TAMARA BOŁDAK-JANOWSKA
SZKICE DLA ZIELONEGO WRÓBLA ISBN 83-917072-4-5 © Copyright by Tamara Bołdak-Janowska 2004 © Copyright by Stowarzyszenie Artystyczno-Kulturalne „Portret” 2004
1
Część pierwsza: Szkice dla zielonego wróbla
1 O tym, jak sąsiadka wchodziła do klatki Właśnie wchodziła do swej klatki. Ta sąsiadka. Wiatr, stale urzędujący tu przy wejściu, zadarł kartkę nalepioną na drzwi jej klatki i zadarł jej kurtkę, uszytą z czegoś ciemnego, z ciemnych rurek, jakby z puchatych węgorzy, przed chwilą nalepionych na sąsiadkę bardzo szczelnie. Nagle – odchylone zjednoczonymi łukami węgorze poły. Łopotanie zjednoczonych łuków. Tak odszczelniona – wpłynęła do klatki. Kolega tego wiatru, znacznie wyższy, stały urzędnik jesiennego ogródka, pozadzierał nieliczne, ostatnie zielone listki na jabłoni, która wyrosła z ogryzka półtora metra od klatki sąsiadki, pośrodku ogródka. Jej listki nie żółkły, po prostu znikały. I wyglądały teraz te listki jak zielone wróble. Wróble oderwały dzióbki od jabłoni, zadarły je i odleciały rozlatując się – unoszone ciałem drugiego kolegi wiatru, wielokierunkowego i bardzo nerwowego urzędnika jesiennego trawnika. Trzeci kolega wiatru pierwszego, nieodległy, niski cyrkowiec, błazen, całoroczny, ale sporadyczny, na nowo je zebrał, zawrócił, dodał śmierdzącą rybami i gnojem reklamówkę i miotnął tym w twarz jakiemuś śmierdzącemu rybami i gnojem facetowi, który grzebał w śmietniku i właśnie się wynurzył z drelichową otwartą torbą, bardzo zieloną i bardzo czystą, ale pełną oleisto-czarnych metalowych odpadów śmierdzących rybami i gnojem. Zaplakatowana twarz. Odplakatowywanie twarzy. Zrzucenie ruchomego śmierdzącego dzieła błazna pod stopy. Przydeptywanie. Nieudane. Odfrunęło o metr. No i dobra. – Ale wiatr, ale dobrze, że nie przymrozek czy mróz, ale jeszcze lepiej, że nie trzę2
sienie ziemi albo jaka wojna, a do tego przymrozek czy mróz, ale w ogóle to wie pani, ech, kurde balans – zagadał do sąsiadki, która wychyliła się z klatki, a potem z niej wybiegła i zaczęła czegoś szukać pod progiem, bo się jej zdawało, że wiatr coś i z niej uszczknął czy nawet oberwał. Wlazła w ruchome śmierdzące dzieło błazna. Gniewna interpretacja dzieła poprzez przydeptanie jedną nogą i odkopnięcie dwiema. Odfrunęło o metr. No i dobra... – Tak, wiatr, a trzęsienia ziemi u nas nie ma, proszę pana, a pan co, rozczochrał śmietnik, jeszcze mnie podpali, proszę pana, jaka wojna, może i wojna, ale w tej chwili nie tu, może i tu dojdzie jak grypa, ale niech pan idzie no, do siebie gdzieś – odpowiedziała przyznając, oznajmiając i pouczając z dość grzeczną pretensją i ciut odwzajemnionym lękiem. I zadarła nos, z chwilową dumą, to znaczy chwilową dumę wpakowała w swój nos, to znaczy zadarła go bardziej, niż był zadarty, i ten zadarty i chwilowo dumny nos wprowadził ją do jej klatki. Nie udało jej się trzasnąć drzwiami – wiatr zabrał drzwi i po chwili sam nimi trzasnął. A śmierdzącego rybami i gnojem poprowadziła w nieznanym nikomu kierunku reklamówka śmierdząca rybami i gnojem, oblepiona zielonymi wróblami. Podskakiwała, wirowała i prowadziła. Prowadziło ruchome śmierdzące dzieło błazna. Obejrzał się i dodał spóźnione zdanie, wskazując brodą na drelichową torbę z badziewiem ze śmietnika: – Patrzy pani, sprzedam ten gnój, będzie na ho ho. Hej, proszę pani, pani się na mnie nie gniewa, nic złego nie robię!
2 O szefie, który głosi, że wszystko ma być zapięte na ho ho Nasze międzynarodowe wydawnictwo, to znaczy filia, z siedzibą w Sarajewie, mieści się na moim olsztyńskim biurku. Szef i właściciel to pan o pseudonimie Kon. Naszą zasadą jest klepanie biedy w podziemiu wolności i gdzie się da – w Olsztynie, Nowym Jorku, Grodnie, oczywiście Sarajewie, a nawet w RPA – w bardzo różnych miejscach na całym świecie. W naszym podziemiu wolności klepiemy wolność oczywiście. Uznaliśmy, że w dzisiejszych czasach wolność można jedynie klepać. Jesteśmy międzynarodową literacką grupą „GSOp”. Wydajemy książki ręcznie robione – stanowią one w zasadzie makiety gotowe do druku – chętnie brane do profesjonalnego druku przez wydawców na całym świecie. Zyski są dla nich, no i niech od nich pękają. My wychodzimy z założenia, że obiegowi książ3
ki należy przywrócić pierwotną formę, obywającą się bez gmatwaniny przepisów, gospodarczych norm, tatuowania gospodarczymi numerami, liczenia jak jajek na rynek, ostemplowywania datami ważności, cenzurowania przez partie porządku, czyli przywrócić sytuację predystrybucji, prenakładu, prezysku, prewięzienia. Jest nas tak dużo w naszym podziemiu wolności, że już się nie możemy siebie doliczyć. Jedni z nas uważają, że tylko umiarkowana bieda, a nawet żałosne ubóstwo, żałośnie umiarkowane, jest w pełni transcendentne, ponieważ zanurza człowieka i w gnaty życia, i w pełnię eschatonu i wtedy człowiek formułuje się naprawdę – jest jakoby sprawdzany przez gnaty i eschaton, czy nadal zdolny jest do jedzenia mowy i pisma, i – co ważne – czy nadal ma siły podetrzeć się daną mową i danym pismem, i oczywiście jest zapytywany przez gnaty i eschaton, czy mają jeszcze bardziej schodzić w dół, czy trwać na dotychczasowym poziomie, czy może troszkę się wznieść. Inni przeciwnie – sądzą, że jedynie bieda i żałosne ubóstwo nie są transcendentne, nawet jeśli umiarkowane czy żałośnie umiarkowane, gdyż czynią ludzi trupami za życia, niezdolnymi do spożywania mowy i pisma, ani nawet do podtarcia się daną mową i danym pismem, bo myślą wtedy pustym żołądkiem w głowie, a patrząc na kartkę z tekstem widzą w niej tekst z chleba, szynek i kiełbas, a nie z liter, to znaczy uważają, że człowiek zabiedzony wierzy w moc chleba, szynek i kiełbas, a nie ducha, i w ogóle drżą mu ręce i nogi ze słabości, a oczy liter nie widzą. Nieważne. Nie mamy jednolitych poglądów. Nasz szef o pseudonimie Kon, klepie naszą wspólną wolność trochę wystając nad podziemie, to znaczy jedną nogą – nogą umysłu, zbaraniałą – fruwa przez ubitą ziemię niemal do pasa, a drugą – taką samą, też zbaraniałą – niemal od pasa uruchamia na niebie jako skrzydło czy też twardą chorągiewkę, która nie łopocze, tylko trwa – jesteśmy zbaranieniem rozdartym, podwójnym, dziś każdy jest zbaraniały, tyle że bardziej na widoku, bez chowania jednej nogi w piach, żeby poprzez nią powracać do wolności i ględzić o wolności czy też ględzić samą wolnością, jak my to czynimy – lubimy nasze ględzenie i podwójne zbaranienie, resztą nieważne, jesteśmy jak jesteśmy. Szef nasz, zarazem główny redaktor naszego podziemnego pisma pt. „Notowanie’, aha, bo mamy jeszcze pismo, stale coś zaleca, bo każdy szef musi coś stale zalecać, ale nasz wcale nie zaleca jak każdy szef, nie zaleca typowo pewnie, typowo pysznie, typowo wyniośle czy też typowo rozsądnie, o nie – nasz zaleca, bo musi fruwać niewygodnie, będąc rozdartym, to znaczy zaleca w taki sposób, aby po4
mniejszyć, a zarazem powiększyć nasze wspólne zbaranienie, a jest rozdarty, bo fruwać musi, bo my programowo fruwamy poprzez podziemie, czyli ziemię ubitą, i dodatkowo poprzez niebo nad nami, dla luzu i przekonywania się, co tam jest nad nami, jaki jest tam stopień zbaranienia, a wszystko wraz z szefem czynimy po to, aby pomniejszyć, a zarazem powiększyć nasze wspólne zbaranienie, a on ponadto musi wyraźniej fruwać nad naszym podziemiem, bo to szef – musi wyraźniej wystawać – w celu pomniejszenia, a zarazem powiększenia naszego wspólnego zbaranienia i nadania mu choćby prowizorycznej linii oficjalnej. A kiedy nasz szef coś zaleca, to dodatkowo fruwa palcami – jakby obejmując i wkręcając albo wykręcając rozstawionymi palcami gorącą żarówkę, w coś przed sobą, wysoko na okiem albo nisko pod brodą, i przy samych zębach, wyszczerzonych – różnie, a wszystko po to, aby pomniejszyć, a zarazem powiększyć nasze wspólne zbaranienie w celu otrzymania choćby prowizorycznej linii oficjalnej. Czyli jest symbolem zanurzenia, wystawania i fruwania. I fruwania palcami. A ze swej żarówki on chyba stworzył symbol naszego podziemnego, a zarazem oficjalnego słońca. A oto codzienna mowa, czyli zaleceniowa palcówka naszego szefa: Najpierw jakby obejmowanie i wykręcanie rozstawionymi palcami gorącej żarówki w coś przed sobą, wysoko nad okiem albo nisko pod brodą, i przy samych zębach, wyszczerzonych, potem lub prawie równocześnie słowa i modyfikacje wkręceniowo-wykręceniowe: Ma być jak najłagodniej, ale ostro, jak najgrzeczniej, ale niegrzecznie, jak najnieuszczypliwiej, ale zgryźliwie, (tu: wkręcanie rozstawionymi palcami ogromnej żarówki w coś przed sobą nad okiem), jak najniepolityczniej, ale politycznie, jak najzabawniej, ale zjadliwie, (tu: wykręcanie rozstawionymi palcami malusieńkiej żarówki przy zębach, wyszczerzonych), pikusiowo, jak najcelniej, w same jajka, fikusiowo, jak najpewniej, ale ostrożniutko jak przy zapalniku, (tu: wkręcanie i wykręcanie jeszcze mniejszej żarówki, pod brodą), jak najkrócej, nie, niekoniecznie, do 10 tysięcy znaków. I ma być rodzaj notatek, dziennik czy coś. Notowanie. Ma być duży pikuś, na oko nie do ugryzienia najpierw. Może być mały pikuś, ale niech w tym będzie duży pikuś. I od czasu do czasu jakiś cycuś wywiad. Najlepiej z fikusiem. Albo z pikusiem. I sto zetel za jeden materiał i ani grosza więcej, bo nie mam. Generalnie mają być pikusie duże. I zapięte na ho ho. (Tu: Wkręcanie-wykręcanie żarówek najróżniejszych rozmiarów, teraz odwrotnie – teraz majstrowanie w różnych miejscach w twarzy). I, proszę państwa, milczmy, milczmy, milczmy, a potem znienacka bat, 5
bicz, miecz słowa (tu: wykręcanie najwyższej żarówki, nad włosami, i przy pomocy jednego tylko palca, czyli coś jak łomotanie palcem w drzwi żarówki), i proszę państwa – ciach! I żeby było to, co jest, ma być to, co jest, a nie to, co tylko w gębie fru i wcale nie jest, bo tylko fru (tu: wkręcanie najmniejszej z dotychczasowych żarówek w język wyłożony na brodę, w związku z tym duży i płaski). No i, proszę was, generalnie pikuś duży, zapięty na ho ho i ciach! I draku kudraku, czyli właśnie ciach! (Tu: zapinanie i odpinanie abażuru wokół najpotężniejszej z dotychczasowych żarówek – przed piersią, i zapięcie ostateczne, dopięcie na ho ho – palcami obu dłoni. Dopięcie abażuru, nie, najpierw żarówki, potem abażuru, potem siebie i w ogóle wszystkiego. I na koniec draku kudraku palcami, czyli ciach i ho ho). Jeśli chodzi o sprawy merytoryczno-charakterologiczne, to dziś nic więcej nie mogę zdradzić. Ani o szefie, ani o nas. Świeć nam żarówko podziemna nasza.
3 Zauważył Zauważył: czego nie ma w telewizji – tego nie ma; po chwili dodał się : niektórych narodów nie ma! I: przeraził się. Tymczasem po niebie nad naszym miastem leciał Wielki Szczeniaczek Koonsa, czerwony. Jak zwykle o tej porze dnia, bardzo wczesnej. Zauważył, że to jak Wielki Szczeniaczek Koonsa, że to sam ten Wielki, i że czerwony, i że to Lekki Lalek. Lekki Lalek. Nad miastem leciał Lekki Lalek, czerwony. Takie tam, balony. Zauważył takie tam, balony.
4 O tym, co zapisała dla „Notowań”, o jej okraku i o Amabawybie Zapisała: W siódmym wieku papież Grzegorz Wielki zakazał polifonii i oddechowego recytatywu w liturgii i muzyce dzwonów, albowiem kojarzyło mu się to, zwłaszcza oddechowy recytatyw, z grzeszną seksualnością, z samym aktem seksualnym. Nieposłusznych
6
i nieposłuszne karał śmiercią. Odtąd śpiew liturgiczny i muzyka dzwonów miały przypominać rozwlekłe mauczenie rozleniwionych kotów. Wykastrowanych. Dodała: A kobiety zmuszone zostały do przybierania nienaturalnej pozycji podczas jazdy wierzchem na ośle, koniu, wielbłądzie, nawet na zydlu – odtąd musiały siadać na zwierzęciu i wszelkim domowym przedmiocie bokiem, wisieć na półdupku, gdyż wszelki babski okrak kojarzył się temu papieżowi z pozycją w czasie aktu seksualnego. Nieposłuszne topiono. Następni papieże mieli podobne spojrzenie w stosunku do babskiego okraku i oddechowego, rytmicznego recytatywu liturgii i polifonii. W zasadzie to wynalazek zwany rowerem zahamował rugowanie babskiego okraku. Okrak rowerowy nie mógł być brany pod uwagę jako zachęta kopulacyjna, gdyż był nazbyt wąski. I co ważne: będąc mimo wszystko okrakiem, przyuczył oko ludzkie do ignorowania okraku, czyli oduczył spojrzenia seksualnego na okrak jako taki. Co do zakazu polifonii: zaowocowało to miauczeniem wykastrowanych kotów i nierytmicznym wywrzaskiwaniem po pijaku ludowych lub wojskowych piosenek, czyli w zasadzie brakiem okraku, czyli ściśnięciem się jak w nożyczkach, no i ciach! – jak mówi pan Kon z „GSOp”. Pisząc, co pisała, siedziała okrakiem na wąskim starym zydlu, zabytkowym; zawsze podkładała wysoką poduszkę, bo był za niski; teraz też miała w okraku tę poduszkę. Wio koniku, a jak się postarasz, na kolację zajedziemy akurat, tobie owsa nasypiemy zaraz, a ja z miski smaczną zupę będę jadł... Czasem nuci tę optymistyczną starą piosenkę furmana, kiedy jedzie okrakiem na zabytkowym zydlu, coś czytając lub coś zapisując – zydel skrzypi, raz grubo, raz cienko, trochę jak kastrat czy też syrena, ma więc polifonię... Uśmiecha się. Lubi okrak. I jego polifonię. Niezmiennie wieczorem płynie za jej oknem Wielki Szczeniaczek Koonsa, czerwony. Lekki Lalek. Lekki Lalek, Czerwony Wielki Szczeniaczek Koonsa przed nocą pęka i swymi szczątkami pokrywa całe jezioro – jezioro i okna ulicy Jeziornej. Patrzy na tę czerwień i uśmiecha się. Dziś uśmiechnęła się z innego powodu. Z powodu napisu na błękitnym blaszanym pudełku z 1884 roku: AMABAWYBA – TABLETTEN. Nazwa jakiegoś leku na gardło dla śpiewaków operowych. No i dla tych innych, co zdzierają gardło od wrzeszczenia w domu czy
7
parlamencie. AMABAWYBA – TABLETTEN. Nie pamięta, skąd ma to pudełko. Nie. Pamięta. Po pradziadku. Zapisała: AMABAWYBA – TABLETTEN. Bawiło ją samo zapisywanie. I sama nazwa. Pudełko pachnie czymś podobnym do waleriany, może samą walerianą? Słodki zapach. Zapach zleżałego cukru i prasowanych na mokro wysłużonych majtek. Kim jest? Czyja to prawnuczka? A na co to komu wiedzieć.
5 Rozmowa matki i syna Mamo! Dlaczego na świecie nie może być dobrze? Mamo, czy zwierzęta są miłosierne? Słuchaj, zwierzęta nie potrafią być miłosierne,bo nie znają bajek, które ulepszyłyby im kontakty z innymi zwierzętami, zwierzęta nie umieją czytać, no i nie przeczytają o tym, jakim należy być w stosunku do innych zwierząt. Mamo, ja już umiem czytać, ale oni się tak na siebie wydzierają. Kto się wydziera? No zwierzątka w książkach i w filmach, ja nie lubię ich, one się wydzierają i leją. Zaraz, czekaj, słuchaj, na świecie nie może być dobrze, bo, muszę pomyśleć, daj mi pomyśleć (prowadzą ich dwa Wielkie Szczeniaczki Koonsa, czerwone, jeden z nieba, suchy i balonowy, drugi – porwany na strzępy i mokry, bo zebrany jeziorem) świat musi mieć na uwadze dziecko najpierw, o właśnie, ciebie, nim coś tam uczyni, powinien. Coś, co nie jest ani dla oczu, ani dla uszu dziecka, nie ma prawa... Mamo, ale dlaczego na świecie jest tyle złych rzeczy nie dla mnie? Ja nie chcę. Nie chcę twojego świata, mamo! Oni się leją, wrzeszczą, oszukują, śmierdzą! Mamo, dlaczego dorośli śmierdzą? Mamo, dlaczego się leją? Mamo człowiek chce wojny tak jak kot chce wróbla? albo tak jak wilk chce owcy? mamo mówię do ciebie czy tak jak wilk chce owcy? mówiłaś że człowiek to zwierzę? tak jak kot chce wróbla? mamo! (mamę jakoś dziś prowadzi zdechły koń) Życie, samo życie, to bliskie i jej własne, zdaje jej się czymś nieistotnym, bladym, nieżywym, a przez to wkurzającym. (Ostatnio jakoś tak codziennie prowadzi ją zdechły koń, podczas gdy dziecko dzwoni, dzwoni, dzwoni. Czerwieni się Wielki Szczeniaczek Koonsa, Lekki Lalek). Mamo!
8
– Mamo, chciałbym być Bogiem. – Co? O nie, nie możesz być Bogiem. – Dlaczego nie mogę być Bogiem? Wtedy nikomu bym nie przeszkadzał. Po prostu byłbym. – Synu, nikt na ziemi nie może być Bogiem. – Ale dlaczego? Opowiadałbym człowiekowi o człowieku i nikt by mnie nie poprawiał. Czy mówię głupio? Mamo, czy ja mówię głupio? – Nie, to nie jest głupie, to jest niemożliwe. – A gdybym był Bogiem, to nikt by mnie nie olewał, prawda? – Synu, niektórzy olewają Boga. A poza tym by cię wszyscy krytykowali, nie mógłbyś ruszyć nawet palcem, bo by zajedli ciebie natychmiast. Wielu ludziom nie podobałbyś jako Bóg. – Mamo, ja jestem głupi, tak? Odeszli – ścieżką, będącą fragmentem ich życia na dole pionu pomiędzy dwoma Wielkimi Szczeniaczkami Koonsa, czerwonymi, z nieba i jeziora. Ścieżką, będącą fragmentem globu pomiędzy Wielkim Szczeniaczkiem, porwanym i mokrym w szkle jeziornych wód, a zagajnikiem z brzóz. Ścieżką pomiędzy pionową ścianą brzóz a obaloną ścianą wód. Brzóz czystych, jasnych, smukłych. Brzóz w białych podkolanówkach w czarne paski, zygzaki i ptaki. Brzóz zadrukowanych dużą rozmazaną czcionką. Brzóz wysokich. Brzóz na wysokim wzgórzu. Brzóz podobnych do skrzydeł wysokiego wzgórza – do skrzydeł przypominających gigantyczne zapałki płonące zielonym ogniem. Ta ścieżka prowadzi do plaży, która miała być naszą plażą nudystów, a stała się plażą dla nagich gejów. To najbrzydszy fragment brzegu z tej strony jeziora. Czarna maź (jak z miału węglowego) pod rzadką trawą. Wszędzie tu mokro lub mokrawo, wszędzie tu wątłe, choć gęste krzewy, i wątłe, choć gęste drzewa. Po chwili zboczyli ze ścieżki i weszli pomiędzy brzozy. Chyba zanurzyli się w Boga, który w tym miejscu wszechświata był, czym był, a był tym, czym był najwyraźniej, najwyżej, najbardziej skrzydlato: brzozami. Tymczasem z tyłu za nimi w otwartym pniu podobnym do kołyski, na skraju cypla porośniętego trzcinami, które ustąpiły miejsca otwartemu pniu podobnemu do kołyski – w otwartym pniu podobnym do kołyski – nad samą wodą – jakieś rudawe zwierzątko przeciągnęło się, szeroko ziewnęło, chyba się uśmiechnęło, przekręciło się na plecy i – błogo zasnęło. To na to miejsce spadła i znieruchomiała najwyrazistsza plama słońca. Starannie obła, jak od scenicznego reflektora i rozciągnięta zarazem na wodę przy cyplu. Plama powtórzyła się w oknach wieżowców, poprzez formę okrągłych ognisk – widocznych z bardzo daleka i czyniących wie9
żowce bardzo ładnymi – jakby zaprojektowanym specjalnie dla tej plamy – dla wszystkich jej form.
6 Idź, no idź Idź, no idź, aż dojdziesz do Innego, tam umrzesz. Idź, dojdziesz, umrzesz. Może to być inna kultura, inny naród, no i śmierć naturalnie. Ale jeśli to nie śmierć, tylko inny Inny, to i tak umrzesz. Obedrą cię ze skóry, wydrążą w tobie dziuplę w miejscu serca, odbiorą twoich historycznych bohaterów i twoich świętych, nie zostawią na nich suchej nitki, wywloką z ciebie wszystkie twoje flaki, o których sądziłeś, że są ustalone raz na zawsze, wykpią twoje metafory, symbole, przysłowia, każdy duchowy zysk i każdy rodzaj wzruszenia, i podważą wszystkie twoje ukochane oczywistości, i obedrą cię ze skóry twoich ukochanych frazesów, i nie na twoich warunkach będzie tu stanowiony pokój; idź, nie wrzeszcz. Nie wrzeszcz, poddaj się tym zabiegom. Staniesz się pustką lub księgą, przedtem sobie nieznaną. A przede wszystkim: zderzysz się z twarzą lub zbytkiem siły. Chcesz o tym opowiedzieć? Chcesz opowiedzieć, że nauczyłeś się rozróżniać twarz i zbytek siły? Że... Powoli. Spokojnie. Nonumque prematur in annum. Idź dalej, idź przez swoje miasto, aż dojdziesz do ich cmentarza, który jest cmentarzem ich wszystkich. Twoje są tutaj tylko chwasty i wybujała trawa. Wróć, idź przez wszystkie cmentarze, które są cmentarzami ich wszystkich. Twoje tutaj są nowe piękne drzewa, nowe ulice – ładne lub ohydne, nowe ładne lub ohydne skwery, albo chwasty i wybujała trawa. Czy już widzisz to, co było ich twarzą? Czy może nadal widzisz tylko to, co było tylko zbytkiem ich siły? Czy już wiesz, że to nie ty budowałeś to miasto? Że nie budował tego miasta twój naród? Czy już masz tę twarz, którą boli milczenie tej innej twarzy, po której depczesz? Którą omijasz ze wstrętem? Na której z upodobaniem nadal hodujesz swoje chwasty i którą niecierpliwie porastasz wybujałą trawą siebie? Chcesz opowiedzieć, że twój wstręt, twoje chwasty, twoja wybujała trawa i wybujała trawa stanowiąca ciebie, że to wszystko jest twoją jedyną racją? Że jest jedyną racją tego miasta? Że twoją racją jest pewność istnienia twego miasta z tymi chwastami i z tą wybujałą trawą aż do końca dni? Że dobrze żyć pewnością przede wszystkim własnego zadbanego grobu na zadbanym cmentarzu? Że ostatecznie obiecujesz zadbać i o ich groby, lecz nie wykorzenisz przez to chwa10
stów i wybujałej trawy wewnątrz siebie? Czy już wiesz, że ktoś w innych miastach tak samo tłumaczy się przeciw tobie i cmentarzom twego narodu? Czy już wiesz, że niektóre narody porastają przeciw sobie i ku sobie tylko chwastami i wybujałą trawą? Że w gruncie rzeczy cieszy cię ta właśnie aktywność i odruch? Bo... Powoli. Spokojnie. Nonumque prematur in annum. A w tym czasie niech się nie stanie nic, co ciebie pomniejszy. Idźcie dalej. Dalej, dalej. Zawsze jest was tak wielu. Czy już słyszycie, co mówią tamci? Mówią: my białe wrony, my zielone świnie, my krowy zdolne do weselnego tańca, my żaby w kształcie parasola i w kwiatki, my kwiaty z kolczastego drutu o zapachu róż, my róże o zapachu kolczastego drutu, my ogień waszych stosów, my wysiłek wody w waszym ogniu, my deszcze z ominięć waszych długich noży, my tacy, jacy jesteśmy, my-niewielu i my-niewiele – we wszystkim co olbrzymie, bo pochodzące od wielu, wietrzymy podstęp lub błąd. We wszystkim, co wasze, wietrzymy podstęp lub błąd. We wszystkim, co wasze i ogrodzone, i odgrodzone, i powiększające to, co grodzone, wietrzymy podstęp lub błąd. We wszystkim, co wasze, my się zapadamy. We wszystkim, co wasze, my się rozpływamy. W niczym, co wasze, my nie mamy korzeni. We wszystkim, co wasze, i w każdej waszej niechęci do nas, mamy korzenie. I w waszej niechęci do tego, co większe od was i od nas, co grodzone, odgradzające, powiększające to, co grodzone i odgradzające, mamy korzenie. Ale to najpierw w was chcielibyśmy się schronić jak w domu pośród bliskich. A jesteśmy nadzwyczajnymi i męczącymi kształtami naszych lawirowań pomiędzy wami. Nonumque prematur in annum. A w tym czasie, niech się stanie wszystko, co ciebie powiększy, lecz w taki sposób, abyś nie stał się ich donosem, a w ostateczności abyś był przynajmniej ich donosem. My, drzewo graniczne, rodzące owoce w obie strony, czujemy pośrodku serca pasożyta waszego płotu, pasożyta waszej granicy, pasożyta waszego rowu, pasożyta waszego drutu. I pasożyta przepaści, która należy do nas i do was.
11
Nonumque prematur in annum. A w tym czasie, niech nasze graniczne owoce omijają pasożyta przepaści. Idź, idź dalej, aż dojdziesz do twarzy aktora Marty’ego Feldmana, to znaczy do dwóch zezowatych misek, które tkwią w twarzy aktora Marty’ego Feldmana. Nie, to nie miski, to dwa gigantyczne trzmiele, które dokonały podziału czoła i ciągną je w odwrotnych kierunkach. Nie, to nie trzmiele, to dwie bardzo różne kopalnie złota. W każdym razie: Marty’emu Feldmanowi oczy rozszarpują czoło.
7 Pan Lullitz z koncernu „Orduch” i Tamara Mitz, tłumaczka z „GSOp”, na spotkaniu w olsztyńskiej filii „GSOp” Siedzieli przepisowo przodem do publiczności i w pewnej odległości od siebie, jednak ich policzki, ramiona, biodra czuły się intensywnie, jakby się dotykali, i było to w jakiś sposób widoczne. Z dłoni do dłoni przeleciał rogaty w czterech miejscach prostokąt sowy, ale lekko kołując, jak jaskółka, szósty ptak kartki – on podawał jej przeczytaną kartkę, ona podawała mu nową. Ona mu te ptaki przetłumaczyła. Czarnooki blondyn. Jej zaciśnięte kciuki. Jej porcelanowa cera. Jeden policzek, ten od jego strony, jakby różowy. On bardzo wysoki, ona malusieńka niby aniołek na choinkę. Widać to, nawet kiedy siedzą. Słodka spółgłoska eł w jego ustach. Całowanie powietrza. Nie, całowanie całej przestrzeni sali. Nie, całowanie ciasnego redakcyjnego pokoju, to znaczy ciasnej piwnicy. Nie, całowanie pięknej polskiej jesieni za oknem. I jej główki. Główki aniołka na choinkę. Jej jasne loki. Lśniące, wypukłe jak czekoladki owinięte w srebra. Nie, w złoto. On cudzożiemiecz jest. Ona jest jak lalećka, jak filiżianećka, nie, jak kielisziecziek, ona jest jak lalećka. Całowanie złota przy pomocy spółgłoski eł. On biegle włada językiem polskim, lecz kaleczy wymowę i niekiedy gramatykę. Tak, proszeu panstwa, można nas również zwac menadżierami produktu. To nawet ładniej bź bz bźmi. Bez wijątku teksti jeszcze nie publikowane traktujemi jako mąkę na potencjal chleb albo jako surowe mięso, z którego może dopiero powstac kotlet, pulpet, kiełbasa, i tak 12
dalej. Nie możiemi pozwolic, aby autor wkładał do mąki jakąsz lalkę czi koguta jako trwałi element swego gówna. O, nie, żadna taka fikmik. Menadżer produktu nie pozwoli na druta w kotlet czi miecz w pulpach. Tekst ma wchodzic do głowa odbiorców lekko, jak danie, a nie półprodukt czy danie wirafinowane, bo z drutem czi gwoździem wewnątrz. Autorzi są nieznosni, szpikowują swoje teksty ostrymi przedmiotami, i żiądłami, i trucisnami, o nie, nie trzeba żiądła i trucisna. Każą nam spac snem wiecznim, który u nich jest bezsennosciou, który podrywa z kanapa, i propozycja jest zaraz na odwrót. A któż będzie w stanie to pojouc! Sajtuacja, przepraszam, sytuacja, która nas rajcuje, rajcowac – tak sieu mówi? to ta, kiedy głup piszie dla głupa. Głup, tak sieu, się, mówi? Wymusziajou na nas przienikanie wnętrzia kamieni i rozkazują zwiedzac jego komnat, które prziedtem mi, czitelnik, muszem odgruzowac. A jeden beucwał dostarcził nam utwór w formie, format, formacie balkonów, te balkony jemu sieu urywałi i narracja peukała. Narracja to nie gumka w majtkach. Przierobilismi to na linear, na utwór akcji. Beu bęcwał obraził się na nas i swoje gówno zabrał i wisziedł, sczierwieniał jak papuga, podczas gdy pękalismy ze szmiechu. Nawrzieszcział, nawimyszlał, jakbi bił Bóg wie jakie co. Niech zabiera, niech wichodzi. Inny osioł narobił zielony wróbel, duzio, w różowa wierzba, na która rosła gruszka, duzio, w kształcie sliwka, duzio, i w sliwka jemu, w szliwki, stukałi dzięciołi podobne do paw. Zosztawilismy zielony, zielone, wróble i włożiliśmy do ich dziób szereg zabawnych dialogi. Wszistkie takie autorskie zagrania to dla nas jedynie jakiesz tam fik-mik. Fiku-miku, przeprasziam. Nie, nie mówymy, że szpad nam z neba szalony talent, z innym język, innym punkt widzenia, i tak dalej. Z wielką przyjemnoszcią wołamy do siebie – przierób to gówno! Wołajmi, proszę panstwa, smiało, przierób to gówno! Proszię panstwa, to wołanie musi panstwu wejsc w krew, to nie możie być tak, że państwo mruczą bez krwi, głosniej poproszię, o, tak. Prawie dobrzie. Trzieba radosznie, radosznie! Spróbowacz trzieba nasziej atmosferi, żieby wiedziecz, jak my posteupujemi. Ti jestesz zagraniczni goszcz, ti znowu wołaj ich do czinu ich, no, panie Lullitz, ti ich ścip, szszip, szszipacz, szczip w mózg. Jeszczie raz: przierób to gówno! Dobrzie! Pouczani wykrzyknęli wreszcie brzydkie hasło zgodnym chórem, należycie głośno. I radośnie. Czarnooki blondyn. Jego sweter w kolorze karminu. Karmin na jego bardzo męskich ramionach. Jego szeroki tors. Jego usta. Jego mocno zarysowane wargi. Jego pełna profesjonalność. 13
Proszię pamiętać: jeśtesmy zażici z kritikami. Oni akceptują, muszią akceptować, wszistkie nasze zasadi. Chwalą tilko te utwori, muszią, w które dostrzegą działanie naszia niewidzialna ręka. Prziekupić, jeśli nie można inaczej. Jedna dobra recenzja – pięczet euro, powiedzmy, nie, za dużio, dwieszczie. Oni sou niewolnik nasz. Oni nie po stronie czitelnik majou stacz, ale po naszia. jego pełna profesjonalność jego mocno zarysowane wargi pocałuj mnie Wołami: niech żije naszia niewidzialna reuka, ręka, smiało, podajmi sobie nasze niewidzialne reuce, te oto. Podali sobie niewidzialne ręce, jak dobrzie, żie wreszczie sieu żre, zrewo, rewolution, zrewolucjonowali, oni musziou wstac, wstali, zebrali się w koło, jej mała dłoń w jego dużej dłoni. Jego uścisk, za mocny, za długo trwał. Trwał wtedy jeszcze, kiedy wszyscy usiedli na swoich miejscach. Dobrzie, poszli do czinu. Panie Lullitz, pilnuj moment. Nowe hasło krzic, krzicz, i jeuzyk cwic, cwycz. Ona ma taka zupełnie koszmarna, nie, zupełnie mała reuka. I ona ma w tej małej reuke, nie, reuce, reuce, ti goszcz idioto, koszmarny proud, prąd. I ja jou trzimam za ten koszmarny proud, prąd. I ten koszmarny od niej proud, prąd, ja już mam wszieudzie. Po prostu wszieudzie. I już merda we mnie pies, ogonem i jęzorem naraz. Merda, mówi sieu merda. Merda z bardzo dużim proudem. Prądem, idioto. Prądem koszmarnym, w ogonie i jeuzorzie naraz. Niech żyje nasza niewidzialna ręka! Kośmarni pies. Muszieu żieby niewidzialna reuka ten pies psa złapała za ten kośmarnie merdajoucy ogon jęuzyk któri merda we mnie jak oni mówiou blady nie oni mówiou rożni koszmarni wyraz ten pies musi być korekt w takiej chwili trzieba żieby mi to obwisło teraz trzieba szouszcz czim preudzej czim preudzej proud proudy prądy idioto pies któri merda grubim i twardim ogonem musi być bycz korekt Ja, Tamara Mitz, czuję wzniosły rytm jego dłoni. Zagraniczny, wzniosły. Przestań, myślisz jak idiotka. Dlacziego ona mnie chce? Dlacziego mysleu po polsku, kiedy mysleu o niej? Dlacziego w ogóle mysleu o niej? Jestem głupi. Należieu do koncernu, nie do niej. Powtórz to, ty beucwale! Czi musisz być taki głupi, panie Lullitz? Masz żioneu, którou kochasz. Ona ma mężia. Czi ona kocha swego meużia? Ich literatura jest chujowata, kurwowata i odstręcziajouca. Nie, to nie jest naród, któri pieuknie bź mż bźmi w 14
sferzie ducha. Odstreuczia, tak. On odstreuczia. Jednak o niej mysleu. Ona nie odstreuczia. Dlaczego ich sieu rozpoznaje po tym, żie rziucajou mieuchem, tak szieu to chiba mówi, żie mieuchem. Kurwa sieu słiszi, chuj sieu sliszi, kiedy oni idou po ulicach. Oni wcale nie użiwajou słowa kocham. To słowo u nich martwione jest, nie, martwe jest. Sama kurwa i chuj. A bojou sieu słowa gówno w słusznej nasziej sprawie. Dobrzie, panie Lullitz, ale ty mów dalej swoja spicz. No mów, ty zagraniczna beucwale. dobrzie obwisł ogon mojemu psu on musi być korekt w takiej chwili Proszeu panstwa, ocziwiszcie zdajemy sobie sprawę, trzieba, nie jeśtesmi głupy, że bez naszych interwencja istnieją jedynie dzieła, które publikacjowano w ubiegłich wiekach lub przed naszim spersonalizowieniem wianem się, przed staniem sieu personal, persona, w imieu hasła – przierób to gówno. Wiemy, żie tamte dzieła tworziłi talenti i geniusz. I jakoś łyso, tak sieu mówi, prawda? Łyso jest w człowieku, żie tamte utwory bźmiou inacziej, niewspółcieśnie. Wijście tu mami takie, żie po prostu będziemi dopasowac je do nasziego cziasu, przerabiac rekwizyt i jeuzyki. To tilko kwestia cziasu. Nie możie rosnąc łisina w nas i czitelnikach, wszistko musi być nowoczesny. Trzieba nie mieć żiaden ból w sobie. Powtórzić musimy, smiało: wszistko musi być nowoczesny. Nie mieć ból, przeprasziam, nie mieć bólu, nie mami żadnego bólu. Jeuzyk polski tak sieu wije, jak wouż, pleni jak winogrona, proszię panstwa, trudno jest w nim mówic, gramatyka długa, jak autostrada, długa i szieroka, bardzo chciałbim mówic tilko nim, ale chiba mówiłem dosycz jasno, dałem strategię nasziego działania jasno, prawda? Teraz oddam głos pani, mojej dżyszejszej wiceszief, aby dokoncziła słowo strategiczne. Otoczył ją ramieniem. ona jest jak lalećka o cholera oni mówiou o cholera mój pies znowu nie jest obwisłi Nigdy nie poszli ze sobą do łóżka. oni na każdi krok w życzu majou taśmowa kurwa i chuj Zawsze pomiędzy nimi istnieje jakiś stół, stolik, biurko. Dobrze, ja, Tamara Mitz, stwierdzam, że dobrze jest, jak jest. Cholerne biurka. Tęsknili do siebie, kiedy on musiał wyjechać. Wróci. Wracał. „GSOp” nawiązał z nim współpracę .Wysyłali do siebie, rzadko, emaile przepełnione tęsknotą. Pretekstem było cokolwiek. Deszcz albo śnieg.
15
Proszę państwa, pan Lullitz wyłożył nam zasady postępowania. Oto co jeszcze ma do powiedzenia: „I Szekspir nie robi na nas wrażenia. Na razie współpracujemy z tłumaczami, którzy przerabiają Szekspira zgodnie z naszymi wskazówkami, demolując jego zamierzchły język w stronę uproszczonych budowli naszego czasu. Owszem, współcześni autorzy oburzają się, buntują, jak ten bęcwał od rwanych balkonów, zabierają swoje gówno i powołują własne wydawnictwa, i co z tego. Na jednego takiego zbuntowanego bęcwała przypada tysiąc bęcwałów niezbuntowanych. Wysokie nakłady produktu zwanego książką i zyski należą do nas. A generalnie – zdecydowana większość autorów jest jednak bardzo z naszej pracy zadowolona, przecież jako lektorzy podciągamy ich za uszy do poziomu drukowalności. Powtórzmy: przerób to gówno! Śmiało. Słowo „gówno” jest naszym strategicznym słowem – słowem całkowicie neutralnym, bez niego będziemy nieśmiali, niezdecydowani, bezsilni, pełni uniżoności i kompleksów. Ono pomoże nam być sobą. Bycie sobą musi stać się na cały dwudziesty pierwszy wiek wzorem wszelkiego postępowania. Podkreślam: wszelkiego. Nawet złodziej i morderca zasługują na szacunek, jeśli ich działanie wynika z pełnego wewnętrznego przekonania bycia sobą. Powtórzmy: jesteśmy sobą. Jeszcze coś: w pracy nie wolno nam postępować według naszych uczuć. Bycie sobą nie może być pochodną naszych uczuć. Nasze uczucia zostawiamy w domu. Musimy mieć pełne, rzetelne, gorące przekonanie, że jako szare eminencje w literaturze, mamy pełnię władzy nad słowem. Praca w naszej fabryce literatur musi iść pełną parą. Nie może być mowy o przestojach. Wdębić, wmusić nasze książki w czytelnika – to jest celem. Musimy bębnić o doniosłości konkretnej książki do momentu, aż zostanie wykupiony cały nakład. Czy to jest oszustwo? Nie. To jest nasza praca. Musimy być chłodni i wyrachowani. Jednakże od czasu do czasu, bardzo rzadko, powinniśmy dopuścić do światła dziennego jakiś prawdziwy talent, oczywiście. Proszę państwa, talenty zdarzają się rzadko, więc ten wyjątek nie złamie naszych reguł rynkowej gry i godziwego zysku na autorach miernych. Być może zajdzie potrzeba powoływania efemerycznych malutkich wydawnictw w związku z tym, z talentami, wydawnictw znikających natychmiast po powołaniu. To tyle na dziś. Dziękuję państwu za uwagę. Spotkamy się jutro o godzinie dziewiątej, wygłoszę odczyt o zbędności czy raczej szkodliwości uczuć w interesach i powoływaniu malutkich jednodniowych wydawnictw, o ryzyku z tym związanym i o tym, jak
16
uniknąć ryzyka. O tym również, jak w takich przypadkach przesuwać koszta publikacji na autora”. panie Lullitz, ty zagraniczny beucwale, zakoncz roboteu na dzisz na szszen szczeuszcze pies jest już obwisłi on musi bycz korekt w chwilach służbowich Proszeu, panstwa, dziekujeu panstwu za uwageu, a pani Tamarze Mitz za współpraca. Zapraszam teraz panstwa do hotel, do restorant „Villa Pallas” na obiad na koszt moja firma. Jeszczie dodam, żie bedeu jutro mówicz o zdolnoszcy każdego zwikłego człowieka do napisania jednej dobrej ksziążki w żicziu. Takim autorom należi umożliwicz publikacjeu tej jednej ksziążki, ale nasteupnych już nie. Nasteupne po prostu zawszie sou złe. Armia tych ludży jest jednak koncernowi potrziebna, zapewni cząg produkcyjni. Ale trzieba miecz strategieu odstreu od-streu-czia-nia tych ludżi od pisania nasteupnych ksziążek. O tym też cos powiem jutro. A potem jeczcze powiem o tym, jak joutrzicz nie psichik, tilko narodowy stereoryp podacz w psichik. Chodżmy do „Villa Pallas”... Znowu jego ramię na jej ramionach. Idą jako ostatni. Tamara Mitz. Pan Lullitz. Nigdy się nie pocałowali inaczej, jak w policzki. Przydarzyło im się coś całkowicie zbędnego: miłość. Coś, co bardzo przeszkadza w pracy. Zakłóca rytm wykonywania obowiązków. Komplikuje życie rodzinne. Głupie pożądanie. Głupie uczucie. Nie chcą tej miłości. Nieprawda, chcą. Nie, nie chcą. Oni się tego uczucia krępują. Obojgu się zdaje, że to uczucie należy do ubiegłego wieku, że w dwudziestym pierwszym wieku nie należy, że w dwudziestym pierwszym, że ich młodość należy do ubiegłego wieku, że za późno na uczucia poważne. Nie. On jest taki korekt, taki nieugięty w związku z żoną, ciągle o niej mówi, on ją bardzo poważnie kocha. On jest korekt, on jest jak... jest jak bardzo poważny facet ze sztuk papieża Jana Pawła II, on przezwycięża pożądanie – swoje lewe pożądanie. Jednakże już samo to lewe jego pożądanie, on dobrze to wie, to już jest poważny skok w bok. Szefowie koncernu „Orduch” muszą być korekt, oni nie wykonują żadnych skoków w bok. A jeżeli, to je, te skoki, dobrze uszczelniają. Kochać, zapomniane słowo. Zdarte od powtarzania w ubiegłych wiekach. Nie.
