Joe Alex - Cicha jak ostatnie tchnienie

Page 1

Joe Alex

Cicha Jak Ostatnie Tchnienie Przeło ył: Maciej Słomczy ski


Któ z nas, yj cych, rzec mo e: „Dostrzegłem mier , gdy wchodziła. Wiem, któr dy wyszła Pozostawiaj c za sob milczenie.”? Zna mier tysi ce drzwi najrozmaitszych, Którymi w dom nasz wchodzi bez przeszkody, A nie powstrzyma jej zamek przemy lny, Zasuwa krzepka ani wierne stra e, Gdy przymkn umie przez, mury i kraty, ladu adnego nie pozostawiaj c, Zimna, tajemna i nieunikniona, Mroczna i cicha jak ostatnie tchnienie. George Crosby - w. XVII,. „Medytacja moja o narodzinach i mierci”

2


Rozdział 1 „MORDERSTWO? TO BYŁOBY ZBYT PI KNE!” Pani Sara Quarendon przystan ła i rozejrzała si . - Nie widz psów - powiedziała. - Nie powinny odbiega od nas tak daleko. Mog kogo przestraszy . Id cy za ni Melwin Quarendon zbli ył si i tak e przystan ł. - Co powiedziała ? Odetchn ł gł boko i si gn ł do kieszeni po chusteczk . Był człowiekiem otyłym, a wij ca si polami cie ka, po której szli, pi ła si ku szczytowi łagodnego wzgórza. - Nie widz psów - powtórzyła jego ona. - Czy mo esz je przywoła ? - Oczywi cie. Pan Quarendon zaczerpn ł tchu i wydał z siebie ostry, przenikliwy gwizd. Przesun ł oczyma po dalekim, przecinaj cym pola ywopłocie, od którego oderwały si dwie szare, niskie sylwetki i ruszyły ku niemu rosn c szybko w oczach. Po chwili były tu przy stoj cych i znieruchomiały wpatrzone w twarz pana, dwa pot ne, płowe wilczury. - Tristan! - powiedział pan Quarendon łagodnie i wyci gn ł r k . Jeden z wilczurów podszedł i dotkn ł ciemnym, wilgotnym nosem jego palców, a pó niej przysiadł na zadzie spogl daj c wyczekuj co w gór . - Izolda! Drugi pies podszedł i wszystko powtórzyło si tak dokładnie, jak gdyby cała ta scenka nale ała do jakiego tajemnego rytuału ł cz cego te trzy ywe istoty. aden z psów nie spojrzał nawet na stoj c tu obok kobiet . - Id cie teraz za nami! - powiedział pan Quarendon i ruszył w kierunku szczytu wzgórza. Psy odczekały krótk chwil i weszły na cie k . - Melwin… - powiedziała pani Quarendon półgłosem, jak gdyby chciała, eby psy nie dosłyszały tego, co ma powiedzie . - Tak, kochanie? - Chwilami przera a mnie to. Zachowuj si , jakby umiały po angielsku, ale tylko wtedy, kiedy ty do nich mówisz. - Nie chcesz chyba, eby reagowały na rozkazy obcych ludzi? Nie po to je mam. Czy wolałaby , eby towarzyszył nam na spacerze młody człowiek o szcz ce boksera, ubrany nawet podczas najwi kszego upału w lu n marynark kryj c w olstrach pod pachami dwa ogromne pistolety? - Ale czy to naprawd konieczne? Nie jeste przecie politykiem. - Ale jestem bardzo bogaty. Pan Quarendon szybko otarł spocone czoło i spojrzał w kierunku grzbietu wzgórza, który wydał mu si równie odległy jak przed kwadransem. - Jestem bardzo bogaty i coraz starszy. Czy musimy doj a tam? - Musimy! - powiedziała dobitnie jego ona. - Nie jeste jeszcze stary, ale tyjesz. Gdyby nie ja, nie zrobiłby z własnej woli nawet dwustu kroków dziennie. Wsz dzie ci dowo . Te przekl te samochody skracaj ci ycie. Zapytaj doktora Harcrofta. Potwierdzi ka de moje słowo. Powiedział mi, e jeszcze nie masz

3


prawdziwych kłopotów z sercem, ale mo esz mie , je eli nie b dziesz chciał zmieni trybu ycia. Nie jestem jednak pewna, czy to, co robisz, mo na w ogóle nazwa trybem ycia? Pan Quarendon roze miał si . Przystan ł. Id ce za nim psy przysiadły i uniosły głowy, wpatrzone w niego. - Czy pami tasz - powiedział - jak zbierali my pieni dze na naszego pierwszego mini–morrisa z drugiej r ki? - Wa yłe wtedy sze dziesi t funtów mniej ni teraz. Pani Quarendon pokiwała melancholijnie głow . Lekki powiew wiatru poruszył jej krótko przyci tymi, siwymi włosami. - A teraz masz dwa rolls–royce’y, nie licz c sfory tych mniejszych. To było czterdzie ci lat temu… - urwała. Znowu ruszyli. Przez chwil szli w milczeniu. - Byłem chłopcem do wszystkiego w ksi garni - powiedział nagle pan Quarendon. - Zawsze lubiłem ksi ki. Nie czytałem ich pocz tkowo, ale to była przyjemna i czysta praca. Przenosiłem paczki z samochodów do sklepu, pó niej pakowałem towar, myłem szyby, sprz tałem, a w ka d sobot chodzili my do kina. A pó niej wzi li my lub i byłem tak samo szcz liwy jak dzi . Mo e nawet szcz liwszy, bo dzie i noc marzyłem, eby zdoby to, co mamy dzisiaj. Pani Quarendon u miechn ła si , ale nie dostrzegł tego, gdy szedł za ni . - Melwin, nie okłamuj mnie! Roze miała si nagle. Jej miech nie był miechem siwej, starzej cej si kobiety. Był d wi czny i młody. - Nigdy dot d ci nie okłamałem! - powiedział pan Quarendon z przekonaniem tym wi kszym, e natychmiast w umy le jego zacz ły pojawia si bardziej lub mniej zamglone twarze dziewcz t i kobiet, ogniwa ła cucha jego mniejszych i wi kszych win, o których na szcz cie nie wiedziała i nigdy si nie dowie, je li to b dzie w jego mocy. Spowa niał nagle, ale jego ona nie zauwa yła tego. - Nie my l o adnych wielkich kłamstwach - Sara Quarendon machn ła r k nie odwracaj c si i nie zwalniaj c kroku. - Powiedziałe przed chwil , e marzyłe wtedy o tym, co masz dzi . To nieprawda, albo, je li chcesz, to nie cała prawda, bo marzysz bez przerwy! Nie przestajesz marzy ani na chwil , chocia inny człowiek na twoim miejscu uznałby, e osi gn ł ju do sukcesów jak na jedno krótkie ludzkie ycie. - Zaczekaj - powiedział Melwin Quarendon. Przystan li. Psy przysiadły. Grzbiet wzgórza wydał mu si , na szcz cie, o wiele bli szy. Odetchn ł gł boko. - Nie wolno przesta marzy - przytakn ł sobie zdecydowanym ruchem głowy. - Bo co pozostanie? Człowiek, który pracował przez całe ycie, jak rado mo e znale w tym, e nagle pewnego dnia przestanie pracowa tylko dlatego, e zarobił bardzo wiele pieni dzy? Pieni dzmi mierzy si sukces, ale same pieni dze nie s sukcesem. Zarobi milion, kiedy ma si sto milionów jest łatwiej ni zarobi sto funtów, kiedy ma si dziesi . Ju wtedy, na pocz tku, zrozumiałem, e na ka dego klienta, który kupił zwykł powie albo tomik poezji, wypada dziesi ciu kupuj cych nowo ci z nieboszczykiem albo na pół rozebran , pon tn , przera on dziewczyn na okładce. Na kogo , kto umiałby opanowa ten rynek i

4


sterowa nim, czekały góry złota. Ale miałem dwadzie cia lat i ani pensa przy duszy. Stu innych, bogatych, sprytnych i przedsi biorczych zajmowało si tym od dziesi cioleci. Pami tasz nasz pierwszy sklepik? Kupowałem rozsypuj ce si ksi ki i sklejałem je w nocy, a ty ze mn . Sprzedawali nam je po par pensów mali chłopcy, a kupowali je inni chłopcy płac c pensa lub dwa wi cej… i zbierałem te pensy nie mówi c ci, po co je zbieram. Bałem si , e b dziesz protestowała, płakała, była wtedy w ci y, Ryszard miał przyj na wiat. A wszystko wydawało si takie niepewne. Byli my biedni. Jak mogłem ci powiedzie , e chce wydrukowa moj pierwsz ksi k zanim dziecko si urodzi? Szli bardzo powoli. Sara Quarendon milczała. - Chciałem zosta wydawc , a nie miałem nawet szylinga na zapłacenie pierwszemu autorowi. Autora zreszt tak e nie miałem ani tej wymarzonej ksi ki. A gdybym ich miał, nie miałbym do pieni dzy na opłacenie papieru, drukarni i kogo , kto zrobiłby dobr okładk … To dziwne, ale wiedziałem, jak ma wygl da ta okładka, chocia było to zupełnie bez sensu, skoro nie znałem tre ci ksi ki… Wiedziałem te , jak ma si nazywa wydawnictwo. QUARENDON PRESS! Tak, Saro. Usypiaj c marzyłem o tym, e ta nazwa znana b dzie nie tylko w Londynie, ale w Nowym Yorku, Toronto, Melbourne, Johannesburgu, wsz dzie na wiecie, gdzie ludzie czytaj po angielsku… W ko cu znalazłem autora i ksi k , a twoja matka po yczyła nam sto funtów, które odło yła sobie na staro … Urwał. Łagodny u miech ogarn ł jego pucołowat , pozbawion niemal zmarszczek twarz. Pani Quarendon przeszła jeszcze kilka kroków i zatrzymała si . Byli ju na szczycie wyniosło ci. Jej m przystan ł tu obok i poło ył lekko r k na jej ramieniu. Przed nimi i za nimi rozci gały si w złotawej popołudniowej mgiełce pasma niewielkich wzgórz i płytkich dolin Kentu. Wiatr ucichł zupełnie. Było bardzo ciepło i cicho. Melwin uniósł dło . Wyci gni te rami skierował ku cie ce, któr nadeszli, biegn cej przez okolone ywopłotami pola. Opadały one ku wielkiej k pie starych drzew, z pomi dzy których wynurzał si pokryty ciemnoczerwon , prastar dachówk spadzisty dach wielkiego domu. - Gdybym był błaznem i gdybym przestał marzy - powiedział pan Quarendon - nazwałbym go moj letni rezydencj i sp dzałbym tu połow ycia. Na szcz cie, wci jeszcze nie mam na to czasu i wpadamy tu tylko na weekendy. - Melwin… - powiedziała półgłosem pani Quarendon. - Co, kochanie? Zdj ł r k z jej ramienia i odruchowo pogładził j po policzku. Pó niej, jak gdyby zawstydzony, pr dko opu cił rami . - Co chcesz mi powiedzie ? - Ja? Tobie? Dlaczego s dzisz, e wła nie teraz miałbym ci powiedzie co nadzwyczajnego? - potrz sn ł głow . - Kobiecie, która prze yła z m czyzn czterdzie ci lat, nie powinien ten m czyzna zadawa takich pyta . - Wida na pół mili, e chcesz mi o czym opowiedzie . Dlatego tak łatwo zgodziłe si na ten spacer, chocia zawsze musz ci przekonywa co najmniej

5


przez pół dnia. Zreszt ju od pewnego czasu jeste napi ty i rozmy lasz o czym . Zaraz zaczniemy schodzi w stron domu. Joanna obiecała, e przyjedzie z dzie mi przed kolacj i zostan przez trzy dni. Wi c je eli rzeczywi cie jest co bardzo wa nego, o czym bardzo chcesz mi opowiedzie , najlepiej b dzie, je eli zrobisz to teraz. - Kiedy naprawd , moja droga, nie ma niczego, co… - Pan Quarendon urwał, a pó niej roze miał si . - To prawda, wiesz o mnie pewnie wi cej ni ktokolwiek na tym wiecie. Ale nie dlatego, e prze yła ze mn czterdzie ci lat. Wydaje mi si , e zawsze wszystko wiedziała . Nie zmieniła si . Nie zmieniła si , chocia syn nasz mówi oxfordzkim akcentem i spaceruje niedbale jak lord po dywanach gmachu QUARENDON PRESS w Nowym Yorku, a nasza liczna i delikatna jak orchidea córka jest on członka parlamentu i ma osobn nia k do ka dego z moich wnuków. Przyj ła to wszystko, co zesłał nam los, ale na szcz cie pozostała w duszy młodziutk pokojówk z małego hoteliku, tak jak ja wci jeszcze jestem w jaki przedziwny sposób zwi zany z tym chłopcem z ksi garni, który zapraszał ci na lody. Nauczyli my si mówi jak ludzie z innej ni nasza sfery, obro li my w piórka, w miliony kolorowych piórek, ale gdzie w gł bi nic si w nas nie zmieniło. I chwała niech b dzie Bogu za to! Bo znaczy to, e nie stracili my jeszcze siły. - Masz słuszno - powiedziała pani Quarendon - ja te tak to odczuwam. Ale czy potrzeba a tylu słów, eby wyrazi to, o czym oboje dobrze wiemy? Jeste czym podniecony, czym , co ci chodzi po głowie. Znowu o czym marzysz, prawda? - Tak - pan Quarendon odetchn ł z ulg . Je li opowie jej o swoim projekcie, powinna uwierzy , e to jedyny powód zmiany w jego zachowaniu. Stłumił nagłe westchnienie i powiedział pogodnie: - Wymy liłem co nowego… - Co nowego? Czy chcesz zmieni QUARENDON PRESS w co innego? Dlaczego, Melwinie? - Nie zrozumiała mnie… - zastanawiał si przez chwil . Mimowolnie zacz li schodzi , id c tym razem obok siebie. Psy przez chwil siedziały na szczycie wzgórza, a pó niej zbiegły truchtem i poszły za nimi. - Mo e zaczn inaczej… - powiedział. - Có to jest QUARENDON PRESS? W rzeczywisto ci to taki sam dom wydawniczy jak inne, mo e tylko nieco wi kszy. Mamy przedstawicielstwa i ksi garnie na wszystkich kontynentach, podpisali my wieloletnie kontrakty z wieloma dobrymi pisarzami kryminalnymi i zarabiamy mas pieni dzy. To prawda, ale to wszystko. - A czy nie o tym marzyłe maj c dwadzie cia lat? - To te prawda. - Wi c o co chodzi? - Chodzi o w i a t o w e i m p e r i u m p o w i e c i k r y m i n a l n e j ! powiedział cicho pan Quarendon i spu cił oczy wpatruj c si w dmuchawce rosn ce obok cie ki. - Nie rozumiem - powiedziała jego ona. - Powiedz mi, co dokładnie masz na my li? Pan Quarendon zatrzymał si , zerwał ostro nie najbli szy dmuchawiec, uniósł go i dmuchn ł. Pó niej odrzucił od siebie nag łody k .

6


- Je eli dasz, ebym był zupełnie szczery, nie wiem, co dokładnie mam na my li. Wiem tylko, czego bym chciał… Chciałbym, kiedy b d ju stary, przekaza Ryszardowi firm , która byłaby tak znana jak jej najlepsi autorzy. Słowa QUARENDON PRESS powinny by dla czytelników tak samo wa ne jak tytuły naszych ksi ek i nazwiska ich autorów. wiat zna tysi ce rodzajów zbrodni wielkich i małych, morderstwo jest stare jak wiat! Ile zbrodni mo na wskrzesi , ile rozwikła dawnych tajemnic! A dodaj do tego małych, współczesnych dyktatorów i wielkie organizacje przest pcze! Zbrodnia jest wsz dzie i w lad za ni powinna i QUARENDON PRESS! A wiat powinien o tym wiedzie ! Tego rodzaju reklamy nie próbował dot d nikt! Umilkł i odetchn ł gł boko. - Ale to wymaga tysi cy ludzi i agencji ledczej obejmuj cej cały wiat powiedziała spokojnie jego ona. - aden prywatny człowiek, adna firma, chocia by najwi ksza, nie mo e nawet o tym marzy . - Gdybym kiedy nie marzył, byłbym do tej pory ekspedientem w ksi garni. Cały wiat, to sprawa przyszło ci, ale jak zawsze trzeba od czego zacz i zobaczy , co wyniknie z pierwszego posuni cia. Pó niej zastanowi si , co dalej. Czy wymy liłe ju pierwsze posuni cie? - Tak. Kupiłem zamek. - Kupiłe zamek? Pani Quarendon zatrzymała si po rodku cie ki. Nagle opu cił j dystyngowany umiar, którego mozolnie uczyła si przez lat czterdzie ci. - Czy ty czasem nie upadł na głow , Melwinie? Pan Quarendon obj ł j w pół i pocałował w policzek. - Nie martw si , staruszko! Kupiłem go niemal za darmo. Ale nie jest to zwyczajny zamek. Trzysta lat temu popełniono w nim zbrodni doskonał i do tej pory nikt nie wie, co si stało z nieboszczk i czy zbrodni t na pewno popełniono. A to znaczy, e je eli chc na serio potraktowa moje własne plany, QUARENDON PRESS ma tam co do roboty. - Je eli b dziesz chciał kupi ka dy zamek, w którym kogo zabito, czeka mnie na staro sprz tanie pokoi hotelowych. Naprawd , nic innego nie umiem robi . Moja babka zawsze mówiła, e m czy ni trac rozum, kiedy zaczyna im si za dobrze powodzi . - Do tej pory nie miała powodu do narzekania - pan Quarendon roze miał si . - Ten zamek to nasz królik do wiadczalny. Za par tygodni ci gn tam mał grupk znanych w całym kraju bardzo ciekawych ludzi: naszych najpopularniejszych autorów i inne autorytety w dziedzinie zbrodni. B dziemy tam wi towali wydanie pi ciomilionowego egzemplarza ksi ek Amandy Judd, a pó niej wszyscy zasi d do rozwi zywania zagadki zamku. To b dzie cudowna historia, Saro. Najwspanialsze umysły Anglii na tropie morderstwa popełnionego przed trzystu laty! W dodatku, ten zamek jest mroczny i straszny jak w bajce. Stoi na nagiej przybrze nej skale po ród morza i dosta mo na si do niego z l du tylko w czasie odpływu. Ka dy przypływ zmienia go ponownie w wysp . I gdzie w nim ukryta jest zapewne kobieta zabita przez zazdrosnego m a. Nikt

7


nigdy nie odszukał jej ciała. Podanie mówi, e ona nadal tam straszy, gro c mierci tym, którzy pragn j odnale . Prawdziwa biała dama! Zaprosiłem tam Joe Alexa, oczywi cie Amand Judd, Beniamina Parkera ze Scotland Yardu i par innych znanych osób, a nawet star pani , która napisała ksi k o białych damach pojawiaj cych si w angielskich zamkach. Namówiłem te Harolda Edingtona do sp dzenia tam z nami tego weekendu. Podsekretarz stanu doda całej imprezie splendoru. Wszystko zacznie si niewinnie. Najpierw b dzie to tylko zabawa, konkurs tropienia po przygotowanych z góry ladach. Biał dam zast pi ywa dziewczyna, a kto j pierwszy odnajdzie, otrzyma stosown nagrod . Ale naprawd wa na b dzie dopiero druga noc, kiedy QUARENDON PRESS po raz pierwszy spotka si z prawdziw zbrodni , i to zbrodni sprzed stuleci! Pani Quarendon westchn ła. - My l , e zrozumiałam twój pomysł - powiedziała spokojnie. - Chcesz zmieni system reklamy i zwi za z nazw twojego wydawnictwa rozmaite tajemnicze i mro ce krew w yłach wypadki. To prawda, nikt tego dot d nie robił. Ten pomysł z zamkiem, z gro n biał dam , z zebraniem tam grupki ludzi, którzy tyle napisali i tyle wiedz o tajemniczych zbrodniach, to wszystko jest bardzo dobre. Na pewno b dzie to sensacja. Czy zaprosiłe pras i telewizj ? - Niech mnie Bóg strze e! - zawołał pan Quarendon. - Wszystko by przepadło! Potraktowano by to jako zwykły trick reklamowy znanej firmy wydawniczej. Nie, niech dowiedz si o tym po fakcie, niech w sz i prosz o informacje! Dopiero wtedy to ich naprawd zaciekawi! Pozwol sobie jednak na jeden wyj tek, bo konieczny mi jest utalentowany wiadek, który to wszystko rozgłosi. Zaprosiłem wi c pewn recenzentk , uznan wyroczni w sprawach literatury kryminalnej. Oczywi cie, zaprosiłem j jako go cia, a nie sprawozdawc . Ale adna rasowa dziennikarka nie mo e oprze si takiej sposobno ci. No dobrze, ale sk d wiesz, e tajemnica tej białej damy zostanie rozwi zana? Zawsze wierzyłem, e los jest po mojej stronie - powiedział beztrosko pan Quarendon i mrugn ł porozumiewawczo. I jeszcze jedno - pani Quarendon wzdrygn ła si - a co b dzie, je eli ten duch naprawd nienawidzi obcych, którzy chc go odnale ; i kto zginie? Wiem, e mówi głupstwa, ale jestem troch przes dna. Co by zrobił, gdyby popełniono tam teraz jakie tajemnicze morderstwo? - Morderstwo! - Pan Quarendon wzdrygn ł si mimowolnie, ale zaraz dodał z u miechem. - To byłoby zbyt pi kne! Niestety, morderstwa nie da si zamówi za adne pieni dze! Zaprosiłem samych godnych szacunku ludzi. A szkoda! Roze miał si znowu ale natychmiast spowa niał. - Mam nadziej , e nie wybierasz si tam? - spytała jego ona. - Oczywi cie, e si wybieram. Musz to obejrze na własne oczy. Tyle spraw trzeba jeszcze przemy le , zanim ruszymy pełn par . eby si nie niepokoiła, zaprosiłem doktora Harcrofta. B dzie dbał o moje tłuste serce, kiedy nadejd chwile napi cia. A mam nadziej , e b dzie ich a nadto! Tristan i Izolda te pojad . Odwrócił si ku psom.

8


- Przyda si wam troch morskiego powietrza, prawda? Psy uniosły głowy i odpowiedziały mu spojrzeniem pełnym bezgranicznej wierno ci.

9


Rozdział 2 „ROZWIAŁA SI JAKO MGŁA I NIE ODNALAZŁ JEJ NIKT..” - List z QUARENDON PRESS, prosz pana - powiedział Higgins podchodz c do stołu, przy którym siedział jego chlebodawca. Joe wzi ł do r ki wielk , ci k kopert i odruchowo zwa ył j na dłoni. - Dzi kuj . Higgins skłonił głow , wyprostował si i ruszył ku drzwiom. Zatrzymał si z r k na klamce. - Czy b dzie pan jadł lunch w domu? - Tak. B d pisał do wieczora, je eli nic mi nie przeszkodzi. - Czy mam odpowiada , e nie ma pana w domu, je eli kto zadzwoni? - Tak. Z wyj tkiem panny Beacon, oczywi cie. - Oczywi cie, prosz pana. Drzwi zamkn ły si cicho. Joe otworzył kopert . Wewn trz znajdował si du y, barwny folder z doczepion spinaczem podłu n w sk , biał kopert , w której lewym rogu widniał male ki zielony nadruk: QUARENDON PRESS MELWIN QUARENDON, PREZYDENT Joe odło ył folder i otworzył kopert . „Drogi Mr. Alex, Za dwa tygodnie uka e si nakładem nasiej firmy nowa ksi ka Pa skiej kole anki Amandy ]udd. W chwili uko czenia druku liczba egzemplarzy jej ksi ek wydanych przez QUAREN DON PRESS osi gnie pi milionów. Chcieliby my uczci ten „jubileusz” w sposób by mo e troch niecodzienny, ale moim skromnym zdaniem, najstosowniejszy, zwa ywszy specyfik naszego wydawnictwa. Nie wyobra am sobie, aby po ród go ci Zebranych podczas tej małej uroczysto ci mogło zabrakn człowieka b d cego od lat jednym z, filarów, na których wspiera si przyjazne Zainteresowanie czytelników powie ci kryminalnych nasz firm . Nie chc rozpisywa si o szczegółach, gdy Znajdzie je Pan w zał czonym folderze wraz z absolutnie autentycznym zapisem jednego z kronikarzy hrabstwa Devon. O tym wszystkim i o paru innych sprawach, które rozwa am obecnie, chciałbym bardzo z, Panem porozmawia i je li znajdzie Pan dla mnie nieco czasu, b d zaszczycony mog c zje z Panem lunch którego z najbli szych dni. Byłoby mi tak e miło, gdy by udał si Pan wraz ze mn do zamku, gdzie pani Amanda Judd b dzie nas ju oczekiwała, gdy to jej, oczywi cie, przypadnie rola gospodyni podczas tego spotkania..” Alex przesun ł oczyma po kilku nast pnych zdaniach zawieraj cych zwykłe uprzejmo ci i odło ywszy list si gn ł po folder.

10


Spojrzał na okładk , któr stanowiły dwa barwne, le ce jedno nad drugim zdj cia tego samego kamiennego zameczku. W sło cu l niły niemal czarne, wyciosane z ogromnych głazów ciany, w ska ostrołukowa brama i szczeliny okien. Zamek poł czony był z l dem niskim, skalistym półwyspem, a z dala na widnokr gu wida było morze podchodz ce ku ostrym, poszarpanym zboczom cypla, którego powierzchni mury zamku opasywały niemal w cało ci. Dlaczego dali dwa jednakowe zdj cia na tej okładce? - pomy lał odruchowo Joe i nagle zrozumiał. Druga fotografia była pozornie taka sama: przedstawiała zamek z tej samej strony, o tej samej porze dnia i roku. A przecie wszystko było zupełnie inne. Zamek nie stał na stałym l dzie. Półwysep znikn ł, cz skały znikn ła, a czarne mury i wie a wznosiły si na wysepce, otoczonej z wszystkich stron morzem. Joe patrzył przez chwil , zastanawiaj c si , czy chodzi o zwykły fotomonta , czy o jaki dowcip, którego sens powinien poj po przeczytaniu folderu. Nagle zrozumiał i pochylił si z zaciekawieniem nad okładk . Oba zdj cia były prawdziwe, zrobione w pewnym odst pie czasu, podczas najwi kszego przypływu i najwi kszego odpływu. Otworzył folder. „Amanda Judd i QUARENDON PRESS maj zaszczyt Zaprosi Pana w dniu…” Przewrócił kartk . Stron trzeci folderu zajmowała wielka fotografia kamiennej komnaty. Pomi dzy dwiema l ni cymi, bogatymi zbrojami, najwyra niej z okresu wczesnego Renesansu, stała okuta, gotycka skrzynia. rodek komnaty zajmował ogromny stół, ci gn cy si niemal przez cał jej długo ku dwu w skim szczelinom strzelnic, przez które wpadało jaskrawe dzienne wiatło. Na przeciwległej cianie wisiały dwie długie półki z grubego, poczerniałego d bu, wypełnione ksi kami w pergaminowych oprawach. Kilka wielkich tomów było przykutych do półek ła cuchami, najwyra niej tak długimi, by mo na było ksi gi poło y na stole otoczonym drewnianymi ci kimi ławami. W rogu fotografii dostrzec mo na było zarys obramowania i ciemn wn k kamiennego kominka. Pod zdj ciem biegł napis: Wielka komnata zamkowa, zachowana w niezmienionym kształcie od czasu wybudowania zamku w XIII wieku. Tu, jak mówi tradycja, rycerz bernard De Vere przyjmował uczt króla Ryszarda II, gdy ów monarcha obje d ał granice swego królestwa. Na czwartej stronie nie było adnego zdj cia. Zajmował j g sty, na laduj cy siedemnastowieczne r czne pisma, tekst pod nagłówkiem: RZECZ O GWAŁTOWNEJ MIERCI SIR EDWARDA DE VERE I JEGO MAŁ ONKI, NADOBNEJ LADY EWY

11


W czasie, gdy zbli ała si ostateczna rozprawa mi dzy armi króla Karola a wojskami lorda Protektora, sir Edward De Vere po egnał Ew , sw młod , wie o po lubion mał onk i wierny przysi dze, zebrawszy wszystkich swych ludzi mog cych dosi konia, ruszył w pomoc królowi, pozostawiaj c zamek niemal bez obrony. Ufał jednak, e nic złego spotka nie mo e tych, których pozostawia, gdy miejsce to sama Natura uczyniła tak warownym, e cho by załog jego stanowiły jeno niewiasty i starcy, trzeba byłoby wielkich sił i długiego czasu, by je zdoby . Zamek jego, zwany Z bem Wilka (pewnie z przyczyny wygl du swego, jako e wie a jego jak kieł wilczy sterczy po ród morza), poł czony jest grobl kamienn z brzegiem Hrabstwa Devon, wszelako nie zawsze, jeno godzin kilka dnia ka dego, gdy kryj j przypływy morza, a wówczas nikt do zamku nie dotrze, cho by miał wiele łodzi i okr tów. Ostre, zje one skały, po ród których morze kipi i wre, nawet w najspokojniejszy, bezwietrzny dzie letni, nie pozwol tam dotrze adnemu ywemu stworzeniu, prócz ptactwa wodnego nie dbaj cego o takie przeszkody. Wszelako zamek, le cy z dala od miast i dróg bitych, mi dzy morzem a rozległym pustkowiem, bezpieczny był od band wał saj cych si po ród y niejszych, wró cych wi kszy łup okolic. Rozkazawszy wi c, aby w czas odpływu zawsze trzymano uniesiony most zwodzony, sir Edward odjechał na wojn . Był na niej długo, póki korona królewska nie padła w proch przed pot g Parlamentu. A jako czas pokazał, lepiej by si stało, gdyby poszedł w lad za lud mi mniejszego serca, którzy zawczasu opu cili swego nieszcz snego monarch . Powracaj c, gdy znalazł si w hrabstwie Devon, pozostawił ludzi, by czuwali przy wozach, na których nagromadził nieco łupów zdobytych w tej bratobójczej wojnie, a sam ruszył konno nie maj c z sob adnego ze zbrojnych, tak był st skniony widoku swej młodej, czekaj cej w zamku mał onki. W tpi nie trzeba, e wiodła go tak e obawa, gdy , cho jako ju rzekli my, zamek był warowny, a miejsce, w którym stał, bezpieczne, wszelako niezbadane s wyroki Bo e. Wkrótce wyjechał z puszczy porastaj cej wzgórze schodz ce ku nadmorskiej równinie, a na niej ujrzał pola uprawne, chaty swych wie niaków i pastwiska nale ce do zamku, a tak e i sam zamek, dobrze widomy z dala, gdy dzie był pi kny. Zbli ywszy si podzi kował Bogu widz c, e grobla skalna jest odkryta, a fale nie przelewaj si przez ni . Jak było dalej, wiadomo z opowie ci starej jego piastunki, która napotkała go w furcie zamkowej, a tak e z tego, co rzekli ludzie jego, którzy byli z nim pó niej. Prawda ich słów podwa ona by nie mo e, gdy byli to ludzie pro ci, nie znaj cy kłamstwa, a bole okazywali prawdziw i w tpi o niej nie mo na. Gdy napotkał ow star kobiet w furcie, zalała si ona łzami mówi c, e jeszcze nim niegi stopniały przyszła wie o tym jak ycie w boju postradał, podana przez ludzi, którzy przysi gali, e widzieli ciało jego martwe na pobojowisku. W tym e czasie, nim nastało przedwio nie, chłopi okoliczni przywie li do zamku młodego rannego szlachcica, który tako był zwolennikiem Króla, ciganym przez ludzi Protektora. - „Mał onka twoja…” - rzekła piastunka - „j ła leczy jego rany, a tak serdecznie, e nie odst powała go za dnia ni w nocy.

12


Do rzec, panie, e gdy przyszła wie o twojej mierci, kry si przestała ze sw skłonno ci do niego, a on, cho zdrów ju w pełni, tak e nie udał si w swoje strony, lecz pozostał i panem stał si nad nami, wydaj c ludziom rozkazy za przyzwoleniem tej, która miała strzec twego zamku i czci twojej…” Sir Edward odparł jej na to, by zebrała wszystkich ludzi, czelad cał , m ów, niewiasty i dzieci, i wyprowadziła wszystkich z zamku grobl na ł ki. A niechaj tam czekaj , póki do nich nie wyjdzie. Tak uczyniła, a on udał si do komnaty swej mał onki. Czekali długo, spogl daj c na zamek, z którego głos aden nie dochodził. Cicho było, kobiety ukl kły i pocz ły si modli , cho nikt im nie kazał; m owie milczeli, a tylko dzieci niewinne bawiły si uganiaj c po polu. Wreszcie w otwartej bramie ukazał si sir Edward De Vere, przeszedł po grobli, stan ł przed nimi i rzekł im, aby wrócili do swych spraw w zamku. Sam za wzi ł wodze swego konia z r ki stajennego, który czekał przy grobli, dosiadł rumaka i ruszył drog , któr przybył. Nie ujechał daleko, gdy spotkał swe wozy i ludzi, pod aj cych do zamku. Zatrzymał ich i nakazał, by czekali wraz z nim. Niedługo przyszło im czeka , gdy na drodze le nej ukazał si wkrótce ów młody szlachcic, przyczyna całego nieszcz cia. Pojmali go, zwi zali, a na rozkaz pana powiesili na pierwszym przydro nym drzewie. Sir Edward, jak powiedzieli pó niej, stał nieporuszony i patrzył, gdy tamten konał. A gdy upewnił si , e nie yje, nakazał wozom jecha na zamek, wskoczył na konia i ruszył w stron przeciwn . Lecz nie ujechał daleko. Zaledwie wozy ruszyły, usłyszeli strzał, a gdy przybiegli, ujrzeli konia stoj cego po rodku drogi le nej i sir Edwarda le cego na ziemi. Palce jego martwej dłoni zaciskały si na jednym z dwóch pistoletów, które zawsze na wojnie miał zatkni te za pas. Krew splamiła ju cały kaftan, gdy kula, któr skierował w sw pier , ugodziła wprost w serce. Łatwo poj z tego gwałtownego czynu, jak niezmiernie musiał miłowa sw niewiern mał onk . Sam przecie targn ł si z rozpaczy na własny ywot i zatrzasn ł przed sob bram wiod c do Zbawienia Wiecznego. Zło yli ciało jego na wozie, a na drugim ciało owego młodego szlachcica, który, cho grzeszny, tak e winien był otrzyma chrze cija ski pochówek, i ruszyli ku zamkowi, gdzie kobiety zacz ły przetrz sa komnat po komnacie, wszelkie schowki i zakamarki w poszukiwaniu swej pani. Nie mogła ona przecie opu ci zamku niedostrze ona przez nich, gdy nie odst pili od grobli, a pó niej powrócili i unie li most zwodzony. Lecz nie znale li jej. Rozwiała si jako mgła i nie odnalazł jej nikt, cho wielu poszukiwało nie szcz dz c trudu, chc c znale kryjówk , do której sir Edward zło ył jej ciało, jako e wszyscy zgodni s , e ukarał to jawne wiarołomstwo ciosem miertelnym, który zadał jej własn r k . Dowodem tego, e ciało owej nieszcz snej niewiasty nadal spoczywa ukryte w czelu ciach murów zamkowych, niechaj b dzie wiadectwo wielu, którzy widzieli na własne oczy ducha jej w białej pokrwawionej szacie i przysi gaj , e słyszeli głos ałosny, błagaj cy, by nie szukano jej cielesnej powłoki i nie zakłócano spokoju ukrytych przed okiem ludzkim szcz tków. Po ród ludu kr y te wie , e nikt nie znajdzie miejsca, gdzie pogrzebał j jej mał onek i zabójca, póki inn

13


wiarołomn niewiast nie spotka podobna kara w tym zamku. Wówczas dusza jej wyzwolona odejdzie tam, gdzie miłosierny Bóg naznaczy jej mieszkanie, a prochy odnalezione spoczn w po wi conej ziemi. Alex uniósł głow i spojrzał w okno, zmarszczywszy brwi. Pó niej u miechn ł si . Ogarn ło go niejasne przeczucie tego, o czym pan Melwin Quarendon chce mówi z nim podczas lunchu, na który go zaprosił.

