okiem ojca Laurence (Wawrzyńca) Leroux. Zakonnik starał się zapewnić sierocie domowe ognisko i staranne wykształcenie. Yolande dorastała w małej wiosce pod Nevers. Wówczas Francja była pod panowaniem Ludwika IX z dynastii Kapetyngów. Państwo pod rządami niestrudzonego krzyżowca i człowieka wielkiej wiary przeżywało apogeum rozwoju. Północ połączyła się z południem, a król stał się rzeczywistym gwarantem pokoju. Yolande pomagała ojcu Wawrzyńcowi w różnych pracach domowych: gotowała, zmywała, prała, ale także dbała o miejscowy kościółek. Codziennie przynosiła polne kwiaty i zapalała nowe świece. Dziewczyna kochała Boga całym sercem i duszą. W pięknie świata dostrzegała Jego nieśmiertelne królowanie. Patrząc na boże stworzenia doskonale wiedziała, że Wszechmogący chce nam uczynić wiele dobra. Nie musimy się Go bać. Bóg potrzebuje naszej miłości, dlatego dał nam wolną wolę... Wszechmoc, co prosi o miłość... W roku 1254 ojciec Wawrzyniec został zamordowany. Stał się pięćdziesiątą szóstą ofiarą nieuchwytnego mordercy. Dla Yolande był to potężny cios. Dziewczyna doskonale pamiętała ostatnią rozmowę z zakonnikiem. Ojciec Wawrzyniec był przekonany, że szatańskie moce opanowały ziemię, co zwiastuje rychłą zagładę i nadejście Antychrysta. Yolande nie przejęła się jednak słowa-
118
mi starca. W tę samą noc Laurence Leroux zamknął oczy dla ziemskiego świata, by obudzić się przy bożym tronie. Życie jak każda podróż ma swój kres... _____________________________________ Na imię mi Gaston i jestem wampirem... wampirem... zmarłym rozpaczliwie czepiającym się pozorów życia. Żywię się krwią, jedynie po to, by powstrzymać bestię - jestem potworem, by potworem się nie stać... Czy pogodziłem się z faktem bycia żywym umarłym? Ostatecznie nie, ale mam przed sobą całe stulecia. Zanim wstąpiłem w szeregi potężnych istot nocy byłem zwykłym człowiekiem. Moja historia jest długa i nudna, nie mam zamiaru jej opowia-
proza dać. Jak każda opowieść ma swój początek, nie ma jednak końca. Brak morału, podsumowania, puenty... Na imię mi Gaston i jestem wampirem... to nie jest moje prawdziwe imię. Zmieniam je w zależności od miejsca i epoki, w której żyję... żyję, a raczej egzystuję. Nie mam ojczyzny, domu, rodziny. Istnieję dla świata, dla świata nieobecny, przez świat znienawidzony. Z dala od Boga, z dala od szatana. Żałuję, że życie to nie sen, co kształtami wraca. Moje wieczne życie nikomu nieużyteczne jest zgryzotą. "Śmierć to drobiazg. Trzeba zacząć od życia. To mniej zabawne i trwa dużo dłużej1." __________________________________________
Bretania, okolice Rennes, 1259 rok.
– Nul n'est prophete en son pays2. > Ale ty nim jesteś? – Tak mówią, choć ja się za niego nie uważam. > A kim jesteś? – Augur. > Co? – Wieszcz. 1 Słowa Jeana Anouilha. 2 (franc.) Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju.
120
Lidia Urbańczyk
> Wróżbita? Jasnowidz? Chiromanta? – Odejdź. Nawet ja nie znam odpowiedzi na nurtujące cię pytania. > Pourguoi tu mens3?\ – „Elle a vu la mort de pres4”. > O czym mówisz? Widzisz przyszłość? – Żal mi ciebie. Jesteś taka młoda i piękna Yolande, a w oczach śmierć, zło czai się na każdym kroku, drzemie w każdym z nas... "Pamiętaj przeciwko mocy śmierci nie ma ziół w ogrodach". > Już ktoś mi to mówił. Ojciec Wawrzyniec twierdził, że... – Ojciec Wawrzyniec nie żyje. Nie rozumiem dlaczego starasz się dogonić śmierć. Po co pragniesz pojąć sprawy niedostępne dla śmiertelników? > Chcę wiedzieć czy Bóg nas opuścił. – "Bóg was nie opuścił. On po prostu nie istnieje, podobnie jak szatan. Ludzie wymyślili sobie Boga po to tylko, aby wyjaśnić swoje pochodzenie". > Jak możesz tak mówić!!! – Myślałem, że chciałaś usłyszeć prawdę. Przykro mi, że przebyłaś taki szmat drogi żeby się ze mną spotkać, a odchodzisz z niczym. Prawda jest jak ogień - można się nią sparzyć. > Powiedz wieszczu, czy ojciec Wawrzyniec miał rację? Czy po ziemi stąpają słudzy szatana? Czy możemy czuć się zagrożeni? 3 (franc.) Dlaczego kłamiesz? 4 (franc.) Śmierć zajrzała jej w oczy.
121
proza
Lidia Urbańczyk
– C'est un tas de mensonges5!!! > A tajemnicze zgony sprzed pięciu lat? Enigmatyczna śmierć ojca Wawrzyńca? Podobno byliście przyjaciółmi i wspólnie pracowaliście nad wyjaśnieniem heretyckiej zagadki "krwiopijców". Czytałam jego pamiętniki! A Księga Kapłańska? „Bo życie wszelkiego ciała jest we krwi jego Dlatego dałem nakaz synom Izraela: nie Będziecie spożywać krwi żadnego ciała, bo Życie wszelkiego ciała jest w jego krwi. Ktokolwiek by ją spożywał, zostanie Wyłączony6”.
– Bzdury! Księga Kapłańska traktuje o czymś zupełnie innym! Chodzi tu o tabu bardzo, ale to bardzo prozaiczne - o nakaz skrupulatnego odkrwawiania zwierząt po uboju, w przeciwnym wypadku mięso psuło się w klimacie palestyńskim niezwykle szybko i groziło zatruciami. > Gdy znalazłam martwego ojca Wawrzyńca zauważyłam na szyi ślady ukąszenia. Jakby coś się wessało i wypiło z niego krew... Jak to wyjaśnić? Nic nie rozumiem... – Nie staraj się zrozumieć. Przyjmij śmierć Laurence'a za konieczną. Coś ci powiem. Nie ufaj Biblii. To człowiek ją napisał. Może w Biblii pod błyskotliwą i paradoksalną grą słów ukryta jest jakaś prawda o nas i naszym świecie, ale nie bierz jej na wiarę! Nawet jeśli Bóg istnieje 5 (franc.) To jest stek kłamstw! 6 Kp 17, 11-14 (cytat za Biblią Tysiąclecia).
123
proza jest zbyt zajęty dźwiganiem własnego krzyża i nie interesuje Go nasz ślepy los. Bóg stwarzając rozmaite rzeczy stwarza siebie... biorąc pod uwagę ogrom zła na ziemi... fatalnego dobra... to Bóg jest katem, nie dobrym Ojcem... > Więc w co mam wierzyć? Co mam przyjąć jako prawdziwe, pewne? – Wierz w swój procent. Mierz siły na zamiary, ufaj potędze swojego rozumu, nauce, weź mądrość jako przewodniczkę. > Serce ma swoje racje, których rozum nie zna... – Nie mam ci nic więcej do powiedzenia. > Znów kłamiesz! – Odejdź, Yolande. Nie ma dla ciebie miejsca w tej historii bez końca. Nie mam zamiaru stwarzać twojej opowieści, skoro wystarczy mi moja, własna. Historia stał się dla mnie nocną zmorą, koszmarem, z którego staram się przebudzić... > Mam wrażenie, że się jeszcze spotkamy. – Nie wiem. > Kolejne kłamstwo.
Zakłopotana dziewczyna śpiesznym krokiem opuściła chatę wieszcza. Było to dla niej przykre doświadczenie. Przebyła wiele kilometrów, aby się spotkać z prorokiem, którego uważała za jedynego sojusznika w tej beznadziejnej misji. Nikt inny by jej nie uwierzył. Ludzie giną w nie-
124
Lidia Urbańczyk
wyjaśnionych okolicznościach. Jeśli faktycznie po ziemi kroczą zmory, które stanowią poważne zagrożenie dla żyjących, trzeba coś w tej spawie zrobić. Tymczasem w chacie pozostał starzec. W tej młodej dziewczynie widział jak gdyby siebie sprzed lat - młodzieńca pełnego pasji, zapału do pracy i ciekawego świata. Jak mógł się tak zmienić? Przecież teraz nie mają dla niego znaczenia żadne ideały, które kiedyś go określały – miłość, przyjaźń, dobroć... niegdyś to było tak oczywiste, a teraz stało się tak odległe. Wnet egotyczne, a zarazem buntownicze zafascynowanie problematyką egzystencjalną przerwał niepokojący głos. Głos, który augur znał bardzo dobrze: < Nie przejmuj się. Nie ma co rozpamiętywać przeszłości. – Mnie zajęłoby to chwilę, tobie wieczność. < Ha! Zabawny jesteś, ale masz rację. Wydaje mi się, że z dziewką mamy już spokój, przynajmniej na razie. Nie chciałbym być zmuszony do jej zabicia, jest taka młoda i piękna... – Zadowolony jesteś? Nagadałem jej takie bzdury, że z całą pewnością spłonę w piekle! < Biblia i paradoksalna gra słów... Ty to powiedziałeś, nie ja. – Zamknij się, potworze!!! < Teraz to przesadziłeś. Nie nadwerężaj mojej cierpliwości. Póki co mam cię za przyjaciela. Nie psuj tego. – Powiedz Gaston, czy Bóg istnieje? < Ty jesteś jasnowidzem, nie ja.
125
proza – Ja tylko od czasu do czasu doznaję olśnienia i jest mi dane pojąć cząstkę z tego, co nieosiągalne. Przeszłość, teraźniejszość, przyszłość. Ty to wszystko znasz. Pojąłeś tajemnice świata niedostępne dla śmiertelników, osiągnąłeś wyższy stopień bytu. < Mądrość jest znajomością spraw boskich i ludzkich oraz podstaw, na których się te sprawy opierają. Nawet ja nie znam odpowiedzi na wszystkie pytania. I co z tego, że wiem, iż Ziemia jest kulista skoro nie mam pojęcia po co tu jestem... – Ziemia jest kulista? Ciekawe... < Za jakieś dwieście lat ludzie się o tym przekonają, a ja nigdy nie poznam prawdy. Żenujące. – Poznasz. < Skąd wiesz? – Jestem, jak to mówicie, prorokiem. < Zaczynam się ciebie bać. Jesteś jedynym śmiertelnikiem, który wie jak mnie zgładzić. Woda święcona, srebro, osikowe kołki to dobre na wampiry pierwszego rzędu – na mnie to nie działa. Ty znasz mój sekret. – Myślałem, że pragniesz śmierci. Mogę ci dać ukojenie... < Wybacz, nie skorzystam z tej propozycji. Tak jak ty nie przyjąłeś mojej. Wiele lat temu proponowałem ci wstąpienie w szeregi potężnych istot nocy. Dałem ci wybór, jakiego ja nigdy nie miałem. Gdybyś się zgodził posiadłbyś moc i wiedzę. Ty wybrałeś... – Życie. Widziałem jak się męczysz. Jestem egoistą, nie chciałem takiego losu dla siebie.
126
Lidia Urbańczyk
< Nie jesteś głupcem. – Dziwne. Skoro tak znudziła ci się nieśmiertelność, to dlaczego nie chcesz odejść? Możesz liczyć na moją pomoc. Po co się upierasz. < Powiedz, jasnowidzu. Co czeka kogoś, kto już umarł, a zginie ponownie? Niebo? Piekło? Nicość? Umarł, kto śmierci się boi... kłamie ten, kto mówi, że końca się nie lęka... Gdybym wiedział, gdybym był przekonany... – My też nie wiemy, co nas czeka po drugiej stronie. To naturalny strach przed tym, co nieznane. Gaston, masz w sobie więcej z człowieka, niż myślisz. Może nie jesteś do reszty zepsuty, choć pewnie na sumieniu masz niejedno ludzkie istnienie... < Zamilcz!!! Ja staram się tylko przetrwać, to normalny odruch. A, przypominam ci, że jestem, jak to mówicie, "krwiopijcą". – Zaczynam się ciebie bać. < I słusznie. Lękam się samego siebie i potwora, który we mnie drzemie. Zło może przetrwać przez dziesiątki lat uśpione, a ukrywane utrzymuje się i rośnie...
Lidia Urbańczyk
ilustracje: Agata Narodowska
127
proza
Pożegnanie
z
Afryką Olaf Pajączkowski
To dziwna sprawa. Dziwna, lecz na pewno nie niezwykła. Podejrzewam, że wielu ludziom się to zdarza, choć w gruncie rzeczy mało kto o tym mówi, bo w naszym świecie najważniejsze są wielkie wydarzenia, zmieniające losy całych narodów; historia dotyczy tylko państw i ludów, dla pojedynczych jednostek wydzielono osobną kategorię, do której zaglądają tylko specjaliści i pasjonaci (albo może znudzeni dziwacy) – biografie. Jasne, Napoleon i Cezar dorobili się swojego miejsca w historii, ale czy znaleźliby się na kartach podręczników, gdyby prowadzili spokojne życie, jak Pan Bóg przykazał, na przykład na roli? Nie, na pewno nie. Żeby „stać się” postacią historyczną potrzeba innych ludzi – admiratorów bądź wrogów, a najlepiej jednych i drugich. Gdyby Napoleon nie dorobił się grupy zwolenników, samotnie niewiele by zdziałał – jego marzenia o imperium byłyby tylko snem wariata – a próba realizacji tych snów naraziłaby go na śmieszność (już widzę, jak ówczesne gazety napomykają o ekscesach jakiegoś szaleńca, który z jednej bezludnej wyspy grozi, że podbije drugą i stworzy wyspiarskie cesarstwo...).
128
Rys. Olaf Pajączkowski Ale dość tych rozważań, widzę, że zapędziłem się za daleko, a moje myśli biegną nieuporządkowane, w stanie pierwotnego chaosu. Jeśli miałbym w końcu podsumować jakoś ten mój szalony bieg myśli, to pozwólcie, że poproszę Was o jedno – rozważcie, gdzie w historii jest miejsce dla zwyczajnego człowieka, nie Napoleona, ale dajmy na to – takiego Staszka Kowalskiego? Niby jest częścią tej historii, bo brał udział w wielkich wydarzeniach, ale na dobrą sprawę nikt o tym nie wie, a sto lat później nikt już nie pamięta, że taki ktoś w ogóle kiedykolwiek istniał. I taki Staszek
129
proza zostaje usunięty z kart dziejów, ot, tak po prostu. I na dobrą sprawę to zwykły zjadacz chleba (ech, jak ja nienawidzę tego określenia!) nie istnieje w historii, a jeśli już – to raczej tak jakoś... chaotycznie (brak mi lepszego określenia, posłużę się więc takim). Gdy bierze udział w wiekopomnych zdarzeniach, nie zdaje sobie nawet z tego sprawy albo nawet się nad tym nie zastanawia – nie wyobrażam sobie, dajmy na to, że Powstańcy Warszawscy szli na Niemców i rozważali, ile stron ktoś kiedyś poświęci im w podręcznikach. Nie, mieli ważniejsze sprawy na głowie. Historię można porównać do rwącej rzeki – biegnie przed siebie, prąd porywa wszystko, co napotka, w tym ludzi, a jej ostateczny kształt można dopiero zobaczyć z dala, najlepiej z wysokiej góry. Gdy się jest w jej nurcie, myśli się tylko o tym, by się nie utopić. Dlatego łatwo patrzeć na historię jakiegoś państwa i zauważyć: „O, tutaj upadło Imperium Meksyku i powstała republika”. Nagle, w przeciągu chwili, znika jeden państwowy twór, a na jego miejscu wyrasta nowy. Ale żeby jedni ludzie zniknęli, a na ich miejscu tak z dnia na dzień pojawili się zupełnie inni – to niepodobna! Niemożliwe. Ludzie się tak szybko nie zmieniają. Prawdę powiedziawszy, to wątpię, czy w ogóle się zmieniają. Ale nie przedłużając – jedno państwo zasypia i budzi się inne. Człowiek zasypia i na drugi dzień budzi się ten sam. A co się dzieje z człowiekiem, który zasypia w jednym państwie i budzi się w innym? Czy i jego porywa „duch zmiany” i przestaje być nagle monarchistą, a staje się republikaninem?
130
Olaf Pajączkowski
Śmiejesz się, Czytelniku? Bardzo dobrze. Bo to bzdura. No ale czas rozpocząć opowieść. O tym, jak to dziwnie jest zasnąć w jednym państwie i obudzić się w innym. Ktoś mógłby powiedzieć, że to niemożliwe – teleportacja nie jest jeszcze dostępna istotom ludzkim. Jeżeli komuś powiem, że zasnąłem w Turcji, a obudziłem się w Indiach, zamkną mnie do czubków. Ale wiecie co? Zasnąć w jednym kraju, a obudzić się w innym to wcale nie takie rzadkie zjawisko. Zdarza się wielu ludziom, choć nie rozwinęli w sobie zdolności parapsychicznych. Oczywiście jest to dość dziwne, ale nie niemożliwe. Wiem coś o tym, bo sam tak miałem dwa razy. Pierwszy raz – w '89. Nieźle pobalowaliśmy z kolegami, pamiętam dobrze ten dzień. Nawalony jak autobus poszedłem spać za komuny, a obudziłem się w postkomunie łamanej na protokapitalizm, jak w jakimś dziwacznym wehikule czasu. I wcale nie odczułem żadnego przeskoku dziejów, nie porwał mnie wielki wiatr historii. Prawdę powiedziawszy, to chyba rzygałem w toalecie, gdy doszło do zmiany władzy. Przepraszam, że tak niepatriotycznie, ale tak było – tutaj Polska się zmienia, ale kraj sobie, a ludzie sobie. Polska się zmieniała, a życie toczyło się dalej, po prostu i niezbyt heroicznie. W każdym razie – pamiętam tylko tę roześmianą babeczkę, która oznajmiła nam wszystkim: „Proszę państwa, w Polsce skończył się komunizm”. Trochę to dziwne, stać w jeszcze komunistycznym studiu nagraniowym i cieszyć się, że socjalizm upadł. No ale historia ma swoje paradoksy.