17
Bardziej zdarte w jej ojczyźnie. Ona to wie. Ona wie, że jak powie, że go kocha, to jeszcze bardziej to słowo zedrze. Bo on doskonale wie, co jest u nich zdarte. Nie. Oboje nie są profesjonalni w miłości. Nikt nie jest. oni majou tu w stosunku do uczuczia miłości duzio słów koszmarnich same kurwy i chuje i to wyłazi z nich na każdim kroku szcziególnie jak sou napiczi albo nawet jak majou ten elegancki garnitur i but wtedy też tak samo jest i kobiety ich też one tak samo sou jakby na jeuzyku miałi meuska wiagra to wszistko mi daje samo jakiesz gówno w głowie a ja juź polubilem tej kraj i to miasto Nie są profesjonalni w miłości. Nie ma ani jednej osoby na świecie profesjonalnej w miłości. Pan Lullitz obejmuje Tamarę Mitz i coś szepcze jej do ucha, po angielsku. Nie wie, co. Nie słucha. Czuje jego wargi na swoim uchu. Nie, w uchu. Czuje jego pocałunek. Panie Lullitz, panski pies znowu nie jest obwisłi. Piękna polska póżna jesień miętoli kwiaty i liście. Pani Tamaro Mitz, w pani znowu jest ten cholerni proud, tak? O czym on rozmawia z żoną? O sprawach codziennych. A ona z mężem o czym? Też o sprawach codziennych. Upewnili się, czy wyłącznie o sprawach codziennych? Tak, oboje ze swą drugą połową rozmawiają wyłącznie o sprawach codziennych. Teraz wszyscy idą do „Villa Pallas”, cokolwiek od siebie oddaleni, cokolwiek tak samo zażyli z myślą o dobrym obiedzie w „Villa Pallas” – i z tym samym zachwytem patrzą na piękne polskie późnojesienne drzewa. Zachwyt jest dokładnie ten sam. Zachwyt, czy też może głęboki, choć krótkotrwały związek z ziemią, w tej chwili złotoczerwoną. Są u siebie – będąc w tej złoto-czerwonej jesieni. Są – jakby w pałacu lub piecu. Są – wszyscy razem – i oni we dwoje – jak w pałacu lub piecu. i w zderzieniu z tou przieszczeniou pies w panu Lulitzu jest doskonale obwisłi Piwniczno-redakcyjna reszta jednak jak gdyby bardziej już się zanurzyła w dar obiadu. Już nieuważnie przemierzają to, co może być pałacem lub piecem. czi ona ma jeszczie ten proud nie ona ma teraz obwisłi proud w zderzieniu z tou przieszczeniou pieuknou jak pałac lub piec wszielka nieobwisłoszcz dotyczy tej przieszczieni 18
Pan Lullitz w swym karminowym swetrze wygląda jak okazały pień sosny, Tamara Mitz – jak złoty listek przylepiony do jego boku. Nie włożyli płaszczy. Restauracja „Villa Pallas” jest blisko. Patrz, jaka śmieszna para, on taki wielki, a ona jak listek! – ktoś krzyczy im w plecy, obejrzeli się, już wiedzą, że to jacyś on i ona krzyczą, oboje młodzi, i na całą ulicę słychać śmiech innej pary. Słychać śmiech tej innej pary. Jak dobrze z tym śmiechem na tej ulicy – jest jak wiatr, który tu pasuje –– dowcipny, radosny, raczej zajęty sobą, raczej cieszący się z dnia, z młodości. Para biegnie przed siebie, on ją goni. Podskakują, aby dosięgać gałęzi. Stwarza się krystaliczna czystość widoku, późnojesiennych polskich złoto-czerwonych drzew i ludzi, jednoznacznie pozytywny bohater-klimat, aura tej chwili. Pozytywny bohater, aura tej chwili. Taki goszcz, któremu nie można postawić ani jednego zarzutu. No taki goszcz. Doskonałi. Kośmarnie korekt, nie, cudownie korekt.
8 Różowy wróbel w policzku Bezpieczne samobójstwo Popadało trochę i potworzyły się kałuże. Zobaczył swoje odbicie w jednej z kałuż. I spadł z nieba wróbel, i kąpał się w odbiciu – w twarzy – deformując ją. Wróbel kąpie się w moim policzku – zauważył. Ci, którzy chcieli obmyć się w świętym strumieniu wypływającym ze świętego źródła, poluźniali kołnierzyki, zdejmowali koszule, albo po prostu nabierali wody w dłonie, zatoczywszy rękawy nieco ponad nadgarstki, i opłukiwali tylko oczy lub tylko twarz. Niektórzy byli mocno opaleni, ale tylko do krawędzi kołnierzyków i mankietów. Spostrzegł, że czynność obnażania białej skóry przypomina odcinanie sobie czarnej głowy przy pomocy czarnych dłoni, które utraciły łączność z ciałem. Po obmyciu się wodą ze świętego strumienia kulawi odchodzili jako kulawi, zgarbieni jako zgarbieni lub wyprostowani, ślepy odszedł jako ślepy, ale jako uśmiechnięty ślepy, starzy odchodzili jako starzy, ale jako uśmiechnięci starzy, a pewna utykająca przedtem kobieta odeszła od strumienia krokiem płynnym, bez oznak cierpienia, jednakże po chwili ponownie zaczęła utykać. Wróbel nadal kąpał się w jego policzku. Niebo i powietrze miały barwę miąższu żółtego melona. I w tym miąższu wszystko, co było szare, zrobiło się różowe, i wróbel. 19
Widzę różowego wróbla – ucieszył się i zdumiał. (Zdumiał się, ponieważ poróżowienie szarego wróbla odbyło się bez jego woli i przez to nosiło znamiona cudu). Potem, innego dnia, poszedł w kierunku, w jakim rozrastało się miasto, jaskrawymi blokami nowego typu wbijając się w lasy. I w plecy – miasto goniło go z wyciem i trąbieniem. Tam znalazł dwa potężne świerki, wyższe od sosen – podobne do co najmniej ośmiopiętrowych generałów. Bardzo długo podziwiał te kolosy. Żałował, że nie uznano ich za pomniki przyrody. Potem uciekł z tego miejsca, bo go omal nie pożarły żywcem komary, wielkie jak samoloty z jajka niespodzianki. Potem doszedł do jeziora w kształcie czterech jasnych listków. Wwędrował na wzgórze, gdzie rosła samotna zgrabna młoda brzoza, siadł pod nią i zaczął marzyć, że zbuduje tu samotny dom dla siebie samotnego. Potem zmartwił się myślą, że jeśli zbuduje tu dom, to być może niebawem miasto pochłonie ich podwójną samotność. Potem podziwiał parę łabędzi, lecącą nisko, głośno i dźwięcznie nad brzegiem czterolistnego jeziora. Zasłuchał się i zapatrzył. Pierwszy raz widział lecące łabędzie. Pierwszy raz słyszał dzwony ich ciężkich skrzydeł. Potem, już wracając tą samą polną drogą, skręcił w las na prawo i doszedł do źródła, śmierdzącego siarką – wypływającego z potężnego leśnego wzgórza, z wyrwy w nim, i wpływającego do najmniejszego i najwęższego listka jeziora. Woda tego źródła była czerwono-brunatna, a wyrwa głęboka i zgrabna: przypominała jasnożółty kielich wetknięty bokiem w stertę ciemnozielonej materii. A może była jak tuba gramofonu Zdawało się, że prócz czerwono-brunatnej wody wypływa z niej jasnożółte matowe szkło, że to szkło układa się symetrycznie do kształtów czerwono-brunatnej wody – symetrią łagodnie chwiejną – jakby powtarzało nieskomplikowaną melodię. Obmył sobie twarz czerwono-brunatną nieskomplikowaną melodią. Ta melodia była tłusta jak rosół z kapłona, przedobrzony słoniną. Poszedł się umyć z tego kapłona i tej słoniny w jednym z listków jeziora, najmniejszym i najbliższym, ale tylko jeszcze bardziej się zatłuścił – woda tego listka była jak sto rosołów wieprzowo-drobiowych. No i teraz sam zajeżdżał siarką, jak jakiś leśny diabeł – jak jakieś diabelskie źródło, z którego wypływała jego ludzka twarz. Spostrzegł, że tylko on narobił śladów wokół źródła. Pewnie rzadko kto tędy chodzi – pomyślał. Wzgórze było wysokie i bardzo strome od strony źródła. Można było zjechać z niego na dupie wprost do źródła jak do piekła. Dobrze. To tutaj wobec tego
20
zbuduje sobie dom. Nad źródłem. Nieduży samotny dom dla samotnego. Bardzo chciał popełnić bezpieczne samobójstwo. Samobójstwo zaszycia się w czymś pobocznym, co jest jak odpiłowane i zdmuchnięte, albo samobójstwo sczeźnięcia w czymś gęstym, co jest jak odkapane i oddzielone, albo samobójstwo utonięcia w czymś suchym, co byłoby jak wyspa z tlenem nakryta wodą, albo wreszcie samobójstwo przylepienia się do tego oto wzgórza od tej strony, gdzie nie stąpa ludzka stopa lub stąpa dostatecznie rzadko. Siadł na krawędzi wzgórza, spuścił nogi nad źródło i marzył o zbudowaniu domu – tutaj; tutaj, gdzie siedzi. Tu chyba miasto tak szybko nie dojedzie. Chociaż kto wie... A co by robił w tym domu, samotny w samotnym? Noo, zjadłby jakiś listek czy jagodę, rozmawiałby ze zwierzętami i cały dzień rozmyślałby o miłości, to znaczy głównie by się żywił rozmyślaniem o niej. Nonumque prematur in annum. Pogrążyć się w mroku, lecz nie w anonimowym – w mroku, który byłby wiecznie świeżą zielenią i czyniłby z ciebie wieczną zieleń, daleko od miast, w których strategia i taktyka polityczna zastępuje: wszystko.
9 O tym, co krzyknęła Nie ględzę, biorę udział! Fakt postrzegania dojrzałych i starych kobiet jako zużytych macic, jako zużytego i bezużytecznego materiału czy też zużytych i bezużytecznych maszyn, jako śmieci, jako stale rosnącej góry śmieci – to tkwi w waszych zbiorowych podświadomościach, funkcjonuje jak w zbiorowym mózgu tłumu i faktycznie po prostu w zbiorowym mózgu tłumu. Mam tego dość. Macica, Gebärmutter, matka. Ja w gronie tych, których bęcwalnęliście w śmieci, odpady. Przecież to nie jest moja twarz. Pokażcie moją twarz!
10 21
O miłościach Kochamy tych, których miłości są podobne do naszych. Kochamy większych i mniejszych od siebie, ale wciąż podobnych w swych miłościach do nas. Na wszystkich nie da się rozciągnąć uczucia miłości. Tak jesteśmy skonstruowani, że nasze miłości są ograniczone. Od naszych miłości zależy dobro świata, jak i jego zło. I ja zależę od twojej miłości, a ty od mojej. I ja zależę od wszystkich twoich miłości lub od niektórych. I ty tak samo zależysz ode mnie. Ależ ja zawsze zależę od twojej przemocy, która jest twoją największą miłością.
11 ZOBACZ SŁOWA Słowo „krzyk”: nieduży transparent wewnątrz tej kobiety, rozpięty na dwóch kijkach wielkości kredek. Kijki bolą – w łokciach. Są zaostrzone jak kredki. Słowo gorące: arschfrisches Ei (dosł.: jajko prosto z dupy kury), arschfrisches Ei des Geistes (prosto z dupy kury świeże jajko umysłu) – nad stolikami w „Villa Pallas” tego dnia. Słowo gołąb: siwa blacha z grochem śladów jak od kul – pomiędzy zielonymi wróblami liści, zerwanymi przez wiatr i podfruwającymi – to tu, to tam. Słowo łóżko: ciepłe chmury, białe, różowe, niebieskie, żółte – jak z ikon Bogurodzicy, i kwieciste jak majowa łąka, i łagodnie pokratkowane – jak ogrodzenie widziane z daleka; w tych chmurach: ta, którą bolą łokcie, i ta, która krzyknęła, że nie jest zużytą macicą, i ta, która jest tłumaczką grupy „GSOp”, i wszystkie inne Gebärmutter z objętej nocą półkuli północnej, i wszyscy inni, i pan Lullitz też. Wszyscy śpią, bęcwalnięci w umysłowy przestój, w spokój. I ja też śpię, tak samo bęcwalnięta w ten sam umysłowy przestój, w spokój... Ale nagle śni mi się chłód, jakiś nieokreślony ból i uporczywa odpytywanka, jestem odpytywana jakby przez policjanta, powtarza się pytanie: Czy pani wierzy w Boga? Słowo pana Kona: Inny istnieje jako Inny, ale przecież nie na zasadzie konkurencji!
22
Dalej, dalej!
1. Pytanie: Gdzie jest proboszcz Icz? Pytanie: Kto to jest pan Lonek Bóbr? Pytania leżą przed moim nosem, moje pytania, na które nie znam jeszcze odpowiedzi. Nonumque prematur in annum. 2. Czy nadal są aktualne trzy lale Allana Jonesa, o którym mało kto wie, kim jest? Tak. Lala, naga, stoi i rozczapierza paluchy – to jest twój głupi wieszak. Lala, naga, stoi na czworakach, zamiata cyckami podłogę, na plecach dźwiga dobrze wyprofilowany blat – to jest twój głupi stół. Lala, naga, podciąga kolana pod brodę, nogi zadziera nad twarz – pozwoliła obić sobie uda cielęcą skórą – to jest twoje głupie krzesło. Nie wiem, jaki będzie ciąg dalszy tego istnienia. W każdym razie powyższe lale wobec mnie i przede mną nie udają przedmiotów użytkowych – nie przed kobietą. Istotą tego rodzaju przedmiotów jest służalczość – znacznie większa niż u psów przed panami obu płci. Nonumque prematur in annum. 3. W jaki sposób żona Hioba mieści się w Hiobie? Czy wystaje? Czy jest Hiobem? Nie wystaje nic a nic, jest Hiobem – odrzekł proboszcz Icz. Proboszcz Icz zniknął – może wyjechał. Rozmówca jalapowy oczyszcza nam głowy. Dureń raby! Kura brązowa! Dupa trupa! – krzyknął pan Lonek Bóbr. Jalapa jest środkiem przeczyszczającym. Arschfrisches Ei des Geistes.
23
Czy jeśli polska baba urodzi jednego Szopena lub jednego dobrego rolnika, to już jest matką Polką, czy nie? Albo jeśli urodzi dziesięciu Janków Muzykantów, to jest matką Polką, czy nie? A dajże mi, człowieku, święty spokój!– odrzekł proboszcz Icz tuż przed swoim zniknięciem. Niewiele więcej wiem w powyższych sprawach. Koniecznie: nonumque prematur in annum. 4. ależ tak – pamiętam – to było w olsztynie zebraniu partii patriotycznej przewodniczył pękaty białasek wygłosił mowę aktualizującą komuszą przeszłość i przybliżającą obecnym syntetyczne sedno partii patriotycznej: aczajkanszek? amaotsetung? alenin? astalin? wszyscyżydzi! achruszczow? aczauszesku? abreżniew? wszyscyżydzi! anobel? amiłosz? awasilewska? aszymborska? amoskwa? acyrankiewicz? aaktorzy? wszyscyżydzi! agierek? aniemcy? aukraińcy? wszyscyżydzi! atelewizja? wszyscyżydzi! agazety? wyborczamójboże! politykamójboże! a każdainnagazetajezu! wszyscyżydzi! akwach? asuchocka? awaszyngton? aszagal? apikaso? akażdyburmistrzstarostaradny? wszyscyżydzi! aspikerzyspikerkidziennikarzestudenci? wszyscyżydzi! mamniezbitedowodyipewność! i Nonumque prematur in annum, czyli: i zatrzymaj swój utwór aż do dziewiątego roku w biurku. 5. Kto to jest Lonek Bóbr? To ten, który poszedł przed siebie. Zegar właśnie wyjęczał samo południe, zniósł dwanaście piskliwych jajek. Lonek Bóbr poczuł, że prawą nogę ma z wódki, a lewą z gorącego mleka. Prawa noga była wesoła i rozmarzona, a lewa senna i leniwa, i nieco krótsza od prawej... Rzępolił swój chód po żwirze jak ze złamanego smyczka. Trochę popadało. Kałuże dostały niebieskiej gęsiej skórki, a potem pozmieniały się w granatowe gładkie klejnoty w srebrnych obramowaniach. Lonek Bóbr szedł przed siebie. Lonek Bóbr zniknął. Każdy może zasłonić sobą tę stratę – wystarczy, że pójdzie przed siebie. 6. Tak, pamiętam to było w Olsztynie
24
Pomiędzy pękatym białaskiem a jednym z uczestników zebrania Partii Patriotycznej wywiązała się krótka dyskusja: I co pan taki kiwa tą swoją głową? – wrzasnął pękaty białasek do Uczestnika. Kiwam, bo to moja głowa, mogę nią i z nią robić, co chcę – odrzekł ze spokojnym nerwem Uczestnik. Ale ja nie wiem, czy pan zaprzecza, czy potwierdza! – wrzasnął pękaty białasek. Potwierdzając patriotyzm – zaprzeczam pana, neguję pana, rozumie pan? Kiwam, bo tak chcę – odrzekł ze spokojnym nerwem Uczestnik. Pan przyszedł, żeby rozbić zebranie, tak?! – wrzasnął białasek. Nie – odrzekł ze spokojnym nerwem Uczestnik. 7. Pytanie: na czym polega godność mężczyzny? Stefant: Na tym, aby nie poświęcać Isaaka Bogu. Na tym, aby zmodyfikować ducha chrześcijan po Oświęcimiu. Wskazywaniem, że sąsiadem jest bliźni, a nie szatan. Że nie należy przekrzykiwać ptaków, rozmydlać sensu, rozwadniać faktów, że każdy może być i jest dowodem na coś, że dziecko jest dobre i w stanie wzlotu, a nie grzeszne i w stanie upadku. Odpowiedz: co sobą stanowisz jako dowód? Jerzyp:To wszystko brzmi nazbyt poważnie, za dobrze, nudno. Odkręcam wszystko na nie. Stanowię dowód na samo życie. A reszta jest moją męską przekorą. Honorem moim. Moją godnością. Reszty niech pilnują baby, oby nie za głośno. A gdzie w Olsztynie można się napić? Babaela: Wszędzie. Ci faceci wiecznie ględzą o godności kobiety, czym jednak jest godność mężczyzny, to tego nigdy nie sformułowali. Jedynie Stefant próbował. ad Stefant I Babaela: nonumque prematur in annum. 8. Pewne sny należą wyłącznie do kobiet– rzekła pani Irena – na przykład te o trupach. Ostatnio śniło mi się, że miałam aż trzy trupy do ukrycia. Wszyłam je w mego osła, w szynkę, no i jakoś wrosło. Ale wyszło na jaw co nieco, na przykład zapach, no to wyjęłam je wszystkie trzy z osła i wszyłam w moją kołdrę, która była warstwą ziemi. Po takich snach zawsze dostaję okres. Z niepokojem obserwowałam osła, czy przyjmą się w nim jako mięśnie szynki aż trzy ludzkie trupy. 25
Przyjmowały się, ale ten zapach. Moja kołdra z ziemi zapadła się i też z niepokojem obserwowałam ją, czy się wydmie, wydęła się na szczęście i wyrównała. Potem jacyś ludzie urządzili sobie majówkę na mojej kołdrze z trzema ludzkimi trupami wewnątrz, siedli tam, jedli i pili. I nagniatali tyłkami moje trupy. Zawsze, zawsze po takich snach dostaję okres. Zawsze, nie ma wyjątku. Nonumque prematur in annum. 9. Nie, nic. Nie, niezupełnie nic. Zauważył, płaczący żyrandol. Nie, to nie były łzy ze sztucznego kryształu na sztucznych świecach z białego plastiku, co jest typowe dla nowoczesnych żyrandoli. Żyrandol, szklany, ze szklanych paciorków, płakał światłami, które rozsiewał w dół – transparentnie po ludziach. To szkło przypomina cukier, to jest cukrowe szkło. A żyrandol jest jak wielka cukiernica, zawieszona japą w dół, a ludzie to też jej zawartość, to znaczy dalszy ciąg jej zawartości – pomyślał. Natychmiast opowiedział o tym, co pomyślał. Dodał: U nas w Stanach nie ma aż tak starych kościołów z aż tak starymi żyrandolami. 10. Sny. Co to są sny – westchnęła pani Irena. – Mam wrażenie, że człowiek, kiedy śpi i śni, jest tylko zwierzęciem, ptakiem, rośliną, łazi, pożera, morduje, lata, odfruwa, sfruwa, ucieka albo nie może uciekać, stoi jak słup. Nie odpowiadasz za siebie, coś tobą rządzi, jesteś jakby ubezwłasnowolniony poprzez zaprogramowanie ku odruchom, nad którymi wcale nie panujesz, leżysz jak kamień, stoisz jak słup, latasz i jesteś tylko lataniem, nie możesz krzyczeć, choć tego pragniesz, w tym miejscu być może jesteś tylko jakąś tam nieważną rybą. Sny to człowiek przypominany jako fauna i flora. Sam ruch, głód, pragnienie życia. Sen to też jest człowiek, ale jaki mały, jaki nieważny, bezbronny, albo i lew. Ogólnie: pełza i tyle. Pełza, Boże, na przykład jako półżywa późnojesienna mucha. A najczęściej jest tylko motylem. Zamiast oczu masz te małe zwinne skrzydełka. Od czasu do czasu sny przepowiadają przyszłość, już ściśle ludzką, bo już od dawna jesteś człowiekiem, no więc również i to jakoś się uwydatnia – twoje jużczłowieczeństwo. Lecz tego uwydatnienia jest cholernie mało. Na pewno jest to zwiedzanie świata sobą prawiecznym. A snami proroczymi tylko troszeńkę wylatujesz do przodu, bo nie istniejesz jako istota przyszłości. Mówię wam, że to jest odtwarzanie się. 26
Nonumque prematur in annum. 11. Listopad, 2002 Redaktor Gazety zadzwonił zatem do kandydata na prezydenta miasta O. z prośbą o wywiad. – Odpierdol się – odpowiedział kandydat. Wiadomością od kandydata nie można się było z nikim podzielić, ponieważ nie nagrano jej. Kandydat w wywiadzie udzielonym innej gazecie obiecał, że będzie wspierał kulturę. Kandydatem był dotychczasowy prezydent miasta. 12. Wieczór autorski z prezydentem Prezydent miasta i żona prezydenta zaszczycili wieczór autorski pisarza z ZLP. Oboje bardzo godnie trzymali głowy oraz plecy i ramiona. Tę godność było widzieli najlepiej ci, co, siedzieli z tyłu za nimi. Była to stalowa godność – pleców, ramion, karku, bardzo podobna do tej, z jaką prezydent USA, Bush junior, trzyma swą twarz przez cały rok 2002. Zda się, że tej godności nie przebije żadne wiertło. I nawet jeśli ta godność chwilowo jest tylko plecami, tylko tyłem, to zawiera jakieś intensywne usta, które we wszelkich okolicznościach głoszą: oto ja – i przy tym intensywnie pozują, i jak gdyby w imieniu całej ludzkości. Zrobiono zdjęcie. Z jednej strony pisarza stanął prezydent, z drugiej żona prezydenta. Teraz wszyscy przodem i na baczność, i jakby na rozstrzelanie lub stanowiąc czoło pochodu. Po zrobieniu zdjęcia z pisarzem prezydent i jego żona wyszli – śpiesząc ku własnym sprawom. 13. Stefant: Ci, których kościoły oskarżały o pychę, w istocie wyznaczali człowiekowi miejsce bardzo skromne, jak Galileusz, Kopernik, Pawłow, Watson. czy Darwin. Jesteś, człecze, półzwierzęciem, na Ziemi, która jest tylko jedną z planet pośród mnogich słońc. No i gdzie tu pycha? Jerzyp: Dobrze, ale gdzie w Olsztynie można się napić? Babaela: Wszędzie. Wciąż: nonumque prematur in annum. Niepokoi mnie ta długa i wciąż ponawiana nona moja.
27
urodzić się po wojnie umrzeć przed wojną długo żyć 14. Salinger po śmierci: Ponownie, wnikliwiej, nachalniej opisać, czym jest człowiek jako rozlewisko drogiego garnituru. 15. Rytm Teatralizacja stosunków feudalnych. Umawianie się na królowanie. Wielka polityka. Wieczne to samo wiecznie tak samo. I: rozlewisko drogiego garnituru. I: jego brzegi jako krańce umysłu. Wszędzie. Gdzieniegdzie jednak nie. Wtedy: znika znaczenie tego kształtu głowy. Nona. 16. Samoorganizacja natury: Wypiętrzanie się, aż do wypiętrzeń najinteligentniejszych, aż do wypiętrzeń w postaci człowieka – tak, aby samą siebie oglądać i komentować. Być może to właśnie jest zasadą istnienia ziemskiego świata. Nona moja. 17. Mały Georg Kreisler jak to dziecko – hałasował na podwórku. Otrzymał pouczenie od matki: Sei nicht zu laut, du bist Jude (Nie zachowuj się tak głośno, jesteś Żydem). W dorosłym życiu stworzył wiedeńską pieśń kabaretową. Tytuł jednej z nich, najważniejszej: „Znikający”. Nonumque pre, nie. Dodać coś o Żydzie, Greku i poganinie. Dodać Jacquesa-żaka. Jacques-żak: Bo się nie udało połączyć judaizmu z hellenizmem, Greka z Żydem, filozofa z prorokami. Nie zniknął poganin. Wytworzył neopoganina. Nie zgłębiał i nie zgłębia ani proroków, ani filozofów, no to jak ma to łączyć, wszystko ustanawia prawem ideologii. Wieczne rozdarcie wewnątrz tego neopoganina, pogarda dla Żyda i pogarda dla Greka. Lub: jesteśmy albo Żydami, albo Grekami, nigdy razem wewnątrz. Zwalczamy się. Jedni nienawidzą linearyzmu, drudzy kolistości. A miało być razem. Ostatecznie nie jesteśmy ani Żydami, ani Grekami. Jesteśmy nieznikającymi poganami. Pogarda dla te-
28
go, co miało nas stanowić. To się nie udało – nie udało się stworzyć chrześcijanina. Chrześcijanin sklecony! Czy ktoś mnie w ogóle słucha? Jestem znikający jako Żydogrek-Grekożyd. Babaela: Ale Georg Kreisler jako jedynie Żyd jest znikający! I ty zresztą też. Jacques-żak: Ale jako kabarecista jest doskonały! A ja bez przerwy mierzę koło wiecznego kołowrotka przy pomocy kija kijów, czyli nieskończonej linearności! Jerzyp: Napiłbym się jeszcze. Pytanie: kto to jest ta Babaela? Babaela: A jak można zetknąć koło wiecznego kołowrotka z kijem kijów, czyli nieskończoną linearnością? Jacques-żak: Koło wiecznego kołowrotka należy wyprostować, rozciągnąć, jak się tylko da i nieustannie mierzyć nim kij kijów, czyli nieskończoną linearność. Jednostką miary jest wieczność. To ta jednostka powinna nas jednoczyć. Babaela, w domu: Czerwone jabłuszko, przekrojone na krzyż... Czerwone jabłu, zaraz, ależ to czerwone jabłuszko przekrojone na krzyż jest doskonałym połączeniem kolistości kulistej i naszego krzyża, czyli skrzyżowanej linearności. Moja głowo, moja, przekrojona na krzyż. Zaraz, tu, w czerwonym jabłuszku, mamy miąższ, a nie wieczność. Czerwona miąższowość, przekrojona na krzyż. A co ty tak, człowieku, krzywo na mnie patrzysz? Myślę, jak umiem. Zaraz, jeśli żyjesz w klimacie, gdzie są wyraźne pory roku, to żyjesz w kole, kołowrotku, karuzeli. Powrót zimy, powrót lata. Powrót tych samych świąt. Liści, kwiatów, trawy, owoców. A ty z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Zatoczysz koło. Trzeba było, głupcze, poganinie, notować swych przodków, stworzyć swoje własne Pismo święte z genealogią własnych przodków, miałbyś linearność. A tak jej nie masz i jesteś tylko w kole, masz tylko pory roku, a w nich te same, te same, święta, święta. A kto wyszedł z pustyni z myślą, że nigdy do niej nie wróci, że nie zechce wrócić, natychmiast zechce cały świat napełnić radosnym doznaniem braku chęci powrotu. Wielkim Kwitnącym Sadem – wewnętrznym i zewnętrznym – tego braku powrotu, Wielkim Kwitną-
29
cym Sadem tej chęci braku powrotu, sadem wewnętrznym i zewnętrznym. I sonetami tej chęci. Trzeba było, poganinie, głupcze, stworzyć własną pustynię i własne Pismo święte, i sonety na chwałę Wielkiego Wyjścia z Własnej Pustyni, miałbyś własną linearność, Własny Kwitnący Sad chęci braku powrotu. Pismo i sonety tej chęci. A tak to twoje sady i sady duszy, sady zewnętrzne i wewnętrzne, kwitną jedynie zgodnie z rytmem koła, kołowrotka, karuzeli pór roku. I jesteś, głupcze, tylko elementem natury. I tylko ślad nakładasz na ślad. I drepczesz, drepczesz. I wstydzisz się koła i dreptania, i zakazujesz pisania sonetów o kole i dreptaniu. A nawet jeśli ci, co wyszli z pustyni, powrócą do niej, to tylko z chęcią uczynienia z niej Wielkiego Kwitnącego Sadu, a ich chęć będzie tak wielka, że dokonają Wielkiego Kwitnącego Sadu – właśnie tam, na zerze, na wielkim nic, na pustyni, z której wyszli i do której powrócili, a zatem nie będzie to powrót, lecz sława powrotu. Wewnętrzna i zewnętrzna. 18. Nasze zwiędłe miasto. Nie. Szereg kwitnących folwarków i kwitnących stosunków folwarcznych w naszym ogólnie zwiędłym mieście. W naszym ogólnie zwiędłym mieście. Otrzymawszy pustynię, dokonaną cudzymi rękami, utrzymujemy na niej ogólnie zwiędłe miasto. Nie. Szereg kwitnących folwarków i kwitnących stosunków folwarcznych. Powstają tu same sonety folwarczne. Sonety pana i sonety parobka. 19. Profesor Bernet uważa, że religia w obecnym kształcie nie ma przyszłości, ponieważ naucza tylko afektowania się i nie posiada związków z filozofią. Narkotyk, usypianie, rozkazodawczość, umasowianie – to są jej cechy. Bez myślenia człowiek byłby chory. I taki często jest. A w Boga nie można „wejrzeć”, ponieważ nie jest ani osobowością, ani uosobieniem. Nie jest to „ktoś”, nie jest to „coś”. Jest – personalną tajemnicą – tajemnicą uciekającą – uciekającą w tym sensie, że nasz stopień wtajemniczenia stale odsuwa obiekt poznania (poznawania). Jak w nauce. A Bóg, który jednoczy lud, Bóg, który zastępuje państwo, który występuje w roli państwa, jest (był) Bogiem ludów rozproszonych (rozpraszanych), Żydów, narodów pustynnych, koczowników.
30
Profesor Bernet gościł w Olsztynie w „GSOp”. Czy ktoś to zauważył? Nie. On należy do znikających. Zaprosił wszystkich do „Villa Pallas”. Gadali sobie o Bogu. Przy dwóch zsuniętych stolikach. Gadali tak, gadali, aż zużyli oba stoliki. 20. Sztuka i przeżywanie sztuki – to jest właściwy sens życia w dzień bezmyślny – powiedziała M., dodając: – Wszyscy to wiedzą, wszyscy tak sądzą. A ja bym chciała być Bogiem. A właściwie, no właśnie, dlaczego nie mogę być Bogiem? 21. Półdup zmieszany z grzywką świetlną. Półdup zmieszany z grzywką świetlną, słyszysz? Dwie powyższe mądrości rzucił ktoś w stronę pani Ireny w jej śnie. Mój sen: śniła mi się kura. Miejska. Szła przed siebie po miejskiej łące. Miała swój dom – szopkę z desek przystawioną do boku bloku naszego. Lokatorzy bloku naszego byli przeciw obecności przy nich tej kury i jej domu. No to poszła sobie. Jej dom natychmiast rozebrano. Nie miałam żadnego zdania w tym śnie. Nie miałam pojęcia, ani jak pocieszyć tę kurę, ani jak powstrzymać jej odejście. 22. Platon: Niechże się te rozhałasowane kobiety uspokoją i dadzą nam, mężczyznom, spokojnie porozmyślać! Ta ich wieczna erekcja fochów. Co dalej począć z tą notatką? Czy dodać do niej zawołanie: Platonie, Platonie, cóż ty robisz w Olsztynie! – czy może zaśpiewać powitanie: Gdzieżeś ty bywał , czarny baranie... 23. Pani Twójgłupistół: Kto pierwszy powiedział, że kobiety są pati natae? Pani Twojegłupiekrzesło: Któryś Seneka, Młodszy albo Starszy. Co za różnica. Obaj ci moraliści wychowywali chłopców na Neronów. Wisi mi to. Pani Twójgłupiwieszak: Mnie też zaczyna wszystko wisieć. Leszeks: Suszy mnie. Napiłbym się jeszcze. Jerzyp: No właśnie. Suszy. Leszeks: Suszy, no właśnie. Jerzyp: No właśnie, właśnie, suszy. 31
Leszeks: Suszy, suszy! Pierwszymokry: A ty jesteś wieśniak, z Ciechanowa. Drugimokry: W Ciechanowie to Cyganie są. Trzecimokry: Nie, Cyganie to w Mławie. Drugimokry: Nie, w Mławie to więcej Żyda. 24. Lecz najwyraźniej:
kitki koniec i jej ruch – omiatanie z twarzy much Babski zegar jest zegarem cywilnym, i tyle – krzyknęła pani Irena, następnie przeczytała swój wiersz o zegarze cywilnym, zatytułowany – „Zegar cywil”: Zegar, zegar cywil, zawsze się w jedną stronę oblizuje i aż dwoma językami kierunek wskazuje. Albo inaczej: na połówce kartofla masz żądło miotły i biczyk pantofla.. Tak na oko niewiele, tak-tak, tak-tak, obcas tylko i szelest. Zegar, zegar cywil – śmieszny z niego pajac, raz idzie rogami, a raz nogami, a rogi i nogi jednakowo rozstawia. Albo inaczej: marsz nogawek namarszczanych w kostce osadzonych w nosa krostce. Albo inaczej: klucz francuski dłoni i stukot jego palców na płaskiej twarzy, której kontur zaznacza krańce horyzontu. Albo inaczej: dwa palce czoła muskają schody ułożone w koło. Posypały się zarzuty ze strony publiczności, że zegar pani Ireny nie jest żadnym zegarem cywilnym, lecz opisem głośnego tykacza, którego nikt już nie używa w dobie elektroniki, że nie można włożyć współczesnej myśli w tak zamierzchły rekwizyt! Że jest to wiersz kompletnie o niczym, że nie ma on żadnego znaczenia społecznego. Pani Irena odpowiedziała, że jej zegar to zegar, który nie wyznacza godziny konfliktu wojennego. Nie proponuje niedzieli w miejsce środy.
32
Nie jest niczym innym ponad to, czym jest: przedmiotem, na który co chwila się patrzy. Sam w sobie jest zamierzchłością – jego zadanie pozostaje niezmienne: towarzyszyć człowiekowi aż do grobu. Ale zgodziła się na dodanie do słowa „zegar” słowa „stary: W domu dodała następującą sentencję jako zakończenie: Lecz najwyraźniej: kitki koniec i jej ruch – omiatanie twarzy z much. Tego samego dnia napisała fraszkę o znaczeniu społecznym: A pan burmistrz, jak mu leci? Jako tako, tako śmako, leje żonę, leje dzieci. 25. Niemożliwością jest doznawanie czy wyznawanie miłości w godzinę sraczki – rzekł pan Lonek Bóbr. Oj, wulgaryzujesz, Lonek – proboszcz Icz najpierw się żachnął, a potem rozrechotał. (Pan Lonek Bóbr też się rozrechotał). I zniknęli. 26. Aby wsunąć człowieka do telewizji lub komputera należy go przedtem kilkakrotnie spłaszczyć, tak aby otrzymać produkt medialny – śliską i obłą trumnę, podobną do bagażnika podobnego do trumny, charakterystycznej dla nowoczesnych samochodów dobrych marek. Niekiedy mimo wszystko denat wymyka się powyższemu przyrządzaniu. S. Lem (28.11.02): Rozumu to komputery nie mają, nie jedzą go ani łyżkami, ani szczyptami. Aktów wolicjonalnych po komputerze nie należy się spodziewać. Mądrość komputera polega na mądrym zaprogramowaniu go przez mądrego człowieka, a na pewno nie przez makaron czy syrop klonowy. To samo dotyczy telewizji. Sama w sobie nie istnieje. W całości tworzą ją ludzie, a nie makaron czy syropy klonowe. Ludzie i pojedynczy człowiek, który zapomina, że ani on makaron, ani syrop klonowy... – Lem ma bardzo wybitną, nie, rozumną, nie, intelektualną czaszkę, podobną do planety, która krąży tylko wokół najważniejszych spraw, masz wrażenie jakby reszta jego ciała była tylko przyczepiona do tej planety. Takiego czegoś nie ma w bigbraderach, tam jest jakoś odwrotnie – powiedziała M. 33
– A jaki smak ma syrop klonowy? – spytała. Inna M. powiedziała: – Każdy człowiek krąży wokół swoich spraw, a w końcu jego twarz zaczyna być taka, jak jego sprawy – zgnębiona, smutna, radosna, ordynarna, zmęczona, poorana zmarszczkami, liftingowana, zadowolona, niezadowolona, nieszczęśliwa, straszna, piękna, widoczna, niewidoczna. A jaki właściwie smak ma syrop klonowy? – spytała. Jeszcze inna M., słuchając Lema, przewijała swoje niepełnosprawną kilkunastoletnią córkę, zarazem narzekając, że ilekroć komuchy powracają do władzy, tylekroć ulegają likwidacji albo znacznemu ograniczeniu dopłaty do pampersów. Spytała: – A czy ten syrop klonowy ma dobry smak? Jeśli dobry, to go kupię tej mojej pannie, może chociaż tym się ucieszy i zje wreszcie całe śniadanie, co? 27. Babaela: Czytam te metafizytanki, medytacjanki, czy jak tam powiemy, i aż mnie skręca, bo to ani trochę nie moje. Tomasz Sadecki, na przykład, „Zapiski zenistyczne” z „Twórczości”, numer ostatni z roku 2002, no i mnie skręca, bo tam, gdzie jestem ja, to oni mówią, że nie ma nic. On z powagą przytacza przestarzałe dane, wylicza, na przykład za Bhagawatgitą i wszystkimi guru, fałszywą ilość dziur w ciele człowieka, dziewięć, mówi, ich jest – i z powagą, prawie że z zacięciem naukowym, przez te swoje zamazane męskimi dziurami okulary zaprzepaszcza człowieka rodzaju żeńskiego! Człowiek rodzaju żeńskiego posiada przecież dziur dwanaście, proszę panów. I to nie są żarty, tylko fakty. I to fakty, które nie żyją jedynie poprzez niezliczone interpretacje. Należy doliczyć dwie dziury w cyckach do karmienia i dziurę do rodzenia. Nie no, nie do przyjęcia taka jednolicowość wtajemniczeń cielesno-duchowych. Tego nie da się ciągnąć dalej. To nie jest propozycja dla mnie. We wszystkich metafizytankach, tych medytacjankach, pouczankach i wymądrzankach, już na wstępie mam fałsz płciowy. No i co warte nauki, wyciągane z pierwotnej pomyłki? Mamy facetów zapatrzonych tylko w swoje ograniczone dziury! W swoją ślepotę, w dodatku zamierzchłą i bez oznak na poprawę wzroku. Podobne uczucia niechęci, rozczarowania, wręcz rozpaczy, towarzyszą mi, rozsadzają mnie od środka, kiedy słyszę chrześcijańskie niedouczone hasło: „Wszyscy jesteśmy synami bożymi”. Wszyscy to znaczy kto? Oczywiście antyfeminiści. Ci, którym nie chce się nawet ludzkich dziur porządnie policzyć. Więcej dziur, to więcej życia. I wcale nie jest prawdą, że ludzkie ciało to „rana, z dziewięcioma dziurami, przez które wycieka życie”. Z moich osobistych dziur w cyckach życie nie 34
wycieka, lecz wcieka. A przez moją osobistą dziurę do rodzenia też wciekam, a nie wyciekam. Wciekam w to, co ze mnie zrodzone, a wszystko, co ze mnie zrodzone – jest człowiekiem. Jest człowiekiem, choć może nie spełniać wymogów w konkursach piękności. A powiem to głośno, to powiedzą, że jestem wulgarna i obleśna. Zaczyna mi wszystko wisieć i chcę już umrzeć. Na co mi świat facetów, którzy nie umieją liczyć wszystkich dziur. I co mnie obchodzą Bogowie, guru, prorocy, którzy stoją po stronie człowieka dziewięciu dziur! Ci wszyscy od dziewięciu dziur są niereformowalni. A w człowieku ledwie zrodzonym jest jeszcze jedna dziura, rana pępka, co z tego, że się zasklepia! Była! I zostaje z niej znak na całe życie. Ileż tu się przegapia ze świata dziur! Jakaż łatwizna niebadawcza. To jest zawstydzające dzieło, taka matematyka, której ja, człowiek dziur dwunastu, a z dziurą pępka – trzynastu – nieustannie przeczę. I zawstydzające są wszelkie nauki, u których podstaw legła fałszywa matematyka. Ech, z wami wszystkimi. Pytanie: Czy to jest ta Babaela? Odpowiedź: Tak, to jest ta Babaela. 28. Wiadomość od Konstantina Weckera dla Tamary Mitz z grupy „GSOp”: Papier ist manchmal scharf. Żadna ojczyzna nie jest ojcem. Nie ma Vaterlandów – są nasze matki i nasi ojcowie. Kabareciści winni bronić wolnego ducha, a nie wolnego rynku. 29. Dwie niepoprawne politycznie wiadomości napisane na murze (Olsztyn, ul. Grunwaldzka):
PIWO SŁOŃCE SOCJALIZM NIE MA CZŁOWIEKA NIELEGALNEGO 30. Wiadomość od W. Czernomyrdina: Wsie chotieli kak łuczsze, a połucziłos’ kak wsiegda. Druga wiadomość od W. Czernomyrdina: Nikogo nie poniżałem.