14


Rozdział 3 „NIE SZTUKA MIE OSIEMNA CIE LAT…” Który z zawistnych, a miała ich wielu, powiedział, e dobry Bóg obdarował Dorothy Ormsby tylko jednym rzeczywistym talentem: umiej tno ci pozostawania podlotkiem. Była smukła, liczna, jasnowłosa i spogl dała na wiat niebieskimi, czystymi, nieodmiennie niewinnymi oczyma. Gdy stawała w drzwiach której z licznych redakcji w City rozgl daj c si z pełn wdzi ku bezradno ci za jakim miejscem, gdzie mogłaby nakre li szybko, niemal bez poprawek jedn ze swych krótkich, twardych, genialnie celnych recenzji, zawsze unosił si z krzesła który z niezliczonych, szpakowatych, starszych kolegów i z przyjaznym u miechem ofiarowywał jej krzesło, wskazuj c uprzejmym gestem stoj c na biurku maszyn do pisania. Nieodmiennie przyjmowała z dziewcz cym wdzi kiem te niedwuznaczne dowody uznania dla swej wio nianej urody. Prawda była taka, e Dorothy Ormsby pisała recenzje ju od pi tnastu lat, a od dziesi ciu była niekwestionowanym autorytetem i s dzi w rozległej dziedzinie zawieraj cej to wszystko, co na rynku wydawniczym mie ci si w okre leniu „powie sensacyjna”. Miała lat trzydzie ci siedem i mówiła o tym zdumiewaj cym fakcie gło no i dobitnie, ile razy nadarzyła si sposobno , bo towarzysz ce temu wybuchy niedowierzania słuchaczy zawsze sprawiały jej prawdziw , gł bok przyjemno . Doszło nawet do tego, e Mała Encyklopedia Powiedze Wielkich Ludzi wzbogaciła si przed rokiem o hasło: Dorothy Ormsby: „Nie sztuka mie osiemna cie lat, kiedy si je ma!”. W tej chwili Dorothy Ormsby otworzyła senne oczy, odwróciła powoli głow w lewo, dostrzegła, e fosforyzuj ce wskazówki zegara pokazuj niemal południe i wstała lekko, opu ciwszy nogi na puszysty dywan. Ziewn ła. Naga jak Ewa, ruszyła na palcach ku drzwiom łazienki. Po rodku pokoju przystan ła i obejrzała si . Story nie były dokładnie zasuni te i wpadała przez nie w ska smuga wiatła. M czyzna, którego pozostawiła w łó ku, nadal spał spokojnie. Z czuło ci przypatrywała si przez chwil jego ciemnej, k dzierzawej, ledwie widocznej w półmroku głowie. Oddychał równo. U miechn ła si . Chocia trwało to ju dwa miesi ce, ta noc była miła jak poprzednie. Ale czas rozstania przybli ał si nieuchronnie. Zawsze tak było. Nie umiałaby okre li , w jakich obszarach pod wiadomo ci budziły si pierwsze sygnały, ale gdy tylko pojawiały si , wiedziała na pewno, e tak si stanie. Jak gdyby nagle i bezpowrotnie zacz ły wysycha ródła nami tno ci, serdeczno ci i oddania, które jeszcze dzie wcze niej biły tak gwałtownie. Dorothy weszła do łazienki i zamkn ła cicho drzwi. Nadal u miechała si . Wiedziała, e wkrótce ródła te znów wytrysn . Ale b dzie to ju inny m czyzna, chocia nie wiedziała jeszcze, kto nim b dzie. Była samotna i w przeciwie stwie do niemal wszystkich otaczaj cych j kobiet, chciała y i umrze nie wi c si z nikim i nie kochaj c naprawd nikogo. Nie znosiła cierpienia, zazdro ci, a nade

15


wszystko kompromisu, który wtargn łby w jej ycie razem z człowiekie maj cym prawo do zadawania pyta . Odkr ciła kurek nad wann , narzuciła szlafrok i wyszła z łazienki. Min wszy bibliotek i w ski, ciemny hali, podeszła do drzwi wej ciowych. Na słomiance stała butelka z mlekiem. Dorothy wzi ła j i zamkn ła drzwi. Dopiero teraz dostrzegła na podłodze hallu du kopert wrzucon przez otwór na listy. Podniosła j i wróciła do łazienki, postawiwszy po drodze mleko na stoliku w kuchni. Zdj ła szlafrok i weszła do wanny nie zakr caj c kurka. Si gn ła po kopert i rozdarła j . Zerkn ła na folder, pó niej otworzyła drug kopert . „Amanda Judd i QUARENDON PRESS maj zaszczyt…” Przeczytała list pr dko raz, pó niej drugi raz i odruchowo zakr ciła kurek, bo woda zacz ła si ga ju kraw dzi wanny. Odrzuciła list na mat i zanurzyła r ce w wodzie. Przez chwil le ała z zamkni tymi oczyma. Rzecz zapowiadała si ciekawie, a skoro miał si tam zebra kwiat rodowiska, które w pewnym sensie stanowiło o jej istnieniu, nie powinno jej było tam zabrakn . Nagle zmarszczyła brwi. - Nie, nie b dzie go tam… - szepn ła. - A nawet, gdyby był… - wzruszyła ramionami - przestał mnie ju chyba nienawidzi . Tyle czasu ju min ło. Trzy lata? Nie, cztery. Si gn ła po g bk zastanawiaj c si , w jakim celu QUARENDON PRESS urz dza t cał hec . Ale nie u miechała si ju . Kiedy wyszła z łazienki, smagły, liczny chłopak usiadł i przeci gn ł si . - Kawy… - powiedział cicho. - Błagam ci . - Rozkazuj! - podeszła i pocałowała go lekko. - Ka dy twój rozkaz b dzie spełniony bez adnej zwłoki. Ale myliła si . Nast piła pewna zwłoka. Bo nagle wyci gn ł r ce, uj ł j za ramiona i przyci gn ł ku sobie. Przymkn ła oczy i obj ła go z niejasnym uczuciem, e obejmuje kogo innego. Ale uczucie to min ło tak szybko jak si pojawiło. Pocałunki, którymi smagły przyjaciel okrywał jej ciało, nie dawały uporz dkowa my li. Postanowiła leniwie, e nie b dzie na razie my le o nadchodz cym spotkaniu w zamku o gro nej nazwie… jakiej nazwie? Oddychała coraz szybciej. Pan Quarendon, jego go cie, jej wspomnienia i czarna, kamienna budowla o z batej wie y zawirowali, zanurzyli si w ró owej mgle i znikn li.

16


Rozdział 4 ZNAK ZAPYTANIA Jako dziecko lord Frederick Redland nie zdradzał nawet ladu zamiłowa , które pó niej niemal całkowicie zawładn ły jego umysłem. Jako chłopiec, podczas pi ciu łat, które sp dził w Harrow School, przeczytał tyle samo ksi ek sensacyjnych, ile przeczytałby w ci gu tego czasu ka dy przeci tny chłopiec; mo e nawet nieco mniej, gdy nie odznaczał si najbardziej lotnym umysłem i chc c nie pozostawa w tyle, musiał sp dza nad podr cznikami szkolnymi wi cej czasu ni inni. Wszystko zmieniło si podczas ostatnich wakacji przed uko czeniem szkoły. Sp dzał je w odwiecznej rezydencji Redlandów w Surrey i którego dnia wybrał si z ojcem na ba anty. Dzie był słoneczny, bezwietrzny i cichy. Szli oddaleni od siebie o kilkadziesi t kroków, ale ba anty najwyra niej przeniosły si dzi w inn cz olbrzymiego parku, bo nigdzie nie było ich wida . W pewnej chwili młody Frederick przystan ł. Ojciec posuwał si przez pewien czas naprzód, ale kiedy obejrzał si , dostrzegł, e syn stoi patrz c na co le cego obok wybujałego krzaku jałowca. - Co tam widzisz?! - krzykn ł. Chłopiec nie odpowiedział. Uniósł r k i zacz ł przywoływa go ruchem dłoni. Po chwili stali ju obok siebie wpatruj c si w le c w trawie dziewczyn . Miała smukłe nogi, opalone r ce, spódniczk mini i biał bluzk . Jej długie, jasne włosy pozlepiane były niemal czarn , zakrzepł krwi . To, co pozostało z twarzy… - Nie patrz - powiedział ojciec bior c go łagodnie za rami . - Dlaczego, tatusiu? Jestem ju dorosły. Nie boj si tego widoku. Stary lord wzdrygn ł si . Głos syna był tak spokojny, jak gdyby w trawie le ał zastrzelony ba ant. - Wracajmy do domu - powiedział ojciec. - Trzeba natychmiast zawiadomi policj . To nie wygl da na wypadek. - To morderstwo. - Frederick obejrzał si w kierunku le cego w trawie ciała, nim ruszył za ojcem. - Nikt by nie mógł sam z sob zrobi czego takiego. A pó niej przyjechała policja, karetka z lekarzem i dwoma piel gniarzami, jacy ludzie rozstawiali statywy na ł ce, a tyraliera umundurowanych policjantów przeczesała powoli cały park i odcinek biegn cej za nim drogi w poszukiwaniu ladów. Przez wiele dni trwały rozmowy z wszystkimi, którzy mieszkali albo znale li si przypadkiem w najbli szej okolicy. Ale dziewczyny nikt nie znał, nigdzie nie napotkano domu, w którym czekano by na jej powrót. Nikt niczego nie widział, nie słyszał, nie spotkał adnej podobnie ubranej młodej kobiety. I nigdy nie odkryto nazwiska zmarłej ani jej zabójcy. A trawa w parku rosła dalej, jak gdyby nic si nie stało. Ale stało si wiele. Frederick pod wpływem tego prze ycia kupił podr cznik kryminologii, który okazał si tak e zbiorem przera aj cych zdj i rysunków. Kiedy był w Londynie, zachodził do muzeum figur woskowych Madame Tussaud,

17


gdzie mo na było zobaczy narz dzia zbrodni, wiernie odtworzone wn trza zbryzgane krwi ofiar, sznury zako czone p tl , te wła nie, naprawd te, na których zawi li mordercy; i maski po miertne sławnych i mniej sławnych ofiar. Pocz tkowo czytał rozmaite ksi ki, ale pó niej literatura sensacyjna zacz ła wypiera inne. Kiedy znalazł si w Cambridge, jego małe studenckie mieszkanie obrosło z wolna półkami pełnymi ksi ek, których barwne, lakierowane okładki krzyczały rozpaczliwie o mro cych krew czynach. Mijały lata. Umarł ojciec. Kiedy Frederick wygłosił swe pierwsze i równocze nie ostatnie przemówienie w Izbie Lordów, zadziwił bezgranicznie tych wszystkich, którzy znali go od najmłodszych lat i nieodmiennie uwa ali za głupca. Mowa była wietna, dotyczyła wzrostu przest pczo ci w Anglii, przemawiaj cy miał najwyra niej w małym palcu wszystkie statystyki, motywy, zjawiska kryminogenne i działalno policji na wszystkich obszarach i we wszystkich wa nych dla kryminologa rodowiskach. Wra enie było piorunuj ce, tym wi ksze, e nie posługiwał si notatkami, lecz mówił z pami ci. Ale lorda Fredericka nie interesowała kariera polityczna ani adne stanowisko pa stwowe zwi zane ze ciganiem przest pców czy wymiarem sprawiedliwo ci. Wycofał si niemal całkowicie z działalno ci społecznej. Na szcz cie, odziedziczył wiele pieni dzy. Był tak bogaty, e mógł po wi ci si temu, co miało dla niego równie nieodparty urok jak dla innych konie czy kobiety: zbieraniem wszystkiego, co było zwi zane ze zbrodni . W porównaniu z kolekcj , któr zgromadził w ci gu ostatniego wier wiecza, dział potworno ci Muzeum Madame Tussaud wydawał si niewinn wystaw dla grzecznych dzieci. wiat nie znał biblioteki tak jednostronnej i tak zdumiewaj cej: rozpoczynały j dwa papirusy egipskie z czasów XI dynastii, mówi ce o zbrodni i karze. Kolekcja zawierała asyryjskie narz dzia tortur i krete ski labris o dwu ostrzach, a biegn c przez redniowieczne izby tortur, zbiór pr gierzy i przera aj cych „bab” o ostrzach zwróconych do wewn trz, ko czyła si pluszowymi gablotami, w których le ały uszeregowane pociski wydobyte z ciał osób niezbyt znanych i bardzo znanych: prezydenta X, ksi cia Y i niesko czonej liczby innych. Wszystko to było podzielone z naukow dokładno ci na działy, zajmuj ce niemal cały jego dom w Londynie i wielk rezydencj w Surrey. A pomi dzy tymi dwoma muzeami kr ył człowiek cichy, nie miały, samotny, cho od czasu do czasu wydaj cy doskonałe obiady dla małej grupki ludzi, którzy go w danej chwili najbardziej ciekawili: najzdolniejszych pisarzy i oficerów policji, którzy wsławili si wła nie rozwi zaniem trudnej zagadki kryminalnej. Z przyczyny, która dla niego samego nie była zupełnie jasna i zrozumiała, poło ył w parku (tam, gdzie przed laty znalazł ciało owej zmasakrowanej dziewczyny) biały, prostok tny kamie przypominaj cy nagrobek. Na kamieniu tym kazał wyry wielki znak zapytania. Pó niej, po latach, wspomnienie tego młodego, martwego ciała stało si przyczyn przedziwnego wydarzenia, którego do dzi nie umiał poj . Teraz, przechadzaj c si wolno po bibliotece, odczytał raz jeszcze zaproszenie pana Melwina Quarendona. U miechn ł si . To b dzie ciekawa wycieczka i miłe spotkanie z paroma godnymi uwagi lud mi.

18


Poprawił monokl, raz jeszcze zerkn ł na list i westchn ł, bo nagle przyszło mu do głowy, e byłoby to nie tylko miłe, ale wspaniałe, niezapomniane spotkanie, gdyby zamiast udanej zbrodni popełniono tam prawdziw . A cho nie sformułował nawet mgli cie tej my li, wiedział, kto powinien by ofiar . Wstał i przeszedł do rozległej sieni, biegn cej na przestrzał od frontonu do tylnego tarasu pałacu. Ruszył z wolna, eby spojrze przez wielkie, oszklone, podwójne drzwi na alej platanów, której koniec nikn ł w oddaleniu zamkni ty ledwie widoczn z tej odległo ci, wysoko zwie czon bram . Po kilku krokach zatrzymał si i odruchowo, pieszczotliwie pogładził jeden z dwu drewnianych słupów, mi dzy którymi spoczywało l ni ce, doskonale zakonserwowane ostrze gilotyny. Sprowadzenie jej z Francji kosztowało go wiele trudu i otaczał j uczuciem, jakim inni otaczaj bliskie istoty.

19


Rozdział 5 STARY, ZM CZONY CZŁOWIEK Jordan Kedge otworzył kopert , odło ył bez wi kszego zaciekawienia folder i zacz ł czyta list: „Amanda Judd i QUARENDON PRESS maj zaszczyt zaprosi Pana w dniu…” Nie wypuszczaj c listu z r ki, przymkn ł oczy. Po chwili uniósł powieki i odczytał list do ko ca. Wstał i ogarn wszy poły szlafroka zacz ł przechadza si boso, tam i na powrót, po ogromnym, puszystym dywanie zajmuj cym niemal cał powierzchni pokoju. W pewnej chwili zatrzymał si . - To obrzydliwe - powiedział na głos, chocia w pokoju nie było nikogo prócz niego - zaprasza mnie na tego rodzaju idiotyczne wi to tej pani! Oczywi cie, noga moja nie postanie w tym zwariowanym zamku! Mimo to, podszedł znów do fotela i uniósł ze stolika folder. Zacz ł go przegl da odruchowo, nie zwracaj c uwagi na zdj cia i przelatuj c pobie nie tekst niewidz cymi oczami. - Có za bzdura! - mrukn ł. - Jaki nowy pomysł reklamowy starego Quarendona. Ale dlaczego ja mam w tym bra udział? Upu cił folder na dywan i spojrzał w okno, za którym po rodku trawnika kwitła g sta k pa białych i ciemnoczerwonych ró . Jordan Kedge lubił kwiaty i samotno . Od pewnego czasu nie lubił jednak ludzi. Wsun ł nogi w ranne pantofle, wstał i otworzył oszklone drzwi na taras. Dzie był ciepły i cichy. Jordan zszedł po stopniach tarasu i usiadł na białej ławeczce twarz ku sło cu. - liczny poranek… - pomy lał. - W południe b dzie upał, a ju jest gor co. Mało mamy w Anglii takich poranków, a ten stary błazen wybrał sobie akurat taki dzie . Nie przypuszcza chyba, e tam pojad ? Zakl ł cicho. Ju od pierwszej chwili po przeczytaniu listu wiedział, e pojedzie. Min ło trzydzie ci pi lat od czasu, gdy wydał swoj pierwsz ksi k , która od razu przyniosła mu pewien sukces. Pó niej przyszły sukcesy wi ksze i mniejsze, ale był autorem poczytnym do dzisiaj. Tyle tylko, e w ostatnich latach Quarendon drukował raczej, od czasu do czasu, wznowienia jego dawnych powie ci, wci jeszcze znajduj ce czytelników, a on sam wiedział lepiej ni ktokolwiek inny, e nie jest ju w stanie wymy li ciekawego zabójstwa i logicznego, zaskakuj cego rozwi zania. Dwie ostatnie ksi ki wrzucił po uko czeniu do kominka. Bał si . Nie mógł zapomnie tego, co Dorothy Ormsby napisała o jego ostatniej, wydanej powie ci: „Jordan Kedge utracił, jak si wydaje, zdolno do logicznego prowadzenia wyst puj cych postaci i budowania sytuacji mog cych naprawd przyku uwag czytelnika klasycznej powie ci kryminalnej. Szkoda, bo kiedy pisał lepiej i nie powinien nara a swej popularno ci, na któr latami pracował ^powodzeniem. Nie s dz tak e, aby

20


mógł przerzuci si na thrillery, gdy , ksi ki jego nigdy nie były przesycone nadmiarem grozy „błyskawicznymi zmianami sytuacji”. Po tej recenzji Jordan Kedge znienawidził Dorothy banaln , straszn nienawi ci , która nie oszcz dziła niesko czenie wi kszych ni on pisarzy przeklinaj cych w duchu niesko czenie wi kszych ni ona krytyków. Ale wi ksz jeszcze, nieu wiadomion niemal nienawi odczuwał czytaj c Amand Judd. Była młoda, pełna zaskakuj cych pomysłów i wydawało si , e pisanie nie sprawia jej najmniejszych trudno ci. W ci gu ostatnich trzech lat ka da jej ksi ka była sensacj na rynku. Szybko wst powała po siedmiobarwnym łuku t czy, po którym on schodził w dół ku kraw dzi widnokr gu. - Stary jestem - pomy lał - i zm czony. Ale jeszcze poka im wszystkim. Trzeba si tylko troch skupi … Westchn ł znowu. Wstał i ruszył przez trawnik ku otwartym drzwiom tarasu. Trzeba zobaczy , co zawiera ten folder. Cho starał si nie my le o tym, najbardziej nienawidził w tej chwili siebie. Pojedzie, eby tam by , po ród najlepszych, spełni posłusznie yczenie Quarendona, u miecha si do wszystkich i rozpaczliwie stara si nie pozwoli wiatu, aby o nim zapomniał, bo przecie wci jeszcze jest, liczy si w ród elity pisarzy kryminalnych Anglii, on, stary, zm czony człowiek. Wszedł do pokoju, usiadł w fotelu i si gn ł po folder. Czytał powoli. Kiedy sko czył, przymkn ł oczy. Prze? pewien czas trwał zupełnie nieruchomo. Nagle drgn ł i otworzył oczy. U miechn ł si k cikami warg. - Zobaczymy… - szepn ł - zobaczymy. Wstał i podj ł w drówk wzdłu i wszerz dywanu. Nadal u miechał si .

21


Rozdział 6 NIEPOSZLAKOWANY, STANOWCZY I MIŁY Nienagannie ubrany miody człowiek wszedł cicho do gabinetu. Id c bezgło nie po puszystym dywanie zbli ył si do ogromnego, l ni cego biurka, za którym siedział sir Harold Edington, podsekretarz stanu. Stos listów bezszelestnie opadł na pust tac . - Poranna poczta, sir. Edington skin ł głow i zatrzymał odchodz cego ruchem uniesionej dłoni. - O dziesi tej przyjd ci ludzie z departamentu ceł, eby omówi projekt nowych taryf. Prosz ich od razu wpu ci . Trzeba to w ko cu załatwi . - Tak, sir. - To chyba wszystko, Johnny. - U miechn ł si i raz jeszcze skin ł głow . Młody człowiek znikn ł za drzwiami. Edington przysun ł ku sobie tac . Na szcz cie, poczta była ju wyselekcjonowana, wi kszo listów pow drowała wprost do odpowiednich komórek ministerstwa. O tre ci niektórych, wymagaj cych jego decyzji, dowie si podczas cotygodniowej poniedziałkowej odprawy. Na tacy pozostawały zwykle sprawy bardzo wa ne albo osobiste. Zwrócił uwag na wielk kopert le c na wierzchu stosu przesyłek. Otworzył j . „Drogi Haroldzie, mam nadziej , e mimo nawału zaj w Home Office zechcesz jednak wzi udział w małej uroczysto ci, która…” Przeczytał list do ko ca i poło ył go na biurku. Zmarszczył brwi, zacisn ł powieki, uniósł je pr dko i potrz sn ł głow , jak gdyby pragn c obudzi si ze snu. - Wi c jednak - powiedział z cichym zdumieniem. Obaj pochodzili z Kentu i obaj przybyli przed laty do Londynu, biedni i pełni nadziei. Ale nadzieje ich były tak ró ne jak ró ne s marzenia o wielkiej fortunie od marze o karierze urz dniczej i nieskazitelnej opinii. Ł czyło ich jednak co wi cej ni pochodzenie i okolica, w której ujrzeli po raz pierwszy wiatło dnia. Obu podobały si bardziej cylindry ni cyklistówki i obaj ywili tak cz st na wsi niech do rewolucyjnych przemian na tym najlepszym ze wiatów. Zapewne dlatego obaj nale eli do Partii Konserwatywnej. Poznali si przed laty na jednym z jej kongresów. Z uczuciem niejasnego niepokoju si gn ł po folder z fotografi zamku na okładce, ale w tej samej chwili otworzyły si drzwi. - Przyszli radcy prawni i panowie z departamentu ceł - powiedział młody człowiek. - Czy mog wej ? - Tak, oczywi cie! Harold Edington o ywił si . Zgarn ł listy i odsun ł je od siebie. Pó niej wstał i ruszył ku drzwiom. Czekaj cy za nimi urz dnicy byli jego podwładnymi, ale podsekretarz stanu zawsze starał si na swój spokojny sposób, nie okazuj c

22


zbytecznej wylewno ci, aby ludzie, nad którymi go postawiono, lubili go i szanowali. Chciał by nieposzlakowany, tak e w stosunku do nich. Nieposzlakowany, stanowczy i miły, nawet wówczas, gdy tak bardzo pragn ł by sam jak w tej chwili.

23


Rozdział 7 U MIECHN Ł SI POGODNIE Komisarz Beniamin Parker, zast pca szefa Wydziału Kryminalnego Scotland Yardu, dostrzegł k tem oka zielone wiatełko i nacisn ł guzik. - Pan Joe Alex na linii - powiedział spokojny głos w słuchawce. - W porz dku, prosz ł czy . - U miechn ł si . - Jak si masz, Joe? Co, na miło bosk , ka e ci dzwoni o tak wczesnej porze? Czy nie poło yłe si jeszcze?… Wła nie wstałe ! Wi c jednak wiat si zmienia, a my razem z nim… Co?… Tak, dostałem… Pan Quarendon napisał do mnie, a pó niej zadzwonił… Co?… W pierwszej chwili nie byłem zdecydowany. Wydawało mi si to troch niestosowne, ebym… Tak, wiem, co chcesz powiedzie , ale daj mi doko czy . Pó niej pomy lałem, e to przecie weekend, a mam same dobre wspomnienia z Devonu. Ile razy si tam znalazłem, zawsze było ciepło i słonecznie, wi c mo e i tym razem tak b dzie. Zreszt , przeczytałem t ksi eczk , któr przysłał i wydało mi si to wszystko zabawne. Tyle mamy prawdziwych zbrodni, e troch fikcji, to prawdziwa przyjemno dla zm czonego, podstarzałego policjanta. Ten zamek wygl da tak jak powinien, gro nie i tajemniczo. A poza tym, nie znam twojej głównej konkurentki, pani Amandy Judd. Czytałem kilka jej ksi ek. Nie chc ci urazi , ale my l , e jest zdolna. Wiesz najlepiej, e mam słabo do pisarzy kryminalnych… Co?… To bardzo ładnie z jego strony. Zastanawiałem si wła nie, jak tam dojecha … Przecie to niemal koniec wiata. Czy ty te z nim jedziesz?… No, to wietnie!… Wyruszacie bardzo wcze nie?… Rozumiem… Co? Helikopterem? Znakomicie!… Mo na przyj , e, w ka dym razie, zd ymy na lunch, a to te co znaczy. Czy mam na was czeka u siebie w domu? A mo e, po prostu, przyjad do ciebie?… Dobrze. B d za kwadrans siódma. Do jutra! Odło ył słuchawk i odetchn ł gł boko. Spojrzał na biurko. Po lewej stronie le ały równo poukładane meldunki, które powinien przejrze . Zacz ł czyta szybko. Jaki młodzie owy gang, który jeszcze niczego wielkiego nie zdziałał, ale kiedy mo e by gro ny… M , który chciał zabi on , ale na szcz cie nie zabił, chocia przewieziono j do szpitala… Kradzie z włamaniem do kasy domu towarowego w Harrow. Zwykła londy ska noc, szcz liwie bez trupów i bez powa nych katastrof. Zast pca szefa Wydziału Kryminalnego wyci gn ł szuflad i wyj ł z niej barwny folder, na którym czarny zamek szczerzył wilczy z b wie y pod bł kitnym, bezchmurnym niebem. - Superintendent Henslow do pana - powiedział cicho gło nik. - Niech wejdzie. Beniamin Parker wsun ł folder na powrót do szuflady i u miechn ł si pogodnie.

24


Rozdział 8 TRZY FOTOGRAFIE Pani Alexandra Bramley od wielu lat jadała niadania w małym gabinecie, który przylegał do jej sypialni. Posiłek ten składał si nieodmiennie z fili anki mocnej kawy, dwóch gor cych grzanek j z masłem, jajka na mi kko i szklanki pomara czowego soku. Dzi jednak nast piła istotna zmiana. niadanie podano o dwie godziny wcze niej. Spojrzała na stolik. Kawa, grzanki i sok znikn ły, ale jajko czekało nadal. - Nie - powiedziała pani Bramley półgłosem. - Nie nale y przejada si przed podró … Wstała i podeszła do małego biureczka zajmuj cego przestrze pomi dzy dwoma wielkimi oknami, przez które wlewało si łagodne wiatło witu. Na biureczku stały trzy fotografie w jednakowych ciemnych srebrnych ramkach: siwy, spogl daj cy w obiektyw m czyzna z lekko podkr conymi w sami nie osłaniaj cymi w skich warg, u miechni ta młoda kobieta o jasnych, krótko przyci tych włosach i młody m czyzna o wielkich, powa nych oczach. Ostatnie zdj cie ukazywało tak e w skie klapy czarnej marynarki, wysoko zapi t czarn kamizelk i poprzeczne białe pasmo koloratki. Pani Bramley uniosła fotografi siwego m czyzny i u miechn ła si do niej. - Có s dzisz o tym wszystkim, Johnie? - powiedziała nie podnosz c głosu. Prawda, e nie powinnam je za wiele przed podró , szczególnie w moim wieku? - pokiwała głow . - Czy wiesz, e przedwczoraj sko czyłam siedemdziesi t lat? Na szcz cie, nogi nie odmawiaj mi jeszcze posłusze stwa tak. jak mojej biednej mamie, kiedy doszła do tego wieku. Ale musz na siebie uwa a . Szczególnie teraz. Przez chwil wpatrywała si w fotografi , jak gdyby oczekuj c odpowiedzi, pó niej postawiła j na biurku i wzi ła stoj ce po rodku zdj cie młodej kobiety. - Nie martw si o mnie, Amy. Wiesz przecie , e musz jecha . Kiedy si zobaczymy, opowiem ci dokładnie o wszystkim. Do widzenia, córeczko! Dotkn ła lekko wargami szkła okrywaj cego zdj cie i odstawiła ramk , bior c do r ki ostatni fotografi . - Wiem, co chcesz powiedzie , George - westchn ła. - Ale nie próbuj mnie przekona . Ja te wierz , e dusze ludzi s nie miertelne. Ale wierz tak e, e istnieje sprawiedliwo nie tylko wobec ludzi, ale wobec ich dusz po rozstaniu z ciałem. Czy dziwisz si , mój male ki, e wiat was trojga jest dla mnie wa niejszy, skoro pozostałam sama po tej stronie kraw dzi? Wiesz przecie , jak bardzo czekam dnia spotkania z wami, z tob , mój male ki wnuczku… Przymkn ła oczy i przytuliła fotografi do ust, a pó niej odstawiwszy j stała przez chwil patrz c w okno. Wstawał bezchmurny dzie . Pani Bramley wyprostowała swoj drobn posta i podeszła do wielkiej oszklonej szafy bibliotecznej. Przez chwil przesuwała oczyma po wypełnionych

25


ksi kami półkach, pó niej si gn ła po gruby tom oprawny w zielon skór . Tytuł na grzbiecie był ju nieco wytarty: Camille Flammarion. Nawiedzone domy. Odło yła ksi k na stolik i si gn ła po nast pn : James Turner. Duchy południowo-zachodniej Anglii. Stos ksi ek na stoliku rósł z wolna. W pewnej chwili pani Bramley potrz sn ła głow i odniosła kilka z nich do szafy. Pó niej weszła do sypialni i nacisn ła dzwonek. Czekała przez chwil , wyprostowana, patrz c w okno. - Czy pani dzwoniła? - Tak, Jane. We te ksi ki, zapakuj je do osobnej torby i zanie do auta. Zaczekaj… Podeszła znów do szafy i z dolnej półki wyj ła dwa identyczne egzemplarze ksi ek. Zawahała si . Pó niej podała je dziewczynie. Obie opatrzone były jej imieniem i panie skim nazwiskiem, którym zawsze posługiwała si podpisuj c swe ksi ki: Alexandra Wardell. Czy i dlaczego duchy pojawiaj si . - Zabierz i te. Tak, prosz pani. Dziewczyna zbli yła si do stolika i uniosła ksi ki. - Czy wszystko ju spakowane? - Tak, prosz pani. Walizki zniesione do samochodu, a Gregory czeka na podje dzie. Pani Bramley skin ła głow . - Zadowolona jeste z tego, e ci zabieram? - Tak, prosz pani. Nigdy nie byłam w Devon. Podobno jest tam bardzo pi knie. - B dziesz miała troch wi cej czasu ni zwykle - powiedziała pani Bramley z u miechem. - Program odwiedzin mówi, e go cie b d przebywali w zamku na wyspie, zupełnie sami, przez czterdzie ci osiem godzin, a wszystkie osoby towarzysz ce pozostan na stałym l dzie. - A kto zajmie si pani w tym czasie? - Och, dam sobie rad , Jane. Nie jestem jeszcze a tak stara, eby nie mo na było mnie zostawi bez pomocy przez dwa dni. Zreszt , nie b d tam przecie sama. - Tak, prosz pani - powiedziała pokojówka Jane. - Z pewno ci . Ale lubi dogl dn , eby wszystko było w porz dku. - Id my! - pani Bramley u miechn ła si ponownie. - Nie zapomnij ksi ek. - Na pewno nie zapomn , prosz pani. W kwadrans pó niej szary, l ni cy rolls–royce ruszył cicho parkow alej ku bramie. Siedz c samotnie z tyłu, odgrodzona szyb od kierowcy i Jane, pani Bramley przymkn ła oczy. A cho ludziom biednym wydaje si , e byliby bardzo szcz liwi maj c wiele pieni dzy, pani Bramley była bardzo bogata i bardzo smutna.

26


Lecz po chwili rysy jej wygładziły si . Spotkanie, które j czekało, niosło z sob przeczucie szcz cia.