131
proza Drugi raz miałem tak właśnie ponad miesiąc temu, w Afryce. Zostałem przysłany tam jako korespondent wojenny. Zakichana robota. Prawdę powiedziawszy sam nie wiem, czemu się do tego pchałem. Chciałem być dziennikarzem... może tak trochę z przekory. Bo za komuny podobno wieloma faktami manipulowano, a potem mówiono nam, że teraz to będą walić nagą prawdę prosto w oczy. Ale ja jakoś nie potrafiłem uwierzyć, nie potrafiłem się przestawić ze stanu niepewności w stan dziecięcej wręcz ufności. I zawsze się zastanawiałem, jak to jest naprawdę. Chciałem dotrzeć do źródła. I chyba dlatego zostałem dziennikarzem. Praca dziennikarska... ech, długo by opowiadać. Nie o tym chciałem. Przeskoczmy dwadzieścia lat później, do Afryki. Kilka razy byłem korespondentem wojennym – i to dwa razy w Iraku. Za pierwszym – podczas „Pustynnej burzy”. Byłem wtedy jeszcze młody, idealistycznie nastawiony, chciałem pomagać ludziom i wierzyłem, że moja obecność tam coś zmieni. Czy zmieniła? Cóż... powiedzmy, że się zawiodłem. Ale czemu się dziwię? Jeden człowiek nic nie zdziała, a reporter, którego obowiązkiem jest bierna obserwacja, bez ingerencji w wydarzenia, tym bardziej. Nie można stać z boku z założonymi rękami i złościć się, że nic się nie zmienia. To żałosne i dziecinne. Potem była Jugosławia, Czeczenia, Afganistan... ale kolejne razy nie były już tak wstrząsające jak ten pierwszy. Już wiedziałem, że nic nie zmienię, więc w jakimś stopniu przestałem się przejmować. To wstrząsające, że tak łatwo można zobojętnieć... Ale miałem pisać o Afryce. Nieważne, jaki to kraik, z pewnych względów wolałbym pominąć
132
Olaf Pajączkowski
nazwę – zresztą kto chce, niech zajrzy do najnowszego numeru mojej gazety, tam znajdzie i obszerną relację, i nazwę tego piekła... W tym tekście chciałem napisać zupełnie o czymś innym, o czymś, czego nie da się zawrzeć w suchej opowieści, o czymś, co nie pasuje do historii, do faktów, ale do biografii i uczuć... Dlatego na samym początku pisałem, że historia nie nadaje się do mówienia o ludziach. Nadaje się do mówienia o narodach, ale o jednostkach... nie, zupełnie nie. W każdym razie – poszedłem spać w jednym kraju i obudziłem się w innym. To w pewien sposób otworzyło mi oczy na kilka spraw. Wszystko zaczęło się dość standardowo – przyjechaliśmy z moim współpracownikiem, Wieśkiem, na miejsce, zakwaterowaliśmy się w jakimś podrzędnym hoteliku (te podrzędne o dziwo są bezpieczniejsze od tych bogatszych), a potem pchaliśmy się na łeb na szyję pod kule. Od stuleci to państwo było monarchią; potem nastąpiła oczywiście przerwa na hegemonię białych, a potem powrót do starych dróg prowadzenia tego cyrku, ale pod nową szatą – demokracją. W istocie jednak były to tylko nowe szaty cesarza – ostatni przywódca okazał się głodnym władzy megalomanem, tyranem, okrutnikiem i w ogóle mendą, że drugiej takiej ze świecą szukać. W swym głodzie władzy poczynał sobie tak zuchwale, że pojawił się ruch oporu, który chciał wprowadzić PRAWDZIWĄ republikę. Zresztą może nie zależało im nawet na tej republice, tylko na tym, by pozbyć się sukinsyna, na którego nie było mocnych. I zaczęła się – partyzantka. Setki niewyszkolonych, niewyposażonych ludzi ruszyło do walki z królem-wariatem, mającym pod sobą tysiące wyszkolonych i wyposażonych strażników. I jakiś tam odsetek lojalistów. I choć partyzanci mieli serce do walki i odwagę, którą można tylko podziwiać, to jednak wynik tych starć był
133
proza dość łatwy do przewidzenia. Siedziałem w tym piekle ponad rok, patrząc, jak wojna domowa rozrywa to mało znaczące państewko na strzępy. Patrzyłem, jak jedni drugich rozstrzeliwali, jak topili się we wrzącym oleju. Sąsiad wystąpił przeciw sąsiadowi, matka przeciw córce, syn przeciw ojcu. Na wojnie tak bywa, nie ruszało mnie już to. To znaczy oczywiście żałowałem tych biedaków – bo kto by nie żałował klęczących na ziemi chłopaków, którzy zaraz zostaną rozstrzelani? – ale sam akt zabijania jakoś mi już spowszedniał. Tylu okropieństw się naoglądałem przez całą moją pracę, że byłem już niejako... uodporniony. Modliłem się tylko, by rebelianci mieli szybką i bezbolesną śmierć – na to sobie zasłużyli. I tak bardzo długo się bronili, aż byłem zdumiony. Przez prawie cały rok nic innego się nie oglądało, tylko oddziały lojalistów masakrujące rebeliantów. Powstańcy nie mieli żadnych szans, a mimo to – walczyli dalej. Wydawało się, że już niedługo król-wariat i jego słudzy wybiją do nogi całe państwo, a mimo to ciągle napływały nowe rzesze ludzi, gotowe dać się zmasakrować za „nowy porządek”, „nowy, lepszy kraj”, „nowy wspaniały świat”. Szczególnie w pamięci utkwił mi epizod z przywódcą powstańców – młodym, ale już obdarzonym sporą charyzmą i posłuchem, mężczyzną. Nosił papugę na ramieniu, jakby chciał zostać drugim Długim Johnem Silverem, a w kącikach ust ciągle trzymał zapałkę – ten zwyczaj skojarzył mi się od razu z Lucky Lukiem. Zresztą porównanie do hybrydy okrutnego pirata i szlachetnego kowboja było całkiem na miejscu – dla wrogów był bezlitosny, dla przyjaciół wspaniały, lud go kochał,
134
Olaf Pajączkowski
rząd nienawidził. Ale w końcu i jego dopadli. Byłem przy tym. Oddziały rządowe otoczyły wioskę, w której się okopał – otoczył ją grubą palisadą i na każdym wolnym metrze kwadratowym ustawił kaemy. Mimo to od razu było wiadomo, jak się ta akcja skończy. Nie miał szans. Rząd – być może znudzony trwającą nieustannie masakrą – dał mu ultimatum: albo wszyscy rebelianci zostaną wybici albo niech się podda, a jego ludzie zostaną oszczędzeni, zginie tylko on. Wahał się, nie od razu odpowiedział. W końcu jednak pojawił się na jednej z barykad, wyprostowany, dumny, z tą swoją papugą na ramieniu, patrzył na nas pogardliwym wzrokiem, a słońce oświetlało go z tyłu. Scena dosłownie jak z kiczowatego amerykańskiego filmu o bojowniku o wolność, ale – niech mnie! – wtedy wydało mi się to bardzo piękne. Było coś urzekającego w tej spokojnej wiosce, skąpanej w blasku słońca, w tej ciężkiej ciszy przed burzą, w tym połyskiwaniu broni... To był nieziemski obraz, wręcz bajkowy i piękny w swojej grozie. Na chwilę zapomniałem, po co tu jestem i pierwszy raz od przyjazdu na kontynent doszedłem do wniosku, że Afryka to jednak ładny ląd. W końcu jednak ktoś się znudził patrzeniem na nieruchomą postać przywódcy powstania i postanowił przyspieszyć proces kapitulacji. Rzucił więc w jego kierunku: – Złóż broń! Przyznam się, że uśmiechnąłem się szeroko, gdy młody wódz pojechał Leonidasem: – Chodź i weź! I tak jak w przypadku bohaterskich Spartan, wrogowie przyszli i wzięli wszystko, co chcieli. Ale nie był to kres bojów. Partyzantka walczyła, siły rządowe dalej ją masakrowały (choć trze-
135
proza ba przyznać, że poniosły pewne straty, nawet dość dotkliwe, bo w sprzęcie – w ludziach też, ale ludzie są „zasobem łatwo odnawialnym”, a drogi sprzęt wojskowy – nie.) i zanosiło się na przynajmniej jeszcze pół roku zmagań. Aż tu nagle – wszystko się skończyło. Poszedłem spać w kraju ogarniętym wojną, a obudziłem się w oazie spokoju, zasnąłem w świecie władanym przez tyrana, obudziłem się w wolnym państwie. I jak za pierwszym razem, w Polsce – zupełnie tego nie odczułem. Historia przeszła koło mnie, nie kłopocząc się tym, by zaszczepić we mnie poczucie, że stało się właśnie ważnego, nie wyrwała mnie z łóżka, nie przyprawiła o szybsze bicie serca, nic. Historia historią, ale życie toczyło się dalej. No, może nie do końca historia tak zupełnie o mnie zapomniała. Żyłem co prawda cały ranek w błogiej nieświadomości, aż nagle stary telewizor mojego gospodarza zaskoczył (wcześniej zapomniałem napisać, że ów sprzęt żył własnym życiem i działał tylko wtedy, gdy mu pasowało). A w telewizji takie niusy, że prawie spadłem z krzesła. Walka się skończyła! Nowy rząd! Nowy wspaniały świat! Koniec rozlewu krwi! Coś mi w tych niusach nie do końca pasowało, ale nie miałem czasu się dłużej nad tym zastanawiać – wtem do pomieszczenia wkroczył jakiś oficer i zaprosił mnie do siedziby „nowego państwa”. Oczywiście był to ten sam budynek, gdzie urzędował poprzedni rząd. Po drodze żołnierz uśmiechał się do mnie szeroko, wymachiwał rękami, z entuzjazmem opowiadał, jak to się ich kraj zmienił w przeciągu tych dwóch godzin. „To prawda”, mówił, „pełno
136
Olaf Pajączkowski
jeszcze na ulicach trupów i zniszczonych wozów, ale to się szybko uprzątnie! Prawda, sporo budynków zostało rozwalonych, ale to się zaraz odbuduje! Prawda, że pewnie gospodarka jeszcze przez dłuższy czas będzie leżeć i kwiczeć, ale postawimy ją na nogi!” Itp. itd. etc. Gość aż kipiał od entuzjazmu. Ludzie, których mijaliśmy po drodze, jakoś nie wyglądali mi na wielce uradowanych, raczej nie do końca pewnych, co myśleć o tych dziejących się na ich oczach wiekopomnych zmianach, ale żołnierz zapewniał mnie, że już niedługo wybuchną spontaniczną radością i zorganizują ze dwa marsze dziękczynne. Gdy dotarliśmy na miejsce, przywitała mnie delegacja nowych szych. Ministrowie stanowili mieszankę rebelianckich przywódców i zreformowanych oficjeli starego rządu. W przeciwieństwie do prostego ludu, ci faceci uśmiechali się do mnie tak szczerze, że szczerzej się nie dało. No a potem podszedł do mnie nowy prezydent i uścisnął mi dłoń. W tym momencie zamarłem! – Witaj, przyjacielu! - uśmiechał się do mnie nie mniej szczerze od swych kolegów, ale szybko spostrzegłem, że to – co prawda przebrany w nowe piórka – ale jednak stary król! Teraz byłem zbity z tropu. Racja, zupełnie inny strój, już nie taki wspaniały jak niegdyś, tylko prosty, czarny garnitur, nawet włosy ścięte, a w zamian zapuszczony zarost, ale to przecież ten sam człowiek! Oczywiście nic nie powiedziałem. Co prawda byłem dziennikarzem, wścibskim poszukiwaczem prawdy, ale mamusia nie wychowała mnie na samobójczego idiotę. Wycofałem się więc pokornie do tyłu, podczas gdy „nowy” przywódca narodu wygłaszał płomienną mowę o wspaniałej
137
proza i świetlanej przyszłości. Skonfundowany tym wszystkim delikatnie wypytałem stojącego obok mnie byłego przywódcę rebeliantów. Ten jednak zaprzeczył wszystkim moim podejrzeniom. „Jak ten sam, jak nie ten sam?” pytał, lecz w jego oczach widziałem kłamstwo. To samo kłamstwo dostrzegłem w oczach reszty zgromadzonych. Po przemówieniu „nowy” przywódca odciągnął mnie na bok, a potem tonem niezobowiązującej rozmowy zaczął wyjaśniać: – Widzi pan... bardzo się cieszę, że pan tu jest. Pańska relacja była ważna dla międzynarodowej opinii publicznej; pokazał pan heroiczną walkę naszych chłopców o lepsze jutro, często narażał pan życie, by przynieść dobrą nowinę swoim ziomkom. Pan też jest bohaterem. Ale jak pan widzi, teraz wszystko się zmieniło. – wydawało mi się, że w tym momencie dostrzegłem w jego oczach kpiarskie błyski, ale może to była tylko gra świateł. – Teraz wszystko się uspokoiło. Może pan wracać do domu. Pozwoliłem sobie zarezerwować dla pana najbliższy kurs do RPA, stamtąd poleci już pan sobie do Warszawy. Podziękowałem i ruszyłem w kierunku drzwi, ale zatrzymał mnie nagle, jakby sobie coś przypomniał. – Widzi pan, że żyjemy w nowym, lepszym kraju, prawda? Że wszystko się zmieniło? Mam nadzieję, że nie zapomni pan o tym powiedzieć swoim braciom z Europy. Wiem, że może się pan dziwić, że niektóre twarze wcale się nie zmieniły – teraz uśmiechnął się do mnie z wyraźną kpiną – ale
138
Olaf Pajączkowski
zapewne pan rozumie, widział pan sam, że nasz kraj był wyniszczany przez tę wojnę. Przedłużanie jej nie przyniosłoby nikomu żadnego pożytku. Musieliśmy więc porozumieć się z drugą stroną... i dokonać jej reformacji. Rozumie pan, prawda? Tak, oczywiście, rozumiałem wszystko; rozumiałem, czego byłem świadkiem, rozumiałem, co wydarzyło się w tym biednym kraju i co tak naprawdę mówił mi „nowy” król-prezydent, choć nie wypowiedział tego wprost. Kilka minut później szedłem ulicami stolicy, z uśmiechniętym oficerem przy boku, trajkoczącym mi o wspaniałej przyszłości, czekającej jego naród, i patrzyłem na spontaniczne marsze pełnych radości ludzi, za którymi krok w krok podążali żołnierze z karabinami; potem patrzyłem na egzekucje siepaczy starego systemu, lecz w przeciwieństwie do niedawnych masakr na rebeliantach to były czynności pełne podniosłości i szlachetności, wyrażały tryumf dobra nad siłami ciemności. A gdy zobaczyłem stojących przy rogu każdej ulicy, uzbrojonych po zęby żołnierzy, zrozumiałem, jak wielkie zaszły tu zmiany. Jak to się mówi – „im bardziej coś się zmienia, tym bardziej pozostaje takie samo”? Chyba tak. Historia poszła do przodu, ale ludzie... to byli ciągle ci sami ludzie. Niedługo później opuściłem tamten kontynent i nigdy więcej tam nie powróciłem. Patrząc z samolotu na spalone słońcem ziemie, wyciągnąłem z teczki czerwony długopis i nieaktualną już mapę, a potem pokryłem terytorium nieistniejącego już kraju gęstą siecią szkarłatnych kresek. To było moje pożegnanie z Afryką. Olaf Pajączkowski
139
proza
Emil Bartosz Łącki
* Kiedy Emil z nieskrywanym zachwytem w oku spoglądał na ruchomy obraz niby to utkany z motyli, owe zalotne powietrzne piękności – które w migotliwym tańcu połyskiwały tysiącem barw – jakby dawały mu, bardziej czułemu niż czujnemu obserwatorowi, bogaty występ. Ich choreograf musiał być kimś nie lada błyskotliwym. Dość powiedzieć, że młodzik owym widokiem był – upojony. Fantazyjne naskrzydłe wzory wskutek bezustannego ruchu i łaskotliwie padających promieni słońca zdawały się ulegać wiecznotrwałym przemianom. Jedne okazy impulsywnie łączyły się z drugimi, zapewne reprezentującymi sobą odmienną płeć. Czyżby niektóre z nich właśnie teraz przedsięwzięły swe gody? Oczywiście nie dla pustej rozpusty, lecz ku pomnożeniu chwały Natury. Nic przeciw niej. Nihil contra naturam. Młodzieniec nie mógł wprost oderwać od nich chciwego, żądnego uroku i wciąż to nienasy-
140
Bartosz Łącki
conego spojrzenia. I ani na moment nie postała w jego nagrzanej głowie myśl, iżby przy pomocy złoczynnej siatki pochwycić ich pełne garście – by następnie bez skrupułów, acz skrupulatnie sporządzać Wspaniałe Atlasy Motyli. O ich zawartości stanowiłby zastygłe i nieco zmatowiałe w swej urodności motyle trupki. Wtedy by zaprosił do siebie jakąś łakomą zaimponowania jej dziewczynę i powiedziałby z chwalbą – zobacz no, alem się nałapał! Patrzaj, zrobiłem to tymi oto rękoma – i tutaj wysunąłby z rękawów swoje mocarne dłonie. Ona niechybnie zakochałaby się w podobnym brutalu. O nie, tego nie mógł w żadnym wypadku uczynić. Po pierwsze, dlatego że – jak w głębi serca to przeczuwał – złamałby niepisane, więc niezwykle klarowne prawa owej wyspy, która przecie tak strojnie go podjęła. Po wtóre zaś – nie musiał uciekać się do zbrodni, ażeby móc choćby przez chwilę pomedytować nad egzotycznym strojem swych niewinnych ofiar, które co najwyżej zgrzeszyły urodą. One bowiem były beztrwożne i dla odsapki czy nawet przez przyrodzoną ich rasie empatię dla człowieka przysiadały na jego ramionach. Jako że nie były zanadto szerokie, Emil był wąski jak wstążeczka, więc niejeden owadzi okaz czasem usadawiał się i na jego głowie. O tak, ona była z kolei niemała, wcale to pokaźna. I gdy tylko ze skroni wytrysnąłby mu strumyk potu, podówczas któryś partycypant wielobarwnego stadka rozwinąłby bez wahania swoją finezyjnie skonstruowaną trąbkę, iżby delikatnie, jakby z troską, wyssać powstałą słoną strużkę. Tak że młodzik omalże nic by nie poczuł, a jedynie
141
proza – krótkie chłodnawe muśnięcia, które byłyby mu miłe jak pocałunki ciepłych i pewnie nieco też onieśmielonych swym porywem dziewcząt. Kiedy zaś odwrócił na moment wzrok od cudnych efemeryd-tanecznic, ujrzał naraz kameleona drepcącego z wdziękiem po ozdobnym liściu palmy. Łypał on na podróżnika swoim łaskawym, wezbranym pogodą okiem. Młodzik natomiast odwzajemnił się za owe dowody sympatii pełnym szacunku skinieniem głowy oraz uśmiechem przyozdabiającym jego oblicze. Gdyby napotkany gad potrafił zaśpiewać – zaraz by to zrobił. Ale, widać, celował on w innej dziedzinie sztuki. Oddany był przecie malarstwu. Jakkolwiek wszystko to, co zostało już powiedziane, nie świadczy bynajmniej o tym, żeby owa wysepka była niezamieszkana. Miała bowiem i swoich gospodarzy w postaci smagłych tubylców. Rzeczona społeczność zresztą była z Emilem w przyjaźni. Już od pierwszej wymiany słów byli sobie po imieniu. I nie były to w żadnym wypadku miana, które widniałyby niewzruszenie w rozmaitych aktach od narodzin aż po skon ich nosicieli i jeszcze dalej, lecz były one czymś jakby naturalnym, zgoła im przyrodzonym. Tutaj więc imię nie służyło temu, iżby kogoś z chirurgiczną precyzją – nie pozostawiając tedy złudzeń – określić, zaszeregować czy tym bardziej, ażeby mieć nad kimś kontrolę od chwili jego powicia aż hen, po niechybny kres doczesnej bytności. Otóż nie, szło tu o to, by osobę wyróżnić i dać jej zarazem swój dowód przyjaźni czy – jak też bywało – nawet i miłości. Jeśli ktoś ofiaruje mi wolność, jestem pewny, że mnie cokolwiek lubi.