35
Trzecia wiadomość od W. Czernomyrdina: Mówią – rasa biała. Nie ma rasy białej. Jest różowa, beżowa, piegowata, zielona, niebieska, fioletowa. To są odcienie tej rasy, o której mówią, że to rasa biała. A przystaw tę rasę, rzekomo białą, do jakiejkolwiek prawdziwej bieli, na przykład do prześcieradła w dobrym szpitalu lub klinice rządowej, to zobaczysz tylko szarozielonego czy szarofioletowego lepniaka. I co tu się chełpić. Powyższe wiadomości otrzymał pan Lullitz z koncernu „Orduch”, podczas swego szkoleniowego pobytu w grupie „GSOp” w Olsztynie, w dniu 30 kwietnia, 2003 roku. 31. O byciu sobą i cywilizacji śmierci Mój dialog z Jot, menadżer od spraw kultury, mieszkającą od lat w Londynie; Olsztyn, „Villa Pallas”, styczeń, 2003 Jot: Świat w tej chwili stał się cywilizacją śmierci. Ja: Mówisz jak papież. Ciągle ględzi, cywilizacja śmierci, cywilizacja śmierci. Mam dość. Każdy ma dość. To przecież bębnienie przeciwko aborcji i eutanazji. I nic z tego nie wynika. Czy kwestie medyczne muszą u nas zawsze przesłaniać każde pytanie egzystencjalne? Jot: Jaka aborcja, jaka eutanazja! Coś ty. To nie o to chodzi. Ja: No to o co? Przecież tak wynika z tego, co przekazują media. Cywilizacja śmierci, cywilizacja śmierci, powtarzają to i powtarzają, i zaraz dodają całą tę aborcję i eutanazję. To nie takie proste. Jot: No właśnie, to nie takie proste. Chodzi o to, że na Zachodzie, a Londyn tego przykładem, rozprzestrzeniło się pewne kuriozum, wszędzie, w filmie, literaturze, zwyczajnym życiu, prokuraturze, dosłownie wszędzie – jest to tzw. bycie sobą. Ja: Bycie sobą tworzy cywilizację śmierci? O czym ty mówisz? Jot: Bycie sobą polega na tym, że wkładasz cały kunszt, całą energię życia w realizację celu swego życia. To jest OK, to fajne, prawda? Rzecz jednak w tym, że złodzieja, notorycznego mordercę, gwałciciela czy innego przestępcę ceni się i docenia w takim samym stopniu, jak człowieka dobrego i uczciwego. Prokurator na przykład lepiej traktuje złodzieja, którego trudno go było przyłapać na gorącym uczynku jako będącego sobą mistrza w swym fachu, niż jednorazowego złodzieja, który ukradł bułkę, bo był głodny. Prokurator zachwyca się 36
kunsztem prawdziwego złodzieja, uważa go za partnera, podczas gdy pogardza tym głodnym człowiekiem, bo ten nie był zdolny do ucieczki i dał się przyłapać na pierwszej kradzieży. Jego złapanie było za proste, nazbyt łatwe. Co to za przeciwnik. Od razu nieudacznik, i do tego podwójny, bo jednocześnie nieudacznik życiowy. No i tak dalej. Notoryczny morderca, realizujący bycie sobą, trudno wykrywalny, sprytny, wzbudza podziw. I to jest ta cywilizacja śmierci – równoprawne traktowanie każdego bycia sobą, jeśli tylko jest szczere, oddane swojej sprawie. Po prostu bycie sobą. Bądź sobą, kimkolwiek jesteś. Będziemy cię podziwiać tą samą dozą podziwu, którą podziwiamy każdego innego, będącego sobą. Wszystkie ludzkie postawy, złe czy dobre, są jednakowo cenione, jeśli wynikają z tego szczerego bycia sobą. Rozumiesz? Relatywizacja jako nadrzędna wartość wolności i pozorne upodmiotowienie wszystkich. Cynizm tego pozoru. Ja: Ach, to to jest ta cywilizacja śmierci, o której mówi papież. Rozumiem, skąd się bierze ohydny literacki czy filmowy bohater. On jest sobą. Podziwiajmy. Szczery spryt, szczery gwałt, szczery mord. Szczery kunsztowny postępek. Nie przyszło mi to do głowy, że to tak. Jezu, jestem naiwna i... Myślałam, że to pisarze czy scenarzyści przywariowali i zohydnieli, tworząc bohaterów, jakich tworzą. Ach, to tak. Tak jak w życiu. W prokuraturze. Bycie sobą. Nieźle. Jot: Byłe demoludy nie przeżyły tego apogeum bycia sobą. Ja: Rozumiem. Słowa papieża są kierowane do ludzi jako takich, a u nas są albo niezrozumiałe, albo kojarzone z aborcją i eutanazją. Odbierane jako uporczywe bębnienie o czymś, czego w pełni nie rozumiemy ani nie doceniamy. Nie jesteśmy jeszcze dostatecznie przerażeni tymi szczerymi odmianami bycia sobą. Jot: Cywilizacja śmierci jest dążeniem do wzajemnego wybijania się, okradania, oszukiwania, deptania, no bo jeśli każde bycie sobą jest dobre, to wiadomo, że zło będzie owocowało sobą jako nadmiarem, którego mogłoby nie być. Że będzie więcej zła, niż było kiedykolwiek w dziejach ludzkości. Bo się dopuszcza zawieszenie dotychczasowych norm – jak na totalnej wojnie, gdzie wrogowie strzelają do siebie, ale w pełni doceniają siłę i kunszt drugiej strony, i wręcz domagają się uwagi dla obu stron od ludzi postronnych, których mają za swych kibiców. Wybronić notorycznego mordercę od stryczka, o, to jest dopiero wyzwanie dla prokuratora. Ja: Pisałam o tym niejednokrotnie, ale zawężałam problem do pisarzy, bo sądziłam, jak mówię, że to oni zdurnieli i kreują obrzydliwy świat, i powtórzę, że jestem naiwna, cholernie, jakąś pierwotną na37
iwnością kobiety dzikiej, niecywilizowanej. Chcę chłonąć życie, dopóki żyję, chcę mówić tekstami życia i o życiu i takie cudze teksty mieć stale pod ręką. Chcę odczuwać w pełni radość życia. Właśnie, radość. Popsuto odczuwanie radości życia... Ale zaraz. Oni, pisarze, faktycznie zdurnieli, dali się ponieść fali cywilizacji śmierci. Widzisz? mówię „oni”, jakbym była lepsza, a jestem tylko mniej cywilizowana... Zaraz, ależ oni, znowu mówię „oni”, oni nie są sobą, oni lecą falą cudzego bycia sobą. Chowanie się za cudze bycie sobą. Czekaj, ale co ma robić pisarz, jeśli te cudze bycia sobą to rzecz barwna, intrygująca, interesująca? Czekaj, chyba należy diametralnie zmienić konwencje literatury. Bo strzegąc normy, to znaczy starych norm, zdajemy się zacofani, prowincjonalni, a dudniąc teksty cudzego bycia sobą, idziemy w fatalnym kierunku. Nudny jest literacki bohater jako jednoznacznie pozytywny, ale całkiem do dupy jest bohater jednoznacznie przestępczy. A bohater lepiony na biało-czarnego, trochę dobry, trochę zły, jest nijaki, też nudny. Jak zmienić te oczywistości? Nie, inaczej. Pisarz powinien być sobą poprzez tekstowanie życia, które jest jego życiem, tekstem jego życia, i życiem jako takim, które już tekstem albo jeszcze nie jest tekstem – nie zna ludzkiej mowy, i trzeba wszystko przełożyć na ludzką mowę, zatem powinien pomijać takie cudze bycia sobą, które tekstami nie są, co najwyżej głupią mową, bełkotaniem życia... nie... nie umiem wybrnąć z tej zagwozdki! Czekaj, mafios nie może być bardziej interesujący niż pisarz. Pisarskie bycie sobą musi przesłonić mafiosów, pisarz nie może dać się zalać i zmarginalizować nikczemnymi byciami sobą. Ta fala, ogromna i świadoma siebie, fala tego bycia sobą przyjdzie i do nas, choćby nie wiem co. Do naszych prokuratorów już przyszła. Chronią mafiosów, a staruszkę wpakują za kratki za kradzież batonika za 80 groszy, którego zresztą nie ukradła, bo to jej skradziono dowód osobisty, i ktoś na jej dowód kradł, co tylko tam mógł, i ta osoba była już notowana na dowód tej staruszki, no i akurat papierek od batonika jakiś u tej staruszki znaleźli, słyszałaś o tej przerażającej historii? Jot: Słyszałam, rzeczywiście przerażające. I już się wpisuje w to, co nazywamy cywilizacją śmierci. Ta staruszka to dla prokuratora nikt, bezbronne zero. Na razie u was dzieje się to na zasadzie machinalności, machinalnego wyczuwania, kto zero, a kto godny, aby się z nimi zetrzeć na bagnety. A Zachód nie może obecnie sobie z tym poradzić z tą całą cywilizacją śmierci, którą stworzył w geście zapewnienia ludziom jak największej wolności. No i przeszło to w swoje przeciwieństwo. Wszelka norma rzeczywiście wydaje się zacofana, 38
prowincjonalna, nudna. I zobacz, kto żyje dostatnio – ten, który dopieszcza cywilizację śmierci, kto się w tym umie znaleźć, czy to będzie pisarz, czy prokurator. Pisarz staje do rywalizacji z mafiosami o to, kto będzie jaskrawszy w cynizmie. Pisarze tworzą mafie na wzór prawdziwych mafii, i te pisarskie mafie nienawidzą się bardziej, niż te prawdziwe. Nigdy jeszcze w dziejach ludzkości pisarze nie wplątali się w taką wzajemną nienawiść, jak dzisiaj. Jest to nienawiść band, można rzec. Jedna banda pisze recenzje przeciw drugiej bandzie. Każdy poważny i krytyczny ogląd kogoś z zewnątrz, kto chce być niezależny, będzie traktowany niemal jak zamach na życie kogoś z naszej bandy. Tematy książek, język, to wszystko jest jak w gazetach, tylko jaskrawiej. I niech nikt nie śmie występować przeciw tzw. racji stanu. Jest nasza wojna, chwalcie naszą wojnę. Norma, niezależność, uczciwość, jak to brzmi! Przynajmniej idiotycznie słabo. Co tam pisarze, weź życie ogółu. Tu Zachód nie jest w stanie odtworzyć starych norm. Pozostaje pytanie: czym jest dzisiaj norma? Ale jest i odpowiedź: nie ma normy dzisiaj. Dlatego papież mówi, co mówi, i mówi o konieczności przywrócenia normy z Dekalogu. I natychmiast mówią mu, że i Dekalog się przeżył. No i jest, jak jest, a jest jak w kabarecie: a teraz idźcie i napierniczajcie się. Masz rację, że pisarz nie może dać się zalać. Nie może, ale dał się. Ustąpił na rzecz fali. Jest wiecznie zalany wódą z rozpaczy i sam siebie tłamsi. W porównaniu z mafiosami on sam sobie wydaje się szary. Najgorzej, że kobiety też napierniczają się. Ledwie wskoczyły w wolność i – napierniczają się. W warunkach nieustannego napierniczania się radość życia, której ty chcesz, nie istnieje. Ja: Zmieńmy jakoś temat, bo... A co słychać u Nathaniela Carina? Jot: Ach, Nathaniel. Był sobą. Po prostu był sobą – świadomie i na całego. Ja się w nim, pamiętasz, tak strasznie zakochałam, a on nagle mówi, że jest gejem. Nie wyobrażałam sobie życia bez niego, a on nagle, że gej. Pojechał do Rosji, tam umarł. Ja: Jak to, umarł? I jeszcze w Rosji! Jot: Zaraził się AIDS, i tyle go było. Jak wyjechał wtedy, pamiętasz z USA, tak nigdy nie wrócił. Pojechał szukać przystojnych chłopaczków. Najpierw prosto z Olsztyna do Wilna, a potem z Wilna do Moskwy. Ktoś potem mówił, że tam go widział, w Moskwie, i że tam umarł. I jestem dotąd sama, i się nie zanosi, aby to się zmieniło. Wrócę na starość do Olsztyna, kupię mieszkanie w parku, będę chodziła z laseczką na nabożeństwa do katedry. Lubię naszą katedrę, więc zamieszkam blisko. Laseczka, nabożeństwo. Luksusowe mieszkanie z
39
widokiem na park i zamek. To wszystko. Wiesz, jak to jest – nic się nie dzieje, a miałaś nadzieję. 32. ZOBACZ SŁOWA Jacques-żak: Metafora i symbol są równoznaczne pojęciom naukowym, a często je wyprzedzają – prefigurując, ale o tyle tylko, o ile stanowią widzenie odsłuchania i odsłuchanie widzenia. Rehabilitujcie metaforę i symbol. Język stał się mnóstwem suchych rozlewisk, nie desygnuje waszych uczuć, które zawsze są dobroczynną wilgocią. Język stał się stadami suchych wybałuszonych gał, stadami mokrych i lśniących od tłuszczu warg, które wespół ze stadami zębów zajęły się miażdżeniem cudnie podawanych posiłków. Język stał się stadami palców wskazujących mgłę przez mgłę. Palec z majteczkami mgły na czubku. Strząśnij te majteczki! Zabraniam grzebać w wysypiskach i składowiskach metafor i symboli. Czyńcie je nowe. I: podczas zalecanej rehabilitacji dobrowolnie zanurzaj oczy we wrzątki świata. Oglądanie: Większość ludzi zanurza oczy we wrzątki wojen, a nie we wrzątki sztuki. Pokój: Pokój jest sprawą duszy, a nie polityki. Ludzie chrzczeni: Ludzie chrzczeni są źli. Ludzie niechrzczeni: Ludzie niechrzczeni też są źli. Moralność: Człowiek utracił moralność. Nieśmiertelność: Człowiek utracił nieśmiertelność. Naród: Naród jest wpajaniem narodu w uczniów. Sztuka: Człowiek utracił sztukę. Mucha, czyli człowiek: Leć do Charles’a Saatchi’ego, kolekcjonera resztek zdechłych krów, jedz, ssij, mlaskaj, trąb, wytrąb. Odpocznij na niepościelonym, zdechłym łóżku Treycey Emin. Zaśpiewaj żywą piosenkę z reklamy: Jajestemluislujobrzydliwy typ! Padnij wreszcie trupem. Wolni: Wolni piszą dla wolnych. Wolni... Oni zawsze, cholera, są! Rozmontowywanie: trójjedni kapitalizm-państwo socjalnedemokracja; trójjednia ta powstała jako antidotum na komunizm i była domem; wyzuwanie z domu, pracy i kultury; wszystko zaczyna mieć ten sam nijaki smak, dosł. – wszystko: chleb, wędlina, czekolada, książka; wszystko zaczyna mieć ten sam wygląd (konstrukcyjny mechanizm) – prędkiej bomby: prędkie bomby mowy, prędkie bomby bomby, prędkie bomby książki, prędkie bomby gwiazd, prędkie bom-
40
by nagród, prędkie bomby sposobów przelatywania z państw do państw prędkich bomb, prędkie bomby nazewnictwa, słownictwa, racji, reklam, selekcji chorych, selekcji zdrowych, likwidacji; liczne bomby urzędów selekcji i likwidacji w każdym mieście, a więc i w twoim. Fragmentaryzacja: Np.: fragmenty zagęszczonego rosołu drobiowo-grzybowego w twojej czekoladzie; np.: fragmenty czekolady w podeszwie twego buta – w związku z czym podeszwa najpierw rozmaka, topi się lub kruszy, a następnie gubi na ulicy, pozostawiając za tobą podejrzane ślady. Uważaj – straż miejska czuwa. Możesz zostać oskarżony o ukrywanie w podeszwie miniaturowego psa, który załatwia się w niedozwolonych miejscach. Metropolia: Odkolonizuj kolonię języka – zbuduj w nim osobistą metropolię – nawet poprzez zdychanie – zdychaj potężnie, ładnie – zrehabilituj egzystencjalizm, potężny, brzydki, tego marginesu. Jej zdychanie: Jej zdychanie jest twoją przyjemnością. Jedną z wielu. Główną. Prężysz żywy muskuł. Bardzo Ważny Człowiek: Z powodu notorycznej głupoty osłonięty pseudonimem skrótu, najpierw BWC, co po polsku brzmiało jak nazwa jakiejś choroby lub kojarzyło z „cembwał” czy też z „bęwałc”, więc pozostawiono nazwę w American English: VIP. I rozciągnięto na każdego, uznawanego za BWC. Chicano: Ty chicano, ty nie wychodź z cienia. Chicano: Mam cię w dupie, wychodzę. Mamy nowy wiek i w ogóle... Księżyc: W Olsztynie i okolicach zawsze podwójny, zawsze zwielokrotniony jako podwójny – kąpiący się, nurkujący, przeglądający się w wielu naraz wodach – przyglądający się, czy dobrze ogolony, lub czy do twarzy mu z granatową brodą. Specyfika: Na trawnikach w Polsce wschodniej i w O.: mnóstwo pączkujących, kwitnących, łysiejących mleczy; ml. pączkujące i wyłysiałe są jak glikoproteina 120 na pięknym encyklopedycznym modelu wirusa HIV, czyli jak zielone gwoździe; ml. kwitnące – jak zielone gwoździe z ozdobnymi główkami, wykonanymi ze złotego papieru; jedynie pod bankami i McDonaldsami doszczętnie je wytruto: mamy tam starannie wypielęgnowaną trawę, trawę, trawę – jak ze sztucznego tworzywa, z którego wykonuje się igły sztucznych choinek. Babaela o miłości i prawdzie: Czuję przykre oskubywanie. Czy ja jestem wasza gęś? Babaela w domu: Zrozumiałam Jacques’a-żaka! To jest tak: radosne skakanie i plenienie się ludzi-królików (zwij ich spermakami; mogą to być pisarze) na niskich zapuszczonych łąkach – pośrodku 41
wszystkiego. I teraz tak: idź przez marginesy, przez uzupełnienie, przez tereny jeszcze niższe, ale porośnięte trawą tak wysoką. że zasłania nawet żyrafy i ludzi na żyrafach (tam ludzie żyją na żyrafach; i tu też mogą to być pisarze), tam dzieje się wielka istotna masturbacja przeciw tej kopulacji, przy czym masturbację tę uprawiają wszyscy, nie tylko ludzie na żyrafach – wszyscy, którym nie dane było przyjść na ten świat w skórze króliczej. No i są tam bobry, budowniczowie solidnych tam na twoim jęzorze. Matka niepełnosprawnego dziecka: A ja wciąż powtarzam czyjeś słowa, nie pamiętam czyje, że filozof to biały mężczyzna w sile wieku. Co jeszcze? Nic. Wciąż odbierają mi dotacje na pampersy. Matki, takie jak ja, patrzą na świat przez okna z zasranych pampersów. Georg Kreisler: Jesteśmy, aby zanikać, czy to nie dość? Pani Deszcz: To my, ludzkość, regularny strumień jednakowych egzemplarzy. Identyczność oprychowatości, identyczność niewinności. Stefanch (Olsztyn, marzec, 2003): A coś ty! Każdy jest inny! A niewinność jest dzisiaj winna! Winą było to, że poleźli na musical ten no, „Nord-Ost” do tego no, do tego teatru w Moskwie na tej no, Dubrowce, a na co poleźli? Ja pytam, na co oni poleźli? A na sztukę opiewającą bohaterstwo. A czyje bohaterstwo? A no armii sowieckiej. No i dobra, i Czeczeni dołożyli im terroryzmem. Napisałem o tym esej, publikowały go wszystkie najważniejsze europejskie pisma i gazety. Każdy egzemplarz ludzki jest inny, ale tamte z widowni były i są jednakowe. Podziw dla armii sowieckiej, też coś. M.: Skromność zawsze jest fałszywa, bo najpierw trzeba mieć z czego być skromnym. Ktoś to niedawno powiedział. Zapomniałam, kto. Chodzi o to, że abyś mógł już być skromnym, to najpierw musisz mieć z czego być dumnym. Budynek Monty Pythona: W Olsztynie, w parku, jak ze snu; jak wysoki statek ze snu; przy moście Jana; ważna tylko ściana zwrócona oknami do Łyny; okna: ślepe, półślepe, kilka otwartych. Płyniesz oczami w nieznaną dal, kiedy na niego patrzysz. Kręci ci się w głowie. Patrz, płyń, podziwiaj. Podziwiaj to, czego nikt nigdy tu nie podziwiał, ani nie opisał, ani nie namalował. Płyń olsztyńskim statkiem Monty Pythona. Wskaż turystom miasto nieznane. Jot (Villa Pallas, styczeń, 2003): Słuchaj, Londyn lubuje się w trupich plastynatach von Hagensa, w zdechłym, niepościelonym łóżku Treycey Amen, przepraszam, Emin, na którym albo nad którym być może Charles Saatchi umieści zdechły fragment krowy, porośnięty 42
żywymi kobylastymi muchami, oni sztukę rozumieją jako gabinety strachu, oni nie mają pojęcia, gdzie leży Kraków, w telewizji za poprawną odpowiedź na pytanie „Gdzie leży Kraków” można zakosić czterdzieści tysięcy funtów, a nikt nie zakosił, wyobrażasz sobie? Nikt nie zakosił, bo nikt nie umiał odpowiedzieć na pytanie „Gdzie leży Kraków”! No? Nikt tam nie wie, gdzie leży Olsztyn, i co to w ogóle jest, góra, rzeka czy nazwa budyniu. Sorry. Londyn. Chcesz wejść do lepszej knajpy, to ci cieć, ślicznie umundurowany, zadrze kopyto jak koniowi, aby sprawdzić, czym masz je podzelowane, a jeśli okaże się, że nie skórą najlepszej jakości, to cię ordynarnie pogoni. Wiesz, Polacy nigdy nie polubią takiej hierarchizacji, takiej kaftanizacji, takiego podkuwania. No wiesz, tu gdzie ja od wieków stoję, to je moje, a nie twoje. A ja u nich nie od wieków stoję, i co je moje, to tam nie moje. Bezpieczeństwo: To nie dla twego bezpieczeństwa, przechodniu, petencie, obywatelu, kliencie, redaktorze, piwoszu, kawoszu, lokatorze, właścicielu posesji z ogródkiem, oni instalują kamery z wszystkowidzącym okiem. Oni: Byli, są, będą. Pani Irena: Ach, a co ja mam. No co ja mam, no co. No co, no co ja mam! No co, co! Mam życie, ale życie to życie wszystkich, nie tylko moje. Lawina życia. Jestem w niej. A kiedy mówię o życiu, to mówię w stronę otwartych okien, drzwi, ścian. To tak, jak ten suchy potop liści jesiennych. Są jak ekspresowe koperty, adresowane w jedną stronę. Jednakowe adresy czy też polecenie: lećcie przed siebie, a potem w dół. Lawina życia. Kiedy wiem, że biorę udział w lawinie życia, to się skutecznie pomniejszam, i tyle. Każdy dziś staje się tak pomniejszony. Każdy dojrzał do tego samopomniejszenia się. Przynajmniej kobiety w ten sposób dojrzały. No i w związku z tym starają się za wszelką cenę powiększyć. Wspomnienie: Ja dziecko. Słoneczny dzień i wiaderko żółtego piasku do zabawy. Ja dziecko. Wewnątrz intensywnego błękitu. Ja dziecko w intensywnym błękicie raju. Co za raj! I ta żółtość. Jakby się słońce zsypało wtedy do wiaderka. I ten intensywny błękit. Dziś jest takie niebo, jak wtedy. Tak. Dziś jest mnie znacznie więcej. Cieleśnie i w ogóle. Wojna: Znowu wybucha ogród jego wojny. Znowu płyną ich czerwone róże. Płynne czerwone róże. Róże czerwone, płynne. Nie. Są to czarne stojące róże. Kałuże czarnych róż. A choć dalekie, to czujesz ich trupi zapach. I czujesz, że te twoje róże należą do zużytych metafor. 43
Jej późna starość: Straciła pamięć i mowę. Nie wie, że jest człowiekiem. M.: Patrz, niebo jak białko oka nad miastem. A w dole opaleni ludzie, jak skorodowane opiłki. Cisza: Grube łaty na hałasie; grube tampony wetknięte w hałas; gruba ściana tortu nalepiona na mordę hałasu. (M.: – Jakiego tortu? – J.: – Nie wiem no, takiego, co stoi. M.: – Ciszę roznosi pies w swoich łapach albo lepiej kot, ale pies też. J.: –Biedne zwierzęta, wszystko muszą robić topornymi łapami. Albo wargami plus język. M.: – To jeszcze nic w porównaniu z robakiem – ten wszystko musi robić samymi wargami. I jest w tym bardzo cichy). M. o pisarzach: Tak zaczęli przedstawiać człowieka, jakby to było gówno albo odległa cywilizacja jakichś mrówek, niezrozumiałych, obcych, w ogóle koszmarnych. Jest to oglądanie z daleka, nie wnętrzem, lecz właśnie z daleka. Słuchaj, tu wzroku nie prowadzi wnętrze, tak aby zazębiało się z innym wnętrzem, ale czysta zewnętrzność, jakby autor naprodukował nie istniejących istot spoza jego cywilizacji i chłodno to ukazywał, nie utożsamiając się ani z jedną taką istotą. Kaplizm – termin użyty przez pana Kona podczas redagowania opinii o sytuacji w polskiej literaturze przełomu wieków (20/21); op. powstała na prośbę pana Lullitza z koncernu „ORDUCH”; fragment: „Krytycy uznali za stosowne strzec nienaruszalności pułapu wytyczonego przez dwoje bardzo starych noblistów z końca ub. w. – cokolwiek i jakkolwiek ci jeszcze napiszą, będą uznawani za największych. To stróżowanie jest wynikiem prowincjonalnej uciechy z dostrzeżenia przez wielki świat i braku obycia w normalnym, niebałwochwalczym współżyciu z żyjącymi noblistami i ich liczbą (np. u nas w USA jest zwykle kilkunastu żyjących noblistów, przy których nikt nie stróżuje w sposób tak bałwochwalczy, jak w Polsce). 1. Zamiar utrzymywania stanu tej uciechy i tego nieobycia możliwie najdłużej. 2. Zadowalanie domniemanej próżności bardzo starych noblistów poprzez nagradzanie ich nagrodami mniejszymi od Nagrody Nobla: 3. Często powtarzane zdanie: „Nieszczęściem dla polskiej literatury było przyznanie Nagrody Nobla dwóm literatom w krótkim odstępie czasu, co siłą rzeczy skutkuje stanem wstrzymania dla reszty”. 4. Niezrozumienie dwóch głównych spraw w sferze literackiej: a. nigdzie na świecie nobliści nie przesłaniają innych pisarzy b. każda nagroda, również Nagroda Nobla, jest zazwyczaj dziełem przypadku. Wybawieniem będzie przyznanie innej pisarskiej osobie z Polski nagrody Nobla, jednakże pożądana premedytacja rzadko kiedy wchodzi tu w rachubę, 44
lecz – mimo wszystko wchodzi. Poza tym: wokół literatury panuje zdechła atmosfera, reklamiarska kotłowanina wokół tzw. njusów, ponadto wymaga się od pisarzy czegoś na wzór socrealizmu, jakiegoś kaprealizmu, co ja nazywam kaplizmem: jest to gazetowość treści, aktualizm bez przeszłości i przyszłości, reportażowość, publicystyczność, sezonowość, zgodnie z zasadą tej tzw. njusowości – natychmiastowego reagowania na zdarzenia, bez rozmyślań natężonych, przy czym książki istnieją bez wzajemnych związków, bez związków z książkami z przeszłości, wiąże się to z całkowitym upadkiem krytyki literackiej – krytycy nie odkrywają – powtarzają siebie, a przede wszystkim zastąpili ich wciąż upolitycznieni dziennikarze, stąd to upodobanie we wszystkim, co wyliczyłem wyżej, a co nigdy nie będzie stanowiło literatury pięknej. Dzienn. nie czytają książ. w całości lub czyt. je pobieżnie, wertują, a wszystko na wzór obcowania z informacjami spływającymi z międzynarod. agencji inf., przy czym wciąż działają dwie cenzury – państwowa i opozycyjna! – jedno wyrwane z kontekstu zdanie, kategoryzowane wg tych dwóch cenzur, może ich albo upodobać, albo zniechęcić do książki, a zatem do autora. Większość z nich sama zasiada do pisarskich czynności wg powyższych zasad, produkując grube gazety w sztywnych okładkach. Całkowicie zanikła zażyłość z bohaterem literackim, który ma coś do powiedzenia nie poprzez powielanie informacji, lecz poprzez stwarzanie światów – zatem zanikła czy też zanika w mgnieniu oka percepcja literacka i dwustronna (autorsko-czytelnicza) zasada nony: nonumque prematur in annum. Słowem – kaplizm. Przewiduję jego władzę na co najmniej 50 lat”. (Pierwsza reakcja pana Lullitza: No to realizujmi u nasz w „Orduch” ten całi kaplizm, skoro jest rozdeuti i wsziechmocni. Druga reak. p. Lullitza: Nie, trzieba cosz wbrew, ale we wnętrziu samego kaplizmu!) K. o życiu: Mówią, że życie to nie bajka, ale to jest bajka, w każdym razie – pełno tu potworów. Słowa: Matko, wciąż słyszę twój głos, pamiętam każde moje głupie i podłe słowo, i niczego nie mogę cofnąć, ani twego odejścia, ani moich słów. Usta: Usta białe, bo zalepione serem. Polityka w UE, wg pana Lullitza (fragment, tłum. z ang. Tamary Mitz): „Będzie taka, jaką zechcą realizować byłe demoludy, a nie tzw. stara Europa; byłe demol. są złaknione jakiegokolwiek działania utożsamianego z dumą narodową, dotąd duszoną, stąd – działanie będzie jakiekolwiek, byle byłoby dostrzegalne”. 45
Duża nogawka – drugi budynek Monty Pythona: Idź w dół nad Łynę, naprzeciw katedry, zobaczysz małą kamienicę w kształcie dużej nogawki, jak na nodze, która elegancko wysuwa się do przodu, aby dokonać dużego kroku. To nogawka spodni od garnituru, kant nieco zaokrąglił się, ale nadal trzyma. Całość wygląda też jak odgięte wnętrze jaskini, zagryzmolonej przez pierwotnych artystów. Ale jest tam, pośród gryzmołów, udana postać idąca w dal, to znaczy w głąb tej dużej nogawki, płynąca oczami w nieznaną dal – widzisz jej plecy. Postać jest jak gdyby śladem po bombie atomowej, to znaczy śladem całego ciała, wtopionego przez bombę atomową w tę oto dużą nogawkę, która jest małą kamienicą. Postać wkracza z podniesionymi rękami w ścianę dużej nogawki, będącej małą kamienicą. Mogłoby nie być tej postaci. Ale idź, wejdź w nią. Jest jak drzwi. Nie, jednak lepiej byłoby bez niej. Wróć. Od katedry przejdź na drugą stronę ulicy, zejdź w dół ku Łynie. Idź przez bulwarek nadrzeczny, najlepiej w połowie maja – kwitnące drzewa wyścielą ci drogę białymi płatkami. Tak lepiej. Patrz na prawo – tam jest ta mała kamienica, czyli duża nogawka. Wznieś się okiem powyżej gryzmołów i postaci z podniesionymi rękami. Podziwiaj to, czego nikt nigdy tu nie podziwiał, ani nie opisał, ani nie namalował. Wskaż sobie miasto nieznane. Co to jest? – trzeci budynek Monty Pythona, arcydzieło: Przedtem obskurna szara bryła przy dawnym Peweksie. I ktoś (kto?) pracowicie (profesjonalnie) na wszystkich ścianach namalował wnętrze pałacu – we wszystkich odcieniach różu i karminu. Kolumny, żyrandole, posadzka, schody, schody, koronki krat. To arcydzieło zostało oblepione okropnymi plakatami, nawołującymi do uczestnictwa (i zdecydowanego „tak”) w referendum dotyczącym wstąpienia Polski do UE. M. : – Z czym do UE? Z doraźną polityką ordynarnie jaskrawo pełzającą po arcydziele?! Pan Lullitz: – A juź zaczinauem kochacz ten kraj, to miasto. Psuczie to waszie atuti?! Cholera ciem, nie, jasna. Mimo wszystko: od czasu do czasu przechodź tędy, wskazuj sobie miasto nieznane). Błysk: posadzki w zadaszonym holu naszej odnowionej Biblioteki Wojewódzkiej; i: wyprzedaż książek (literatury pięknej) po złotówce; regały, można rzec – z badziewiem; zbadziewiały błysk nazwisk; to znaczy – antybłysk. Tyle nazwisk! Mój Boże, tyle nazwisk. W zasadzie – tony zmarnowanego papieru i czasu. Obfitość polskich nazwisk z peerelu – dawno przebrzmiały lub w ogóle nie zabrzmiały. Pogrzeb autorów czy książki? 46
Papier: znikający? Białe rymy (tylko w maju): wysoko: białe kwiaty stiuków na parafialnym eklektycznym budynku przy katedrze, a nisko, przy ogrodzeniu: rozkwitłe na biało krzewy zwane wanhutą; podobne pochylenie gałązek; podobne lanie się w dół pąków i kwiatów. I tu, i tam są jak naręcza te gałązki z kwiatami – jakby je podtrzymywał ktoś niewidzialny. Idź tędy, wskaż sobie miasto nieznane. Hau hau hau: popędziła straż pożarna. Materiał do zdjęć wykonywanych przez M.: zielony deszcz kory potężnego drzewa przy zamku; jasne kamienie słonecznych blasków na ciemnozielonym bruku pod „Casablanką”; białe rymy opisane wyżej; budynki Monty Pythona opisane wyżej; koronkowa ciemna serwetka z cieni konaru, na schodkach – na ich środku – na poluźnionym spojeniu krawężnika, z tyłu zamku; ruchome, falujące cienie gałązek, współgrające z okuciami na drzwiach zamku – okucia zdają się poruszać, falować jak te cienie; drzewo, które przy ziemi jest pięcioma cienkimi drzewami, a u góry jednym – zgodnie grubym – grubym nieforemnie; trzy prześwietlone słońcem listki – tylko trzy – w ciemnozielonej otchłani lipy; karminowy trawnik pomiędzy seledynem krzewów.
Rozmowa robaków na przejściu bez świateł: Jezdnia: Wrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrrr! Robak Sokrates Janowicz: Ci nasi ludzie... To są zapierdalacze! Wyjeżdżają do Niemiec, Francji, USA i tam też są tym, czym są – zapierdalaczami. Nie widzą kultury! Forsa, kurwa i rozbój – to ich interesuje. Jezdnia: Wrrrrr! – używane, niegdyś bardzo drogie, starannie odnowione sobaki. Pełny szpan, pełne zapierdalanie wewnętrznego robaka. Gaz do dechy, przy pomocy tego rozcięcia, co ma je u dołu – witką prawą. Uuua uua! – łka rozpędzone niemowlę erki. Robaki na pasach jak na klawiszach: dwie szagi na lefo, dwie szagi na phafo, szag wpiehod i dwie nazad. Thy szagi wpiehod. Czetyhe nazad. I wszystko przy pomocy tego rozcięcia, co mają je u dołu. Raz witka lefa, raz witka phafa. Zapiehdalanie niezdecydowane. Robak Kon do robaka Lullitza: Pańska ukochana kultura masowa? Ależ to też są zapierdalacze. Wzmożona produkcja gniota dla manymany. 47
Robak Lullitz: Co pan! Prziecieź Biblia to teź kultura masowa! Rziecz w tim, aby biło drugie dno. Niemasowoszcz niemasowoszciowe ścziowe. Nie dla manymany, a dla powolnego rozpatriwania. A jak dosłownie, to żieby prawdziwie w jednej warstwie. Tak prawdziwie, żie aż skreuczi skreu eę ci. Żieby gołoub bił dla cziebie opisany tak, żieby cziebie aż skreucziło. Ale nie tak, żieby z tego skreucenia winikł jakisz totalitaryzm! Tak samo z powolnego rozpatriwania nie możie bycz mowy o wyrastaniu jakiegosz totalitaryzmu! Dlatego najlepiej jeszt pilnowacz masowoszczi rozriwkowej! Robak Kon: A co pan! Drugie dno nie dla manymany, tylko dla powolnego rozpatrywania, czy dosłowność, która aż skręca, to nie jest dzieło zapierdalaczy. Nad tym trzeba się nagłowić! A co nagłowione przez jednego, wymaga nagłowienia przez innego. A z nagłowienia wyrasta potrzeba nowego nagłowienia, a nie totalitaryzm! Robak Lullitz: To też jest dzieło zapierdalaczi to nagłowienie! Wszisci sou zapierdalacziami w czimś! Robak Sokrates: Panowie, zapierdalacze to osobnicy najnowocześniejsi! Nie zainteresowani ani Biblią, ani gołębiem. Tylko forsa, tylko kurwa, tylko rozbój. A kudy nam do nich! Jezdnia: Wrrrr! Tańczące robaki, hobaki, szag wpiehod i dwie nazad. I szag wpiehod, i dwie nazad, i dwie szagi na phafo, i dwie na lefo. I wszystko przy pomocy tego hozcięcia, co mają je u dołu. U każdego hobaka po dwie obute witki. Zapiehdalanie niezdecydowane. I nagle: zdecydowane. Szagi, szagi wpiehod! Robak Lullitz: Pisarziu, poeto, kompozytorzie, przie prziechodniu, marzi marziczielu, wiećnie niezadowoleni, a lepiej zobać, jak daleko odbiegłesz od miejszcca, gdżie postawiłesz pierwszi krok! Rozmowa mutantów: Są lobaki my. Cmok. Obly holyzont i jest dlugi. Tak, o! Się nic nie i wiemy tylko czolgamy. Cmok. O, tak! Mlówki mają są te jakoś dobrze przynajmniej jakoś wylaźniej uksztaltowane. Talie i te jak posiadają się one nazywają chyba kończyny. Cmok. O, tak, kończyny! Tęsknota jakoś kończyn do. Cmok. O, tak! Ile? Chyba nazywalo cyfla to się? Na są chyba cyfly cyfly folsie, cmok? Co jest folsa to? Cholągiewka taka to, chować któlą do tego do takiej. Cmok. Się jak to nazywa chyba albo poltmonetka kieszeń? O, tak. Tylko folsa trzeba mieć któlą, zadepczą bo. Nie jej my mamy, lobaki jesteśmy bo. O, tak. Cmok. Co a lobaki mają, lobaki mają co? Przypelzam ja skąd? Ja pelzam dokąd, cmok? Ja pelzam, jestem kim, pelzam pelzam pelzam jeśli? Sam ja jestem język tylko albo tylko sam się na-
48
zywa jak to żądelek, cmok? żoldek czy? Co ty a, nie żoldek żądelek nie jakoś inaczej, przylądek, cmok! O, tak! A tak nie inaczej, przylożądek, nie, ja nie tylko pamiętam wiem, trzeba że pelzać dalej, dalej. Jesteś przestań glupi ględzić, pelzaj, cmok! Nie ale jesteśmy ni kulami kogutami, cmok? Nie pewno na, cmok! Pewno na, cmok? O, pelzaj, tak!
Dalej, dalej!
1 Czy znasz smak chińskiego jajka? Jajko zakopuje się w ziemi na kilka lat, a nie szkodzi, jeśli na dłużej. Potem odkopujesz i zjadasz, a czujesz się tak, jakbyś zjadał swego przodka, pogrzebanego przed laty, a teraz bardzo smacznego i bardzo pożywnego. Chińskie to jajko stanowi coś w rodzaju jadalnej ziemi. To jest to wschodnie wyrafinowanie. Po pierwsze, łączysz smakowanie ziemi, która nagle stała się jadalna, ze smakowaniem przodka, co nie jest tutaj kanibalizmem, raczej – pełnią antykanibalizmu, jedynie myślą zahaczasz delikatnie o kanibalizm – jakbyś go tylko ssał z wyobrażenia i przeciwko niemu, po drugie, łączysz ten antykanibalizm ze smakowaniem swych myśli o tym wszystkim, po trzecie zatrzymujesz czy też odtwarzasz wczorajszy dzień, i to w bardzo namacalny sposób – jest to dokładnie ten sam dzień, w którym twoja kura zniosła tobie to konkretne jajko. I wreszcie masz wrażenie, że odkrywasz poetę czy jakiegoś innego twórcę w wiele lat po śmierci – i ogólnie rzeczywiście ma to ten sam posmak. Poetę, twórcę? O czym mówisz? Mówię o chińskim jajku. To jajko jest zawsze świeże, czarna ziemia mu nie szkodzi. Poniekąd mówię i o tym , że smakowałem obrazy i rzeźby Louise Bourgeois, która urodziła się w roku 1911, jeszcze żyje i wciąż tworzy niesamowicie nowoczesne dzieła, a dopiero w zeszłym roku ją odkryto, jakby odkopano z ziemi. Ona ma prawie sto lat! No i właśnie, czyż ona nie jest chińskie jajko? I nie jest to ani towar, ani
49
usługa, lecz dreszcz. Chciałbym podobny dreszcz przeżyć w twoim mieście.
2 Usługa pisarska dla licealistów Już zaczynali to przypuszczać, a teraz dzięki tobie wykują to na blachę. Jeśli powiedziałeś, że trzeba bić, to będą bić.
3 O pampersach Moja notatka z dn. 4.01.03
Dwa lata temu rozmawialiśmy z R. o obyczajach naszych pracodawców, którzy nawet od sprzątaczek w pipidówach żądają tego, czego sami nie potrafią: biegłej znajomości obsługi komputera i biegłej znajomości American English. W ten sposób przekształcają sprzątaczki w swoich doradców za gówniane pieniądze. Poza tym – wszystkim pracownicom każą siedzieć, biegać, latać w pampersach. R. nie chciał wierzyć. Nie uwierzył. Dziś przeczytałam w Internecie bardzo poważne, wcale nie żartobliwe, wyznanie młodego pracodawcy z Olsztyna: „Wszystkim swoim pracownicom kupiłem zapas pampersów na całe pół roku – jeden pampers na jeden dzień i ani pół pampersa więcej. Musiały podpisać zgodę na ich używanie i pisemnie przyrzec, że w pracy ani razu nie wybiegną do ubikacji, nawet po to, aby zmienić pampersa. One muszą wiedzieć, że pracują dla mnie, a nie dla siebie”. Opowiadam o tym R. Oboje trwożymy się – on moją uporczywą nieprawdą, a ja pewną siebie prawdą pracodawcy z mego miasta. Po południu R. pisze dla mnie dwa krótkie zimowe wiersze:
kawa dla tamary słońce nad zaśnieżonym parkiem coraz niżej jak miód który zsuwa się z łyżeczki do obszernej filiżanki z ciepłym
50
lekko parującym mlekiem które jest jeszcze niebieskie które za chwilę przybierze barwę lekkiej kawy
twoje zimowe okno biały muślinowy szlafrok ciała we wzory z ozdobnych chmur i wielu pochylonych lilii czuwanie starszej siostry nad tą co w dole śpi nad wstrzymaną w spokoju szkic kroków dla tej małej projekt pamięci orientacyjna mapka dopiero teraz świetna przestrzenna orientacja w tobie wczorajszej Dlaczego nie opisujesz naszego zamku, widać go z okna? R: – Nie, wszyscy go opisują. Białe okno przesłoniło mi dziś zamek. Wzruszyło, bo w nim samym jest życie. Ale ja przecież nie o samym oknie! Wiesz co, chyba jest poezja miejska i wiejska. Ty przemawiasz poezją wiejską. Pomiędzy poezją wiejską a miejską mamy chyba stan nieustannej wojny. Mieszczuchy chyba czują ziemię poprzez poetyzowanie, a nie poezję. Wieśniacy z kolei poetyzują miasto, albo w ogóle je odrzucają. Jakieś wzajemne pampersowienie. R: – Pampersy? O nie, ty znowu o pampersach?! Wiesz, a tak w ogóle to nie lubię literatury spermatycznej. R: – Spermatycznej? Cha, cha, cha! Literatura spermatyczna!
4 Nie. Wystarczy. Dość. To nie ma sensu. Spermatyzm. Fallocentryzm. Twój językowo-stylistyczny miszmasz. Partie porządku. 51
Limbo. Właśnie, limbo. Przecież mamy limbo. I partie porządku. Limbo i partie porządku.
5 Majowa niedziela Ten pień tego drzewa jest jak przydługa ciężka kurtyna, zsunięta w kąt, nie, na środek – na środek sceny, którą jest wąska aleja wzdłuż Łyny. W każdym razie wisi, zdaje się wisieć ten pień. Nie. Stoi i wisi. I o jedenastej, a jest jedenasta, z nieba – ale nie z góry, z naprzeciwka – leją się wiadra słonecznego blasku w to miejsce. I jest tam ławka. I na tej ławce siedli sobie pan Lullitz z koncernu „Orduch”, sympatyk międzynarodowej grupy literackiej „GSOp”, i Tamara Mitz, członek grupy, anglistka i tłumaczka pana Lullitza. I w to miejsce – wiadra. Prosto w łeb, to znaczy w twarz. I jest zatem gorąco, bardzo, choć ogólnie wcale nie, to znaczy jest umiarkowanie gorący dzień, ale tu – tu się leją wiadra nieumiarkowanie gorącego słońca, prosto w łeb, to znaczy w twarz, i spływają na szyję, na ciało, okrywając je fontanną gorącego szkliwa. I leci skądś aria miłosna z „Carmen”. Jasny miodowy głos. Wszystkie ławki były pozajmowane. A rano było dość chłodno. A oni tak od rana. Kroki, kroki. No i. I aria miłosna z „Carmen”. Sorry, mówi pan Lullitz, i zdejmuje buty. Sorry, mówi Tamara Mitz, i zdejmuje buty. Sorry, mówi pan Lullitz, i zdejmuje skarpetki. Sorry, mówi Tamara Mitz, i zdejmuje podkolanówki. Sorry, mówi pan Lullitz, i zdejmuje marynarkę i wełniany sweter. Sorry, mówi Tamara Mitz, i zdejmuje wełniane wdzianko. Sorry, mówi pan Lullitz, i zdejmuje kamizelkę. Sorry, mówi Tamara Mitz. i zdejmuje bawełniany sweterek. Sorry, mówi pan Lullitz, i zdejmuje koszulę, a najpierw wyrywa się z pętli krawata. Sorry, mówi Tamara Mitz. i zatacza długie rękawy podkoszulka nad łokcie. Sorry, mówi pan Lullitz, i zatacza krótkie rękawy podkoszulka na ramiona, tam zwałkowuje w chude ramiączka. Sorry, mówi pan Lullitz, i zatacza nogawki powyżej kolan. Sorry, mówi Tamara Mitz, i zatacza nogawki pod kolana. No i. Nadal aria miłosna z „Carmen”. Gdzieś za nimi i nad nich. I wiadra słońca na nich. Ale teraz przyjemnie. Przyjemnie gorąco. I koniec arii miłosnej z „Carmen”. No i. I nic. Zielony wróbel. Gdzieś tam.
52
Idź po białej nici, lekko poplątanej, ale dość prostej, wylanej przez kogoś białą farbą na ulicy Prostej. Nić podskoczy w końcu i wchlapnie się do kosza. Zadepczą ją. Albo usuną rozpuszczalnikiem. Może już jej nie ma. Być może doprowadziłaby do zielonego wróbla.
Dalej, Dalej! Nie, wróć. Nie myśl. Obejrzyj życie. Tylko patrz. Patrz, tam teraz jest las.
Zabawy w Zielonych Wróblach Rok 1952. Gigantyczna i jasna micha dnia – zakurdyczona na krańcach ośmiornica. Nie ma zegarów. Nie istnieją ludzie zrodzeni – po prostu skądś się wyłaniają z nagła. Co chwila wyłaniają się dwie mamy z dwóch domów, stojących naprzeciwko siebie na wzgórzu po dwóch stronach polnej drogi, która kiedyś była drogą leśną, bo tu wszędzie lasy, teraz kilka kilometrów za domami, przetrzebione, wykarczowane, widać łyse pagórki i wzgórza, obszerne, widać lasy dalekie, granatowe, i bardzo dalekie, niebieskie lub niebieskoszare. A ze wzgórza, na którym stoją domy, widać wszystko. To Zielone Wróble. Tak nazywa się wzgórze z domami. Ach, jaki przyjemny jest wewnętrzny rytm ziemi – szczególnie na wiosnę, wszyscy to czują, a szczególnie dzieci – ciepłe płachty, pasma, sznury wokół obnażonych łydek, kostek, kolan. I jest tam ganek – obszerny i zadaszony – przy domu większym, sześciopokojowym. Mniejszy, czteropokojowy, posiada ganek zwy-
53
czajny, niezadaszony. I patrz – na ganku zadaszonym bawią się dwie sześcioletnie dziewczynki – ta drobniejsza jest z mniejszego domu. Wiosna. Wiosna-Pani Zielona. Niemowlęta to butelki napełnione wodą z piaskiem. Trzeba je owinąć w przemakalne kocyki i pieluchy z czegoś tam, może być chustka babci, powłoczka na jasiek, taty chustka do nosa, duża. Butelki są pozatykane korkami z dziurką i odwrócone, szyjka z dziurawym korkiem idzie w dół, więc niemowlęta w kółko srają i szczają, to znaczy robią kaku i pisiu. Trzeba je co chwila przewijać i okrzykiem „znowu!” przywoływać do nieuzyskiwanego porządku – taka jest zasada zabawy. Jedno z niemowląt nagle się stłukło. Potem nagle stłukło się drugie i trzecie. Dziewczynki zbierają odłamki niemowląt – kaleczą sobie palce. Obie mamy wołają na obiad, obaj tatowie ochrzaniają za bawienie się szkłem. Potem, pod wieczór, zabawa w dotykanie tajemniczego światła: światło pojawia się nad pagórkiem za większym domem w porze szarzenia, przed kolacją – ma kształt piętrowych regularnych zygzaków tworzących kwadrat – wisi w powietrzu na wysokości piersi dorosłego człowieka – trzeba podskoczyć, aby dotknąć – ręce przechodzą przez nie – jego zygzaki uciekają. Dziewczynki biegną za nimi. Podskakują. Dotykają. To znika. Tego nie ma. Rodzice nie wierzą w istnienie tego światła, to znaczy nie wierzą, że to jakieś tajemnicze światło. Tłumaczą, że być może to dalekie światła Świsłoczan albo Mostowlan, zwłaszcza Mostowlan, które leżą na najwyższym wzgórzu. Może to te światła są przez dziewczynki widziane. Tam domy stoją wąskim szeregiem, no to światła nakładają się na siebie, gęstnieją. No i przede wszystkim zapalają się wysoko, bo tam wzgórze! Jadą prosto w oczy! Nie ma tu żadnej tajemnicy. Oj, dzieci, dzieci, tworzycie sobie bajki. Tak, ale to światło znika, kiedy tylko dotkną! Było i nie ma. To było. To znika. Tego nie ma. Wiosna. Wiosna-Pani Kolorowa. Następnego dnia będą układać bukiety i wić wianki z polnych kwiatów, które szybko więdną, więc nie przynoszą wiele radości. Potem narobią z gazet pstrokatych statków i puszczą je na czarną wodę w beczce po smole i dziegciu. Pod każdą rynną stoi taka beczka. Zamieszają czarną wodę palcem. Nie ma nigdzie na świecie tak czarnej wody.