27


Rozdział 9 CZY NAPRAWD CO MU DOLEGA? Doktor Cecil Harcroft uniósł du czarn torb podró n i zwa ył j w dłoni. - Nie jest ci ka - powiedział z ulg . - Na szcz cie, to tylko dwa dni. Podszedł do stołu i otworzył mał , tak e czarn walizeczk zamykan na szyfrowane zameczki. - Zabierasz j ? - Agatha Harcroft u miechn ła si . - My lałam, e ma to by pogodny weekend z bankietem na cze pani Amandy Judd i spotkaniem z domowym duchem o północy. - My l , e tak b dzie… Doktor Harcroft przesun ł oczyma po zawarto ci walizeczki, kiwn ł z zadowoleniem głow i zamkn ł wieczko. - Ale lekarz nigdy nie przestaje by lekarzem. Zreszt , pan Quarendon jest moim pacjentem i szczerze mówi c my l , e to jedyny powód tego zaproszenia, - Czy naprawd co mu dolega? Harcroft u miechn ł si . - Trudno odpowiedzie na tak sformułowane pytanie. Na pewno stan jego serca nie jest alarmuj cy, ale kłopot z lud mi takimi jak Quarendon polega na tym, e przywykli do rozkazywania, a nie do wysłuchiwania rad, nawet profesjonalnych. - Znowu u miechn ł si . - Ma ju ponad sze dziesi t lat i bardzo przytył ostatnio. Ci nienie tak e mu si podniosło. A poniewa pracuje wi cej i intensywniej ni niejeden młody człowiek, wi c zaczyna si rysowa pewien problem. A Quarendon jest człowiekiem tak bogatym, e pragnie, aby problem ten wzi ł na siebie zaufany lekarz. To znaczy, s dzi, e powinien przejada si i pracowa tak jak dotychczas, a ja powinienem wzi na siebie ochron jego bezcennego organizmu. Na razie ma na to co w rodzaju mojej cichej zgody. Ale badam go do cz sto i je eli zauwa w jego elektrokardiogramie albo samopoczuciu jak wyra n zmian , wkrocz stanowczo i… zobaczymy, czy mnie posłucha. - Znów si u miechn ł. Uj ł torb i walizk w r ce. Jego ona wstała z fotela, podeszła i pocałowała go lekko w policzek. Był wysokim, atletycznym m czyzn , ale niemal dorównywała mu wzrostem. - Ucałuj ode mnie chłopców, gdyby zadzwonili! - powiedział id c w stron drzwi. - Powiedz im, gdzie jestem i dodaj troch szczegółów. Mam nadziej e b d mi zazdro cili. - Na pewno! Kiedy mam si ciebie spodziewa ? - W poniedziałek, oczywi cie. Ale nie mam poj cia, o której. - Odwiedz tatusia - powiedziała - i mo e zostan u niego na noc. Wi c, je eli miałby telefonowa , zadzwo najpierw do niego. Odprowadziła go do drzwi, a kiedy wkładał torb i walizeczk do auta, nadal stała na ganku spokojna i u miechni ta. Zapu cił silnik i skin ł jej r k , Odpowiedziała ruchem głowy. Nie lubiła gwałtownych objawów uczucia. Widział j przez chwil w lusterku, pó niej zwrócił oczy ku jezdni. Ulica była jeszcze niemal pusta. Zapowiadał si ciepły, słoneczny dzie .

28


Doktor Harcroft prowadził spokojnie i nadal my lał o onie. Prze yli z sob dwadzie cia spokojnych, szcz liwych lat, urodziła mu dwóch synów, którzy byli teraz daleko w szkole. W tej samej szkole, któr uko czył jej ojciec, stary sir Joshua Tabard, twardy, uczciwy, o tak niezłomnych zasadach moralnych, jak gdyby czytywał wył cznie Dziesi Przykaza . Musiał chyba ci ko prze y chwil , gdy jego jedyna córka powiedziała mu przed laty, e kocha młodego, nikomu nieznanego lekarza, który przybył z dalekiej prowincji maj c jako jedyny maj tek wiar we własne siły. Ale Agatha miała równie niezłomny charakter i równie niezłomne zasady jak jej ojciec, który stwierdził w ko cu, e skoro zi stał si jednym z najbardziej znanych kardiologów w Londynie, córka jego nie omyliła si . W dodatku, najwyra niej była szcz liwa. Kochał zreszt obu swych wnuków i wszystko uło yło si dobrze. Na skrzy owaniu zapaliły si czerwone wiatła. Harcroft zahamował mi kko. Wóz stan ł. Tak, nie chciał niczego wi cej od ycia. Wszyscy poszukuj szcz cia, ale nie wszyscy je znajduj . A to było szcz cie, które znalazł, utrzymał i którego powinien był broni przed ka dym zagro eniem, jakie mogła nie przyszło .

29


Rozdział 10 CZY PRZYGOTOWAŁE MIEJSCE DLA TYCH BESTII? Amanda Judd wsparła nagie łokcie na wysokim, kamiennym obramowaniu wie y i przyło yła do oczu ci k , polow lornetk , za któr znikn ła niemal jej drobna, niada twarz. W dole, pocz tek odpływu odkrył czarn , gładk smug skalnej grobli ł cz cej zamek z l dem, wznosz c j nad drobnymi, rozmigotanymi w sło cu falami, które cofaj c si lizały chwilami jej kraw dzie. Grobla i biegn ca wzdłu niej stalowa por cz l niły paruj c w sło cu. Wkrótce cofaj ce si morze osłoni na całej długo ci w skiej zatoki rozległe j zory piasków i tysi ce ciemnych, wilgotnych głazów, nieruchomych jak stada olbrzymich zwierz t morskich wypoczywaj cych przy brzegu. W osłoni tej półkolistym przyl dkiem przystani na skraju wsi, biały jacht motorowy i kilkana cie łodzi rybackich, opadn nisko przy linii nadbrze a. A wieczorem woda powróci. Amanda przesun ła szkła wzdłu pn cej si łagodnie ku górze w skiej, asfaltowej drogi, która przecinała pola i nikn ła w lesie porastaj cym grzbiet pasma odległych wzgórz. Pó niej opu ciła lornetk ku domom wioski, wygl daj cym z tej odległo ci jak domki lalek. Przed jednym z nich chłopiec w jaskrawo-zielonej koszuli bawił si z psem rzucaj c mu patyk. Blask sło ca, stoj cego ju wysoko nad morzem za plecami patrz cej, rozjarzył szyby w niewielkich oknach. - Nikogo… - powiedziała Amanda półgłosem - a dochodzi ju dziesi ta. Boj na lunch. si , e nie wszyscy zd Opu ciła lornetk i poło yła j na obramowaniu. Pó niej zwróciła spojrzenie ku stoj cej obok młodej kobiecie. - Jak my lisz, Grace, czy wszyscy przyjad ? - Oczywi cie! - Grace Mapleton u miechn ła si . Była liczna, smukła i spokojna - Po pierwsze, jeste ju tak znana, e nie ma chyba ani jednego człowieka w tym kraju, który nie skorzystałby z twojego zaproszenia. Po drugie, nie zapominaj, e sponsorem tego weekendu jest QUARENDON PRESS. Nie przypominam sobie, eby Melwin Quarendon kiedykolwiek czegokolwiek zaniedbał. Mo esz mi wierzy , bo przez trzy lata byłam jego osobist sekretark . - Mam nadziej , e si nie mylisz - powiedziała cicho Amanda, nieco powa niej ni miała zamiar. - Nie chciałabym si o mieszy . - Mimowolnie zacisn ła usta. Znad morza powiał mocniejszy podmuch i osłonił jej zatroskane oczy kosmykiem ciemnych rozwichrzonych włosów. - O mieszyłby si ten, kto by nie przyjechał - dodała Grace z przekonaniem. Dzwoniłam zreszt wczoraj do Londynu i biuro QUARENDON PRESS potwierdziło ich przyjazd. Wszyscy zostali powiadomieni i wybieraj si tutaj. Oczywi cie zawiadomiłam ich, e przed dziesi t b dzie si trudno do nas dosta . Nie wyobra am sobie pana Quarendona brn cego po kolana w wodzie po grobli i zanurzanego po uszy przez ka d wi ksz fal . Ale powiedziałam ci ju przecie o tym.

30


- Tak, powiedziała … - Amanda Judd u miechn ła si niepewnie. - Nie rozumiem, dlaczego mnie to wszystko tak przejmuje? W ko cu, taka miła uroczysto i troch rozrywki, powinny mi sprawia przyjemno i nic wi cej. Chyba jestem przepracowana. Ponownie uniosła lornetk , ale odło yła j nie podnosz c ku oczom. Grace Mapleton si gn ła do kieszeni szortów i wyci gn ła zło on we czworo kartk papieru. Rozprostowała j i przesun ła po niej szybko wzrokiem. - Wszystko gotowe - powiedziała pogodnie. - Mo esz si odpr y , kochanie. Nie sprawdziłam jeszcze tylko, czy Frank zaj ł si spraw tych psów, bo wzi ł to na siebie i powiedział, ebym nie zawracała sobie tym głowy… Urwała, bo w mrocznej gł bi w skich kr conych schodów, opadaj cych stromo w gł b wie y, rozległ si dono ny m ski głos: - Amando, czy jeste tam? - Tak! - zawołała odwracaj c si . Jasna, krótko ostrzy ona głowa jej m a wynurzyła si z wylotu schodów. Otworzył usta chc c co powiedzie . - Czy przygotowałe miejsce dla tych bestii Quarendona? - zapytała pr dko Amanda - Grace twierdzi, e to jedyna sprawa, której nie zd yła jeszcze skontrolowa . .- Czy przygotowałem! Frankt Tyler wyłonił si z otworu schodów i zrobił kilka kroków w kierunku stoj cych przy obramowaniu kobiet. - Czcigodny Jonathan Dale, tutejszy stolarz wiejski, dostarczył mi wczoraj wspaniał bud , w której zmie ciłby si dorosły nied wied z rodzin . Kazałem j postawi na dziedzi cu … je eli t studni mo na nazwa dziedzi cem. Ale wydaje mi si , e psom nie b dzie tam le. Mog nawet uzna , je eli maj dosy wyobra ni, e dziedziniec nadaje si do biegania. W ka dym razie, w budzie s dwa wypchane słom sienniki, wi c spa maj na czym. Amanda z nagłym niepokojem zwróciła si ku swojej licznej sekretarce. - A mo e pan Quarendon sypia z nimi w pokoju? - zapytała niepewnie. - Czy wiesz co o tym? - Przestałam by jego niewolnic i zostałam twoj wła nie wówczas kiedy je kupił. Były wtedy bardzo małe. Nie widziałam ich od tego czasu. Nie umiem ci odpowie… Urwała w pół słowa. Uniosła głow . Frank tak e przysłonił oczy dłoni . - Co to takiego? - zapytała Amanda - Samolot? Ale przecie to niemo liwe, eby mógł tu… - O, tam! - zawołała Grace wskazuj c wyci gni t r k . Helikopter pojawił si niespodziewanie, nadlatuj c nisko od strony wzgórz. Po chwili zatoczył niewielkie koło nad zamkiem, pó niej zwolnił, stan ł niemal w powietrzu i powoli osiadł na ł ce pomi dzy ostatnimi domami wioski a grobl . - Powiedziałam ci dzi , e pan Quarendon nigdy niczego nie zaniedbuje powiedziała Grace wskazuj c palcem. Wzdłu srebrzystej kabiny helikoptera biegł wielki l ni cy w sło cu napis: QUARENDON PRESS.

31


Wiruj ce wiatraczne skrzydła zwolniły i opadły lekko, silnik ucichł. Amanda uniosła lornetk . - Wysuwaj schodki… - powiedziała po chwili - jest pan Quarendon… i Joe Alex! Bardzo si ciesz , e przyleciał… Teraz kobieta… chyba Dorothy Ormsby. Lubi j ! - Nic dziwnego! - Frank Tyler roze miał si - Gdyby o mnie kto napisał tyle dobrego, kochałbym go do ostatniego tchnienia! - Nie znam tego człowieka… - powiedziała Amanda - ani tego… i tego te nie… Jest jeszcze jeden… chyba i jego nie widziałam nigdy w yciu… O, psy! Jakie wielkie! Pr dko podała lornetk Grace. - Mo e ty ich znasz? Jej sekretarka wpatrywała si przez chwil w grupk ludzi, którzy za panem Quarendonem ruszyli w stron grobli. - Jeden z nich to Sir Harold Edington, podsekretarz stanu… jest te doktor Cecil Harcroft, który opiekuje si sercem pana Quarendona… i Jordan Kedge… - To dobrze - Amanda skin ła głow . - Bałam si , e nie przyjedzie. Ostatnio nie wiodło mu si za dobrze, a przecie byłam jeszcze dzieckiem kiedy przeczytałam jego pierwsz ksi k . Znam je wszystkie. A ten czwarty? - Nie wiem kto to jest - Grace potrz sn ła głow . - Na pewno nigdy go nie spotkałam. Amanda odwróciła si nagle od obramowania. - Frank, na miło bosk ! Dlaczego tu stoimy? Zbiegnij pierwszy i po lij kogo ze słu by po ich walizki. Ruszamy za tob . Musz ich powita w bramie! Czy grobla nadaje si ju do przej cia? Mam nadziej , e nikt nie złamie nogi! Grace, czy masz przy sobie grzebie ? - Oczywi cie - powiedziała spokojnie Grace Mapleton i si gn wszy do kieszonki bluzki wyj ła grzebie i podała jej. Frank szybko zanurzył si w otworze schodów. Ruszyły za nim. Po chwili otoczył je półmrok rozja niony słabym blaskiem nagich, zawieszonych w górze arówek. Kr cone schody opadały stromo w dół. Amanda zacz ła rozczesywa włosy id c. Kiedy wreszcie znalazły si u podnó a schodów i przez uchylone, okute, w skie drzwi weszły do sieni zamkowej, przystan ła. - Jak wygl dam? - Wspaniale! - powiedziała z przekonaniem Grace.

32


Rozdział 11 „ISTNIEJ TAK JAK PAN I JA…” - Wszyscy ju s , prócz lorda Redlanda - powiedziała Amanda Judd. - Przed chwil przybyła pani Alexandra Wardell. Przyjechała samochodem, dzielna staruszka! Zaprowadziłam j do pokoju, eby odpocz ła troch po podró y. Jest urocza i przedziwna, taka krucha i delikatna! Nigdy bym nie uwierzyła, e napisała tyle ksi ek o duchach. Zdaje si , e wie o nich wszystko. - Ciekawe, czy wierzy w ich istnienie? - mrukn ł Kedge, ale tak gło no, e usłyszeli wszyscy siedz cy przy stole. - Och, tak! - Amanda klasn ła w dłonie. - Powiedziała mi par słów o naszej bohaterce, to znaczy o tej nieszcz snej lady De Vere, której los b dziemy jutro próbowali ustali , i zabrzmiało to tak, jakby mówiła o starej znajomej. Nie ma, zdaje si , najmniejszych w tpliwo ci, e nie tylko ciało ale i duch tej biedaczki przebywa tu razem z nami i po prostu mieszka w tym zamku… - Urwała i spojrzała z trosk na stół. - Czy kto jest głodny? A mo e poda jeszcze troch kawy albo herbaty? Odpowiedział jej ogólny szmer i przecz ce potrz sanie głowami. - Prosz pami ta , e w pokojach s dzwonki i słu ba czeka na polecenia… to znaczy, b dzie czekała do wieczora, bo o zmierzchu zamkniemy bram i zostaniemy zupełnie sami a do rana. Zreszt , nikt nas nie b dzie mógł odwiedzi i nikt nie wyjdzie z zamku a do witu, bo mniej wi cej o dziesi tej wieczór przypływ zacznie zakrywa grobl … Wstała. - Prosz rz dzi swoim czasem a do popołudnia. Pó niej chcemy zaproponowa wszystkim naszym go ciom wycieczk jachtem, je eli pogoda si nie załamie. W tym czasie, my tutaj przygotujemy si do naszego „Wieczoru Grozy”. U miechn ła si i ruszyła ku drzwiom. Pan Quarendon odsun ł krzesło i zwrócił si do siedz cego obok sir Harolda Edingtona. - Czy chcesz pój na spacer w kierunku tych wzgórz? Musz dobrze przegoni psy, je eli maj by przez cał noc zamkni te na tym male kim dziedzi cu. - Oczywi cie! Z najwi ksz przyjemno ci … Ruszyli obaj ku drzwiom, a za nimi inni. - Pójd do pokoju i spróbuj si zdrzemn - powiedział cicho Parker, pochylaj c głow ku Alexowi kiedy zbli ali si ku drzwiom prowadz cym z jadalni do w skiego korytarza, z którego wychodziły kamienne schody na pi tro, gdzie mie ciły si pokoje go cinne. - Je eli nie pojawisz si do pierwszej, przyjd ci obudzi . - Alex zerkn ł na zegarek. - Czy dwie godziny snu wystarcz ci? - Na pewno. Wystarczy nawet godzina - Parker westchn ł. - Wyszedłem wczoraj z Yardu wcze niej ni zwykle, bo chciałem si wyspa przed wycieczk . Ale w nocy dzwonili do mnie cztery razy… Było bardzo niespokojnie.

33


Stan li u stóp schodów. - Zostan tu - powiedział Alex - i rozejrz si troch . Uwielbiam stare zamki, w skie strzelnice i z bate wie e. Mo esz usn jak dziecko. O pierwszej na pewno ci zbudz . Parker bez słowa skin ł głow , westchn ł raz jeszcze i zacz ł powoli wspina si po schodach. Po chwili znikn ł w górze za pogr onym w półmroku zakr tem. St paj c po gładkich, kamiennych płytach, Joe ruszył korytarzem rozja nionym mniej wi cej w połowie smug dziennego blasku padaj c z prawej strony. Jeszcze kilka kroków i ciana korytarza sko czyła si otwieraj c na rozległ sklepion sie . wiatło dnia padało z otwartej w murze furty, z której płyn ł tak e w gł b zamku strumie ciepłego powietrza. Joe ruszył przez sie i stan ł przed pot n bram zamkni t dwoma poprzecznymi balami d bowymi przesuni tymi przez czarne elazne pier cienie. Krata grubo ci ramienia dorosłego m czyzny unosiła si pod stropem na napr onych ła cuchach opadaj cych ku dwóm wielkim kołowrotom umocowanym w cianie po obu stronach bramy. Po opuszczeniu zakryłaby tak e furt … Joe wyszedł i wyjrzał. Ku grobli schodziły stopnie wykute w skale, zapewne w czasach budowy zamku. Kiedy przed godzin wchodził t dy, miał wra enie, e droga ku furcie jest łagodniejsza. Z góry wydawała si bardziej stroma. Jedyn oznak współczesno ci były dwie stalowe, pomalowane ochronn farb por cze, schodz ce w dół i biegn ce rodkiem grobli a ku przeciwległemu brzegowi. Joe stał przez chwil nieruchomo patrz c na odległe wzgórza i bezchmurne niebo. Pó niej znów przyjrzał si grobli. W czasie przypływu por cz z pewno ci tak e nikn ła pod wod … Jedno było niew tpliwe, brama zamkowa musiała znajdowa si powy ej linii najwy szych przypływów, inaczej woda zalewałaby regularnie ni sze pomieszczenia zamku… Ale zim , kiedy grobla była oblodzona w czasie wyj tkowych mrozów, które przecie nawiedzały tak e i Devon, droga na stały l d musiała by piekielnie trudnym i niebezpiecznym przedsi wzi ciem… Zrobił kilka kroków w dół i odwróciwszy si zadarł głow . Tu nad nim wznosiła si wie a zamku… Wspaniałe miejsce. Gdyby wróg stłoczony na stopniach próbował wywa y bram … obro cy mogli bez adnej przeszkody la na głowy nacieraj cych smoł , ukrop, rzuca nagromadzone głazy i masakrowa ich bezkarnie… Tak, rycerz De Vere mógł wyruszy na wojn nie martwi c si o los ony… - U miechn ł si . Zawrócił i zacz ł wchodzi po stopniach skalnych. Zatrzymał si nagle. Przed nim tkwiły w ciemnym otworze furty dwa pot ne wilcze łby, nieruchome i wpatrzone w niego. Usłyszał głosy w sieni. Jeden z psów warkn ł ostrzegawczo i obna ył kły. - Tristan! Pan Quarendon ukazał si w furcie, a za nim sir Harold Edington. - Tristan, co to ma znaczy ? Pulchny wydawca nie podniósł głosu, ale oba psy wysun ły si z opuszczonymi głowami i podkulonymi ogonami. - Nie przesłyszałem si chyba. Warkn ł na pana, prawda? - powiedział Quarendon. - Nigdy im si to nie zdarza. Mo e wytr ciła je z równowagi podró

34


powietrzna i nowe miejsce? Ale to ich nie tłumaczy. Tristan, wstyd si ! Je eli zaczniemy zjada naszych najlepszych autorów, nie zajedziemy daleko. Wstyd si , mówi ! Pies poło ył si i oparł głow na wyci gni tych przednich łapach, odwracaj c wzrok jak człowiek przyłapany na niegodnym uczynku. - Wsta ! - powiedział pan Quarendon spokojnie. Tristan wstał. - Idziemy! Psy zbiegły i stan ły u wylotu grobli. - Raz jeszcze przepraszam, mr. Alex - powiedział skromnie pan Quarendon. - To niesłychane! - Joe potrz sn ł głow . Nawet je eli zjedz wszystkich pa skich autorów, ma pan w rezerwie drugi zawód, bardzo podobny… tresur dzikich bestii. Spojrzał w gór . - Id rozejrze si po okolicy ze szczytu tej wie y. Czy wolno tam wej ? - Oczywi cie! - powiedział pan Quarendon - cały zamek jest do dyspozycji naszych go ci!… Ale drog musi pan znale sam, bo nie pami tam, któr dy si tam wchodzi. - Spróbuj . Joe u miechn ł si i wszedł do sieni. Przez chwil stał rozgl daj c si . Bez adnej istotnej przyczyny pomy lał nagle o sir Haroldzie Edingtonie. Nie spojrzał nawet na psy, nie słyszał tego, co mówił Quarendon ani odpowiedzi Alexa… patrzył nieruchomymi, niewidz cymi oczyma na dalekie wzgórza… W helikopterze tak e chyba nie odezwał si , ani przy niadaniu… Joe wzruszył ramionami. Mo e, po prostu, był nad tym urz dnikiem pa stwowym, który zaw drował zbyt wysoko w hierarchii i obnosił w ten sposób swoj godno ?… Mo e cierpi na jak ukryt , przewlekł chorob , która pozbawia go rado ci ycia?… A mo e przyszedł na wiat z takim usposobieniem? Potrz sn ł głow . Wszystko to było mo liwe, ale nie mógł pozby si natarczywego, nonsensownego wra enia, e w rysach sir Harolda Edingtona kryło si co , co widział ju tylekro , uczucie, które ludzie staraj si zwykle ukry pod mask pozornej oboj tno ci: l k. Rozejrzał si . - Có mnie to obchodzi… -powiedział półgłosem. Musiało to by przywidzenie wywołane przez długoletni nawyk rejestrowania wszystkiego, co na pierwszy rzut oka wydaje si niejasne, niezgodne z banalnym, codziennym zachowaniem ludzi. Bzdura! Uniósł głow . Wie a znajdowała si bezpo rednio nad nim, wi c mo e prowadziły do niej jakie schody. Dostrzegł w skie, okute drzwi tu obok jednego z kołowrotów podtrzymuj cych krat . Były uchylone. Podszedł i zajrzał. W wietle słabej arówki zobaczył pierwsze, uciekaj ce stromo stopnie kr conych schodów. Ruszył pod gór , ci gle w lewo, w wietle kolejnych arówek wyłaniaj cych si i nikn cych w równych odst pach. W pewnej chwili dostrzegł w cianie kamienne wgł bienie i niskie, w skie drzwi z poczerniałego d bu. Zawahał si , wszedł do wgł bienia i wyci gn ł r k

35


dotykaj c ci kiej elaznej klamki, ale cofn ł j . Je eli drzwi b d otwarte spróbuje wracaj c zobaczy , co si za nimi kryje. Ruszył w gór u miechaj c si , bo przyszło mu do głowy, e wygl da jak bo a krówka wspinaj ca si po niesko czenie długim korkoci gu. Jeszcze jeden zakr t i jeszcze jeden. Dostrzegł w górze wiatło dnia odbite od ciany. Po chwili schody wyprostowały si i sze ostatnich stopni wyprowadziło go na szczyt wie y. Okr gła płaska powierzchnia otoczona była z batymi blankami. Na szcz cie, był sam. Ruszył w stron obramowania i niemal w tej samej chwili potkn ł si . Spojrzał pod nogi. Obok wylotu schodów le ała przymocowana zawiasami, cienka stalowa płyta, otoczona bardzo nowoczesn , grub na palec, kauczukow otoczk . Joe u miechn ł si . Gdyby mieszka cy zamku zapomnieli o zamkni ciu tej klapy w czasie ulewy, woda run łaby jak wodospad i zalałaby nawet sie i korytarz tam gł boko w dole… Podszedł do obramowania wie y i spojrzał na morze. Sło ce było ju niemal w zenicie i grzało tak mocno jak nigdy nie czyniło tego w Londynie. Powierzchnia wód le ała w dole, gładka jak staw, prawie nie pomarszczona. Łagodny wietrzyk wiał w stron l du. Joe przeci ł kolist powierzchni wie y i stan ł w tym samym miejscu, gdzie przed dwoma godzinami Amanda Judd wypatrywała go ci. I tak jak ona, oparł łokcie na obramowaniu, lecz e był wy szy, wychylił si i spojrzał pochylaj c głow . Tu pod nim, gł boko w dole, le ały w cieniu wie y skalne stopnie prowadz ce do grobli. Alex przeniósł spojrzenie ku domom wioski, a pó niej na biegn c przez pola drog . W dali dostrzegł dwie id ce obok siebie sylwetki ludzkie i… Tak, to były psy. W tej samej chwili dostrzegł samochód. Był czarny i l ni cy; blask sło ca zagrał na nim, gdy min wszy obu pieszych skr cił ku wsi. Teraz wida go było wyra nie, zwolnił i zatrzymał si za drugim, szarym rolls–royce’m, przed najwi kszym pi trowym domem po rodku wiejskiej uliczki. Musiała to by gospoda z pokojami go cinnymi dla słu by, o których wspominał folder QUARENDON PRESS. Alex u miechn ł si . Niewiele było male kich nadbrze nych wiosek na wiecie, w których stały przed gospod dwa rolls–royce’y- Pierwszy z nich musiał nale e do pani Alexandry Wardell, a tym przyjechał lord Frederick Redland. Tylko jego jeszcze brakowało… Przednie drzwi auta otworzyły si , wysiadł człowiek w białej koszuli i czarnych spodniach, otworzył tylne drzwi i trzymał je póki nie ukazał si szczupły wysoki m czyzna ubrany w granatow marynark i szare spodnie. Tyle Alex mógł dostrzec z tej odległo ci. Poznał kiedy Redlanda, który zaprosił go do swojej posiadło ci w Surrey razem z paroma innymi osobami. Było to przed kilku laty i Joe jak przez mgł przypominał sobie zdumiewaj c kolekcj , po której oprowadzał go jej wła ciciel, miły, nieco nie miały człowiek, ale najprawdopodobniej maniak jak wszyscy wielcy kolekcjonerzy…

36


Redland wynurzył si spoza ostatniego domu wioski i skr cił ku grobli. Kilka kroków za nim szedł jego kierowca nios c walizk i du torb podró n . - Podziwia pan krajobraz, mister Alex, czy szuka pan drzewa, na którym De Vere kazał powiesi nieszcz snego kochanka swojej niewiernej ony? Jasna czupryna i szerokie ramiona Franka Tylera wynurzyły si z wylotu schodów. - Jedno i drugie… - powiedział Joe. - A wła ciwie, tylko to pierwsze, bo jedyne drzewa jakie widz , rosn przy domach w wiosce. Droga biegnie przez nagie pola i wchodzi w lasy o całe mile st d, tam na wzgórzach… - wskazał wyci gni t r k . Frank potrz sn ł głow . - Kiedy las schodził o wiele ni ej. W miejscu, gdzie si to wszystko stało stoi kamienny krzy . Kiedy wyci to las, pozostawiono go. Gdyby my mieli tu lornetk , pokazałbym go panu. - Roze miał si . - Niech pana nie dziwi, e jestem tak dobrze poinformowany. Siedzimy tu ju od dwóch miesi cy, to znaczy, niemal od chwili kiedy Quarendon kupił ten zamek. Zrobił to z my l o „jubileuszu” Amandy, wi c przywiózł nas tutaj. Tak bardzo jej si to wszystko spodobało, e po trzech dniach wróciła z Londynu i odt d siedzimy tutaj, ona, Grace i ja. Miejsce jest na swój sposób cudowne, mo na si skupi i pracowa od rana do wieczora, je eli si chce. Amanda twierdzi, e zanotowała ju chyba ze sto pełnych pomysłów, które jej wystarcz do ko ca ycia. Rzeczywi cie pisze od rana do wieczora i prawie przemoc wyci gam j na spacer. Ale, mimo wszystko, mam nadziej , e po tej uroczysto ci wrócimy do miasta… Zreszt , mo e nie jestem zupełnie szczery, bo ja te polubiłem to miejsce. ci gn łem tu wszystko, co konieczne do projektowania i chocia cela, w której mieszkam nie przypomina mojej londy skiej pracowni, daj sobie wietnie rad … - Rozumiem pana doskonale - Alex skin ł głow . - Sam mam par miejsc na wiecie, do których uciekam od czasu do czasu. Człowiek, który dobrowolnie odci ł si od wiata ma wi cej czasu do rozmy la . Ale nawet najpi kniejsze wakacje nie mog trwa zbyt długo. Chcemy, czy nie, ale nale ymy do stada i musimy do niego powraca . - To prawda - Frank westchn ł. Potem nagle spojrzał na Alexa - Czy nie ko czy pan teraz nowej ksi ki? Pytam dlatego, e naprawd przyszło mi tu do głowy par rzeczy. Rozmy lam nad dobr okładk , która przyci gałaby oko kupuj cego bez pomocy gołej zamordowanej dziewczyny, bez zamaskowanego mordercy w czarnym płaszczu, unosz cego nó nad u pion niewinn pi kno ci ; bez nietoperzy, tygrysów, plam krwi i podobnych okropno ci, których sam do ju wyprodukowałem po to, eby Quarendon sprzedał jak najwi cej egzemplarzy waszych ksi ek. Chciałbym wypróbowa kilka czysto graficznych i kolorystycznych układów, które powinny skutkowa nie gorzej jako sieci chwytaj ce uwag czytelnika, ale bez przyn ty w postaci tej koszmarnej, banalnej tandety. - Prosz mi wierzy - powiedział Joe rozkładaj c r ce - e gotów jestem podpisa si obur cz pod tym, co pan przed chwil powiedział. Niestety, zacz łem wła nie pisa ksi k i Bóg jeden tylko wie, kiedy j sko cz . Ale kiedy b dzie gotowa, zmusz Quarendona, eby pozwolił panu na eksperymentaln okładk .

37


B d najszcz liwszym z ludzi, je eli si panu uda. Ale nie rozumiem dlaczego nie zacznie pan od Amandy? Przecie to wietna pisarka kryminalna, wszyscy j czytaj i… - u miechn ł si - co najwa niejsze, to pa ska ona! Z kolei Frank rozło ył r ce. - Wła nie, moja ona! - Urwał, a kiedy spojrzał znów na Alexa, u miech znikł z jego twarzy. - Nie umiem panu tego wytłumaczy , ale kiedy mam co dla niej zrobi , trac cał inwencj . Mo e dlatego, e za bardzo mi na tym zale y i przestaj by swobodny. Chciałbym ka d okładk dla niej zaprojektowa wspaniale, ale nic z tego, co próbuj zrobi , nie podoba mi si … A jej podoba si wszystko cokolwiek jej poka … Mój Bo e, poznali my si przecie w gmachu QUARENDON PRESS, kiedy pokazałem jej projekt okładki do pierwszej ksi ki, któr miała wyda ! Alex oparł si plecami o obramowanie i przymkn ł na chwil oczy wystawiaj c twarz ku sło cu. Dzie był naprawd gor cy. - Powiadaj , e lekarze nie powinni leczy członków swoich rodzin, bo osobisty stosunek do pacjenta przeszkadza w wydaniu obiektywnej diagnozy. Ale w wypadku takiej współpracy jak wasza jest chyba inaczej? - Nie jestem tego pewien. My l , e ani ja nie patrz obiektywnie na jej prac , ani ona na moj . Chwilami mam wra enie, e jest mał dziewczynk , piekielnie uzdolnion do opowiadania gro nych bajek, ale zupełnie nie dorosł … Podobno rzeczywi cie tak było: zacz ła pisa bardzo wcze nie i nikomu do głowy nie przyszło, e ta cicha, skryta dziewczynka wymy la powie ci kryminalne. Jej ojciec jest pastorem, matka nie yje… Amanda była jedynym dzieckiem i jak wida teraz, miała niezwykł wyobra ni . Pisanie było jej najwi ksz i mo e jedyn rozrywk . W ko cu, kiedy sko czyła studia, posłała dwie swoje ksi ki do QUARENDON PRESS. Na szcz cie, znalazł si lektor, który poznał si na niej od razu i oba utwory poszły do druku. Gdyby jaki cymbał odrzucił je, co przecie zdarza si tak cz sto, z pewno ci ju nigdy wi cej nie posłałaby nikomu adnego swojego maszynopisu. Zostałaby pewnie nauczycielk w jakiej prowincjonalnej szkole dla dziewcz t i nikomu nigdy nie przyszłoby do głowy, e ta dobrze wychowana, cicha, młoda osoba ma szuflady pełne opisów najbardziej wyrafinowanych, przemy lnych zbrodni… - rozło ył r ce - Los postanowił, e stała si bardzo popularna, zarabia mas pieni dzy, ale pozostała nerwow dziewczynk z prowincji bez adnej pewno ci siebie, któr mógł wytworzy tak wielki sukces. L ka si Londynu, nieznajomych ludzi, dziennikarzy i wystawnych przyj . Najch tniej ukryłaby si w takim zamku jak ten i wysadziła w powietrze grobl ł cz c j z reszt ludzko ci… a ja… ja od dwóch lat jestem tarcz , która j osłania… i jestem szcz liwy, bo mam j dla siebie i nie musz si ni dzieli z całym wiatem… Urwał zawstydzony wybuchem własnej szczero ci, a pó niej roze miał si . Jak pan widzi, niełatwo mi mie do niej stosunek taki jak do innych autorów. Dlatego dopadłem pana na szczycie tej wie y. Wiedziałem oczywi cie, e pan przyjedzie i chciałem zamieni z panem kilka słów przed dzisiejszym wieczorem. Pó niej byłoby trudno. Kiedy sko czy pan ksi k b d chciał spotka si z panem i opowiedzie o moim pomy le. Bardzo jestem ciekaw, co pan o tym powie… - Uniósł r k i spojrzał na zegarek. - Bo e! Tyle jeszcze zostało do

38


zrobienia, a ja tu stoj i zanudzam pana moimi sprawami! Do zobaczenia w Londynie! Pozwol sobie zadzwoni do pana, kiedy zło y pan maszynopis u Quarendona. - Oczywi cie! - odparł Alex i chciał doda jeszcze kilka miłych słów, ale Frank Tyler znikn ł w wylocie schodów. Joe zerkn ł na zegarek. Pół do pierwszej. Spojrzał raz jeszcze na morze i z wolna ruszył ku otworowi po rodku dachu wie y. Sło ce wieciło tak mocno, e zacz ł schodzi na pół po omacku, zanurzaj c si w półmrok i chłód. Dopiero teraz dostrzegł elazn por cz biegn c spiralnie po zewn trznej cianie. Stopnie opadały stromo. Schodził szybko trzymaj c si por czy i niemal przegapił wgł bienie i w skie drzwi w połowie drogi w dół. Stan ł przed nimi i ostro nie nacisn ł klamk . Ku jego lekkiemu zdziwieniu drzwi otworzyły si cicho. Odwieczne czarne zawiasy z kutego elaza była najwyra niej dobrze naoliwione. Zajrzał. Przed nim była wielka komnata zamku, któr znał z fotografii w folderze. Pomieszczenie o wietlały jasno dwa wysokie, g sto okratowane i w skie okna strzelnicze, przez które wpadały ostre włócznie słonecznego blasku. - Dzie dobry - powiedział pochylaj c lekko głow . - Nie miałem jeszcze przyjemno ci by pani przedstawionym, Nazywam si Alex. Pani Wardell, je eli si nie myl ? - Nie myli si pan, mister Alex. Głos był cichy, ale wyra ny. Twarz okolona siwymi włosami była niemal przezroczysta, cho wpadaj cy przez okno promie słoneczny nie docierał do niej padaj c na wielk otwart ksi g , któr stara kobieta trzymała otwart przed sob na stole. - Czy nie przeszkadzam? - Och, nie. Przyszłam tu, bo nasza urocza gospodyni, pani Judd, powiedziała mi, e, by mo e, b d mogła tu znale jak ksi k , która mnie zainteresuje. I miała słuszno . Joe cicho zamkn ł drzwi i zbli ył si do przecinaj cego niemal cał komnat , wielkiego stołu, za którym siedziała na szerokiej ławie pani Wardell. K tem oka dostrzegł dwie postaci pod cian i podchodz c obejrzał si mimowolnie. Dwie l ni ce zbroje o opuszczonych przyłbicach stały wsparte na mieczach po obu stronach prastarej skrzyni nosz cej wyblakłe lady barwnej polichromii. - Zabawne, prawda? - powiedziała pani Wardell swobodnie, jak gdyby znali si od dawna. Patrzyła na zbroje. Joe zatrzynał si niepewnie i odwrócił raz jeszcze. - Troch to wygl da tak, jak gdyby dwóch napoleo skich gwardzistów postawiono po obu stronach skarbca w nowoczesnym banku. - Głos starej kobiety rozpłyn ł si bez echa w ciszy rozsłonecznionej komnaty. Alex roze miał si cicho i spojrzał na ni . Siedziała trzymaj c w palcach wielk pergaminow kart , któr zacz ła odwraca , gdy wszedł. Palce jej dłoni były równie przezroczyste i delikatne jak skóra twarzy. - Tak - powiedział - skrzynia jest gotycka, a obie zbroje pó norenesansowe… mniej wi cej, dwie cie lat ró nicy.