142
Bartosz Łącki
Zostawmy to wytrawnym badaczom tajemnic natury, którzy mają w zanadrzu odpowiednie łacińskie terminy dla tego co lata, pełza, pływa. Tym bardziej, że nazywanie rzeczy po imieniu daje im tyle nieposkromionej radości. Ale też nie myślę wzbraniać jej ostatnim łacinnikom. Byłby to postępek równie nikczemny jak pozbawienie dziecka kolorowego lizaka słodko lepiącego się do jego palców. (Niegdyś pewien latynista przekładał mi wytrawnie a vista inskrypcję znad kościelnej bramy. Ego sum ostium wedle jego wykładni głosiło doniośle, iż „Ego jest kością”. Niezapomniana to dla mnie i płodna była lekcja.)
*
I wtedy oto przyszła po niego lekko stąpając, grupka roześmianych postaci. Aż dziw, że człowiek może się tak cieszyć. Musieli, wnoszę, mieć ku temu naprawdę tęgi powód. Pośród przybyłych znajdowali się i jego równolatkowie. Oni to natychmiast, z marszu, uznali go za swojego brata. I zwracali się tak doń nie tylko wtedy, gdy mieli do niego naglącą sprawę. Dotarł tu również i nieco sędziwy już człek o śnieżnobiałej brodzie. On był tym, który nigdy nikomu nie skąpił z czary swej mądrości; przy czym: wcale nie były to nieprzejednane w swej wymowie i okrucieństwie nakazy czy nie mniej złowieszcze zakazy. Trudno tedy w jego przypadku byłoby mówić o naukach moralnych czy też nawet – oralnych. Choć zarazem nijak nie można było
143
proza powiedzieć, że ów czcigodny starzec miał być niemoralny, nienormalny. Niepodobna oddać tego wszystkiego z dokładnością, trafnością, której wymaga się w kręgu kulturalnym i elokwentnym. Idzie mi tutaj, rzecz jasna, o europejski obszar kulturowy. Można by wprawdzie ująć rzecz za sprawą poetyckiego doboru słów. Ale żeby się dobrze z podobnego zadania wywiązać – trzeba by być poetą. Choć tak właściwie to liryka nigdy nie była tutaj specjalnie ceniona, już to raczej – cieniona. Zresztą chyba nawet o niej na wyspie nie słyszano. Poezja jest namiastką zmysłowego życia – ciało przeto staje się słowem. Lecz nie każdy musi się do niej uciekać w swym niezaspokojeniu, nie każdy musi się okłamywać. Ale mniejsza już. Powróćmy do Emila i jego orszaku. Było w nim i miejsce dla kobiet, przecież zawsze są nieodzowne. Bez nich przytulna wyspa stałaby się raczej posępnym przytułkiem. Były one smukłe, pełne życia – a zarazem ich sprężyste ciała przeniknięte były jakimś błogim zleniwieniem. Żeby zrozumieć ten fenomen wystarczy bodaj raz zwietrzyć woń tutejszych kwiatów czy spojrzeć choć przelotnie na słońce, które od brzasku po zmrok niestrudzone jest w wiekuistym darzeniu żywych istot swymi życiodajnymi łaskami. Podróżnik, mówiąc dla porządku, pomiędzy kobiety obrał naraz jedną wysoką – prawie równą mu wzrostem – niewiastę. Do końca nie wiedział, dlaczego akurat ona wydała mu się nieco bliższa niż pozostali, też wszelako całkiem niczego sobie. Jednak nawet nie miał zamiaru tego dociekać. Zboczyłby wówczas z toru obyczajności, postępując zarówno przeciw niej jak i przeciwko sobie.
144
Bartosz Łącki
Ja natomiast, jako zaledwie oddalony obserwator, lekceważony i lekceważący widz, zatem niezżyty tak silnie z ową społecznością, mogłem co najwyżej snuć mniej czy chyba nawet bardziej chybione domniemania. Dziewczę więc, jakom spostrzegł, raz miało aż niesłychanie zielone oczy, nadto dla ozdoby ocieniono je długimi, brązowymi rzęsami. Były więc one jakby zabarwionymi na zielono opalami. Na tle ciemnej karnacji i takichże włosów można było odnieść wrażenie, że są one jak gdyby drogocennym darem skądinąd. Innym zaś razem jej tęczówki były czarne jak skrzydło kruka, pięknie i regularnie odbijające się od białek oczu. Głębia ich wejrzenia wskazywała jasno na nieskończoność w człowieku. Nie wiem niezbicie, co wpływało na to, że zieleń przechodziła w czerń – i na odwrót. Temperatura powietrza, a może raczej jej aktualny nastrój czy też nawet – kaprys? Pozostawiam tedy sprawę otwartą. Trzeba bowiem znów powrócić do bieżących wydarzeń. Był to czas, kiedy wśród nieposkramianych i dźwięcznych śmiechów zaprowadzono Emila do źródła znajdującego się w samym środku wyspy, gdzie niniejszym miała się odbyć swoista uroczystość, której jednak nie sposób nazwać obrzędem, rytuałem. Przecież niemal we wszystkim od tutaj wspomnianych była ona różna. Nie przypadała na określoną porę dnia czy roku. Nikt nie umierał, nikt się nie rodził. Młodzieniec, zrazu, gdy tylko usłyszał o pomyśle, był przekonany, że poważany starzec poin-
145
proza struuje go należycie w specyfice wydarzenia. Lecz senior ani bodaj się nie zająknął na ów temat. Toteż gdy już znaleźli się na miejscu, młodzik po prostu zanurzył się aż po szyję w czystej jak kryształ wodzie. Kompani jego zaś dali popis rozrzutności swoich serc i osypali go gradem kwiecia o szerokich płatkach. To były ich pieszczoty. Emil przeto poczuł w sobie błogość. Kiedy skarby flory zetknęły się z jego zwilgłym ciałem – wydały one z siebie świeżo odurzające wonie. Przyprawiały go o rześkość poranka, jak gdyby skąpany został w letnim deszczu sierpnia, kiedy to jego zapach miesza się z aromatem leśnych ziół i drzew.
146
Bartosz Łącki
Gdy natomiast wstał i wyszedł na suchy grunt, krople spływały po jego sylwetce jak rozkoszne, chłodne zwierzątka. I wtedy to raptownie, niesłychanym gwałtem – nie wiadomo doprawdy skąd – zawiał lodowaty, przenikający zuchwale do samych kości wiatr. Młodzik zdawał się być zupełnie na to nieprzygotowany. Któż by był? Skulił się więc tylko bezradnie, w niemej skardze przyciskając drgające kolana do brzucha i począł żałościwie klekotać zębami. Dookolne śpiewy – nagle się urwały, znikły jak fantom. Ich zwiewną tkaninę niby to przeciął nóż zbrodniarza.
*
Trudno jednoznacznie, bez cienia wątpienia stwierdzić, co mianowicie było czynnikiem sprawczym gwałtownego, omal dzikiego przebudzenia się Emila Storka. Na to pewnie złożyło się kilka co najmniej rzeczy. Oto młodzik znowuż gorączkował, cały drżał otoczony warstewką zimnego potu. Aż dzwonił szczękami. Może więc głównie to z tego powodu tak nagle wyrwał się ze swojego kolorowego rojenia? I dlatego zostało ono zrujnowane. Czuł, jak gdyby został wydarty zdobnej szacie snu przez jakiegoś rzezimieszka. Po chwili, mimo gorączkującego umysłu, chory zdał sobie sprawę, że jedna z okiennic kolejny już raz roztwarła się pod impetem srogiego wiatru. Owity szczelnie i ciasno w kołdrę stanął dygo-
147
proza cąc w nogach łózka i zawarł na powrót niesforne okno. Po czym zwinął się w kłębek, a serce miotało się w nim jak ogłupiałe. Powrócił on pod w miarę hermetyczną osłonę z puchowej kołdry oraz wełnianego koca. Tego jednak wciąż to było mało, chciał on usilnie, było mu spieszno jak wiatrowi znów skryć się cały w cennych cieniach Morfeusza. Był więc bliski rozpaczy. Wyrwano go bowiem z jego marzeń właśnie wówczas, gdy wzbijały się one nieulękle pod samo sklepienie tego, co najbardziej doniosłe i godne. Nie sposób było ponownie schwycić owe zachwyty. Emil gniewał się na bezlik wrogich obstępujących go zjawisk. Zaciskał raczej słabo swoje wychudłe piąstki podobne bardzo pąkom bazi na wierzbie. Złorzeczył więc omal bezgłośnie – bo z zasuszonych ust dobywał mu się wyłącznie szmer – oknu, podmuchom wietrznym, a wreszcie i swojemu tak przecież nieposłusznemu duchowi ciału rachityka. Przepełniony był on czarną goryczą i niewdzięcznością. Choć po prawdzie to sam nie wiedział, komu w głównej mierze winien przypisać swoje nieszczęsne cierpienia. Wiedział przeto – a świadomość ta wręcz dławiła mu gardło – że w najbliższym czasie nie wróci na swój wymarzony atol. Ach, więc tam, gdzie był taki wesół, gdzie tak wzbierała w nim radość, że niemal wyprowadzała ona z jego oczu rzekę dziękczynnych łez. Bo też na myśl o tym nie posiadał się z wdzięczności. Wszystkich i wszystko z owego świata pragnął mieć tuż przy swoim niespokojnym sercu i w swoich hojnie usposobionych ramionach. Pod zwałami okryć – kiedy już choć odrobinę się ocieplił, a i zęby się jakby uspokoiły, nie
148
Bartosz Łącki
wchodząc ze sobą w tak żywą interakcję – młodzik zamknął szczelnie oczy, gdyż chciał on w jednolitym cieniu powiek przywołać na powrót naładowane ciepłem obrazy oraz dźwięki. W żaden sposób jednak nie był mocen przypomnieć sobie jak gdyby pozostawionych w innym świecie, w zagubionych czasach wybrzmiałych, śpiewnych melodii. Także i egzotyczne kształty: jakby z dbałością o detal wykrojone motyle sylwetki, kontury palm nabrzeżnych, wreszcie postawa tamtejszych mężczyzn czy zaskakujący swoją szczerością wzrok ówczesnych kobiet – nijak nie wracały. Nie był on w stanie, mimo gorących chęci, powrócić do tej błogosławionej krainy, jak by to powiedział pewien poeta z dalekiego kraju i czasu – „gnuśnej a uroczej”. Nic nie widział, oczy wewnętrzne – podobnie jak i owe fizyczne – owite były czarną zasłoną. Dostrzegał wyłącznie mrok i pustkę, na domiar bez ustanku było mu zimno. I jak gdyby na moment dobył jeszcze z odległej strefy swojej pamięci migotliwie zielone oczy o migdałowym wykroju. Lecz wrychle i one zagasły w dojmującej krainie ciszy, nocy i bezczucia. Emil zapadł tedy w nerwowy, wyzuty z jakichkolwiek bądź marzeń, sen.
*
Po kilku godzinach dość dokuczliwego snu młodzian ponownie się przecknął. Zwłóczył następnie jakiś czas z rozerwaniem powiek. Na cóż mu to było? Co by znów tak frapującego dostrzegł w swym ubogim pokoiku porównywalnym do klasztornej celi i pewnie odpowiednio też
149
proza woniejącym? Tyleż miesięcy tu ostatnio przetrawił, przetrwonił. Odkąd stan jego zdrowia tak znacząco się pogorszył – znał na pamięć wszystkie rysy, plamy na swoich meblach czy poszczególne odrapania na ścianach. I nawet polinezyjskie oleodruki Gauguina wydały mu się jakby bezbarwne, spłowiałe, pozbawione tego przynależnego im nasycenia. Na domiar spoglądał on teraz na nie z niejakim wyrzutem, obrazą – jak gdyby smagłolice dziewczęta natrząsały się zeń nieprzyjemnie. I on wystawiał sobie jasno, czemu one tak złośliwie miałyby z nim igrać. Leżał oto zabiedzony, wtłoczony w obręb czterech ścian, nocami roił o wyspach szczęśliwych, a za oknem trwały niby to wiecznotrwałe rządy sierdzistej Zimy. Już bowiem długie miesiące trzymała ona w swych uściskach niniejszą krainę. Skazywała po drakońsku jej mieszkańców na monotonię krajobrazów i chłód swych obmierzłych, drażliwych pocałunków. I ta nuda, którą mogłoby zniweczyć bodaj jedynie szaleństwo. I wcale nie zanosiło się na jakąkolwiek bądź poprawę. Emil nie był już nawet zdolny wyimaginować sobie, aby kiedyś, w niesprecyzowanej bliżej przyszłości dyktat owej okrutnicy miałby zelżeć choćby na cień włosa, żeby jej lute gniewy miały znaleźć zaspokojenie. Bądź co bądź młodzian wsparł się nieco na łokciach, przechodząc niezbyt płynnie zresztą do pozycji półleżącej. Nocna gorączka jak gdyby cośkolwiek ustąpiła, spuściła z tonu. Lecz i tak nie zamierzał on wyglądnąć przez okno – było mogilnie cicho, nie grał ani jeden tyci ptaszyn – bo
150
Bartosz Łącki
już się w zupełności napatrzył na posępną czerń martwych drzew oraz trupią biel śniegowych zasp. Od tego jednostajnego widoku niemalże pękły mu oczy. Zresztą z jego wzrokiem było coraz to gorzej. Ostatnio zarzucił nawet codzienne lektury. Już po kilku bowiem minutach wnikliwego studiowania tekstu poczynało mu się mącić w głowie, czuł zdążające doń mdłości, czy wreszcie i krople gryzącego potu występowały mu na czoło. Potrzebował tedy odstąpić od jedynej pewno osłody tych bezkrwistych, niemożebnie rozciągliwych dni. Atoli dziś miało być już to trochę inaczej – przypomniał sobie – z odwiedzinami przecie przybywa doń stary przyjaciel, choć byli jeszcze społem bardzo młodzi. Wczoraj wcale troskliwa Emilowa matka – gdy przyniosła mu rosół, zresztą całkiem zbędnie – powiedziała, że dobry Olle tutaj był, gdy on spał. I że pytał się oń, i że – ile możliwości – wstąpi tu nazajutrz. Wówczas młodzik cieszył się na to, że być może znowu pogawędzą sobie o tym, jak to niegdyś z wesołym rozmachem roztaczali wzajem przed sobą ambitne, nader bohaterskie plany na przyszłość. Teraz jednakże młodzian nie był zdatny choćby na piędź wychynąć ze stanu owego przygnębienia. Oto zbliżała się prędko godzina wizyty. I wtem weszła do jego celki rodzicielka z oznajmieniem na ustach: – „synku – rzekła przyciszonym głosem – twój niezawodny przyjaciel, Olle, już tutaj jest. Podjęłam go na dole gorącą herbatą i herbatnikiem, niezadługo więc do ciebie przyjdzie, mój drogi”.