54
A dotykanie światła wkrótce przestanie bawić, to znaczy – przestanie być tajemnicą. Bo to rzeczywiście świeciły Mostowlany, prastara szeregówka, pnąca się po wysokim wzgórzu. Zrozumieją to któregoś letniego dnia, który będzie bardzo jasny, przezroczysty. Ukaże im wyraźnie odległe ciemne kształty, a w nich jak gdyby rozświetlone okna. Tak, to na pewno były okna. Iii... Rok 1951. Gigantyczny jasny pająk dnia – parękami i pagirami zakurdyczony na końcach. Nie istnieją zegary, ani ludzie zrodzeni – ludzie po prostu skądś się wyłaniają z nagła. Wyłania się młody mężczyzna, wymakijażowany jak kobieta. Mocna czerwień szminki na wargach. Mocny tusz na powiekach. Chłop śliczny. I jest tam pomost z wieżą. Lato. Lato-Pani Bogata. I patrz – na schodach pomostu z wieżą bawią się dwie pięcioletnie dziewczynki. Mężczyzna to inżynier z Warszawy – nadzoruje budowę granicznego mostu nad dużą rzeką, kilometr stąd – nikt tu nie pojmuje, dlaczego on maluje oczy i wargi. Gejów nazywają tu kuraczami. Ale czy on jest kuraczem? Przyjechał z żoną, mieszkają w barakach, z nagła któregoś ranka wyłonionych od zachodniej strony Zielonych Wróbli. Żona ma siwe włosy, choć przecież jeszcze młoda – ma około trzydziestki. On też. Dziwaczna para. Dziewczynki wdrapują się – na czworakach – na dziesiąty stopień powyżej pierwszej platformy – wyżej nienie są w stanie, mają zawroty głowy. To tak, jakby głowa dotykała gigantycznego pająka dnia, jego podbrzusza, twardego jak deska, opornego jak sufit. Zabawa polega na pokonaniu jedenastego stopnia – dziś to się wciąż nie udaje. Malowany mężczyzna stoi pod pomostem – zadziera głowę – z niepokojem patrzy na dziewczynki – szeroko otwiera usta – bezgłośnie ostrzega dziewczynki przed upadkiem. Przybiega jego siwa żona – też zadziera głowę, też szeroko otwiera usta, też bezgłośnie ostrzega dziewczynki przed upadkiem. Dziewczynki są już na jedenastym stopniu, sterczą tam na czworakach, nie mogą zejść, obezwładnia je zawrót głowy – głowy mają uwikłane w podbrzusze gigantycznego pająka dnia, oczy – w jaskrawo czerwoną pajęczynę. W pewnej chwili ich głowy więzną pomiędzy stopniami. Głośny płacz.
55
Malowany mężczyzna i jego siwa żona uwalniają dziewczynki z tej pułapki. Znoszą na rękach. Tulą w ramionach. Głośny płacz dziewczynek. Nie wypuszczając dziewczynek z ramion siadają na najniższym stopniu. I tak siedzą przez kilkanaście minut. Nie pada ani jedno słowo. Głośny płacz. Dziewczynkom nie odpowiadają pieszczoty obcych osób – sprawiają im ból. Czują, że są jak złapane w sieć. Wyrywają się. Uciekają do domów z głośnym płaczem. Potem, pod wieczór – zabawa w dotykanie tajemniczego światła – o tej porze roku pojawia się w porze szarzenia, po kolacji – ma kształt kwadratu ułożonego z piętrowych regularnych zygzaków. Trzeba podskoczyć, aby dotknąć. Cofa się, kiedy dotkną. Znika. Było! Znika! Nie ma! Chcą je za wszelką cenę zatrzymać i posiąść – uszczknąć choćby odrobinę – ścisnąć w dłoni, przynieść do domu, pokazać rodzicom. Nikomu nic nie mówią o zjawisku. Wierzą, że uda im się w końcu przynieść do domu jego odrobinę. Odrobinę tego, co było, co znika, czego nie ma. A było. Było! Lato. Lato-Pani Bogata. Następnego dnia pójdą do lasu zbierać grzyby. Z babką Paulą, która nie ma zębów, która ma w twarzy czarną śmierdząca dziurę, bardzo głęboką, podobną do prawdziwej dziury w prawdziwej ziemi, do której wylewa się pomyje, nie, ta za duża, do norki, ta jest podobna do norki. Zbierają drobne maślaki, podobne do słodkich niemowlaków. Nadają maślakom-niemowlakom ludzkie imiona. Co drugi maślak nazywany jest Basią. A w malowanym mężczyźnie zakochała się Darka z Kolejowych Krynek. Wszyscy o tym mówią – i obie mamy też, nieustannie. Darka z Kolejowych Krynek jest duża, gruba, brzydka i zawsze rozczochrana. Podobno nie zawsze była taka. Była bardzo zgrabna. I bardzo ładna. Teraz wygląda trochę jak kobieta pierwotna. Twarz ma jakąś krzywą, z jednej strony obrzmiałą, z drugiej zasuszoną. Jej mąż też wygląda jak człowiek pierwotny, włosy mu rosną nawet na uszach. To olbrzym – wyższy o trzy głowy od swojej dużej Darki. Czasem przybywają razem do nich, do Zielonych Wróbli, to znaczy – przybywali, sunęli jak przód spychacza albo wieloryb bokiem. Teraz Darka przypomniała swoje pierwotne, piękne i młode kształty, biega za malowanym mężczyzną. A jej mąż z rozpaczy gdzieś się zaszył. Mówią, że w lesie za Miłoszówką. Darka biega za malowanym mężczyzną. I co 56
dziwne – malowany mężczyzna też biega za Darką. Wkrótce razem wyjadą dokądś – nikt nie będzie wiedział, dokąd. Nikt nawet nie przypuści, że na zawsze. Siwa żona malowanego mężczyzny na zawsze zostanie w mniejszym domu. Przylgnie jako świetna pomoc do wszystkiego. Na razie – świetną zabawą jest obserwowanie biegania Darki za malowanym mężczyzną. On na most i ona na most. Malowany mężczyzna jest niższy od Darki. Razem wyglądają z daleka jak mama z synkiem. W pewnym momencie biorą się za ręce i znikają w olszynach. Rok 1950. Gigantyczna srebrzysta meduza dnia – niezakurdyczona po brzegach, lekko pozadzierana, nad głowami. Nie istnieją zegary ani ludzie zrodzeni – ludzie wyłaniają się skądś z nagła – jakby ze stałych swoich miejsc – i z nagła znikają – jakby wpływali czy też wsiąkali głęboko w swoje stałe miejsca. Znowu są – wypłynęli czy też powysiąkali. Dziś nie ma nikogo poza rodzicami – drogi są zawiane. Zima. Pani Ziuzia. Zima-Pani Ziuzia. Przyszła do nas Pani Ziuzia. Niebieski śnieg, granatowe, czerwone, srebrzyste drzewa, białe słońce. I są tam liczne pagórki. I patrz – na najniższym, bawią się dwie czteroletnie dziewczynki. Zasada zabawy: trzeba przebiec po brzuchu zaspy nawianej pod pagórek i w którymś momencie zapaść się w zaspę, najlepiej po brodę. To się nie udaje – dziewczynki są za lekkie – nawet skakanie w jednym miejscu na nic. Zapadają się tylko do kolan. Obie wciąż przegrywają. Tego dnia bawią się jeszcze (w dużym pokoju mniejszego domu): w przymierzanie starych sukienek – nie mogą się w nie zmieścić, dziwią się, że tak urosły – samo to dziwienie się nieustannie je bawi i zachwyca; w pierwszy śnieg Zimy-Pani Ziuzi – rwą na drobne kawałki stare gazety i czasopisma i zaśmiecają cały pokój, i polewają wodą z kubka, i natychmiast mają odwilż i WiosnęPanią W Kolorowe Plamy – bawi je i zachwyca akt stwarzania pór roku; w rozkwitanie kwiatów – wnętrza dłoni wypełniają kolorową bibułką, dłonie zaciśnięte to pąki, rozchylone to kwiaty prawdziwe – bawi je i zachwyca ta władza; w guziki – każdy guzik jest jakąś osobą, starcem, staruchą, niemowlęciem, żołnierzem, dzieckiem jak one, a także miśkiem, lalką, grzechotką – zależy to od wielkości i koloru guzika – siwe duże to dorośli i starcy, kolorowe małe i średnie to niemowlęta albo dzieci jak one i ich zabawki – bawi je i zachwyca organizowanie dnia dla tak wielu osób, w tym i przede wszystkim dla dorosłych i starych. Następnego dnia, rano, znowu skaczą po zaspie, ale 57
innej – kilkumetrowej na drodze pomiędzy dwoma pagórkami. W pewnej chwili obie stają na głowie woźnicy, który wraz z koniem i saniami ugrzązł tu w nocy, przydrzemał i nadmarzł. Dwójka tatów odkopuje półmartwego lodowatego bałwana (nagle oprzytomniałego i wesołego) i żywego ciepłego konia (nagle całkiem skapcaniałego). Obserwowanie odkopywania i przemian cielesno-wykopaliskowych jest zabawą. Tego samego dnia: jakaś wychudzona kobieta z gołą głową, rozczochrana, miejscami siwa, siwe pasma we włosach czarnych, pani z Zimy-Pani Ziuzi nagle wyłoniona od strony Bliskich Wiszen, idzie prosto przed siebie po ich drodze, zbliżając się do Zielonych Wróbli, do ich podwórek – nie przejmując się zaspami. Znika w zaspach i znowu się wyłania. Obserwowanie jest zabawą. Utonie w zaspie, czy nie? Dziewczynki stoją na zadaszonym ganku. Kobieta mija pierwsze podwórko, drugie, zatrzymuje się przy zadaszonym ganku – pyta dziewczynki, czy nie widziały jej dzieci, dwóch chłopczyków i jednej dziewczynki, one tutaj gdzieś leżą, one nie żyją, one są całe we krwi, ona musi je odnaleźć i pochować. Dziewczynki nie rozumieją pytań, nie ma tu innych dzieci, zwłaszcza nieżywych i całych we krwi. Do najbliższych sąsiadów z żywymi dziećmi to będzie bity kilometr przez dolinę zwaną Miłoszówką, to tam, wskazują kierunek lewy od Zielonych Wróbli, lub dwa bite kilometry przez trzy wzgórza i trzy doliny, co się razem nazywa Niemcewiczówką, to tam, dziewczynki wskazują kierunek prawy od Zielonych Wróbli. W samej Miłoszówce i Niemcewiczówce też są jakieś dzieci, ale starsze, kilkunastoletnie, więc to już nie dzieci, nie wchodzą w rachubę. Dziewczynki wskazują jeszcze Bliskie Wisznie, skąd kobieta się wyłoniła, tam też są dzieci. Do Bliskich Wiszni daleko, choć w nazwie mają co innego. Widzą w białej twarzy ogromne czarne oczy, takie jakieś „nie takie”, za duże, jak z mętnego szkła, jak z samej rozpaczy, one jeszcze nie znają słów „mętny” i „rozpacz”, widzą czarne gęste brwi nad czarnymi oczami, takie jakieś „nie takie”, za duże, nikt tu takich nie ma, widzą ciemne podkowy pod oczami, nikt tu takich nie ma – boją się. Uciekają za dom, kobieta idzie za nimi, chowają się do kurnika pełnego drzemiących kur z zaspanym kogutem. Kogut-trąba podnosi alarm, zrywa kury-trąbki z grzęd, razem wieją na podwórko – jak wystrzelone z armaty, z armatnim hałasem – rozplecionym na głosy trąbek i trąby. Widzą, jak kobieta macha ręką i odchodzi. Widzą jej sznurowane gumowce, czarne, wyłażą z nich brudne szmaty. Wybiegają z kurnika, znowu idą na zadaszony ganek, widzą, jak kobieta zmierza w kierunku małej rzeki – po Żwi58
rowym wzgórzu naprzeciw Zielonych Wróbli – tam nie ma zasp, Żwirowe wzgórze jest łyse, już kobiety nie widać, opadła w dół. Na podwórku – rozproszone stado kur, teraz ciche to trąbki, każda jednostka-trąbka cicha przebiera swymi czarnymi patykami w miejscu, podnosi to jeden, to drugi patyk, nie mogąc się zdecydować, który przymrozić w Zimie-Pani Ziuzi, a rozwścieczony kogut, nadal głośna trąba, prekursor dżezowania solo, od śniegu oślepły, dopada swej ukochanej kury i – podżezowując – zajadle ją dziobie. Po chwili stado skupia się i pędzi do kurnika – tylko z szumem półuniesionych skrzydeł. Przez chwilę: obserwowanie kur i koguta jest dobrą zabawą. Słuchanie ich orkiestry – również. Błyskawiczna dziecięca niepamięć o kobiecie. Biała i czysta jest Zima-Pani Ziuzia. Tego samego dnia wieczorem: rodzice pytają dziewczynki, czy nie widziały takiej jednej kobiety, która szukała dzieci i utonęła w małej rzece za Żwirowym Wzgórzem,, ktoś ją widział, ktoś ją z rzeki wydobył, ach, dzieci, nie bądźcie takie ciekawskie, ludzie z Gobiat ją wyciągnęli, ciekawe, skąd ona szła, skąd się tu znalazła, dzieci, nigdy same tam nie chodźcie, nasza mała rzeka nie zamarza nigdy, bo choć mała, to głęboka i bystra, lód jest tylko z brzegu, pamiętajcie. Mówią, że nie widziały. Pierwsze kłamstwo. Z nieokreślonego, lecz wielkiego strachu. I jakby w zmowie, aby nie pamiętać. Następnego dnia dzieci z guzików będą się ślizgać na łyżwach ze spinek do włosów po pochyłym lodzie w beczkach, które służyły kiedyś do przechowywania smoły i dziegciu. Teraz stoją pod rynnami, a woda zamarzła w nich aż do dna. W tydzień potem dowiedzą się, że ta kobieta wcale nie utonęła, że ja odratowano, albo że wcale nie wpadła do rzeki, podobno złapali ją sołdaci i odprawili do szpitala psychiatrycznego. I że jej dzieci rzeczywiście ktoś ukatrupił podczas wojny. Kto? Dzieci, tym sobie głowy nie zaprzątajcie. Rok 1949. Wiosna. Pani Radosna. Gigantyczna firana dnia – wiatr, liściaste cienie, daleko od ludzi dwa domy, domek i dom, Zielone Wróble, dwa podwórka, na obu podwórkach suszy pranie się na sznurach przeciągniętych od płotu do płotu i wysoko – od telegraficznego słupa do tyczek w ogrodzie; ubrania, obrusy, bielizna. Obrusy – jednakowe na obu podwórkach, ogromne, białe w duże niebieskie kwiaty i niebieskie w duże białe kwiaty. I patrz – dwie trzyletnie dziewczynki bawią się w niebo w kwiaty. Wiatr dmie w obrusy – wydyma je, rozkłada to garbato, to płasko nad podwórkami jak nad stołami, tworzy z 59
nich baldachimy i kłębi w chmury. Niebo w kwiaty. Historia? Zegary? A co to jest historia? A co to są zegary? My mamy niebo w kwiaty! Dziewczynki wbiegają pod nie i wybiegają – to na jednym, to na drugim podwórku. My mamy niebo w kwiaty! I tak przez cały dzień. I z zadartą głową. Z przerwą na obiad. W czasie obiadu małe zamieszanie w obu domach, to znaczy – nie, nie ma zamieszania: bez pukania wchodzi żebraczka ( żebracy zawsze wchodzą bez pukania), w milczeniu siada przy stole (żebracy zawsze w milczeniu siadają przy stole, jeśli do kogoś wejdą – i nie odpowiadają na pytania. Przede wszystkim nie należy zadawać pytań. Trzeba uszanować taką osobę poprzez milczenie). W pierwszym domu w milczeniu zjada zupę szczawiową z chlebem, w drugim – w milczeniu – ziemniaki ze skwarkami. W obu domach otrzymuje chleb, sól, mąkę, kartofle do tobołka. W milczeniu wychodzi, już w drzwiach starannie wymawiając tylko jedno słowo: „Dziękuję” (zawsze tak jest – ostatecznie zawsze pada to słowo z żebraczych ust). Zabawa, zabawa. Obserwowanie milczenia kogoś, kto wędruje, wędruje. I szary jest. W łachach szarych. Następnego dnia: zabawa na zadaszonym ganku w małe żebraczki. Na zmianę to jedna, to druga dziewczynka staje się małą żebraczką, która musi zostać nakarmiona z łyżki przez Paniądobrą. Z łyżki – sraczkowatą zupą. Zupą starannie przyrządzoną z piasku i gliny na wodzie. Drobniejsza z mniejszego domu, chwilowa wielka Panidobra, znienacka wlewa głęboko do ust chwilowej małej żebraczce zupę z piasku i gliny na wodzie. Pełna łyżka. Pełna nielojalność. Szczęk łyżki o zęby. Mamo! Płukanie, płukanie, płukanie – wypłukiwanie trudnego piachu spomiędzy zębów. Płacz i zgrzytanie zębów. Przez następny tydzień dziewczynki się gniewają. Ta nakarmiona piachem nie umie napastować, nie umie się bronić – nigdy się tego nie nauczy. Rok 1948. Gigantyczna siwa płachta dnia – zakurdyczona po brzegach, jest jesień, Pani Siwa. Pani Siwa sobą popaduje, mżawi sobą, znowu sobą popaduje, ale jej dzień jest ciepły. I patrz – dwie dwuletnie dziewczynki w czerwonych gumowcach bawią się w chodzenie po morzu, czyli po kałużach. Potem w rysowanie krokami na powierzchni kałuży powierzchni kołdry pikowanej w kratę. Piki znikają tuż po narysowaniu, a to jest dla dziewczynek niezrozumiałe. Przerywają z płaczem zabawę i biegną do swoich domów. Po południu po-
60
wtarzają zabawę w piki, ale już na mokrym piasku. Nie wychodzi kratka. Pod wieczór bawią się w podbieganie do tajemniczego światła, które o tej porze roku pojawia się w porze lepienia się oczu do snu, nad pagórkiem za domem mniejszym, ma kształt regularnych zygzaków, tworzących kwadrat. To światło jest dla nich jednym z wielu tajemniczych zjawisk świata – po prostu wiedzą, że będzie, że jest – że jako tajemnica, bajką czyni świat. Rok 1947. Gigantyczny siwy siennik dnia – w kilku miejscach zakurdyczony do góry, w kilku w dół. Siwa jesień. I patrz – dwie półtoraroczne dziewczynki śpią w drewnianych łóżeczkach na biegunach. Coś im się śni, ale nikt nie wie, co, a one wiedzą (widzą), lecz nie zapamiętają. Tkatki. Po domu mniejszym łażą podrośnięte tkatki, urodzone przez dużą odkarmioną tkatkę, miau. Po domu większym leniwie snuje się duży odkarmiony tkatek, miau. Rok 1946. Drą się dwie dziewczynki, przed chwilą urodzone. Ranek. Pierwszy czwartek września. A zeszłego roku tata z dużego domu, potomek leśników, gorzelników, pułkowników i budników, garbarzy i kuśnierzy, cało wrócił z wojny. A trzy lata temu tata z mniejszego domu, też potomek leśników, gorzelników, pułkowników i budników, garbarzy i kuśnierzy, też wrócił z wojny, ale cały porąbany odłamkami. I obaj rok temu o tej samej godzinie dali życie życiu jako damscy krawcy. Rok 1917. Gigantyczna i jasna micha dnia – zakurdyczona na krańcach. Te same dwa domy w tym samym odludnym miejscu zwanym Zielonymi Wróblami, tyle że mniejszy dom jest wtedy domem większym – przestrzeni dodają mu dwie boczne, częściowo oszklone i częściowo zadaszone werandy, które obejmują podwórko jak szczypce. Obie z drewnianymi tralkami zagruntowanymi na niebiesko (w nieoszklonych częściach werand). To pan Pik buduje te werandy – nie są jeszcze gotowe. Jest z nim żona, pani Pikowa – teraz kręci się z obiema mamami to w kuchni, to w ogrodzie. Pan Pik właśnie wyruszył w głąb lasu (tu wszędzie las) po dodatkowe drewno na dokończenie czegoś tam i podłóg, i schodków tu i tam – na razie zamiast schodków leżą tu i tam pochyłe giętkie deski. Poręcze tralek znajdują się na wysokości nosów dziewczynek. Tu wszędzie las, lasy – ich domy są okolone przez ich lasy, a ich lasy przez inne lasy. Wokół domów – starannie wykarczowany teren, całkiem okrągły. Zielone Wróble. Powiększona poprzez karczowanie okrągła polana. Zielone Wróble. Do61
my dzieli leśna droga, po której z rzadka ktoś idzie z Mostowlan do Niemcewiczówki lub przy ich domach robi nagły zwrot w kierunku Kolejowych Krynek za Miłoszówkę. Jest maj. Maj jak raj. Niedziela. Tutaj jest spokojnie. A tatá, a tatá, a tatá na wojnie. Jeden i drugi tatá na wojnie. Potomkowie leśników, gorzelników, pułkowników i budników, garbarzy i kuśnierzy. Damscy krawcy. I patrz – na południowej werandzie bawią się dwie sześcioletnie dziewczynki. Polerują stary duży berdysz przy pomocy kawałka sukna. Berdysz przypomina sierp księżyca. Chcą mieć z niego lustro. Już je prawie osiągnęły – ostrze berdysza lśni, odbija ich buzie. Przeglądają się i przeglądają się w półksiężycu berdysza. I tak przez cały dzień. I opowiadają sobie bajki związane z tym berdyszem. A potem sierotka nachyliła się nad studnią i zobaczyła tam drugą sierotkę, całą lśniącą, i ta druga sierotka, cała lśniąca, zawołała tę pierwszą, aby ta wskoczyła do niej, żeby się z nią pobawić, i wskoczyła, i przewędrowały razem przez mnóstwo cudownych komnat podwodnych i podziemnych, i ... No i tam był wredny królewicz, taki z jajkami, i... i on czyha na życie taty i ... Jakimi jajkami? W czym je miał? Jak to w czym, to były jego jajka! Miał je w kalifakach. W zielonych, myśliwskich. Ach, to te jajka. Narysuj mi te jajka. Nie umiem, nie widziałam dokładnie, wiem, że mają dwa, takie jak u naszego Alka. Ach, kuzynek Alek. No tak, dwa. Obie widziały, że dwa. I temu wrednemu królewiczowi nasz berdysz odsiekał jajka. Kto odsiekał? Czarownica odsiekała. Była sprawiedliwa. I berdysz był cały czerwony... E, tam... Co to za bajka, chodźmy dokądś. Nie, zostają. Znowu przeglądają się co chwila w wypolerowanym półksiężycu berdysza. Potem biegną do beczki po smole, sprawdzają swoje odbicia w czarnej wodzie. Nie, przedtem obie rysują ołówkiem na drzwiach spichlerza odsiekane jajka wrednego królewicza. Mocno przyciskają ołówek. Drzwi otrzymują rysunek w postaci czterech, oderwanych od siebie, to znaczy rozrzuconych w przestrzeni jajek wrednego królewicza. Jajka te wyglądają jak kurze jajka. Upłynie wiele lat, a żaden deszcz, żaden mróz im nie zaszkodzi. Wkrótce stary duży berdysz zostanie sprzedany do muzeum. Rok 1916. Tutaj jest spokojnie, a tatá, a tatá, a tatá na wojnie. Jeden i drugi na wojnie. Lato. Pani Pstrokato. Na dwóch bujanych fotelach, obitych zielonym aksamitem z żółtymi frędzlami, bujają się dwie pięcioletnie dziewczynki. Na północnej, częściowo oszklonej i częściowo zadaszonej werandzie domu. Poręcze tralek, z których część jest zagruntowana na biało, a część na niebiesko, znajdują się na wy62
sokości czół dziewczynek. Niemalowana podłoga werandy. Niebieskie powietrze, niebieskie niebo, białe słońce. I patrz – przybiega trzecia dziewczynka, która aż zza drugiego wzgórza za Miłoszówką przywędrowała tu z mamą, której mama gada z dwiema mamami. W co się bawić, w co się... Pobawmy się w wiewióreczkę w dziupli... Zabawa nie udaje się, bo kiedy trzecia dziewczynka ma krzyknąć „wiewióreczka w dziupli”, to ona krzyczy „wiewioreczka w dupi”. Mamo, mamo, dlaczego ta dziewczynka tak źle mówi? Dlaczego mówi „wiewioreczka” i „w dupi”? Mamy rozmawiają o tym, że prawie wszystkie kury dostały kurdziuka. Trzecia dziewczynka podziwia i podziwia tralki. Biega po werandzie południowej, jeszcze w budowie – brakuje drugiego rzędu tralek i kawałka dachu, biega po północnej, dotyka tralek, prószy kredą z płóciennych pantofli z paskiem o lekko zadartych prostokątnych noskach – są białe, to znaczy odnowione kredą. Tratatá, a jej tatá, a jej tatá, tatá, a jej tatá na wojnie. A tutaj spokojnie. Wszystkie trzy mają białe pantofle z paskiem o lekko zadartych prostokątnych noskach, z tym że buciki dziewczynek z domów leśnych są ze skóry, bardzo miękkiej, nieodpornej na zarysowania, ale tym się nie martwią. Wszystkie trzy mają białe skarpetki, nad kostką rozszerzone w falbankę. Wszystkie trzy mają sukienki luźne w talii i z szerokimi rękawami do łokci. Sukienka dziewczynki biegającej po werandach jest bladożółta. Leśne dziewczynki mają dziś sukienki białe w drobne różowe kwiatki. Mamy w dalszym ciągu rozmawiają o kurach, że prawie wszystkie dostały kurdziuka. W co się bawić, w co się... W opowiadanie bajek. I była sobie dziewczynka, i ona... ona... czekała na tatę. I stała tam jabłoń, i opadły wszystkie listki z jabłoni, i połamały się gałęzie, a z nieba spadały martwe cacki, mów kaczki, kaczki, cacki ładniej, więc cacki, i... i uschły wszystkie kwiaty, i liście, i trawa, i... i powiędły owoce, gruszki i śliwki, i... niebo zrobiło się czarne, i lało, i... i słońce było siwe, i... i prawie wszystkie kury dostały kurdziuka! I jest tam pani Pik z panem Pikiem. Pan Pik, majster ściągnięty z Warszawy, a przedtem dobrze do nich przylgnięty, kończy budowę drugiej werandy. Pan Pik ciąga wszędzie ze sobą panią Pikową, to znaczy ona sama chętnie wszędzie za mężem wyrusza. Też jest do nich dobrze przyglnięta. Pan Pik wyrabia przepiękne tralki. W co się bawić, w co się... Pani Pikowa proponuje zabawę w chowanego. Cho63
wa najdrobniejszą dziewczynkę, tę trzecią, pod swoją spódnicę – pani Pikowa jest bardzo gruba, nosi szerokie i bardzo długie spódnice, pani Pikowa siedzi w kuchni na taborecie, rozmawia z mamami o tym, że prawie wszystkie kury dostały kurdziuka, pani Pikowa śmierdzi pod spódnicą jak sto wiader do sikania, dziewczynka nie może wytrzymać, a przede wszystkim nie wie, co tak strasznie śmierdzi, myśli, że gdzieś tu stoi wiadro, zaczyna głośno kaszlać i nagle rozumie, w czym rzecz, i z płaczem wyczołguje się precz od tego wiadra zawartego w samej pani Pikowej, mamy pytają o powód płaczu, dziewczynka tłumaczy, że to przez to, że tata, że tatá, tatá, tatá, na wojnie i może nie wróci. Mamy i pani Pikowa podnoszą hałas – a cóż to za słowa, straszne, trzeba koniecznie odpukać w niemalowane drewno, nie ma akurat prędkiego takiego drewna pod ręką, pani Pikowa pędzi do kredensu, wyciąga wałek, wykonany przed rokiem przez pana Pika – odpukujcie w wałek! Odpukały w wałek. A tatá, a tatá, a tatá, każdy tata, musi wrócić z wojny! Trzecia dziewczynka już się w nic nie chce bawić tego dnia, czego dwie pozostałe dziewczynki nie mogą pojąć. Dziewczynka wyznaje w końcu powód: pani Pikowa śmierdzi tam! Nie za bardzo wierzą. Przecież normalnie nie czuć! Przecież ona codziennie kąpie się w rzeczce! Rzeczywiście codziennie kąpie się w rzeczce. Bo jest tam bliska rzeczka, i kąpielisko rodzinne. Pani Pikowa pływa jak stado białych balonów. Balony przedramion, balony wielkich majt do kolan, wszędzie pościąganych na gumki. Lato. Pani Pstrokato. Następnego dnia bawią się w dźwiganie dużego berdysza, na który natknęły się w spichlerzu, kiedy były całkiem małe. Która dźwignie nad głowę – zwycięża. Po kolei zwyciężają wszystkie trzy. Trzy, bo trzecia została u nich na noc ze swoją mamą – w domu z werandami. Mamy i pani Pikowa od rana gadają znowu o tym, że prawie wszystkie kury dostały kurdziuka. Państwo Pikowie zostaną u nich na zawsze. Zamieszkają w pokoju na poddaszu. I tu umrą. To było bezdzietne małżeństwo. A tatá, a tatá... Jest lato. Pani-Pstrokato. Werandy nie zostaną dokończone. Zostaną rozebrane czy też same się roztrzęsą, rozpadną. Dom będzie miał tylko nieduży i niezadaszony ganek od strony wschodniej, teraz on znajduje się pomiędzy werandami, nieco bliżej tej w budowie.
64
Rok 1915. Tutaj jest spokojnie, a tatá, a tatá na wojnie, jeden i drugi. Na wojnie, na wojnie, tata na wojnie. Maj jak raj. Pan Pik buduje werandy. Pani Pikowa wałkuje makaron. Kwitną bzy, i patrz – dwie czteroletnie dziewczynki je wąchają, najpierw kwiat, a potem listki. Obie wciągają po listku w nos. Obie krzyczą: Ratunku, umieramy! Przybiega pani Pikowa, wyciąga listki z nosów przy pomocy spinki do włosów. Do lasu! Ileż tam szczegółów. Pień nakryty mchem jak obrusem; zjedzona przez ziemię resztka brzozy – jak resztka kości; mech jak ondulowany materac lub dywan z korzeniami; wiewiórka jak rozwichrzone zardzewiałe żelastwo, zardzewiałe łapki przy zardzewiałym pyszczku; niebieskie żuki jak zamknięte oczy o niebieskich powiekach; pajęczyny jak pieluszki z muślinu; pień jak armata; pień jak pałac; pień jak byk ze złamaną nogą; pień jak klęczący byk; naga biała czaszka jakiegoś zwierzęcia – w miejscu oczu wielkie czarne dziury, jak wielkie oczy głupiego Jona. Nie wolno im mówić, że Jon jest głupi. Wolno o nim mówić „Malutki Jon”. Wędruje i żebrze. Wczoraj przywędrował do nich ten malutki człowieczek Jon, niewiele wyższy od dziewczynek. Lubią go. Opowiada bajki. I ciągle się uśmiecha i głośno śmieje. Nawet wtedy, kiedy jego bajki są straszne i smutne. Bajka o tym, jak brat zabił brata, schował do wora i bez przeszkód zakopał w dalekim lesie, bo wszystkim mówił, że w worku niesie do miasteczka na sprzedaż rąbankę z wieprza. A innym on mówiiił, żeee ma tam maliiiny... Malutki Jon przerywa bajanie przyśpiewywaniem. Bajka o tym, jak jedna mama znalazła dzieciątko, chłopczyka, w lesie. Wzięła go do domu, bo w jego głodnych oczach zobaczyła siebie. Słodką soskę dałaaa, w baaalii wykąpała. Czyj ty jesteś, nie wieeem, niiigdy się nie dowiem. Bajka o tym, jak... E, już nie chcą. Bajki malutkiego Jona są za straszne. W lesie znalazły wyszczerbioną i zardzewiałą klingę kosy. Zaniosły do spichlerza, a przedtem odczyściły i wypolerowały piaskiem. W kącie leży duży berdysz. Klinga jakoś pasuje do niego. Jutro będzie mąż i żona z berdysza i klingi. Zostaną oparci o ścianę, ubrani w muśliny i bawełniane serwetki. Sednem zabawy będą dialogi, jakie toczą ze sobą państwo Pikowie. Klinga kosy jest trochę za chuda na panią 65
Pikową. Nie szkodzi. Cóś mnie boli dzisiaj caban – mówi pan Pik. Zaraz ci żoneczka zrobi grysik na mleczku – odpowiada pani Pikowa. Cóś mi dzisiaj boli czerep – mówi pan Pik. Zaraz ci żoneczka poda kropeleczki z buteleczki – odpowiada pani Pikowa. Cóś mi dzisiaj nie idzie robota – mówi pan Pik. A bo może, panie majster, już czas na fajrant? – odpowiada pytająco pani Pikowa. Rok 1914. A tatá, a tatá, a tatá na wojnie. Jeden i drugi tatá na wojnie. A ja, babá, a jababá, a jababá sama jak palec. A co to jest historia? A co to są zegary? A jababá, a jababá... Ej, ja, ja babá... Czerwiec, a w czerwcu czerwcowy las, las, a w czerwcowym lesie dwa domy, a w dwóch domach dwa białe gięte łóżeczka, a w dwóch białych giętych łóżeczkach dwie trzyletnie dziewczynki. Poobiednia drzemka. Bo nie sen. Udawane spanie. Po południu: wielogodzinna, przerywana, kłótnia z sześcioletnim kuzynem Alkiem. A bo on się wyśmiewa, że nowe buty uwalały w kurzym gównie. Wielki pan z gównianego miasta Białystok. Co chwila dopadają go i grzmocą pięściami. Przypadkiem trafiają w mięsistą gulę w jego atramentowych majtach z nogawkami do połowy łydki. A co tam masz? – dopytują się, przerywając okładanie. Co mam, to mam, chcecie zobaczyć? – kuzyn Alek ściąga swe atramenty i pokazuje przedmiot ich ciekawości i woła z triumfem: mam żabę, mam żabę! Rzeczywiście, widzą żabę, która wisi nie wiadomo na czym. Kuzyn z bólu kuśtyka. Dziewczynki z trwogą dzielą się wrażeniami: on jest niedokończony! Czy to mu zniknie? Schowa się w brzuch z czasem? Jak on może chodzić, a tym bardziej biegać, jak mu ta żaba tak wisi pomiędzy nogami? Odtąd co wieczór bawią się z kuzynem Alkiem w pokazywanie tej żaby. Nastraszyły go, że to nienormalne, że on chyba jest chory, że to musi z powrotem schować się do brzucha. Chłopczyk co rana sprawdza, czy to mu się chowa do brzucha. Wpędziły go w związku z tym w tygodniową melancholię, którą uleczył wreszcie pan Pik: a ona babá, a ona babá, ona nie posiada żaby, a ty jesteś chłop, chłop, a ty masz, co trzeba. To nie choroba. A ja babá, a jababá, a on żabá, a on żabá... Następnego dnia: zabawa w kule ze smoły. Wszyscy troje poszli spać z kulami ze smoły. Rano żadne nie może odkleić głowy od poduszki, a ciała od prześcieradła. A ja babá, a on żabá.... Mamy i pani Pikowa nożycami poodcinały od pościeli przerażone i rozpłakane dzieci. 66
Rok 1913. W ogóle nie ma o czym mówić. Jest las, a w tym lesie dwa domy, a domach dwa gięte łóżeczka, a w dwóch giętych łóżeczkach śpią mocnym popołudniowym snem dwie dwuletnie dziewczynki, które tyle wiedzą o świecie, co tkatki, biegające po kuchni i podwórku. Miau. A tratatá, a tratatá, a wyszła tkatka za kotá. Rok 1912. A tratatá, a tratatá, a wyszła tkatka za kotá. Dwie roczne dziewczynki... Rok 1911. A tratatá... A ja babá, ajababá... Rok 1900. Dwaj bracia, damscy krawcy, potomkowie leśników, gorzelników, pułkowników i budników, garbarzy i kuśnierzy, zbudowali na wysokiej polanie w swym lesie dwa domy. Tak żeby tu trudno było trafić. Tak żeby do domów wiodły ścieżki i drogi poplątane. Tak żeby było jak w raju, rzeczka, rzeka, rzeczułka, i wszędzie zielono. Tak żeby ktoś, kto tu zawędruje, nagle ujrzał widok niebiański – dwa zgrabne lekkie domy pośród zieleni... Miejsce z dawien dawna nazywano Zielonymi Wróblami. Ożenili się z siostrami, z którymi skroili dla świata po jednej dziewczynce. Bardzo skąpi byli ci damscy krawcy. Dziewczynki w przyszłości wyjdą za mąż za damskich krawców, tak samo skąpych, spowinowaconych z rodem leśników, gorzelników, pułkowników i budników, garbarzy i kuśnierzy. Razem znowu skroją dla świata dwie dziewczynki. I znowu ktoś do nich przylgnie „na zawsze”, tym razem z dziećmi... A potem z własnej woli rozbiją to skromne własne stadko i wyfruną stąd do Nowego Jorku, Warszawy, Olsztyna i Moniek. Bo im nie w smak będą niejasne poplątane drogi i ścieżki, zatęsknią do wyraźnych szerokich dróg. Nastąpi zatem niecofalna bifurkacja losów.
Rok 2003, 5, 6, 20– itd. Zobacz słowa Las: Tam jest tylko las. A w tym lesie walają się ciężkie drewniane drzwi od spichlerza, a na drzwiach narysowane są dziecięcą ręką jajka wrednego królewicza, podobne do jajek kuzynka Alka. Powtórzone dwukrotnie jako jajka odsiekane. To wredny królewicz, który czyhał na życie taty i stracił jajka za sprawą sprawiedliwej czarownicy. Można tam wypatrzyć jeszcze potłuczone szklane niemowlęta obok szczątków ganku i tralek...
67
A ludzie. Ludzie pozmieniali się w zielone wróble, zanim stąd odfrunęli. I nikt nie wie, albo nie chce wiedzieć, albo nie pamięta, albo nie chce pamiętać, że to miejsce nazywa się Zielone Wróble. Kotlety pani Pikowej: nakłada się je na umytą twarz – na pół godziny; przyrządza się je z rozbitej młotkiem niesolonej słoniny, przesypanej suszonymi szyszkami chmielu – chmiel uspokaja każdą zmarszczkę, usypia; były stosowane raz na tydzień przez kobiety z Zielonych Wróbli. W przypadku braku świeżej niesolonej słoniny, kotlety były przyrządzane z czegoś innego białego, np. z niesolonego twarogu lub niesolonych ziemniaków w mundurkach plus szyszki chmielu; chmiel plótł się po bzach. Drewniany czajnik: wykonany przez pana Pika w czasie fajrantu podczas budowy werand; w Zielonych Wróblach; służył dziewczynkom do zaparzania niewidzialną wodą herbaty z drewnianych wiórów i trocin – takiej herbaty pan Pik codziennie wytwarzał mnóstwo. Furkacja: od: bifurkacja; termin na oznaczenie rozwolnienia czy też prawdziwej biegunki, na którą nieustannie chorowały niemowlęta z butelek po jerezie – niemowlęta te miały pupy zatkane dziurawym korkiem. Właściwego terminu – bifurkacja – używał malowany pan inżynier, pouczając robotników, z którymi budował most, że sam most nie może podlegać nieustannej bifurkacji! Dziewczynki usłyszały „furkacja” czy też słowo „bifurkacja” było dla nich za trudne, w każdym razie – „furkacja” stanowiła idealny synonim „sraczki”, pardon, „biegunki, to jest rozwolnienia lub prawdziwej biegunki. Rozszerzając znaczenie, z upodobaniem powtarzały, że kury zafurkowały całe podwórko, że furki kotów przeraźliwie śmierdzą, że rzeczywiście nie należy jeść niedojrzałych owoców, bo się dostaje furkacji, że dziadek, to jest pradziadek ze zdjęcia ma spodnie koloru furkacji, że w zasadzie całe zdjęcie ma kolor furkacji. Przenoszenie znaczeń z bifurkacji na liczne furkacje było niezłą zabawą. Dziadek: był tylko jeden, dziewiętnastowieczny leśny dziadek Kalesanty, to znaczy reszta dziadków nie dożyła narodzin wnuczek. Zmarł w 1920, osiągnąwszy piękną dziewięćdziesiątkę w domu z werandami. Dla dziewczynek powojennych był pradziadkiem ze zdjęcia. Bindował wąsy. To, czym bindował, nazywało się binda. Ale to nie była prawdziwa binda, prawdziwą zagubił, więc bindował sznurkiem i gumkami, to znaczy przy pomocy skomplikowanego urządzenia ze sznurka i gumek, które też uległo zagubieniu – nikt nawet tego dobrze nie obejrzał. Wąsy miały być od samego rana podkręcone ku uszom i 68
takie o tej porze już były – przypominały daszek chiński. Po zagubieniu sznurkogumek wąsy dziadka uległy kompletnej bifurkacji. Nosił palto z karakułowym kołnierzem-stójką i spodnie rzeczywiście koloru furkacji. Miał szelki, ale ich nie nosił – pewnego dnia wypadły z szafy dziadka, dziewczynki, te leśne, spytały, jak się je nosi, a dziadek przeciągnął je pomiędzy nogami i rozciągnął do góry i z rechotem założył na uszy. Chodził powoli, ale prosto, jakby przesuwając się pomiędzy dwoma rzędami desek, ułożonych jedne na drugie w bardzo wysokie i bardzo staranne dwie ściany. Prawie nic nie mówił. Nieudane tralki: pan Pik wyrabiał z nich lalki o ruchomych kończynach i głowie i trzech lub czterech nieruchomych taliach – jeśli pogmerasz we mchu w Zielonych Wróblach, być może którąś z nich znajdziesz, przynajmniej fragmenty – głowę lub nogę. Berdysz: To był ciężki berdysz z 16 wieku, zwany moskiewskim. Parpraprapradziad dziewczynek Berdyszewski odsiekał nim wiele wrażych głów dla Jana III Sobieskiego. Nie wiadomo, jak ten berdysz trafił do rąk prapraprapradziada. W tym czasie używano już lżejszych toporów tego typu. Wianki: Dziewczynki obu pokoleń usiłowały je spleść z chabrów, niebieskich, żółtych i różowych – wszystkie rodzaje chabrów łamały się i zwieszały główki. Piosenka: tańcząc – zaśpiewaj ją mniej więcej na nutę „Gęsi za wodą, kaczki za wodą”: Duży biały dom, duży biały dom, duży biały dom, duży biały dom. Duży biały dom, duży biały dom, Duży biały dom, duży biały dom. Tańcz śpiewając powyższe słowa tak długo, aż się zmęczysz i padniesz. W Zielonych Wróblach przez cały wiek dwudziesty co roku na wiosnę ( z wyjątkiem okresów wojennych) odnawiano ściany – bielono je wapnem, ale nie w celach dekoracyjnych – odkażano ściany ze wszystkiego, co na nich narosło przez rok, ze złych humorów również, a że domy miały duży metraż, to czyniono to przy pomocy przyjaciół zza Miłoszówki, którzy zostawali na noc – wszyscy spali na podwórku – na wyniesionych z domu łóżkach, materacach, kanapach. Zalewane wodą wapno syczało – w ten sposób ożywały uśpione w nim jadowite węże. Następnego dnia, kiedy już jadowite węże wyżarły wszystko, co się nagromadziło na ścianach, dorośli urządzali zabawę – śpiewali: „Duży biały dom, duży biały dom”. I pili jerez. Z butelek, które potem 69
po drugiej wojnie udawały pod czujnie matkującym okiem dziewczynek, że są niemowlętami ze szkła. Tańczono pod chóralny śpiew bez podkładu instrumentalnego, zadaniem dziewczynek obu pokoleń było rytmiczne klaskanie. TO: To było. To znikło. Tego nie ma. Babcia: Były trzy, powojenna babcia Paula, leśna babcia Pola i i leśna babcia Perla, córka Berka, przechrzczona na babcię Pelę; reszta babć zeszła z tego świata przed przyjściem wnuczek na ten świat. Najdłużej żyła babcia Paula – do roku 1955. Babcia Pola i babcia Pela zmarły, kiedy wnuczki miały około roku. Leśna Pela była żoną leśnego Kalesantego. Wspominano, że za młodu miała buźkę z obrazów Vlastimila Hofmana. To: To było. To znikło. Tego nie ma. Pan Puginalski vel Puhinalski: Nad małą rzeką ziemia była czarna i mokra i uginała się pod stopą. Po drugiej wojnie dwie dziewczynki z Zielonych Wróbli wyciągnęły spod czarnej i mokrej ziemi wąski długi obosieczny nóż, z nietypową dla tej białej broni długą wąską rękojeścią, na której było niezdarnie wyżłobione słowo: „Пугiнаўскi”. – To albo Puginalski, albo Puhinalski – nazwisko, a ten nóż to puginał – stwierdziła ze znawstwem babcia Paula. Dziewczynki nazwały nóż panem Puginalskim. Wymyśliły świetną zabawę: ustawiały pod ścianą wakacyjnego kuzynka, czteroletniego warszawianina Witolda, i rąbały, to znaczy dźgały go panem Puginalskim, to znaczy panem Puginalskim wbijały się w ścianę wokół i wzdłuż ciała Witolda, udając, że to w Witolda. Witold bladł, siniał i zsikiwał się w robione na drutach czerwone bufiaste majtki. Na szczęście szybko zrezygnowały z tej głupiej zabawy. To: To było. To znikło. Tego nie ma. Jeśli ponurkujesz we mchu zielonym i głębiej w ziemi w Zielonych Wróblach, to być może znajdziesz narzędzie zbrodni, zwane puginałem i panem Puginalskim. Któregoś dnia pan Puginalski gdzieś się zapodział – może to dla ciebie utonął we mchu zielonym lub głębiej pod nim – w ziemi. Kalifaki: spodnie bombiaste. Tańcz, Śpiewaj: Duży biały dom, duży biały dom, duży biały dom, duży biały dom, duży biały dom, duży... Pożeranie, trawienie,
70
bieg: Jaki las jest żarłoczny. I wszystkożerny. I potrafi biec – wbiega na porzucone przez ludzi podwórka i błyskawicznie je pochłania i trawi. Tam jest tylko las, tam jest tylko las, tam jest tylko las, tam jest tylko las, tam jest tylko las, tam jest tylko las, tam jest tylko las, tam jest tylko las... Bóg: Powtarzano dziewczynkom pradawne słowa nieboszczki babci Peli: ”Bóg zawsze jest dobry. Nawet jeśli będą go bić, krajać na kawałki, biczować, opluwać, krytykować, kopać, odganiać, lżyć, to on pozostanie dobry, co wcale nie znaczy, że jest dobry głupio”. Powtarzano też inne jej słowa: „Czy ludzie muszą wciąż zażerać się przerażonymi zwierzętami? Posiłek z przerażonego mięsa ze zwierzęcia przedtem oswojonego, też coś. Co innego zwierzę leśne, zaskoczone udanym strzałem – w nim przerażenia nie ma”. Podobno była kompletnie głucha, siadywała na niezadaszonym ganku i wsłuchiwała się w tego swego dobrego Boga – nakłaniając się ku sobie – to na lewo, to na prawo, to do jednego, to do drugiego własnego ucha. Podobno należą do niej jeszcze następujące słowa, bardzo głośne, prawie krzyk: „To idiotyczne, ale czasem uświadomienie tej sprawy sprawia ogromną przykrość”. Jakiej sprawy? – pytano krzykiem. Odpowiadała krzykiem: „A tej, że ogromną przykrość sprawia niestety to, że religia, że Bóg nie przynosi ci sławy, nie zapewnia kariery, nie daje pieniędzy. To jest ogromnie przykre. I to jeszcze jest ogromnie przykre, że Bogu płacisz sobą jak pieniądzem, a on reszty nie wydaje nigdy”. Podobno w młodości grała na skrzypcach jak prawdziwy wirtuoz. A pewnego ogromnie przykrego dnia roztrzaskała skrzypce o piec. Poszperaj we mchu, w ziemi w Zielonych Wróblach, może znajdziesz szczątki tych skrzypiec i tego pieca. A może nie znajdziesz. Może one są teraz wróblem malinowym. A może nie ma tu w ogóle żadnej reszty. Wilki: W Zielonych Wróblach żyły zielone wilki. Dobre jak pradawny Bóg nieboszczki babci Peli. Zamiast sierści miały zielony mech, zamiast kości – pień, zamiast zębów – nic. To znaczy – zębami była zielona sierść.