39


- A musiało min jeszcze sto lat, zanim pan De Vere pozbawił ycia swoj biedn Ew . Ale tego dnia te przedmioty nie mogły tak sta tutaj… nikt nie stawiał zbroi na drucianych sztafa ach. Wieszano je na cianach, powi zane rzemieniami… Biedna dziewczyna… kr y tu po nocach i z roku na rok wszystko wydaje jej si coraz bardziej obce. Na pewno z rado ci przerwałaby te w drówki i usn ła na wieki. Niestety, musi czeka … - Czeka ? - Joe obszedł stół i stan ł przed półkami, na których spoczywały ksi ki, oprawne w pergamin i wypłowiał skór - Ach tak, oczywi cie… póki nie zginie tu inna kobieta, równie grzeszna jak ona… - u miechn ł si - Tak przynajmniej informuje QUARENDON PRESS w przesłanym nam folderze. - Ten opis jest prawdziwy… - powiedziała spokojnie pani Wardell. - Znajdzie go pan tutaj… - ostro nie przewróciła kart - wraz z paroma innymi i opisaniem zamku. Zreszt , pisałam kiedy o tym w mojej ksi ce o duchach południowej Anglii. Zabójstwo Ewy De Vere i jej cz ste pojawianie si wiarygodnym wiadkom przez nast pne stulecia, a do naszych czasów, jest dobrze udokumentowane. Biedna, udr czona dziewczyna. W ostatnich słowach zad wi czała nutka szczerego współczucia. Joe rzucił jej mimowolne, szybkie spojrzenie, ale na twarzy pani Wardell nie było u miechu. - S dzi pani wi c, e ka dy mo e j napotka , powiedzmy, id c korytarzem, czy te na szczycie wie y albo gdziekolwiek w zamku? - Oczywi cie. Duchy istniej tak jak pan i ja, chocia nieco inaczej. Spotykano j wielokrotnie… Pani Wardelł wstała i podeszła do wielkiego, obramowanego gładkim kamieniem kominka, nad którym wisiał stary portret w ci kiej złocistej ramie. - Niech pan spojrzy na ni . Joe podszedł. Obrazu chyba nigdy nie odnawiano, bo płótno nie było mocno napi te, a drobna siateczka p kni łamała wiatło na jego powierzchni. Ale głowa młodej kobiety widoczna była wyra nie, a oczy jej patrzyły tak jak w owym dniu przed trzystu laty, kiedy pozowała malarzowi. - liczna, prawda? - powiedziała po chwili stara kobieta. - Tak, liczna - potwierdził Joe szczerze. - Jest w niej co , co musiało przykuwa uwag ka dego m czyzny wtedy i przykułoby uwag ka dego m czyzny dzisiaj. - Co najmniej do dwu z nich te oczy przemówiły… Tak przynajmniej mówi przekazy. Ta ksi ga… - odwróciła si i wskazała r k lekk i tak szczupł , e zdawała si unosi w powietrzu - jest czym w rodzaju kroniki zamku od czasu tego zabójstwa. Na szcz cie, aden z kolejnych wła cicieli nie zniszczył jej. Ale dla kogo , kto nie wierzy, adne wiadectwa nie maj znaczenia. Pan zapewne tak e jest nieuleczalnym racjonalist i nie wierzy pan, e Ewa De Vere mogłaby w tej chwili otworzy te drzwi… - wskazała r k przeciwległ stron komnaty - i wej tutaj? - Przyznaj ze wstydem, e byłbym bardzo zaskoczo… Joe nie doko czył, bo klamka obróciła si lekko i drzwi uchyliły si . Alex drgn ł mimowolnie. Ale ciemna, ładna główka dziewcz ca, która pojawiła si w nich, nie przypominała młodej kobiety z portretu. - Przepraszam bardzo, czy nie przeszkadzam, prosz pani?

40


- Nie, Jane. Wejd . Dziewczyna weszła, stan ła w półotwartych drzwiach i lekko dygn ła na widok Alexa. - Chciałabym tylko powiedzie , e przygotowałam pani wszystko na wieczór. Czy we mie pani sweter na wycieczk po morzu? - Tak, ale lekki, ten biały. - Tak, prosz pani. B d czekała na przystani, na pani powrót. Kucharka tu na dole powiedziała mi, e o ósmej wieczór wszyscy, prócz go ci pani Judd, musz opu ci zamek. Wi c gdyby pani jeszcze czego potrzebowała… - urwała i spojrzała przelotnie na Alexa. - Nie, kochanie, to chyba b dzie wszystko… Mo e tylko podejd do stołu, we t ksi g na ła cuchu i wsu j z powrotem na półk … - zwróciła si do Alexa To bardzo ci ka ksi ka. Łatwiej mi było j zdj , ni unie teraz i wsun tak wysoko… Dzi kuj , Jane! Dziewczyna dygn ła raz jeszcze i ruszyła ku drzwiom. - Zaczekaj, - powiedziała pani Wardell - pójd z tob . Boj si , e zabł dz tutaj. Na szcz cie, gospodarze przypi li nasze nazwiska na drzwiach pokojów. Do zobaczenia na jachcie, mister Alex. Joe skłonił si , odprowadził obie kobiety do drzwi i zamkn ł je za nimi. Z wolna podszedł do kominka. Młoda kobieta na portrecie powitała go spokojnym spojrzeniem wielkich bł kitnych oczu. Dopiero teraz zauwa ył u mieszek, niedostrzegalny niemal, w k ciku jej pełnych ust. - Co bym zrobił, gdyby nagle przemówiła? - powiedział półgłosem nie spuszczaj c z niej wzroku. Czekał przez chwil w zupełnej ciszy. Drzwi skrzypn ły leciute ko. Odwrócił głow . Jordan Kedge wszedł do komnaty i zamkn ł je za sob . - A, to ty? - powiedział z wyra n ulg i si gn ł do kieszonki swej koszuli o barwie wie ej krwi. Rozgl daj c si wyj ł papierosy i zapalniczk . - Zapalisz? - Przeszedłem na fajk - powiedział Joe - i tylko po posiłkach. Kedge bez słowa zapalił i schował papierosy. - Spotkałem teraz na korytarzu t dam pisz c o duchach. Szła z pokojówk . Ładne stworzenie. To znaczy, ta pokojówka, nie jej pani. Ona powinna była przylecie na miotle s dz c z tego, czym si zajmuje, a przyjechała rolls–royce’m. Czy to mo liwe, eby ksi ki o duchach dawały autorce tyle pieni dzy? - I nie czekaj c odpowiedzi Alexa, doko czył - w dodatku, nie nazywa si Wardell, ale jako inaczej. Wardell to chyba pseudonim, którym podpisuje swoje dzieła. A szofer ubrany był w liberi jak posta z filmu. Joe spojrzał na zegarek. - Mój Bo e! Za pi pierwsza. Byłbym zapomniał. Obiecałem, e obudz Parkera punktualnie o pierwszej… Czy t dy dojd do mojego pokoju? - wskazał drzwi, którymi wszedł Kedge. - Do wszystkich pokojów. Z wyj tkiem wie y, zamek jest po prostu kwadratowy. Za drzwiami zaczyna si korytarz i obiega mały dziedziniec w dole.

41


Wszystkie pokoje wychodz na ten korytarz. W jednym miejscu s schody z sieni, którymi nas wprowadzono, a poza tym jest ta komnata. Jednego tylko nie rozumiem: jak si wchodzi na t wie ? - T dy - powiedział Joe wskazuj c drzwiczki w rogu komnaty. Ruszył ku drzwiom. Korytarz biegł w obie strony. Alex poszedł w prawo, min ł drzwi z napisem SIR HAROLD EDINGTON, pó niej drugie, oznaczone MELWIN QUARENDON i trzecie GRACE MAPLETON. Korytarz skr cał pod k tem prostym. Nast pne pokoje: JOE ALEX, BENIAMIN PARKER… Zatrzymał si i uniósł dło , eby zapuka . Przybył pół minuty przed czasem… Zerkn ł w gł b korytarza: jeszcze jedne drzwi i kraw d podestu schodów prowadz cych z dołu. Kto pojawił si tam i ruszył w jego stron . - Widz , e jeste my s siadami! - powiedziała Dorothy Ormsby bior c za klamk od drzwi swojego pokoju. Nacisn ła. Drzwi nie ust piły. - Czy mo e mi pan pomóc? Co si w nich zaci ło. Joe podszedł szybko. Pchn ł. - Czy nie zamkn ła ich pani na klucz? - O Bo e! - si gn ła do kieszeni spódnicy i wydobyła zwykły współczesny klucz. Wsun ła go w zamek i przekr ciła. - Przepraszam! - roze miała si - Zwykle nie bywam taka roztrzepana. Ju si to nie powtórzy… Dzi kuj ! Pchn ła drzwi i weszła zamykaj c je za sob . Joe ruszył w stron pokoju Parkera. Uniósł r k , eby zapuka , ale przez chwil trzymał j w powietrzu. Po raz drugi doznał dzi tego uczucia. „Zwykle nie bywam taka roztrzepana”… „Ju si to nie powtórzy”… Zwykłe, banalne słowa. Zapukał gło no. - Nie pi ju - powiedział Parker otwieraj c drzwi. - Spó niłe si … o minut ! Joe wszedł i zamkn ł drzwi. - Czy zdarza ci si - zapytał spokojnie - usłysze par zwykłych codziennych zda , wypowiedzianych w zwykłych okoliczno ciach… i… - Tak - powiedział Parker. - Bardziej wierz w to ni w odciski palców i cał nowoczesn technik ledztwa. Fałszywa nutka, jedna, mała… a cała orkiestra gra bezbł dnie… i gdyby nie ta jedna nutka… Po co mnie pytasz, Joe? Wiesz przecie tak samo jak ja, e to mówi l k… prawie zawsze l k.

42


Rozdział 12 KTÓ Z NAS BYŁBY BEZ WINY! Joe Alex stał oparty plecami o przytwierdzone do por czy koło ratunkowe i powoli ładował tyto do fajki. Przed nim na pokładzie, tu koło rufy, pani Alexandra Wardell i Dorothy Ormsby siedziały na s siaduj cych z sob le akach pogr one w pogaw dce. Pani Bramley mówiła z r kami spoczywaj cymi na kolanach, nie gestykuluj c i nie poruszaj c nawet głow , na pół zwrócon ku rozmówczyni. Dorothy słuchała w milczeniu, potakuj c energicznie od czasu do czasu. Były jedynymi kobietami na pokładzie. Bli ej, na l ni cej ławie przytwierdzonej do nadbudówki siedział samotnie Jordan Kedge patrz c na morze i popijaj c małymi łyczkami whisky z niewielkiej szklanki. Dalej była oszklona kabina jachtu, do której zszedł wła nie lord Redland maj c za sob sir Harolda Edingtona. Przez tafl szyby Joe dostrzegł, e zatrzymali si naprzeciw barku, za którym stał młody barman w białym uniformie ze złotymi guzikami. Jeszcze dalej znajdowała si kabina sternika. Wyszedł z niej wła nie pan Quarendon i zacz ł zbli a si ku stoj cym. - Ci nienie leci w dół jak kamie ! - powiedział wesoło zwracaj c si do Parkera, który stał obok Alexa patrz c sennie na zamglon lini wzgórz na południu. - Burza szaleje nad Atlantykiem i zmierza w nasz stron ! Za kilka godzin mo e ju tu by - dodał jeszcze pogodniej. - My l , e powinni my si czego napi … - I ja tak my l - Parker skin ł powa nie głow . Joe bez słowa ruszył za nimi w stron otwartych drzwi kabiny. - Czy doł czy pan do nas? - zapytał Quarendon zatrzymuj c si przed Kedge'm. - Za chwil , je li pan pozwoli - Kedge uniósł szklank . - Mam tu jeszcze kilka kropli, ale ch tnie uzupełni zapas. Quarendon skin ł głow . Dostrzegł obie kobiety. - Zejd cie panowie. Zaraz do was doł cz . Zapytam tylko panie, czy im czego nie trzeba. Ruszył w stron le aków, a Joe i Parker zeszli po kilku schodkach do kabiny. Młody barman wyprostował si , a pó niej pochylił ku nim. - Czym mo na panom słu y ? Parker zerkn ł na kieliszek, który trzymał w r ce sir Harold Edington. - Je li mo na, prosz o koniak i mocn kaw . - Tak, prosz pana. Barman opu cił d wigni l ni cego ekspresu, podsun ł fili ank pod kurek i si gn ł za siebie ku półce. - Czy armagnac? - Doskonale. - Parker skin ł głow . - Podobno ci nienie spada - Alex u miechn ł si do lorda Redlanda. - Burza nadchodzi znad Atlantyku. Je eli to prawda, nasz wieczór w zamku otrzyma

43


odpowiedni sceneri . A jeszcze trzeba doda do tego fale przypływu. - Spojrzał na barmana. - Dla mnie te armagnac. - Tak, prosz pana - barman zawahał si na ułamek sekundy. - Je li wolno si wtr ci , b dziemy dzisiaj mieli wielki przypływ. - Co to znaczy? - zapytał sir Harold Edington z nagłym zainteresowaniem. Joe mimowolnie spojrzał na niego. - Wielkie przypływy s zawsze dwa razy w miesi cu, w czasie pełni i nowiu, prosz pana. A dzi w nocy b dziemy mieli wła nie pełni ... Je li wolno doda , burza znad Atlantyku spi trzy jeszcze ten przypływ... a to znaczy, e zamek naprawd b dzie odci ty... Starzy ludzie we wsi mówi , e kiedy wielki przypływ nadci ga gnany burz , fale uderzaj ce w skał rozbryzguj si bardzo wysoko i wtedy piana uderza od strony pełnego morza nawet w okna zamku. Ale ja tego nie widziałem. - Czy takie nawałnice mog trwa nawet dwa dni? - zapytał ponownie sir Harold. Patrzył uwa nie na barmana. Jest u nas takie przysłowie, prosz pana, e dobra pogoda mija pr dko, a zła nigdy. Ale to chyba nieprawda, bo u nas w Devon bywaj całe tygodnie sło ca. - Jutro te b dzie sło ce! - stwierdził pan Quarendon schodz c ku nim z pokładu. - Panie siedz na le akach koło rufy i prosz o sok grapefruitowy, jeden z lodem i z odrobin ginu, a drugi bez lodu i bez ginu. - Tak, prosz pana. Wyj ł spod lady srebrzyst tac i postawił na niej dwie szklanki. Joe lekko tr cił Parkera łokciem wskazuj c oczyma długi stolik pod oknem. Podeszli. Alex nało ył sobie piramid ró owych krewetek i dwie czubate, du e ły ki kawioru. - Czy wiesz, Ben, - powiedział półgłosem - e urodziłem si z dusz sprzedajnej baletnicy? Nie oparłbym si adnemu wielbicielowi, który zapraszałby mnie na kolacyjki z wielk , kryształow misk kawioru widoczn ju z daleka po rodku stołu. - M czyzna, który lubi kawior, ma nieco prostszy sposób zdobywania go mrukn ł Parker, - Wystarczy, gdy zarabia odpowiedni ilo pieni dzy, eby go sobie kupi w dowolnej ilo ci, a pó niej zamkn si w gabinecie i je . Joe potrz sn ł głow . - Byłoby to w bardzo złym tonie - powiedział ze smutkiem. - Takich rzeczy po prostu nie robi si , niestety. Sam nie wiem dlaczego. - O jakich zbrodniach, czy grzechach rozmawiacie panowie przyciszonym głosem? - zapytał ich z dala Quarendon. - O grzechu ob arstwa - powiedział Parker. Quarendon uniósł ramiona ku niebu. - Któ z nas byłby bez winy!... Co mi przypomina, e doktor Harcroft na szcz cie siedzi nadal w kabinie sternika i wypytuje naszego dzielnego kapitana o tajemnice eglugi jachtem po pełnym morzu. Marz o tym, eby zje porz dn porcj kawioru, a gdyby tu był, nie odwa yłbym si - podszedł pr dko do stołu. W zamku kolacja tak e b dzie zimna, bo odprawiamy słu b wcze nie. Wi c lepiej wzmocni si tu troch …

44


I nało ył sobie na talerzyk pot n porcj kawioru, a pó niej dokładnie wycisn ł na ni połow cytryny staraj c si nie omin ani jednego ziarenka.

45


Rozdział 13 „CZY ZNAJDZIE MNIE PAN?” Alex szybko zawi zał muszk , wygładził gors koszuli i perłow kamizelk , a pó niej si gn ł po akiet przewieszony przez por cz krzesła, wło ył go i ruszył w kierunku miniaturowej łazienki, gdzie było lustro. Przyjrzał si sobie krytycznie, strzepn ł palcami pyłek z ramienia i wrócił do pokoju. Spojrzał na zegarek. Jeszcze pół godziny. O ósmej wszyscy powinni zebra si w sieni zamkowej. Podszedł do okna. Za pot n krat dostrzegł morze, spokojne, ale ju nie tak gładkie jak podczas popołudniowej wycieczki jachtem. Odwrócił si i ruszył ku drzwiom. Korytarz był pusty. Go cie Amandy Judd i QUARENDON PRESS najwyra niej przebierali si jeszcze w wieczorowe stroje albo nie mieli ochoty do przechadzania si po zamku. Było widno, gdy zapłon ły ju , nieco zbyt mocne i nieco zbyt złociste, elektryczne wieczniki rozmieszczone w regularnych odst pach pod stropem korytarza. W ich blasku dostrzegł wielki stary sztych w ciemnych ramach, wisz cy pomi dzy jego pokojem, a drzwiami Dorothy Ormsby. Zbli ył si i spojrzał. Stary, pełen rozpaczy człowiek o białych, rozwianych włosach trzymał na kolanach ciało umarłej dziewczyny. Otoczony był wspartymi na włóczniach lud mi w zbrojach, którzy zdawali si dzieli jego smutek… U stóp tej grupy le ała inna martwa kobieta, na któr nikt nie zwracał uwagi. W gł bi pachołkowie nie li ciało m czyzny, za nimi rozci gał si krajobraz: mroczne wzgórze i skł bione chmury gnane wichrem. Pod sztychem biegł zatarty napis: SHAKESPEARE Król Lear. Akt V. Scena III. LEAR: Wyjcie, o wyjcie, wyjcie! Wyjcie, ludzie Kamienni! Gdybym miał wasze j zyki I oczy, u yłbym ich, aby rozbi Sklepienie niebios. Odeszła na zawsze. Ni ej była nakre lona pi knym kaligraficznym pismem notka stwierdzaj ca, e sztych ten odbili bracia John i Josiah Boydell dnia i sierpnia 1792 roku, a narysował go i wyrył Fra Legat. Joe patrzył przez chwil , pó niej ruszył dalej, min ł drzwi Dorothy Ormsby i wylot prowadz cych w dół schodów wraz z podestem okolonym star d bow balustrad . Skr cił w lewo. Karta na pierwszych drzwiach głosiła, e jest to pokój pani ALEXANDRY WARDELL... Na cianie przed nast pnymi drzwiami wisiał drugi sztych, najwyra niej wyryty t sam r k , co pierwszy. Nad otwartym grobem stał młody człowiek trzymaj cy czaszk . Hamlet. I nast pne drzwi, JORDAN KEDGE, nast pny sztych: okryty zbroj człowiek z mieczem w dłoni stoj cy

46


po ród martwych, spl tanych ciał ludzi i koni... który z królów... Nast pne drzwi, karta: LORD FREDERICK REDLAND. Jeszcze jeden zakr t korytarza. Joe podszedł do uchylonego okna, wychodz cego na dziedziniec i wyjrzał na tyle, na ile pozwalała, krata. Naprzeciw niego i po obu stronach płon ły za szybami wieczniki, a w dole mrok powoli ogarniał kamienn powierzchni dziedzi ca. Paliła si tam tylko jedna słaba latarnia. Joe dostrzegł, e co poruszyło si w miejscu, na które patrzył. Przylgn ł twarz do kraty. Pies przeszedł leniwie przez rodek dziedzi ca i usiadł przed jasn , zbit ze wie ych desek, wielk bud . Drugi pies wysun ł z niej głow i skrył si . Alex ponownie skr cił w prawo. Na drzwiach karta: AMANDA JUDD... Znów sztych: rosły, ciemnolicy m czyzna w ozdobionym klejnotami turbanie, pochylony nad kobiet pi c w szerokim ło u... Othello... Nast pne drzwi: FRANK TYLER... jeszcze jeden sztych na cianie korytarza i nowe drzwi: Dr CECIL HARCROFT. I jeszcze jeden zakr t, ale za nim były pozbawione kanty drzwi prowadz ce do wielkiej komnaty. Zatrzymał si przed nimi i znów zerkn ł na zegarek. Jeszcze dwadzie cia pi minut. Wszedł i zamkn ł drzwi za sob . Podszedł do wielkiego otworu kominka, obrze onego płytami z czarnego granitu. Poło ono je chyba przed wiekami podczas budowy zamku i jak si wydawało, nikt nigdy nie próbował dokona tu jakichkolwiek zmian. Wewn trz wida było spi trzone krótkie, suche szczapy, a nad nimi wielki czarny garnek zawieszony na elaznym poziomym pr cie wspartym na dwóch rozwidlonych, wysokich podporach. Joe skrzywił si lekko, Nie lubił tego rodzaju inscenizacji. Niczego tu przecie nie gotowano od stuleci. Zerkn ł na wisz cy nad kominkiem portret Ewy De Vere, odwrócił si powoli i ruszył ku półkom z ksi gami, ale nagle skr cił w stron drzwiczek prowadz cych ku wie y. Sło ce zachodziło wła nie i z pewno ci zbli ała si burza. Czuł j w ko ciach. Widok z wie y mógł by pi kny, a przynajmniej powinien by . Wydostał si na kr cone schody i ruszył w gór . Kiedy znalazł si na szczycie, ciepły podmuch wiatru owion ł go i ucichł nagle. Joe podszedł do obramowania. Na północy niebo było mroczne, chocia ostatnie promienie sło ca kładły si na powierzchni morza i czerwieniły zbocza dalekich wzgórz. Wkrótce znikn . A zaraz potem przyjd razem: burza, przypływ i noc. Alex przeszedł kilka kroków wzdłu obramowania i wychylił si . Grobla nadal była widoczna, ale wydawało si , e morze zbli yło si ku niej. Małe fale wspinały si po skalistych kraw dziach, ale nie si gały jeszcze jej powierzchni. Joe cofn ł si i ruszył ku schodom, raz jeszcze spojrzawszy ku północy. W tej samej chwili wielki, bardzo daleki blask ogarn ł północny widnokr g i zgasł cicho. Alex stał przez chwil wyt aj c słuch, ale głos gromu nie dobiegł do wie y. Burza była jeszcze daleko nad Wali . Przeleciał nowy podmuch wiatru. Ruszył ku wylotowi schodów i zatrzymał si spogl daj c na stalow klap . Wszyscy byli dzi tak zaj ci, e mog o niej zapomnie , kiedy przyjdzie ulewa… je li przyjdzie, oczywi cie.

47


Zdecydował si , uniósł klap i schodz c opu cił j z wolna na otwór wylotu schodów. Pasowała dokładnie i opadła prawie bezszelestnie. Dostrzegł w niej w sk zasuw i pchn ł j lekko. Weszła gładko w otwór wy łobiony w kamieniu… Wie a była zamkni ta. Potrz sn ł głow . - Dlaczego jestem taki niespokojny? Dlaczego od przyjazdu kr c si bez sensu po tym zamku?… U miechn ł si do siebie i zacz ł schodzi bez po piechu. Wiedział, dlaczego tak si dzieje. Był ju za stary i zbyt znu ony, eby uzna za zabawne takie spotkanie z przypadkowymi lud mi, w przypadkowym miejscu i bra udział w dwudniowej inscenizowanej zabawie w zbrodnie i tajemnice… której inspiratorem był z pewno ci jego wydawca, posługuj cy si jako pretekstem jubileuszowym egzemplarzem ksi ki Amandy Judd. Ogarn ło go nagłe zniech cenie. Chciał by gdzie daleko… na której z wysp greckich… le e na ciepłym, złotym piasku i dotyka ramieniem ciepłego ramienia Karoliny… Otrz sn ł si . Jeszcze tylko jeden dzie . Musiał przecie przyjecha . Sprawiłby zawód Amandzie, która była miła i zdolna. Nie mo na było odmówi . Znalazł si ponownie przed drzwiczkami prowadz cymi do wielkiej komnaty. Za dziesi ósma… Mógł zej kr conymi schodami wprost do sieni, ale w nastroju, w jakim si znajdował, nie miał ochoty na dziesi ciominutowe stanie tam i wymienianie zdawkowych, pogodnych słów ze schodz cymi si kolejno miłymi i przyzwoitymi lud mi, którzy go w tej chwili w ogóle nie obchodzili. Pchn ł drzwiczki prowadz ce do wielkiej komnaty i wszedł. - Och! Okrzyk był cichy i pełen przestrachu. Joe otworzył drzwi i zatrzymał si z r k na klamce. - To pan! - powiedziała Grace Mapleton z wyra n ulg . Powoli opu ciła wyci gni t r k - Chciałam… chciałam wzi za klamk , kiedy drzwi otworzyły si … My lałam, e nikogo tu nie mo e by . Wszyscy schodz si na dole, a słu ba wła nie ma nas opu ci … Chyba przestraszyłam si jak dziecko, sama nie wiem dlaczego. Ten zamek ci gle jest dla mnie niesamowity, chocia mieszkam tu ju dwa miesi ce. Potrz sn ła głow i spróbowała si u miechn . Ubrana była w dług , obcisł , biał sukni odsłaniaj c szyj i ramiona, na które spływały jej rozpuszczone, jasne włosy. Joe patrzył na ni z prawdziw przyjemno ci . Była liczna i niewiarygodnie zgrabna. - To moja wina - powiedział. - Nie powinienem był bł ka si po tych kr conych schodach, a by ju tam, gdzie chc nas za chwil zobaczy nasi go cinni gospodarze… Dawno nie widzieli my si , Grace. Co si z pani działo? - Nic szczególnego. Po prostu zmieniłam prac - tym razem u miech był niewymuszony. - Nie ałuj zreszt . Amanda jest bardziej moj przyjaciółk ni szefem. Nie mówi c o napi ciu nerwowym, którego si pozbyłam. Nie wiem, czy zdaje pan sobie spraw z tego, co to znaczy by osobist sekretark szefa takiej ogromnej firmy jak QUARENDON PRESS? - znowu u miechn ła si , jak gdyby wspominaj c - Bo e, có to było za piekło chwilami!

48


Joe potrz sn ł głow . - Czy mog pani o co zapyta , Grace? - i nie czekaj c jej odpowiedzi doko czył. - Ju wtedy, kiedy zachodziłem do biura pana Quarendona, zadawałem sobie pytanie, co pani tam robi? Wydawałoby si , e taka dziewczyna powinna marzy o tym, eby zosta gwiazd filmow albo najwspanialsz modelk Wielkiej Brytanii… chc powiedzie , e dziewczyna o takich danych od Boga warunkach, marzy zwykle o tego rodzaju karierze i sławie. - Nie, ja… By aktork czy modelk to takie samo piekło, albo gorsze - Grace spowa niała nagle i równie szybko twarz jej wypogodziła si . - Ciesz si , e jednak zauwa ył mnie pan wtedy. Zdawało mi si , e mnie pan w ogóle nie widzi. Oczywi cie, był pan najznakomitszym autorem QUARENDON PRESS, a ja byłam nikim, ale… - doko czyła spuszczaj c oczy - inni nasi autorzy i panowie odwiedzaj cy pana Quarendona w biurze, dawali mi a zbyt wiele dowodów, e mnie dostrzegaj … - Powiedziała to powa nie, ale nagle roze miała si - Mo e dlatego tyle o panu my lałam wtedy i utkwił mi pan w pami ci. Ciesz si , e znów pana spotykam! - Nagle klasn ła w dłonie - Bo e! Ju pewnie ósma, a ja jeszcze musz wbiec na wie i zamkn t przekl t klap . Nadchodzi burza i woda zaleje całe schody, je eli tego nie zrobi , a Frank jest zaj ty i my li tylko o tym konkursie. Czy zaczeka pan na mnie? Wróc tu za dwie minuty! Ruszyła ku drzwiom. - Nie musi pani tam i - powiedział Joe. - Przyszło mi do głowy to samo, co pani, i przed chwil , schodz c z wie y zamkn łem t klap . - Jest pan tego pewien? - Absolutnie! Mo emy spokojnie zej … - zerkn ł na zegarek - Mamy jeszcze trzy minuty. B dziemy na czas. Czy ta zabawa zacznie si od razu? - Nie. Najpierw b dziemy w sieni wiadkami odej cia wszystkich postronnych osób, pó niej opu cimy wielk krat nad bram i od tej chwili nikt nie b dzie miał tu dost pu. Wszystkie okna zamku s okratowane, a przez furt w bramie prowadzi jedyne wej cie… Pó niej przejdziemy do jadalni i tam odb dzie si mała ceremonia z szampanem na cze Amandy. I dopiero potem go cie tego zamku b d próbowali odszuka Biał Dam . Pan Quarendon ufundował nagrod dla tego, kto odnajdzie j w najkrótszym czasie… - W takim razie b dziemy współzawodnikami… Joe odsun ł si i r k wskazał jej uchylone drzwi. Ale Grace Mapleton nie poruszyła si . - Nie b dziemy współzawodnikami, bo ja jej nie b d szukała. B d szukali mnie. Czy nie widzi pan? To ja jestem Biał Dam - i przesun ła dło mi po swej obcisłej, białej sukni. - W takim razie, mo e spotkamy si dzisiaj jeszcze raz? Je eli znajd pani , oczywi cie - powiedział Joe wesoło. - Tak - powiedziała Grace cichym, gardłowym głosem. .:-Ale czy znajdzie mnie pan kiedykolwiek? I przesun ła si lekko tu obok niego, mijaj c próg.