151
proza Emil kiwnął oszczędnie, by nie zaprzepaszczać sił, głową na znak, iż usłyszał, i że właściwie to już wyczekuje swego kompana. Zatem za chwilę – po tym, jak cicho, jakby z dziwną troską zapukał do drzwi – stanął oto na zaprożu pokoju z całą swą pogoda ducha. – Serwus, Emil – powiedział serdecznie na powitanie. Po czym na moment się zawahał, czy podać swemu druhowi dłoń, czy też nie jest on aby za słaby? Lecz chory go uprzedził i wysunął spod koca swoją wąską, pobladłą prawicę. Była ona delikatna jak skrzydełko. – Cześć, Olle, dobrze, żeś jest – odrzekł szczerze, bo gdy tylko zoczył dobrotliwą twarz przyjaciela i usłyszał jego trochę kojący, melodyjny głos, to nabrał jakby otuchy i ciepła. Nim gość przystąpił do relacji z różnorodnych swoich uciesznych przygód - o tak, niektóre z nich były godne pióra – pierw dotknął on dłońmi stojącego na komódce przy futrynie glinianego posążka, który całkiem udatnie wyobrażał sobą marabuta. Olle robił to przy każdej nastręczającej się okazji, jakoś nie mógł się oprzeć jego kształtnym powabom. Był to drogi Emilowi podarunek przed lat otrzymany od nieżyjącego już dziadka, Augusta. Zapewnił on go, że ową ptasią figurkę przywiózł prosto z dawnej dalekiej wyprawy. Ofiarował mu go pono w podzięce za uratowanie życia z rąk szajki zbrodniarzy beduiński rękodzielnik. Miał on podówczas przemierzać piaski Sahary karawaną wielbłądów ze zaznajomionymi kupcami. W swoich gawędach dziadek August przedstawiał się jako rasowy wojażer. Nikt, rzecz jasna, nie dawał jego słowom wiary, nawet ci najbardziej łatwowierni i dobroduszni pukali się ukradkowo w czoło, że niby to starzec uległ ułudzie i galopuje bez folgi na rączym
152
Bartosz Łącki
gniadoszu swoich rojeń. Niestworzoność onych awantur zrzucana była na karb jego niepowściąganego gadulstwa i być może dość przedwczesnego wdowieństwa. Mówiono, że ów dziadek w istocie zaledwie kilka razy opuścił rodzinne miasto – raz podobno był w stolicy – a za pozostałymi okazjami odwiedził on okoliczne miejscowości, żeby zrobić nieodzowne sprawunki w jatce i sklepiku kolonialnym czy nadać na poczcie korespondencję.
153
proza Jednak wdzięczny wnuk nie baczył na to, czy opowieści drogiego krewnego pokrywały się z faktami z całym rygorem ich reguł. Nie o to tutaj szło, liczyły się przeto dziadkowa fantazja i jego – jak przypuszczał – niespełnione, rozbuchane orientalną poezją marzenia. Jak gdyby w tym dość niepozornym, nie nazbyt okazałym, nieco pochylonym jegomościu skupił się bezmiar możliwości jego epoki. Tymczasem chory zrazu z zaciekawieniem przysłuchiwał się słowom swojego kompaniona. Po jakimś czasie uczuł jednak pewne znużenie i poprzestawał wyłącznie na odbiorze głosu przyjaciela z jego barwą, intonacją – lecz w końcu i tego było mu aż nadto. Przez chwilę powziął pomysł podzielenia się z nim wrażeniem, jakie wyniósł nabożnie z niedawno prześnionego marzenia. Ale jak tylko odemknął usta na wysokość ziarnka, zdał sobie raptem sprawę, że jakoś nie jest w mocy tego zrobić. Nijak nie mógł o tym opowiedzieć. A może byłby to nawet i pewien nietakt, niedyskrecja? W każdym razie poczuł się jakby zdrożony. Olle w mig to zmiarkował. Sprawnie więc zakończył swój ostatni wywód, stawiając na koniec wcale zgrabną puentę. Wtem z życzeniami ozdrowienia oraz zapowiedzią kolejnych odwiedzin opuścił swojego wdzięcznego mu – mimo swojego wyczerpania – druha. Istotnie – Emil nic a nic nie udawał. I jeszcze na dobre nie wybrzmiały kroki jego niedawnego gościa poskrzypujące na schodach, a młodzian – sam się tego nie spodziewając – zapadł w sen. Nim jednak postradał do reszty świadomość, przewinął mu się pod powiekami pewien obraz,
154
Bartosz Łącki
pewna historia. Oto jego dostojny dziad siedzi nieruchomo u balwierza, który już to kończy przycinać mu nieco brodę oraz faworyty. – No, no, dzisiaj był pan, panie Auguście, nad podziw spokojny! – miał wtedy powiedzieć z uznaniem swojemu stałemu klientowi życzliwy golibroda. I gdy zwinnym szarpnięciem zdjął mu spod brody pelerynę balwierską, ów osunął się z wygodnego siedziska bezładnie, wyzbyty całkiem z życia. Widocznie, jak później mówiono, ciche ostatnie westchnienie sędziwego człowieka – bodaj nie głośniejsze nad rosę - przygłuszył zupełnie miarowy szczęk nożyc.
*
Wizje przemykające tuż przed jego wejrzeniem – drżały w falującej igrze. Ogrom barwnych rzeczy zlał się w jeden pozbawiający tchu widok. Emil bowiem znalazł się w korowodzie tanecznym. Nie było już nawet mowy o tym, by mógł stracić rachubę kroków. Czuł się on niemal w pełni zespolony ze światem i kompanami w swych pląsach. Jego uszu dobiegało, jak to krew mu w skroniach wartko krążyła. To pulsował wszystki świat: drzewa, kamienie, nawet i kraby nabrzeżne kurczyły się i już to rozkurczały. Nie wierzył tedy już dłużej, iż zawęża się on jeno do własnego ograniczonego, bo organicznego ciała, i że na domiar został niejako wygnany w nim na dośmiertną katorgę. Właściwie to żadne bębny nie podawały taktu grupie tanecznej. Ani żaden inny instrument
155
proza nie narzucał im rytmu. Poruszali się bowiem wedle tego, który drgał w ich krwionośnych naczyniach. I kiedy to młodzieniec miał już zawyć rozdzierająco z radością wskutek doznawanego właśnie uniesienia – naraz poczuł, że powoli już to zwalniają. Przyjął to zarówno z ulgą jak i tęsknym rozgoryczeniem. Stawał się spokojny, nawet nieco senny. Wnet przy jego piersi odpocznienie znalazła ta, którą on wysławiał – wszelako z pewnymi trudnościami wysłowienia się – ponad inne. Chociaż nigdy nikomu głośno nie ujawnił tajemnicy swojej adoracji. Pewno i dlatego, że nie potrafił się gładko wypowiadać, nie był wielomówny. Nie dysponował odwagą tych, którzy podejmują się karkołomnej próby dokonania przekładu swoich uczuć i emocji – choć i z myślami szłoby mu to niesporo – na wykwintne słowne frazy. Z dala od owej krainy powiedziano by mu, że jest pospolitym mrukiem, człowiekiem wzorcowo tuzinkowym. Daleko stąd, żeby nie wypaść z rytmu, trzeba by bez ustanku o czymś dość gromko opowiadać. I przeprowadzać ową wymianę słów, zatem w istocie swej mało szczytne, zgoła kupieckie spekulacje. Tymczasem tutaj jego niegdysiejsze kalectwo, rozwinięty niedorozwój przerodziły się w dar i przyrodzoną mu cnotę. A ona doń rzekła, że gdy nabrał nieskazitelnej opalenizny, to niechybnie przynależy on już do owego świata. A mówiąc to, przesmyknęła swoją ciemną dłonią po jego na nowo ubarwionej skórze.
156
Bartosz Łącki
Czyżby miał to być ów głośny obrzęd przejścia, więc wytęsknione wtajemniczenie wraz z doniośle kroczącą za nim świtą konsekwencji? Nie ma co jednak łamać sobie nad tym głowy, żeby tego, nie daj Boże, nie utracić. Młodzian więc przepełniony szczęsnością postanowił roztrwonić nadmiar energii i wzruszenia, które zadławiało mu w piersi dech, udał się zatem nad wodę. Całkiem rozdziany, bez zbytecznego balastu, naraz zanurzył się w łagodnym lazurze morza, które to przyjęło już skwapliwie od słońca nieco ciepła, gdyż było już trochę po południu. Lecz i tak Emil uczuł z wdzięcznością rześkość, u swego boku zaś miał zuchowate, beztrwożnie ocierające się o jego tułów zwinne rybki. Słusznie wyzbyte były z lęku, wszakże młodzik nie wyprawił się na połów rybacki, chciał zaledwie nieco popływać, ponurkować, więc: nieco bezmyślnie zużytkować zebraną w mięśniach moc. Gdy tak się zatapiał aż po samo dno niebiańskiego lustra, miał nieodstępne wrażenie, że właśnie teraz wrócił on po wieloletniej wędrówce do matczynego domu, jak gdyby więc do miejsca jeszcze sprzed swoich narodzin. Nic przeto dziwnego – że poczuł się bezpiecznie jak nigdy potąd. Nikt już nie mógł mu zagrozić choćby odłamaniem zaokrąglenia paznokcia. I naraz oto przeczuł, że ci, którzy tyle chodzą, uprawiają forsowne do utraty w płucach tchu marsze, poruszają się oni na swych szeroko rozstawionych nogach po ziemi wyłącznie dlatego, że niezdolni są pływać. Zatracili tedy swoją pierwszą, aż niepamiętną umiejętność. I wiedział, że wobec powyższego muszą oni być wygnańcami i bezdomnymi. Znalazłby on dla
157
proza nich krzynę współczucia, gdyby nie zapomniał już tego, jak to inaczej by mogło być. To jest równie niemożliwe, jak wyobrażenie sobie jednorożca bez srebrzystej szpicy na jego kornym czole. A zresztą – oni sami byli sobie winni. W ich wypadku jest bowiem trochę tak, jak ze zdegradowanym aniołem, który w swej nieugaszonej pysze podniósł przeciwko Stwórcy bunt. Gdy traci bezpowrotnie swoje wspaniale rozległe skrzydła, robi niemrawy krok na brudnej ziemi i powiada, że po prawdzie to nawet woli niespiesznie sobie spacerować, niźliby miał teraz przemieszczać się pomiędzy chmury mocą swych lotek. Tylko przyprawiłby się tym o zawrót głowy. O tak, to jest
158
Bartosz Łącki
niewątpliwe. Albo też – jak to właściwie było z owym szczwanym liskiem i pękającym wręcz od nadmiaru soków winogradem? Lecz mniejsza już. Bo oto kiedy Emil porównywał koloryt nieba do barwy morza, nie dostrzegł on bodaj ani jednej różnicy między ich odcieniami. Mógł nareszcie znieść ów podział, który ktoś w zamierzchłych bardzo czasach wymyślił i podał następnie bez choćby drgnienia w głosie reszcie, rzeszom ludzkim do wierzenia. I wciąż się tego tak uporczywie trzymano. Jakże mógłby on w dalszym ciągu ufać zapewnieniom, iż słońce jest wyniesione het, ponad chmury, i że jest poza zasięgiem jego ramion, kiedy właśnie niezbicie widział i czuł, że jego ciepło i tkliwe promienie przyjęła z wdziękiem i podzięką zatoka morska. I wówczas to młodzian na powrót znalazł się w stanie ducha i ciała, jakiego doświadczył niedługo przedtem, kiedy to wraz z pozostałymi oddał się poważnej rozrywce tańca. Jak gdyby to jego ruchy pływackie zostały mu szczodrobliwie podyktowane przez kosmiczny ład. I raptem poczuł on wielką sympatię dla słońca, morza a także i ziemi. To musiała być ani chybi – miłość. Jedyna więc w swoim rodzaju – nie zaś jakaś tam miłostka, sentymentalny poryw już to wypływający z potrzeby bodaj krótkotrwałego odczuwania ciepła. Nie był to więc jeden z tych zabiegów skazanego beznadziejnie na samotność człowieka. Wiedział on teraz, że nareszcie, gdyby zdecydował się mówić o sile tego uczucia, nie wymyślałby, nie wysilałby się żałośnie, nie łgałby grzesznie. Emil przekonał się w końcu na własnym ciele o tym, że nie jest ograniczony zaledwie do jego
159
proza obszaru. Jego dyspozycje nie limitują się wyłącznie do zakresu działania: ścięgien, nerwów, mięśni, kości, i tak dalej. Zatem był przy dalece liczniejszych możebnościach. I dokonał takiej obserwacji: że krawędzie jego wzroku są granicami światła – ale na pewno nie pułapem jego czucia. Stwierdził to, kiedy zawędrował spojrzeniem wyłącznie po kres – zresztą rozpłynionego w rozgrzanym powietrzu – horyzontu Należałoby wreszcie powiedzieć wprost, że młodzieniec doświadczył chwili przekroczenia, więc pokonania samego siebie. Była to – ni mniej, ni więcej – ekstaza. Jednak nikt z was nie wie już, czym oto jest podobny stan. Mógłbym go wprawdzie porównać do sytuacji, która jest wam dobrze znana z waszego życia, czy już prędzej – użycia. Lecz miast choć trochę objaśnić ogółowi rzecz, wyprowadziłbym go raczej na fałszywe szlaki, prowadzące istotnie donikąd. Tymczasem bohater uczuł, że nieznaczne względem swej pojemności serce – mikry przecie mięsień - już dłużej nie jest zdolne unieść owego zachwycenia.
Ryt Natury Niebo, tyś świadkiem. Ciało wypełni letnie odzienie. My pozbawieni ciężkich rytuałów (a zbawieni), nadto u rąk pierścieni,
160
Bartosz Łącki sukni bizantyjskiej, czarnej marynarki, czy ślubnego szalu z kraju smutnego jak rana Petrarki. Nie usłyszymy ust mówiących o naszym szczęściu („częście jszczęście”„cześć jej”). Skąd oto mogą je znać? Nie ma słów, ni cudzych snów. Tylko my jesteśmy u rzeczonego słońca urzeczeni, źrenica nieba w morzu tonąca – i zapach ziemi.
*
I nareszcie niedawno przybyły doktor powiedział na głos to, o czym od jakiegoś czasu wiedzieli, milcząc. Zresztą, iżby się o tym przekonać nie potrzeba lekarskiego dyplomu, jego skomplikowanych, dlatego niezawodnych rekwizytów, czy nawet wyczulonego na żywe tętno dotyku białej, lekko poznaczonej żyłkami dłoni. I nie trzeba też pochylać się nad ustami leżącego celem wykrycia choćby cienia szmeru, bodaj wątłego jak duszek tchnienia. O nie, wystarczy bowiem jeden rzut oka, zwłaszcza gdy odchodzący jest bliskim i widzianym na co dzień człowiekiem. Lekarz sprawdzając dla porządku puls u przegubu ręki młodziana zaobserwował, że ów jest wprost przemoknięty od nocnego potu, można by odnieść cudaczne wrażenie, że zatopił się on przed momentem aż po czubek głowy w morskiej toni.
161
proza W każdym razie było już tutaj dość jasno, dzień wstępował z wolna do pomieszczenia ze swym świtaniem. Było więc widać, jak to listwy okienne dziełem całkowitego przypadku uformowane na podobieństwo krzyża wskutek działań pierwszych promieni słońca – jakże rzadkich tamtego okresu – nabrały szkarłatnej barwy. Łatwo by było powziąć mniemanie, że pod względem koloru bliskie są krzepnącej krwi. Jednakże bardziej niż celnym spostrzeżeniem byłaby to raczej uwaga niepoprawnego marzyciela, nieleczonego fantasty. Powróćmy lecz już to do samego Emila, czy też prędzej do ciała, które jeszcze miało moc wskazać na niegdysiejszą tutejszą bytność jego chwilowego posiadacza. Za dotknięciem śmierci rysy młodzieńczego oblicza stały się w każdym calu obce. Przy czym trudno było powiedzieć, co się akurat zmieniło w fizjonomii umarłego. Tutaj nie idzie przecież o jakieś piętno czy stygmat niby to znicz płomieniejący z czoła. Zmiana jest więc dojmująco dostrzegalna, ale też bliżej nieokreślona. Rodzice młodziana, niemówni, podeszli nieco pod jego chłodną już łożnicę. Kiedy ojciec pochylił się nad nim nieco – ujrzał że kąciki ust syna dziwnie skierowują się ku górze, jak gdyby to on się tak poufnie sam do siebie uśmiechał. To, rzecz jasna, było wyłącznie złudzenie, które musiał wywołać pewien przedzgonny spazm bólu czy postępujące po nim stężenie pośmiertne. Matka zasię płakała bezgłośnie, można było tylko zobaczyć, jak drżą jej ramiona. Obydwoje najpewniej myśleli o tym, że ich dziecko w swoim skandalicznie krótkim życiu nie doznało nad
162
Bartosz Łącki
wyraz wielu radości, nie mówiąc już o takich prawdziwych, które by mógł zabrać ze sobą jako pamiątkę na drugi brzeg. Wprawdzie oni robili wszystko, co tylko byli w stanie zrobić, aby mu na niczym nie zbywało – ale, cóż, nie należeli do ludzi najmajętniejszych. I jeszcze ta szaruga ostatnich miesięcy, gdybyż to miał choćby możliwość wyjrzeć przez okno na zieleniejący się w słońcu las...