Dalej, dalej!
71
Dalej – nie. Nie, bo nie. Zamiast oczekiwania dalszego ciągu wstecz: pozwól się zjeść przez zieloną sierść. Nie, bo nie. Niebo nie, a nie, bo nie. Niebo nie, nie bo nieboniebonie.
Pewien znany pisarz amerykański osiedlił się w Puszczy Białowieskiej, aby dokończyć powieść o jakimś Franky’m Turbo, to znaczy aby powiększyć i uczłowieczyć tego jakiegoś Franky’ego Turbo, który na razie jest zapałką i służy do dłubania nim w uchu lub zębach. Czy razem przyturbują do Zielonych Wróbli, kiedy ten jakiś Franky Turbo za sprawą pisarza ożyje i osiągnie wymiarową ludzką postać?
Co może skleić losy, które uległy bifurkacji?
Ej, ja, ja babá, jababá, a ja babá...
72
to jest moja twarz, to jest moja twarz, to jest moja twarz, to jest moja twarz, to jest moja twarz, to jest moja twarz, to jest moja twarz, to jest moja twarz to jest moja Dalej,
dalej!
73
to jest moja twarz
to jest moja twarz, to jest moja twarz, to jest moja twarz, to jest moja twarz, tojest moja twarz, to jest moja twarz, to jest moja twarz, to jest moja Dalej,
dalej!
74
75
Część druga: Appendicis Wiadomości dla mrówek An przywiózł donicę ze szczypiorem w ziemi i z częścią mrowiska, czyli wyrwał mrówki z raju i przeprowadził do mieszkania w mieście – do kosmo-mieszkania. Mrówki (drobne, rudawe) natychmiast przystąpiły do budowy czy też cząstkowej rekonstrukcji swojej szczęśliwej wioski, a może szczęśliwego państwa. Wyryły wokół szczypioru nowe podziemne trasy, tunele, kominy – przez kilka dni bardzo się wokół tego krzątały. Przez kilka następnych dni zwiedzały stół, przodem zawsze szła jedna – cokolwiek oddalona od pozostałych. Znosiły do domu drobiny chleba (bardzo dziarsko, czoło do góry, drobina nad czoło, wygięcie się w tali – sprawiały wrażenie wesołych, rozumnych i animowanych). Zwiedzały żółtą zasłonę – w pewnym momencie jedna za drugą wędrowały po niej coraz wyżej, ale nie do karnisza (badawcza ostrożność lub unikanie działania ponad siły? – zasłona jest z głęboko tłoczonego wysokiego pluszu, zatem natknęły się na gęste pagórki i doliny, obficie porośnięte trawą i drobnym twardym mchem). W niedzielę pozwoliły sobie na wyluzowany weekend, kołysały się na żółtej zasłonie, przez cały dzień. Ładne półkole. Wyglądały jak drobny appendicis. W poniedziałek zwiedziły drugi stół. We wtorek jadły to, co im dałam – szczątki moreli, jabłka, znowu chleb. Podstawka pod donicę jest obszerna – po prostu deptak z moimi restauracjami dla nich. W nocy z wtorku na środę obsiadły wnętrze wąskiej szklanki z niedopitym sokiem, na drugim stole, nie zauważyłam, zalałam gazowaną Muszyną. Tłumek ten utopił się. W czwartek rano An podlał szczypior dołem, napełnił wodą podstawkę do pełna – Jezu Chryste, na brzegu podstawki siedziała para mrówek, 76
wyczekując, kiedy przeminie ta straszna powódź –były łepkami przytulone do siebie, były objęte, były w uścisku. Pod wieczór, kiedy szczypior wchłonął wodę, te dwie snuły się – naprawdę niemrawo – wokół martwych ciał rodziny. Poprosiłam An, aby już nie podlewał szczypioru w ten sposób. I pomyślałam poza tym, że chyba ocalały tylko te dwie, które się obejmowały. Nie! – po uniesieniu donicy ujrzałam kilkanaście innych, żywych, które jednak w piątek gdzieś zniknęły, a widoczne były tylko dwie – dźwigały w stronę doniczki okruszki chleba. W sobotę tylko jedna dźwigała coś w stronę doniczki. Upłynął miesiąc. Są albo dwie, albo jedna. Wcześniej pod donicą wytworzyły kopczyk z ziemi, tak że dno donicy lekko się uniosło, nie grożąc przyduszeniem. Zjedliśmy szczypior. Doniczka wciąż stoi na stole przy zasłonie. Trzeba ją wynieść, koniecznie. Są albo jedna, albo dwie, nie wiem, gdzie reszta – unoszę donicę – nie ma tam nikogo. Jednak musi być ich więcej – trzy dodatkowe mrówki spacerowały wczoraj po podłodze mego pokoju, po terytorium oddalonym od donicy ze szczypiorem coś na 400 mrówczych kilometrów. Ja się do tych mrówek przywiązałam. Muszę wynieść donicę. Koniecznie. Przywiązałam się, bo: zwiedzają, podróżują, budują, odpoczywają. I były objęte, wtulone w siebie, kiedy nawiedziła je powódź! Ogólnie jednak – nic ich do mnie nie przybliża, nic ich ode mnie nie oddala i nic mnie do nich nie przybliża ani nie oddala. Taki stan. Nie tożsamy jednak z obustronnym gapieniem się, z gapiostwem, z nicnierobieniem, z wchodzeniem sobie w paradę, z działaniami wojennymi przeciw sobie. Muszę wynieść donicę. Oddalić, co i tak oddalone, choć się nie oddala dalej, niż w chwili swego stania się. Wyrzuty sumienia z powodu unicestwienia kilku mrówek są tak samo małe, jak mrówki. Chrzanisz, powiedział Ka. Muszę wynieść donicę, nie mając pewności, czy gdzieś w domu nie zostały jakieś mrówki. Mówię, że chrzanisz, mówi Ka. Mówię, że mówię o lawinie życia. Mówi: a co to za lawina, mrówka. Mówię, że to fragment alfabetu. Chrzanisz, mówi. Coś z życia ludzi w formie wiadomości? Gdyby nasze wiadomości docierały do mrówek, wzbudziłyby trwałą odrazę do rodzaju
77
ludzkiego. Przynajmniej niektóre. Przynajmniej te, które świadczą o zaniku trąbek do ssania więzi i uczuć. Chrzanisz, mówi Ka.
Prof. Sloterdijk: Epizod z 11 września nie powinien prowadzić do totalnej militaryzacji świata. Och, żeby nam tylko 6 lat panowania Busha nie skorumpowalo 21 wieku! Tyle gadania o wojnie obronnej, tymczasem po upadku komunizmu to my wciąż pierwsi napadamy! Unterhaltungskrieg? Biustonosz na balkonie – wielki jak duponosz. Ciemne, jasne, gęste kłębiaste chmury, a pomiędzy nimi intensywnie granatowe głębie w kształcie obu Ameryk. Obie Ameryki – całe mnóstwo prawie takich samych Ameryk – pruje po niebie nade mną. Po kilkunastu minutach wiatr rozpędza to przepiękne stado, a następnie spędza w jedną opuchniętą gębę. człowiek to takie zwierzę, które obsikuje swoje terytorium bombami. Mrówko, jakże ciężką pracą jest ludzki los. Powyższe słowa przytaczam Ka, mówiąc, że tak ciężko westchnęłam w stronę moich mrówek z donicy. Ale chrzanisz – odpowiada Ka. Mówię o duponoszu, mówi, że chrzanię. Mówię o chmurach, o amerykopodobnej przestrzeni pomiędzy nimi, mówi, że chrzanię. Co zatem nie jest w tej chwili chrzanieniem, poglądy, ploty, chrzanienie polityczne, kopanie dawno zdechłej komuny, bushowanie przeciw partii Baas? Ja to chrzanię.
78
A z wojny z Czeczenami żaden facet nie wraca z jajami. (Wyśmiewasz się, mówi Ka. Nie!)
Haljó, haljó, haljó... Męczą mnie „muraszki piesieńki” – mrówki piosenki – na melodię „Po smolenskoj darogie stołby, stołby stołby” Okudżawy, z tym, że ja słyszę „Pa darozi ŭ Narejki haljó, haljó, haljó... Haljó (галлё) to po białorusku plątanina gałęzi, od „halina” (gałąź). Haljó, haljó, haljó... Idę przez tunel z gałęzi. Nie. Przez gęste zarośla, przez haljó, haljó, haljó... Tak mi się śni, a następnie męczy przez cały drugi czwartek czerwca. Otrzymałam list od Alesia Czobata, z serią dziękowań za moje tłumaczenia jego wierszy do „Pracowni”. Jezu, list jak święto. Jeszcze nigdy nikt mi tak nie... „Język białoruski nie zawiera podtekstów, jest nazywany „prostym”, bo jest dosłowny i codzienny – nieobecna jest w nim językowa gra, nie istnieje ani aluzyjna głębia życiowa wielkiej poezji, ani życiowa płycizna aluzyjna poezji kiepskiej, nie ma artyzmowania „haljá”– tej gęstości znaczeń, jaka cechuje wielką światową poezję, nie ma pimpszczenia „haljá” – gęstości wypocinowej, co cechuje poezję kiepską, jest coś pośredniego i stałego – wielkość prostoty, jej zgrzebność, piękno zgrzebności? (to coś widzisz w święto zwane Wierbnicą, czyli Niedzielą Palmową – nie ma ozdobnych palem, są zwykłe gałązki wierzby w dłoniach bardzo skromnie wystrojonego tłumu), i: – wierne tłumaczenia na język polski wypadają zamierzchle, nieatrakcyjnie, banalnie, płasko. Należy tę płaskość „przeinaczać” czując jej aktualność polską – atrakcyjną. Nic nie zgubić. Wydobyć haljó, haljó, haljó codziennej dosłowności – atrakcyjnej. Nic nie zgubić. W języku „prostym” nawet informacja, że ktoś się w kimś zakochał, brzmi jak cud poezji” Poezja. Powszednie ględzenie jest już wygłaszaniem tekstu?
79
Opis makaronu: długi, biały i sztywny. Już wiesz, że życie wewnątrz makaronu jest życiem w kruchej uszczelce. Nie. Zbadać wnętrze tego tunelu przy pomocy laski z włosa, stwierdzić, że dość mocne są te ściany. Makaron w kształcie ludzkich uszu. (Cooley: Poezja jest pogłębioną i stale pogłębianą znajomością życia; gdyby sztuka zależała od tematu, wystarczyłoby podjąć temat jaj: opisać jajo kukułcze, jaja kurze, itd.– nowe jajko – nowy temat, i tak aż to śmierci przez nowe jajko jako nowy temat). Makaron w kształcie tabletek antybiotyku Duomox 1000 – pochłaniasz to niezupełnie bezmyślnie. Wymyślasz makaron w kształcie papierosów Pall Mall – aby wyzbyć się nałogu nikotynizmu palisz ten makaron. Nadpaliłeś swoją laskę z włosa, którą badałeś wytrzymałość ścian tunelu wewnątrz tego pallmalla. Swąd wewnątrz makaronu w kształcie nosa z jedną dziurką. Zaspa makaronu. Makaron typu Bańki Mańki Danki Dupańki. Makaron w kształcie mrówek lub pogrubionej czcionki Cosmic . A kogo to interesuje, chrzanisz, mówi Ka, i tupie.
Pan Eich-Eichnicki: Pokolenie to nie jest tak: → Pokolenie to jest tak: ↑ ! Pan Enin: To poezja, sztuka, powinna prowadzić polityków, i to za rączkę, a nie odwrotnie, i to jeszcze może pałą po łbie.
☼☼☼☼☼☼☼☼☼☼☼ Spotkanie z Leonem Tarasewiczem w BWA. Przez chwilę rozmawiałam z nim po białorusku, czując, że brakuje mi słów i że zjeżdżam w stronę rosyjskiego. Łączył nas kiedyś pociąg z Walił do Białegostoku – a kogo on stamtąd nie łączył! Dzieci, uczniowie, robotnicy, chorzy, wszyscy stamtąd dojeżdżali do naszego wielkiego miasta Be. Stukotaliśmy po szynach. Tam i z powrotem. Ten rytm, ten rytm, ten rytm... Ten rytm przedarł się do obrazów Lonika. On jest Lonik stam-
80
tąd dla mnie stamtąd. Jakże wiele tego stamtąd zamieszkało w jego obrazach. Już nie jeżdżą nasze pociągi. Jego obraz w pasy: trysk wewnętrznego światła, jak z ikony; spomiędzy podkładów ciemnych wybijają jak źródło podkłady ze światła; podkłady lub płoty ze światła mieszają się z podkładami lub płotami z diabła; pnie wysokich drzew na wzgórzu i na słońcu; kłody drewna w tartaku ze światła; pasy z samej kory na kobiercu ze słońca; długie szczapy z sosen na niegroźnym płaskim, niskim, szerokim pożarze; zaorana ziemia – pomiędzy bruzdami woda pełna słońca; pieńki krzaków wprasowane w żółty atłas; szczerbate kładka na lśniącej wodzie; tratwa szczerbata na oceanie lśniącym; słońce widziane przez niezliczone rozstawione palce; luźne deski, którymi obłożono zbocze świetlistego kurhanu. Stwórca Lonik stworzył blask, którego nie można znieść, bo się od niego zaczyna kręcić w głowie. Jakby to była godzina twojej śmierci, widzu. Albo: obserwujesz z pędzącego pociągu szybkie przemijanie „pasów” – podkładów, płotów, pni, słupów, wąskich zagonów w rozkwicie, zaoranych pól zimowych – z grzbietami bruzd – blask bije cię po oczach jakby w godzinę twojej śmierci, widzu. Tam, w Waliłach, i wokół, i trochę dalej, wszędzie, i naraz tu w BWA jest obecna kora – jej barwa, jej fale, jej szum przybrzeżny. Naraz tu w BWA: kolejowe podkłady, ich szczątki, płoty, ostatki płotów; jakaś potężna bliskość tartaku, który od lat istnieje w Waliłach; niedawno była to kolejowa stacja Waliły. To w tym dniu prześladowało mnie haljó, haljó, haljó. Piję moje dwie wódki stamtąd, wódkę „Aleś Czobat” i wódkę „LeonTarasewicz”. Chrzanisz i idziesz w złym kierunku, mówi Ka, i znowu tupie. Nie!
81
Nie ma Leona Tarasewicza w sześciotomowej Nowej Encyklopedii Powszechnej (1995-6, PAN). Encyklopedia jest zalana politykami i piosenkarzami. Jest Jurczyk, jest Połomski. Franjo Tudjman.
„GO” powtórzyła błąd z katalogu wystawy, przenosząc Waliły pod Suwałki.. W. leżą i leżały od wieków pod Białymstokiem, na trasie Białystok-Brzostowica-Wołkowysk.
Opowiadanie życiorysu, uczuć, wyobraźni, myśli ludzi stamtąd bywa serią sprostowań.
Dobrze, chrzanię. Bohater Ce, autor „Alchemika”, przybył jesienią roku 2002 do Polski na Świętą Górę Grabarkę, pod Siemiatycze.”Czułem Boga jak nidzie dotąd” – wyznał w wywiadzie dla „Kuriera Porannego” z 7.10.02. W świątyni na Świętej Górze smukłe postaci świętych rosną od podłóg ku zwyczajnemu płaskiemu sufitowi i załamują się w pasie w miejscu przechodzenia ścian w sufit, i nachylają się nad wiernymi. Stoisz pod konarami metafizycznego drzewa. Znika poczucie obcowania z ręką cielesnego artysty. Chrzanisz, rzekł Ka, po odbudowie świątyni po pożarze być może nie zachowano starych fresków. W każdym razie znika poczucie obcowania z ręką cielesną. Zachowajmy stare wnętrze. Bohater Ce miał sen na Górze Grabarce: w rzepliwym powietrzu rzepami stóp szedł po linie, która była rzepem, którą trzymało w zaciśniętych zębach i zaciśniętych dłoniach dwóch wesołych i rosłych klaunów, w pewnej chwili zaczęli potrząsać liną, rozhuśtywać ją, aby ten rzepliwy linoskoczek spadł, a wszystko, stopy, powietrze, lina, stało się śliskie jak obcałowany lód. Wszędzie szklanka. Uczepił się liny oburącz, obunóż i tak trwał; niepewnie, siłą woli, jak obcałowany lód pośród lodu obcałowanego. Wszędzie szklanka. Siłą szorstkiej woli trwał, jej ostatkami. I dostrzegł wokół siebie mnóstwo podobnych lin, 82
klaunów i ludzi uczepionych swoich lin – podobnie potrząsanych i huśtanych, rozhuśtywanych, następnie podobnie śliskich w ogólnej śliskości. Wszędzie szklanka i siła woli, szorstka. Nie, to chyba nie był sen – bohater Ce miał przytomnie otwarte oczy, został popro, nie, coś go na linę ukierunkowało, tego nie pamięta, na linę i ku intensywnie barwnej, w tym krwiście czerwonej i zjadliwie zielonej jawie – krwiście czerwone nosy klaunów, ich wyraziście białe policzki, wypukłe jak u bałwana, zjadliwa zieleń trawy, ostrej, naostrzonej, chyba szpikulce jak przeznaczone pod stalowe plecy fakira, dobrze pamięta; poza tym – wiele osób opowiadało później identyczny sen, utrzymując, że to chyba nie był sen. Lina. Wszędzie szklanka. Twoja szorstka wola, jej ostatki. I klauny. Każdy i bohater Ce wysnuł następnie baśniowy i metaforyczny wniosek, że każdy początek i każdy koniec jest podporządkowany władzy wesołych i rosłych klaunów, a ich lina i ich zabawa jest doczesną drogą człowieka. Początkowo szło się po linie pewnie, bez obawy, że się runie w zjadliwą zieleń szpikulców, no bo ogólna rzepliwość, przyjemne bezpieczeństwo, przymus przyjemnej linoskoczności. Niemal jak w niebie. Potem jak w piekle, bo strząsani jak natręci. Jednakowi. Owładnięci niemal beznadziejnie jedną szorstką wolą w celu przeżycia. Ale chrzanisz, rzekł Ka. Nie! Proszę pani, i jak te myszy, którymi bawią się dwa potężne koty. Jednakowość. Silne zęby i pazury kocie i to wszystko razy dwa i powielone na wszystkich — No tak, proszę pani, bo wszystko przecież jest we władzy tych dużych wesołych matołów klaunów, a ich zabawa t ą wesołą głupią liną to zabawa naszą doczesną drogą — Bo, proszę pani, na nic wrodzona zwinność w państwie, które wyklucza cię z fundamentów, z podłóg, nagle wymaga zwinności nienaturalnej na nienaturalnym podłożu, wszystkim każe być cyrkowcami, a następnie czterorękimi małpami. Państwo to wesołe tłuste klauny i twoja doczesna droga w ich zębach. A pani też to przeżyła? Proszę pani, czy to coś znaczy, czy nic? —.Wszyscy to przeżyli przecież, może nie wszyscy, ale wielu, chyba otrzymaliśmy pieczęć jednakowości, proszę pani, i rozdziału, wyraźnego, że my to nie klauny z tamtego nieba czy tamtego piekła, a klauny jako klauny, różnie to można tłumaczyć. Ale dlaczego wszyscy czy wielu naraz? Ciekawe, czy wszyscy, czy wielu. Rano wszyscy darli się, że wszyscy, nooo przynajmniej było wrażenie, że wszyscy albo że wielu — Bo, proszę pani, tamta pani ma rację, z 83
punktu widzenia tych klaunów wszyscy jesteśmy lalki. Ale gorzej, kiedy nasze klauny nas tak widzą. Bo pełno wesołych matołowatych klaunów dookoła nas. Tamto, wyraźne tamto, niebiosa, to wiadomo, każdy otrzymuje los jednakowo nietrwały, chce czy nie. Nie, to chyba był jakiś zbiorowy znak. Tak, chcą, aby wszyscy stawali się cyrkowcami, to był polityczny znak, no i ogólnie losowy, tajemnica losu — A ten pan, co wciąż coś zapisuje w zeszycie, to kto? — Jak to kto, napisał „Alchemika” — Alchemika? Przechadza się jak Bóg z księgą praw, otwartą. Nie czytałam. No to może przeczytam. Ale co tam jakaś alchemia. Kiedy człowiek się zestarzeje, to znowu jest w kołysce. Znowu nie wie, co trzeba zrobić, żeby wstać i chodzić. I zębów nie masz, i znowu nie wiesz, jak ugryźć co twardego. Jesteś w kołysce i tyle. I w ogóle, jak coś daleko gdzie krwawi, to kobieta zaraz krwawi też. Coś czy ktoś krwawi to i kobieta zaraz krwawi, nie tak? My, kobiety, ze wszystkim jesteśmy zrośnięte, a czy nie? Jesteśmy przez to niejadalne. Nikt nas nie może strawić — O, tak. Nieustannie krwawimy. A wie pani, myślę, że wstrętny ogół nieustannie panoszy się w szlachetnym szczególe lub na odwrót. Ogółu jednak łatwo nie szturchniesz, aby się poprawił. Wie pani, chyba zasadą powinno być wytrzymywanie naszej niezbędnej niejadalności. Krwawimy, szturchamy szczegół, aby się poprawił, my to całoglobowa pani o imieniu Gdera, co? Chyba stajemy się w pełni jadalne, miękkie, kiedy — Niedokończona rozmowa (gong czy dzwonek oznajmił: dzelin pora na obiad dzelin akcent na lin) trzech kobiet, najwyraźniej wykształconych. Jedna wysoka, chuda i o lasce. Grube białe (dzelin) wełniane podkolanówy. Czerwona spódnica, sztywna jak filiżanka. Druga podobna do dużej biedronki, która chodzi na tylnych drutach – szeroki zad, a raczej odwłok, niewielka makówka (dzelin dzelin akcent na lin) na szczycie zadu, a raczej odwłoku. Nie, to nie odwłok, to jak planeta jakaś opięta plandeką. Trzecia filigranowa – w białych i chyba za dużych adidasach, wygląda jak trzy patyki w adidasach, strorturowane w trójtalii szerokim skórzanym paskiem. Wszystkie w drogich ciuchach. (Dzelin!). Tylko Biedronka wygląda jednoznacznie źle – ciuchy za bardzo ją opinają, kusa plandeka spódnicy, plandeczka bluzeczki na śpiącym policjancie piersi – wygląda jakby ją wycięto z „Pszczółki Mai”. Wszyscy zwrócili na nią uwagę. No bo ten odwłok, ta plandeka, ta makówka. I zaplandeko-plandeczkowanie. Nikt nie chciałby tak wyglądać. Ale czy ona chce?! Za sprawą Biedronki wszyscy zwrócili też uwagę na Trzy Patyki i Czerwoną Filiżankę. Te wyglądają może
84
nie najfatalniej, ale fatalnie na pewno. (Dzelin gong czy dzwonek oznajmił pora dzelin na obiad dzelin dzelin). Idą, gęsiego, na końcu Biedronka, pod górę (dzelin dzelin) w kierunku kuchni – dużego zielonego namiotu. Już zdjęto pokrywę z wielolitrowego kotła z zupą grzybową. Czuć jej zapach. Wyprężają się koty żołądków, dotąd zwinięte w kłębki. Koty te po obiedzie pójdą zwiedzać okoliczne lasy. Potem liturgia na zewnątrz świątyni, po angielsku, niemiecku, grecku. Gong czy dzwonek dzelin dzelin akcent na lin. Kolacja. Chleb ze smalcem. Gorąca herbata i gorąca mate, ktoś przywiózł, i kawa, gorące mleko, chleb z marmoladą z truskawek, i kakao. Bliny i czarny kawior. Milczenie – ogólne wyczerpanie się omawianiem snu o linie i klaunach. Tylko młodzi rozsiedli się pośrodku pola namiotowego, przeznaczonego wyłącznie dla nich, i głośno dyskutowali o miłości, bowiem rzucone zostało właśnie to hasło: czym jest miłość. Słowo „miłość”, wymieniane niemal we wszystkich europejskich językach, przelatywało koło uszu pozostałych pielgrzymów jak strzała lub iskra, i nie nabrawszy mocy zawisało pomiędzy metą a przypadkowym i rozproszonym celem, i wsiąkało w ogólne milczenie. I nadszedł wieczór, i obwisł siną twarzą, jej mopsami, w dół, twarzą siną i nakrapianą białawymi obłokami, podobnymi do piór dartych z gęsi, i na samym dnie tej nakrapianki, w prostokątnej skrzyni świątyni, pod konarami metafizycznego drzewa, pod załamanymi w pasie smukłymi świętymi, znowu odśpiewano liturgię, już tylko po angielsku, i nadeszła noc, podczas której już nikomu nic się nie śniło. I zrobiło się chłodniej, właściwie nagle przenikliwie zimno, i wszyscy, co nocowali w celach, pomarzli, powychładzali się. Koców, materacy czy śpiworów tutaj nie przewidziano. Zamiast tego było dużo kartonów i gazet. To jest twój śpiwór, twój materac, twój koc, twoja kołdra. Poczuj bezdomność. Wejdź do celi. Złóż głowę na kamieniu podłogi. Zagrzeb się w papierowe liście. Jesienią dorosłego człowieka obowiązuje tu ofiara z ciepłego ciała na rzecz koszmarnego chłodnięcia. Bohater Ce obudził się o pierwszej w nocy i włożył trzy zapasowe golfy, potem obudził się o drugiej w nocy i wsunął w drugą parę spodni, nie zasnął do trzeciej, o trzeciej wsunął się w trzecią parę spodni – obszerny ciężki amerykański dres we wzorek przypominający plażowy żółty piach. Więcej par spodni nie miał. Chrzanisz, rzekł Ka.
85
Nie! O czwartej nad ranem usiłował uformować kurtkę z kartonów z napisami ENIFRU, VODKA OF FINLAND i CAPA NEGRA. Połamał wszystkie kartony na bezużyteczne kawałki, ostre jak blachy. O czwartej trzydzieści przewędrował wszystkie cele w poszukiwaniu czegoś grzejącego. Nic z tego. Ale wszyscy twardo spali. Na kartonach i gazetach i w tych ubraniach, które mieli na sobie w dzień. Oddychali równomiernie i głęboko, jakby bijąc w ciche dzwony. Zauważył z zawiścią, że niektórzy jednak, nieliczni, spali w śpiworach, zaciągniętych po włosy. Nie zostałem uprzedzony, pomyślał, i jestem tu po raz pierwszy, nie mam doświadczenia. Wrócił do celi. Teraz dopiero skojarzył, że za piecem, zimnym jak blok lodu z bieguna – poczuł to, dotknął – obmacał płaską dłonią, śpią te trzy kobiety, które w dzień przykuły jego uwagę z powodu swego fatalnego wyglądu – była tu Biedronka, i ta chuda o lasce i w czerwonej filiżance spódnicy, teraz laska przy głowie, i trzecia, ta z patyków. Leżały na wznak w dziennych ubraniach na stercie kartonów upozorowanych na dość wysoki materac. Szeleściły, dzelin dzelin dzelinowały, gwizdały, świstały, tupały i tupotały dzwonami i innymi instrumentami oddechów. Z wysoka sączyło się szare światło – wiązkami, rozkloszowanym w dół. Raptem zdał sobie sprawę, że nie dotyka podłogi, że się unosi nad kobietami, że nie może sam siebie namacać, choć czuje, że jest. Spojrzał w kąt, gdzie przedtem spał, i – przeraził się: zobaczył siebie tam śpiącego! Osnutego wydłużonymi wiązkami kloszu szarego światła. Jak mogłem tak się zapomnieć – zauważył sam sobie i usiłował spłynąć w dół, wejść w siebie tamtego, w dole, śpiącego, ale nie mógł. Czyżbym umarł, zamarzł? – przeraził się ponownie. Nie mogłem zamarznąć, bo to nie zima, przemknął po sobie przytomniejszą myślą, której początek miał gdzieś pod stopami. Tymczasem dzwony oddechów powoli stawały się – jeden za drugim – prawdziwymi wielodzwonami, dźwięki odrywały się od ludzkich warg, wyciszając je i układając w uśmiechy, wkomponowywały się w dzwony świątynne, dzwoniły metalicznie i jak widelcem po szkle tilifru tilifru, i spiżowo barabaaaaaams, i jak łyżką w cynową michę dyryńdryń, i jak drobne dzwonki w końskiej uprzęży dzońdzonigugonigu tililili, i jak fortepianowe klawisze, uderzane osobno, i w rytm Wielkiej Litanii Pokoju, i jak na obiad dzelin dzelin akcent na lin. Dzwony otwierały oczy śpiących, zrywały ich na równe nogi, nagląc do uczestnictwa w jutrzni. Bohater Ce otworzył oczy wewnątrz
86
już otwartych, a potem jeszcze raz otworzył w już podwójnie otwartych, potem to powtarzał, sam nie wie, ile razy – zdawało mu się i chyba tak było naprawdę, że oczami otwiera niezliczone wejścia do niezliczonych pomieszczeń wciąż wisząc w powietrzu, wisiał pod sufitem – pomieszczenia układały się w uliczny zadaszony ciąg, gdzieś na końcu widniało jaskrawo niebieskie niebo, podświetlone wschodzącym, jaskrawo czerwonym słońcem. Na tej zadaszonej ulicy, wytwarzanej wciąż na nowo otwieranymi oczami, zobaczył tłum pielgrzymów, i dziś by przysiągł, że widział ich z góry – w ciaśniejszych miejscach same głowy i kadłuby do pasa, w luźniejszych kolana i stopy wysuwające się bezpośrednio z bród, karków i czół, złoto-srebrne głowy biskupów, złoto-srebrne ich szaty, kobieta w czerwonej spódnicy – jak czerwona filiżanka, teraz po brzegi napełniona głową i zobaczył nagle siebie – poruszającego się niezgrabnie wewnątrz rozproszonego pompona ogona tłumu, bardzo niezgrabnie, bo. Roześmiał się. Bo miał obie nogi włoczone do jednej nogawki dresu. Wyglądał jak pełzająca rękawiczka z jednym pustym palcem, nadmiernie długim – druga nogawka wiernie mu z boku towarzyszyła powiewając. Pusty palec pies. Albo jak jakaś babaryba był. Cud banalności w świętym miejscu. Oczywiście że miał obie nogi wtłoczone do jednej nogawki dresu. W świętym miejscu cuda banalne. Jego własny śmiech scalił go wreszcie w jednego okropnie przemarzniętego, choć grubo ubranego faceta, który właśnie wraz z innymi śpieszył na jutrznię. Za nic jednak nie mógł sobie przypomnieć momentu włączenia się do tłumu i wyplątania z nogawki. Tak leżał, czy tak szedł? Przecież się wyplątywał. Ale kiedy? Pamiętał tylko, że jego własny śmiech był tu przyczyną i chwilą wkroczenia w przytomną jawę. Chyba zostałem przesunięty w przestrzeni – zdumiał się. Zdumiewał się do wieczora. Ale nachrzaniłaś, rzekł Ka. Nie! A z wojny z Czeczenami żaden facet nie wraca z jajami. Wyśmiewasz się i już to mówiłaś, stwierdził Ka.
87
Mówiłam, ale się nie wyśmiewam. Nie, nie, nie i jeszcze raz – nie. Nie wyśmiewam się. Skoro wzajemne kastrowanie się facetów i zbiorowe gwałty na kobietach to stały strategiczny cel wojen, no to, mężczyzno, ja cię pytam, ach, czemuż to, czemuż na twoich sztandarach wciąż nie ma kutasa i spermy?
Moja rozmowa z anatomem-patologiem , który wykonuje rzeźby z ludzkich zwłok (Internet, marzec 2003): Proszę pana, sztuka działa odwrotnie – poszukujesz wyrazu dla swego stanu i nagle znajdujesz, frazę czy obraz, wlatujesz w to. A pana mięso osacza. Skąd! Frazę czy obraz sztuka narzuca, chcę osaczać. Pan nalatuje jak sęp albo jastrząb. Pańskie ludzkie mięso nalatuje. Sztywna zakrwawiona fioletowa chustka policzka. Człowiek człowiekowi tworzywem? Proszę pani, wszystko może być tworzywem. Ma pani przestarzałe pojęcie o sztuce. Stare dzieła kompletnie się przejadły, to szum rozdętej rzeki, usypiający – tam są stare problemy, które usypiają. Uśpiony widz to jak zła klasą w szkole – trzeba potrząsnąć, obudzić, spowodować, żeby popatrzyli. Pytam o kondycję człowieka. Pan kupuje zwłoki od zagranicznej biedoty, między innym w Indiach, a zwłoki te przychodzą do pana jako przesyłka do celów naukowych, a przecież pan je modyfikuje, kaleczy, wystawia na widok publiczny, czy to w porządku? To pytanie o kondycję? Proszę pani, są na świecie rzeźnicy, sprzedawcy i kucharze, i wszyscy rzeźbią dla pani polędwiczki, żeberka, móżdżki i jakoś się pani nie otrząsa, tylko to krwawe tworzywo, uprzednio męczone, spożywa. I pieści zębami. To pani kondycja, prawda? Przecież nie z człowieka te żeberka! To całkiem inny problem, głodu gatunku. Międzygatunkowe jatki, aby przeżyć. Nie pieszczę –
88
czuję krew na wargach i przerażone mięcho pomiędzy zębami. Jednak jeśli jestem głodna, to żrę i mięcho. Taka kondycja moja. Tak, proszę pani, tyle że smakosze gęsich opuchniętych wątróbek nie są głodni. Proponuję nietradycyjne wyrafinowanie w sztuce, mój adresat to ktoś nowocześnie przejedzony. Ten, który usnął od nadmiaru form tradycyjnych. Ten, który pożąda czegoś innego. Wątróbki z ludzkiego trupa dla oka? Oj. A kupowanie zwłok od ludzi biednych w celu modyfikacyjno-wystawienniczym, aby następnie kosić z tego miliony to nie wyrafinowanie i żadna nowość, to cyniczny biznes. Czy rodzina zarabia na wujku czy ojcu, sprzedanym panu za grosze, otrzymuje godziwy procent? Pani mnie atakuje? Miała być rozmowa o sztuce. Materiał, który otrzymuję, jest dla nich bezwartościowy. Proszę pani, chcę pokazać człowieka, który albo zgnije, albo trafi w mojej ręce i będzie żył jako eksponat. Obszar sztuki zostaje dopełniony, poszerzony. Proszę pana, chwileczkę, jest pan Niemcem, prawda? Czy pan jako Niemiec poprzez swoją trupiarnię nie aktualizuje trupiarni z Auschwitz poprzez trywializację? Pan to przedłuża, chce pan rozbudzać te same uczucia, jakie istniały u nazistów, żelazna wola, to owo, dreszcz? I z drugiej strony – chce pan powtórzyć uzyskiwanie przerażenia widza? Jestem niemieckim anatomem, do widzenia, pani jest z innej planety, obraża mnie pani. Nie! Artystyczne poczynania na trupach, abażury z ludzkiej skóry, czaszki jako przyciski do szpargałów, słowem człowiek człowiekowi tylko tworzywem – to już przerażająco kiedyś zaistniało! Nie mam z tym nic wspólnego. proszę pani, w Londynie, w muzeum, ożywiłem znany obraz Rembrandta, jego kapitalną sekcję zwłok z obrazu pt. „Lekcja anatomii doktora Tulpa”. Dokonałem publicznej sekcji zwłok na pewnym biznesmenie i na jego wyraźną przedśmiertną prośbę, miałem na sobie strój z tego obrazu, czarny kapelusz, to było ledwie ożywienie tamtego obrazu, wstrzymałem słońce, ruszyłem Rembrandta, połączyłem sztukę z nauką, jakie Auschwitz, co pani, tworzę śmiałą nowoczesność, i równie śmiało i nowocześnie wali do mnie publiczność. Nikogo nie zmuszam do oglądania moich wystaw czy pokazów. Do widzenia, ależ pani jest natrętna. Nie czuje pan, jak się poprzez pańską działalność pomniejsza wymowę tamtego? Abażurów z ludzkiej skóry, mydła z ludzkiego
89
tłuszczu, żydowskich czaszek na biurkach nazistowskich fikusiów? Naukowość? Proszę pana, naziści też ględzili o łączeniu obozów zagłady z naukowością, z obserwacją naukową. Fikuś i czaszka ofiary. Ależ osiągnięcie. Do widzenia, proszę pani, Europa Wschodnia jest zacofana w percepcji nowoczesnej sztuki o poszerzonym obszarze, i używa pani jakiegoś slangu, co to jest fikuśź”? Proszę pana, pan pochodzi z NRD, prawda? Postanowił pan sprostać gustom tych, którzy lubują się nie w sztuce, lecz w gabinetach strachu z mordercami i gwałcicielami z wosku? Pan wzmaga w nich ignorancką nowoczesność poprzez wprowadzanie przerażającego kiczu do dziedziny sztuki! Do widzenia. Wzmagam? Nie. Plastynacja jest dziedziną sztuki. Ale na pewno nie dziedziną nie sztuk plastycznych. Plastynacja jest tylko sztuką plastynacji. Rzemiosłem. I nic nie poradzę, we mnie przeważa abażur z ludzkiej skóry. Zadaniem artysty nie może być gaszenie i trywializacja wymowy abażurów z ludzkiej skóry. Istnieje coś takiego jak sumienie artysty, które nie pozwala na wiele rzeczy, między innymi na trywializacje ludzkich uczuć. Jest pan uzurpatorem. Będąc rzemieślnikiem plastynatorem, nie przeczę, że doskonałym, chce pan ponadto zostać artystą-plastykiem. Proszę pani, we mnie ten pani abażur nie istniał nigdy i nie czuję, aby to było moją ułomnością. Moje dzieło powstaje na mojej niewinnej bezkorzenności w tym względzie. Jak to możliwe, aby artysta, użyjmy tego słowa, nie doświadczył, przynajmniej psychicznie, grozy 20 wieku będąc w nim urodzony i w nim długo żyjąc! Nie! To nie tak! Sięgam czasów mumii starożytnej, stamtąd czerpię zasadę – zasadą jest świeżość i niewinność. Cóż mnie łączy z wytwórcami abażurów z ludzkiej skóry! Proszę pana, łączyć powinno sumienie artysty i epoka, w której pan żył. Czy postęp w pana sztuce będzie polegał na gotowaniu i degustacji zupy z ludzkich zwłok – z aktywnym udziałem publiczności? Nie ma sumienia artysty! Poza tym mówi pani rzeczy wstrętne! Jest sumienie! Nie ma!
90
Artysta bez sumienia? Proszę pani, to niech sobie pani to nosi dalej, namordnik. Europa Wschodnia jest zacofana. Zupa z ludzkich zwłok. Mówi pani rzeczy wstrętne. Mój panie, pan jest z NRD! Ten demolud zamroził wszelką poważną refleksję na temat nazizmu. A tak w ogóle, to typowym przejawem postdemoludowym jest za wszelką cenę zabłysnąć supernowocześnie. Co pani z tym NRD! Tego już nie ma. Należę do światowej publiczności. A co pan z tą Europą Wschodnią! Tego już też nie ma. Nie ma! Proszę pana, skoro poszerzamy obszar sztuki, to podam panu czarną polewkę z krwi miesięcznej plus kromka pieczywa z podpaski. Proszę przestać, to jest wstrętne, co pani mówi. Dlaczego? To może być fragment czy też przedsmak żeńskiej sztuki przyszłości. Sztuki, jak to pan określa, poszerzonej o nowy obszar. O supernowoczesny wyskok byłej demoludki. Nie, to jest wstrętne! Pani jest głupio obrzydliwa! Proszę pana, czy uważa pan, że wszystkie moje argumenty są głupio obrzydliwe? Że odrzucając rzeźby z ludzkich zwłok jako należące do dziedziny sztuk plastycznych – jest pan anatomem patologiem – zarazem nie nadążam za rozwojem, za rozwojem, no właśnie – czego? Moim zdaniem, sztuka jest wyrazem wielu stanów duszy i nigdy ślepo nie powiela rzeczywistości, tym bardziej samej cielesności. Nie wskazuje na ciało bez psyche ani odwrotnie, na psyche bez ciała. Nie odrywa damy od jej dupy, ani dupy od jej damy. Proszę pani, dama nie ma dupy. Ma i miała zawsze. Woli pan pokazywanie damy, podzielonej na pośmiertne połcie? Dama-dupa pośmiertna, he, he. Wystarczy pana zadrapać, a wyjrzy tradycjonalista, pilnujący frazesu, że dama nie ma dupy. I tak jest z wami wszystkimi, powierzchownie nowoczesne wyskoki, a wewnątrz facet przedpotopowy. Bo dama nie ma dupy, dama jest przede wszystkim opakowaniem. Pachnie. Każdy facet to trwale przedpotopowy wynalazek pana Boga. Zawsze pozostanie trochę ordynarny. Przez wieki niezmienny. Powiedzmy, tworzę ordynarną sztukę, taką w pełni męską.