49


Rozdział 14 GDY UMIE PRZEMKN PRZEZ MURY I KRATY LADU ADNEGO NIE POZOSTAWIAJ C Ła cuchy z gło nym szcz kiem odwijały si z kołowrotów powoli obracanych przez Franka Tylera i doktora Harcrofta. Pot na, stalowa krata spływała powoli spod stropu sieni i wreszcie z dono nym szcz kiem osiadła w gł bokim wy łobieniu nierównej kamiennej posadzki. Frank wypu cił z r k rami kołowrotu i odwrócił si ku grupce przygl daj cych mu si osób. - Wspaniały mechanizm! - powiedział z cich satysfakcj . - Wydawałoby si , e potrzeba stu ludzi, eby to podnie albo opu ci , a tymczasem ta machina działa tak od setek lat. Pochylił si i podniósł le cy pod cian ci ki aparat fotograficzny. - Pierwsze zdj cie grupowe do pami tkowego albumu QUARENDON PRESS! - obwie cił tryumfalnie - Przejd cie pa stwo pod krat i skupcie si w najwspanialsz gromadk znawców mrocznych i straszliwych tajemnic, jak widział nasz kraj! Cofn ł si a pod cian korytarza i czekał, przygl daj c si im, gdy z wolna, jak gdyby nie miało, zacz li ustawia si obok siebie. - … osiem… dziewi … dziesi … jedena cie., nie licz c mojej skromnej osoby… B dzie dzisiejszej nocy w tym zamku dwana cie osób, całkowicie odci tych od wiata! - Trzyna cie - powiedział jaki spokojny, rzeczowy głos. - Co? - Frank uniósł r k i ponownie przeliczył ich unosz c i opuszczaj c rytmicznie wskazuj cy palec. Jedena cie, a wraz ze mn pełen tuzin… Czy bym o kim zapomniał? - O Ewie De Vere, która ci gle jeszcze tu jest, chocia na razie nie zdradza ochoty do wspólnego zdj cia, mo e dlatego, e za jej czasów nie było aparatów fotograficznych. Ale nie radziłbym zapomina o niej lekkomy lnie.- Jordan Kedge zwrócił si ku stoj cej obok niego Alexandry Wardell- Prawda, prosz pani? - Na twarzy jego nie było cienia u miechu. :- Ma pan absolutn słuszno -? powiedziała pani Wardell. - Jest w pana słowach wi cej prawdy ni pan .podejrzewa. - I zwróciła si w stron Franka Tylera, który szybko uniósł aparat. - Kto mo e niech si u miechnie! - zawołał. Błysn ł mocny flesz, Tyler opu cił aparat na pier - Dzi kuj ! Amando, jeste tej nocy pani tego zamku. Rozpoczynaj! Amanda oderwała si od grupki. - Prosz wszystkich tu zebranych do jadalni, chocia to nie ja b d pełniła honory domu, ale pan Melwin Quarendon, któremu zaraz oddam głos. Ruszyli korytarzem w stron jadalni, gdzie przemkn ł przed nimi Frank Tylen _

50


- Czy wiesz, co teraz b dzie? - zapytał przyciszonym głosem Parker, kiedy przekraczali próg jadalni, w której wielki stół przesuni to pod cian tworz c wiele miejsca po rodku sali. - Mniej wi cej. Joe nieznacznie wzruszył ramionami. Potrz sn ł głow , jak gdyby chc c odp dzi natr tn my l. Ci gle miał przed oczyma gładko opalone ramiona i smukł szyj Grace Mapleton. „Czy znajdzie mnie pan kiedykolwiek?” Ciepły, niski, gardłowy głos. Mimo woli poszukał jej oczyma. Pochylona układała na małym, bocznym stoliku długie, białe koperty. Amanda w ciemno–czerwonej sukni z r kawami zako czonymi biał koronk , stała obok niej z r kami zało onymi na piersi. - Panie i panowie! - powiedział gło no Frank Tyler wyst puj c ku przodowiChciałbym… Nie doko czył zdania, gdy w tej samej chwili gł boki, odległy głos gromu wstrz sn ł zamkiem. Przez zasłony w oknach przebił si blask błyskawicy, wiatła w sali zamigotały i przygasły na chwil , ale natychmiast zapłon ły znowu. - Takiej scenerii nikt z yj cych nie mógłby wymy li ! - zawołał Frank. ywioły s po stronie naszego skromnego turnieju! Ale zanim oddam głos naszemu drogiemu wydawcy, człowiekowi, który wyczarował dla nas ten wieczór, chciałbym upewni wszystkich, e zamek ma własne zasilanie i nie gro nam ciemno ci, nawet je eli ywioły przerw dopływ pr du ze wsi. A teraz głos zabierze pan Melwin Quarendon! Wykonał szeroki ruch r k i cofn ł si pod cian . Nastała zupełna cisza i wówczas stoj cy usłyszeli rosn cy szum za oknami. Szyby zadzwoniły cicho. Pierwszy, pot ny podmuch wiatru uderzył w zamek i ucichł. Ale szum narastał dalej. Gnane wichrem morze ruszyło do odwiecznego szturmu na skał , z której wyrastał Wilczy Z b. Pan Melwin Quarendon wyszedł na rodek sali, trzymaj c w r ce niewielkie, złociste pudełko, na którym migotały wprawione w pokryw drogie kamienie. - Mili moi, wy, pisarze, którzy zaszczycacie przyja ni QUARENDON PRESS i wy, drodzy go cie, którzy łaskawie zechcieli cie tu przyby na nasz mał uroczysto , pragn wam wszystkim powiedzie , e to nie ja wyczarowałem ten wieczór, ale zawdzi czamy go naszej drogiej, młodej… (chciałem powiedzie „wschodz cej”, ale wzeszła ju ona wysoko) tak bardzo uzdolnionej autorce, Amandzie Judd… Amando, mo e zechce pani tu podej i przyj ten skromny upominek z okazji pi ciomilionowego egzemplarza pani ksi ek, który przed kilku dniami wyszedł spod naszej prasy. Zawiesił głos. Joe spojrzał na Amand Judd. Opu ciła głow , pó niej uniosła j z wysiłkiem, wyszła na rodek sali i stan ła przed panem Quarendonem, który otworzył pudełko i wyj ł z niego ksi k oprawn w ciemnopurpurow skór , na której wytłoczono złotymi cyframi: 5 000 000 Pan Quarendon uniósł ksi k i ukazał obecnym, a pó niej wło ył j na powrót do pudełka i na rozło onych dłoniach jak na tacy podał je swej młodej autorce.

51


- Dzi kuj bardzo… - powiedziała cicho Amanda, bior c pudełko i robi c ruch, jakby chciała cofn si wraz z nim pomi dzy pozostałych go ci. Ale nie zrobiła tego. Otworzyła pudełko i przyjrzała si ksi ce. - Jaka liczna! spojrzała na pana Quarendona i u miechn ła si nie miało. - To naprawd bardzo miłe z pana strony. Sprawił mi pan wielk przyjemno ! - Mam nadziej , e nie minie wiele czasu, a b dziemy wi towali ukazanie si dziesi ciomilionowego egzemplarza! - pan Quarendon uj ł j pod rami - my l , e to najlepsza chwila, abym wraz ze wszystkimi zgromadzonymi wychylił kieliszek szampana za pani powodzenie! Gdzie daleko uderzył pióru i pierwsze krople ulewy zastukały gwałtownie w okna. W tej samej chwili w pokoju rozległ si huk. Stoj ca obok Franka Tylera Dorothy Ormsby cofn ła si odruchowo, ale zaraz parskn ła miechem. Korek od szampana poszybował w powietrzu i potoczył si po podłodze. Za nim drugi i trzeci. Frank szybko napełnił kieliszki, czekaj ce na dwóch srebrnych tacach. Uniósł jedn z nich, a Grace Mapleton drug . Podeszła do Alexa, który wraz z Parkerem stał na skraju grupy przy oknie. - Dzi kuj . - Oczy ich spotkały si na ułamek sekundy ponad tac . Grace odwróciła si i podeszła do innych. - Je li kto ma ochot na jak mał przek sk , prosz pami ta , e czekaj one na zgłodniałych w przeciwległym ko cu sali. Nie zapominajmy, e musimy tu sp dzi kilka godzin! - Podejd my do niej… - powiedział Joe półgłosem wskazuj c oczyma Amand , do której wła nie podszedł lord Frederick Redland, wysoki, lekko pochylony, trzymaj c przed sob pełny kieliszek, którym dotkn ł lekko jej kieliszka. Joe i Parker tak e zbli yli si . - Amando - powiedział Alex - powinienem umiera z zawi ci, wi tuj c uroczysto , której bohaterem jest inny pisarz kryminalny, ale jeste taka miła i taka zdolna, e ciesz si wbrew moim najni szym instynktom. Oby doczekała stumilionowego egzemplarza i przekładów w stu krajach, w których yj ludzie lubi cy dobrze opisane, mro ce krew w yłach zagadki! Pochylił si i pocałował j lekko w policzek. - Dzi kuj ! - szepn ła Amanda - To mi sprawiło prawdziw przyjemno . Nie wiem dlaczego, ale wierz , e jeste szczery. Parker wypowiedział kilka słów, skłonił si jej i odeszli obaj pod okno, za którym słycha ju było nieustanny grzmot fal rozpryskuj cych si na skałach. - Jak pan s dzi, co to znaczy? - Dorothy Ormsby przysun ła si do jego boku. Mówiła niemal szeptem. Joe, odprowadzaj cy oczami Grace Mapleton, która po zamienieniu kilku słów z Frankiem Tylerem, wysun ła si nieznacznie z sali, zwrócił spojrzenie ku Dorothy i uniósł brwi. - Nie wiem, jak pani odpowiedzie ? Uroczysto ta jest nie tylko miła, ale zupełnie jednoznaczna. - Nie my l o tym, co Quarendon zrobił, ale o tym, czego nie zrobił - Dorothy nie podniosła głosu. - Dlaczego nie zaprosił telewizji, radia, krytyków,

52


recenzentów, a tylko mnie jedn z całej tej bandy? Przecie nikt inny tak by nie post pił. Oni wszyscy s niewolnikami reklamy. Czy nie wie pan? - Nie mam poj cia - Joe poło ył r k na sercu na znak, e niczego przed ni nie ukrywa - ale znam Quarendona od. lat i wiem, e wszystko co robi, jest zawsze przemy lane. Ma pani słuszno , to troch niecodzienne i… Nie doko czył. - Panie i panowie! - Frank Tyler znowu stan ł przed zebranymi. - Prosz o chwil skupienia i uwagi! Rozpoczynamy zawody o tytuł tego, kto w najkrótszym czasie odkryje miejsce, gdzie czeka Biała Dama zamieszkuj ca ten zamek… Urwał na chwil i znów wyra nie usłyszeli gł boki, przytłumiony łoskot fal. B bnienie deszczu w okna ucichło na chwil , ale wiatr wzmógł si i ze wistem sun ł wzdłu murów. - Dotarcie do tej Damy nie b dzie przedstawiało wielkich trudno ci… ci gn ł dalej Frank - ale wymaga odrobiny spostrzegawczo ci i kojarzenia rzeczy pozornie z sob nie zwi zanych. By mo e, nie wszyscy z was dotr do niej, tym bardziej, e trzeba b dzie tego dokona w ci gu kwadransa. Kto po pi tnastu minutach od chwili opuszczenia sali, nie znajdzie jej, powinien tu natychmiast powróci , by mogła wyruszy nast pna osoba. Bo, oczywi cie, my wszyscy musimy tkwi tutaj razem a do ko ca, wysyłaj c kolejno pojedynczych współzawodników, którzy samotnie b d prowadzili poszukiwania po ród nocy… a dzi ki zrz dzeniu losu, tak e po ród wichru, grzmotu fal w dole i błyskawic. Wychodz c st d, ka de z was otrzyma kopert , w której b dzie pierwsza wskazówka. Ona doprowadzi do nast pnej i innych, które zawiod was tam, gdzie czeka Biała Dama, która z dokładno ci do jednej sekundy odnotuje chwil , kiedy pojawicie si przed ni . A poniewa my tu odnotujemy czas waszego wyruszenia, wi c odejmuj c te czasy od siebie, b dziemy mogli stwierdzi kto pokonał drog najszybciej, został zwyci zc i posiadaczem czekaj cej go wspaniałej nagrody. Oto ona! Podszedł do stoj cego pod cian stolika, na którym stała wysoka skrzynka z ciemnego d bu, ozdobiona pi knymi srebrnymi okuciami. Tyler uj ł skrzynk z dwu stron i uniósł j . ciana i górna pokrywa odł czyły si od podstawy i ujrzeli du y zegar barokowy ze stoj c obok postaci . mier –szkielet kos trzyman w ko cistych r kach wskazywała czas na kuli otoczonej pier cieniem godzin i minut. Lord Redland zbli ył si i pochylił nad zegarem. - Prze liczny - powiedział i skin ł głow z aprobat . - Pary . Ludwik XIV, je eli si nie myl ? - Nie myli si wasza lordowska mo - odparł pan Quarendon, zarumieniony i szcz liwy. - A wi c mo emy zaczyna ! - Frank Tyler podniósł ze swego podr cznego stolika niezapisan kart papieru, długopis i chronometr. - Tu b dziemy notowali kolejnych wychodz cych. A teraz, losowanie, eby sprawiedliwo ci stało si zado ! Uniósł niewielki, czarny, p katy wazon i potrz sn ł nim. Pó niej wło ył do niego r k , wyci gn ł zwini t kartk , rozprostował j i odczytał: - Pan Melwin Quarendon! - Ja? Jak to, ja?

53


- Przecie nie wtajemniczyli my pana i ma pan dokładnie takie same szans jak inni. A je li s dzi pan, e nie wypada panu walczy o nagrod , któr pan sam ufundował, mo e pan przekaza j tej osobie, która zajmie drugie miejsce i poprzesta na tryumfie moralnym. - Ale ja… - My l , e pan Tyler ma słuszno - powiedział Alex - w ko cu człowiek, którego drukarnie wyrzuciły na wiat tyle zdumiewaj cych zagadek, powinien sam spróbowa rozwi zania jednej z nich. Quarendon spojrzał na niego oczyma zaszczutej sarny, ale nagle jego pucołowat twarz rozja nił szeroki u miech. - Z pewno ci ! - powiedział dzielnie - ale je eli skompromituj si dokumentnie, nie drwijcie ze mnie. W ko cu jestem tylko skromnym wydawc , nie autorem… - zawahał si i spojrzał na doktora Harcrofta, który stał samotnie oparty o cian . - A moje serce? - zapytał z nagł nadziej w głosie - Czy nie s dzi pan, e to zbyt wielka próba dla niego? - Nie s dz - Harcroft potrz sn ł przecz co głow . My l , e nie zdradz tajemnicy lekarskiej, je eli powiem, e zniesie ono jeszcze o wiele wi cej. Zreszt , jestem przy panu. Quarendon rozło ył r ce. - Przegrałem. Zdaje si , e ma pan dla mnie jak kopert ? - Tak - Tyler cofn ł si i wzi ł ze stolika pierwsz z identycznych podłu nych kopert. Uniósł j i zamarł. Daleko za zamkni tymi drzwiami sali rozległ si straszliwy, przera aj cy krzyk, wrzask mordowanej istoty, rozsadzaj cy uszy, coraz wy szy, wdzieraj cy si do mózgu - i nagle zduszony. Cisza, pó niej łoskot padaj cego ciała i ci kie, oddalaj ce si kroki, które rozpłyn ły si w ciszy. - Co… co to było? - sir Harold Edington ruszył ku drzwiom, ale zatrzymał si jak wryty. Cichy, wyra ny, niski głos kobiecy, dobiegaj cy jak gdyby z wielu stron, przemówił melodyjnie: Któ z nas, yj cych rzec mo e: „Dostrzegłem mier , gdy wchodziła. Wiem, któr dy wyszła Pozostawiaj c za sob milczenie”? Zna mier tysi ce drzwi najrozmaitszych, Którymi w dom nasz, wchodzi bez, przeszkody, A nie powstrzyma jej zamek przemy lny, Zasuwa krzepka ani wierne stra e, Gdy , przemkn umie przez, mury i kraty, ladu adnego nie pozostawiaj c, Zimna, tajemna i nieunikniona, Mroczna i cicha jak ostatnie tchnienie. Głos przycichł, a gdzie daleko w gł bi zamku zaszczekały ci kie ła cuchy i rozległ si wysoki d wi k uderzenia elazem w elazo, głuchy j k i wreszcie cisza. - Bo e! - powiedział Quarendon spogl daj c na drzwi - Czy musz ju wyruszy ?

54


- Jeszcze chwil . Prosz otworzy kopert i przeczyta cicho jej zawarto . Jest bardzo krótka. Pan Quarendon zrobił to, o co go proszono, złamał woskow piecz , wyj ł z koperty zło on kartk papieru, przez chwil czytał cicho, poruszaj c wargami i wsun ł kopert do kieszeni na piersi, zatrzymuj c kart w r ce. - Jeszcze pi sekund! - Tyler patrzył na chronometr - trzy… dwie… ju ! Pyzaty wydawca ruszył ku drzwiom, zawahał si na niedostrzegalny niemal ułamek chwili i otworzył je. Gdzie w górze wybuchł płacz kobiecy, rozpaczliwy i przechodz cy w ciche zawodzenie. Melwin Quarendon zamkn ł za sob drzwi. Frank Tyler pochylił si nad kart i zapisał godzin . - To było bardzo pi kne - rozległ si cichy głos kobiecy. - Co? - zapytał Kedge. - Ten wiersz o mierci - powiedziała pani Alexandra Wardell i z u miechem spojrzała w gór , jak gdyby poszukuj c miejsca, z którego dobiegł j głos. Bardzo pi kne.

55


Rozdział 15 „SAM TERAZ PRZEMIERZASZ DOM SPLAMIONY MORDEM…” Joe spojrzał na zegarek. Min ło czterna cie minut od chwili, gdy Melwin Quarendon zamkn ł za sob drzwi sali. Daleko w ciemnych czelu ciach zamku, gdzie znikł, rozlegało si chwilami przeci głe wycie człowiecze, szcz k ła cuchów i gwałtowny łoskot, a kiedy cichły te d wi ki, prawdziwa nawałnica za oknami niosła nieprzerwany huk fal w ciekle bij cych w skał . Raz gdzie blisko uderzył piorun, ale burza i ulewa zdawały si oddala . - Ciekaw jestem, czy mu si uda? - powiedział gło no Frank Tyler spogl daj c na drzwi. Jak gdyby w odpowiedzi na jego słowa otworzyły si one powoli. Pyzaty pan i władca QUARENDON PRESS wszedł i zamkn ł je za sob . Bez słowa podszedł do zegara i u miechn ł si . - Na szcz cie, ten kto znajdzie Biał Dam nie b dzie musiała prze ywa rozterki zastanawiaj c si , czy przypadkiem nie znalazłem jej wcze niej ni on! Rozło ył r ce. - Nie dotarł pan do niej? - zapytała Dorothy Ormsby z niewinnym dziewcz cym zaciekawieniem. Siedziała samotnie przy jednym z małych stolików, maj c przed sob otwarty notatnik, obrócony grzbietem do góry. - Nie dotarł! - pan Quarendon roze miał si - to by oznaczało, e szedłem w jakim kierunku, ale nie udało mi si doj . A ja po prostu przechadzałem si po korytarzu z t kartk i odczytywałem j raz po raz. Do dzieła, Frank! Ciekaw jestem, czy jeszcze kto odpadnie tak sromotnie jak ja? Tak czy inaczej, wiem, e nale y mi si podwójna whisky bez wody sodowej. Ten zamek jest rzeczywi cie upiorny, a te głosy… Amanda, która stała obok stołu z napojami zbli yła si do niego ze szklank w r ce. - Bez lodu? - Dzi kuj , moje dziecko! - Pan Quarendon wzi ł z jej r k szklank i uniósł do ust. Joe dostrzegł, e r ka jego nie dr y. Najwyra niej doktor Harcroft znał dobrze swego podopiecznego. Dorothy odwróciła notatnik i zapisała co szybko. Frank Tyler uniósł czarny wazon i si gn ł w gł b. Pó niej zr cznie odstawił naczynie na stolik i rozwin ł trzymany w r ce papierek. - Pan Joe Alex! - obwie cił - Dr yjcie, nasi go cie! Reputacje zostaj rzucone na szale! Która przewa y? Podał Alexowi kopert . - Prosz otworzy i przeczyta , a kiedy zawołam: „start!” pa ski czas zacznie si liczy , wi c radz stan tu obok drzwi z r k na klamce. Joe wzi ł kopert , złamał czarn woskow piecz i wyj ł szar kartk papieru, grubego jak pergamin. W górze ozdobiona była wydrukowan wypukle trupi czaszk . Ni ej biegła czarna, wst ga, trzymana przez dwie ko ciane dłonie wynurzaj ce si z bocznych kraw dzi kartki. Na wst dze białymi, stylizowanymi literami nakre lono dwuwiersz:

56


Sam teraz przemierzysz dom splamiony mordem! Ach, gdzie by chciał usn , gdyby został lordem? - Start! - zawołał Tyler, poło ył zegarek na stoliku i zanotował czas. Joe otworzył drzwi, zamkn ł je za sob i znalazł si na korytarzu. Przeszedł kilka kroków i zatrzymał si u stóp schodów prowadz cych do pokojów go cinnych na pi trze. Przez chwil prze ywał to, co zapewne przed nim prze ył pan Quarendon. Miał w głowie zupełn pustk . Jeszcze raz powoli odczytał kartk . Pierwsza cz dwuwiersza nie zawierała pytania i wydawała si jedynie potrzebna do stworzenia klimatu. I rymu, oczywi cie. Ach, gdzie by chciał usn , gdyby został lordem? Lordem?… Co to mogło znaczy ? Lordowie sypiaj tam, gdzie sypiaj … Czasem drzemi w Izbie Lordów… Ale to tak e nie miało sensu. Spojrzał na zegarek. Min ła minuta. Ale przecie to musiało co znaczy ? I nie mogło by niezwykle skomplikowane… Frank powiedział, e zagadka nie jest trudna, ale trzeba kojarzy pozornie niepowi zane rzeczy. „Usn , gdyby …” Joe nagle u miechn ł si i ruszył po schodach w gór . My l była niemal absurdalna, ale musiał j sprawdzi . Znalazł si na korytarzu i szybko ruszył w lewo. - Umrzesz! - szept zdawał si dobiega z wszystkich stron na raz. - Ach, biedaku! - i rozpaczliwe westchnienie. Gdzie oni maj ukryte te gło niki? - pomy lał i natychmiast odrzucił t my l. Nic go w tej chwili nie powinno było rozprasza . Po to były te głosy. Min ł pierwsze drzwi: ALEXANDRA WARDELL… drugie: JORDAN KEDGE… podszedł do trzecich, spojrzał na kart z nazwiskiem i odetchn ł. LORD FREDERICK REDLAND. A po obu stronach, nieco poni ej liter widniały na karcie dwa małe, niemal dziecinne rysuneczki: konik i korona. Oczywi cie, gdybym był lordem chciałbym spa tam, gdzie pi lord, a wi c w sypialni Fredericka Redlanda! Bo e, jakie to było proste! Ko i korona?… Przymkn ł oczy. Co wołało od pierwszej sekundy tu pod powierzchni wiadomo ci, e to tak e jest proste, bardzo proste… i z n a n e ! e spotkał si z tym dzisiaj… Ale gdzie, gdzie? Odetchn ł i ruszył wolno korytarzem. Nagle przystan ł i zawrócił. Min ł drzwi Redlanda i zatrzymał si . Sztych. Na pobojowisku po ród spl tanych ciał ludzi i koni, człowiek z uniesionym mieczem w dłoni: KRÓL RYSZARD III - Konia! Konia! Me królestwo za konia! Uniósł doln kraw d ramy i potrz sn ł lekko obrazem, jak gdyby oczekuj c, e co spod niego wyleci. Zajrzał od spodu. Nie, na cianie nie było niczego… prócz paj czyny.

57


Mo e to nie ten ko i nie ten król? Na sztychu nie ma korony, a tylko długie, rozwiane, zmierzwione w boju włosy. Co to? Na szkle osłaniaj cym sztych, tu u zbiegu z doln kraw dzi ramy, w ski, długi pasek papieru: Rzucił król rozkaz prostymi słowy: - „Zajrzyj mu w g b , cho nie ma głowy!” Zegarek. Trzy i pół minuty. Min ło tylko trzy i pół minuty, a wydawało si , e wi cej. Chwila chaosu. Skin ł głow . Tak, to nie było trudne, a w ka dym razie nie b dzie trudne, je eli ma słuszno . Ruszył korytarzem, znów min ł drzwi lorda Redlanda i skr cił w lewo. Cztery i pół minuty. Otworzył drzwi wielkiej komnaty i wszedł nie zamykaj c ich za sob . Znowu przera aj cy krzyk, gdzie wysoko, chrobot i ogłuszaj cy trzask. Ciche słowa: Cho by rozkosz, i rado tu znalazł, U kresu znajdziesz mier ! I dziki chichot, nagle urwany skowytem. Cisza. Joe wzdrygn ł si . Potrz sn ł głow i podszedł do gotyckiej skrzyni. Stan wszy przed ni , spojrzał na jedn zbroj , pó niej na| drug . Pó niej przyjrzał si im raz jeszcze. Jedna ze zbroi miała opuszczon przyłbic , druga - uniesion . W gł bi ziała ciemna czelu . Alex podszedł i wsun ł r k w pusty otwór. Nic. Cofn ł si i przyjrzał drugiej. Ostro nie uniósł przyłbic , chwytaj c za jej doln kraw d . Ciemny otwór, a W nim… Karta na krótkiej wst eczce, która uniosła si z gł bi, uczepiona do górnej kraw dzi przyłbicy: Gdy trzech spojrzy w jedn stron , Znajdziesz to, co upragnione! (Skoro znalazłe te słowa, opu przyłbic i ukryj mnie). Joe szybko przebiegł raz jeszcze oczyma po kartce, wsun ł j w gł b otworu zbroi i wolno opu cił przyłbic . Karta znikn ła. Zegarek. Sze minut. Jeszcze dziewi . Rozejrzał si . „Gdy trzech spojrzy w jedn stron …” Trzech? Zbroje były tylko dwie… Patrzyły w tym samym kierunku, na przeciwległ cian . A gdzie trzecia?… Rozejrzał si . Za oknami komnaty wycie wichru urosło, a grzmot fal wydawał si gło niejszy. Trzech? Roze miał si półgłosem, ale zaraz zmarszczył brwi. - Ja jestem trzeci! - powiedział gło no. Stan ł przed gotyck skrzyni zwrócony w tym samym kierunku, co zbroje. Przed sob miał przeciwległ cian komnaty. Po prawej, na cianie, stara spływaj ca ku ziemi makata, dalej, po rodku, półki z ksi gami, na lewo wielki kominek.

58


Nie, cokolwiek było tym „upragnionym” nie mogło by ukryte w adnej z ksi g. Było ich tu ponad sto. Decydowałoby tylko szcz cie, a gdyby kto go nie miał, kilka minut nie mogłoby wystarczy … Podszedł do kominka. Odwrócił si . Zbroje zdawały si spogl da ku niemu. Pochylił si i zajrzał, wiatło lamp padało w gł b. Pochylił si jeszcze ni ej i przyjrzał misternie uło onym szczapom drzewa, pó niej przeniósł spojrzenie na unosz cy si w powietrzu, czarny, elazny garnek. Powoli wyci gn ł r k i wsun ł j do garnka. Nie si gn ł dna, wi c zbli ył si jeszcze bardziej. Dotkn ł czego palcami. Kawałek elaza. Klucz i gruba karta. Poł czone drucikiem. Wyci gn ł dło trzymaj c dwoma palcami kraw d karty. „Trzech znów spojrzy w jedn stron I dzieło b dzie spełnione!” (Powracaj c, włó mnie wraz z kluczem tam sk d nas wzi łe !) Trzymaj c w r ce klucz i kartk zawrócił i ponownie stan ł przed skrzyni , zwrócony ku przeciwległej cianie. Portret? Półki z ksi gami? Tajne przej cie? Ale nie si gały ziemi… Ruszył ku makacie pod oknem. Nie była szeroka i dostrzegł, e u góry ma przyszyte w równych odst pach małe, drewniane pier cienie, wisz ce na gwo dziach wbitych w cian . Trzymaj c w prawej r ce klucz z uczepion kartk , Joe lew dotkn ł powierzchni makaty. Ust piła lekko. Za ni znajdowała si pró nia. Nie była przybita, a jedynie obci ona u dołu czym ci kim, wszytym w materiał, ołowianymi albo elaznymi kulkami. Dlatego była tak napr ona i mogła maskowa to, co si za ni znajdowało. Spojrzał na zegarek. Osiem minut. Ostro nie uchylił makat . Poddała si . Za ni były w skie drzwi z poczerniałego od staro ci d bu. Alex wsun ł w zamek klucz, który obrócił si niespodziewanie łatwo i niemal bezgło nie. Nacisn ł klamk i wszedł.

59


Rozdział 16 „B D CZEKAŁA…” Cho nie zamkn ł drzwi, ci ka makata opadła za jego plecami i znalazł si w półmroku. Przed nim w ska smuga wiatła przecinała ciemno , opadaj c spod niewidocznego stropu. Zmru ył oczy i wyszedł. Blask padał spoza zasłon ogromnego ło a zwie czonego w górze baldachimem. Spływały spod niego fałdy ci kiej materii, których barwy nie mo na było dostrzec, gdy wiatło znajdowało si wewn trz. Zbli ył si . Boczna kotara w miejscu, gdzie ło e niemal stykało si ze cian , była odsuni ta. Stał tam mały stolik, a na nim wieca, której nikły, chwiejny blask o wietlał powierzchni ło a, purpurow kap wyszywan w złote kwiaty i… Joe wci gn ł gł boko powietrze i jednym ruchem odsun ł zasłon . Stał teraz w nogach ło a, a przed nim z zamkni tymi oczami i r kami zło onymi pobo nie na piersiach le ała Grace Mapleton. Alex stał nie mog c si poruszy . Nie patrzył na twarz le cej, lecz na jej biał sukni i czerwon , krwist plam tu pod zło onymi dło mi. W poprzek kolan dziewczyny le ał, porzucony ogromny, obosieczny miecz. Blask wiecy pełzał łagodnie po jego l ni cej powierzchni, lecz załamywał si na ostrzu, którego koniec był ciemniejszy, pokryty lepk czerwieni . Joe o ył. Uniósł r k , chc c dotkn czoła le cej. - Czy przestraszyłam pana? Grace Mapleton otworzyła oczy, u miechn ła si i usiadła, poruszyła nog i miecz zsun ł si ci ko na powierzchni kapy. pó niej si gn ła ku stolikowi, na którym płon ła wieca. Uniosła kartk papieru i zegarek. - Jest pan tu ju od czterdziestu sekund… od chwili, kiedy przekr cił pan klucz w zamku. Si gn ła po male ki, ukryty za lichtarzem ołówek i zapisała na kartce nazwisko i godzin . Pó niej odło yła kartk wraz z ołówkiem na stolik i opadła na ło e. Patrzyła na Alexa szeroko otwartymi oczami, a u miech z wolna znikn ł z jej twarzy. - Czy przestraszył si pan? - powtórzyła cichym, niskim głosem. Le ała na wznak z głow zwrócon ku niemu, a krwawa plama na jej sukni falowała lekko. Joe z trudem oderwał od niej wzrok. - Przez chwil wydawało mi si , e… - urwał i skin ł głow . - To było bardzo realistyczne i doskonale zagrane. Patrzyłem uwa nie na pani . Nie oddychała pani i nawet powieki pani nie drgn ły, a miecz wygl dał tak, jak gdyby morderca po ciosie rzucił go na zwłoki, zanim wybiegł st d. Czy pani sama zrobiła ten lad na sukni? - To nie ta suknia, w której mnie pan widział przedtem. Frank zaprojektował dla mnie dwie, identyczne. Przebrałam si pr dko przed wej ciem tutaj. Ta farba jest zupełnie sucha i nie plami… Niech pan dotknie. Uniosła si lekko na łokciu i uj ła jego dło , a pó niej przyci gn ła j lekko i poło yła pomi dzy swymi na pół odkrytymi piersiami. Joe chciał nieznacznie wyswobodzi r k , ale przytrzymała j .

60


- Niech pan usi dzie na chwil . Ma pan jeszcze troch czasu… Poci gn ła go łagodnie. Usiadł na kraw dzi ło a. Patrzył na swoj dło i jej opalon , smukł szyj . Bez zdziwienia zobaczył swe własne palce gładz ce lekko jej odkryte ramiona. Jak gdyby robiły to ju tysi c razy, bez wahania, bez niepewno ci. - Wiedziałam, e znajdzie mnie pan… - powiedziała cicho - Sama nie mog tego zrozumie … Kiedy pan przyjechał dzi rano, wszystko wróciło, jak gdybym znów była tam w ARENDON PRESS, siedziała za biurkiem i bała si odezwa do pana, kiedy pan wchodził do mojego szefa… A teraz boj si … Uniosła nagie ramiona i uczuł na tyle głowy jej splecione dłonie. Przyci gn ła go powoli ku sobie. Oczy miała zamknie i rozchylone wargi. Pocałunek, jak gdyby znał te usta, ale wszystko było nierzeczywiste, odległe jak daleki piew syren, .któremu nie oprze si aden eglarz. Odsun ła go łagodnie. - Musisz i … - le ała na wznak z zamkni tymi oczyma Piersi jej unosiły si i opadały, a wraz z nimi ta straszna, czerwona plama - Bo e, jak mi dobrze… oczy miała nadal zamkni te - To przecie nie b dzie trwało wiecznie i wszyscy pójd spa … Zamek u nie, a ja b d czekała, nie zasn , póki mnie znowu nie znajdziesz… Pó niej zapomnimy o tym… A je eli spotkam ci kiedy w Londynie, b dziesz mógł znów powiedzie „Dawno pani nie widziałem, Grace. Co si z pani działo?” a ja odpowiem, e nic nadzwyczajnego i powodzi mi si doskonale… Ale to b dzie kiedy w Londynie… Stoj c w nogach ło a Joe patrzył przez chwil na ni . Uniosła powieki i patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, ale nie odezwała si ju . Nie u miechn ła si , nie drgn ła. Bez słowa odwrócił si i ruszył powoli ku drzwiom. Otworzył je i wyszedł. Blask wieczników w wielkiej komnacie o lepił go na chwil , ale sen nie mijał. Wyj ł klucz z zamka, odniósł do kominka i wrzucił do czarnego garnka, z którego wcze niej go wyj ł. Spojrzał na zegarek. Czterna cie minut. Czy to mo liwe? Przez chwil stał po rodku komnaty, zupełnie nieruchomo. Z bolesnym wysiłkiem starał si pomy le co rozs dnego. Sk d brały si te zdumiewaj ce stworzenia, którym nikt nie mógł si oprze ? A przecie ani na sekund nie zapomniał o Karolinie. Twarz jej mign ła mu w my lach, kiedy całował tamte mi kkie, chłodne usta, do których t sknił. „B d czekała, nie zasn …” - A ja? - powiedział Joe półgłosem. Z wolna schodził po kamiennych schodach, a kiedy stan ł przed drzwiami jadalni, zatrzymał si . Gdzie wysoko rozległ si rozpaczliwy wrzask niewie ci, znów zaszczekały ła cuchy, cicho i długo dogasał płacz pot pionej duszy. A za murami zamku nadal grzmiało wzburzone morze i lekkie dr enie przebiegało posadzk . Ale cho słyszał, nie docierał do niego aden d wi k. Wreszcie u miechn ł si , potrz sn ł głow i nacisn ł klamk . Powitały go zmieszane, zaciekawione głosy. - Miałem szcz cie… - powiedział Alex podchodz c do stołu z napojami - ale czy uda mi si zwyci y , nie wiem? Nalał sobie pół szklaneczki i wyj ł szczypcami z pojemnika dwie kostki lodu. Wrzucił je i czekał w milczeniu, póki whisky nie ochłodziła si .