Bartosz Łącki
ilistracje: Olaf Pajączkowski
163
Anna Buchalska Urodziła się w 1985r. w Kutnie. Zaś tak naprawdę rodzi się w każdej twórczej chwili. Lubi pisać, fotografować, malować, czytać oraz słuchać przeróżnej muzyki, która pomaga wyzwolić emocje. Kocha przyrodę i człowieka co pozwoliło jej z dyplomem ukończyć policealną szkołę na kierunku technik masażysta w Łowiczu. Pragnie rozwijać siebie i swoje pasje. Do tej pory wydała trzy tomiki poetyckie 2008r –„Ścieżką przez szarość”. 2011 – „Klucz”, zaś w 2013r. – „Łzy. Łezki. Arabeski”. Ma na koncie wiele publikacji w czasopismach zarówno internetowych jak i tych na papierze. Bierze udział w konkursach poetyckich, gdzie największym jej sukcesem było zdobycie pierwszego miejsca w XVI Międzynarodowych Spotkaniach Poetów Wrzeciono 2010r.
164
Anna Buchalska
Latarnie… Latarnie świecą nad drogą Prowadzącą do miejsc Gdzie ogień pali się na zielono Tą drogą płynącą w obłokach Wznosimy się do bram Gdzie Aniołowie Czekają na serca Nie To nie perfidni biorcy narządów To miłość Którą niesie natura Droga usłana blaskiem świateł Wyznacza mapę Po której można wiecznie iść Nie można Trzeba
165
poezja
Tratujmy
życie…
Tratujmy życie Jak koń tratuje kopytami W cwale Parzącą oczy plażę Nad głęboką myślą Tysiąca utopionych świętych łez Zatrzymujmy uciekający czas Pomiędzy lenistwem a lotem chwili Nasze drogi niewiadomą Wiadomy po nas zawsze Pyłków złocistych opad Co układają się we własny świat Pędźmy dalej Na białym koniu
166
Anna Buchalska
Chwilowe
zapomnienie
Ciemność Rozpływa się w falach ciszy Pustka echem odbija o próżność Szarość dni Stuka leniwie palcem Nikt nie pyta Nie czeka Mroźna podróż w głąb istnienia W kałużę łez Czy to chwilowe zapomnienie Czy igraszki losu
167
poezja
Tak
bym chciała…
Tak bym chciała być gołębiem Zrzucić kotarę Obejrzeć z góry sztukę To nie mój zawód Być Aniołem Moje życie Świat podniebnych lotów Moje pragnienie Rozgrzane do czerwoności Mój dom niezwykle gościnny Moje łzy Kryształowo przejrzyste Zwyczajny sen Co wypływa z mego wnętrza Chciałabym by dotarł Do Ciebie Anna Buchalska
168
Grzegorz BogdoĹ&#x201A;
Grzegorz Urbanek
169
poezja
Olaf Pajączkowski
Pieśń Toma Chór: (Początek: autor siedzi w chórze) Oto jest! Nadszedł czas na podróże! Małe i duże! Czas, by uwolnić wewnętrzne burze! No, autorze, zacznij, nuże! Miało być o podróżach. Więc oto jest: Bo przecież Podróż to nie tylko przemieszczanie się Z punktu a do punktu b Chociaż tak się przyjęło mówić. Ale przecież do przemieszczania ciała Najlepiej nadawałoby się słowo „Wycieczka” O, takie radosne peregrynacje. Nie o tym jednak chciałem: Chciałem napisać, że podróż Jest nie tylko fizyczna Ale też duchowa Metafizyczna Umysłowa.
170
Olaf Pajączkowski I twórcza też. I dlatego też dzisiaj Namalowałem obraz. Bo chciałem spróbować czegoś nowego Odbyć swoją własną podróż. I dlatego też, chociaż nie jestem poetą Piszę ten tekst. Oto moja podróż. Chciałbym napisać o tym Co dla mnie jest ważne I co mnie boli. Może chciałbym też napisać o tych których znam O Tobie O Was I o mnie. Może, a może tylko udaję, może to nie będzie o nikim konkretnym? Tak czy tak – trzeba zacząć. Zacznijmy więc patetycznie: O wy! Mąciciele sensów! O wy! Zabójcy życiowej energii! O wy! Stwórcy padliny! Kłamcy i zdrajcy Oszczercy i oszuści Nie na WIDZĘ was (o nie czasem nienawidzę kogoś zupełnie innego...)
171
poezja
O wy którzy chłoniecie zielony dym Resztkami dziur wypchanych płucami O wy którzy nigdy nie dojrzycie Czarnych smug na powierzchni powietrza Które pozostawiły skrzydła kruka WIDZĘ was czasem widzę was też w lustrze gdy rankiem szukam tam Wergiliusza a szczerzy się do mnie milion różnych twarzy i słyszę w głowie milion znanych mi głosów które mówią do mnie zawsze gdy jestem sam jeden z tych głosów to ty dla ciebie słowa niewiele znaczą są lekkie gdy je wypowiesz porwie je wiatr ty dobrze o tym wiesz i nie boisz się że je pogubisz chyba tak naprawdę właśnie tego chcesz choć zawsze mówisz mi że nie i tak ty też się czasem do mnie odzywasz i przychodzisz choć zamykam przed tobą drzwi i co ranek (może nie co ranek ale może raz na tydzień tak będzie bliżej prawdy) kolejne twoje słowa wzlatują by spłonąć w ogniu słońca
172
Olaf Pajączkowski
widzę cię wyróżniasz się w lustrze twoja twarz nie jest taka jak ich nie przypomina w niczym twarzy odbitej po drugiej stronie lustra i odbitej w trzecim lustrze rozmazanym na powierzchni kolejnego gdy się pojawiasz odwracam wzrok by przenieść go na książkę mistrza Xu Yuna i błogosławię i przebaczam wtedy wszystkim którzy połykają zielony dym i śmierdzą spalonymi roślinami i uśmiechają się nieszczerze nie wierzę im czasem zapominam i rozpływam się w czarnej i srebrnej powierzchni i nie czuję już uderzeń i pulsowań a potem przechodzę do ciemności... ciemność jest wspaniała nic tam nie ma i nic się nie dzieje nic nie czuję nic nie widzę nic nie myślę nic nie przeżywam niczego nie błogosławię niczego nie szukam niczego niczego niczego... to słowo coś mi przypomina i poruszam się a plama na powierzchni powietrza rozszerza się widzę ją już nie jestem w ciemności choć jeszcze nie nie całkiem w świetle przebudzam się i mknę na górę
173
poezja
z wysoka patrzę wokół jestem na niej długo... Dość! Zawracam i moja podróż zmienia swój kierunek Już nie idę przed siebie, lecz wracam, cofam się Ale nie w czasie, tylko głębiej wchodzę w białą powierzchnię Papieru i ekranu, chowam się pośród czarnych robaczków Wijących się przed moimi oczami Wiele z nich nie tworzy jednolitego ciągu Nie poddają się zasadom ustanowionym z góry Nie wiadomo kiedy i przez kogo Czekajcie! Niektóre z nich nie są moje! I uśmiecham się, gdy widzę szereg luster Zamek wznoszący się na górze Faraona niesionego w lektyce Dym papierosowy tańczący na wietrze I gwiazdy i Lambrusco Ha! Są i oni! Skażony chłopiec podąża śladem Samotnego kowboja Jadącego ku zachodzącemu słońcu Ten orszak jest dość zabawny jak się nad tym zastanowić Malutkie iskierki Powyrywane z większych ognisk Rzucone na wiatr I nie gasną, nie, płoną dalej Same z siebie...
174
Grzegorz BogdoĹ&#x201A;
175
poezja
Czym jest poezja? Czym jest życie? Czym jestem ja? N i e wiem!!!!! Nie kiedyś nie wiedziałem teraz wiem życie to trawienie przełykanie zjadanie miażdżenie zabijanie tworzenie płodzenie wydalanie wypluwanie otaczanie branie może czasem dawanie życie to życie przeżywanie w życiu każdy chce żyć za wszelką cenę życie to nie wiersze
176
Olaf Pajączkowski nie piosenki nie dawanie nie miłość nie światło księżyca i zaćmienia słońca nie kosmos i inne światy podróże na drugą stronę i szukanie czegoś życie to nie duch ani nawet umysł życie to ciało i biologia życie to materia nie energia życie to płyny nie ektoplazma ty jesteś życiem a ja chyba jestem martwy sztywny … I nie ma już chyba więcej nic do powiedzenia Podróż dobiegła końca. Ale mam jeszcze jeden kaprys I chciałbym go teraz spełnić: Patrząc przez okna mego mieszkania Na tę brudną ciemną aut ulicę Odczuwam potrzebę słuchania Śledzę gołębi głośną rozmowę Które coś mądrego wypowie
177
poezja
Zaraz drugie głośno mu wtóruje Tak gołębie rozmawiają sobie O tym gdzie każde z nich podróżuje Gdzie znajduje pokarm dla maleństwa Gdzie najpiękniejsze rosną drzewa Gdzie urokowi wiosny szaleństwa Oddać się. Ech, częściej mi potrzeba Wsłuchiwać się w rozmowy gołębi Może wtedy w lustrze nie widziałbym Twarzy wcale jak mówią „nie-trendi” I piękna podróż miałaby miejsce w życiu mym? Bo ostatecznie Powiem to nieco niegrzecznie Gołębi pyszczek (wybacz, gołębiu, do rymu powiem - „pysk”) Ładniejszy jest od twej twarzy, to koniec, oto czar już całkiem prysł! Chór: Koniec podróży małych i dużych Jest już późno, autor się nuży A my prosimy cię, contrario Nie bierz treści tej całkiem serio Bo autor dużo tu nawymyślał Taka jest bywa podróż po myślach I na tym kończymy, autor nie będzie już pisać Pora późna, podróży koniec, pa, pora już spać! Olaf Pajączkowski ilustracja na s. 175 O. Pajączkowski
178
Grzegorz BogdoĹ&#x201A;
Grzegorz Urbanek
179
artykuł
Kamila Byrtek Przewodnicząca SNKL, twórczyni i moderatorka strony snkluo. wordpress.com oraz strony na facebooku. Studentka filologii polskiej i politologii, absolwentka pedagogiki, a z pochodzenia ścisłowiec. Dziennikarka Radia Sygnały i korektorka w Gazecie Studenckiej. Należy także do Koła Naukowego Literatury i Kultury Modernizmu UO. Kiedy nie biega szaleńczo po Opolu, czyta, pisze albo fotografuje. Zakręcona światem literatury, szczególnie polskiej. Swoje noce lubi spędzać w towarzystwie między innymi Poego, Lovecrafta i Kinga. Interesuje się m.in. przemijaniem, zatrzymywaniem chwil i melancholią w literaturze, a także teorią literatury. Zakochana w muzyce różnych gatunków (przede wszystkim metal i rock, ale także hip-hop i dancehall). Czas wakacyjny najchętniej spędza w górach (najlepiej Stołowych). W czasie akademickim spotykana w wielu miejscach naraz.
180
Kamila Byrtek
Podróż
przez epoki
Parnasizm Adama Asnyka w wierszu „Pustynia” – inspiracje poezją Leconte de Lisle'a
Parnasizm w literaturze polskiej obecny był jedynie w sposób cząstkowy, nie można więc mówić o nim jako o prądzie czy okresie literackim, choć poniekąd pełnił on rolę realizmu, „ jako etap przejściowy między romantyzmem i symbolizmem1”. Co warto podkreślić, „przedłużył [on] romantyzm, klasycyzm; antycypował symbolizm2”. Antonii Lange za prekursora „poezji, jaka zwolna powstaje” uznał właśnie Adama Asny-
1 A. Mazur, Parnasizm w poezji polskiej drugiej połowy XIX i początku XX wieku, Opole 1993, s. 15. 2 Tamże.
ka3. Inni badacze również zwracali uwagę na parnasizm w jego utworach: [...] Piotr Chmielowski sugerując istnienie elementów parnasistowskich w lirykach El...y’ego, zwraca głównie uwagę na czynniki intelektualnego „wywodu”, ich koherencji i komplementarności ze stroną uczuciową i fantazyjną. Precyzja, jasność, prostota to czynniki, jak przekonuje Julian Krzyżanowski (mimo wyrażonego w innym miejscu bardzo ostrożnego sądu co do parnasizmu Asnyka), które pozwoliły autorowi Nocy nad Wysoką osiągnąć szczyt najwybitniejszych parnasi-
3 J. Święch, Z problematyki tłumaczeń parnasistów i Baudelaire’a w Polsce, [w:] Studia z teorii i historii poezji. Seria druga, red. M. Głowiński, Wrocław – Warszawa – Kraków 1970, s. 207.
181
artykuł stów.4
Nie można stwierdzić, że Asnyk był jedy-
4 A. Baczewski, Poezja Adama Asnyka, Rzeszów 1991, s. 132.
182
nie parnasistą, choć jego twórczość bezspornie zawierała elementy tego nurtu. O jego
Kamila Byrtek
poezji mówi się, że jest eklektyczna, spaja ze
niej les Parnassiens (Parnasjanie)7. Spoglądali
sobą różnorodne tendencje i podlega rozma-
oni krytycznie na charakterystyczną dla ro-
itym wpływom:
mantyków wylewność uczuć, dążąc raczej do
Warstwę intelektualną poezji Asnyka współtworzą składniki najważniejszych nurtów myśli dziewiętnastowiecznej – [...] historyzm, naturyzm i determinizm, kantyzm i ewolucjonizm [...]. Są w poezji Asnyka obecne tematy i motywy właściwe różnym nurtom poezji europejskiej: biedermeierowi, parnasizmowi i scjentystycznej poezji refleksyjno-filozoficznej.5
El...y6 inspirował się różnorodnymi trendami w sztuce, a w jego wierszach można znaleźć ślady zainteresowania innymi poetami, w tym naturalnie parnasistami. Wśród autorów, z których twórczością poezja Asnyka wykazuje pewne podobieństwo, znajduje się Leconte de Lisle. To ten francuski artysta zebrał wokół siebie grono poetów, zwanych póź5 Z. Mocarska-Tycowa, Słowo wstępne, [w:] A. Asnyk, Poezje zebrane, Toruń 2000, s. 11. 6 Pseudonim Asnyka.
swoistego obiektywizmu (który, jak u Leconte de Lisle’a mógł być wspomagany m.in. wyzbyciem się podmiotu pierwszoosobowego8). Jak podaje Maria Grzędzielska, „postawa i poetyka Parnasu znalazły pełny wyraz u swego przywódcy9”. Warto wymienić tendencje, które były dlań charakterystyczne, by następnie – na przykładzie wybranych utworów – wykazać związek między poezją francuskiego parnasizmu a twórczością Adama Asnyka. Należy tu wyróżnić elementy, takie jak: „obiektywność, intelektualizm, laickość poglądów, malarskość 7 M. Grzędzielska, Parnas, [w:] Słownik literatury polskiej XIX wieku, red. J. Bachórz, A. Kowalczykowa, Wrocław 1991, s. 667. 8 Por. wiersze: „Południe”, „Pustynia”, „Solvet Saeclum” itp. 9 M. Grzędzielska, Parnas, [w:] Słownik literatury..., s. 677.
183
artykuł
184
obrazowania, upodobanie w mitach i historii,
Leconte de Lisle’a12 krajobraz jest opisywany
elitaryzm artystyczny, egzotyka i estetyzm.10”
w sposób obrazotwórczy, w dodatku jak gdyby
Spojrzenie obiektywne wynikało nie tylko
polisensorycznie. Poeta kreuje rzeczywistość
z negacji romantycznych postaw, ale przede
za pomocą różnych zmysłów – wzrok pozwala
wszystkim było związane z rozwojem nauki.
dostrzec „przeogromny przestwór”, słuch za-
Z romantyzmem zresztą parnasizm miał
tapia się w niczym niezmąconej ciszy, a „okrut-
sporo wspólnego – przejął hasło „sztuka dla
ny żar” może w bolesnej rozkoszy zapłonąć na
sztuki”, piękno postrzegał w wymiarze tran-
skórze. Nie potrzebuje do tego subiektywnych
scendentnym, artystę natomiast sytuował
rozmyślań podmiotu – przeciwnie – opiera się
w roli arystokraty, czyniąc sztukę elitarną. Ode-
na obiektywnym sensualizmie, który pozwala
rwania od brzydoty nowoczesnej cywilizacji
malować mu swoisty obraz, a jednocześnie ob-
szukali parnasiści przede wszystkim w sztuce
nażać pustkę („Nie ma życia: i szczęście, i żal
antycznej. Zamiłowanie do estetyzmu i walory-
stąd wygnany”13).
zowanie malarstwa oraz rzeźby jako swoistych
Podobnie w wierszu Pustynia14 pojawia
wzorców dla poezji miało odzwierciedlenie
się egzotyczna sceneria, a wszędzie dookoła
w ich twórczości11. Tak też w wierszu Południe
są jedynie „płomień i cisza”15. Nie są to akurat
10 Tamże. 11 H. Filipkowska, Parnasizm, [w:] Słownik literatury polskiej XX wieku, red. A. Brodzka, M. Puchalska, M. Semczuk i in., Wrocław – Warszawa – Kraków 1992, s. 768–769.
12 Por. Leconte de Lisle, Poezje, Warszawa 1980, s. 34– 35. 13 Tamże, s. 35. 14 Tamże, s. 65–66. 15 Tamże, s. 66.
Kamila Byrtek
tutaj zjawiska wyjątkowe, na co wskazuje Janusz Strasburger we wstępie poprzedzającym wybór poezji Leconte de Lisle’a: Trzy treściowe dominanty występują u niego wszędzie, na ogół z przewagą jednej, rzadko w postaci zupełnie odosobnionej. Mam na myśli tematykę filozoficzno-światopoglądową, obrazy przyrody, najchętniej egzotycznej, i ewokacje historyczno-legendarne, wizje dawnych cywilizacji, z podobnym upodobaniem do motywów egzotycznych.16
Obydwa przywołane powyżej wiersze zawierają egzotyczne opisy. Podobnie nacechowany jest utwór Pustynia Adama Asnyka, dla którego inspiracją był zapewne wiersz Południe francuskiego parnasisty. Polak opisuje wszechogarniającą stagnację, próżnię, która obezwładnia. Niektóre z obrazów w tych dwóch wierszach można do siebie przyrównać jako poniekąd paralelne. 16 J. Strasburger, Słowo wstępne, [w:] Leconte de Lisle, dz. cyt., s. 5.