91
Dobrze, niech tak będzie. Niezły beton z pana. Ale ja pozostanę przy swoim, równie betonowym zdaniu, że naprawdę nadawanie plastynatom charakteru dzieła artystycznego z dziedziny sztuk plastycznych jest uzurpacją, okupacją cudzego terytorium. Nie! To jest już moje terytorium. Tak! To nadal nie jest pana terytorium. To moje terytorium. Dziś rodzi się nowa wrażliwość. Brak wrażliwości nazywa pan nową wrażliwością? Bo jest nowa wrażliwość. Nie ma! Jest! Nie! Wrażliwość jest wrażliwością i obywa się bez przymiotników. To byłe demoludy lubują się w tłumieniu przymiotnikami jak pałami wszystkiego, co kłopotliwe, bo nagie, a przez to już całkowicie pełne w swej wymowie. Mówi się na przykład – wrażliwość społeczna, co ma znaczyć – komunistyczna, zatem obrzydliwa. Jest tylko wrażliwość. Tylko – wrażliwość. Ach. Kończmy. .Ależ z pani drewniany ortodoks. Ani odrobiny nowoczesnego luzu! Skoro są nowe problemy u ludzkości, to musi w stosunku do nich zaistnieć nowa wrażliwość. Proszę pani, tak jak podnosi się próg bólu za sprawą nowoczesnych tabletek, tak podnosi się próg wrażliwości za sprawą mediów. Na wiele spraw człowiek zobojętniał. Jeśli ktoś widzi, jak ktoś kogoś na ulicy bije, katuje, morduje, to po prostu ucieka i nie cierpi z tego powodu, bo mu się zdaje, że to telewizja daje mu przed nos film sensacyjny. No to dupa w troki i dalej, dalej od tego ekranu. To samo z problemem wojny. Ta trwa codziennie, ale na ekranie. Wyłączasz telewizor i po wojnie. Media skutecznie znieczulają człowieka w tym względzie. Moja publiczność to człowiek znieczulony. Anestetyk. Z wyłącznikiem przed nosem i w samym mózgu. Kategoria cywilizacyjną jest ten wyłącznik i hasło „dupa w troki”. OK. Kończmy. Beton, drewniany ortodoks, oto nasze słownictwo. Czy wkrótce będziemy budować domy z ludzkich czaszek, bo tego materiału najwięcej, a jak się postaramy, to może być jeszcze więcej? Do widzenia, panią włada rozpasana, a w dodatku chora wyobraźnia. Ja po prostu zarabiam duże pieniądze jako pragmatyk. Skoro nowoczesnym człowiekiem jest człowiek znieczulony, to ja to wykorzystuję, anestetyka pro-
92
wadzę do sali wstrząsów, koniecznie w prestiżowym miejscu, aby mi nie wypadło przed czasem brać dupy w troki. Do widzenia, moja wyobraźnia nie jest ani rozpasana, ani chora. Posiada korzenie, i tyle. Ja po prostu ze znieczuleniem walczę. A pan w ogóle nie ma wyobraźni. Ludzka wyobraźnia podpowiada, aby człowiek walczył ze znieczulaniem czy też znieczulicą.. Do widzenia. Korzenie to balast. Dziś trzeba wstrząsającej świeżości w kulturze. Potrzebę wstrząsu podpowiedziała mi moja wyobraźnią. Nie. Bez korzeni – nie. Poza tym wyobraźnia nie bywa pragmatyczna. Wyobraźnia przestrzega, widzi zagrożenia, ostrzega, przeciwdziała, tropi. Do widzenia. Do widzenia. Dziś korzenie i wyobraźnię zastępuje marketing. To ja jestem w pełni nowoczesny. Nie! Tak! Pieprzysz, nie było tej rozmowy, mówi Ka. Nie pieprzę, była! Że też kobieta musi mieć u nas stale na karku jakiegoś Salieri’ego.
Czerwona Filiżanka w telewizji Er Tugenhat (filozof, Chile); łyk kawki, białej; kubek z przezroczystego i trzeszczącego, choć miękkawego tworzywa; trzaski: Nastąpiło rozerwanie jednego pojęcia – etyki i moralności. Po grecku i łacinie to to samo. Dziś rozumiemy, że etyka stanowi rozważania teoretyczne, zaś moralność odzywa się w człowieku wtedy, kiedy go coś oburza. Uznajmy za pewnik, człowiek rozwija się, a nie cofa. Zauważmy, doszło do głosu to, co było tępione – mamy równouprawnienie kobiet, odpada czynnik państwowej represji rasistowskiej, wołamy o poprawę położenia zwierząt i zaprzestanie niszczenia planety. To wszystko niekiedy jest tylko wołaniem, jednakże elementy takich wo93
łań są warunkiem cywilizacji i jej. Chodź, woła mąż, nadają tę rozmowę, zaraz będziesz tam w tle, nadają tło! Przynajmniej migniesz.
El Marcell (filozof, Francja), łyk czarnej kawki; taki sam kubek; trzaski kubka: Potrzeba neosokratyzmu, wymiany uczuć, miłości pomię. Szczęście. Jestem szczęśliwy, ponieważ nie krzywdziłem ani nie krzywdzę – to hasło Sokratesa zaktualizowane przez Chrystusa i zapominane czy też obśmiewane – obecnie niszczy się te mityczne autorytety, opisuje się Sokratesa jako antydemokratycznego łajdaka, a Chrystusa jako meszuge i znerwicowanego polityka, czyli gloryfikuje się argumenty starożytnego przeciwnika czy wroga pozorując wydobywanie prawdy z mroków historii. Nie krzywdziłem ani nie krzywdzę, ponieważ kocham. Czerwona Filiżanka pije białą kawę, dzwoni łyżeczką Daj łyka, siorbnął z jej czerwonej filiżanki. Jeśli mamy Czemu siorbiesz! Bo gorąca, poza tym niechcący przecież, sam też siorbiesz w sobie uczucie miłości w stosunku do życia i do człowieka, to przecież możemy sobie wiele wybaczyć. Odjąć, usunąć, wyrwać z cywilizacji krzywdzenie – to byłoby dużo.
Er Tuhenhat: Nasze sympatie czy miłości są ograniczone. Od zimnej wody bolą mnie kości. Nie mów teraz o wodzie! Potrzeba moralności. A z czego zapłacimy, jak będę prać w gorącej? Przypuśćmy stan następujący: jesteśmy szanowani i uznawani, ale niekoniecznie kochani. Czerwoną Filiżankę bolą kości. Bolą mnie kości znowu! Antonimem do uznania i czacun. Nie mów teraz o kościach! On mówi, słuchaj, że antonimem do uznania i szacunku nie jest brak miłości, lecz upokorzenie! Nie upokarzać się wzajemnie – oto czego nam potrzeba. Weźmy przykład jaskrawy upokarzania człowieka przez człowieka: starych kobiet ani nie leczy się, ani się nie wysłuchuje, ponieważ ich macice są zużyte. Gebärmutter. Ci ludzie rodzaju żeńskiego nie są już do niczego państwu potrzebni. Stanowią rodzaj śmieci. Mężczyźni nagminnie porzucają stare żony, powiększając wysypisko świata.
El Marcell, łyk czarnej kawki; taki sam kubek, miękkawy i trzeszczący; trzaski: Tak. Armia tego rodzaju śmieci. Przerażające. Pan Lullitz i Tamara Mitz jedzą obiad w hotelu „Villa Pallas”. Pan Lullitz, przesiąknięty polskością lektor i menadżer koncernu „Orduch”, zaprosił współpracowników z redakcji „Notowanie” na obiad. Jest już osiemnasta. Proszieu zamawiacz wszistko dalej dalej, co tilko dusziatwa zapragnie. Tak? Tak się mówi? dusziatwa? Jednak – czy pojęcie miłości aż tak się zużyło, aby go nie przytaczać w kontekście moralności? (Łyk kawy, trzeszczenie
94
kubka)... pożądanie cielesne. Zobacz życie, nie ciało. Zobacz, w każdym życiu zużywa się życie. W tobie. Jesteś zużywany przez czas i los, co nie oznacza, że jesteś kawałkiem mięsa. W mięsie życia nie ma. Czerwona Filiżanka woła z kuchni: Zużyta Gebärmutter? Ależ to przekonanie jest niezniszczalne! Ja nie mam za co wykupić lekarstw! Mąż: Cicho! Teraz chcę usłyszeć, co odpowie Tugenhat!
Er Tugenhat, potężny łyk kawy białej i ze świstem dwa łyki dna; przezroczysty kubek; trzask strzału z kubka – bo za bardzo go zdusił: Powtórzę: pojęcie miłości nie zużyło się, ale jest ograniczone. Bądźmy realistami. Nie potrafię kochać faszysty czy kryminalisty. Kocham podobnych do mnie. lekkie i ładne. Bohater Ce patrzy na ogród krzyży na szczycie Świętej Góry. Czas i deszcz wypłukał z nich barwę. Są szare lub prawie białe. Prawie nierealne. tak samo idący w tym samym kierunku, bez gier i póz. Ten przyjemny brak odczuwania się jako wzajemnego balastu. A uczuciami włada przemysł rozrywkowy, kultura masowa, a celem jest preparowanie zbiorowego mózgu tłumu i napychanie karykaturą uczuć. Tak, wypiłbym w zasadzie kawę, mówi mąż, zrób mi ka. Robi ka. Niesie ka. Czerwoną filiżankę z białą ka. karykaturą miłości równoznacznej z seksualnymi szybkimi numerkami, generalnie z krótkotrwałymi fascynacjami seksualnymi. Czerwona Filiżanka masuje kolano, wciera NAPROXEN, siedzi okrakiem na karle, nie może się schylić, aby wetrzeć NAPROXEN w opuchnięte kostki, karło skrzypi. Oj, nie skrzyp tak, prosi mąż. Pozostańmy przy konstatacji, że nie należy się upokarzać wzajemnie. Nie mówmy o miłości, mówmy o zaprzestaniu upokorzeń. O minimum człowieczeństwa. lachetne inimum. Goście pana Lullitza i Tamara Mitz kończą obiad. Porcje były ogromne – nie dojedli. Szkoda. Zapakować? Tak.
Em Jonas, (etyk, Niemcy), palec w powietrzu i oko w powietrzu; wirujące oko na palcu – piłeczka oka: asłem est „brać odpowiedzialność”. owiek ednak ało okonuje w ojedynkę. w prawach kologii czy elacjach ypu ieda-ogactwo, czy Czerwona Filiżanka niesie mężowi cukier w cukiernicy z czerwonego grubego szkła do pokoju z telewizorem. są zażyli z państwami, które tworzą prawo sprzyjające egoizmom przemysłowców. ebärmutter acicach. Gebärmutter Macice. Znowu Gebärmutter? – dziwi się Czerwona Filiżanka. – Nagle o Gebärmutter wszyscy. A ogólniej, moim zdaniem, rozwój człowieka znalazł się w stanie bezruchu, zwanym limbo. Jeśli Sokratesa opisuje się jako antydemokratycznego łajdaka, a Chrystusa jako meszuge albo znerwicowanego polityka, to nic z tego nie wynika, jedynie bezruch, limbo. Poległ nam
95
bohater mityczny, a bez niego z przeszłości wyzierają sami łajdacy. Dotyk idealnego dobra, to w przyrodzie musi być obecne! Do diabła, to musi być obe. Czerwona Filiżanka widzi, że wygląda jak czerwona filiżanka. Ojej, jest tam. Właśnie opowiada po angielsku autorowi „Alchemika” o zwyczaju wnoszenia przez pielgrzymów ciężkich krzyży na Świętą Górę, ona, Czerwona Filiżanka jest tam, w telewizorze, w tle, głupio wygląda, jak jakaś potężna czerwona filiżanka. Owiek est biernym bserwatorem darzeń i biernym odbior infor. usypiany przez media. usypia. Trzeba, aby ruszył swój tyłek. A. I. we własnej spra. Brzydko wołam, ale wołam. Ledwie dźwigam mój chudy tyłek, chudy, ale ciężki, jestem zużyta Gebärmutter, śmieć. A rozrastają się monstra. Monstrum sprzeciwu przeciw monstrum władzy. Bo władza pałuje. Pały. Pałowanie prawem. gęganie, pogęgiwanie, gęgający wielogłos. Erupcja świadomości potocznej, to ma być głos opinii publicznej? Wymysł cynicznych politycznych miernot. Pały. po prostu człowiek! Człowieka pojmuję jako. Pały. Mówi, milczy, ale nie gęga. Czy ty musisz tak bez przerwy gęgać nad uchem? – mówi mąż Ja nie gegam, ja mówię – obrusza się Czerwona Filiżanka.
DALEJ, DALEJ!
Słowo „kości” nocą: Czerwona Filiżanka, to znaczy kobieta w czerwonej spódnicy podobnej do czerwonej filiżanki – śpi przebrana w dwie białe filiżanki flanelowej piżamy i w ciepłych białych chmurach flanelowej pościeli, lecz czuje ból kości – uderzanie kamieniem o kamień w całym szkielecie i czerwone, nie, gorące iskry w stawach. Jej mąż, śpiący obok, w pewnej chwili szuka jej ręki, jakby się czegoś zląkł, bierze ręką żony w swoją, żona odwzajemnia uścisk, trochę się rozbudzili, zasypiają, śpią trzymając się za ręce – jak w czasie spaceru przed laty. Słowo „głowa” nocą: Biedronka, to znaczy kobieta podobna do grubej biedronki, chodzącej na dwóch tylnych drutach, nie może nijak wygodnie ułożyć swojej makówki – nie pozwala na to ogrom jej ciała. Potrzebuje aż czterech poduszek i dwóch jaśków. Ma to, ale i tak makówka jakoś leci w dół po dużym zboczu ramienia.
96
Słowo „patyk” nocą: Trzy Patyki, to znaczy kobieta podobna za dnia do trzech patyków w jednej parze adidasów, czuje się jak wielkie nic nadziane na trzy patyki, teraz w nocy wsunięte w duże kapcie – siedzi na brzegu kanapy w taki sposób, jakby wciąż stała. Nie może spać. Znowu siusiu musi. Idzie boso zrobić siusiu. Wracając uderza się boleśnie o nogę łóżka, łamie sobie patyczek, to jest mały palec u nogi, ten sam, który już dwukrotnie złamała w identyczny sposób. Łyka dwa apapy, zasypia jakoś, rano pokuśtyka do lekarza, który ją obstawi za wielokrotne łamanie tego samego patyczka. Słowo „bohater” nocą: bohater Ce; śpi w hotelu „Eskadra” w mieście Be; jego mózg jest metafizycznym żołądkiem, przyjemnie objedzonym wszystkim, co zobaczył na Świętej Górze; jego metafizyczny żołądek śni, że nie może wejść na Świętą Górę, ponieważ jest ona niebotyczną igłą, śliską jak ogolona babska łydka z reklamy, co zrzuca w dół nawet najbardziej szorstką liszkę, a tu śmiałków jest wielu – co chwila zlatują z niebotycznej igły wraz z bohaterem Ce, to znaczy wraz z metafizycznym żołądkiem , którym jest w tej chwili bohater Ce; każdy śmiałek jest takim żołądkiem; worki; wory; ciężkie; metafizyczny żołądek Ce postanawia wejść do środka niebotycznej igły – wygryźć, wypalić, wytrawić tam tunel ze stopniami, wspiąć się i to się udaje – do wysokości pierwszego piętra; metafizyczny żołądek Ce doznaje przyjemności udanego wspinania się i tu się budzi jako zwykły narząd wewnętrzny, zwykły żołądek – żołądek, który burczy z głodu, a przez chwilę domaga się nakarmienia go udanymi schodami wewnątrz niebotycznej igły. (Do wewnątrz tej igły bohater Ce wszedł przez bramę z rdzy, którą popchnął z całej siły i całym sobą, bardzo zdeterminowanym w dążeniu ku górze). Słowo „emeryt” nocą; emeryt z miasta Ol. wrzasnął do swego odbicia w lustrze (nie mógł spać, włączył lampkę): ośle, palancie, głupi komuchu, dziadu, darmozjadzie, ty! Ty głosu nie masz, ty głupi ośle! Ty jesteś garb, śmieć, ty góra śmieci jesteś, ty! Dalej zabrakło mu słów. A wszystko przez to, że znowu politycy naględzili mu w żywe oczy, że jest zbędny, że muszą go utrzymywać młodzi, których coraz mniej, że rośnie armia takich jak on, emerytów, że. Kupił synowi mieszkanie w bloku i pierwszy samochód, potem córce pierwszy samochód i mieszkanie w zabytkowej kamienicy, potem opłacał oba czynsze, opłaca zresztą do dziś. Udziela lekcji niemieckiego i angielskiego, aby móc dalej opłacać te czynsze. Zarabia zresztą na tych lekcjach sporo, to może. W zasadzie haruje od świtu do nocy. Płaci podatki. Kupił im
97
domek na wsi. Komputer. Dwa komputery. Domek obsadził bukszpanem i świerkami oraz drzewkami owocowymi. Ogród. Ma tam ogród z warzywami. W sezonie handluje warzywami. A od tego podatków nie płaci. Pieniądze daje dzieciom, aby one mogły zapłacić podatki. Darmozjadzie, głupi klunie, luju, palancie, kwestio do ostatecznego rozwiązania. Głupia stara brzydka kwestio! Coraz brzydsza kwestio! Obrzydliwa kwestio do ostatecznego rozwiązania! Ty... Znowu zabrakło mu słów. Widzi w lustrze łysą pałę, nos poprzecznie namarszczany jak luźna pończoszka, gały wyblakłe, plecy zgarbione, a przy każdym ruchu piżama dynda jak na duchu, pajac, truteń, bumelant, darmozjad, budżetowiec, szara strefo warzywna, wszyscy na ciebie harują, tak? Tej nocy emeryt z miasta Ol. został rozbity przez lustro. Ciągle chrzanisz, mówi Ka. Nie!
„wynalazek” i „pałowanie” nocą: Wynalazca z miasta Be tej nocy począł aż jedenaście wynalazków, dotyczących rozpędzania tłumu manifestantów lub strajkujących: Słowa
1. Kierować na
tłum nieustający rytmiczny (krypt: : (- - - ) ) odgłos pierdzenia – wzmóc go do skali aktywnego piorunu lub huków bomb burzących czasów II wojny światowej; kiedy wszyscy zatkają uszy – pałować (umiarkowanie, zachowując rytm pierdzącego hałasu) po kończynach górnych (proj. urządzenia: A); 2. Rozdmuchać na
tłum wygłodzone wszy, mendoweszki, meszki i komary; kiedy wszyscy zaczną się drapać – pałować jak wyżej, to znaczy – wspomagać pa-
,
łą ich drapanie się (krypt.: ( ) proj. B); do natychmiastowego rozproszenia kolumny babskiej wystarczy wpuścić pomiędzy nie pięć półżywych myszek lub kilkadziesiąt miniaturyzowanych robotów kroczących i pełzających typu Maus (proj. C i C1); nie pałować; wyśmiewać; tubalnie opowiadać obleśne dowcipy; ewentualnie wejść w tłum i obmacać, ew. grozić zgwałceniem przy pomocy pały (krypt.: ); 3. Zawczasu
nafaszerować tłum aktywistami-nożownikami – niech dobędą ostrza we wskazanym momencie i wbijają je w piersi innych aktywistów – dobrze opłaconych bezrobotnych aktorów, z których każdy powinien być zaopatrzony w woreczek z czerwoną farbą i podubraniową konstrukcję uniemożliwiającą ewentualne zadeptanie – z tkaniny typu „moher-żelbet”(proj.D); jak wiadomo, sztywnienie tego włókna następuje po kopnięciu go, silnym nadeptaniu, dźgnięciu, nerwowym miętoleniu; aktywistów należy także zaopatrzyć w hełm, który udaje czuprynę wykorzystać hełm, typu „owłosiony-elastyczny” – owuenkę el (proj. E);
98
najlepiej, jeśli dany aktor zostanie zadźgany na czele danego pochodu; potrzeba dużej kałuży krwi – to na moment sparaliżuje dany pochód, wtedy rusza do akcji nasz oddz. specj. i obezwładnia dany pochód rzetelnym pałowaniem; pałować również tych, co noszą nasze owłosione hełmy, a jeszcze nie zdążyli zaaranżować padnięcia (krypt.: ); 4. Akcja
„maszyna do szycia” () – stebnowanie tłumu przy pomocy paraliżujących impulsów elektrycznych z wiadomego urządzenia typu Zwalznóg; Zwalznogi można umieszczać na dachach budynków, w bramach, a po zminiaturyzowaniu (proj.F) w rękawach, rękawicach oraz helikopterach i skrzypcach; znienacka ustawić orkiestrę na środku jezdni jako impulsodawczą barykadę – w tym celu wykorzystać bezrobotnych muzyków; kiedy orkiestra zagra umówionego walca, pałować w jego rytmie, a raczej wystukiwać rytm – raz dwa trzy – raz, dwa, trzy; 5. Spadający z nieba, balkonów lub dachów deszcz banknotów, robionych na znakomicie prawdziwe – nie ma takiego tłumu, który by się na to nie rzucił, i to na kolanach, na czworakach, kryjąc głowy, a wystawiając dolne pagórki – pałować – miękko i dobrotliwie – po częściach wystających (krypt. (Złota Rybka”), proj. dmuchawy banknotowej – rys. G); pożądany głośny, umiarkowanie triumfalny śmiech z naszej strony; 6. „Głos
pana Boga”: z nieba leci wezwanie połączone z proroctwami, typu „Jutro umrzesz, jeśli w tej chwili nie wrócisz do domu”; pożądane wymienianie (monotonne, miarowe) kilkudziesięciu nazwisk z tłumu; sposób sprawdza się w teokracjach lub społeczeństwach rozmodlonych jak nasze (; proj.H); do głosu dodać „echo grozy” z urządzenie ECG; nie pałować, a jęśli to wyłącznie z klęku i raczej bić ziemię wokół siebie – jakby bezradnie; typu pneuma (); ze Zwalznogów, typu WUR (proj.I), pneumować tłum do tyłu ( skrócie: pnąć); walić wichurą po szyjach i kolanach; poddusić; spałować (umiarkowanie i z gumowym gwizdem) podduszonych; 7. „Wichura”,
8. „Bura
ulewa”: wypompować na tłum zawartość kanału ze ściekami komunalnymi, a przedtem puścić z głośników uspakajające „Cztery pory roku” Vivaldiego (Bu) – tu musimy uśmiechać się, a za chwilę sami zwiewać (proj.J); 9. Deszcz
czerwonych goździków lub karminowych róż (akcja „muchomor” ); kwiaty spreparowane w ten sposób, że rozprzestrzeniają naszą substancję neutrillo, przyklejającą jednostki tłumu do siebie (proj. K); śmiać się podczas brzegowego umiarkowanego pałowania tego pęczka osób; pożądany kolor pał: różowy; niewidka”(); przegradzać tłum przy pomocy naszej powiększonej (proj.L) ścianki, typu an-ka, która dany fragment tłumu uczyni niewidzialnym dla pozostałych uczestników danej manifestacji, stąd – ogarnia ich stan grozy, niewytłumaczalnego znikania osób przed nimi i za nimi (inny symbol tej akcji: ( O); umiarkowanie pałować pałami-niewidkami (w kapturkach z an-ki); 10. „Ścianka
11. Zastosować chwyt „szkiełko i oko”: rozstawić na chodnikach po obu stronach manifestantów przy pomocy urządzenia „Niewidzialna Ręka” (NRchod-
99
nik, proj. M) szpaler gatunkowych wódek; nie ma takiego durnia, który po to nie sięgnie; rozpraszanie ululanych jest łatwe – choć rośnie w nich chęć bijatyki, to jednak źle oceniają swoje siły, błyskawicznie słabną, niejednokrotnie z pięścią uniesioną do góry lub z kamieniem w garści () sięgnąć (za pomocą NR) po część szpaleru i skonsumować, a co tam. Po rozrysowaniu projektów i wymyśleniu ostatniego punktu wynalazca z miasta Be przykleił się wreszcie do poduszki i z miejsca zasnął. Śniła mu się muzyka przyjaznego pałowania.
23.06.03. Zmarł Wasil Bykaŭ, pisarz białoruski. Niedawno kupiłam jego „Sotnikowa”( w tłum. A. Drawicza), powieść, za którą kiedyś, jeszcze za czasów ZSRR, mógł otrzymać Nobla, ale przymuszono go do rezygnacji z kandydowania. Większość Jego książek chodziła w samizdatach. A „Sotnikowa” (KiW,73) wynalazłam na wyprzedaży niechcianych książek po złotówce przez naszą BW. Tak się sobie walał, przez nikogo nie brany do rąk. Żegnaj, Wasil. Już się nie spotkamy i nie porozmawiamy o tym, jak się czuje człowiek bez narodu i bez nakładu. Ten tłumaczony „Sotnikow” ma rosyjską wersję imienia i nazwiska autora – „Wasyl Bykow”. Książki, których nikt nie kupi, nawet za złotówkę, pójdą na przemiał? Tak. Ale rzecz jeszcze w tym, że przeważającej części z nich wcale nie żal. Jednak temu uczuciu towarzyszą jakieś ciarki, o niezidentyfikowanym rodowodzie – coś jakby utrata piór przez gęś lub poduszki czy też sporej czupryny przez spokojnie śpiącą głowę.
100
Uwaga (w jęz. polskim) pana Lullitza, lektora i menadżera z koncernu „Orduch”, mego wydawcy: Wy mówiczie, żie odwrotna strona medalu to jest dupa. Dupa-dupa. Trzieba trocheu tej odwrotnej strony dacz! (Ti sieu nie szczip, zagraniczni beucwale, ti mów, jak ma bycz). Ma bycz: dupa-dupa. Proszeu, aby do utworu wprowadżycz trocheu dupa-dupa. I to o naszia europejska cziemna strona ma bycz. Rzekł, że może być dupa polityczna, że najlepiej, jeśli to będzie taka dupa, dupa-dupa, a jeszcze lepiej, jeśli to będzie dupa-dupa poglawara Franja Tudjmana, pedofila, i mam dodać liczna dupa-dupa jego pedofilskiej ekipy rządzącej. (Franjo Tudjman jest w tej encyklopedii PWN, w której nie ma Leona Tarasewicza). Z jego inicjatywy pod samym Zagrzebiem powstał supertajny burdel z nieletnimi Serbkami, i z całkiem mała, dżieci nawet, „wziętymi do niewoli” w czasie wojen bałkańskich. Jego głowa zdaje się nic nie wiedziała, co czyni jego chuj. O, nie, tilko nie chuj, ma bycz zwyczajna dupa-dupa. O nie, nie wykonam tego rozkazu. Zwyczajna dupa-dupa to nie to samo, co chuj, który doznaje przyjemności z dziećmi. Łagodzenie naszej europejskiej ciemnej strony? To prawda, że Serbowie sprawiali ogromną przyjemność swoim chujom, gwałcąc Bośniaczki i Chorwatki, drażniąc tym samym chuje muzułmańskie, które będąc kontrolowane przez chuja w mózgu, kobietę zgwałconą uważają za całkowicie zużytą, nawet jeśli ta „kobieta” ma pięć czy dziesięć lat, lecz prawdą jest również to, że ekipa poglawara i on sam sprawiali równie ogromną przyjemność swoim chujom, zamykając w supertajnym burdelu pod samą stolicą nieletnie Serbki, „wzięte do niewoli”. Dodać do chujów przymiotnik „chrześcijańskie”? Chrześcijańska głowa nie za bardzo się orientuje, co wyczynia jej chuj. Pan Lullitz, po polsku: Czi nie ma innej nazwy na tego konia? Całkiem marnujeś mój dżień! Nie znoszieu wasz brzidki wyraz1 Prziez ten
101
brzidki wyraz zajmujesz’ stanowisko! Stanowisko ma bycz niewiczuwalne! Pisz bez własnego stanowiska1 Nie mogę wykonać tego rozkazu! Prasa chorwacka ujawniła ten proceder sprawiania przyjemności swemu chujowi, w pełni zachodniochrześcijańskiemu. Prasa serbska milczy na temat przyjemności, jakiej doznawały chuje serbskie, w pełni wschodniochrześcijańskie, gwałcąc tysiące dorosłych i nieletnich Bośniaczek i Chorwatek. W Polsce – przyjemność doznawaną przez chuje serbskie opisał Herling-Grudziński, co już samo w sobie jest chujowe, bo została pominięta identyczna przyjemność doznawana przez chuje chorwackie, w dodatku należąca do wielce patriotycznej ekipy władzy. Wejść do tego europejskiego pedofilskiego burdelu, który nadal istnieje, i opisać – o, tak, to moje zadanie dla koncernu „Orduch” i pana Lullitza. Dokleić sobie wąsy, chuja i zakamuflować czy też amputować cycki? Proszę pana, ten rozkaz jest niewykonalny! To teren objęty ścisłą tajemnicą państwową! A co zrobić z tak dużymi cyckami, jak moje?! Nouproblem, szczisznij cycki, przi odrobinie zachodu wiza wiza wizażisztycznego beudziesz niezłi pedofil o wschodnim wygloudżie! Dam czi wszielkie bałkańska dokumenti ragni rziądowej! No? Nie. Nie chce mi się wykonywać tego rozkazu. Weź moja notatka wobec tego, i pisz! Głowa chrześcijańska nie za bardzo wie, co czyni jej chuj? Pan Lullitz po angielsku: Uważaj, wystąpisz w jakiejkolwiek obronie Serbów, nawet nieletnich dziewczynek, właściwie dzieci, którym na zawsze zmarnowano życie, jesteś Serbem, obrzydliwym kacapem, oprychem z urodzenia. Rozkaz brzmi: o Serbach mów, pisz, wyrażaj się źle. Po polsku: A ja biłem tam i wszistko widziałem, wieuc oprzij sieu na mojej relacji! I uważiaj, bronisz Serb, jestesz Serb! Nie wykonam tego rozkazu. Nie mogę obejść się bez komentarza i nie w stanie niczym zastąpić „chuja” naszej europejskiej ciemnej strony! Pan wymaga ode mnie wykonania jakiegoś duchowego tańcałamańca! Nie, nie wykonam tego rozkazu.
102
Dziecko występuje w przyrodzie jako dziecko i opiekun. Nigdy samodzielnie. Dzisiaj w Europie opiekun dziecka to często uruchomiony chuj. Oto „Ojciec Narodu”, który uruchamia chuja na widok dziecka innego narodu. Chuj ten obecnie spoczywa w ziemi i w glorii kombatanckiej sławy i chwały. A jego przyjaciele z rządu i parlamentu nadal łażą do supertajnego burdelu pod stolicą, aby się z dziećmi pieprzyć. Już nie potrzeba organizowania pieprzenia się z dziećmi gdzieś w dalekiej Tajlandii, ten burdel znajduje się pod ręką. Porozrywane narządy rodne dzieci. Rozstrzeliwanie zużytych maleńkich Gebermutter? Pan Lullitz zlecił mi niewykonalną robotę, zbadanie: jak wielu z nich, z tej naszia europejska dupa-dupa, nadal piastuje wysokie stanowiska rządowo-parlamentarne; sprawdzić, czym tam bywają rządowoparlamentarni oni, ta dupa-dupa z innych krajów Europy; zbadać, które dupa-dupa, chuje, mogą przeniknąć do parlamentu europejskiego. Chce mi się rzygać od tego tematu. I nie chce mi się ruszyć moja dupa-dupa, aby dowieść prawdy tematu, od którego chce mi się rzygać. Pan Lullitz, po polsku, głośno: No to rzigaj, ale pisz’! Bez chujów. Bez stanowiska. Rziecz w tym, żie pióto gieu giętkie muszi bycz! Opisz przijemnoszcz doznawanou przez dupa-dupa na widok dżieczi i supertajnou bliskoszcz tego europejskiego eksperimentu! Pióro nie możie bycz ani kombatanckie, ani antykombatanckie. To ti nie wiesz’? Masz’ moja wszielka notatka, tu sou połamane żiciorysy tych dżieczi, pisz’! Niebawem beudzie tam normalnu burdel, bo dżieczi, które rziąd przerobił na kurwa, dorosnou albo zostanou ukatrupione, jako tajemnica państwowa, jedż tam, zobać sama! Nie wykonam tego szlachetnego rozkazu. W ogóle nie wykonam żadnego z rozkazów pana Lullitza. Chrzanię to. Chrzianisz’ Bałkany? Stamtąd żiwa pedofilska plemnik cziha na posada w perlament Europa, a ti chrzianisz1 No i niech. Chrzanię.
103
...
Pieprzę encyklopedię PWN, w której nie ma Leona Tarasewicza, a jest Franjo Tudjman! Sama nieźle pieprzysz, stwierdził Ka. Skąd wiesz o tym supertajnym burdelu? Wiem od pana Lullitza i z prasy chorwackiej. E, tam, to jakaś bujda. Nie! Sam jesteś europejska bujda. Bujdą Europy jest jej ślicznie czysty chuj. Jesteś wyjątkowym okazem wulgarności żeńskiej, zaczęłaś od mrówek, a doszłaś do chuja, mówi Ka, i znowu tupie. Mrówkami jest czcionka, mówię. Wyjątkowo chujowe to mrówki, podsumowuje Ka.
! Wasil Bykaŭ: „wszystko, co Sotnikow przeżył na wojnie, po raz któryś z rzędu potwierdzało zgoła nie nową prawdę; że jedyną realną wartością jest dla człowieka jego własne życie. Kiedyś, w idealnym społeczeństwie przyszłości, stanie się ono kategorią absolutną, miarą wszechrzeczy.(...) Trzeba tylko usunąć groźbę śmierci gwałtownych, pozwolić człowiekowi na rozumne wykorzystanie niezbyt długiego pobytu na tym świecie”.
104
Dalej, dalej!
To myśl jest pojazdem kosmicznym, który cię zabiera tu i tam. Myśl nieudana ląduje oczywiście źle.
Czy istnieją wybitne wspomnienia?
105
DALEJ, DALEJ!