61


Tymczasem Frank Tyler wyci gn ł nast pn karteczk z wazonu. - Sir Harold Edington! - obwie cił tryumfalnie. - Czy nie s dzi pan, e ten eschatologiczny zegar mógłby stanowi stosown ozdob pa skiego gabinetu? - Obawiam si - powiedział pogodnie sir Harold - e w ministerstwie nie nale y przypomina wchodz cym o znikomo ci spraw tego wiata. Staramy si , eby odnie li wr cz przeciwne wra enie. Ale skoro stan łem do boju, uczyni wszystko, eby zgin z honorem. Wzi ł zapiecz towan kopert i na znak dany przez Franka Tylera ruszył ku drzwiom.

62


Rozdział 17 „BÓG ZLITOWAŁ SI NAD TOB , EWO!” Kiedy drzwi zamkn ły si za sir Haroldem Edingtonem, Frank Tyler podszedł do Alexa. - Błagam o jedno - powiedział składaj c r ce jak do modlitwy - je eli znalazł pan Biał Dam , prosz nie zdradzi nikomu z obecnych nawet najdrobniejszego szczegółu pa skiej w drówki. Musimy do ko ca zachowa zasad fair play. adnej pomocy. Wszyscy polegaj na sobie i swojej spostrzegawczo ci! Zwrócił si do obecnych. - Bardzo prosimy, aby nikt z pa stwa, nie powiedział po powrocie, nawet artem, niczego, co mogłoby innym da do my lenia. - Nie le y to w naszym interesie - Dorothy Ormsby wskazała drobn dłoni zegar. - Ktokolwiek z nas chce otrzyma mier na własno i zyska pewno , e odmierzy mu ona własnor cznie ostatni godzin , nie powinien okazywa współczucia rywalom, nie mówi c o udzielaniu im pomocy! Uniosła swój notatnik i co w nim zapisała. Frank Tyler uj ł Alexa pod rami i odprowadził go na bok. - Nie było to trudne, prawda? - zapytał półgłosem. - Nie - Joe potrz sn ł głow - ale sama inscenizacja jest wietna, przez chwil czułem ciarki na skórze. - Jak pan s dzi, czy jeszcze kto j znajdzie? Byłoby fatalnie, gdyby my przecenili naszych go ci i okazałoby si , e pan jeden odgadł nasz zagadk . - Dogadzałoby to mojej pró no ci… Alex u miechn ł si i poklepał go przyja nie po ramieniu. Ruszył w kierunku Parkera, którego dostrzegł w k cie sali, pochylonego nad siedz c w fotelu pani Wardell i rozmawiaj cego z ni przyciszonym głosem. Stara dama uniosła głow , zainteresowana najwyra niej tym, co mówił. Lord Redland, Melwin Quarendon i Amanda Judd wsparta na ramieniu Franka Tylera, który wła nie podszedł do nich, mówili chyba o czym zabawnym, bo Quarendon roze miał si gło no, a Redlan rozło ył r ce. - Je eli znajdzie si jaki fragment bi uterii, sprz czka paska jej sukni, spinka do włosów… a nie miem nawet marzy o takim szcz ciu jak znalezienie narz dzia zbrodni… b d szcz liwy mog c umie ci w moim skromny zbiorze, oczywi cie ze stosownym napisem a okre laj cym dramatis personae, miejsce i dzie zdarzenia, a tak e przyczyn , bo znamy j przecie . - Ale czy mamy jakiekolwiek szans po upływie trzech stuleci? Tylu ludzi szukało jej od pierwszego dnia, a do dzi . Poprzedni wła ciciel tego zamku, który kupił go i przerobił na co w rodzaju hotelu, kuł w tych murach, instaluj c nowoczesn kuchni , przeprowadzaj c przewody centralnego ogrzewania, pełne o wietlenie elektryczne i buduj c łazienki. Nie znalazł nawet ladu ukrytego pomieszczenia, w którym Edward de Vere mógł ukry swoj on . A nie mógł tak e wyrzuci jej przez okno na skały lub do morza, gdy ju wtedy wszystkie strzelnice zamku były pot nie okratowane tak jak dzisiaj. Zakładaj c hotel pozostawiono je, eby stworzy klimat niesamowito ci, a ja nie widziałem teraz

63


powodu, eby zmienia cokolwiek. Ale ona… to znaczy, jaki lad po niej, musi przecie gdzie tu by . Gdyby cie pa stwo znale li jutro, cho by miejsce, w którym j ukrył, byłoby to ju zwyci stwem, gdy innym nie udawało si to przez trzy stulecia. - A co pan ma zamiar zrobi z tym zamkiem po zako czeniu obchodu urodzin pi ciomilionowego egzemplarza ksi ki naszej uroczej młodej kole anki? Jordan Kedge, którego Joe dostrzegł przedtem z dala, siedz cego pod oknem z doktorem Harcroftem, podszedł ku nim i zadawszy pytanie zatrzymał si za plecami pulchnego wydawcy. Pan Quarendon na pół obrócił si ku niemu. - No wła nie! - powiedział pogodnie - chce pan wiedzie , e łatwiej kupi zamek z duchem, ni si go pozby . Na szcz cie, wcale nie chc si go pozby ! uniósł nieco na palcach i powiódł po zebranych radosnym spojrzeniem jak chłopiec, który nie mo e doczeka si rozgłoszenia swej tajemnicy. - Z pewno ci , dotyczy to bezpo rednio kilku osób spo ród zgromadzonych tutaj… - zastanawiał si jeszcze przez chwil , szukaj c odpowiednich słów. Firma nasza chce stworzy na wszystkich kontynentach kluby miło ników QUARENDON PRESS, a zamek ten stanie si główn kwater i miejscem zjazdów dla ich przewodnicz cych i członków, których b dziemy chcieli specjalnie uhonorowa … Jest jeszcze par innych spraw z tym zwi zanych, ale nie chc o nich mówi , póki nie oblek si w ciało. W ka dym razie, b d to czytelnicy waszych ksi ek i mam nadziej , e od czasu do czasu zechcecie si pojawi pomi dzy nami… . Dorothy Ormsby wstała z fotela i trzymaj c w jednej r ce swój notatnik, a w drugiej ołówek, podeszła z wolna i stan ła za ich plecami. - A flaga QUARENDON PRESS b dzie wówczas powiewała na wie y? zapytała powa nie z min przej tego podlotka Joe, który znał j od wielu lat, u miechn ł si w duchu. - Rozumie pani przecie , e moim marzeniem jest, aby chor giew QUARENDON PRESS powiewała na wielu wie ach! Ale byłbym najszcz liwszy, gdyby jutro które z was rozwi zało zagadk prawdziwej Ewy de Vere. To by nobilitowało t siedzib i udowodniło, e adna tajemnica nie oprze si tak wspaniałemu bukietowi mózgów jak ten, który tu zebrano dzisiaj. - W takim razie, byłoby naprawd cudownie, gdyby kto z nas zechciał tu popełni prawdziw zbrodni . Czy pomy lał pan o tym, mister Quarendon? Dorothy miała zachwycon mink . - Och, to byłoby zbyt pi kne, aby mogło sta si prawdziwe… - odparł Quarendon i zmarszczył brwi staraj c si przypomnie sobie, gdzie, na miło bosk , zadano mu niedawnym czasem to pytanie i kto je zadał. W tej samej chwili drzwi otworzyły si . Sir Harold Edington szedł i spokojnie zbli ył si ku stoj cym. - Dokładnie pi tna cie minut min ło od pa skiego wyj cia, sir Haroldzie powiedział Frank Tyler zerkaj c na zegarek. - Mam tylko jedno, dozwolone regulaminem pytanie: czy znalazł j pan? Sir Harold bez słowa potrz sn ł przecz co głow i rozło ył r ce. - Te wszystkie głosy i d wi ki s obrzydliwe… - wzdrygn ł si .

64


Nie znalazł jej… - pomy lał Joe i przymkn ł na chwil oczy. Nikły płomyk wieczki; wspaniałe smukłe ciało na złotopurpurowej kapie… nagie ramiona… „nie zasn ”. - Pan Jordan Kedge! - zawołał Frank Tyler. Stał tu obok stolika, na którym spoczywał czarny wazon i trzymał w palcach rozwini ty rulonik papieru. Prosz , oto pa ska koperta! Kedge wzi ł kopert , przełamał piecz i wyci gn ł jej zawarto , po której szybko przesun ł oczyma. - Jeszcze pi sekund… - powiedział Tyler - jeszcze dwie, jedna, start! I Jordan Kedge cicho zamkn ł za sob drzwi. Za oknem rozległ si daleki grom. - Burza wraca - powiedział Parker, który rozstał si z pani Wardell i podszedł do Alexa. - O czym rozmawiałe z ni tak długo? - zapytał Joe półgłosem. Zerkn ł nieznacznie ku siedz cej nieruchomo starej kobiecie, do której zbli yła si Amanda Judd, stan ła nad ni i zadała jakie pytanie, którego nie usłyszał. Pani Wardell uniosła głow i u miechn ła si z wdzi kiem, który bywa czasem udziałem starych kobiet i jest tak bardzo inny ni wdzi k młodych dziewczyn. - To bardzo ciekawa osoba - Parker przytakn ł sobie ruchem głowy, jak gdyby chc c stwierdzi , e nie jest to jedynie grzeczno ciowa formułka. Rozmawiali my oczywi cie o duchach. Wszyscy jej bliscy ju zmarli, nawet córka i dorosły wnuk. Jakie tragiczne wypadki. Nie rozwodziła si nad tym. Nie sprawiała wra enia osoby, która prze yła tragedi . Mówiła o ka dym z nich jak o kim , kto jest. Gdybym nie słuchał uwa nie, mógłbym mie wra enie, e pozostawiła ich troje w domu i zaczyna ju do nich t skni … Mówiła te o duchach w ogóle. Wiedziała kim jestem i zacz ła mówi o duchach ludzi zamordowanych… potem przeszła na nieszcz sn pani tego zamku, zamordowan przecie trzysta lat temu. I o niej te mówiła, jak gdyby to była osoba ywa, znajduj ca si w wyj tkowo trudnej sytuacji. Współczuła jej i miała nadziej , e w ko cu wszystko sko czy si szcz liwie, to znaczy: jaka inna nikczemna kobieta zginie w tym zamku i wyzwoli j . Zapytałem, czy nast pna te b dzie musiała czeka setki lat, a znajdzie si trzecia i czy musi to trwa w niesko czono . Powiedziała, e nie… Koło zamknie si i nast pi cisza. - Mówisz z takim przej ciem, jak gdyby sam był absolutnie przekonany, e tak wła nie wygl da wiekuista sprawiedliwo … - Alex u miechn ł si . - To komplement dla tej starej damy. Najwyra niej umie sugestywnie opowiada o tych sprawach. - Jestem tylko prostym oficerem policji, Joe. Widziałem setki umarłych, przewa nie zamordowanych, i ani jednego ducha. Było tak e paru morderców, których za moich młodych lat, kiedy nie zniesiono jeszcze kary mierci, doprowadziłem pod szubienic . I nigdy nie zastanawiałem si nad tym, co si z nimi mo e dzia pó niej, ju po wszystkim. O ich ofiarach tak e nie my lałem w ten sposób. Kiedy patrzysz na zabitego człowieka, wiesz, e stało si co ostatecznego… Ale pani Wardell jest innego zdania… to znaczy, ona wierzy gł boko, e jest inaczej. I wierzy, e istniej na to tysi ce dowodów… obiecała, e da mi tutaj, po tej zabawie, swoj ksi k , któr przywiozła.

65


- Nie pami tasz tytułu? - Zdaje si , e brzmi on: „Czy i dlaczego duchy pojawiaj si !”… Mówi, e t ksi k lubi najbardziej z wszystkich, które dot d napisała, bo zawiera ona, jak gdyby, cał teori i bardzo wiele przykładów po wiadczonych przez licznych powa nych, wiarygodnych wiadków. - Po ycz mi to, kiedy wrócimy do Londynu - Joe uj ł go pod rami i ruszyli w drugi koniec sali, gdzie stały zastawione stoły. - Poczułem nagły głód - zerkn ł na zegarek. - Je eli si nie myl , mija ju pi tna cie minut od chwili kiedy opu cił nas Kedge… - Bo e! - j kn ł cicho Parker, kiedy zatrzymali si przed tac wypełnion kanapkami z kawiorem i Joe si gn ł po najbli sz z nich - Za chwil pan Tyler mo e wywoła mnie. Je eli nie znajd jej, a ta Ormsby gdzie to opisze, stan si po miewiskiem całego Scotland Yardu! - Głowa do góry! - Joe wzi ł drug kanapk . - Ju teraz wiemy, e nie b dziesz sam. Quarendon i Edington równie do niej nie dotarli. - Ale ja jestem detektywem! To znaczy, byłem… - Parker westchn ł - bo awansowałem zbyt wysoko i mózg mi zaczyna rdzewie . Mimo to… Nie doko czył, gdy drzwi otworzyły si i wszedł Jordan Kedge. - Nie było pana osiemna cie minut! - zawołał Tyler - Czy to znaczy, e znalazł j pan? - Znalazłem! Kedge był zarumieniony. Oczy mu błyszczały i Joe nagle zrozumiał, jak wa ne dla tego starzej cego si pisarza było znalezienie Białej Damy. Podeszli do niego, on i Parker. - Stara szkoła nie zawodzi! - powiedział Kedge. - Na razie jest nas dwóch! Nie było to wcale trudne, prócz jednego pytania… Alex poło ył palec na ustach. - Nie wolno nam komentowa . Opowiemy sobie o tym wszystkim, kiedy ostatni współzawodnik wyruszy i b dziemy wiedzieli, e nikt ju z tego nie skorzysta, - Tak, oczywi cie! Zapomniałem, e… Nie doko czył, bo Frank Tyler si gn ł do wazonu, a pó niej zawołał: - Lord Frederick Redland! Redland wzi ł kopert , przełamał piecz i wyj wszy kartk ! odczytał powoli jej tre . - Trzy sekundy, dwie… start! Stał nadal, wi c Frank Tyler łagodnie uj ł go pod rami ] i podprowadził ku drzwiom. - Milordzie, traci pan cenne sekundy… Redlan wyszedł powoli, nadal wpatrzony w kartk . Frank zamkn ł za nim drzwi. - Do tej pory jeste my równo podzieleni - obwie cił. - Dwie osoby dotarły do celu, a dwie nie. - Rozejrzał si i dostrzegł Amand rozmawiaj c z pani Wardell, która ku jego zdumieniu uniosła wła nie ku wargom p katy kieliszek, do połowy napełniony złocistym koniakiem. Podszedł ku nim.

66


Tymczasem Joe zapalił fajk i opadł na fotel obok stolika Dorothy Ormsby, która szybkimi, drobnymi poruszeniami ołówka zapisywała kolejn kartk swego notatnika. W pewnej chwili sko czyła, odło yła ołówek i uniosła głow . - Zastanawiałem si przez chwil - powiedział Alex - nad tym, co pani zapisuje, Dorothy. Czy pani notatki dotycz tego, co tu si dzieje? - Oczywi cie. Nie s dzi pan chyba, e zacz łam pisa powie kryminaln ? Dorothy u miechn ła si - Wol ocenia innych. Zreszt , jestem absolutnie pozbawiona wyobra ni. Mog tylko opisywa to, co widz i oczywi cie to, co przeczytałam. Ale cudze ksi ki to tak e solidna rzeczywisto . - A tu, czy znalazła pani dzisiejszego wieczora co godnego uwagi? - Och, mas ! - Dorothy stukn ła smukłym wskazuj cym palcem w grzbiet odwróconego notatnika. - Ma pani o wiele wi cej wyobra ni ni ja. Nie zauwa yłem niczego. Oczywi cie, wychodzimy kolejno i wracamy, ale chyba nie to ma pani na my li? Potrz sn ła przecz co głow . - Zapisuj kolejno wychodz cych, ale po prostu dlatego, eby pó niej w domu odtworzy sobie całe to zabawne wydarzenie i male kie uboczne jego w tki - zni yła głos. - Niech pan we mie, na przykład, doktora Harcrofta. Nie czuje si tu zupełnie pewnie, bo nie nale y do tego rodowiska i przyjechał jedynie jako lekarz pana Quarendona. Przed chwil podeszłam do niego i zagadn łam go o co , po prostu dlatego, eby z nim zamieni par słów. Wydawało mi si , e jest tutaj troch samotny. Od razu rozgadał si . Był najwyra niej zdenerwowany. Okazało si , e Jordan Kedge przysiadł si do niego i przez dłu szy czas wypytywał go o działanie trucizn, tych najbardziej mierciono nych i działaj cych piorunuj co. Chciał wiedzie , jak je mo na kupi albo uzyska domowym sposobem. Harcroft najpierw dawał wymijaj ce odpowiedzi, ale kiedy Kedge wyja nił, e wiedza o truciznach jest mu potrzebna do nowej powie ci, skierował go do podr cznika toksykologii. Powiedział mi, e Kedge natychmiast zanotował tytuł i autora tego dzieła, jak gdyby nigdy przedtem nie przyszło mu do głowy, e wiedz o truciznach mo na zdobywa nie nagabuj c o to lekarzy… - Tak… - powiedział Alex bez przekonania - Rozumiem, ale… - Nie jestem pewna, czy pan rozumie, co mam na my li. A w ka dym razie, jestem pewna, e nie domy la si pan, co z tego zanotowałam. Joe bez słowa uniósł brwi. No wła nie - Dorothy wzi ła do r ki notatnik, jak gdyby chciała z niego odczyta stosowny ust p, ale odło yła go na stolik. - My l , e Kedge w ogóle nie chciał skorzysta z wiedzy doktora Harcrofta. Po prostu narzucił mu siebie jako znan osobisto , autora powie ci sensacyjnych, który serio traktuje swoje posłannictwo i szuka porady specjalisty, eby nie popełni najmniejszego nawet bł du. A podr cznik tosykologii, o którym wspomniał mu Harcroft, ma zapewne od dawna w domu, je li nie ten, to pi innych. Temu starzej cemu si , trac cemu popularno człowiekowi musiało to sprawi prawdziw przyjemno … A nawiasem mówi c, czy po powrocie, kiedy okazało si , e dotarł jednak, tak jak pan, do tej Białej Damy, nie podszedł od razu do pana i nie powiedział czego , co w przybli eniu mogłoby brzemie : „My,

67


prawdziwi profesjonali ci, to jednak nie to samo, co ci biedni amtorzy, którym wydaje si , e ka d tak zagadk s w stanie rozwi za bez trudno ci, a pó niej s bezradni jak dzieci”? - Dorothy - Alex z u miechem poło ył dło na jej drobnej dłoni, trzymaj cej odwrócony notatnik. - Jest pani wyj tkowo okrutn i chyba bardzo inteligentn osóbk . Ale pewnie zdziwi si pani słysz c, e dzi , patrz c na pani … Urwał, bo drzwi otworzyły si i wszedł lord Frederick Redland. Zanim Frank Tyler zd ył go zapyta , zatrzymał si na rodku sali i obwie cił: - Mog pana zapewni , mister Quarendon, e pa ski liczny zegar nie stanie si moj własno ci … czego bardzo ałuj . Deszcz uderzył w szyby i równocze nie znad morza przybiegło i urosło wokół zamku wycie wichury, a pó niej ucichło, odlatuj c w kierunku niewidzialnego l du. - Prosz pa stwa! - zawołał Frank Tyler - Los zrz dził, aby teraz u ył swej wypróbowanej po tysi ckro umiej tno ci kojarzenia zjawisk pan Beniamin Parker, as Scotland Yardu! - O Bo e! - westchn ł Parker i uniósł si z krzesła, na którym siedział od paru minut, przygl daj c si obecnym - Błagam, niech pan nie drwi ze mnie! Za kwadrans wróc , a wszyscy tu obecni znajd przyczyn , by zw tpi w jako opieki, któr brytyjska policja powinna otacza obywateli. Wyci gn ł r k , wzi ł kopert , złamał piecz i wyj wszy kartk zacz ł czyta . - Pi sekund… dwie… start! - powiedział Tyler. Parker ruszył ku drzwiom, w ostatniej chwili odnalazł oczyma Joe Alexa i nieznacznie rozło ył r ce. Znikn ł. - Znowu powie pan, e mam paskudny charakter - Dorothy Ormsby spojrzała na Alexa swymi niewinnymi oczami. - Ale czy nie zauwa ył pan, e biedny komisarz Parker boi si ? Jest to z pewno ci bardzo odwa ny i zahartowany człowiek, który musiał stawia czoła wielkim niebezpiecze stwom. A wie pan, kogo si boi? - Wiem - powiedział Joe. Roze mieli si oboje, ale Dorothy nagle spowa niała. - Nie zrobiłabym tego nigdy. - Naprawd ? - Alex spojrzał na ni . - Dlaczego? Przecie w reporta u z przebiegu tej nocy w zamku Wilczy Z b, byłby to bardzo efektowny fragment. - Dlatego, e cho by Beniamin Parker nie dotarł do tej Białej Damy i wrócił pokonany, nie zasługuje on na o mieszenie, przeciwnie. Wydaje mi si , e to wspaniały człowiek. - Jestem o tym najgł biej przekonany - Alex skin ł powa nie głow . - A ja nie jestem okrutn osóbk - powiedziała cicho Dorothy. - Po prostu, nie znosz niezdolnych ludzi, którzy chc zdoby sław i pieni dze uprawiaj c zawód, do którego si nie nadaj . - To troch niesprawiedliwe. Przecie niezdolny człowiek nie wie o tym. Jest przekonany o swoim talencie i trudno go przekona , e jest inaczej.

68


- Na tym wła nie polega mój zawód. Je li moja krytyka nie mo e dotrze do niego, dociera na pewno do wydawców i czytelników. Kiedy byłam młodsza, cierpiałam pisz c o kim zł recenzj , teraz wiem na pewno, e… Urwała. Frank Tyler podszedł i pochylił si nad ni . - Za chwil wróci pan Parker i zostanie ju tylko was troje: pani, pani Wardell i doktor Harcroft. Jak si pani czuje przed wielk prób ? adnej tremy? - Krytyk poezji nie musi pisa wierszy… - Dorothy u miechn ła si do niego promiennie. - Krytyk literatury sensacyjnej nie musi by detektywem… Zwróciła si do Alexa: - Ale bardzo chciałabym j znale . Zdaje si , e jednak jestem troch pró na. - Zaraz wróci pan Parker - Frank zatarł r ce. Oczy mu błyszczały i był najwyra niej podniecony. Joe pomy lał, e opieka nad stoj cymi pod cian trunkami zapewne te miała na to wpływ. Tyler u miechn ł si do nich i odszedł ku pani Wardell, uniósł jej stoj cy na stoliku, wypró niony kieliszek i najwyra niej zadał pytanie, bo stara dama potrz sn ła przecz co głow i co powiedziała. Tyler ruszył z pustym kieliszkiem w stron stołu z napojami, obok którego Kedge, lord Redland, Edington i pan Quarendon otaczali Amand Judd. Nieopodal doktor Harcroft, powa ny i skupiony, lał z butelki ciemn irlandzk whisky na kostki lodu spoczywaj ce na dnie szklanki. - Jest! - zawołał Tyler. Wszyscy odwrócili si w jego stron , a pó niej przenie li spojrzenia na stoj cego w drzwiach człowieka, który ruszył w stron z wysuni tym Dorothy i Alexa, ale zatrzymał si i uniósł zaci ni t pi zwyci sko ku górze kciukiem. - Oczywi cie! - powiedział pan Quarendon - Panu to nie mogło sprawi najmniejszego kłopotu! Parker rozło ył przepraszaj co r ce, jak gdyby chc c powiedzie , e to nie jego wina. Podszedł do Alexa i Dorothy. - Czy mo na usi przy was? - Ju od rana fascynuje mnie pana obecno - szepn ła Dorothy. - Jest pan tysi c razy ciekawszy ni ta armia papierowych detektywów, z którymi mam zwykle do czynienia i… Nie doko czyła, bo Frank Tyler raz jeszcze spełnił sw powinno i wyci gn wszy z wazonu papierek, rozwin ł go: - Miss Dorothy Ormsby, która umie dostrzec najmniejszy bł d w pracach innych ludzi, ma teraz sposobno zademonstrowa nam, e sama jest bezbł dna! - Wiedziałam, e powie co podobnego - mrukn ła wstaj c. Podeszła do Tylera, wzi ła kopert , złamała piecz i przesun ła oczyma po tek cie. - Start! - zawołał Frank, odwrócił si i zanotował czas na swojej karcie. Smukła, drobna, wyprostowana Dorothy Ormsby znikn ła za drzwiami. - Bo e - powiedział Parker - zd yłem w ostatniej chwili! - zni ył głos. - Có to za szcz cie, kiedy policjant ma on , która lubi chodzi do teatru. Widziałem, e tam wisz sztychy z bohaterami Shakespeare’a, wi c po tym koniku i koronie przyszedł mi do głowy Ryszard III. Gdyby nie to, Joe, stałbym tam do tej pory!

69


Reszta była bardzo prosta… ale włosy mi stan ły d ba, kiedy tam wszedłem. Przez chwil my lałem, e naprawd co jej si stało. I ten ogromny, zakrwawiony miecz… - A jak ci si spodobała sama panna Mapleton? - zapytał Joe oboj tnie. - Przedziwna dziewczyna. liczna, ale czułem si przez cały czas nieswojo. Powiedziała, e czas jej si zaczyna dłu y i zapytała, ile jeszcze osób b dzie jej szukało, Powiedziałem, e tylko trzy i wyszedłem, bo min ła ju pi tnasta minuta. Ale ta dziewczyna ma niesamowity głos… Człowiek czuje si przy niej dziwnie… nie umiem tego okre li . - My l , e masz słuszno - Alex wstał. - Trzeba si czego napi i zje co . Dla nas konkurs ju si sko czył. Ruszyli w stron rozmawiaj cych m czyzn, od których ponownie oderwała si Amanda z fili ank kawy dla pani Wardell siedz cej z niezmiennym, pogodnym u miechem w swym fotelu. - Mamy dopiero trzech ewentualnych zwyci zców: dwóch autorów i pana komisarza! - Quarendon był najwyra niej zadowolony, e nie jest jedynym, któremu si nie udało. Gdzie w górze rozległ si przytłumiony huk wystrzału, rozdzieraj cy j k i głuchy, ałobny grzmot werbli, który ucichł z wolna. - Czy nala panom czego ? - zapytał Frank zwracaj c si do Alexa i Parkera. - B d pił to samo, co wspaniała pani Wardell - szepn ł Alex - mo e tylko nieco wi cej. Zdaje si , e to był armagnac? - Zgadł pan! Powiedziała, e zawsze wieczorem wypija jeden koniak i potem pi doskonale bez adnych snów. Twierdzi, e sny to mieci psychiczne tego wiata, a nie obrazy tamtego. Tyler zerkn ł w stron siedz cej pod przeciwległ cian starej damy, która pochyliła si teraz lekko ku Amandzie, najwyra niej wyja niaj c jej co . Na twarzy nadal miała pogodny, seraficzny niemal u miech. - A pan? - Tyler zwrócił si do Parkera. - Chyba whisky… ale prosz si nie fatygowa … Parker podszedł do stołu, wzi ł szklank , uniósł pokryw pojemnika z lodem i wrzucił cztery niewielkie kostki. Si gn ł po t sarn irlandzk whisky, co Harcroft. Pó niej wymkn ł si z kr gu stoj cych i ruszył w stron stołu z jedzeniem. Joe uniósł do ust swój koniak i wypił mały łyk. Chciał ruszy za przyjacielem, ale powstrzymały go słowa lorda Redlanda, wypowiedziane rzeczowym, spokojnym tonem: - Trzeba przyzna , e duch lady Ewy De Vere jest bardzo tolerancyjny wobec nas dzisiejszego wieczoru. Przecie jej tragiczna mier posłu yła nam do zabawy. A ona nie ma nic przeciwko temu, jak gdyby… Nie reaguje, nie m ci si na nas… co, niestety,; jest dobitnym dowodem na to, e duchów nie ma, a racjonali ci maj słuszno . Zapewne tak, ale troch mi al wiata nadprzyrodzonego w którym mogłoby si dzia tyle cudownych rzeczy. Pan Quarendon obejrzał si szybko, ale pani Wardell była całkowicie zaj ta rozmow z Amand Judd. Pulchny wydawca poło ył palce na ustach wskazuj c oczyma star dam .

70


- Zmie my temat… - szepn ł - Gdyby usłyszała, sprawiłby jej pan przykro , milordzie. - Przepraszam stokrotnie… - Redlan zarumienił si - Zupełnie zapomniałem, kim ona jest. - A kim wła ciwie? - spytał Kedge półgłosem. - Jednym z najwi kszych znawców tego, co dzieje si po drugiej stronie… powiedział Quarendon nie podnosz c głosu. Nagle wyprostował si . - Powinienem wyda jej nast pn ksi k ! - powiedział niespodziewanie podobno jest bardzo popularna. Ludzie czytaj j . Doktor Harcroft przysłuchiwał si rozmowie, s cz c swoj whisky. Minister Harold Edington oderwał si od grupki stoj cych, podszedł do okna, odsun ł firank i wyjrzał w ciemno . Pó niej zawrócił. - Deszcz przestał pada - powiedział zwracaj c si do pana Quarendona, który nie odpowiedział. Alex cofn ł si o krok, pó niej z kieliszkiem w r ce podszedł do Parkera, który usiadł przy jednym z małych stolików maj c przed sob talerz z zimnym mi sem, pokrojonym w plastry i udekorowanym krwistymi kroplami g stego sosu. - wietny pomysł! - powiedział Joe i rozejrzał si badaj c oczyma półmiski na powierzchni stołu. - Jestem! Obejrzał si . Dorothy Ormsby stała po rodku sali, drobna i dziewcz ca, ale z jej szczupłej sylwetki biła duma. Uniosła wysoko głow i podeszła do Franka Tylera. - Jest pan geniuszem inscenizacji! - Powiedziała - Szkoda, e nie mog teraz doda nic wi cej. My l , e nale y mi si jeden, bardzo dobry, cudownie pachn cy koniak! Powstało małe zamieszanie, Alexowi z pewnej odległo ci wydało si , e wszyscy na raz chc spełni jej yczenie. Tylko lord Frederick Redlan cofn ł si o krok, a pó niej ruszył ku Amandzie i pani Wardell, ale zatrzymał si , bo Frank raz jeszcze wydobył z wazonu zwitek papieru i odczytał: - Pani Alexandra Wardell, jedyna osoba, która naprawd wie, co si dzieje w tym zamku! Stara Dama wstała. Amanda uj ła j pod rami , a Frank podbiegł z kopert . - Czy chce pani i sama? zapytała młoda kobieta - Nie bior udziału w tym konkursie i ch tnie pójd z pani … Pani Wardell spojrzała na ni z u miechem. - Nie l kam si duchów ani ludzi ywych, moje dziecko. Wiem, e obawia si pani, czy b d umiała porusza si tutaj sama. Dzi kuj bardzo, ale na szcz cie nogi jeszcze mnie jako tako nios i daj sobie rad ze schodami w tym zamku. Je eli mam wzi udział w tej zabawie, zrobi to w tych samych warunkach, w jakich musz działa pozostali - pogłaskała Amard po policzku. - Raz jeszcze dzi kuj , kochanie, ale chyba musz otworzy t kopert … Jej drobne dłonie z pewnym wysiłkiem rozerwały piecz . Czytała przez chwil , a pó niej skin ła głow , jak gdyby potakuj c niewypowiedzianej my li.

71


- Start! - powiedział Frank Tyler, znacznie ciszej ni wówczas, gdy wypuszczał jej poprzedników. Amanda podeszła do drzwi, otworzyła je i zamkn ła za wychodz c . - Ciekawe… - powiedział pan Quarendon. Miałem przez chwil wra enie, e ona odgadnie wszystko bez najmniejszych problemów… jak gdyby rzeczywi cie była nie z tego wiata, albo miała zupełny kontakt z tamtym… Nie widzi si prawie takich absolutnie spokojnych i pogodnych twarzy. - Kto jeszcze został? - zapytał Kedge i przesun ł oczyma po obecnych Rzeczywi cie! Ju tylko jedna osoba! Pan, panie doktorze! Harcroft skin ł głow . - Wiem o tym. Powinienem si mo e nieco skupi ? - próbował si u miechn , ale spowa niał. Dorothy Ormsby mrugn ła ku Alexowi. Odpowiedział unosz c na ułamek sekundy r k znad talerza. Oczywi cie Dorothy wyłapywała takie malutkie spi cia: lekarz, nieco zagubiony pomi dzy lud mi zwi zanymi w rozmaity sposób ze zbrodni , marz cy mo e w duchu, eby nie okaza si gorszym ni oni i pragn cy dotrze tam, gdzie dotarło ich tylko kilkoro. Mijały minuty. Joe zjadł szybko i wraz z Parkerem ruszył ku miejscu gdzie stał ekspres z kaw . Był troch znu ony. Wstał dzi o wiele wcze niej ni zwykle… Usiadł z kaw pod oknem staraj c si usun z my li obraz, który ci gle powracał: złoto–purpurowa kapa, a na niej… Czas mijał. Drzwi otworzyły si i jak gdyby zawahały, gdy pani Wardell nadal trzymała klamk . Zrobiła krok ku przodowi, rozejrzała si niewidz cym spojrzeniem, a pó niej powiedziała cicho i wyra nie: - Bóg si zlitował nad tob , Ewo… I osun ła si na dywan pokrywaj cy kamienn posadzk .