Wszystko milknie; w zapiekłym powietrzu ni tchnienia; Usnęła kula ziemska w ognistej odzieży. […] Niekiedy, jak westchnienie gorejącej duszy, […] Uroczyste, powolne falowanie ruszy, By zemrzeć hen – przy mętnym, nieprzejrzystym niebie.17 Wszędzie blask, co oślepia, i żar, który pali. Płonący glob i błękit błyszczący bez zmiany. Tuż ponad ziemią, w pierścień ujęty miedziany... Nic nie drga, tylko drgają odbite przez piaski W falującym powietrzu rozproszone blaski.18
Przytoczone pejzaże są niemal bliźniacze, gdy przede wszystkim wyszczególni się falowanie powietrza i ognisty blask słońca. Nie bez powodu obydwaj artyści przywołują akurat pustynny krajobraz. W egzotycznych obrazach Leconte de Lisle’a zaklęta jest „jakaś 17 Leconte de Lisle, dz. cyt., s. 34 18 A. Asnyk, Poezje zebrane, Toruń 2000, s. 736.
185
artykuĹ&#x201A;
186
Kamila Byrtek
szczególna melancholia19”. Pustynia u Asnyka zaś, podobnie jak góry, emanuje potęgą, która to „dowodzi nikłości i nieuchronnej przemijalności losów człowieka, konieczności pokonywania trudów ludzkiego życia, samotności jednostki ludzkiej, mizernej w porównaniu
chodzi przecież o swoisty akt unicestwienia. Ale jeśli nieczuły na śmiechy ni płacze, Chcąc zapomnieć o zgiełku, co serce pustoszy, Pragniesz, już wyzwolony od klątw i przebaczeń, Zażyć najpotężniejszej, choć gorzkiej, rozkoszy, Chodź tu! Nad Tobą słońce wieści wzniosłe rzeczy, W jego żarze okrutnym zanurz się obficie22
z ogromem przyrody.20” Obrazy te zatem nie
Ta najpotężniejsza rozkosz, zapomnienie,
pełnią funkcji jedynie estetycznej, wywołują
jednoznacznie przywodzi na myśl nirwanę,
one także refleksje natury egzystencjalnej21.
a stąd już o krok do filozofii Schopenhauera,
Wizja de Lisle’a nie jest jednoznacznie
której wpływy uwidaczniają się w twórczości
nacechowana, wywołuje zarówno niepokój,
obydwu omawianych poetów. Wciąż niezaspo-
jak i pozytywne odczucia. Możliwość ucieczki
kojony człowiek może znaleźć ukojenie jedynie
od świata w nicość, w „boski niebyt”, staje się
na dwa sposoby. Chociaż naturalnie to sztuka
szansą, a nie zagrożeniem. Opisywana scene-
jest środkiem, którym posługują się autorzy,
ria zachęca do kontemplacji, do zlania się z nią
to jednak przede wszystkim pierwszy z poniż-
w niemal jedno. Pustka bez emocji, brak ży-
szych wariantów warto szczególnie przeanali-
cia wydają się zachęcać swoim spokojem, choć
zować.
19 A. Mazur, dz. cyt., s. 31. 20 A. Baczewski, Twórczość Adama Asnyka, Rzeszów 1984, s. 156. 21 Tamże.
22 Leconte de Lisle, dz. cyt., s. 35.
187
artykuł
Przez wyzbycie się pożądań i potrzeb możemy oderwać się od świata, stać mu się obcymi i wyzwolić z cierpienia, jakie niesie. Był to motyw filozofii indyjskiej, ale z nim Schopenhauer łączył motyw etyki chrześcijańskiej; mianowicie współczucie, będące jednym ze składników etyki chrześcijańskiej, uczynił podstawą swej etyki. Życie jest męką nie tylko dla nas, ale dla wszystkich ludzi, [...] przejąwszy się bowiem cierpieniem cudzym, odrywamy się i wyzwalamy od własnego. Drugim źródłem ulgi w cierpieniu jest sztuka; ona zdolna jest zatrzymać ów pęd woli, który stanowi osnowę życia i przyczynę cierpienia. Wobec sztuki bowiem, wobec piękna, zatapiamy się w kontemplacji, w kontemplacji zaś ustaje działanie popędów i woli; kontemplacja jest, jak to Kant spostrzegł, bezinteresowna, wyzbyta pożądań.23
Człowiek pełen smutku lub radości ma
rzyć się ten, który chce wyzbyć się wszelkich uczuć i przejść w stan nieistnienia. Jak pisał Leconte de Lisle w utworze „Dies Irae”: Uwolnij nas od czasu, od cyfr, od przestrzeni I oddaj wielką ciszę, życiem zakłóconą.24
W obrazie Asnyka jest jeszcze bardziej pesymistycznie. Brak jest pozytywnych aspektów,
następuje
werbalizacja
negatywnych
uczuć: Groza osamotnienia i strach towarzyszy. Dziwny strach, w którym człowiek, czując swoją nędzę, Na pastwę bezlitosnej rzuconą potędze.25
uciekać od popołudniowego żaru, jest bowiem przepełniony emocjami wywoływanymi przez
Człowiek zostaje przygnieciony ciężarem
popędy. W okrutnych promieniach ma zanu-
potęgi przyrody, uosobionej przez postać ol-
23 Pełny opis sylwetki Schopenhauera z uwzględnieniem jego inspiracji (idee czerpał przede wszystkim od Kanta) oraz usytuowania jego myśli w ówczesnej filozofii można znaleźć u Tatarkiewicza (W. Tatarkiewicz, Historia filozofii. Tom II. Filozofia nowożytna do 1830 roku, Warszawa 2003).
188
brzyma. Warstwa leksykalna wiersza ma nacechowanie pejoratywne, występuje wiele słów 24 Leconte de Lisle, dz. cyt., s. 32. 25 A. Asnyk, dz. cyt., s. 736–737.
Kamila Byrtek
charakteryzujących otoczenie – przeraźliwe,
Niepokój i pesymizm parnasistów splatał
szorstkie, kolczaste, duszące, nieczułe, ośle-
się nierozłącznie z aprobatą dla „wyrzeczenia
piające, palące, wzbudzające niepokój. Krajo-
się osobistych namiętności i emocji”30. Moż-
braz jest martwy, pogrążony w „bezbrzeżnej
na to zauważyć zarówno w utworze Południe
ciszy”. U Asnyka zresztą zestawienie czło-
Leconte de Lisle’a, jak i w Pustyni Adama
wieka i Natury jest dość częstym tematem26.
Asnyka. Wizja polskiego poety wydaje się być
W Pustyni wyraźnie zaznaczony jest naturo-
jednak bardziej niepokojąca, niesie ze sobą
centryzm, krajobraz staje się „ontologiczną
większy ładunek emocjonalny (w wierszu wy-
epifanią natury”, jednocześnie zaś jest „meta-
stępuje więcej określeń wskazujących na sta-
forą obrazową niebytu-nicości”27. Natura staje
ny uczuciowe, odczuwanie przestrzeni wokół).
się „determinizującą mocą”28. Rozważanie to
W obydwu wspomnianych utworach kreowa-
jest charakterystyczne dla nurtu parnasizmu,
na jest wizja, której poszczególne komponen-
podobnie jak „pesymistyczna interpretacja
ty oscylują wokół wyobraźni ściśle malarskiej.
bytu, historii, społeczeństwa”29 oparta głównie
Powstałe obrazy to egzotyczne pejzaże pełne
na poglądach Schopenhauera.
przeraźliwego piękna, jednocześnie zaś będą-
26 Z. Mocarska-Tycowa, Wybory i konieczności. Poezja Asnyka wobec gustów estetycznych i najważniejszych pytań swoich czasów, Toruń 1990, s. 74. 27 Tamże, s. 130. 28 Tamże, s. 131. 29 H. Filipkowska, Parnasizm, [w:] Słownik literatury..., s. 769.
ce pretekstem do rozważań egzystencjalnych. Uwidacznia się w ten sposób szczególny rodzaj 30 A. Mazur, Adam Asnyk, [w:] Historia literatury w dziesięciu tomach. Tom VI. Pozytywizm, red. A. Skoczek, Bochnia – Kraków – Warszawa 2003, s. 262.
189
artykuł pesymizmu, swoistej melancholii, nie do koń-
piękna, zachwyt w towarzystwie smutku. Ten-
ca sprecyzowanego odczucia braku. Tu znów
dencja ta, choć bezspornie przytłaczająca, była
można zatoczyć krąg i odnieść się do filozofii,
(i jest) atrakcyjna dla wielu nurtów i prądów
o której wcześniej była mowa.
w historii. Choć Leconte de Lisle pisał o sobie
Egzotyczne obrazy, ukazujące olbrzymie
jako o urodzonym 3000 lat za późno, to jednak
połacie przyrody, podkreślają kruchość istoty
emocje mu towarzyszące były w pełni uzasad-
ludzkiej. Natura, opisana w ten sposób, wydaje
nione dla ówczesnego człowieka. Podobne
się wieczna, nieprzemijalna, co jeszcze silniej
ścieżki wydeptywał Adam Asnyk. Parnasizm,
uwydatnia ból związany z własnym odejściem.
chociaż w pełni nie ukształtował się na gruncie
U francuskiego parnasisty można dostrzec pe-
polskiej poezji, a czas jego świetności we Fran-
symizm bardzo charakterystyczny – „Leconte
cji przypadał na wiek XIX, pozostaje w pewien
de Lisle czuje odrazę do świata żyjących, ale
sposób aktualny. Stany, o których traktował,
szanuje w nim jedno: wysiłek samotnego indy-
sploty piękna i smutku, poczucie nienasyce-
widuum, zagubionego w mrokach niewiedzy,
nia – to kategorie nieobce również współcze-
które nie ustaje w tworzeniu religijnych obra-
snemu człowiekowi. A w końcu to sztuka jest
zów świata i kosmosu, aby dać odpór pustce
ucieczką w ukojenie.
i ciszy wszechświatów31”. Parnasistom
towarzyszy
31 A. Mazur, dz. cyt., s. 23.
190
Kamila Byrtek ilustracje: Agata Narodowska
umiłowanie
Kamila Byrtek
Bibliografia
5. Mocarska-Tycowa Z., Słowo wstępne, [w:] A. Asnyk, Poezje zebrane, Toruń 2000.
Literatura podmiotu:
6. Mocarska-Tycowa Z., Wybory i konieczności. Poezja Asnyka wobec gustów
1. Asnyk A., Poezje zebrane, Toruń 2000.
estetycznych i najważniejszych pytań
2. Leconte de Lisle, Poezje, Warszawa 1980.
swoich czasów, Toruń 1990. 7. Słownik literatury polskiej XIX wieku, red.
Literatura przedmiotu:
J. Bachórz, A. Kowalczykowa, Wrocław 1991. 8. Słownik literatury polskiej XX wieku, red.
1. Baczewski A., Poezja Adama Asnyka, Rzeszów 1991. 2. Baczewski A., Twórczość Adama Asnyka, Rzeszów 1984.
A. Brodzka, M. Puchalska, M. Semczuk i in., Wrocław – Warszawa – Kraków 1992. 9. Strasburger J., Słowo wstępne, [w:] Leconte de Lisle, Poezje, Warszawa 1980.
3. Historia literatury w dziesięciu tomach.
10. Studia z teorii i historii poezji. Seria druga,
Tom VI. Pozytywizm, red. A. Skoczek,
red. M. Głowiński, Wrocław – Warszawa –
Bochnia – Kraków – Warszawa 2003.
Kraków 1970.
4. Mazur A., Parnasizm w poezji polskiej
11. Tatarkiewicz W., Historia filozofii. Tom
drugiej połowy XIX i początku XX wieku,
II. Filozofia nowożytna do 1830 roku,
Opole 1993.
Warszawa 2003.
191
artykuł Ani nawet obłoczek lecący w oddali...
Załączniki:
Wszędzie blask, co oślepia, i żar, który pali. Płonący glob i błękit błyszczący bez zmiany.
Adam Asnyk "Pustynia"
Tuż ponad ziemią, w pierścień ujęty miedziany... Nic nie drga, tylko drgają odbite przez piaski
192
Dokoła, wszędzie obszar jednostajny, płaski
W falującem powietrzu rozproszone blaski.
Roztacza przeraźliwie bielejące piaski,
Żaden głos, szmer żaden nie dochodzi ucha
Z których szarymi cętki, jak kropka przy kropce,
Co próżno wytężone z niepokojem słucha,
Wznoszą się wirem wichru usypane kopce
Czy nie posłyszy dźwięków płynących w błękicie…
Prawie w równych odstępach – a ich chwiejne czoła
A słyszy tylko serca przyspieszone bicie.
Wieńczą szorstkie, kolczaste, popielate zioła,
Zresztą głuche milczenie zaświatowej głębi,
I na owej palącej białości przestrzenie
Które zwolna wędrowca swym bezmiarem gnębi,
Rzucają swoje nikłe, szarzejące cienie.
A śladem jego kroków w tej bezbrzeżnej ciszy
Zresztą na widnokręgu nic się nie wyróżnia:
Groza osamotnienia i strach towarzyszy.
Wszędzie ta sama pustka i dusząca próżnia,
Dziwny strach, w którym człowiek, czując swoją
Która pod roztopionych lawurów kopułą
Stoi wieczyście głuchą, niemą i nieczułą.
Na pastwę bezlitosnej rzuconą potędze.
Nic nie przerywa nagich płaszczyzn krajobrazu:
Widzi siebie zdeptanym pod nogą olbrzyma,
Ani odległe drzewo, ani odłam głazu,
Co wkoło rozpostarty całun piasków trzyma.
nędzę,
Kamila Byrtek
Aby go rażonego strzał słonecznych grotem Zagrzebać w nim i zatrzeć wszystkie ślady potem W tej olbrzymiej samotni, której całe dzieje, Kręcąc kłębami piasku, kreśli wiatr co wieje...
/marzec 1988/ Kurier Warszawski 1895 nr z 19 czerwca Biogram: w numerze 2
193
artykuł
Karol Maluszczak Mieszka w Opolu. Studiuje filologię polską. Interesuje się literaturą amerykańską lat 50. i 60. XX wieku - zwłaszcza twórczością beatników. Poza tym ciekawi go poezja m. in. P. Celan, G. Trakl., J. D. Morrison, Ch. Bukowski, T. Miciński. J. Przyboś, T. Różewicz, L. Staff. Pola poetyckie, które go najbardziej mnie interesują to: samotność, melancholia, mrok, mistycyzm, smutek, noc. Od kilku lat uprawia biegi długodystansowe, często odwiedza podopolskie wsie: Winów, Górki; poza tym lubi jeździć na rowerze i słuchać muzyki (Tom Waits, The Doors, The Cure, Pink Floyd, Jarecki, Bisz, oldschoolowy rap). Uwielbia także nocą jeździć samochodem. 194
Karol Maluszczak
Winów 2012 Winów to niewielka wioska, granicząca
***
z Opolem (ok. 3-4 km na południe od stolicy województwa). Mieści się ona na wzgórzu,
W 2012 roku Winów obchodził swoje
które stanowi najwyższy punkt widokowy w
600-lecie, dlatego też postanowiłem uczcić
okolicy. Wzgórze (194 m.n. p.m.) jest pozosta-
pamięć tego pięknego miejsca, które do nie-
łością lodowca, naniesionego przez lewy brzeg
dawna stanowiło dla mnie tylko punkt przy-
Odry. Niegdyś winowskie wzgórza były nie-
stankowy w rowerowych wycieczkach, które
mal całkowicie pokryte lasami. Z biegiem lat
urządzałem dość często, gdy tylko pozwalała
ukształtowanie terenu uległo zmianie; obec-
na to pogoda.
nie jest tam dużo zadrzewień, kęp, wilgotnych
Zagłębiając się w otchłań winowskich
łąk wraz ze stawami rybnymi oraz polami
zalesień, można natrafić na pozostałości bu-
uprawnymi.
dynków należących do wojska. Schodząc jed-
195
artykuĹ&#x201A;
196
Karol Maluszczak
← Fot. K. Maluszczak Widok na wzgórza morenowe w Winowie ną z leśnych ścieżek natra-
dal jest własnością armii, jednak po zniesieniu
fiłem na taką właśnie ruinę,
służby zawodowej stracił na znaczeniu. Plac
z której to widok rozpościera
ćwiczebny powstał z inicjatywy Niemców – wy-
się na wzgórza morenowe.
kupili oni od miejscowej ludności pola i ziemie
Będąc w Winowie udało
uprawne, które następnie zagospodarowali
mi się porozmawiać z jednym
pod tereny wojskowe. Wówczas mieściło się
z
temat
tam czołgowisko. Po wojnie teren ten w dal-
znajdującego się tam poli-
szym ciągu należał do armii, jednakże ludność
gonu. Miałem niesamowite
cywilna miała do niego dostęp. W momencie,
szczęście, gdyż mężczyzna,
gdy odbywały się ćwiczenia, wywieszano w po-
którego napotkałem, okazał
bliżu czerwone flagi na znak odbywających
się być byłym wojskowym,
się manewrów. Z czasem poligon stał się tak-
który właśnie tutaj niegdyś
że miejscem wypasu dla krów, osłów oraz po-
odbywał ćwiczenia.
zostałych zwierząt gospodarstwa domowego,
mieszkańców
Wcześniej,
na
nie
znając
jeszcze dobrze historii tej lo-
które były hodowane zarówno przez mieszkańców Winowa, jak i pobliskich wiosek.
kacji, byłem przekonany, iż jest to miejsce wymarłe. My-
***
liłem się. Otóż, poligon na-
197
artykuł Obecnie ruiny w Winowie przypominają
minania. Samo mówienie i pisanie o przeszło-
zamki, mistyczne budowle z romantycznych
ści sprawia, że uczestniczymy w niej. Obecnie
dramatów czy ekspresjonistycznych wierszy
ruiny te nie mają swych władców, ale zawsze
poetów XX wieku. Pozostałość, o której myślę,
znajdzie się ktoś, kto będzie cieszył oczy pięk-
przywodzi na myśl tę, którą opisywał Bolesław
nymi widokami–obrazami, które pozostaną
Chrobry, bohater wiersza Umarły świat Tade-
w pamięci tych, którzy będą chcieli je dostrzec.
usza Micińskiego.