Strach
106
Część trzecia:
Strach
Mam na oknie wyprasowane tarki, a w nich rzędy błyszczących kwiatów – zakwitły po deszczu, co gęstym gmachem był i runął – oparł się i otarł o szyby i runął. Kwiaty prawdziwej tarki powstają wskutek poprzekłuwania zmasowanej blaszanej głowy stosownie bezlitosnym szpikulcem. Chwilowa przechodnia łodyga torturuje punkt, punkt za punktem, punkt obok punktu, aby zaistniał ogród otwartych głów. Łodyga była zatem bólem otwierającym czaszkę. I jak głowy żołnierzy, co piętrami suną w dół po śliskim zboczu – te szeregi. Trochę naciągam w tej chwili. Właściwie wcale nie – naprawdę widzę głowy. Tak właśnie pomyślałem to wszystko – pełen luzu i pełen ciężaru. Tak zawsze pomyślę takie wszystko, śliczne głupstwo, najróżniejsze śliczne głupstwa, i w jakiejś chwili trochę naciągam ku czemuś istotniejszemu, jak teraz ku głowom. Co do naciągania to nie tyle naciągam, co samo mi się naciąga. Coś, co istnieje głęboko w duszy od maleńkości. Otwarta czaszko, czy pamiętasz siebie jako zmasowaną blaszaną głowę sprzed ekspansji łodygi? Odpytuję moje krople na mojej szybie. I gdziekolwiek poległych jakichkolwiek żołnierzy. Za szybami zawisł wielki cień – i szkło jest tarką. A to mój wzrok: padam poziomym deszczem. A jeśli zamiast cienia zawiśnie za szybami wielki dom słonecznego blasku, w kroplach rozbłysną zgrabne gwiazdy. Lubię obszerne ubranie z widnokręgu – i lubię oczy moich szyb. Opowiem o strachu. Chcę opowiedzieć. Dawno chciałem. To znaczy zapomniałem dodać historię mego strachu do różnych historii o życiu, których wam naopowiadałem mnóstwo. Nie wiem nawet, czy można tak powiedzieć – historia strachu. Może można. Nie, chyba nie, ale niech będzie. Korci mnie, żeby to opowiedzieć. Strach zawierał w sobie zachwyt szybami popryskanymi deszczem, co gęstym gmachem był i runął. Zaraz wyjaśnię. Spóżniłem się na mój pociąg. Wróciłem nocnym. Musiałem pokonać cztery i pół kilometra nasypowej ścieżki. To, co opowiem nie będzie żadną tam rewelacją o niesamowitych duchach czy o czymś takim – to będzie zwykła historia o
107
trochę niezwykłej czarnej nocy i zapewne wyjdzie z tego zwykła gadanina o najzwyklejszym życiu i wielu ślicznych głupstwach, jak to u mnie. Czuję, że muszę opowiedzieć o moim własnym tchórzostwie. Nie. O czarnej nocy. O duchach zresztą też coś powiem, o ile pamięć może być duchami. Doznawałem pewności czarnej dziupli i niepewności szarawej liny. W nocy wysoka wąska ścieżka jest jak lina. A księżyc świecił mdło, kartoflanym blaskiem – jak wykrzesanym z gołej brudnej pięty, podobnej przecież do nieobłupionego kartofla, dlatego o tym kartoflu mówię. A ci, co przyjechali ze mną, poodpadali ku swoim domom – widląc gałęzie wzdłuż konarów leżącego na ziemi drzewa ich drogi. Słyszały, nie, widziały, nie, słysząc widziały to moje plecy – gałęzie kroków odchodziły na boki, po równym na lewo-na prawo, na prawona lewo, i skacząc przez rów, i z przekleństwami skacząc przez rów – ta gałąź tej drogi chyba się potłukła. Już byłem sam. (Bardzo lubiłem też za dnia czytać plecami to drzewo obcej drogi. Mniejsza z tym. Moje drzewo było najdłuższe). Ukończyłem siedmioklasową szkołę podstawową i byłem w pierwszej klasie liceum. Miałem niecałe czternaście lat. Byłem jakiś taki szczeciniasty, przysadzisty, nadmiernie barczysty i wyglądałem trochę jak szary byk. Jak spłaszczony szary byk. Mniejsza z tym. Z obu stron obrastał mnie czarny las. Ściany nieprzeniknione. Pijawy mroku przed moim nosem. Pijawy dziupli – bardziej zwinięte. Idę – i one idą. Mam kaptur na twarzy – tak czuję. Mrok w mroku. Czytelny tylko trochę. A z tyłu głowy, gdzie powinienem mieć o tej godzinie jakieś nieprzewiewne pudełko, jakiś solidny kaptur, czuję obce ciało, jak przywieszone – ciężki otwarty lufcik, przez który wieje, i czuję tamtędy wchodzenie do mojej czaszki jakichś nieokreślonych wrogich łap. Od czasu do czasu – ryknąłem ze śmiechu. Na przykład przypomniawszy sobie, jak to jedna z moich ciotek za każdym razem, kiedy wuj tęgo sobie popił i późno wracał, i usiłował drzwi otworzyć nosem, wargą, nosem buta, a czasem to i gołym nosem lewej nogi, wykrzykiwała wciąż te same słowa: – Oto, proszę, znowu mamy te zalane ślepaki! Idziemy, ja idę i czarna dziupla idzie. Zalane ślepaki... Doszliśmy do miejsca, gdzie nasyp topnieje – wpełza pomiędzy dwa rzędy i dwa kilometry bardzo wysokich wzgórz, porośniętych liściastymi drabami. Już odróżniałem liściastego draba od draba iglastego. Odczy108
tywałem zaszyfrowane teksty ciemności. Pokonałem dwa pierwsze kilometry mojej drogi. Zalane ślepaki... Ślepaki zalanej beli, mego wuja. Szedłem cicho, jakbym szmaciany był. Moja ścieżka, moja lina piachowo-zamszowa tłumiła mnie. Dudniłem, drobno, serduszkiem w rytmie cza-cza, ale przecież słyszałem też ciszę poza tym. Mówię o cza-cza, bo wtedy była modna ta piosenka – serduszko puka w rytmie cza-cza, damska piosenka, ale jakoś tak dudniona, nasze damy ją dudniły, ja ją dudniłem serduszkiem mym. Wtedy śpiewano, nie, dudniono, jako przeboje wiele podobnych naiwniutkich piosenek, o majtkach w kropki, rudym rydzu albo Marinie-Marinie-Marinie. Ale jak dobrze, że byłem sam. A wtedy, kiedy doszedłem do liściastych drabów, kiedy pomiędzy nie wszedłem, dudniąc serduszkiem w rytmie cza-cza, zacząłem właśnie widzieć szyby mego domu. Domu, w którym urodziłem się. Zacząłem majaczyć tę przyjemną rzecz, bo, jak mówię, było mi dobrze samemu, choć serduszkiem mym cza-cza dudniłem. Można rzec: sytuację zgłębiałem ambiwalentnie. Moje dudnienie było wyrazem strachu mimowolnego, można rzec. Tak było na początku tej drogi oczywiście. Liściaste draby – (zauważałem je wzrokiem zmieszanym ze skroniami, uszami i włosami) – składały się jakby z dużych ruchomych jajek z ogonami. Jakby z marynarek nadzianych na widły – marynarek złożonych z dużych ruchomych jajek z ogonami, czarno-szarych, pstrych. Ciche były te jajka z ogonami, ale moje uszy, zmieszane z włosami, skroniami i wzrokiem, łowiły jednak ich mowę – papierowy szelest. Głupio wszystko widziałem – widziałem jajka z ogonami i jak papier szeleszczące. Kochana samotność. Kochałem samotność. Zanurzyłem się w śliczne głupstwo, w pamięć o szybach popryskanych deszczem – moja pamięć szła przede mną jako prostokąt nieco jaśniejszy od nocy. Te szeleszczące jak papier jajka z ogonami też należały do ślicznych głupstw, ale wtedy, w czarną noc, nie mogły stanowić głównego przedmiotu głównej uwagi. Czułem, że wielkim szczęściem jest umiejętność wyboru najstosowniejszego imienia dla ślicznego głupstwa. Wyprasowane durszlaki – szepnąłem do mego prostokątu, nieco jaśniejszego od nocy. I natychmiast poprawiłem imię tej rzeczy na – „wyprasowane tarki”. Poczułem się lekko i bezkostnie. Poczułem przyjemne znieprzytomnienie, ale zarazem przytomne uzdolnienie do zanurzania się 109
w śliczne głupstwo i nazywania go najstosowniejszym imieniem. Poczułem, że szedłem przecedzając się przez moje śliczne dziury – od tej ich strony, gdzie gładkie są i nie kaleczą. Jest tak: jest noc, czarna, wracam do domu, idę przez okno przypominane – przez szyby ślicznie popryskane deszczem. Gdy państwo jasności otrzymujesz jako totalny brak, wtedy ożywa ku tobie każdy drab. Ale – nie analizowałem draba. Przecedzałem się przez wyprasowane tarki. Totalitaryzm braku światła. To też owocuje. Ogromne oko twoje widzi, co chce – pod dyktando ociemniałego lub prawie ociemniałego umysłu. Trawa też jest drabem w ciemną noc. Tu masz ją jako potężną sierść na żywym wilku, tam jakoby tę samą sierść, ale na egzotyce, na tłumnych małpach lub pumach, a gdzie indziej ta sama sierść porasta żywe jeże, to znaczy żywe beczki i żywe ludzkie głowy. I po tym depczesz. Tak przynajmniej w ciemną noc sądzi żywa ludzka stopa – wiceszef mózgu nocnego, drobiazgowo czujny i podejrzliwy. A miałem sześć lat, kiedy po raz pierwszy w życiu posmakowałem ślicznego głupstwa. Ujrzałem gęste i drobne krople na szybach w kuchni. A w kroplach – gęste i drobne kwiaty, podobne do dziurek w blasze. Szkło upodobniło się do takiej blachy, bo za szybami zawisł wielki cień. Ale krople były jasne i przez to jak dziury – od przekłucia. Cienie z wnętrza kropel przypominały regularne ostre krótkie płatki wokół otwartej szyi. I zaświeciło słońce, i w kroplach rozbłysły zgrabne gwiazdy – jak z naszej choinki. Słyszałem ich dzwonienie. Moje śliczne głupstwo dzwoniło. I to wtedy uświadomiłem sobie, że noszę obszerne ubranie z widnokręgu. I pokochałem ziemię. I ściany naszego domu posiadające oczy okien. Wyprasowane durszlaki – orzekłem. Nie, raczej wyprasowane tarki – poprawiła mnie matka. Zrozumiałem różnicę. I pokochałem oczy matki, zdolne do dostrzegania tego, co ja dostrzegam. Gwiazdy – powiedziałem. Ojej – przyznała. To były kwiaty – powiedziałem. Nie przytaknęła. Nie miała czasu. Teraz się przecedzałem przez tamto. A następnego dnia jedliśmy z ojcem śniadanie. Właśnie – coś jeszcze muszę wtrącić, i jeszcze nieraz coś wtrącę – bez tych wtrąceń moja czarna noc stanie się całkiem niejasna. Siedzieliśmy przy stole dosuniętym do tego okna. Tarki wyparowały, wraz z nimi gwiazdy. W naszych talerzach kłębiła się znienawidzona przeze mnie zacierka na mleku. Kojarzyła mi się ze starą porwaną firaną, frędzlastą, nie posiadającą żadnego smaku. Gmerałem w tej niejadalnej materii ciężką 110
jak ołów łyżką, ujętą w dwa ciężkie jak ołów palce. Nagle łyżka obudziła się i wykonała skok pod talerz, potem skok na moje kolana i z obrzydliwie dźwięcznym jękiem spadła pod stół. Na szczęście nie wychlapała firany z talerza. Pobiegłem pod stół za moją łyżką, bo ojciec spojrzał na mnie dyscyplinującym wzrokiem, ogromnym jak cały ja. W tej samej sekundzie on też pobiegł pod stół, ale nie żeby mi pomóc dźwignąć mój ołów, lecz żeby sobie zawiązać sznurowadło i błyskawicznie sprawdzić, czy mu moja łyżka nie zaplamiła nogawki. Trochę zaplamiła. Głupstwo. Przedtem już kilka razy schylał się ku celowi pierwszemu, sznurowadłu, ale dopiero teraz z ochotą skrajnie zdecydowaną. Podnosił mordę buta. Teraz podniósł energiczniej. I zdążył krzyknąć w moją zazacierkowaną stronę: – No! Ślicznie jak ta lala! I w tej samej sekundzie rozległy się dwa, zrośnięte ze sobą huki i z naszego okna wysypały się szyby, z drżącym, krótkim, zmasowanym „dzyń”, to „dzyń” było delikatne, nasze okna były małe, a w ścianie – naprzeciw okna – za naszymi plecami – utkwiły dwie kule, śliczne jak ta lala. Ojciec zastygł, nisko, nad mordą buta, prowadzoną za naprężone lejce. I cały się przelał w te lejce i w tę mordę. Ja – najpierw nie pojąłem nic. Nie pojąłem tego, że ktoś oto strzela do ojca i syna w tej sekundzie, kiedy głowa ojca i głowa syna biegną pod stół, w tej sekundzie, kiedy ożywają przedmioty i błagają ojca i syna o uwagę, w tej sekundzie, której ten straszny ktoś nie przewidział jako biegnącej pod stół i widział ją nad stołem jako cel, śliczny jak ta lala. Podwójna. Sznurowadło wpełzło pod mordę drugiego buta, unieruchomiło obie mordy, pamiętam to. Pewnie przylepiło się do podeszwy, do lewego podmordzia. Ojciec usiłował zewrzeć rozwarte szczęki mordy prawej. Ostro obie je zadarł. To wszystko działo się w jednej sekundzie, ślicznej jak ta lala. Oprzytomniałem – przeraziłem się. A jest tak: idę przez czarną noc i dochodzę do tamtego dnia. I coś jeszcze muszę dodać z przeszłości tamtej, bo przecież, jak widzicie, byłem przez nią konstruowany w tamtą noc. Dopowiem: nigdy nie dowiedzieliśmy się, kto do nas strzelał. Ojciec dość umiarkowanie, ale jednak mieszał się do politycznych drak tamtego czasu. To znaczy bardziej mełł jęzorem, niż rzeczywiście się mieszał. Ale jaka była moja wina? Teraz pytam. Dopowiem: dziwne, ale tamto moje przerażenie zapamiętałem jako czerwono-sine i całkowicie zewnętrzne. Zdawało mi się, że nasza kuchnia napełniła się kłębami czerwono-sinych dymów – że ja sam byłem tą czerwienią, tą sinością jej powietrza. 111
Coś jeszcze dopowiem: kule wbiły się w ścianę jak w twarz, w tym miejscu ściana była wypukła z jakiegoś powodu. Weszły jak w masło i jak w czoło – jedna niżej – wywzorowały gały w twarzy asymetrycznej. Ściana, która je tak chętnie i z humorem przyjęła, stanowiła plecy kuchennego pieca. Siedzieliśmy w krótkim zaułku prowadzącym do pokoju, w haku zaułka wytworzonego przez plecy pieca i ścianę z oknem. I coś jeszcze dopowiem: byliśmy sami w domu. Potem długo wpatrywaliśmy się w dalekie lipy z naprzeciwka okna, to stamtąd padły strzały, ale nie wypatrzyliśmy nikogo, bo i jak, bo i kiedy – lipowy gaj był za gęsty, za daleki dla oczu, a my byliśmy co najmniej przez kwadrans zupełnie osłupiali. Podnosiliśmy głowy ostrożnie i po ścianie – baliśmy się, że strzały padną drugi raz. Nie padły. Coś jeszcze ważnego dopowiem: wwędrowałem tępym spojrzeniem w rozstrzelane okno, a w oczach czułem ból. I dopowiem coś najważniejszego i niedobrego: myślami wylałem się poza okno, przewisłem, nie czując oporu parapetu. I naraz – zacząłem myśleć czy raczej czuć siebie jakby z zewnątrz, byłem kwiatem, który powstał wskutek przekłucia blachy czymś stosownie i skutecznie ostrym. Moja głowa o rozchylonych płatkach czaszki bezwładnie przewisała przez parapet. Tak czułem. Cały stałem się szyją bólu, ekspansją bezwględnej łodygi – nie umiałem i nie umiem tego stanu wysłowić. A moja świeża pamięć podsuwała mi widok wczorajszych szyb – całych, zdrowych, ślicznie głupio popryskanych deszczem, co gęstym gmachem był i runął. Rzędy kwiatów. Gwiazdy. Nanizano mnie na ból! Przecież wojna się, kurwa, skończyła! – krzyknął ojciec tandetnie wysokim głosem, przeciągając słowa, jakby śpiewał. Stał przede mną przerażony i bezradny. Powtórzył słowa, teraz szeptem i pochwycił głowę w ręce, i ścisnął włosy i rwał je, a rwał tak, jakby formował z włosów wysokie rogi, i z głową w ten sposób rogatą kopnął taboret, uderzył pięścią w ścianę, zdjął but, ten z luźnym wciąż sznurowadłem, i trzasnął nim o ścianę. Oberwałem sznurowadłem, końcówką, po gębie i w oko. Zapiekło na gębie i w oku. – No, ślicznie jak ta lala – powiedział ojciec, a ja nie wiedziałem, czy mówi do mnie, czy do kul, czy do tego kogoś, kto z impetem wetknął nam kule w ścianę. Teraz jego głos był nienaturalnie niski i pełen prędkiej nienawiści. Po-
112
czerwieniał i rozwiały mu się włosy. Wyrzucił nasze talerze przez okaleczone okno. Powiem: bezradnie się przeraziłem bezradnie przerażonego ojca. W jednej sekundzie opuściła mnie dziecięca pewność, że ojcowie to niesamowicie silna skała, której istotą jest osłanianie, opór, nieśmiertelność, kamienny spokój. Poczułem się opuszczony. Powiem: nie mogłem wysłowić tego opuszczenia. Powiem: łodyga bólu uszła ze mnie tak samo nagle, jak się pojawiła. Nie, ja nie czułem wtedy jeszcze strachu przed śmiercią. Przeraziłem się huków, przerażenia ojca i czerwono-sinej opuchlizny kuchni. Ja wtedy jeszcze nie umiałem śmierci. Już nic więcej nie pamiętam z tamtego dnia. I jest tak: jest czarna noc, wracam do domu, i ja właśnie zacząłem wam o tym opowiadać, ale tu znowu koniecznie coś muszę dodać z przeszłości tamtej, bo zamiast dokładnie oddać nastrój nocy, to jedynie ją rozmażę. Ją i siebie. Wojna skończyła się w dniu mego przyjścia na świat. Ale wciąż deptaliśmy po łuskach, gęstych jak jesienne liście, wyczesane wiatrem z zasypiających drzew. Nie umiałem jeszcze śmierci, ale już ją przeczuwałem. Wzgórza, lasy, nasypy były poryte okopami i powginane od bomb. Wszędzie pełno było żołnierskich grobów. Przy drogach, na wzgórzach, na miedzach, wszędzie. Porosła już je trawa – twarda, wysoka. Ojciec oprowadzał mnie po okolicy i pokazywał to wszystko. Przestrzegał przed grzebaniem w „śmieciach wojny” i zakazywał deptania po grobach. Do „śmieci wojny” należały też miny, zużyte albo i nie, o kształcie przyjaźnie okrągłym – jak garnki z leżącą obok pokrywką. Były wszędzie. Niektóre zamknięte, ale dziurawe – z ostrymi jęzorami wokół dziur. A te, które posadzono na polach, jakby były kartoflami, wybuchały, kiedy w pole wychodzili oracze, i z nieba spadały szczątki ludzkie, pamiętam to, choć to akurat niejasno – wtedy byłem zupełnie mały. Zdaje się, że oracze posprawdzali sobą w ten wybuchowy sposób wszystkie pola. Pamiętam jednak huki z pól, ogłuszająco głośną czerwień, przepiękną, mocną, i te lecące z nieba szczątki ludzkie. Pamiętam dłoń, która zasłaniała mi oczy, tylko nie pamiętam, czy to była dłoń ojca czy matki. Pamiętam też śmierdzące pogrzeby tych porozrywanych czy tylko śmiertelnie trafionych odłamkami ludzi. Oczywiście w czarną noc, o której opowiadam, doszedłem do tego smrodu. Pamiętam kobietę bez głowy, naszą krewną 113
w trumnie – modlono się nad smrodem, odorem. Tak, dzieci brały udział w takich pogrzebach. Targano je ze sobą wszędzie. Chyba bano się po prostu spuścić je z oka. A na żołnierskich grobach nigdy nie było krzyży. I nigdy na nich nie zapłonął znicz ani cięty kwiat. Wszystkie mam je w pamięci. Bezimienne, ciemne prostokąty. Już wtedy płaskie lub prawie płaskie. Pewnego dnia przyjechało wojsko i uprzątnęło „śmieci wojny”. Groby, okopy, leje – tego nie mogli dźwignąć. Ojczyzna trupów poszarpanych na kawałki, przywalonych zwałami ziemi, zwęglonych. Nie, tego nie mogli dźwignąć. Nie podobały mi się nasze nowe szyby. Wykonane były ze złego szkła – deformowały moje obszerne ubranie, przyrodnicze – mój widnokrąg. Ubranie moje ukochane z widnokręgu. Podwórko pływało w nich. Były mętne. Grube, zielone i mętne. A kiedy popryskał je deszcz, co gęstym gmachem był i runął, stawały się podobne do zmiętych i człekopodobnych liści sałaty, a przez to po chwili do rozmazanych szeregów żołnierzy w niewyraźnych hełmach – szeregów na rozmazanej trawie rozmazanego zbocza jakiejś rozmazanej góry. Każda szyba składała się z dwóch nierównych części, zachodzących na siebie krzywą zakładką przy ramach. Macnąłem zakładkę i odkroiłem kawałek palca. Przylepiłem – przyrosło. Ten mikroskopijny garb na palcu noszę do dziś. Zostają w nas ślady ran z dzieciństwa. Od tego czasu widziałem na moich nowych szybach, kiedy były mokre, wyłącznie rozmazane szeregi rozmazanych żołnierzy w rozmazanych hełmach. To nie było skojarzenie przypadkowe. Tu muszę znowu koniecznie coś dopowiedzieć. Nieustannie nocowali u nas jacyś żołnierze, jakaś partyzantka, jacyś leśni ludzie. Przychodzili póżnym wieczorem i żądali noclegu. Spali – pamiętam, wszędzie. Pamiętam, że szeregami, że głowa przy głowie, że na stole w pokoju, w którym ja spałem, ten nasz stół był ogromny, że pod stołem, że na zsuniętych taboretach i krzesłach, że na całej podłodze. Wiem, że zawsze było ich dużo i że zajmowali w ten sposób cały dom. Kiedy rano budziłem się, już ich nie było. Nie hałasowali, nie awanturowali się – żądali tylko noclegu. Spałem, kiedy przychodzili, ale zawsze mnie obudzili – jedynym hałasem, jaki czynili: głośnym pukaniem do drzwi lub w okno, głośnym żądaniem noclegu, głośnym moszczeniem się do snu pośród swego żołnierskiego czy partyzanckiego ekwipunku – karabi-
114
nów, hełmów, menażek, rozpakowywanych plecaków, rozściełanych ciężkich koców, którymi czasami coś skądś strącili. Czasem budziłem się w nocy, kiedy oni już się ułożyli do snu, otwierałem oczy i – widziałem ich zielone szeregi, ich bure szeregi, ich szeregi koloru błota. Nie odróżniałem wtedy umundurowania regularnego wojska od leśnych łachów partyzantki czy zwykłych band. Zwałem ich wszystkich żołnierzami. Nie wiem też, jak rodzice sobie radzili z tą bojową różnorodnością. Oni wszyscy zabijali ojców i synów, matki i córki– wciąż się o tym słyszało. Tak, ale mówiłem o moim bólu i czegoś nie dopowiedziałem. Nigdy nikomu nie przyznałem się, jakiego rodzaju bólu doznałem w dniu próby naszego zabójstwa, ani że w ogóle doznałem bólu. Powracał, ilekroć bałem się czegoś lub kogoś. Trwał krótko, lecz trudno go było znieść. I coś jeszcze: paraliżował, kamieniałem, a w głowie miałem jedną myśl: jestem celem. Czułem się celem nawet wtedy, kiedy odpytywano mnie na lekcji. Do pierwszej klasy poszedłem przekonany, że jestem celem, tarczą strzelniczą. Tak, ale mówiłem o powrocie do domu przez nieprzeniknioną noc, jednak muszę coś dodać o strzałach i kulach – to ważne dla zrozumienia mego nocnego tchórzenia. Strzały. Kule. Nie tylko tamte kule przeleciały przez nasze podwórko. Pewnego dnia pojawił się u nas jakiś zblazowany wopista. Strzelał sobie w płoty. Komuś zastrzelił kota, komuś psa. Kogoś ranił w ramię. Jakieś dziecko ranił w nogę. W nas posadził całą serię – w naszą gruszę. Strzelał z karabinu. To było w tym samym roku, w którym rozstrzelano nasze okno. Już były w nim nowe szyby. Kręciłem się wtedy po podwórku. Pamiętam – było lato, ogromne i jasne – jak wnętrze gigantycznej słoniny. Po wszystkich podwórkach kręciły się dzieci. Kule przeleciały tuż nade mną. Pamiętam drewniane tratatata. Wcale nie ogłuszające – podobne w jakiś sposób do drewnianego czy też kościanego grzebienia. Widziałem-słyszałemczułem ten grzebień, w powietrzu, śliczne głupstwo. Grzebień zaistniał krótko, lecz trwał i trwał. Tak, mam jakąś wadę czy też zaletę umysłu – śliczne moje głupstwa widzę-słyszę-czuję. Mój umysł błyskawicznie przekłada jedno na drugie, pióra na muzykę, głos na przedmiot, tak postrzegam świat. Jakbym miał rozłupaną głowę i jakbym miał tam wszystkie zmysły w jednym dużym punkcie, jakby w miednicy. Tam mi się wszystko barwi, gra, zmienia formę, zyskuje kształty łaskawsze, przyjemniejsze albo wredniejsze niż są. Tak zdefektowaną głowę mam chyba od czujności powojennej na to bliskie 115
zło, które było wciąż złem wojennym. Polubiłem ten mój defekt, no to czasem mówię, że to zaleta. Nie słyszałem lotu kul – czułem je, ich groźny twardy powiew. Nie słyszałem chyba dlatego, że strzelano z nazbyt bliska. Ten wopista chyba miał kompletnie zalane ślepaki. Zalane ślepaki. Już mówiłem, tak mówiła moja ciotka o oczach pijanego w trupa wuja. Wopistę o zalanych ślepakach otoczyły nasze matki, gotowe do linczu. Pamiętam całą armię ich rozeźlonych oczu i armię ich otwartych ust podobnych do luf armatnich. Dalszego ciągu losów wopisty nie pamiętam. Zgubił gdzieś czapkę. I wtedy też odrętwiałem – też z powodu tego mego obrzydliwego bólu. Ale już mniejsza z tym. Bo jest czarna noc i wracam do domu – o tym mówię. Wyprasowane durszlaki. Nie, tarki. Jest, była ciemna noc. Wracam, wracałem do domu. Słyszałem i widziałem gwiazdy w kroplach deszczu na szybie. Oczywiście musiałem dojść do momentu egzekucji. Do tego wszystkiego, co wam naopowiadałem we wtrąceniach. A kiedy doszedłem, to już się bałem drabów ciemnej nocy, i to ciemność już całkowicie rządziła moim nastrojem. I jest jeszcze coś poza tym. Poza tym – w ludzkiej pamięci siedzi silny drobiazgowy człowieczek. Nasza wolna wola nim nie włada. To on zatapia i wyłania wyspy z oceanu naszej pamięci. To on gromadzi góry nawozu na polu naszej pamięci. To on w pustyni naszej pamięci pielęgnuje śliczne głupstwo wszelkiej oazy – ale i egzekucje dokonywane na tej oazie. Nie wiem, kim lub czym jest ten człowieczek. To człowieczek odrębny. To nie jestem ja. Ja – ja najprawdziwsze – płynie tylko przez teraźniejszość, bo ja – ja najprawdziwsze jest tylko zwierzęciem, listkiem, kwiatem, jednym z wielu zwierząt, listków, kwiatów ziemi. To pod dyktando tego diabełka, człowieczka pamięci, schylałem się, aby podnieść łyżkę spod stołu. I opierałem się mu, oczywiście. A ruszyły na mnie liściaste draby, co je miałem po obu stronach mojej ścieżki, mojej liny. Jajka pokrojone na plastry ruszyły na mnie. Teraz jajka z ogonami zmieniły się w jajka pokrojone na plastry – nowe śliczne głupstwo, do którego nie miałem głowy. Pokręcone stopy liściastych drabów ruszyły na mnie. Wszystko ku mnie podbiegło i się ścieśniło i groźnie zaszeleściło. Szelest. Wzmógł się do tego stopnia, że uznałem go za moje skrzydła, które zarazem były moim strachem, wbitym w plecy z zewnątrz i z pleców wyrastającym. Teraz wracałem do domu podfruwając, podskakując. Ale moja wąska ścieżka, moja lina, spętała mnie. Wyłożyłem się na twarz do głębokiego rowu. Leżałem tak dłuż116
szą chwilę, nie wiem, jak długo, palcami macając twardą czerń ziemi. Wgiąłem się w rów, nienaturalnie pofałdowałem, ramionami obejmowałem coś lekko wypukłego i twardego, szorstkiego, nie mogłem wstać. Raptem zdałem sobie sprawę, że leżę na żołnierskim grobie. Było tu ich chyba z dziesięć. Znałem to miejsce. Obejmowałem lekko wypukły prostokąt, porośnięty szczeciniastym mięsem trawy. Jeżyło się i kłuło. Leżałem na drucianej szczocie. Kto był szczotą? Intelektualista? Robotnik? Uczeń? Student? Wzdrygnąłem się. Poczułem bliskość człowieka zabitego. Podniosłem się, bolała mnie gęba i pierś. Ruszyłem dalej. Dokładniej i boleśniej nałożyłem się na wspomnienia, które podałem wam we wtrąceniach. Wywędrowuję spod blatu stołu, ostrożnie i po ścianie. Jadłem z ojcem śniadanie. Ktoś do nas strzelał. Rozstrzelał nasze okno. Ojciec się schylił, aby zawiązać sznurowadło, ja – żeby podnieść łyżkę. Oto wstaję z grobu – pomyślałem, chyba wzniośle głupio. Idę i czuję smród pogrzebów ludzi porozrywanych minami. Zawilgociłem sobie fasadę. Nasączyłem się mięsem trawy. Zaczęły mi ciążyć kieszenie – wyładowałem je książkami i zeszytami. Wtedy panowała moda na aktówki ze śliskiej ceraty, noszone pod pachą. Nie znosiłem ich i nie nosiłem pod pachą, choć miałem ich chyba z pięć, różnych barw i rozmiarów. Jedna była jak krowi jęzor, z powodu barwy i faktury, ta – nie wyślizgiwała się. Moja bluza miała ogromne kieszenie – zastępowałem moje modne aktówki mymi ogromnymi kieszeniami. Znalazłem nową linę – ścieżkę – na nasypie nad torami.Tam się przeniosłem. Pijawy dziupli sprzed nosa zmieniły się w wirujące kropki, szare i czarne, seledynowe i czarne, czerwone i czarne, białe i czarne. Teraz znalazłem się nad grobem, który przed chwilą obejmowałem i nad pozostałymi grobami w dole Mięso trawy na nich. Jak wyprowadzane mazakiem lub patykiem spośród tego, co wynikło spod piórka. Człowieczek, ten co włada ludzką pamięcią, co go przed chwilą ująłem jako nie mnie, i jako być może diabełka, podsunął mi przed oczy inne groby – na nasypie obok naszego domu. Nie, nie groby, żołnierskie czaszki z nich wydobyte. No właśnie, znowu muszę coś wtrącić. Robotnicy któregoś roku spłaszczyli nasyp, pozostawili po sobie te czaszki. Żołnierskie, a jakby własne. Miały kolor żółtej gliny. Podniosłem, pamiętam, i w czarną noc to sobie przypomniałem za sprawą 117
człowieczka czy diabełka tego we mnie, podniosłem jedną i prędko upuściłem – w czaszce ujrzałem własną czaszkę. Omal się wtedy nie porzygałem. I dokładnie mi się te mdłości powtórzyły w moją czarną noc. Ujrzałem siebie w tym, czym w gruncie rzeczy jestem – czaszką koloru gliny. I ponownie tak się w sobie przejrzałem w czarną noc. Pamiętam i pamiętałem to w czarną noc: upuszczona czaszka poruszała się. Wewnętrzny ktoś, władca mojej pamięci, wtryniał mnie w coś, czego sobie nie życzyłem pośród czarnej nocy! Zdzierał ze mnie moje obszerne ubranie z widnokręgu, moje szkolne ubranie, moją skórę, moje mięśnie. Patroszył mnie z mózgu. Ograniczał wreszcie do trwałego drobiazgu, jakim jest naga, pusta czaszka. Nie mogłem zbyć się z oczu tamtych czaszek, i tamtej, którą wziąłem w moje żywe dłonie i upuściłem. Poruszała się! Nie mogłem uwolnić się od myśli, że przyszłością mego mózgu będzie piach i trawa, że mój pusty czerep poruszy się tylko wtedy, kiedy ktoś weźmie go w dłonie i upuści – lub kopnie.. Tamta czaszka była podziurawiona w kilku miejscach – przebita kulami. I tu mamy ten najwłaściwszy moment, do którego chciałem was doprowadzić. Jest czarna noc. Idę po trawiastym nasypie. Wracam do domu. Spóźniłem się na mój pociąg, przyjechałem nocnym. Która już mogła być godzina? Może pierwsza w nocy, może dopiero dwunasta. Nie miałem zegarka. Widzę mnóstwo podejrzanych kształtów. Choć jestem facet, co prawda małolat, ale jednak facet, to mimo wszystko boję się. Widzę czaszki, czaszkę, tamtą, przestrzeloną, co się poruszała, widzę dzień, w którym ktoś próbował zabić mnie i ojca, widzę mnóstwo okropnych szczegółów z mojej niewielkiej wtedy przeszłości. Liściaste draby pozostawiłem za sobą. I lasy zostały za mną. Teraz gdzieniegdzie miałem wokół siebie gaiki. Domyślałem się ich – teren znałem na pamięć. Olszynowe, brzozowe, lipowe. Oswoiłem się cokolwiek z ciemnością – wymacywałem już okiem jej półkule, wykrzykniki, kępy, płaszcze. Niebawem mój nasyp miał się skończyć, zapaść się w łąki i pola. Już się przygotowywałem do ponownego wejścia na linę obok torów, kiedy usłyszałem – tuż za sobą – jęki, kroki i dyszenie. Jęki, kroki i dyszenie, wyobrażacie sobie?. 118
Tak nagłe i tak głośne, że stanąłem i stanęło moje serce. Jęki, kroki i dyszenie. Trwożnie rozejrzałem się wokół – nie było nikogo. To znaczy – tuż przy mnie nie było nikogo. Nikogo, kto byłby bardziej zwarty jako ciemność, niż sama ciemność nocy. Już nie myślałem siebie jako czaszki. Nic nie myślałem. Pobiegłem przed siebie. I tamto pobiegło za mną – jęki, kroki i dyszenie. A w chwili, kiedy się trwożnie obejrzałem i rozglądałem, aby namierzyć drania, wszystko ucichło. I właśnie – kiedy znowu pobiegłem przed siebie, wszystko się na nowo rozległo tuż za mną – jęki, kroki i dyszenie. Wiele razy tamtej nocy przystawałem i wiele razy zrywałem się do biegu. Dźwięki – jęki, kroki i dyszenie – ustawały, kiedy przystawałem i oglądałem się i rozglądałem – ciemne nierozpoznawalne nie wiadomo co. Wrzasnąłem – stój! I do siebie, i do tamtego. Echo! Zwróciło mi mój krzyk, wszystkie samogłoski i spółgłoski i wcale nie wielokrotnie – zwróciło raz a dobitnie. I – sparaliżowała mnie łodyga mego bólu. Tego samego z kuchni, z tamtej chwili, kiedy jakiś dureń rozstrzelał nasze okno mierząc w nas – w ojca i syna, akurat na szczęście schylających się pod stół. Zjeżyłem się całą moją ludzką skórą, czując na niej futro gęste i niestrzyżone. Mój ból, jak mówiłem, krótko mnie posiadał, może minutę – trudno go było jednak znieść. To był rodzaj fizycznego bólu, obejmującego całe ciało, najmocniej głowę, ból, jak mówię, paraliżujący, wysadzający oczy z czaszki, ogłupiający. Stałem jak głupi nie mogąc ruszyć ni ręką, ni nogą. Zaraz zeżrą mnie wilki – pomyślałem głupio i już widziałem te wilki wokół mnie – ich pyski kształtu ludzkiego solidnego buta. W naszych lasach były wtedy wilki. Po chwili ból ustąpił. Teraz, kiedy ustąpił, skoczyłem w dół z mego nasypu – na łąkę, a z łąki pobiegłem w jakieś zboże. Mój nasyp tu się właśnie urywał. I zabłądziłem w tym zbożu, i biegałem w nim do rana. Pole zdawało się nie mieć granic. Kroki, jęki i dyszenie biegły teraz ku mnie zewsząd – od góry, dołu i ze wszystkich stron horyzontalnych.
119
A – miotając się przez zboże – rozpętałem wokół siebie nowe hałasy. Piski, postękiwania, truchtania. Chyba wyrwałem ze snu pole. Zgłupiałem do szczętu. Moje obszerne ubranie z widnokręgu nasłało na mnie niepojmowalne egzystencje, podprawione głosami wyrwanego ze snu pola. Przysiadłem na czymś, co fuknęło, pisnęło i jakby zerwało się do lotu. Chyba przydusiłem tyłkiem jakiegoś dużego ptaka. Może uskrzydliłem małe futerko? Bicze zbożowe cięły mnie po twarzy oszczecinionymi łapkami. Było mokro – zapadałem się w miękką maź po kostki. Nabierałem do butów czarnego i mazistego dna pola. I wtedy nagle przypomniało mi się coś jeszcze ze spraw starych i ponurych. Gdzieś w pobliżu znajdowało się martwe gospodarstwo. Pusty dom po rodzinie, którą jakieś typy rozstrzelały w roku 1944. Troje dzieci, rodziców, dziadków. Na martwym podwórku stał pomnik, czarny, połyskliwy, z czarnymi wypukłymi napisami z białą wklęsłą otoczką. Kiedyś przywędrowaliśmy tu z ojcem. Napis informował, że zbrodni dokonali Niemcy. Tak naprawdę to nikt nie wiedział, kto. Gospodarstwo znajdowało się na odludziu, to dopiero ryk zwierząt przywiódł tu najbliższych sąsiadów. Ułożyli ciała jedne na drugich we wspólnym grobie na skraju podwórka, zapłakali i odeszli. Zabrali zwierzęta. Wracali po sprzęty, naczynia, odzież. Potem władze wystawiły tu ten czarny pomnik. Domu i obór nikt nie rozniósł na przydatne dla siebie cząstki. Pomyślałem, że to może stamtąd te jęki, kroki i dyszenie. Bo nie biegło za mną nic, a przecież żyło i biegło. Tak. Moją ówczesną duszą małoletniego bardzo poważnego ateisty, a byłem bardzo poważnym ateistą, dopuściłem jednak jakieś tajemne ożycie tamtych trupów. A może i katów. Ponownie zadudniłem serduszkiem w rytmie cza-cza, słowami z tej damskiej piosenki, o której przedtem wspomniałem. Wcale nie odgadłem mego położenia względem martwego gospodarstwa. Tylko przypuszczałem, że znajduje się gdzieś tu blisko. Blednąca ciemność była wciąż ciemnością. Pomyślałem też, że to może jakaś nielegalna para wybrała sobie miejsce w nocnym zbożu na nieskrępowane miłosne wariowanie. Coś o tym wiedziałem. Jako pięciolat pobiegłem w owies za pięknym, ogniście czerwonym lisem i natknąłem się na gołą Zośkę leżącą pod gołym Staśkiem. Dali dyla w gęstszy owies i stamtąd nawrzeszczeli na mnie, że rujnuję dorodne zboże. Innym razem, też jako pięciolat, pobiegłem w żyto, już nie pamiętam, w jakim celu, i znowu natknąłem 120
się na gołą parę, tym razem na gołą Gierkę siedzącą okrakiem na gołym Mańku. Dali identycznego dyla w gęstsze żyto, nie zmiętolone, i identycznie stamtąd nawrzeszczeli na mnie, że depczę żyto. Tak, nasze zboża bywały stanowczo za bardzo przeludnione. Nie. Teraz to nie mogła być żadna taka para. Jęki były podbite przerażeniem, dyszenie dyszało groźnie, ale zarazem bezsilnie, a kroki uciekały, ale zarazem ścigały – i to wszystko razem pochodziło jakby od jednego kogoś – i stanowiło jakby zbiorowy symbol. Pomyślałem też, że to może jednak echo zwraca mi mnie samego, ale przecież nie jęczałem. Symbol. Zbiorowy symbol. Wszystko razem pochodziło jakby od jednego kogoś, ale w formie zbiorowego symbolu – jakby tu zebrały się w jedno wielogłose jęki, wielonogie kroki, wielopłuce dyszenie. Słyszałem jakby symbol strachu, przerażenia, bólu, przemocy. Symbol – takie słowo, to pojęcie przyszło mi wtedy na myśl i nie mogłem się od niego uwolnić – nie mogę do dziś. Wtedy właśnie wyniosłem je z lekcji języka polskiego, na których bez ustanku ględzono o symbolu ojczyzny, symbolu patriotyzmu, symbolu odwagi, symbolu heroizmu, symbolu życia, symbolu śmierci, symbolu tralala. A może to wojsko urządziło sobie nocne ćwiczenia? Nocną obławę na szpiega? Nie, to niemożliwe. Jęki, kroki i dyszenie siedziało mi na karku, a potem dobywało się przecież zewsząd, nawet z nieba. Poza tym zawsze uprzedzano nas, że odbędzie się taka zabawa, proszono, żeby czujnie pomóc, zadzwonić, kiedy do naszych drzwi zapuka szpieg. Nie mówiono jednak, kto będzie szpiegiem. Czasem okazywał się nim bliski krewny, blisko mieszkający, który prosił na przykład o szklankę wody czy chwilę rozmowy, a my spełnialiśmy wszystkie jego prośby, narażając się później na zarzut braku czujności. Krewny nagle na przykład zaczynał mówić od rzeczy, o zbędności na przykład wyznaczania granic lub stawiał niedorzeczne pytania, na przykład, którędy przebiega granica czy też jak dojść do miejscowości, która znajdowała się po tamtej stronie granicy, tu wymieniał przedwojenną nazwę. Rodzice pukali się w czoło i proponowali kieliszek wódki. Kończyło się tym, że we troje błyskawicznie obalali pół litra, a następnie do zmierzchu we trójkę głośno narzekali na źle wytyczoną granicę lub równie głośno i długo marzyli o czasach, kiedy nie będzie pomiędzy narodami żadnych granic. 121
Tym razem nikt nas nie uprzedzał, że wojsko będzie się bawić w łapanie szpiega. To na pewno nie było to. Tak. Ale co było dalej. Noc. Idę. To znaczy – miotam się, biegam w kółko, biegnę, przykucam, przystaję. Przedtem to moja pamięć mną rządziła – mój strach, można rzec, był moją wewnętrzną sprawą, teraz coś zaczęło rządzić mną z zewnątrz. Oglądam się i rozglądam, obracam się wokół własnej osi, jakbym był częścią jakiejś wielkiej maszyny. Nawet chce mi się śmiać z siebie w końcu. Pędzę jak wariat. Stój. Nie ma nikogo. Dobrze, ale jakże nie ma, kiedy jest! Rozeznałem się wreszcie całkiem po ludzku w mojej przestrzeni. Trafiłem na miedzę z pękatym wysokim głazem, stanąłem na nim, wyjrzałem ponad zboże. Żyto. To było żyto. Wyróżniłem z blednącej ciemności jasne, zielonkawe pałeczki. Wysokie, dostojne. Oczywiście! – dostrzegłem martwe gospodarstwo. Fragment dachu krytego zrudziałą papą, miejscami sterczącą jak żagle, i rząd topoli. Pod podwórko zewsząd podchodziło żyto. Żywi uprawiali teraz pole martwych. Rzeczywiście miałem obok jednogrobowy cmentarz. Wyżłobiłem wąskie tunele w życie wokół niego. Biegałem okazuje się w kółko. Wariat. Pole wcale nie było tak rozległe, jak mi się wydawało. Można je było pokonać w piętnaście minut, nawet kołując ukosami. Od nasypu odbiegłem natomiast daleko – coś na trzy kilometry. Biegłem ku memu żytu przez łąki, przez łąki, przez łąki. Wariat. Teraz byłem panem sytuacji. Tamto ucichło, kiedy tylko zoczyłem martwe gospodarstwo, tak, ucichło! – nagle wszystko ucichło, a na mowę ziemi kompletnie ogłuchłem. Moje żyto było ciche, moja miedza była cicha i planeta mego głazu była cicha. Przestałem dudnić serduszkiem w rytmie cza-cza. Byłem ciszą ubraną w obszerną ciszę widnokręgu. Po raz pierwszy w życiu zobaczyłem świtanie w przyrodzie. Najpierw zrobiło się wszędzie różowo, potem żółto, potem niebiesko, potem szaro. Ustaliła się szarość. Te barwy były blade i kładły się z nieba na wszystko. Trawa długo pozostawała czarna. Nie przemijała szarość. Wstawał szary dzień. Dopiero teraz poczułem, że przemarzłem i do szpiku kości przewilgotniałem. Głośno cmok-cmok moje
122
stopy całowały wnętrza butów. Rosa. Nagle wszędzie rozbłysła rosa, biała, choć wstawał szary dzień. Oglądałem się i rozglądałem – nigdzie nie było żywej duszy. Szedłem szybko – rozgrzałem się. Poczułem dziką senność. Do domu miałem jednak daleko. A do przytorowej liny, ścieżki – trzy kilometry. A jeszcze nagle okazało się, że się cofnąłem o jakieś trzy kilometry. Pokonywałem kilometry senności. Pierwszy kilometr senności, drugi, ciągle drugi. Szedłem coraz wolniej. Wciąż się oglądałem i rozglądałem. Odczułem już jednak bezpieczną i kojącą siłę grawitacji domu. Dom wzywał mnie – prawie to słyszałem. I wtedy przeżyłem coś jeszcze. Znowu to coś przyszło do mnie z zewnątrz. Czy może zasnąłem idąc? Czy ja może zasnąłem wtedy na stojąco? Czy może był to sen z gatunku tych, o których się mówi, że są wyższym rodzajem rzeczywistości? Bo szedłem poprzedzany natarczywym kolorowym obrazem: zamiast moich szyb popryskanych deszczem, jak to było na początku drogi, szyb podobnych do wyprasowanych tarek, miałem teraz przed sobą młodą kobietę – piękną – nieziemsko piękną – nie umiem wysłowić tego piękna. Nie, ja nie zasnąłem, ja to widziałem naprawdę. Płynęła przede mną – twarzą do mnie. Była wyższa ode mnie, dojrzała, zgrabna. A stanowiła sobą moją matkę, mego ojca, mnie samego. Tak czułem. Miała oczy koloru błota, buro-złote, i w kropki niebieskie, i w czarne pasma, i w ogóle były to oczy różne – zmieniały się. Jej oczy stanowiły kwintesencję naszych oczu w rodzinie. Ja miałem kiedyś oczy koloru papieru pakowego. Teraz mam je jako szare polne kamienie, nieokreślone, jakby poszczerbione i jakieś – pionowe. Zapragnąłem objąć ją i aby ona mnie objęła. Pomiędzy nami istniała jednak jakaś silna żywa przestrzeń. Zimna, gładka, twarda. Odpychająca. Jednak – w pewnym momencie ta przestrzeń zniknęła i wziąłem kobietę w ramiona – miałem wrażenie, że wpakowałem się na drzwi, które ustąpiły i wpadliśmy na siebie – kobieta zatrzymała się i – wpadliśmy na siebie –i to wtedy objąłem ją. Ona mnie jednak nie objęła. Ta zjawa chyba nie miała rąk. Czułem jej ciepłe ciało. Czułem to! 123
I tak razem szliśmy w kierunku mego domu – jakbym ją, bezręką, niósł w ramionach albo jakbym tańczył z nią – przesuwając się w jednym kierunku. Czułem jej ciepło, ale nie czułem ciężaru. Miała na sobie czerwoną suknię, długą i rozkloszowaną. Wtedy były modne takie suknie. Czułem materię sukni – satynę, gładką, chłodną.. Nie wiem, czy miała stopy – jak mówię, była lekka, to znaczy – nic nie ważyła. I zobaczyłem coś przerażającego: jej twarz zaczęła się błyskawicznie starzeć, poszarzała, pobruździła się, zdeformowała, pokryła krwawymi wrzodami i fioletowymi plamami. Na jej twarzy pojawił się grymas bólu. Z jej ciała spełzała skóra. Zniknęła suknia. Była teraz naga i okaleczana przez swoją przestrzeń z chwili na chwilę. To była moja twarz, to było moje ciało – tak czułem. To była twarz matki, ojca. To były ich ciała w tym jednym ciele. Tak czułem. Sama suknia jako znak żeńskości była nieistotna – tak czułem. Nie rozwierałem ramion. I usiłowałem przelać w nią coś, co było patosem antyrozkładu. Z całych sił przelewałem w nią patos antyrozkładu. Nic z tego. Trzymałem w ramionach strzępy krwawego mięsa, zwieńczonego nagą czaszką koloru żółtej gliny. Te strzępy były nadal ciepłe. Kiedy już byłem blisko domu, kobieta zniknęła – rozwiała się. Krzyknąłem: – Nie odchodź! Nie umieraj! Nie umierajcie! Nie chcę! Wszedłem w nasz sad, pełen dojrzewających owoców. Do dziś nie rozumiem tamtej nocy. Od tamtej nocy od czasu do czasu odczuwam metafizyczny rodzaj strachu, którego nie umiem wysłowić, który wszakże można określić dwoma słowami, to znaczy krzykiem złożonym z dwóch słów : nie chcę! Tak. Brałem już kobietę w ramiona, choć byłem szczyl. Myślicie może, że to z powodu erotycznych tęsknot przywariowałem w tamtą noc i wyimaginowałem tamtą kobietę, nieziemsko piękną? Bezręką i chyba bez stóp? Otóż nie. Nie. I niemożliwe, żebym zasnął idąc. To chyba znowu doznałem potęgi symbolu, który wiązał się z krzykiem – nie chcę! Symbolu czy instynktu antyrozkładu. Potężnego instynktu antyrozkładu – potężnie 124
obecnego w każdym człowieku. Dojrzewałem i szczególnie mocno potrzebowałem instynktu antyrozkładu. Oczywiście z mym instynktem antyrozkładu wjechałem prosto we wszechwładny rozkład. Ale mogę opowiedzieć o tej prawdziwej kobiecie, którą już brałem w ramiona, bo czuję, że chcecie. Dobrze zatem. Była starsza ode mnie, dużo, mogła mieć trzydzieści. Miałem trzynaście. Chłopcy w moim wieku dotykali rówieśniczki lub dziewczyny nieco starsze, o rok, o dwa lata, ale tylko te, które dawały się dotykać. Większość dziewcząt nie była w ten sposób dojrzała – czuliśmy to i unikaliśmy ich. Mogły nas nawyzywać od zboczeńców, spoliczkować, oplotkować przed ojcami i nauczycielami, kopnąć wreszcie w jaja i złomotać sztachetami gdzieś po kryjomu żeńską rozwrzeszczaną gromadą. To były inne czasy – w sprawach seksu każdy w naszym wieku był naiwny, nieśmiały, zapóźniony i głupi jak but, a dziewczyny dojrzewały bardzo późno. Większość chłopców zresztą też, jak już wspomniałem. Były wtedy u nas jakieś tańce – nie pamiętam, co to było za święto. Chyba czyjeś wesele. Nie, chyba nie – nie pamiętam pary młodej, więc to nie mogło być wesele. Może to była karnawałowa zabawa. Nie, to nie to. Nieważne. Tańce organizowano zawsze w tym samym miejscu – na małym kurhanie pod dużym kurhanem – oba kurhany dotykały się. Układano na małym kurhanie – na naturalnym podwyższeniu – podłogę, rozległe podium ze starannie oheblowanych desek, i na tym tańczono. Mieliśmy swoją orkiestrę – należało do niej dwóch moich wujków i moja kuzynka, dużo starsza ode mnie – grała na skrzypcach. Nieważne. Moją uwagę zwróciła obca kobieta w czerwonej aksamitnej sukni, szytej w modny klosz, aksamitnej, skombinowanej z czerwonym atłasem, skąpo – atłasowe były lamowania i szeroki pasek. Tak, ta suknia była podobna do sukni tej zjawy, którą niosłem w ramionach. Poprosiłem ją do tańca, nie pamiętam, jakiego. Byłem bardzo dobrym tancerzem – w naszej podstawówce był nauczyciel tańca, straszna piła. Nie był elegancki, był obrzydliwie ordynarny. Krzyczał, że odstrzeli albo odpiłuje nam dupy od nóg, jeśli dalej będziemy poruszać tymi częściami ciała oddzielnie i jakbyśmy mieli trzy dupy i jedną nogę z dziesięcioma stopami. Udanie i szybko połączył nasze dupy z dolnymi kończynami. Ogólnie byłem nieuk, nic mi nie zostawało w głowie ani z lektur, gorąco polecanych przez krytyków i nauczycieli, ani z mów polityków, ani z naukowych informacji, ani nawet z prognoz pogody. We wszystko z góry wątpiłem. Ko125
bieta. Tak, miała na sobie tę suknię, podobną do sukni tej zjawy, o której opowiadałem, cóż z tego! Obie suknie przydarzyły mi się odrębnie i inaczej prawdziwie. Prosiłem ją do każdego następnego tańca... Nie odmawiała. Też świetnie tańczyła. Była wyższa ode mnie o całą głowę, zgrabna i nieziemsko piękna. Tak, była podobna do tamtej zjawy, to znaczy – moja zjawa była do niej podobna. No i co z tego! Obie twarze przydarzyły mi się odrębnie i inaczej prawdziwie. Do dziś nie umiem wysłowić tego rodzaju piękna. W ogóle z nią nie rozmawiałem. Nie pytałem, skąd i do kogo przyjechała. Potem dowiedziałem się, że przybyła na krótko ze Stanów do kogoś tam i była wdową po kimś tam stąd. Nieważne. Jej oczy były matowe i miały kształt i barwę ciemnych śliwek. Była piękna, ale gorzko piękna – to była mniej więcej ta sama uroda, co Marii Magdaleny z filmu „Ostatnie kuszenie Chrystusa”. Mówię, że mniej więcej, bo to było mniej więcej. Takiej urody po prostu nie ma czy też zdarza się raz – nigdy się nie powtarza ani w dzieciach, ani w prawnukach, ani pośród krewnych. Było tu też jakieś odległe, bardzo odległe, podobieństwo do urody Romany Halpern z rysunku Witkiewicza z 1934 roku. Jej skóra miała barwę gładkiej, nienaruszonej powierzchni zsiadłego mleka. Teraz rozwija się we mnie niejasne, ale zarazem coraz silniejsze przekonanie, że tego typu urodę zlikwidowano w Auschwitz. Ona przeżyła Auschwitz, jak się później dowiedziałem. W pewnym momencie oberwało się zbocze naszego małego kurhanu, a wraz z nim kilka desek podłogi – ja i kobieta runęliśmy w dół, trzymając się siebie jak w tańcu. Upadliśmy, a na nas nasunął się piach, a na jego wierzch nasze deski, a na te deski inne deski z innymi tańczącymi parami. Zdaje się, że ich nogi przez chwilę tańczyły na nas i zdaje się, że modną wtedy Marinę-Marinę-Marinę. Nieźle nas poturbowało, poturbowali, ale ogólnie wyszliśmy z tego cało, podobnie jak te inne pary, co spadły na nas. Orkiestra nadal grała, na górze nadal tańczono. Oberwała się minimalna krawędź tego rozdygotanego mrowiska. Oba kurhany obrastał las. Kiedy wydobyliśmy się spod rozchichotanych par – pary chichotały z powodu zaistniałej idiotycznej sytuacji, im się nic nie stało, to my byliśmy pod spodem, kiedy otrzepaliśmy się z piachu i posprawdzaliśmy rany – były niegłębokie i tylko na rękach, całe szczęście, że nie od gwoździ spajających deski z dźwigarami, nie wiem zresztą, czy tam były gwoździe, kiedy pozostali, ci z naszego dołu, pobiegli kłócić się z budowniczymi tego tanecznego urządzenia, którzy gdzieś z boku mieli swój fajrant, mocno 126
zakrapiany i w ogóle nie chcieli o niczym słyszeć (przecież nic się takiego nie stało, o co chodzi, zdarza się, dajcie nam żyć, nawet najlepszy krawiec zamiast spodni uszyje czasem okulary z trzema rękawami albo kilka czapek zapomniawszy, że miały być spodnie!), kiedy zostaliśmy w dole sami, a siedzieliśmy pomiędzy gęstymi jałowcami, kiedy orkiestra zaczęła inny taniec, tangoomilooongaa – niezgrabnie przyciągnąłem ją do siebie zakrwawionymi dłońmi – oboje mieliśmy zakrwawione dłonie – i nieumiejętnie pocałowałem w usta, właściwie tylko musnąłem jej wargi mymi małoletnimi wargami, a potem zacząłem zachłannie, nie, nie zachłannie, jakoś wzniośle głupio, całować jej twarz, jej oczy pod to piłujące nas z góry tangoomilooongaa. Słyszałem przeciągłe i przejmujące wycie skrzypiec mojej kuzynki. Tak, czułem moje pierwsze w życiu fizyczne pożądanie, ale nade wszystko potęgę jej urody – całowałem jej gorzką urodę, ciężkie piękno, przeczuwając, że już nigdy ani jej, ani nikogo takiego nie spotkam. Popatrzyła na mnie z przerażeniem. – Chłopcze, ja nie jestem dla ciebie – powiedziała. Nie odepchnęła mnie jednak ani się nie odsunęła. Miała niski matowy głos – trochę się go przestraszyłem. Całowałem ją dalej, wciąż pod taangoomilooongaa, pod wycie skrzypiec mojej kuzynki, dotknąłem jej piersi, całowałem jej piersi, całowałem głupio wzniośle przez czerwony aksamit sukni, odsłoniłem ramię, zsunąłem ramiączko czerwonego stanika, miała czerwony satynowy stanik, całowałem jej nagie ramię, znowu dotknąłem piersi, nie obnażyłem ich, znowu głupio wzniośle wędrowałem wargami przez czerwony aksamit sukni – poniżej tego poziomu nie śmiałem. I nie śmiałem szczodrzej wysupłać ją z czerwonego aksamitu. Nie odpychała mnie, ani się nie odsuwała. Pomyślałem, że właśnie szyję okulary z trzema rękawami zamiast spodni, że niezliczoną ilość czapek zamiast spodni, że bocianie nogi zamiast spodni, że głupio rozwarte nożyczki zamiast spodni, że głupi patyk zamiast spodni, że się głupio nażeram czerwonej trawy aksamitu jej sukni, że mam czerwone nitki między zębami, że może wyglądam jak pies, co zeżarł kuropatwę... Czy myślała to samo? Przerwałem wędrówkę po jej ciele. Teraz to wiem: nie chciałem być jak ślepy poeta, który wyznaje jedynie wartości krajoznawczoturystyczne, bojąc się głębi najdrobniejszego kamyka. Nie. Inaczej. Chciałem być jak prawdziwy facet, który posiada żelazną wolę panowania nad sobą, który się nie śpieszy z pieszczotami i jest w stanie przerwać je, aby stworzyć nastrój zawieszenia i oczekiwania dalszego ciągu..