72


Rozdział 18 OCZY MIAŁA SZEROKO OTWARTE… Ruszyli ku niej wszyscy, ale doktor Harcroft pierwszy ukl kn ł przy le cej, daj c innym znak uniesion r k , aby nie zbli ali si . Uj ł bezwładn dło i przez chwil wyczuwał t tno, a pó niej przyło ył ucho do szarej, gładkiej sukni starej damy, na wysoko ci serca. Wszyscy wstrzymali oddech. - Bo e - szepn ła Amanda. - eby tylko nic si jej nie stało! - Zemdlała - Harcroft rozejrzał si szybko. - Prosz j przenie na sof , tam w rogu, i podło y jej co pod głow , eby pozostawała w pozycji pół siedz cej. Na szcz cie, mam z sob moj walizeczk . Damy jej zastrzyk efedryny i wszystko b dzie w porz dku, jak s dz … - Mimo pogodnego tonu, w jakim wypowiedział te słowa, Joe usłyszał lekkie wahanie w jego głosie. Harcroft ruszył szybko ku drzwiom i zamkn ł je za sob . Stoj cy nieruchomo ludzie, o yli. Alex i Parker unie li lekkie, bezwładne ciało i ostro nie poło yli je na kanapie. Parker rozejrzał si , pó niej zdj ł wieczorowy akiet, zwin ł go i uniósłszy głow le cej, wsun ł go pod ni . Pani Wardell miała zamkni te oczy i nieco rozchylone usta. Joe dostrzegł, e jej szara, przybrana delikatn , biał koronk suknia unosi si lekko i opada. Oddychała równo. - Pochwaliłam pana wspaniał inscenizacj … - powiedziała cicho Dorothy Ormsby, zwracaj c si do stoj cego obok Tylera - ale zdaje si , e była zanadto realistyczna! Musiała si przerazi , biedactwo, i… Nie doko czyła, bo wszedł Harcrtoft, otwieraj c swoj czarn walizeczk , zanim jeszcze przykl kn ł przy le cej. Wyj ł strzykawk , wci gn ł przezroczysty płyn i zwrócił si ku stoj cej najbli ej Amandzie Judd. - Mo e pani łaskawie uniesie lewy r kaw sukni tak, eby obna y rami . Amanda posłusznie wykonała jego polecenie. Pozostali cofn li si nieco, jak gdyby nie chc c okazywa nadmiernej ciekawo ci. Harcroft wbił lekko igł . Pani Wardell nie drgn ła. Naciskał powoli, pó niej nagłym ruchem usun ł igł . - Prosz nie puszcza r kawa… - powiedział do Amandy. Si gn ł do walizeczki, wyj ł z niklowanego małego pudełka kł bek waty, otworzył niewielk buteleczk , przytkn ł do niej watk , a pó niej przyło ył j na chwil do miejsca, gdzie widniał male ki lad po zastrzyku. - Prosz opu ci r kaw… - zamkn ł walizeczk i wyprostował si . - Mam nadziej , e za chwil przyjdzie do siebie… - Pochylił si ponownie, podniósł z dywanu porzucon strzykawk i rozejrzał si . - Je li mo na, prosz to zawin w co i wrzuci do kosza na mieci… - podał strzykawk Amandzie, która skin ła głow i wycofała si szybko poza kr g stoj cych, jak gdyby szcz liwa, e mo e robi w tej chwili co sensownego. Spojrzenie doktora powróciło do twarzy pani Wardell. - Mój Bo e - powiedział pan Quarendon dr cym głosem. - To wina nas wszystkich. Nie trzeba jej było puszcza samej. Ten zamek i te upiorne głosy działaj wszystkim na nerwy… - Sam pan nalegał na to, kiedy planowali my ten wieczór… - odparł cicho Frank Tyler - powiedział pan, e przydałoby si troch grozy.

73


- Troch ! - mrukn ł Quarendon i zamilkł, bo doktor uniósł r k , jak gdyby prosz c o cisz . Pani Wardell poruszyła si i otworzyła oczy. Przez chwil spogl dała nieruchomym spojrzeniem w sufit, pó niej z wolna opu ciła wzrok i dostrzegła otaczaj cych j ludzi. - Ona nie yje… - powiedziała cicho. - Czas zatoczył kr g i stan ł… Znowu zamkn ła oczy i doktor Harcroft zrobił krok w jej kierunku, ale otworzyła je. Jak gdyby do wtóru własnym my lom, skin ła głow , unosz c j nieznacznie. - Prosz pani, to była tylko zabawa! - powiedziała Dorothy z udan wesoło ci . - Ja te przestraszyłam si , kiedy j znalazłam. Je eli pani chce, kto mo e pój i sprowadzi j . - Nie, moje dziecko… - szepn ła pani Wardell - Za pó no. - Za chwil j sprowadz i wtedy b dzie pani mogła spokojnie odpocz u siebie w pokoju, prawda, panie doktorze? Joe sam nie wiedział, dlaczego wyrwało mu si tak pogodnie to zdanie. Nie ogl daj c si , ruszył ku drzwiom i wyszedł. Schody. Gdzie wysoko ponad nim rozpocz ł si Marsz ałobny Chopina i ucichł nagle. Pauza i wybuch szata skiego zduszonego miechu. Znów kilka przejmuj cych taktów Chopina. Cisza. Był ju na górze, szybko przeszedł korytarz i pchn ł drzwi sali bibliotecznej. Lampy płon ły. Zbroje stały po obu stronach skrzyni, ksi gi drzemały na półkach i czarny garnek błyskał matowo w gł bi kominka. Joe podszedł do makaty w rogu pokoju i odsun ł j . Nagły niepokój przyspieszył bicie serca. Odetchn ł gł boko. Drzwi były uchylone, tkwił w nich klucz z uczepion do niego tekturk . Joe wyci gn ł r k ku klamce, ale opu cił j i pchn ł drzwi czubkiem buta. Smuga nikłego blasku. Za zasuni tymi firankami ło a płon ła wieca. Otworzył usta i powiedział: - Grace, przyszedłem po pani . Zabawa sko czona. Czekaj na pani w jadalni. Cisza. Podszedł powoli. Skurcz ciskał mu gardło. Rozchylił firanki i spojrzał. Na purpurowo–złocistej kapie le ała Grace Mapleton. W jej szeroko otwartych oczach nie było przera enia. Patrzyły spokojnie, nawet bez zdumienia. A w białej sukni, tu pod lew piersi tkwiło szerokie ostrze ogromnego, obosiecznego miecza rycerskiego, wbite tak gł boko i z tak straszliw sił , e musiało utkwi w deskach ło a i sprawiło, e to pi kne ciało spoczywało jak olbrzymia biała ma przebita gigantyczn szpilk . Suknia i ło e przesi kni te były krwi . Joe oderwał spojrzenie od martwej dziewczyny i przeci gn ł r k po czole. - Spokojnie… - powiedział szeptem - uspokój si , na miło bosk ! Potrz sn ł głow i rozejrzał si . Nie zasn … B d czekała…

74


Odetchn ł gł boko. Cofn ł si i obszedł ło e. To była niemal wie a wieca. Zdmuchni ty ogarek poprzedniej le ał na stoliku obok kartki i ołówka. Joe pochylił si i spojrzał na ostatni zapis: „Miss Ormsby… 10.59…” A wcze niej: pan Alex… 9.05… pan Kedge… 9.51… pan Parker… 10.35 Spojrzał na zegarek. 11.50. Za dziesi minut wybije północ. Cofn ł si ostro nie, spojrzał raz jeszcze na ło e i w nieruchome, otwarte oczy. To było niemo liwe, ten straszliwy, olbrzymi miecz jak krzy o krótkich ramionach, stoj cy na grobie. Przymkn ł oczy. My li p dziły jak obł kane. Tak, to było niemo liwe… Niemo liwe? A przecie stało si . Oczywi cie, pozostawało bardzo proste rozwi zanie. Je eli… Cofn ł si i ruszył ku drzwiom. Uniósł makat staraj c si nie dotyka drzwi i wyszedł do jasno o wietlonej sali bibliotecznej. Po chwili zatrzymał si i pr dko zawrócił. Znów obszedł ło e, pochylił si i zdmuchn ł wiec . Ostro nie, po omacku powrócił do drzwi. Kiedy stan ł na progu jadalni, wszystkie głowy zwróciły si ku niemu. Pani Wardell siedziała na kanapie. Najwyra niej zastrzyk przywrócił jej nieco sił. Nie wchodz c Joe odszukał oczyma Parkera. - Prosz pa stwa… zdarzył si wypadek - powiedział staraj c si mówi jak najswobodniej. - Czy mog ci prosi , Ben? Parker zerwał si z krzesła. - Za chwil wrócimy, a do tego czasu, bardzo prosz wszystkich o pozostanie tutaj. Niech nikt z pa stwa nie opuszcza tego pokoju pod adnym pozorem - Alex rozło ył przepraszaj co r ce. Parker wyszedł pierwszy wymin wszy go w progu, a Joe cicho zamkn ł drzwi i ruszył ku schodom prowadz cym na pi tro. - Co si stało? - Grace Mapleton nie yje. - Jak umarła? Byli ju na pode cie schodów. Nie odpowiadaj c, Joe zapytał go: - Czy wzi łe z sob bro ? - Tak - Parker skin ł głow . - Sam nie wiem dlaczego, ale wrzuciłem pistolet do walizki. Powiedz, na miło bosk , co si stało? - Została zamordowana i to w taki sposób, e nikt z tych ludzi, którzy s teraz tam na dole, nie mógł jej zabi . Morderca musi by w zamku, ale nie jest jednym z nich. Dlatego kazałem im zaczeka w jadalni. Razem s mniej nara eni. Parker otworzył drzwi swojego pokoju, uniósł wieko stoj cej pod cian walizki i zagł bił dło pod równo uło onymi koszulami. Wyci gn ł pistolet, sprawdził magazynek i wyszli.

75


B d czekała… Tak, to jedno było pewne. B dzie czekała, póki nie wynios jej, eby odda to wspaniałe, zimne ciało na sekcj . Takie s obyczaje, których trzeba przestrzega , gdy człowiek ginie z r ki innego człowieka.

76


Rozdział 19 LECZ JEDNAK KTO J ZABIŁ… Stan li przed opuszczon makat i Joe uniósł j ostro nie. Drzwi nadal były uchylone, a za nimi rozpo cierał si g sty półmrok. Maj c za sob Parkera, Alex stan ł na progu i zacz ł po omacku przesuwa r k poza framug . - Musi tu by chyba wiatło elektryczne… - powiedział półgłosem - wcze niej paliła si wieca, ale zgasiłem j . Pó niej powiem ci, dlaczego… Natrafił palcami na guzik przeł cznika i wcisn ł go. Pod sufitem zabłysła odwrócona mleczna ampla uczepiona trzema złocistymi ła cuszkami do haka w stropie. Pokój był niemal pusty. Przed ło em, na grubych, d bowych deskach podłogi, le ał nieco wytarty, stary perski dywan. To było wszystko. - Ona jest tam… - powiedział Alex nie podnosz c głosu. Podeszli. Uniósł r k i odsun ł ci k tkanin firanki. Parker nie poruszył si . Joe uniósł drug r k i rozsun ł firanki na tyle, na ile to było mo liwe. Spojrzenie Parkera przesun ło si po nieruchomym, le cym na wznak ciele, a pó niej pow drowało w gór wzdłu ostrza miecza i zatrzymało si na długiej r koje ci ciasno okr conej srebrnym, poczerniałym drutem. - Za czasów rycerza De Vere nie był ju w u yciu… - powiedział Alex. U ywano go w walkach pieszych… wymagał wielkiej siły fizycznej. - Wiem… - Parker spojrzał na le c dziewczyn . Pó niej oczy jego znów zacz ły w drowa po mieczu - My l o tym… - I ja - Alex obszedł ło e, uniósł kap i zajrzał pod ni . pó niej podniósł ze stolika zapałki i zapalił wiec . - Tylko tak była o wietlona, kiedy tu wszedłem. Miecz le ał w poprzek na jej nogach, a ona udawała umarł i miała zamkni te oczy… Czy tak samo le ała, kiedy j zobaczyłe po wej ciu tutaj? - Tak. Ktokolwiek wszedłby do pokoju, mógł podej bez przeszkód do ło a, pochwyci ten olbrzymi miecz w obie r ce, unie go nad głow i uderzy … Nawet gdyby otworzyła oczy i zobaczyła go, nie zd yłaby si poruszy … To musiało si tak odby . - Wła nie - powiedział Joe. - To musiało si tak odby , ale przecie nie mogło si tak odby , je eli w zamku nie ukrywa si gdzie człowiek, który j zabił. Bo nie mo e to by adna z osób, które s w tej chwili w jadalni i były z nami od czasu, kiedy wyprawiono z zamku słu b i zamkni to furt . - Ale przecie … - Parker potrz sn ł głow - ona nie yje, prawda? - Tak… - Joe wyci gn ł r k i dotkn ł plamy krwi, która rozlała si szeroko na sukni zmarłej w miejscu, w którym utkwił miecz. - Ta krew niemal nie zakrzepła jeszcze… Odetchn ł gł boko i zawahał si na ułamek sekundy, ale pó niej uj ł r k zmarłej, powoli zgi ł j w łokciu i ostro nie wyprostował, delikatnie kład c j w poprzedniej pozycji.

77


- mier nie mieszka jeszcze w tym ciele… Zreszt wiemy, przecie , e yła przed godzin … - Odwrócił si i zdmuchn ł wiec . - T wiec tak e niedawno zapalono. Podniósł ze stolika kart papieru. - Jest pi minut po północy. A mo e cofnijmy si troch : O ósmej wieczór Frank Tyler zrobił zdj cia przy bramie i wszyscy przeszli my do jadalni. Od tego czasu, Ben, powstała przedziwna sytuacja, otó kolejno, zawsze jedna tylko osoba przemierzała samotnie zamek, a wszystkie pozostałe znajdowały si razem w jadalni i, o ile wiem, nikt stamt d nie wyszedł. Zreszt taki był niepisany regulamin konkursu. Amanda Judd, Frank Tyler i doktor Harcroft w ogóle nie opu cili jadalni: dwoje pierwszych, poniewa byli gospodarzami i nie brali udziału w konkursie, a Harcroft nie zd ył, gdy z chwil powrotu pani Wardell konkurs przerwano. - Tak, wiem - Parker skin ł głow . - My l o tym ju od dwóch minut. - Na tej karcie mamy zapis czterech osób, które tu weszły: pierwszy byłem ja, o 9.05, drugi Kedge, o 9.51, trzeci byłe ty o 10.35, a czwarta Dorothy Ormsby o 10.59… pozostałe osoby nie dotarły tu. My l o Edingtonie, Quarendonie i Redlandzie. Ale one nie mog wchodzi w rachub jako mordercy, poniewa inni ludzie wyruszyli po nich i zastali j tu yw , a oni po powrocie nie opu cili jadalni ani na chwil . Na szcz cie, ty byłe w ogólnej kolejno ci szósty, Dorothy siódma a pani Wardell ósma. Harcroft, jak wiemy, nie zd ył uda si na poszukiwania, bo był ostatni, jak powiedziałem, konkurs przerwano, bo pani Wardell zastała tu zamordowan Grace. Tak wi c… - Tak wi c - powiedział Parker spogl daj c na miecz - skoro ja, jako szósty znalazłem yw Grace Mapleton, a pó niej znalazła, j yw Dorothy Ormsby, pozostaj tylko dwa wyj cia: albo zabiła j Ormsby, a pani Watdell znalazła umarł , albo… zabiła j pani Wardell! - A jedno i drugie jest niemo liwe, poniewa Dorothy Ormsby z pewno ci nie ud wign łaby tego potwornego miecza, a nawet gdyby jej si to udało, nie mogłaby w aden sposób zada takiego ciosu, gdy ten miecz jest chyba dłu szy ni ona sama i nie mogłaby uderzy prostopadle, zwa ywszy w dodatku, e Grace le ała na ło u, a ona stała na ziemi. Poza tym, jest rzecz fizycznie niemo liw , aby tak drobna kobieta mogła zada tak straszliwe uderzenie… Przecie ten miecz… - znów odetchn ł gł boko - tkwi w tym ło u zupełnie prostopadle, a zwa ywszy jego ci ar, przekonamy si , kiedy usun ciało, e ostrze wbiło si gł boko w deski ło a. Inaczej miecz musiałby si pochyli . Ciało ludzkie ani po ciel nie mog stawia takiego oporu, który utrzymałby go w pozycji, w jakiej jest teraz. - A poniewa wszyscy, prócz Dorothy Ormsby, mog sobie wystawi absolutne i niepodwa alne alibi, wi c Grace Mapleton… - M u s i a ł z a b i k t o , k t o n i e b y ł z n a m i w j a d a l n i ! -doko czył Alex. - Wiemy teraz jedynie, e Grace Mapleton yła o godzinie 10.59, bo mamy na to wiadectwo zanotowane jej własn r k . Wiemy te , e nie yła ju o godzinie 11.20–11.25, bo mniej wi cej o tej godzinie pani Wardell powróciła do jadalni. Zreszt , droga w dół po schodach i przej cie biblioteki, musiały tak e zaj jej nieco czasu, a na pewno nie szła szybko, bo ledwie trzymała si na

78


nogach. Musimy wi c odj kilka minut. To by oznaczało, e Grace została zamordowana mi dzy godzin 11.05 (bo Dorothy tak e zu yła nieco czasu na powrót i by mo e zamieniła z ni kilka słów po zanotowaniu czasu), a godzin 11.20. - Psy! - powiedział Parker. - Co? - Te psy Quarendona! S przecie w budzie na dziedzi cu. Mog si przyda . Musimy przeszuka cały zamek… Ten człowiek przecie gdzie jest, je eli nie uciekł… bo wszystko tu wydaje si mo liwe, nawet w czasie tej burzy i przypływu. Jak gdyby w odpowiedzi usłyszeli daleki grom za w sk szczelin okna. - Ta burza wraca i odchodzi… - Joe podszedł do okna i spróbował wyjrze . wiatło ampli padało na pot n czarn krat i odbijało si od szyby. Krople deszczu rozpryskiwały si na szkle. - T dy w ka dym razie nie uciekł. - Musz tu jeszcze wróci z doktorem, bo nie wolno mi uzna jej za zmarł , je eli lekarz jest na miejscu - Parker zmarszczył brwi. - I zatelefonuj do policji Hrabstwa Devon, a pó niej do Yardu. To nie potrwa długo. Ale najpierw przeszukajmy zamek. Ten morderca mo e by szale cem… Czeka nas upiorna noc, Joe, tak czy inaczej. Wspaniały weekend! Wiedziałem, e odpoczn tu jak nigdy! Czy to nie pi kna noc do prowadzenia ledztwa, podczas którego b d dzi kował Bogu, e panna Dorothy Ormsby musi mi, chc c nie chc c, wystawi alibi, a poza tym, ja sam b d musiał wystawi alibi jej i wszystkim pozostałym osobom, nie pozostawiaj c sobie adnej, na któr mógłbym rzuci cho by cie podejrzenia. - B d dobrej my li - powiedział Alex próbuj c si u miechn , co nie okazało si jednak mo liwe, gdy skurcz w gardle nie mijał - tam gdzie jest zamordowany, musi by i morderca. Tylko duchy rozpływaj si i nikn , ludzie pozostaj . - Wła nie - zapomnieli my o niej. - O kim? - O lady Ewie De Vere. Kto powiedział dzisiaj, e mo e zem ci si za to, e jej tragiczna mier posłu yła nam do tej głupiej zabawy. - Parker tak e spróbował u miechn si , ale dał za wygran . Nagle spoza drzwi wychodz cych na korytarz dobiegł ich pot pie czy okrzyk kobiecy i rozpaczliwe, ciche łkanie. - Trzeba mu powiedzie , eby wył czył te idiotyczne urz dzenia! - mrukn ł Alex. Ruszyli.

79


Rozdział 20 TO WSPANIALE! Kiedy weszli do jadalni wszystkie oczy zwróciły si ku nim, tylko pani Wardell, le ca na kanapce z głow opart o zwini ty akiet Beniamina Parkera, nie odwróciła głowy. Le ała nieruchomo, wpatrzona w jaki nieuchwytny punkt na cianie, a na ustach jej bł kał si łagodny u miech. Parker chrz kn ł. - Prosz nam wybaczy dług nieobecno , ale naprawd wydarzył si bardzo powa ny wypadek… Panna Mapleton… niestety nie yje. Siedz cy przy stoliku pod cian pan Quarendon zerwał si na nogi i przycinał r k serce. Harold Edington, który dzielił z nim stolik, tak e wstał i poło ył dło na ramieniu pulchnego wydawcy. - Spokojnie, Melwin… - powiedział półgłosem. Amanda Judd uniosła r ce i opu ciła je gwałtownie, a Frank Tyler obj ł j ramieniem. Ukryła twarz na jego piersi. Dorothy Ormsby zamarła z ołówkiem uniesionym nad otwartym notatnikiem. Jordan Kedge zmarszczył brwi. Joe, stoj cy w progu, niemal za plecami Parkera, dostrzegł, e twarz jego okryła si trupi blado ci . Zrobił krok ku przodowi i zatrzymał si . Doktor Harcroft odstawił na pół wypełnion szklaneczk whisky i podszedł do Parkera. - Czy jest pan pewien? - powiedział - bo je li… - Oczywi cie! - Parker skin ł głow . - Wła nie chciałem pana prosi , eby… Odwrócił głow i wskazał oczyma drzwi. Harcroft skin ł głow i zawróciwszy wzi ł swoj czarn walizeczk , stoj c nieopodal kanapki, na której le ała pani Wardell. Pochylił si nad star dam . - Czy wszystko w porz dku? - zapytał łagodnie. Spojrzała na niego. U miech nadal bł kał si na jej wargach. - Jestem zm czona… - powiedziała cicho - czy b d mogła poło y si u siebie w pokoju? Harcroft wyprostował si i spojrzał pytaj co na Parkera, który znowu chrz kn ł. Był najwyra niej zakłopotany. - Niestety… s pewne okoliczno ci… Je li to mo liwe, wolałbym, eby pozostała tu pani jeszcze przez kilka minut… Pó niej, oczywi cie, nie widz adnych przeszkód. Lord Frederick Redland, który do tej pory stał nieruchomo pod oknem, zbli ył si do stoj cych w drzwiach m czyzn. Stan ł przed komisarzem. - Czy zamordowano j ? - zapytał spokojnie, ale w oczach jego zapalił si dziwny, ciepły blask. Alex pomy lał, nie pojmuj c dlaczego przyszło mu to do głowy, e tak wła nie mógłby patrze mały chłopiec na upragnion zabawk widoczn za szyb wystawow . Parker chrz kn ł po raz trzeci. - Wkrótce wszystko b dzie jasne… Je li pozwolicie pa stwo, odejd teraz na chwil z panem doktorem.

80


Amanda Judd oderwała si od swego m a i zapytała: - Je eli to mo liwe, chciałabym w takim razie pój po poduszk i koc dla pani Wardell. Nie mo e przecie tak tu le e . - Oczywi cie! - Parker ruchem r ki wskazał jej drzwi - Pójd z pani ! Wyszli oboje. Pan Quarendon wstał i podszedł do Alexa. - Czy to prawda? - zapytał dr cym z napi cia głosem - Czy to prawda, e ona…? Joe nieznacznie skin ł głow . Quarendon otworzył usta, ale nie powiedział ani słowa wi cej. - Bo e! - powiedział półgłosem Frank Tyler - Kto…? - Ona, Ewa - głos pani Wardell był cichy, ale wyra ny. - Nie mogło by inaczej. Było w tych słowach tyle spokojnej, wykluczaj cej sprzeciw pewno ci, e Alexa przeszedł dreszcz. Potrz sn ł głow , jak gdyby chc c przebudzi si ze snu. Kedge usiadł powoli, pó niej wstał i wsun ł dr ce r ce do kieszeni. Drzwi otworzyły si , weszła Amanda, a za ni Parker nios cy poduszk i koc. Podeszli do kanapki. Frank Tyler uniósł głow le cej i wysun ł spod niej czarny akiet Parkera, który z kolei poło ył na tym miejscu poduszk . Amanda otuliła pani Wardell kocem. - Dzi kuj , moje dziecko. Teraz jest mi naprawd bardzo wygodnie. Dzi kuj , panie komisarzu - stara kobieta zwróciła głow ku Parkerowi, który szybko wło ył akiet i wyprostował zagi cia materiału kilkoma ruchami r k. Skłonił si jej z daleka. Alex patrzył na ni i po raz drugi przeszedł go dreszcz. Ci gle ten u miech, łagodny, spokojny u miech. To ona odkryła ciało Grace Mapleton. Musiała sta tam u wezgłowia ło a i przy nikłym płomyku wieczki patrze na ten miecz i… - Chod my, panie doktorze - powiedział Parker półgłosem i ruszył ku drzwiom, a Harcroft za nim. Znikn li. Joe podszedł powoli do stolika, przy którym siedziała Dorothy. - Czy mo na? - Och, oczywi cie! - zamkn ła notatnik i odwróciła go grzbietem do góry. Biedaku - powiedziała półgłosem - wygl da pan, jak gdyby zobaczył pan ducha. Czy przynie panu odrobin whisky? - Ale ! - b kn ł Joe i chciał si podnie , ale Dorothy była ju na rodku sali i po chwili wróciła. Wszyscy milczeli. - Czy… czy kto chciałby mo e fili ank mocnej kawy? - powiedziała Amanda staraj c si mówi spokojnie. - Jest bardzo pó no i dobrze nam to wszystkim zrobi. Kilka osób miało ochot na kaw . Dorothy pochyliła si nad stolikiem i szepn ła: - Czy naprawd j zamordowali? Alex zawahał si na ułamek sekundy, ale zaraz nieznacznie skin ł głow . - Niesłychane! - uniosła swój notatnik, ale pr dko odło yła go na powrót. - Nie do uwierzenia!

81


- Wła nie - Joe zni ył głos jeszcze bardziej. - A mówi c nawiasem, pani jest ostatni osob , która widziała j yw . - To wspaniałe! - Dorothy stłumiła okrzyk i przykryła sobie usta drobn dłoni . - Tyle razy czytałam to zdanie w waszych ksi kach, a teraz usłyszałam je i w dodatku, dotyczy mnie! Oczy jej zabłysły. - Niestety - Joe nieznacznie rozło ył r ce. - Nie jest pani podejrzana… pochylił si ku niej - Mog pani zdradzi jedno: gdyby mo na było pani podejrzewa , mój przyjaciel komisarz Parker sp dziłby dzisiaj znacznie spokojniejsz noc. Dorothy zbli yła usta do jego ucha kład c si niemal na stoliku. - A kto jest podejrzany? - No wła nie - Joe wstał widz c Amand podchodz c z tac , na której dymiły fili anki z kaw . - Dzi kuj , Amando. Ciesz si , e jeste dzielna. U miechn ła si bladym, niemal płaczliwym u miechem. mier sekretarki musiała wstrz sn ni bardziej ni chciała okaza . Joe powrócił do stolika. - Pytała pani, kto jest podejrzany, Dorothy. Mówi c szczerze, nikt. I wszystko byłoby „wspaniale”, eby u y pani okre lenia, gdyby nie to, e przed niecał godzin , kto wyprawił j w wiekuist podró jednym uderzeniem miecza.

82


Rozdział 21 NIKT SAM NIE SPU CI TEJ KRATY… Parker zatrzymał si na progu, a doktor Harcroft powoli podszedł do stołu z napojami nie spogl daj c na nikogo z obecnych. Joe wstał od stolika i podszedł do komisarza, który przez chwil stał zacieraj c odruchowo r ce i najwyra niej szukaj c słów. - Prosz pa stwa, jest mi naprawd niezmiernie przykro, e b d musiał prosi was wszystkich o pozostanie tutaj jeszcze przez pewien czas… Postaramy si załatwi , jak najpr dzej, wszystkie… niezb dne czynno ci, a pó niej b d nawet nalegał, eby obecni udali si do swoich pokój ów… W tej chwili jednak… - zawahał si - chciałbym, aby drzwi tej sali były zamkni te od wewn trz na klucz i otwarte dopiero wówczas, kiedy zapukamy po powrocie… Na razie, chciałbym prosi , aby pan Tyler i pan Quarendon udali si z nami… Chodzi o pa skie psy dodał pr dko widz c, e Melwin Quarendon blednie. - Im pr dzej załatwimy konieczne sprawy, tym pr dzej wrócimy. Prosz nie zapomina o kluczu! Widz , e tkwi tu w zamku. Wyszedł z Alexem na korytarz. Czekali przez chwil zanim Quarendon i Tyler nie doł czyli do nich. Usłyszeli szcz k przekr canego w drzwiach klucza. Parker bez słowa skin ł na stoj cych i oddalił si od drzwi sali jadalnej. Kiedy znale li si u podnó a schodów, powiedział półgłosem: - Musz mówi krótko. Grace Mapleton została zamordowana i to w takich okoliczno ciach, które wykluczaj udział w tej zbrodni kogokolwiek z obecnych tutaj. Nasuwa to, oczy, wi cie, my l o mordercy, którym musi by kto z zewn trz. Czy jest pan pewien, e wszystkie okna zamku s okratowane, mister Tyler? - Absolutnie! Ale… Parker uciszył go unosz c r k . ; - W tej chwili nikt zapewne nie odpowie na adne pa skie pytanie dotycz ce tej zbrodni. Wiemy tylko, e je li - co jest jedynym logicznym rozwi zaniem morderca ukrywa si gdzie w zamku, musimy go odnale . Nie wiemy, kto to jest i dlaczego zabił. Mo e by po prostu szale cem. Dlatego kazałem zamkn ] jadalni od wewn trz… Spojrzał na Quarendona. : - Przyszły nam na my l pa skie psy. S dzi pan, e mog nam pomóc w poszukiwaniach? Czy s odpowiednio wytresowane? - Je eli gdzie w tym zamku kryje si jaki człowiek… - powiedział pan Quarendon głosem, który miał zabrzmie dobitnie i stanowczo, lecz załamywał si nieco - moje psy odnajd go i nie ucieknie! - Doskonale! Czy mo e je pan przywoła , a pan, panie Tyler, czy mo e zaopatrzy nas w latarki? Z pewno ci macie je tutaj? - Tak, mamy ich kilka. Niemal wszyscy u ywaj ich wracaj c grobl do zamku po zmroku… - A czy istnieje zapasowy komplet kluczy do pokojów? - zapytał Alex Musimy przejrze wszystkie pomieszczenia, a nie s dz , eby miało sens pukanie

83


do jadalni i wywoływanie poszczególnych osób, je li która z nich zamkn ła swój pokój wychodz c. - Tak - Tyler skin ł głow . - Musz by w kuchni, albo w którym z pomieszcze dla słu by. Zamki w drzwiach s współczesne, jak panowie zauwa yli. Przerobiono je w czasach, kiedy powstał tu hotel… - On tak e starał si mówi rzeczowo, lecz od czasu do czasu spojrzenie jego biegło w gór ku schodom. - Czy we miemy psy od razu? - zapytał Quarendon. Parker skin ł głow . Tyler zawrócił w stron jadalni i otworzył niewielkie drzwi w murze. Za nimi był mały, nieo wietlony korytarzyk. Frank znalazł kontakt i zrobiło si widno. Na wprost wida było wykładan czerwonymi płytkami posadzk wielkiej kuchni. Ruszyli. Tyler wskazał Quarendonowi nast pne, oszklone drzwi, pokryte spływaj cymi g sto kroplami deszczu. - To wyj cie na dziedziniec… Zreszt , wie pan przecie bo zaprowadził je pan tam. Wydawca uchylił drzwi i gwizdn ł cicho. Dziedziniec był o wietlony blaskiem padaj cym z okien znajduj cych si na pi trze kru ganka. Woda l niła na wielkich, kamiennych płytach i szumiała w w skim, wykutym pod murem rynsztoku. Dwa cienie przebiegły przez dziedziniec i zatrzymały si przed uchylonymi drzwiami. - Dobre pieski… - pan Quarendon odsun ł si i pogłaskał ich mokre łby, gdy weszły do korytarza. Uniosły głowy patrz c na nieznajomych m czyzn. Grzeczne psy! - powiedział Quarendon nieco ostrzej. Przysiadły mokrymi zadami na posadzce. - Idziemy! - powiedział pulchny wydawca, pochylaj c si ku nim. - I szukaj, Tristan! Szukaj, Izolda! Psy przesun ły si obok Parkera i weszły do kuchni. Pomieszczenie było wielkie i podobne do wszystkich hotelowych kuchni wiata., Psy obeszły je w sz c. Pó niej stan ły przy drzwiach, wodz c oczyma za panem Quarendonem. Tyler otworzył jedn z szuflad białej szafy w rogu. Wyj ł latark , sprawdził, czy jasno wieci i odło ył na stół, pó niej wydostał jeszcze trzy. - Chciał pan zapasowych kluczy, prawda? - rozejrzał si , pó niej wyci gn ł jeszcze jedn szuflad . - Chyba b d tu… - Zajrzał i wyci gn ł p k kluczy na małej, mosi nej obr czy. - Tak, to te… Podał obr cz Alexowi. Zwrócił si do Parkera: - Za tymi białymi drzwiczkami w rogu, s dwa małe pokoiki dla dziewcz t kuchennych. Otworzył drzwi. Weszli, za nimi psy. Pokoiki były puste, najwyra niej nikt w nich nie mieszkał ostatnio. Dziewcz ta obsługuj ce go ci z pewno ci powracały na noc do wsi. Wyszli. Korytarz, schody, pokoje go cinne na pi trze. Alex otwierał kolejne drzwi, we wszystkich tkwiły klucze, nikt nie zamkn ł swego pokoju. Sukienki… m skie ubrania w szafach… przybory toaletowe w małych łazieneczkach…

84


Parker rozgl dał si , Frank Tyler czekał na korytarzu, a pan Quarendon uwa nie przypatrywał si psom, które kr yły spokojnie, chwilami odwracaj c ku niemu głowy. - To pokój Amandy - powiedział Frank zatrzymuj c si przed kolejnymi drzwiami. - Wyobra am sobie, co si tam dzieje. Byli my tu tylko we trójk i mieli my do pracy bibliotek i dowoln ilo pustych pokoi. Przed przyjazdem pa stwa, poznosili my wszystko do siebie. - Otworzył drzwi. W pokoju było czysto ale stół i podłoga pod cianami pokryte były stosami r kopisów i ksi ek. Joe podszedł do okna, uwa nie przesun ł latark po kratach tak jak robił to we wszystkich poprzednich pomieszczeniach i zajrzał do uchylonych drzwi łazienki, cho zd ył go uprzedzi jeden z psów. Wyszli na korytarz. Tyler otworzył nast pne drzwi. Stół, rulony papieru, blejtram… - To mój pokój - Frank rozejrzał si . Psy obw chały papiery, obeszły łó ko, a kiedy pan Quarendon z przepraszaj cym gospodarza u miechem uchylił drzwi łazienki, weszły tam i powróciły zaraz. Alex sprawdził kraty w oknach i odwrócił si . Parker, który zajrzał pod kap łó ka, wyprostował si i poszedł za jego spojrzeniem. Nad łó kiem Franka Tylera wisiała rozpi ta wielka, zielona, wyblakła chusta wyszywana w ro linny wzór srebrzyst , nieco ju sp kan nici . A na chu cie, uko nie, zajmuj c cał przek tn wisiał uczepiony do dwu ci kich haków olbrzymi miecz. Joe podszedł. Tu nad chust przy drugiej przek tnej dostrzegł pusty hak, z którego zwisał kawałek mocnego drutu. Alex odwrócił si . - Czy był tu drugi podobny miecz, mister Tyler? - Co? - Frank spojrzał i skin ł głow . - Tak, s dwa, prawie identyczne. Zastali my je tutaj. Ale ten drugi… zamilkł i rozszerzonymi przera eniem oczyma spojrzał na Ałexa - … ten drugi posłu ył mi do… o Bo e Wszechmog cy… Czy… czy? Alex skin ł głow nie spuszczaj c wzroku z miecza. - Ten miecz miał udawa narz dzie, którym rycerz De Vere zabił niewiern on , prawda? A Grace Mapleton po rozstaniu z nami na dole, pr dko wbiegła do swego pokoju, gdzie czekała druga, przygotowana przez pana suknia i przebrała si w ni … Zd yła mi to powiedzie , kiedy j znalazłem. Plamy krwi do złudzenia na ladowały rzeczywisto . Ale ruszajmy. Je eli pan pozwoli, przyjd tu pó niej. Chciałbym wzi do r ki ten miecz, który pozostał u pana… - Czy ona? - zapytał Tyler i umilkł. - Chod my… Parker ruszył ku drzwiom. Obeszli wszystkie pokoje i stan li przed drzwiami sali bibliotecznej . Parker poprosił pana Quarendona i Tylera, aby wraz z psami pozostali na korytarzu. Raz jeszcze obszukali wszystkie k ty, a Joe wszedł niemal do kominka i za wiecił w gór , pó niej dokładnie przyjrzał si zbrojom. - Musimy tam wej - mrukn ł Parker.