Zapomniane już pozostałości nicości trwać
Pokażę zamek wam nad czarną głębią, zarosły w tarnię, bluszcz i dziewięciornik –1
będą długo, jednak to od nas zależy, z jakim nastawieniem będziemy je odwiedzać i przez ile lat będzie krążyć o nich legenda żywa.
(Umarły świat, w. 1-2) Karol Maluszczak
Współczesne ruiny różnią się od tych odmalowanych w wierszach, wystają bowiem z nich druty, wokół leżą cegły, często również pomazane są one graffiti. Świadczy to jednak tylko o tym, że ktoś tu wcześniej był i pozostawił swój ślad, będący znakiem pamięci – wspo1 T. Miciński, Umarły świat, [w:] idem, Wybór poezji, pod red. J. Błońskiego, Kraków 1999, s. 125.
198
Tekst napisany z okazji 600-lecia Winowa w 2012 roku.
Karol Maluszczak
Fot. K. Maluszczak Budynek poligonu w Winowie
199
artykuł
Barbara Kaleta Po uzyskaniu tytułu magistra i zdobyciu wykształcenia nauczyciela języka polskiego podjęła się heroicznej pracy w kiosku ruchu i karkołomnej walce o kolejny tytuł – doktora językoznawstwa. Interesuje się przede wszystkim językiem polskim zanurzonym po samiutkie uszy w kulturze, co skutkuje tym, że pisze o bardzo różnych rzeczach. Kultura, literatura, film, biologia – ekologia, anatomia, zagadnienia przyrodnicze, język, muzyka – sama nie wie, czym interesuję się najbardziej i postanowiła nie dociekać…
200
Barbara Kaleta
Podróż
w poszukiwaniu
pozostałości wieży
Babel
Starotestamentowa opowieść o wieży,
zamierzą uczynić. Zejdźmy więc i pomieszaj-
którą postanowiono wybudować w krainie
my tam ich język, aby jeden nie rozumiał dru-
Szinear, aby znaleźć się bliżej Boga, jest
giego!”( (Biblia Tysiąclecia, Księga Rodzaju
powszechnie
11,5-9).
znanym
wytłumaczeniem
pochodzenia różnych języków. Podobno
Każda z religii dysponuje własnym bó-
właśnie wtedy powstały wszystkie języki
stwem, które obdarowało ludzi umiejętnością
świata, choć budowniczowie na początku
komunikowania się za pomocą języka. Według
mówili jednym wspólnym. A Pan zstąpił z
Greków odpowiedzialny za to był Hermes,
nieba, by zobaczyć to miasto i wieżę, które bu-
Egipcjanom podarował go Thot, a mitolo-
dowali ludzie, i rzekł: "Są oni jednym ludem
gia hinduska wspomina o Bṛhaspati. Ludzie
i wszyscy mają jedną mowę, i to jest przyczy-
od wieków interesują się tym, w jaki sposób
ną, że zaczęli budować. A zatem w przyszłości
z jednego wspólnego systemu powstało aż tyle
nic nie będzie dla nich niemożliwe, cokolwiek
różnych odmian mowy. Co udało się ustalić
201
artykuł
202
mądrym językoznawcom? Za prajęzyk uznają
Redagowany przez Helmuta Rixa Lexikon der
oni język praindoeuropejski, którym posługi-
indogermanischen Verben z 2001 r. zawiera
wano się przed „wydarzeniami pod wieżą Ba-
ponad 830 rdzeni. Czy mogłyby one stanowić
bel”. Charakterystyczny człon „pra-” ozna-
podstawę dla rozmowy z Praindoeuropejczy-
cza, iż jest to język przedpiśmienny – nigdzie
kiem? Niekoniecznie, choć z pewnością pomo-
nie zapisany. To, jak wyglądał, możemy sobie
głyby nam go zrozumieć. Największy problem
imaginować na podstawie rekonstrukcji. Ba-
to słownictwo, o ile gramatyka jest dla nas
dacze odkryli kilka zależności i regularności,
pewniejszym gruntem do badań, o tyle tłu-
np. w zakresie fonetyki, które pozwalają wy-
maczenie poszczególnych słów naraża nas na
obrazić sobie wygląd „pragramatyki”. Dzięki
liczne przesunięcia semantyczne, prowadzące
temu można było odtworzyć niektóre formy
na manowce (por. Szymborski, 2003).
praindoeuropejskie, które jednakże są tylko
Współcześni badacze ostrożnie wysnuwa-
hipotezami, pozostającymi teoretyczną wizją
ją kolejne hipotezy, ustalając małymi kroczka-
dawnego języka, oderwaną zupełnie od rzeczy-
mi kolejne fakty dotyczące prajęzyka. Intere-
wistości fizycznej. Wynika stąd wiele sporów
sujące jest to, w jaki sposób wyglądały dawne
dotyczących rekonstrukcji – to, co dla jednych
językowe analizy. Wszak starożytni badacze
jest prawidłowe, dla drugich pozostaje wątpli-
byli równie ciekawi tego, jak wyglądał ludzki
we, a dla jeszcze innych – błędne. Zajrzyjmy do
język, zanim liczne procesy wpłynęły na jego
słownika czasowników praindoeuropejskich.
zróżnicowanie. Wedle podania Herodota z VII
Barbara Kaleta
w. p.n.e. w Egipcie panował faraon Psametyk I.
Nie zaspokoiło to jednakże ciekawości
Tak bardzo zależało mu na poznaniu pierwot-
kolejnych pokoleń, które powtarzały podob-
nego języka, że postanowił wykonać pewien
ne eksperymenty. Niemiecki cesarz Fryderk
eksperyment. Na jego rozkaz zamknięto w sza-
II Hohenstauf nie uzyskał żadnych wyników,
łasie, znajdującym się w nieodwiedzanych przez
gdyż biorące udział w doświadczeniu dzieci
człowieka górach, dwójkę noworodków. Opie-
zmarły, zanim coś powiedziały. Król Szkocji
kę nad nimi sprawować miał pasterz, któremu
Jakub IV uznał z kolei, iż prajęzykiem jest he-
bezwzględnie zakazano się odzywać. Dzieci
brajski. Doba oświecenia przyniosła ze sobą
musiały coś jeść, więc pastuch przyprowadzał
teorie Jana Jakuba Rousseau, który głosił,
ze sobą kozę. Trudno było zmusić zwierzę do
iż pierwszy język powstał ze spontanicznych
milczenia, więc niedługo później dzieci zaczę-
okrzyków wyrażających emocje, tj. strach, ból
ły powtarzać dźwięki, które od niej zasłyszały,
czy radość („krzyki natury”), przy czym dużą
próbując beczeć jak ona. Ówcześni badacze
rolę odgrywały w nim gesty. Z kolei Johann
nie zauważyli jednak podobieństwa do „mowy
Gottfried von Herder uważał, że człowiek na-
kóz”, dopatrując się związku „beczenia” dzieci
śladował inne zwierzęta oraz różne odgłosy
z językiem frygijskim. Wydawane dźwięki przy-
natury i w ten sposób wykształcił w sobie zdol-
pominały im bowiem wyraz bekos, co w tymże
ność mówienia. Największym zainteresowa-
języku oznacza „chleb”. Ogłoszono, iż prajęzy-
niem cieszyło się zagadnienie powstania języ-
kiem musiał być zatem język frygijski.
ka za czasów ogłoszenia przez Karola Darwina
203
artykuł teorii ewolucyjnej. W końcu tak wielu ludzi wy-
go naukowca (por. Szymborski, 2003).
głaszało swoje sądy na temat genezy mowy, że
Ustalanie pochodzenia języka i jego pier-
paryskie Societe de Linguistic wydało w 1866
wotnego kształtu to przedmiot wielu sporów i
zbiór
ogromu
niejasności. mamy
Nie
jednak
wątpliwości
co
do tego, że język praindoeuropejski rozpadł się na mniejsze
grupy.
Niezbite
dowo-
dy przynosi nam wszak współczesność i jej językowe r. zakaz dalszych rozważań nad pochodzeniem języka, a kwestia ta stała się w publicznym mniemaniu tematem niegodnym prawdziwe-
204
zróżnico-
wanie. Przyczyną podziału, pomijając boskie ingerencje, były prawdopodobnie migracje. Nie wiadomo do-
Barbara Kaleta
kładnie, w jaki sposób odbył się podział języ-
go, nawet nie ucząc się tych języków, jesteśmy
kowy, wiemy natomiast, iż najpierw z jednego
w stanie jako tako komunikować się z ich użyt-
dużego zbioru powstało kilka mniejszych zbio-
kownikami. Dopiero dalsze procesy językowe,
rów. Świadczą o tym podobieństwa, jakie za-
tj. palatalizacja, zanik jerów, metateza i inne,
chodzą między niektórymi językami. Najbliż-
sprawiły, iż dziś mówimy o tych odrębnych ję-
szym nam przykładem będzie pokrewieństwo
zykach, a nie o zachodniej słowiańszczyźnie.
bałtyckich i słowiańskich, które wywodzą się
Dla przykładu:
z grupy bałtosłowiańskiej. Ustalono też, iż jako pierwsza z szeregu wystąpiła grupa anatolijska. Niestety wiele kwestii związanych z tym zagadnieniem pozostaje wciąż przedmiotem żywych dyskusji i sporów (por. Rosół, 2003). Bezpośrednim przodkiem naszej ojczystej mowy jest słowiańszczyzna, a dokładniej jej grupa zachodnia, do której oprócz języka polskiego należą również: czeski, słowacki, dolnołużycki, górnołużycki, połabski i kaszubski. To nasza najbliższa rodzina pod względem sposobu porozumiewania się. Właśnie dlate-
polski czeski
ręka ruka
brat bratr
siostr sestra
kwiat květ
słowo slovo
Jak widać w powyższym zestawieniu tabelarycznym, nie jesteśmy w stanie wyprzeć się tego, iż język czeski i polski należą do tej samej rodziny. Widać, iż formy używane zarówno w jednym, jak i drugim kraju pochodzą z tego samego źródła. Wydawać by się mogło, że skoro ludzie wędrowali po świecie i coraz bardziej się od siebie oddalali, to i języki silniej się różnicowa-
205
artykuł ły. Sprawa jednak nie jest taka prosta. Pomi-
za rdzennie polskie słowa. Dla potwierdzenia
mo tego, iż zaistniały różne procesy językowe
podam jedynie kilka spośród nich:
i mowy poszczególnych krain różniły się od siebie, ludzie z czterech stron świata nie przestali nawiązywać ze sobą kontaktów. Dzięki temu miały miejsce zapożyczenia. Obce słowa
zyt, forma, reguła, senat, febra, fortuna; • j. czeski – hańba, obywatel, hardy, płacz, wstyd, Wacław;
w różny sposób przenikały do języków, czy to
• j. niemiecki – gmina, ratusz, rynek, sołtys,
przez powtórzenie zasłyszanego gdzieś wyra-
wójt, bruk, cegła, dach, plac, rynna, żołnierz, jar-
zu, czy przez podpatrzenie jakiegoś napisu.
mark;
Pożyczki mogły być bezpośrednie – czyli wzię-
• j. ukraiński – druh, bohater, czerep;
te np. od najbliższych sąsiadów, albo też po-
• j. włoski – molo, altana, opera, pomidor,
średnie, czyli przejęte od kogoś, kto pożyczył sobie to słowo od kogoś innego. Np. najpierw był łaciński wyraz calix, przeszedł on do nie-
bransoletka, kalafior, bankiet; • j. węgierski – czaty, giermek, szereg, hajduk, orszak;
mieckiego jako „chelich”, stamtąd do czeskie-
• j. francuski – gabinet, fotel, salon, bilet;
go – „kelich” i dopiero z czeskiego do polskiego
• j. rosyjski – kołchoz, niezabudka;
jako kielich. W języku polskim istnieje bardzo
• j. angielski – trolejbus, trener;
dużo zapożyczeń, z czego większość użytkow-
• j. grecki – autochton, elektron (por. Ro-
ników nie zdaje sobie nawet sprawy, uznając je
206
• łacina – msza, cela, aforyzm, centrum, depo-
spond, 2003).
Barbara Kaleta
Języki różnych narodów łączy jeszcze jed-
hiszp. matematicas; pol. socjalny, niem. sozial,
no zjawisko – internacjonalizmy. Chodzi o gru-
ang. social, franc. social, wł. sociale, hiszp. so-
pę takich wyrazów, które brzmią niemal iden-
cial). Mogą mieć jednak swoje źródło również
tycznie i mają podobne znaczenie w różnych
w innych językach:
językach. Dzięki takiemu zjawisku nie trzeba znać słownictwa danej grupy językowej, aby rozpoznać znaczenie danego wyrazu. Ryszard Lipczuk definiuje internacjonalizmy jako: elementy językowe (wyrazy, ale również np. morfemy) występujące w co najmniej kilku językach (można przyjąć za minimum trzy języki należące do co najmniej dwóch grup/rodzin językowych). Wykazują one podobne (rzadziej identyczne) formy i znaczenia ułatwiając komunikację między ludźmi posługującymi się różnymi językami (Lipczuk, 1992).
Autor powyższych słów wspomina, iż internacjonalizmy stanowić będą najczęściej leksemy pochodzące z łaciny lub greki (np. pol. matematyka, niem. Mathematik, ang. mathematics, franc. mathematique, wł. matematica,
• z angielskiego: pol. film, niem. film, ang. film, franc. film, wł. film, hiszp. film; • z francuskiego: pol. elegancki, niem. elegant, ang. elegant; • z języków słowiańskich: pol. wampir, niem. vampir, ang. vampire, franc. vampire; • z języka perskiego: pol. bazar, niem. basar, ang. baazar, fran. bazar; • z języków afrykańskich: pol. goryl, niem. gorilla, ang. gorilla, franc. gorille; • z języków indyjskich: pol. dżungla, niem. dschungel, ang. jungle, franc. jungle.
Jolanta Maćkiewicz podaje następujące kryteria wyróżniania internacjonalizmów: wspólny etymon, podobieństwo formy, po-
207
artykuł
208
dobieństwo treści, podobieństwo funkcji ko-
ra początek swój ma w prajęzyku – wspólnym
munikatywnej,
rozpowszechnienia.
nam wszystkim, wiedzie poprzez wiele prze-
Badaczka zwraca także uwagę na istnienie
mian i procesów, które ów pierwotny system
form, które tylko pozornie przynależą do oma-
poróżniły, aby zatoczyć koło, powracając do
wianej grupy słów. Nazywa je pseudointerna-
wspólnych źródeł lub uciekając się do poży-
cjonalizmami, czyli wyrazami, które pomimo
czek, dzięki czemu języki świata mają ze sobą
podobnego brzmienia diametralnie różnią się
na powrót coś wspólnego. Biblijna opowieść
znaczeniem, np. Pol. kaucja i ang. caution
o wieży Babel pokazuje nam oblicze Boga jako
1. ‘ostrożność’, 2. ‘przestroga’(por. Lipczuk,
zatrwożonego ludzkim potencjałem. Powaśnił
1992).
on mieszkańców świata, dokonując pomie-
stopień
Język jako funkcjonalny system znaków
szania języków. Miał chyba nadzieję, że dzięki
jest niewątpliwie darem, który otrzymał ga-
temu człowiek nie osiągnie wszystkiego, co so-
tunek ludzki. Czy jest to podarunek od boga
bie zamyśli. Nie wziął jednak pod uwagę tego,
czy zdolność zdobyta podczas ewolucji – nie
iż ludzie korzystać będą też z intelektu, który
mnie oceniać. Wystarczy mi stwierdzenie, iż
od Niego otrzymali. Pomimo tak wielu różnic
jest to niebywale cenna umiejętność, wyróż-
we współczesnych językach potrafimy się ze
niająca człowieka ze świata zwierząt. Swoim
sobą porozumiewać. Nie tylko nauczyliśmy się
krótkim artykułem chciałam ukazać wędrów-
przyswajać obce systemy i posługiwać się nimi,
kę naszego sposobu komunikowania się, któ-
ale wzajemne relacje sprawiły, iż nasze języ-
Barbara Kaleta
ki mają wiele wspólnych cech. Różnorodność
Bibliografia
językowa nie powstrzymała ludzkości, która znalazła sposób na wzajemne rozumienie się.
1. Lipczuk R., Internacjonalizmy a „fałszy-
Czy zmiany językowe zajdą kiedyś tak daleko,
wi przyjaciele tłumacza” [w:] Język a kultura T.
iż języki świata ulegną unifikacji? Może kiedyś
7, Kontakty języka polskiego z innymi językami na
znów wszyscy zaczną mówić tak samo. Kto
tle kontaktów kulturowych, red. J. Maćkiewicz, J.
wie. Byleby wtedy nikt nie wpadł na pomysł,
Siatkowski. Wrocław 1992.
żeby budować wieże… bo ktoś mógłby się zorientować i na powrót pomieszać nasze języki.