127
Zawiesiłem się jednak skutecznie, a ona nie oczekiwała żadnego dalszego ciągu. Wstała i poszła sobie dokądś. Po prostu – wstała i poszła sobie dokądś. Zniknęła w lesie i już się na tańcach nie pojawiła. Widziałem oddalającą się czerwień jej sukni – pokawałkowaną pniami sosen. Nie odchodź, nie chcę – szepnąłem. Nie, chyba tak krzyknąłem. Nigdy więcej jej u nas nie widziałem. Chwilę siedziałem jeszcze pomiędzy naszymi jałowcami. Ach. Powiedziała coś jeszcze. A był ciepły wrzesień. Ciepły i słoneczny. Słoneczny i cichy. Orkiestra zrobiła sobie dłuższą przerwę i było słychać tę ciepłą, słoneczną, wrześniową ciszę. Ja się zawiesiłem, a ona nie oczekiwała żadnego dalszego ciągu. Długo tak trwaliśmy – ja w zawieszeniu, a ona bez oczekiwania dalszego ciągu. Tancerze rozmawiali o czymś, ale ich głosy słabo dolatywały do nas. Trwała wrześniowa cisza. W pewnej chwili wyrzekła następujące słowa: – Tamten wrzesień był taki sam. Ta cisza, to słońce, to jasno niebo. Boję się takiej wrześniowej ciszy. Dzieciak z ciebie. Jesteś bardzo miły, ale dzieciak z ciebie. A ja boję się takiej wrześniowej ciszy. Wiesz, jak ja się boję? Nie rozumiałem wtedy jej słów o baniu się wrześniowej ciszy. W ogóle nie skojarzyłem tego września z tamtym, z trzydziestego dziewiątego. Mieliśmy sam koniec września. Chłonąłem jej niski matowy głos – już go pokochałem. Skojarzyłem go z najniższymi pokładami najszlachetniejszego rodzaju gliny. Kochany, niski, odległy, matowy, szlachetnie gliniany głos z czasów mojej wczesnej młodości. Odeszła. A kiedy podniosła się, aby odejść, orkiestra zaczęła grać „Pamiętasz, była jesień”. Moja kuzynka potrafiła naprawdę świetnie wyjęczeć na swych skrzypcach ten ówczesny romantyczny przebój. I wyjęczała – naprawdę świetnie. Ten przebój był jeszcze bardzo świeży, nie zjechany przez powtarzanie. Kobieta w czerwonej sukni odeszła pod „Pamiętasz, była jesień”. Odchodziła jakby płonęła pomiędzy sosnami. Jakby płonął las. Szczególnie mocno w pewnym momencie zapłonął jej szeroki atłasowy pasek – widziałem jak się zajmują od niego jałowce, od wewnątrz i od brzegów, jakby krwawiły choinkowymi ozdobami – takie banalne porównanie, pamiętam, przyszło mi wtedy na myśl... Chciałem się zerwać i ugasić ten pożar lasu. Nie zerwałem się. Czułem, że pomiędzy
128
zębami płoną mi nitki z jej czerwonej aksamitnej sukni i jestem jak pies, który zeżarł kuropatwę. Z mego miejsca pomiędzy jałowcami poderwał mnie rwetes i hałas na górze. Okazało się, że spod piachu, kiedy oberwało się zbocze małego kurhanu, ukazały się bomby. – Przecież mogło nas pozabijać, rozerwać na kawałki! – wrzeszczeli wszyscy i teraz wszyscy udali się w stronę fajrantujących budowniczych – nieśli pięści i armię rozeźlonych oczu, nieśli armię ust jak lufy armatnie, nieśli przerażenie, nieśli strach. Bomby były ogromne, przynajmniej tak mi się wtedy zdawało, stalowo-sine, umiarkowanie brzuchate, długie. Podobne w jakiś sposób do obrzmiałych szczupaków albo do rozdętych kaloszy. Nie, do ostro zastruganych grubych kołków. Nie, bomby były jakoś bezbronne – wyglądały jak niemowlęta, wieloraczki, przytulone, duże, nagusieńkie. Ktoś pobiegł na pocztę czy na stację dzwonić po saperów. Nie, chyba pobiegli do koszarów albo do którejś ze strażnic. W pobliżu mieliśmy koszary. I mnóstwo strażnic. Orkiestra rozpierzchła się we wszystkich kierunkach i jakby błyskawicznie zapadła pod ziemię, tancerze uciekli do lasu. Tylko kompletnie ululani winowajcy, budowniczowie tego piekła, na szczęście niedokonanego w pełni, pozostali na miejscu, nieco tylko rozpierzchnięci na boki – na przyzwoitą odległość od złowrogiego miejsca. Padli na ziemię, co im zresztą było na rękę, na rękę czy na nogę, swoje kończyny przecież zaprocentowali do imentu, padli i oczekiwali nadejścia saperów. Ci zjawili się błyskawicznie, bardzo zadowoleni, że nadal będą mogli popisywać się umiejętnościami, nabytymi na niedawnej wojnie. Mówili rymem: – Do wieczora powinniśmy się z tym uporać. – Ola Lala, Ola Lala, leży bomba jak ta lala. – No, panieneczki-bombeczki, hop na nasze rączeczki. – Ludu boży, panie Boże, zaraz saper wam pomoże. – No, mój ludu, zaraz będzie łubu dubu. – No, siostrzyczki, braciszki, trzymajcie się za kiszki. Też uciekłem w końcu. Przez las, w nadziei, że może ujrzę w nim gdzieś moją nieziemsko piękną nieznajomą. Nie, nie ujrzałem. Potem się okazało, że to były tylko trzy bomby. Zaczęło wiać – wiał ciepły biały wiatr. Nie, nie biały – niebieskawo-porcelanowy, jak powierzchnia zsiadłego mleka, zbałwaniona dużą łyżką – ukośnie, ukosami. Momentami wiał bardzo silnie. Zaczęły spadać liście z drzew, pojedyncze, pierwsze – za chwilę spadały gromadami. Śliczne głupstwo. W naszym lesie rosły brzozy i leszczyny, i mnóstwo jakichś drobnych krzewów, teraz miejscami in129
tensywnie różowych i żółtych z odblaskiem. Z brzóz spadały liście białe. Nadal było słonecznie. Zewsząd spadały liście zielone. Śliczne głupstwo. Szedłem przed siebie, nie – biegłem, przez niebieskawoporcelanowy wiatr, przez spadające liście – białe, zielone, intensywnie różowe i żółte z odblaskiem. Biegłem przez śliczne głupstwo. Biegłem za nią, mocno spóźniony i głupi, głupi – ona naprawdę nie była dla mnie. W końcu gdzieś się tam zatrzymałem. Przestało wiać. Pamiętam to. Pamiętam, że odczytałem wiatr jako krótką mowę ziemi kierowaną do mnie – czułem, że ziemia mnie policzkowała, przywoływała do porządku. Pamiętam, że minąłem kilka naszych tanecznych par, obejmujących się i całujących gdzieś tam w gęstwinach. Kobiety miały barwne spódniczki i sukienki w modny klosz, przeważnie w olbrzymie kwiaty, w czerwone maki też. Żadna nie miała na sobie jednolitej czerwieni. A w tamtą noc, kiedy wracałem do domu nocnym pociągiem, a potem tchórzyłem pośród czarnej nocy i cmok-cmok – całowałem stopami wnętrza butów, do których nabrałem do pełna mazi z dna pola, kiedy goniły mnie jęki, kroki i coś dyszało tuż za mną, a ja jeszcze bardziej tchórzyłem, i kiedy niosłem w ramionach moją nieziemsko piękną zjawę, ja – facet prawie czternastoletni, ale szczyl, nieuk, naiwniak, doznałem jakby najważniejszego rozumu czy też najdostojniejszego umysłu ziemi – jej pełnej pamięci o zdarzeniach ludzkich. Tak. Ziemia zawiadamiała mnie, że wszystko pamięta i objawia pamiętane zdarzenia temu, komu akurat zechce, że składa się nie tylko z piachu, ale i z czegoś, czego nie można pojąć, że ona, ziemia, posiada swój rozum, który zawsze będzie miał nad nami przewagę i będzie rzucał nam w twarz nasze ohydne czyny i swoje własne piękno, chcemy tego, czy nie. Co jeszcze. Nic. Moje pierwsze buty były z szarego filcu. Od razu wlazłem nimi w kurze gówna. Miałem dwa lata. Dziś padał deszcz. Gęstym gmachem był i runął. Na oknach pozostawił ślady – szkło przypomina wyprasowany durszlak, nie, tarkę. Pamiętam pierwszą pomarańczę – nie smakowała, nie znałem i nie ceniłem smaku pomarańczy, miałem cztery lata. Dziś jak przed laty – zaświeciło słońce, krótko, było jak biała dziura pośrodku ogromnej różowej kokardy lub ogromnego różowego motyla. A zeszłej zimy pewnego dnia w grudniu słońce zawisło nad białym światem jako ogromne dwie czerwone wargi, rozchylone. Jakież to głupstwo było
130
śliczne. Moje śliczne głupstwo. Dziś jak przed laty – mam w oknach gwiazdy, kilka zgrabnych gwiazd. Pamiętam smak czekolady otrzymanej pierwszy raz w życiu, miałem sześć lat. Nie znałem i nie ceniłem smaku czekolady. Jej smak był obrzydliwy, sparzyła mi język. Wewnątrz miała farfocle z galaretki. Plułem i wymiotowałem. To był słodki móżdżek. Mój wzrok: padam poziomym deszczem. Jak przed laty – wymyślam, jak widzicie, imiona dla ślicznych głupstw. Bo wciąż mam, jak przed laty, tę samą wadę w głowie, może zaletę – przekładam jedno na drugie, język na język, słowo na obraz, muzykę na obraz, i odwrotnie. Kiedy miałem siedem lat, otrzymałem od krewnych ze Stanów ogromne cukrowe jajko, owinięte w dżinsy. Nikt u nas wtedy nie nosił dżinsów. Jajko rozłupałem, nic w nim nie było. Dżinsy nosiłem do szkoły, narażając się na drwiny kolegów. Wołali: – Wyliniała ci dupa! Ale później wszyscy chcieli mieć dżinsy – dla wszystkich były jednak za drogie. Moje dżinsy prawie się rozpadły – chodziłem prawie w samych dziurach. Pamiętam pierwszą książkę – o leniwym pasikoniku. Pasikonik całymi dniami, wylegując się w trawie, grał na skrzypcach, co było naganne – w tym czasie wszyscy wokół ciężko pracowali – przeszkadzał im pracować. Głupie małe wspomnienia. Jak przed laty – lubię czerwone suknie na kobietach. Jak przed laty – tęsknię za tamtą kobietą, za jej urodą. Czasem śni mi się, że z nią tańczę, MarinęMarinę-Marinę, że całuję ją – pod tangomilooooongaa, że ona odchodzi pod „Pamiętasz, była jesień”, że mam w zębach czerwone nitki z jej aksamitnej sukni – widzę małoletniego idiotę z czerwienią kobiecej sukni pomiędzy zębami i w zębach. Jak przed laty – jestem tchórzem w wielu sprawach. Jak przed laty – wciąż wracam do domu w czarną noc, do tamtego starego naszego domu – każdy powrót zdaje mi się czarną nocą, nawet poranny i przedobiedni – tak daleko stamtąd odbiegłem. Jak przed laty – dobrze tańczę. Wciąż jestem nieuk – we wszystko z góry wątpię, nic mi nie zostaje w głowie ani z lektur, gorąco polecanych przez krytyków, a następnie nauczycieli moich dzieci, ani z mów polityków, ani z naukowych informacji, ani nawet z prognoz pogody. Jakiż ja jestem głupi, głupi.
A wczoraj wpadłem na pewną myśl, zrodzoną z mego nieuctwa. Oto ona: ludzie kochają się wcale nie dlatego, że tak chcą filozofowie czy kto inny; ci sami ludzie nienawidzą, bo tak chcą ideologowie.
Dalej, dalej
131
Część czwarta: Napaść! Rozmowa przy stoliku Nr 5. Profesorowie Stolik Nr 5 jest przezroczysty –- plastikowo-metalowy (blat z przezroczystego bezbarwnego plastiku, pod nim reszta z metalowych ram), składany jak polowe łóżko, ozdobiony plastikową –- też przezroczystą –- dużą świnką, seledynową, szary ogon (skąd się tu znalazła, kto ją umieścił pośród profesorów?!), ma bebechy z monet, to przecież skarbonka –- jest na niej napis po polsku i angielsku: ”WRZUĆ GROSZ NA BIEDNE DZIECI”); w pewnej odległości –- oko kamery, jak oko kapucynki, mocno osadzonej na ramieniu kamerzysty niewielkiego wzrostu, drobnego (o takich duzi źli ludzie mówią, że są formatu kieszonkowego, albo że to kurduple, albo że to wypierdki mamuta); format kieszonkowy, kurdupel, wypierdek mamuta, wyrasta nad stolik, bo stoi na zielonej wypukłości (poszukuje wypukłości, kiedy dół go niweczy; wypukłością można też nazwać jego mistrzostwo we władaniu kamerą, z tym że każdy rodzaj góry ogląda jednak z dołu, mimo stawania na wypukłościach) – cała rzecz rozgrywa się na wolnym powietrzu Stacji Villa Platon (na rozległej polanie na skraju Puszczy Knyszyńskiej), stowarzyszenia założonego przez Sokratesa Icza w celu ocalania resztek rozumu w Europie (Sokrates ma średni wzrost, czyli jego udziałem jest góra i dół oraz związana z tym wypukłość lub wklęsłość intelektu – częściowa dostępność każdego krajobrazu, przeważnie góry dołów i dołu gór, choć nie jedynie, w każdym razie jego stały stan to stan domyślania się reszty); na stoliku znajdują się ponadto plastikowe kubki, przezroczyste – widać, co w nich jest, kawa lub woda mineralna, i widać, co jest w plastikowym przezroczystym dzbanku i szklanej karafce – kawa, woda; herbatę widać – lekko kołysze się w drugim plastikowym przezroczystym dzbanku – dlaczego kołysze się? – na razie nikt nie chce herbaty – kołysze się, bo kołysze się stolik, kawa też się kołysze, w kubkach też, i kołysze się woda, bo rozmowa nerwowa, bo rozmówcy kołyszą się czy też co chwila dostają drgawek z powodu znalezienia się w takim oto tutaj towarzy-
132
stwie, do diabła, że też ten kretyn siedzi naprzeciw mnie, czy musiał być zaproszony?! (Profesorowie są wysocy, ale nie nadmiernie – zwyczajnie, jakieś ogólne metr siedemdziesiąt osiem, w związku z tym jednak nie muszą kłopotać się dołami, w ogóle nie patrzą w dół – siedzą, ale ich wzrok błądzi wyłącznie po krajobrazach oglądanych podczas chodzenia; co więcej – mają w głowie same wyżyny i góry nawet podczas jazdy samochodem lub – jak teraz – siedzenia na krzesłach, czyli ogólnie są jak papieże, którzy wzniósłszy się ku sferom najwyższym, wszystko oglądają z góry, widząc tylko mnogie – rozproszone lub zgrupowane – kropki). Rozmowa ma charakter stawianych przed sobą ścian lub taranów. Profesor Ian Ion (filozof, Niemcy), łyk wody mineralnej, prawa dłoń obejmująca piłeczkę powietrza naprzeciw szarego ogona seledynowej świnki – kamerzysta filmuje łyk i dłoń z piłeczką: Ależ wszystkie fundacje i wydawnictwa bliskie CSU są fundacjami i wydawnictwami OD. Na przykład wydawnictwo „Alex Springer”! OD organizuje sympozja, dyskusje, zjazdy. Tematy to zwykle coś takiego, jak „Mit przeludnienia”, Kultura przedsiębiorstwa”, „Etyka i osiągnięcia”, „Feminizm jako zagrożenie ładu społecznego i dobra rodziny”, „Fakty przeciw mitom”. Ja mam wrażenie, że OD wszystko pokrywa brudnym kurzem czy też jest jak brudna bomba. Tych moich określeń użyto swego czasu w „Notowaniach”, w redakcyjnym wywiadzie ze mną – podtrzymuję ich trafność. To supertajna organizacja. Posiada tajne wielkie konta. A prawnie uznawane są jedynie jej fasady. Kształcenie młodzieży, dorosłych, inne wdzięcznie i wzniośle brzmiące to i owo. Udało mi się przeniknąć jej sieci w Bawarii, Kolonii, Berlinie, Warszawie, Pradze, Budapeszcie, Brukseli, Moskwie. Należą do niej czołowi politycy, sędziowie, dyrektorzy szkół, przedsiębiorcy, członkowie partii, bardzo różnych, niekoniecznie odpowiedników CSU, burmistrzowie, radni, dyrektorzy klinik, lekarki, fotografki, ekspertki od komputerów, kapłani, dyrektorzy placówek kulturalnych, bankierzy, finansiści, artyści, pisarze, krytycy teatralni i literaccy, redaktorzy, posłowie Parlamentu Europejskiego. Wiem, że działa sprawnie w całej Europie aż po Syberię. Prawie wszystkie firmy prowadzące handel z byłym komuno-Wschodem należą do niej. Programem pilotażowym na Polskę jest organizacja o nazwie „Młodzież Wszechpolska”, a także gazety czy tygodniki, np. „Fakt” czy mutacja „Newsweeka”. Istnieje międzynarodówka OD o niewinnej nazwie – Maryjne Kółko Robotnicze. Wykorzystujecie frustracje ludzkie, chęć służenia człowiekowi, aby robić swoje. 133
Profesor Sasza Cytron (filozof, Rosja), obejmuje dłońmi nieistniejącą kozią bródkę, po chwili wysnuwa tak samo taką samą bródkę z ogona seledynowej świnki – i w to patrzy – w to samo patrzy kamerzysta: Jesteście od jedzenia tajnej mamony zębami nabytymi od założyciela. Założyciel OD, Josemarie Escrivá, posłużył się hasłem: „Konspirujcie, spiskujcie, róbcie swoje, niczym się nie przejmujcie, nie odpowiadajcie na zarzuty, nie odpierajcie ataków. Należy wsączać w świat przyjemny zapach Chrystusa”. Pięknie. Wsączanie w świat „przyjemnego zapachu Chrystusa” z założenia przyjmuje zasadę podstępności. I ostatecznie jest to machina konserwatyzmu, patriarchalizmu, antyfeminizmu, pachnąca wielką i tajną forsą. Atakować i rozsadzać od wewnątrz sprawne świeckie państwa, hamować rozwój wszelkiej humanizującej nowoczesności –- oto cel. Profesor Alex Cerevoc-Nabarra (filozof, teolog, socjolog z Uniwersytetu Berlińskiego, członek Moskiewskiej Akademii Nauk), okulary, prawa dłoń na lewej łydce: Czuję się wywołany i zaatakowany. Lewa łydka na wierzchu prawej dłoni. Gazety czy tygodniki Alexa Springera informują, wyłącznie. Kamerzysta filmuje dłonie i łydki, a także okulary z rozmytymi i zielonymi dłońmi i łydkami. Filmowanie: profesor Cytron, cała twarz (trochę końska) w stronę profesora Cerevoca-Nabarry (cienkiego jak drut): Jest pan członkiem OD, prawda? Stolik zakołysał się mocniej, świnkaskarbonka śliznęła się w stronę profesora Cerevoca-Nabarry, jego lewej łydki na wierzchu jego prawej dłoni – po chwili wyciąga dłoń z tej skomplikowanej budowli i zaczyna przebierać palcami po szynce świnki, jakby grał na głuchym pianinie, ale znowu komplikuje się cieleśnie, znowu chowa prawą dłoń pod lewą łydkę. Profesor Cytron, nie inaczej : przez cały czas cała twarz w stronę całego profesora Cerevoca-Nabarry (końskość kontra drut): Gazety czy tygodniki Alexa Springera przesiewają informacje przez sito cenzury tajnych członków OD, co jest wyczuwalne nawet dla rozgarniętych czternastolatków. OD powoduje duszenie niezależnej myśli w niskich nakładach, wręcz w samizdatach. Oczywiście, czasem jakiś dziennikarz poda rzetelną informację, gospodarczą czy polityczną. Jednak kobiety, ich zdanie i ich problemy nie są tu mile widziane. W redakcjach Alexa Springera buduje się męskie imperia, co jest zgodne z duchem panującym w OD, a przy tym istnieje nacisk, aby artykuły były dziecinnie proste, a to z powodu rzekomej troski o czytelnika, gdy tymczasem chodzi o rugowanie poważnej myśli z życia społecznego, zewsząd, bo jesteście porozsiewani po... Jest pan członkiem?
134
Filmowanie: Cerevoc-Nabarra, cała twarz ku prawej dłoni obejmującej lewą łydkę, prawa łydka na wierzchu lewej dłoni – (uderzenie kolanem w stolik powoduje odśliźnięcie się świnki w stronę profesora Iana Iona): Czuję się wywołany i zaatakowany, ponieważ od lat zajmuję się wsączaniem w świat przyjemnego zapachu Chrystusa. Uważam na przykład, a nawet jestem głęboko przekonany, zgodnie z moją szeroką wiedzą, że Chrystus jest Żydami. Tak! Moją misją jest udowadnianie, że zapach Chrystusa jest zapachem żydowskiej kultury i represji na Żydach. Moją misją jest oświecanie maluczkich w tej sprawie, w związku z czym artykuły muszą być dziecinnie proste. A kobiety? Przecież mają swoje pisma. Profesor Ian Ion, prawa dłoń obejmująca drugą piłeczkę powietrza, nad przyśliźniętą w jego stronę świnką, serdeczny i mały palec lewej dłoni opukuje karkówkę świnki – filmowanie przede wszystkim palcówki na karkówce: O, właśnie. Pisma, nie gazety. Swoje, właśnie. W łonie męskich imperiów. Do słowa „feministki” rutynowo dodajecie przymiotnik „wściekłe”. A oświecanie? Nawet mandaty drogowe i opłaty na ubezpieczenia samochodowe idą na konta OD, a przecież winny iść na utrzymanie i budowę dróg, na odszkodowania dla ofiar wypadków drogowych. Organizacja ukrywa dochody przy pomocy kruczków prawnych. Żydzi, Chrystus jako Żydzi. Nie rozumiem, o czym pan mówi. Pan krętaczy. OD w Rzymie kształci kapłanów do działalności w Rosji. Ten marsz na Rosję nie ma nic wspólnego ani z Żydami, ani z miłością bliźniego, ani z Chrystusem jako Żydami. Chodzi tu o tajną misję nawracania na konserwatywny katolicyzm. Na to płynie ogrom budżetowych pieniędzy. Wysysacie budżety. To wszystko jest bardzo nieuczciwe. Wznosicie zbędne budowle, zwane przeważnie Centrami Kształceniowymi, które następnie okazują się luksusowymi apartamentami dla członków OD, tymczasem nasze uniwersytety toną w długach i są o krok od zapaści. A fundacja PROGREDI z siedzibą w Brukseli? Do jej rady nadzorczej należą wpływowi bankierzy, naukowcy i przemysłowcy z całej Europy. Cel to zdobywanie kapitału, nieruchomości, majątków i oczywiście finansowanie projektów miłych OD, również działalności szpiegowskiej. A wszystko razem jest niejasne, mętne jak ściek. Profesor Cerevoc-Nabarra, obie dłonie na prawej łydce, lewym kolanem buch w stolik, świnka zjeżdża w jego stronę i ląduje na gwieździe z butów – gwiazdę tę tworzą pod stolikiem buty wszystkich profesorów, prócz buta należącego do buchkolana, dłonie wszystkich tworzą nową gwiazdę – lecącą ku śwince, która ucieka w
135
trawę i tam pozostaje – gwiazda z dłoni rozprasza się, kamerzysta filmuje świnkę w trawie, po tym, jak uchwycił przezroczystość stolika i piękno niskich gwiazd: Jestem konserwatywny, ale w dobrej wierze. Oświecenie choćby w tej jednej sprawie, o której wspomniałem, jest działaniem dla dobra. Pan mi wmawia rzeczy, o których nic nie wiem. Odpowiadam za siebie, za moją działalność. Konserwatyzm jest dobrą rzeczą, ponieważ podtrzymuje nieruchomą sferę zwaną normą. Ludzkości taka nieruchoma sfera normy jest niezbędna. Uważam, że normą musi być postrzeganie Chrystusa jako Żydów, tożsamych z wieczną ofiarą. Jestem głęboko przekonany, że państwo Izrael to też jest ofiara, lecz kreowana na prześladowcę przy pomocy krwawej polityki z zewnątrz. Chciałbym z całego serca podtrzymać nieruchomą normę postrzegania ofiary jako ofiary. Profesor Cytron, cała twarz w stronę rozmówcy – filmowanie końskości i drucianości: Oj. Czy to prawda, że pieniądze i to spore OD łoży na swych tajnych członków, polityków, sędziów, i tak dalej, tych wszystkich, których przed chwilą wymienił profesor Ian Ion, i którzy ponadto biorą olbrzymie pieniądze za projekty miłe OD? Pan oczywiście oburzy się i zaprzeczy? Tajne duże dodatki do pensji i inne to i owo finansowe, a pan uparcie o nieruchomej normie. Norma OD to ruchoma i ruchliwa norma, jeśli chodzi o krętactwo i zdobywanie mamony. Filmowanie: Profesor Cerevoc-Nabarra, masowanie prawą dłonią lewego powietrza, to jest powietrza nad lewym kolanem: Ależ! Panowie są lewakami? Nie mam zamiaru oburzać się i bronić, nie mam sobie nic do zarzucenia jako naukowcowi. Dziwię się, że samo słowo „oświecanie” ma dla panów wydźwięk pejoratywny, podobnie zresztą jak niewinne słowo „chrześcijaństwo’. Jestem badaczem kultury judeochrześcijańskiej, w tym tego jej cudownego splotu judeogreckiego, jakim jest wielka synagoga-prawosławie. Profesor Ian Ion, prawa dłoń obejmuje trzecią piłeczkę powietrza, nad dzbankiem z kawą – filmowanie kawy w dzbanku: Poproszono berliński senat o duże pieniądze dla OD na projekt „Gospodarcze porozumienie narodów na podłożu chrześcijańskim”, na pracę kształceniową z młodzieżą w tym kierunku, jednak senat stał się już bardzo nieufny, wywąchał wasze krętactwo, profesorze. Wasze prawdziwe cele są niejasne, profesorze, to mięso z kota podawane jako cielęcina. Bo co to jest „podłoże chrześcijańskie” w gospodarce? Wiara w cuda? Waszym celem jest zdobywanie pieniędzy na niejasne cele. Żyjecie jak pączki w maśle pośród ogólnej biedy. Darmowe wille, aparta136
menty, samochody, nawet markowe garnitury i markowe buty. Tak, na wszystko darmowe talony, talony. Profesor Cerevoc-Nabarra, obie dłonie masują prawą łydkę – filmowanie fałdującej się nogawki, jej schodów i gzymsów: Nasze cele, to jest cele nas, naukowców, są jasno wyrażane poprzez nazwy projektów i instytucji. Panowie insynuują mi udział w jakimś światowym spisku? Przecież to śmieszne! Rozmowa z panami od początku stanowi napaść. To jest napaść. Profesor Cytron, koniec nieistniejącej koziej bródki zanurzony w łódkę z dłoni – filmowanie łódki, w którą spada liść potężnej dzikiej gruszy (rozmowa toczy się pod nią – profesor łapie liść wargami i wypluwa) : Atakujecie wartościowe wystawy, niezależne filmy i książki, wszędzie dopatrujecie się na przykład obrazy uczuć religijnych albo siania nihilizmu i relatywizmu. A czy pan może mi wyjaśnić, wrócę jeszcze do waszego tematu, rzekomo naukowego, co znaczy nazwa tego projektu, właśnie, co to jest – „Gospodarcze porozumienie narodów na podłożu chrześcijańskim”? Moim zdaniem, to czysty bełkot. Takie sformułowanie tematu jest zarówno pojemne jak i krańcowo puste. Czyż można sobie wyobrazić coś takiego jak „chrześcijański wagon” czy „chrześcijańska rzeźnia”? Metafizyki określenia „chrześcijański”, tej pożądanej egzystencji „według pełni” pionu i poziomu, to jest według prastarej figury krzyża, poprzez udział w materii i duchu, nijak nie da się wcielić w życie gospodarcze, które polega od wieków na grze silnego ze słabym, na deptaniu i zwycięstwie nad podeptanymi. Na życiu mamoną, mamoną i jeszcze raz mamoną, proszę pana. Mamoną i gromadzeniem majątków prywatnych. Tak jak wy to robicie w OD. Handlujecie bronią, prawda? Filmowanie: Profesor Cerevoc-Nabarra, obie dłonie masują prawe kolano w takt zaprzeczającego kręcenia głową: Proszę nie insynuować mi rzeczy, o których nie mam pojęcia. Co do nazwy projektu, brzmi dostatecznie jasno. Chodzi o działania etyczne, do diabła! O etykę we wszelkim ludzkim działaniu. I o zachowywanie nieruchomych sfer normy. Nie wyobrażam sobie również życia gospodarczego bez etyki i oparcia w nieruchomej sferze norm. Profesor Ian Ion, prawa dłoń obejmująca czwartą piłeczkę powietrza – w różnych miejscach powietrza nad stolikiem – śledzenie kamerą ruchu piłeczek: Panie profesorze, w Berlinie pewien wasz członek, pedagog, następnie minister oświaty, Hans Pokaille, członek CDU, wciąga do was całą swą rodzinę, żonę, córkę, i wszyscy razem działają na wysokich stołkach na rzecz usztywnienia systemu oświaty, 137
nawet w kierunku zahamowania oświaty ogólnokształcącej wśród dziewcząt i wypchnięcia kobiet ze świata polityki i kultury. Jest coś przerażającego i pokrętnego w zaangażowaniu wysoko postawionych kobiet przeciwko kobietom. Ta berlińska szajka, krytykowana przez związki zawodowe nauczycieli, a nawet przez własnego referenta od spraw religii w szkole, znanego i mądrego teologa, co robi? Ano powoduje zwolnienia z pracy tegoż znanego i mądrego teologa i usuwa ze stanowisk wszystkich niewygodnych związkowców. Bardzo podobnie urządzacie się w innych krajach Europy, na przykład w Polsce. W Hiszpanii jesteście nazywani „świętą mafią”, w Rosji „kołtunem Watykanu”. Składacie przysięgę najsurowszego posłuszeństwa nie tylko w stosunku do papieża, ale i wobec waszych przywódców w każdym państwie Europy. Obowiązuje was zakonna reguła samobiczowań potwornym twardym pejczem, noszenia kolczatek na udach, łydkach i przedramionach. Profesor Cerevoc-Nabarra, masowanie obiema dłońmi prawej łydki – filmowanie grymasu twarzy po sfilmowaniu masowania: Proszę pana, mam reumatyzm i kurcze, nie kolczatki. Chce pan obejrzeć moją łydkę? Proszę bardzo – zadziera nogawkę – widzi pan, nic tam nie ma! Jak rzekłem, jestem konserwatystą w dobrej wierze. Jako konserwatysta rzeczywiście miejsce kobiet widzę w kuchni, kościele i przy dzieciach. Od tej nieruchomej normy dopuszczam sporadyczne odstępstwo, jednakże norma musi pozostać normą. Normą jako sferą nieruchomą, gdzie regułę podkreśla wyjątek. Kobiety. Te stworzenia nie potrafią bronić swojej niezależności! Wiecznie w kompletnej rozsypce, wiecznie bez wzajemnej przyjaźni. To także jest normą, ta wieczna rozsypka i wzajemna wrogość, i słusznie jest to wykorzystywane w wyścigu szczurów przez męskie imperium, jak to panowie określają, bo i cóż złego w wykorzystywaniu samiczych cech gatunku, przydatnych dla nas, konserwatystów. I, proszę panów, normę w stadach naszych samic stanowi krańcowa materialność, wieczne wietrzenie przyjemnego zapachu mamony. Nie dziwię się, kobieta jest stworzeniem gniazda, a głód wewnątrz gniazda, czemu też się nie dziwię, napawa je przerażeniem. I – przyjemny zapach Chrystusa jak i jego wsączanie w świat musi pozostać nieruchomą normą. Pan za daleko się posuwa mówiąc o sprawach, których pan się jedynie domyśla. Domysł w dyskusji, jakiejkolwiek, jest jedynie domysłem rozwijającym jedynie insynuacje. Toteż panowie pozwolą, że się oddalę. Oddala się, potrąca kamerzystę, kamerzysta ląduje pod stolikiem na śwince, wstać pomaga mu Sokrates Icz ze Stacji Villa Platon 138
– nie brał udziału w rozmowie. Obaj sięgają po świnkę, ustawiają na stoliku. Nagle profesor Cerevoc-Nabarra powraca, potrąca kamerzystę i Sokratesa Icza, ponownie wtrącając ich pod stolik, i robi coś kuriozalnego – staje na jednej nodze i krzyczy: Baby. Baby! Moskwa. Moskwa! Miłe wam baby i miła Moskwa, tak? No to coś wam zaśpiewam, coś z męskiego imperium, coś bardzo miłego również dla was po godzinach waszej wytężonej pracy umysłowej, szanowni koledzy imperialiści – i śpiewa dwie rosyjskie czastuszki – w najczystszym rosyjskim języku, którym to językiem nieźle władają pozostali: Moja miłka dorogaja ja tiebie sowietuju nikomu ty nie dawaj zaliepi gazietoju Moja miłka obołdieła na pizdu parik nadieła Nie straszny jej chołoda no jebat’ jejo kuda? Kamerzysta i Sokrates Icz podnoszą głowami stolik, który składa się nagle i zaciska wokół ich ramion, a świnka siada na ogonie na kamerze, która ani razu nie opuściła ramienia pana, lecz jej panu nie udało się sfilmować ani dołu, wytworzonego przez stolik, ani śpiewania czastuszek przez górę, która stanęła na jednej nodze. Profesorowie odchylają się, ale pozostają na krzesłach, plastikowych, składanych, które również odchyliły się i zachwiały, to znaczy lekko przykucnęły, jak żywe, jakby miały się złożyć. Nikt się nie roześmiał. Uwalnianie się dołu z zaciśniętych ram stolika. Rozkładanie ram i stabilizowanie blatu. Sokrates Icz ustawia świnkę na środku blatu – pochyla się nad stolikiem – teraz interesuje go ta przezroczysta góra dołu. Wszyscy milczą – milczy góra. Długie milczenie imperium – milczenie góry. – Te czastuszki, to jest napaść – mówi profesor Ian Ion z niesmakiem. – Proszę pana, wtrąciliście nas pod stolik i to jest napaść – uśmiecha się Sokrates Icz i przysuwa składany plastik, dotąd pusty, i zasiada wśród gości nadal odchylonych. Kamerzysta staje na swej zielonej wypukłości. Siostra grusza, potężna, dzika, skąpo roni drobne listki i drobne owoce. Listki bezszelestnie przelatują nad głowami mocą lekkie-
139
go wiatru, a kilka owoców-gniłek spada na stolik, z głośnym cmok! Krople żółtawego soku rozpryskują się blisko gniłek i mają wygląd splunięć po wypaleniu paczki mocnych papierosów lub wypiciu mocnej kawy. Po chwili krople zlewają się i są jak kasztanowy klej lub jakiś jasnawy syrop. – Popatrzcie, syrop krwi – mówi kamerzysta i kieruje na stolik oko swej małpki. Te gniłki wraz z tym swoim syropem krwi są jak małe odbezpieczone granaty, którymi siostra grusza sięga przezroczystości dołu – tej, tutaj, plastikowej. Gniłki spadły, a zdają się mocno siedzieć. Mocno siedzą na tym, co przezroczyste i plastikowe. I w samym wnętrzu długiego milczenia imperium. Tracą cierpki smak i znajdują język smakosza tylko wtedy, kiedy nagniją. A oto człowiek: jasna klapka czoła zapinana na dwa bystre guziki. Zignorowana prośba świnki: WRZUĆ GROSZ NA BIEDNE DZIECI. A oto dzieci –- przybiegają, dwie dziewczynki i chłopiec, wnuczęta Sokratesa. Po ile mają lat? Siedem, osiem, dziesięć? Bawią się w przeraźliwie głośne dociekanie, jakie imię byłoby najwłaściwsze dla psa, tak aby wyraziło psa całego, tak aby uchwyciło wszystko, co w psie jest psem. But, bo ma pysk jak but. Nie, Łybak, bo ma pysk jak łybak. Nie, Dupiak, bo taki miękki i taki... taki... Dupiak. Nie, Dupowiec, bo taki... no Dupowiec. Nie, Jęzuś, bo wszystko robi jęzusiem. Nie, Pierdek, bo dupiak. Nie, Miotłuś, bo ogon jak miotła. Nie, Miękuś, bo miękki. Nie, Skórzowiec, bo cały w skórze. Nie, może Jękuś, bo jęczy. Nie jęczy, piszczy, Piskuś. Futer, bo futerkowy. Warguś, bo warczy. Pluszon, bo pluszowy. Tak, niech będzie Pluszon. Pomiędzy dziećmi biega Pluszon, jękuś, dupiak, poszczekuje, jakby się śmiał, w dodatku autoironicznie. Futer. Miotłuś. I akrobata: rozpędził się i wbiegł na pień gruszy, jak na ścianę – wykonał oczywiście tylko ze trzy pionowe kroki i spadł, jednak –- wykonał. Wrzask aplauzu ze strony dzieci jest naprawdę nieprzyjemny dla uszu profesorów. Sokrates Icz jednak zwleka z przywołaniem intruzów do porządku. Z jego oczu promieniuje wielka łaskawość dla tej napaści. Wnuk podbiega do niego i pyta: –- Dziadku, a co znaczy „parik”?
140
Profesor Niepijpijawko: Koniec 20 wieku zaowocował kapitalizmem bez pracy. Ustrój wyrzuca poza prawo zatrudnionych na etacie, państwo socjalne i demokrację, na co przecież nie ma legitymacji społecznej. Mamy do czynienia z próbami budowania już nie państw, lecz tworów quasi-państwowych, kapitalizmu bez pracy, kapitalizmu właścicieli, którzy swymi kosztami, m.in. kosztami bezrobocia, obciążają innych, to jest biedaków i tych, którzy jeszcze mają pracę. Ci inni płacą podatki po to, aby finansować to, z czego za darmo korzystają bogaci: drogie szkoły i uniwersytety, komunikację, bezpieczeństwo społeczne, piękno krajobrazu, itede. Kapitalizm socjalny powstał jako odpowiedź na faszyzm i komunizm. Stworzył obywatela demokracji, kogoś, kto posiada mieszkanie i pracę, a swoje państwo (demokratyczne) uważa za swój dom, czyli strukturę, w której przestrzegane są socjalne prawa obywateli nie na zasadzie dobroczynności, lecz ciasnego związku pomiędzy trzema ciałami: kapitalizmu, państwa socjalnego i demokracji. Kapitalizm właścicieli rozbija powyższy historyczny związek. Bez bezpieczeństwa materialnego nie ma politycznej wolności, a więc demokracji: większość obywateli zostaje pozbawiona swych praw ekonomicznych i społecznych, a więc i prawa zabierania głosu w państwie: głos ma ten, kto ma wielkie pieniądze. W tej sytuacji grozi 141
państwom powrót do reżimów totalitarnych – do opanowania silną ręką ciągot demokratycznych ze strony obywateli. Do opanowania chaosu rozpadu kapitalizmu, państwa socjalnego i demokracji. Szczególnie gromko powraca faszyzm. Rozmnożyli się dziś pseudodemokraci, na Zachodzie i Wschodzie, osobnicy wrzeszczący, że dobre państwo to państwo niezapewniające bezpieczeństwa socjalnego. A więc – głosi się fundamentalizm rynkowy. Fundamentalizm rynkowy jest formą demokratycznego analfabetyzmu. Rynek nie usprawiedliwia się sam przez się. Tylko taki rodzaj gospodarki jest zdolny do przeżycia, który ma na uwadze bezpieczeństwo socjalne obywateli i nie narusza zasad demokracji poprzez kumulowanie głosu społecznego jedynie w gardłach tych, którzy mają wielkie pieniądze i gonią za zyskiem. Kto stawia wyłącznie na rynek – rozbija demokracje. Nagle: przeciwnikiem kapitalizmu – tej jego dobrej formy – jest kapitalizm bezwzględnego zysku, należący do garstki właścicieli państwa. Jego zwycięstwem ma być bezrobocie i bieda powszechna. Co czynią nasi zwycięzcy? Ano przenoszą dla zysku swoje przedsiębiorstwa gdzieś do południowych Indii, tam tworzą miejsca pracy i to dla taniej siły roboczej, tam płacą niskie podatki, ale swoje dzieci posyłają do krajowych drogich szkół, utrzymywanych przez biedaków i tych, którzy jeszcze mają pracę. Zgarniają dla siebie wszystkie socjalne i społeczne prawa! To oni chodzą do drogich teatrów, na drogie koncerty, to oni rozkoszują się czystym krajobrazem, a wszystko to jest utrzymywane przez biedaków i tych, którzy jeszcze mają pracę. To oni mieszkają w dzielnicach wolnych od przestępczości, za co również płacą biedacy i ci, którzy jeszcze mają pracę. Ale jednocześnie głoszą budowę państwa bez bezpieczeństwa socjalnego! Będąc po żęby zabezpieczonymi przez biedotę i tych, którzy mają jeszcze pracę. To ci niemoralni apasze powodują rozpad europejskich form życia, rozpad społeczeństwa pracy.
Niech się profesor przez cały czas bawi różową świnką. Niech nagle głośno i jak gdyby bezzasadnie zacytuje Iliasa Simopoulosa: Ile straconych bitew ile gorzkich zwycięstw ile rzek krwi otworzyło tę drogę 142
Opisać świnkę. Niech będzie apatyczna, choć z biegunką. Niech ta świnka dostanie wyrazistej biegunki na widok tego osobnika z byłego demoluda. Może: niech jego zwycięstwo nad profesorem nie będzie w tej chwili chwilowe. Niech wrzeszczy i niech dobitnie stłamsi profesora. Animować tekst osobnika – zwrócić profilem w odwrotną stronę, niż to jest u profesora. Wpuścić identyczną czcionkę. Uwaga pana Lullitza do siebie, uczyniona barwną polszczyzną: Ti sieu nie szczip, panie Lullitz, zagraniczni beucwale, ti rób swoje. Wszistko to ma bycz takie, żebi nie jątrziło psichik ludzkich. Albo niech pojątrzi, ale z tak samo joutrzioucou odwrotnou stronou medalu. Jak to oni mówiou, żie odwrotna strona medalu to jest dupa. No to trocheu tej dupy trzieba tutaj dacz. Jedna naukowa i antysemicka dupa tego Pe Bakalarza to trocheu za mało tej dupy. Przierob to gówno, panie Lullitz, i dodawaj tej dupy, ile tilko wlezie. Oni mówiou – ile tilko wlezie. Ale skoud ja mam wżoucz ta dupa, ile tilko wlezie? Nie mam pomisłu na dupa, dupa. Niech na rażie wszistko zostanie bez dupa, dupa. Pan Lullitz, z koncernu wydawniczego Orduch (po polsku tak sprawnie, jak potrafi): O tym teź trzieba wiedziecz, podam panstwu jeście jeden prziepis na ruch w interesie, żie ja i mój koncern widawniczi i wi, nasz pracownik, muszimi dla siebie zagarnouc tich, co nigdi nic nie czitali, bo nigdi nie rozumieli literaturi i nigdi nie zrozumiejou. Dacz im trzieba w papeu, nie, w papkeu, nie, nie, papka, papkeu, strawna papka dacz, ale prziede wszistkim trzieba im jakisz sziok dacz, żiebi sieu zadżiwili – o, to o czimsz takim można pisacz? I w ten sposób beudziemi mieli tak zwana szmierc smierc autora, tego co pisal dla starich czitelnik, dla tak zwana garstka, czili dla elit, i smierc literatura, a w to miejce miejsce dami nowa literatura, duzio dla duzio, i beudziemi mieli wszielka władza i dużi pienioudz, bo tich dotychczasowich nieczitaczi mnóstwa cała jest przieciez, cziul, nie, ciul – tak sieu mówi? Ciulowa literatura, o! Trzieba nam zadbacz o cziu tiu, nie, ciulowa literatura dla dotychczasowich nieczitaczi. Nieczitacz to ten, co nie rozumie literatura, czi mówieu jasno? Ciul, tak sieu mówi? Ciulowy autor, ciulowi czitacz, ciulowa literatura i za to naleczi na nas naszszma nasz szmal, tak 143
sieu mówi? I chcemi takżie miecz w literatura cosz w rodzaju telewizja centralna opanowac różne luda z biłego demoluda, tak sieu mówi? Dawacz im licencja na naszia pomysłi na literatureu ciulowou i na ciulowego autora, na treszcz ksziouszki, na tituli ksziouszki, tak jak mami w telewizja tokszołi, i koszic kosicz kosić szmal, kocić, nie, kosić, tak sieu mówi? A pisarzie co nie sou ciul, nieciulowiczie, ocknou sieu i zacznou kwicziecz jak zazinana szwinia, no i niech kwiczou, to beudzie spóźnioni kwik.
.
144