2. Rospond S., Gramatyka historyczna języka polskiego z ćwiczeniami, Warszawa 2003.
Barbara Kaleta
3. R. Rosół, W poszukiwaniu prajęzyka [w:] „Nie-
ilustracja: Agata Narodowska
zbędnik inteligenta. O języku w mowie i piśmie”, red. A. Krzemińska, J. Baczyński, L. Będkowski, wyd. spec. „Polityki” 11/2013. 4. Szymborski K., Zagadka [w:] „Niezbędnik inteligenta. O języku w mowie i piśmie”, red. A. Krzemińska, J. Baczyński, L. Będkowski, wyd. spec. „Polityki” 11/2013
209
artykuł
Wyprawa
w opowiadaniach
210
Barbara Kaleta
po sensach Andrzeja Pilipiuka
Paweł Dunin Wąsowicz powiedział: „Pi-
Ten młody jeszcze, choć doświadczony
lipiuk jest autorem perełek – jeżeli chodzi
już pisarz (stosunek wydanych dzieł do jego
o koncepty, jeżeli chodzi o opowiadania – na-
40 lat jest wielce imponujący) wprowadza do
prawdę zazdroszczę autorowi takich pomy-
swych historii wyjątkowo lekki nastrój, nie
słów”. Opinię tę uznano za na tyle trafną, iż
ograniczając się w specyficznego rodzaju dow-
umieszczono ją na odwrocie najnowszego
cipkowaniu. Specyficznym nazywam je dlate-
zbioru opowiadań Pilipiuka pt. Carska ma-
go, iż opiera się na przeinaczaniu i odwracaniu
nierka. Ja także sądzę, że wypowiedź redak-
znanych motywów, na ukazywaniu w krzywym
tora naczelnego „Lampy” jest celna, choć do-
zwierciadle licznych kontekstów kulturowych,
dałabym jeszcze od siebie, iż uprawiane przez
literackich, historycznych, filozoficznych i in-
Pilipiuka pisarstwo to sympatyczna satyra in-
nych. Licencję na takie żarty otrzymał dzięki
tertekstualna.
temu, iż porusza się w świecie fantastyki, w in-
Barbara Kaleta
nym wypadku bowiem ktoś mógłby poczuć
niego, a nie czekania, aż ktoś ów cel podsunie
się nieco urażony. Bujając niejako w obłokach,
nam pod nos.
literat zabiera swoich czytelników w wyjątko-
Carska manierka to zbiór ośmiu opowia-
wą podróż po sensach. Oglądamy z nim różne
dań, w których prym wiodą dwaj bohatero-
fragmenty rzeczywistości – raz współczesne,
wie, znani już z innych dzieł Pilipiuka – Robert
bieżące i aktualne, a innym razem zamierz-
Storm oraz Paweł Skórzecki. Pierwszy z nich
chłe, dawne, zagubione gdzieś w starych po-
to polski odpowiednik Indiany Jonesa, który
daniach. Pilipiuk zaprasza nas do zabawy, aby-
na co dzień zajmuje się rozwiązywaniem zaga-
śmy sprawdzili, „co by było, gdyby”. Przeczy
dek i odnajdywaniem historycznych artefak-
on antycznej wizji życia ludzkiego, w której to
tów. Drugi to żyjący w nieco innych czasach
byt podporządkowany był większej sile; skaza-
człowiek o wielkiej odwadze, gotów pomóc naj-
no go więc na wskazania wiecznie obracające-
bliższym w każdej sytuacji. Styl tych utworów
go się koła Fortuny. Pisarz zaś wręcza człowie-
przypomina opowieści przygodowe o poszu-
kowi młot i kowadło, każąc mu kuć własny los
kiwaczach skarbów. Jest w nich zarówno ak-
i następnie obserwuje efekty. Umieszcza po-
cja, konteksty historyczne, jak i dowcip, choć
stacie w okolicznościach, których one raczej
ten ostatni często bardzo wysublimowany,
nie miały prawa się spodziewać, po czym każe
zawoalowany – zupełne więc przeciwieństwo
im sobie radzić. Zmienia stereotyp maski, po-
w stosunku do wyrażonego wprost szyderstwa
kazując, że osiąganie celu to efekt dążenia do
w opowieściach o wampirach i uzależnionych
211
artykuł od alkoholu egzorcystach z innych dzieł Pili-
kwizytem” w owym opowiadaniu jest tytułowa
piuka.
manierka – najpierw majacząca w snach mło-
Zbiór
212
rozpoczyna tekst pt. Manierka.
dzieńca, potem wręczona mu wraz z tajem-
Pierwsza sprawa Roberta Storma. Utwór, któ-
niczą historią o ukrytym skarbie. Nawiązując
ry aż prosi się o muzyczny dodatek w postaci
do 1915 roku i bitwy w pobliżu Chełmna, au-
melodii Marka Grechuty do słów Konstantego
tor doprowadza akcję do punktu finalnego,
Ildefonsa Gałczyńskiego Ocalić od zapomnie-
w którym to uratowany zostaje cenny rosyjski
nia. Owo ocalenie jest tutaj bowiem klamrą
artefakt, co z kolei pozwala ocaleć skazanej na
kompozycyjną, otwierającą i zamykającą drzwi
ruinę przepięknej warszawskiej kamieniczce
historii o młodym człowieku. Główny bohater
(powstałej jeszcze przed wojną). Oczywiście
wciela się w rolę dzielnego poszukiwacza zło-
całość nie zakończyłaby się tak dobrze, gdyby
ta. Z łebskimi pomysłami, zapleczem w posta-
nie rodzina chłopaka, pod pewnym względa-
ci „wiele mogącego” wujka i dwoma oprychami
mi przypominająca sycylijską familię, w której
na horyzoncie, przemierza dziarsko pustynie,
znaleźli się fachowcy „od wszystkiego”.
nie zrażając się marnymi wynikami ekspedycji.
Drugie opowiadanie – Czarne parasole –
Skupiony nad realizacją swego planu, oddaje
to podróż w czasie. I nie jest to wyprawa z bi-
się niezwykłemu hobby (motyw znany z wie-
letem w jedną stronę. To raczej obustronna
lu różnych historii). W każdym razie poszuki-
wymiana i wydzieranie sobie z rąk wskazówek
wanie złota to tylko pretekst. Kluczowym „re-
zegara. To przeszłość, która ściga teraźniej-
Barbara Kaleta
szość i odbiera swoją własność. To również
niczy album i aby nikt nie mógł zobaczyć, jak
refleksja, podróż w głąb samego siebie. Czy
Hitler pije wódkę (no i z kim wznosi toasty).
warto sklejać fragmenty przeszłości w spójny
Akcja drugiego utworu – choć w tytule ma na-
obraz? Czy warto i czy wolno? Taki sam pro-
zwisko słynnej postaci historycznej – rozgry-
blem rysuje się w dwóch kolejnych historiach
wa się w alternatywnym świecie, gdzie ziemia
– „Na dnie mogiły” i „Miód umarłych”. Wystę-
jest… płaska, co zupełnie zmienia, że tak po-
pujący w nich bohaterowie w dość makabrycz-
wiem, postać rzeczy. Śmierć pełna tajemnic
nych okolicznościach próbują dociec tajemnic
z kolei to opowieść rodem z literatury wojny
umarłych. Otóż, aby poznać to, co było, trzeba
i okupacji (a przynajmniej tak wygląda). Za-
udać się z wizytą na cmentarz i niemal literal-
wiera w sobie również wielką tajemnicę, która
nie zapukać w wieko trumny. Aby umożliwić
ma swe korzenie w (dziś uznanych za czystą
nawiązanie kontaktu ze zmarłymi, Pilipiuk
fantastykę) starych podaniach i opowieściach,
podsuwa swym postaciom recepty zaczerp-
a której nawet sam autor nie zechciał do koń-
nięte z ludowych podań, stare historie, które
ca ujawnić. Natomiast Tajemnica Góry Bólu
już dawno uznane zostały za bajki. N a j b a r -
to piękna i delikatna polemika ze starotesta-
dziej ironiczne moim zdaniem opowiadania to
mentową historią o Arce Noego, której towa-
Album i Rehabilitacja Kolumba, gdzie autor
rzyszą okoliczności żywcem wyrwane z powie-
pozwala sobie na kpinę. W pierwszym z tek-
ści szpiegowskiej.
stów ludzie giną tylko po to, aby ukryć tajem-
Czytając Carską manierkę, czułam się
213
artykuł trochę, jakbym siedziała przy ognisku i słu-
jawiają się pewne usterki i niedociągnięcia.
chała historii pana Andrzeja . Posiada on nie-
Moim zdaniem Pilipiuk jest reprezentantem
zwykły dar opowiadania, tę lekkość, jaką mają
„mówionej” techniki pisarskiej, która pomi-
starzy gawędziarze wzbudzający w swoich
mo tego, iż nie odpowiada w pełni formalnym
słuchaczach jednocześnie strach i dziką cie-
wyznacznikom teorii literatury, niezmiennie
kawość. Z tym że Pilipiuk zamiast straszyć
przyciąga słuchaczy, którzy chcą wiedzieć: „co
– bawi. Jego utwory poruszają nieraz tematy,
było dalej?”. I właśnie to oni ochoczo spakują
które w innych okolicznościach mogłyby być
plecaki, aby wyruszyć wraz z autorem w lite-
fundamentem opowieści grozy, u niego jednak
racko-kulturową podróż.
wywołują śmiech. Dobrze skonstruowana historia trzyma odbiorcę w napięciu, zaskakuje go i intryguje. Całość nie jest jednak tak taka prosta, jakby mogło się wydawać. W rzeczywistości literat przemyca wiele sensów, wyzwala rzeczywistość ze stereotypów i obraca konwencje na nice. Ośmiesza, choć subtelnie, to, co jego zdaniem zasługuje na wykpienie, szczególnie lubując się w korzystaniu z dóbr popkultury. Jak to bywa często w mowie, po-
214
Barbara Kaleta
więcej informacji na stronie fabrykaslow.com.pl
Barbara Kaleta
Andrzej Pilipiuk, „Carska manierka” Fabryka Słów, Lublin 2013; proj. okładki oraz grafika na niej: Paweł Zaręba
215
W numerze
wystąpili
Łukasz Berlik – znakomicie wykształcony i ni-
Miłośnik hałaśliwej muzyki i bzdurnych filmów.
komu niepotrzebny kulturoznawca. Perfekcjoni-
Dumny nonkonformista.
sta we własnym mniemaniu, językowy policjant. W wolnych chwilach podglądacz dzikich zwie-
Grzegorz Bogdoł (20 l.) – student europeistyki
rząt, zwłaszcza tych skrzydlatych, dla których
ze specjalnością Antropologia Nowych Mediów
widoku chętnie przemierza kilometry, podzi-
na Uniwersytecie Opolskim, absolwent klasy so-
wiając przy okazji od czasu do czasu zabytki ro-
cjalnej w Zespole Szkół Ekonomicznych w Opo-
dzimej architektury. Przyjemność sprawiają mu
lu. Założyciel i pomysłodawca grupy Opole z ser-
także zabawy ze sztangą oraz siermiężna walka
cem. Pasjonat historii Opola i fotografii.
ze strunami gitary – wypracował nawet swój uni-
216
kalny, mechaniczny styl gry. Równie chętnie gry-
Anna Buchalska – urodziła się w 1985r. w Kut-
wał w piłkę nożną, kiedy miał jeszcze kolegów.
nie. Zaś tak naprawdę rodzi się w każdej twór-
MOLE #5 czej chwili. Lubi pisać, fotografować, malować,
logii polskiej i politologii, absolwentka pedago-
czytać oraz słuchać przeróżnej muzyki, która po-
giki, a z pochodzenia ścisłowiec. Dziennikarka
maga wyzwolić emocje. Kocha przyrodę i czło-
Radia Sygnały i korektorka w Gazecie Studenc-
wieka co pozwoliło jej z dyplomem ukończyć po-
kiej. Należy także do Koła Naukowego Litera-
licealną szkołę na kierunku technik masażysta
tury i Kultury Modernizmu UO. Kiedy nie biega
w Łowiczu. Pragnie rozwijać siebie i swoje pasje.
szaleńczo po Opolu, czyta, pisze albo fotogra-
Do tej pory wydała trzy tomiki poetyckie 2008r
fuje. Zakręcona światem literatury, szczególnie
–„Ścieżką przez szarość”. 2011 – „Klucz”, zaś
polskiej. Swoje noce lubi spędzać w towarzy-
w 2013r. – „Łzy. Łezki. Arabeski”. Ma na koncie
stwie między innymi Poego, Lovecrafta i Kinga.
wiele publikacji w czasopismach zarówno inter-
Interesuje się m.in. przemijaniem, zatrzymywa-
netowych jak i tych na papierze. Bierze udział
niem chwil i melancholią w literaturze, a także
w konkursach poetyckich, gdzie największym
teorią literatury. Zakochana w muzyce różnych
jej sukcesem było zdobycie pierwszego miejsca
gatunków (przede wszystkim metal i rock, ale
w XVI Międzynarodowych Spotkaniach Poetów
także hip-hop i dancehall). Czas wakacyjny naj-
Wrzeciono 2010r.
chętniej spędza w górach (najlepiej Stołowych). W czasie akademickim spotykana w wielu miej-
Kamila Byrtek – przewodnicząca SNKL, twór-
scach naraz.
czyni i moderatorka strony snkluo.wordpress. com oraz strony na facebooku. Studentka filo-
Justyna Hunc – absolwentka polonistyki, która 217
artykuł aktualnie szerzy – z różnym skutkiem – eduka-
nold powtarza, że jeszcze kiedyś powróci.
cję wśród kwiatu polskiej młodzieży. Fanka dobrej książki (wszelkiej!) i muzyki (Led Zeppelin!).
Barbara Kaleta – Po uzyskaniu tytułu magistra
W wolnym czasie próbuje opanować trzy nie-
i zdobyciu wykształcenia nauczyciela języka
sforne konie, robiąc przy okazji milion różnych
polskiego podjęła się heroicznej pracy w kio-
rzeczy.
sku ruchu i karkołomnej walce o kolejny tytuł – doktora językoznawstwa. Interesuje się przede
Bartłomiej Jonda (ur. 1988) – książkoholik. Nie,
wszystkim językiem polskim zanurzonym po
za słabe, spróbujmy raz jeszcze: gdyby istniała
samiutkie uszy w kulturze, co skutkuje tym,
choroba objawiająca się uzależnieniem od czy-
że pisze o bardzo różnych rzeczach. Kultura, li-
tania, jego nazwisko znalazłoby się w jej defi-
teratura, film, biologia – ekologia, anatomia, za-
nicji. Gdy nie ma w zasięgu ręki książki, szuka
gadnienia przyrodnicze, język, muzyka – sama
ratunku we wszystkim, co ma litery; nie pogardzi
nie wie, czym interesuję się najbardziej i posta-
nawet składem produktów spożywczych i/lub
nowiła nie dociekać.
gospodarstwa domowego. W pozostałych chwilach zdarza się mu pisać, chłonąć wiedzę z róż-
Bartosz Łącki (ur. 1988) – życie swe pędzi
nych dziedzin oraz zapełniać ciało kawą. Choć
w Opolu.
opuścił Opole i wrócił do swej ziemi ojczystej, pozostawił nad Odrą cząstkę duszy. I niczym Ar218
Karol Maluszczak – mieszka w Opolu. Stu-
MOLE #5 diuje filologię polską. Interesuje się literaturą
z wykształcenia technik informatyki, która lubi
amerykańską lat 50. i 60. XX wieku - zwłaszcza
obserwować ludzi, ale nie tylko. Nie gardzi do-
twórczością beatników. Poza tym ciekawi go po-
brym kinem grozy, topi się od kilkunastu lat
ezja m.in. P. Celan, G. Trakl., J. D. Morrison, Ch.
w azjatyckiej kulturze i nadal jej mało, a hobbi-
Bukowski, T. Miciński. J. Przyboś, T. Różewicz,
stycznie wyraża się artystycznie poprzez grafikę
L. Staff. Pola poetyckie, które go najbardziej
komputerową. Nie ma dla niej rzeczy niemożli-
mnie interesują to: samotność, melancholia,
wych, a „ekstrema” to jej drugie imię.
mrok, mistycyzm, smutek, noc. Od kilku lat uprawia biegi długodystansowe, często odwiedza
Olaf Pajączkowski (ur. 1988) – interesuje się
podopolskie wsie: Winów, Górki; poza tym lubi
muzyką, filozofią, literaturą, filmem, fotogra-
jeździć na rowerze i słuchać muzyki (Tom Waits,
fią, przede wszystkim jednak jest twórcą rze-
The Doors, The Cure, Pink Floyd, Jarecki, Bisz,
czy wszelakich, od utworów prozatorskich do
oldschoolowy rap). Uwielbia także nocą jeździć
etiud filmowych. Współpracował/współpracu-
samochodem.
je z portalami „Coolturka” i „Adventure Zone”, prowadził dwa blogi kulturalne, wygrał ze trzy
Mateusz Miszczyk – pochodzi z Kalisza.
konkursy recenzenckie, udzielał się w kultowym – w pewnych kręgach – zespole rockowym Post
Agata Narodowska – prawie socjolożka z po-
Mortem; kilka jego wierszy ukazało się w „Migo-
wołania, niespełniona pisarka i dziennikarka,
taniach Przejaśnieniach”, proza jeszcze czeka 219
artykuł na swój debiut. Ostatnio stworzył „Znak zapytania”, komputerową przygodówkę w starym stylu. Grzegorz Urbanek (ur. 1988) – niedoszły kulturoznawca, pionier lofistyki stosowanej, propagator wolnomularstwa i wolnodekarstwa. Jego grafiki pochodzą z cyklu „Back From Space”. Lidia Urbańczyk (ur. 1988) – Gdy podejdziesz w środku nocy do lustra i wypowiesz doń trzy razy: Lidia, Lidia, Lidia, to przyjdzie Lidia i przeczyta ci straszną bajkę do snu... Lidia za życia była znawczynią literatury dla dzieci i młodzieży oraz wielką miłośniczką grozy. Połączyła obie pasje, by zająć się antropologią horrorów dla maluczkich. Doktorantka II roku na Wydziale Filologicznym UO. Interesuje się literaturą fantastyczną – ulubieni autorzy Clive Barker i Neil Gaiman. Pasjo220
natka warsztatów twórczego pisania.
MOLE #5
221
www.mole-czasopismo.strefa.pl