85


A pó niej, ostro nie, przez rozwini t chusteczk zamkn ł pokój, w którym pozostała Grace Mapleton, odniósł klucz do swego pokoju, schował go do szuflady i zamkn ł drzwi na klucz. Wrócił do stoj cych na korytarzu ludzi. - Co teraz? - powiedział. - Ten zamek naprawd jest male ki, chocia z dala wydaje si ogromny. Czy to ju wszystko? - Wie a - powiedział Joe. - Chod my. Weszli ponownie do biblioteki i stan li przed w skimi drzwiczkami prowadz cymi na schody wie y. Joe otworzył je i znale li si na biegn cych w gór stopniach. - Tu - Tyler wskazał cian i dopiero teraz, po raz pierwszy, Joe dostrzegł drzwi, obok których przeszedł wczoraj kilka razy nie dostrzegaj c ich. Były pomalowane na kolor ciany i zlewały si z ni niemal zupełnie. Nie miały zamka, a tylko opadaj cy w dół elazny pier cie , za który Frank poci gn ł. Otworzyły si . Za nimi była ciemno . Joe zapalił latark i przekroczył próg. - Tu były zapewne zapasy ywno ci… - powiedział Frank cicho. - Zamek nie miał lochów. Pewnie woda przesi kała do nich. Tu mo na było umie ci wszystko, co było konieczne do przetrzymania obl enia… wiatło latarek ukazało wysoko w górze czarny kolisty strop. - Oczywi cie… - szepn ł Alex - to jest wła nie wn trze wie y. Psy wbiegły w półmrok. Pan Quarendon wiecił odszukuj c ich smukłe kształty w ruchu, to tu, to tam. Powróciły. - Chod my… - Alex ruszył w gór . Kiedy znale li si pod klap zamykaj c schody, przystan ł i za wiecił sobie pod nogi. Stopnie były absolutnie suche. Przeniósł wiatło latarki w gór . Zasuwa była zasuni ta. W górze bił nieustanny, dono ny werbel deszczu. - Nikt nie podniósł tej klapy dzi wieczór… Te stopnie nie mogłyby wyschn tak absolutnie. Nie ma na nich ladu wilgoci. Zawrócił i ruszyli w dół, mijaj c wej cie do biblioteki. Wynurzyli si w sieni. Psy czekały na dole. - To ju chyba wszystko… -powiedział Parker i spojr ał na bram . - Wła nie - Joe stan ł po rodku sieni przesuwaj c z wolna promieniem latarki po pot nej kracie. - Powiedzmy, e kto … wiesz kto… miał tu ukrytego wspólnika, a pó niej zbiegł z nim do tej bramy, razem podnie li krat na tyle, eby móc otworzy furt , morderca wyszedł, a ta osoba, która pozostała, opu ciła krat na miejsce… To nieprawdopodobne, Ben. Ale to, co nam pozostało, jest jeszcze bardziej nieprawdopodobne. Zwrócił si do Franka Tylera. - Czy próbował pan kiedy podnie albo opu ci t krat bez niczyjej pomocy? Frank potrz sn ł głow . - To niemo liwe. Musi j równocze nie podnosi dwóch ludzi stoj c przy dwóch kołowrotach. Inaczej nie drgnie. Zreszt , kiedy zamek stoi pusty, mieszka tu zwykle stary dozorca z on . Oboje s z wioski. Ale im wystarcza zasuwa na furcie. Nikt z zewn trz, złodziej ani włócz ga, nie mógłby si tu w lizn . - W dół tak e nie opadnie?

86


- Nie, nikt sam nie opu ci tej kraty, nawet gdyby był Herkulesem. To bardzo przemy lna konstrukcja. Joe spojrzał na Parkera. Spojrzenia ich spotkały si . Prawda była prosta: nikt nie mógł zabi Grace Mapleton.

87


Rozdział 22 „W MOIM ŁÓ KU PI SZKIELET…” Doktor Harcroft i Amanda Judd pomogli pani Wardell doj do pokoju. W progu Amanda odwróciła si . - Je eli nie ma pan nic przeciwko temu, panie doktorze, posiedz u niej, póki nie za nie… - Oczywi cie - Harcroft skin ł głow . - Gdyby dostrzegła pani jakie niepokoj ce oznaki, prosz zapuka do mnie. Na pewno nie usn dzisiaj łatwo. - Ani ja… - Amanda u miechn ła si blado i weszła cicho do pokoju pani Wardell, zamykaj c za sob drzwi. W tej samej chwili doktor Harcroft dostrzegł Dorothy Ormsby i Alexa, wynurzaj cych si z wylotu schodów. - Jak si czuje pani Wardell? - zapytał Joe półgłosem. - Lepiej, jak s dz - lekarz skin ł głow - ale prze yła ci ki wstrz s. S dz c z tego, co widziałem, nie chciałbym, eby… - zamilkł widz c, e Dorothy pozostała przed drzwiami swego pokoju. - Pan Parker telefonuje teraz, ale zaraz sko czy i b dziemy obaj czuwali, a do przyjazdu policji… - Alex spojrzał na zegarek. - Za trzy godziny zacznie wita i chyba b d mogli si przedosta do zamku. Burza i przypływ nie mog trwa wiecznie. Zreszt , b dziemy jeszcze przed ich przyjazdem chcieli zamieni z wszystkimi tutaj po kilka słów. Prosta formalno , ale oszcz dzi to obecnym konieczno ci zrywania si , kiedy przyjedzie policja. B dziemy mogli przesun te formalne sprawy na pó niej. - Oczywi cie, rozumiem - Harcroft skin ł głow . - W tpi , czy ktokolwiek z nas u nie pr dko. Pani Judd chce posiedzie przy pani Wardell, wi c spóbuj teraz zdrzemn si troch , je eli mi si uda… Skłonił si lekko Dorothy i kiwn ł przyja nie głow Alexowi, a pó niej ruszył bezgło nie po grubym chodniku i znikn ł za zakr tem. - Dodzwoniłem si … - Parker wynurzył si ze schodów. - B d tu o wicie, a nawet wcze niej, ale superintendent, z którym rozmawiałem, zna Wilczy Z b i powiedział, e po prostu zajad przed grobl i je li nie da si tu wej , b d czekali a do skutku. Alex skin ł głow i spojrzał na Dorothy, która słuchała słów komisarza, ciskaj c w lewej r ce swój notatnik. - Niech pani spróbuj si teraz przespa i prosz pami ta , e jestem za cian . To bardzo grube mury, ale b dziemy obaj czuwali do przyjazdu tych ludzi z hrabstwa. Usłysz pani pukanie w cian , ale my l e nic tu ju dzi nie nast pi. - Je eli nie b dzie nas w pokojach, znajdzie nas pani w bibliotece. Pójd si przebra , Joe, i wpadn do ciebie. Czy wszyscy s ju u siebie? - Chyba tak? W ka dym razie weszli na gór . Amanda jest u pani Wardell i zapowiedziała, e zostanie przez pewien czas. Innych prosiłem, eby byli u siebie i chyba posłuchali mnie. Parker skin ł głow .

88


- Dobrze. Id si przebra i za chwil przyjd do ciebie. Zostaw uchylone drzwi. U miechn ł si do Dorothy Ormsby i otworzył drzwi swego pokoju. - Nie zgubiła pani klucza? - szepn ł Joe. Dorothy potrz sn ła głow . - Zawstydziłam si wtedy i zostawiłam je otwarte. Joe u miechn ł si i wszedł do siebie. Otworzył szaf i wyj ł z niej flanelow koszul i sweter. Usłyszał cichute kie skrzypni cie drzwi. - Ju si przebrałe , Ben? - powiedział półgłosem - Wejd … Nikt nie odpowiedział i nikt nie wszedł. Joe rzucił koszul i sweter na por cz fotela i odwrócił si . Dorothy Ormsby była miertelnie blada. Otworzyła usta, ale nie wyszedł z nich aden d wi k. Chwiej c si zrobiła krok do przodu i próbuj c si opanowa , szepn ła dr cymi ustami: - Tam… - Co, tam? Joe wyjrzał. Korytarz był pusty. Szybko zamkn ł drzwi. - Co si stało? - powiedział nieco gło niej. Dorothy osun ła si na fotel, mimowolnie str caj c sweter i koszul z por czy. Nie zauwa yła tego. Zamkn ła oczy i otworzyła je zaraz. - Ja… tam… ona tam jest… Głos załamał si jej. W tej samej chwili rozległo si cichutkie pukanie. Dorothy Ormsby zakryła usta obu dło mi, tłumi c rozpaczliwy okrzyk. Parker cicho otworzył drzwi. - Jeszcze si nie… Zamikł i spojrzał na Alexa. - Co si stało, Dorothy? - zapytał Joe. Podszedł do niej i łagodnie poło ył jej dłonie na ramionach. - Prosz si opanowa . Dorothy uniosła oczy, z których wci jeszcze nie znikn ł wyraz przera enia. Odetchn ła gł boko. - U mnie w pokoju… - urwała, ale nagle zebrawszy wszystkie siły powiedziała niemal normalnym głosem - W moim łó ku pi szkielet! Joe wymienił nad jej głow szybkie spojrzenia z Parkerem. - Dobrze - powiedział łagodnie. - Pójd i sprawdz , a komisarz Parker zostanie tu z pani . Ruszył ku drzwiom i wyszedł na korytarz. Drzwi pokoju Dorothy były otwarte. Wszedł zamykaj c je cicho za sob . Łó ko stało pod cian , która dzieliła ich pokoje. Joe zamarł i patrzył nie mog c oderwa oczu od pustych oczodołów postaci le cej na łó ku i nakrytej kołdr , na której spoczywały jej zło one, ko ciane r ce! Zrobił krok ku przodowi i zatrzymał si , jak gdyby czekaj c, e szkielet zwróci ku niemu głow . Jeszcze jeden krok. Stan ł przy łó ku. Czaszka miała wszystkie z by, równe i białe. Alex powoli wyci gn ł r k i odkrył kołdr . Szkielet nie miał ko ci miednicowych ani nóg. Joe pochylił si ni ej. Odetchn ł gł boko i uj ł ko ciste palce. Nie rozsypały si . Dopiero teraz spostrzegł, e ebra i kr gosłup miały jednakow , szar barw i były gładkie.

89


Pochylił si ni ej i wsun ł dło pomi dzy ebra. Dotkn ł w skiego stalowego pr ta, ł cz cego kr gosłup z podstaw czaszki i odetchn ł gł boko. Si gn ł do kieszeni, wyj ł nieskalan biał chusteczk i otarł z własnego czoła male kie krople potu. Cofn ł si i wyszedł, zamykaj c drzwi i nie gasz c wiatła. Dorothy nadal siedziała w fotelu z dło mi zaci ni tymi na por czach. Zakłopotany Parker stał obok. Uniosła głow i l k znowu pojawił si w jej oczach. - Czy zwariowałam? - zapytała cicho. Joe potrz sn ł głow . - Nie - u miechn ł si . - Mnie te w pierwszej chwili włosy stan ły d ba. - Jak to? - wyszeptała Dorothy zbielałymi ustami - wi c on tam jest? - Tak, ale to nie jest prawdziwy szkielet. - Nie prawdziwy?… - To model anatomiczny wykonany z plastiku. Zreszt , tylko połowa, bo pod kołdr nie ma nic. - To znaczy… to znaczy, e to był… był art? - Dorothy wyprostowała si w fotelu. Nagły rumieniec pojawił si na jej pobladłych policzkach. - art… Zacisn ła usta… - Czy domy la si pani, kto jest tym artownisiem? - zapytał powa nie Parker - Bez wzgl du na to, jak oceniamy tego rodzaju dowcipy, wieczór dzisiejszy nie jest zwykłym wieczorem, jak pani wie. - Czy domy lam si ? - Dorothy Ormsby spojrzała najpierw na jednego, pó niej na drugiego z m czyzn. - Zapewne tak. Ale… ale byłam przekonana, e ten człowiek nie jest zdolny do takich artów… Gdybym na przykład była chora na serce, mogłabym… Zreszt , mniejsza o to! - zacisn ła usta. Pó niej spojrzała na Alexa: - Czy mógłby pan zrobi co dla mnie, Joe? Wiem, e panowie nie mo ecie teraz zajmowa si głupstwami, bo popełniono tu dzisiaj zbrodni , ale… - Słucham? - powiedział Joe spokojnie, nie spuszczaj c z niej wzroku. - Czy mógłby pan wzi … - rozejrzała si szybko - ten koc, zawin to paskudztwo i wynie z mojego pokoju? Powinna to zrobi sama, ale nie chciałabym znowu na to spojrze … - spu ciła oczy - Przestraszyłam si … Mo e to przez t zbrodni i legend o tym duchu… Nie wierz w duchy, ale dzi wszystko jest jakie inne… - To prawda - powiedział Parker. - Zosta z pani , Joe, a ja si tym zajm . Chciałbym si przyjrze temu ko ciotrupowi. Zdj ł z łó ka kap i wyszedł. Alex pochylił si i oparł dłoni o plecy fotela. - Kto to zrobił, Dorothy? W milczeniu postrz sn ła głow . - To dziwna zbrodnia - powiedział Joe. - Nie rozumiem jej, Wszystko tu mo e by wa ne. Ormsby uniosła głow i spojrzała mu w oczy. - Nie chciałabym mówi o tym przy pa skim przyjacielu, chocia to podobno wspaniały człowiek. Czy mog panu zaufa , Joe?

90


- Mo e pani. I wyja nimy przy tym jedn spraw . Rano wyczułem, e pani si czego boi… Dlatego zamkn ła pani drzwi na klucz. Była pani przestraszona. Czy chodziło o tego samego człowieka? Dorothy skin ła głow . - W dniu, kiedy rozstawali my si , powiedział do mnie, e mo e kiedy zatrzyma mnie na zawsze… jako eksponat w swoim muzeum! - W muzeum zbrodni? Dorothy wzruszyła lekko ramionami. - Ju pan wie, prawda? Chciał, ebym została jego on . A ja nie chc by on , ani jego, ani kogokolwiek innego… Poci gn ło mnie do niego to, e jest taki niesamowity… Zaprosił mnie kiedy z paroma innymi osobami na przyj cie… wie pan, on robi takie przyj cia dla rozmaitych ludzi, którzy maj podobne zainteresowania… Joe w milczeniu przytakn ł ruchem głowy. - A pó niej to trwało przez pewien czas… i sko czyło si … L kam si go w jaki sposób. Nie wiem, czy artował mówi c o tym, e chciałby mnie zatrzyma w swojej kolekcji. Ale nie spodziewałam si po nim takiego nikczemnego artu… Je eli to miała by zemsta… My lałam, e jest gentelmanem! Alex dostrzegł ze zdziwieniem, e Dorothy ma łzy w oczach. Wszedł Parker. - Wszystko jest ju w porz dku - powiedział. - Je eli boi si pani tam spa , mo emy zamieni si pokojami. Mamy wszyscy tak mało rzeczy, e zajmie nam to trzy minuty. - Dzi kuj - u miechn ła si do niego i odwróciła głow , eby nie dostrzegł łez w jej oczach. - Dałam si zaskoczy , co mi si rzadko zdarza, ale to ju min ło. Wstała z fotela. - Jeszcze chwileczk - powiedział Joe. - Skoro pani ju tu jest, chciałbym zada dwa małe pytania… - Tak? Czy przypomina sobie pani te chwile, kiedy weszła pani do Grace Mapleton? - Co? Tak, oczywi cie… Wyj łam ten klucz z kominka i otworzyłam drzwi. Paliła si tylko mała wieczka na pół przysłoni ta firankami ło a, na którym le ała Grace. R ce miała zło one, krew na sukni, a w nogach, w poprzek, le ał ogromny miecz… Prze yłam nieprzyjemn chwil przez ten miecz i te plamy na sukni, ale otworzyła oczy i zapytała, czy si nie przestraszyłam… Wtedy spojrzała na zegarek, zapisała czas, a ja zapytałam, czy si nie nudzi… Powiedziała, e troch i zapytała, ile jeszcze osób pozostało? Powiedziałam, e dwie, a ona szepn ła „Chwała Bogu” i ziewn ła. U miechn łam si do niej i wyszłam. - A teraz prosz dobrze uwa a , Dorothy… - Alex uniósł wskazuj cy palec i wymierzył nim w jej pier - czy jest pani absolutnie pewna, e w po piechu nie zapomniała pani wło y z powrotem klucza do garnka w kominku? - Absolutnie - powiedziała stanowczo Dorothy Ormsby - A wiem dlatego, e chciałam jak najpr dzej zbiec na dół i rzuciłam klucz z góry do garnka… Nie trafiłam i musiałam ukl kn , eby go znale . A pó niej wsun łam r k do rodka wkładaj c go razem z t kartk , która była do niego doczepiona.

91


- Dzi kuj - Joe u miechn ł si do niej. - Nie b dziemy ju pani wi cej dr czyli. Pójd z pani , raz jeszcze sam zajrz do szafy, do łazienki i pod pani łó ko, a pó niej poprosz , eby zamkn ła si pani na klucz i pod adnym pozorem nie otwierała, je eli kto zapuka. Z wyj tkiem pana Parkera i mnie, oczywi cie. - Zamkn łabym te drzwi nawet wtedy, gdyby pan o to nie poprosił powiedziała Dorothy Ormsby. Była wci jeszcze blada, ale opanowana. Ruszyli ku drzwiom.

92


Rozdział 23 SCHLUDNA I PEDANTYCZNA Joe wsun ł na nogi lekkie treningowe pantofle i zawi zał je. Pó niej wstał. W swetrze, flanelowej koszuli i jeansach poczuł si o wiele lepiej. - Gdzie schowałe tego ko ciotrupa? - Wrzuciłem go do szafy. Parker wzruszył ramionami. Siedział na kraw dzi łó ka Alexa i przypatrywał mu si z ponurym wyrazem twarzy. Zni ył głos niemal do szeptu, wskazuj c oczyma cian pokoju. - Czy my lisz, e ten idiotyczny art mo e mie jakie znaczenie? - Dla niej najwyra niej ma - szepn ł Joe - ale w tpi , czy ma zwi zek ze mierci Grace Mapleton. Cho mo e mie , bo tam gdzie nie zna si rozwi zania, wszystko jest mo liwe. - Przeciwnie - mrukn ł Parker - nic nie jest mo liwe. Na razie dysponujemy dwoma pewnikami: nikt obcy nie zakradł s do zamku. A drugi pewnik jest jego uzupełnieniem: nikt z przebywaj cycb w zamku nie mógł zabi Grace Mapleton. Czy mo esz to podwa y ? - Je eli nie popełnił tej zbrodni, zgodnie z przepowiedni , duch Ewy De Vere, musz to podwa y . Grace nie yje i do twoich dwóch pewników musimy doda trzeci: nie popełniła samobójstwa. Czy zgadzasz si ? Parker westchn ł. - Trudno by jej było poło y si na wznak i wbi sobie w serce miecz tej długo ci. - Ale te trzy pewniki… - Joe si gn ł po tyto i le c na stole fajk - nie mog y zgodnie obok siebie. Prócz tego, nie wierz w duchy. - Ani ja - Parker znów wzruszył ramionami - ale za mniej wi cej trzy godziny zamek stanie si dost pny, wstanie wit i zostan skonfrontowany z moimi miłymi kolegami, policj hrabstwa Devon. Wezwałem ich. Có im powiem? e byłem tu przez cały czas i pragn wystawi niepodwa alne alibi wszystkim, których mogliby podejrzewa ? To znaczy, powiem im, e co prawda mog sobie zawie zwłoki zamordowanej do kostnicy, ale wykluczam istnienie mordercy, ja, zast pca szefa Dochodze Kryminalnych Stołecznej Policji! Alex mimowolnie u miechn ł si . - Rzeczywi cie, twoi koledzy z hrabstwa Devon b d nieco zaskoczeni. Ale siedz c tu i zastanawiaj c si nad ich reakcj na twoje słowa, niewiele zdziałamy. Trzeba porozmawia z lud mi tutaj. Mo e kto co zauwa ył i nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, e ma to jakiekolwiek znaczenie? Mo e kto wie co , czego my nie wiemy? Mo e…

93


Parker uniósł r k i opu cił j powoli, jak gdyby chc c zatrzyma potok jego słów. - Joe, je eli zało yli my (a jestem pewien, e mamy słuszno ), e ani Dorothy Ormsby, ani pani Wardell nie mogły zabi Grace Mapleton… a ja tu przed tym widziałem j yw i n i k t prócz tych obu kobiet nie wyszedł z jadalni po mnie, to kto mógł j zabi ? Tak e n i k t ! - Chod my! - powiedział Joe półgłosem, wskazuj c drzwi. - Dok d? - Do jej pokoju. Z le cego na stoliku p ku kluczy wybrał jeden i oddzielił go od pozostałych. - Czwórka… to chyba ten, je eli twój pokój ma numer trzeci. Wyszli staraj c si porusza jak najciszej i bezgło nie zamkn li drzwi. Joe przekr cił klucz w zamku i schował go do kieszeni. Min li pokój Parkera, skr cili kru gankiem w prawo i zatrzymali si przy pierwszych drzwiach. Alex delikatnie wsun ł klucz j przekr cił go. Zamek nie wydał adnego d wi ku. Nacisn ł klamk i weszli. - Kto mieszka tam za cian ? Quarendon? Parker potwierdził skinieniem głowy. Pokój był podłu ny. Na wprost było okno, a pod nim biegł długi stół, na którym stał komputer, drukarka i ekran, nieco dalej elektroniczna maszyna do pisania, a jeszcze dalej równo poukładane, stoj ce pionowo i podparte stalowymi uchwytami teczki r kopisów, taca z listami, a w samym rogu du y wazon pełen wie ycz czerwonych ró . Do stołu przysuni to lekkie obracane krzesło. Pod drug cian niski tapczan okryty narzut w kwiaty, a pomi dzy nim i łazienk du a trójdrzwiowa szafa cienna wbudowana we wn k muru. - Nie widz jej… - szepn ł Alex. Podszedł do szafy i otworzył pierwsze z trojga drzwi. Sukienki. - Jest… - powiedział szeptem, si gn ł r k i wydobył zawieszon na wieszaku biał sukni - kiedy weszli my tu pierwszy raz, szukaj c naszego hipotetycznego mordercy, zapomniałem o niej. Wa ny był człowiek, który mógł si tu gdzie ukrywa … Grace po wyj ciu z jadalni, wbiegła tutaj i zamieniła t sukni na inn z plamami krwi, które wymalował jej Tyler… Czy mo esz przejrze zawarto tej szafy, Ben? Ja spróbuj zerkn pobie nie na te papiery… - poło ył r k na ramieniu przyjaciela - wiem, e najprawdopodobniej niczego nie znajdziemy… Ale zamordowano j , a to znaczy, e je li nie zabił jej jaki szaleniec, musiał to by kto , kto jej straszliwie nienawidził, albo postanowił zaryzykowa sp dzenie reszty dni za kratami, eby si jej pozby . Nie mam wielkiej nadziei, ale mo e odkryjemy cho by cie ladu… Odwrócił si i szybko zacz ł przegl da teczki z papierami. Najwyra niej były to wydruki komputerowe. Zerkn ł na pierwszy z brzegu… chyba szkic powie ci kryminalnej, rzucony byle jak, chaotyczny, pełen przerw i powtarzaj cych si w nawiasach słów („wypełni pó niej!”)… Przepu cił kilkana cie teczek i spojrzał na tac z listami. Najwyra niej Grace prowadziła korespondencj Amandy. Do otrzymanych listów przyczepione były spinaczami notatki zawieraj ce tre odpowiedzi. - Psssst! - powiedział cicho Parker za jego plecami. Alex odwrócił si . - Pod bielizn znalazłem kopert … - Pochylili si nad ni . Była zaklejona. Parker

94


wyci gn ł z kieszeni mały scyzoryk i przeci ł j . W rodku było kilka zło onych we czworo kartek papieru maszynowego. Joe zacz ł czyta . „… nie mog tak dłu ej y , trzeba z tym zrobi koniec!”. Na drugiej kartce tekst był nieco dłu szy: „Człowiek mo e cale lata y pogodzony z ukrytym wstydem, z ha b , o której nikt inny nie dowie si … Ale przychodzi dzie kiedy musi si zapłaci za wszystko. Wi c płac !”. Na trzeciej kartce tylko kilka słów napisanych szeroko i z rozmachem tak, e zajmowały niemal cał jej powierzchni : „Nie tchórz, ale silny wybiera mier w chwili poni enia!”. - Chod my - powiedział Joe. - Te stosy papierów musz zaczeka . Ale to zabierzemy z sob . To chyba nie jej pismo, ale mog si myli . Zajrzeli do łazienki z flakonami i słoiczkami równo poustawianymi na szklanej półce nad umywalk . - Bardzo schludna i pedantyczna była ta liczna panna Mapleton… - mrukn ł Parker - a powiadaj , e pi kne dziewczyny bywaj roztrzepane. - Chod my - powiedział Alex. - Czy masz t kopert ? Parker skin ł głow . - Daj mi j na par minut… Joe wsun ł kopert do kieszeni. - Co teraz? - zapytał Parker. - Nie pami tam, abym był kiedykolwiek tak zagubiony… Szczerze mówi c, zupełnie nie wiem, co powinni my teraz zrobi ani z kim mówi , a tym bardziej o czym. - My l , e nie pozostaje nam nic innego, jak porozmawia z osob , z któr Grace przebywała ostatnio niemal bez przerwy, to znaczy jej chlebodawczyni . Amanda jest bystr i spostrzegawcz młod kobiet . Wida to na mil z jej ksi ek. S tam pewne małe, znakomite szczególiki, takie podpatrzone codzienne drobiazgi, które… ale mniejsza o to. My l , e zapukamy cicho do niej. - Czy nie jest u pani Wardell? - Je eli jest tam jeszcze, porozmawiamy z kim innym.

95


Rozdział 24 KTO J ZAPROSIŁ? Alex ruszył cicho wzdłu kru ganka, po niedostrzegalnym niemal wahaniu min ł drzwi pokoju pani Wardell i poszedł dalej. Pokój Amandy był ostatni przed zakr tem. Joe uniósł zgi ty wskazuj cy palec i cicho zapukał. Niemal natychmiast drzwi otworzyły si . - B dziemy w sali, gdzie stoj zbroje… - szepn ł - Je eli mo esz, przyjd tam na chwil . Amanda bez słowa skin ła głow , przeło yła klucz z wewn trznej strony zamka do zewn trznej, wyszła z pokoju i ruszyła od razu za nimi. Parker przepu cił j w drzwiach. Weszli. Joe wskazał jej miejsce na ławie i usiadł po przeciwnej stronie stołu. Oczy Amandy pow drowały mimowolnie w stron makaty. - Czy ona tam jest? - Tak. - Parker bezradnie rozło ył r ce - ale wkrótce przyjedzie policja, lekarz s dowy i słu by techniczne, fotografowie, specjali ci od odcisków palców i inni. Kiedy sko cz prac , odjad i zabior z sob ciało. - To straszne - Amanda przymkn ła oczy, ale zaraz otworzyła je i spojrzała na Alexa. - Czy… czy panowie ju wiecie? - Nie. - Joe potrz sn ł głow . - Nie wiemy, kto j zabił. Dlatego chcieli my pomówi z tob przez chwil , je eli czujesz si na siłach. Skin ła głow . Parker chrz kn ł i rozpocz ł półgłosem: - Abstrahuj c od tego, e nie wiemy kto i w jaki sposób mógł dokona tej zbrodni, wiemy, e zwykle zabija kto , kto wierzy, e nie ma innego wyj cia. Morderstwo niesie z sob wielkie ryzyko i tragedi tak e dla mordercy, je li zostanie odkryty. Dlatego zawsze szukamy motywu. Szukamy kogo , kto miał niezwykle wa n przyczyn , eby pozbawi sw ofiar ycia. Czasem jest to zemsta, czasem dza zysku, albo konieczno usuni cia drugiego człowieka z drogi mordercy. Dlatego pytamy, kto i dlaczego chciał go usun ? Zwykle, cho nie zawsze, odpowied na to pytanie przybli a nas do prawdy. Oczywi cie, czasem kto zostaje zabity przez omyłk albo pada ofiar szale ca. A bywa i tak, e nie zabił ten, który miał motyw, lecz kto drugi, maj cy motyw równie mocny lub mocniejszy. W ka dym razie, w dziewi dziesi ciu dziewi ciu wypadkach na sto, rozwi zanie zagadki zabójstwa ukryte jest w yciorysie zabitego. Poniewa stykała si z ni pani na co dzie , chciałbym zapyta , czy nie dostrzegła pani niczego, co mogłoby mie zwi zek z moim przydługim wykładem? Amanda zastanawiała si przez chwil . - To dziwne - powiedziała - ale je eli mam by szczera, niewiele o niej wiem. Przyjechała do Londynu z prowincji, z jakiego małego miasteczka w rodkowej Anglii, uko czyła kurs stenografii, obsługi komputerów i oczywi cie, pisania na maszynie. Robiła to wszystko wspaniale, w dodatku miała doskonał pami i wrodzone chyba poczucie ładu. W ka dym miejscu, gdzie była, panował idealny porz dek…

96


Amanda umilkła na chwil , poło yła trzymany w r ce klucz na stole i przez chwil okr cała go wolno wokół osi. - To było niesamowite! Nie mogłam tego poj i chocia sp dzałam z ni co dnia wiele godzin, nigdy nie zdobyłam si na to, eby j zapyta . - O co zapyta ? - Parker uniósł brwi - przecie młode kobiety lubi ce porz dek zdarzaj si do cz sto, prawda? Amanda spojrzała na niego zdumionymi, szeroko otwartymi oczami. - Czy pan mówi serio, panie komisarzu? - Nie rozumiem pani? - Mo e niewiele widziałam - powiedziała Amanda cicho - ale to była najładniejsza dziewczyna, jak widziałam w yciu! Ludzie przystawali na ulicy, kiedy z ni szłam, na pewno nie dlatego, e to mój widok zamieniał ich w słup soli. Natura tworzy ładne, a nawet pi kne kobiety, ale zawsze dodaje im jak skaz , za krótkie nogi, za małe piersi, blisko osadzone oczy, czy cokolwiek innego. Grace była bez skazy! I czy dziwi mi si pan, e nie mogłam poj dlaczego ta wspaniała dziewczyna, która mogłaby sobie bez najmniejszego wysiłku okr ci wokół małego palca niemal ka dego m czyzn , który by na ni spojrzał, lub wyj wspaniale za m , albo robi karier na sto dost pnych jej sposobów, przesiedziała par lat za biurkiem w pokoiku przed gabinetem pana Quarendona, a pó niej niemal zamieniła si w moj niewolnic , wychwytuj c, notuj c i porz dkuj c wszystkie moje narwane pomysły?… W dodatku, w ogóle nie interesowała jej literatura kryminalna. Przepisuj c była przecie moj pierwsz czytelniczk . Nie reagowała emocjonalnie. Jej uporz dkowany umysł odrzucał po prostu wszystkie komplikacje konieczne w takiej powie ci, chocia bardzo chciała by u yteczna i mie jakie krytyczne uwagi. Poza tym, była niezast piona… Mo e to okropne, co powiem. Wiem, e umarła i bardzo mi jej al, tym bardziej, e okoliczno ci s takie przera aj ce. Ale zanim panowie zapukali cie, stałam po rodku pokoju i my lałam jak mała, podła egoistka, e sama nie wiem, co bez niej zrobi . Wiem, e to ohydne, co mówi , ale z yłam si z ni bardzo… Zamilkła. - Jeszcze jedno, banalne pytanie, które musimy zada - Parker westchn ł - czy nie zauwa yła pani niczego szczególnego? Niczego, co wydawałoby si pani w jakikolwiek sposób dziwne podczas dzisiejszego wieczoru? - Nie… je li nie bra pod uwag pani Wardell. Ona była przez cały czas dziwna. Rozmawiałam z ni dłu sz chwil , kiedy siedziała tam sama pod oknem… mówiła rzeczy przedziwne, jak gdyby nie istniała dla niej granica pomi dzy yciem a mierci . Kiedy byłam u niej w pokoju niedawno, nadal tak mówiła. Ale to było okropne, bo ł czyła mier Grace z t umarł setki lat temu niewiern on pana De Vere. Słuchaj, Joe? Przecie ona znalazła martw Grace! Czy to niemo liwe, e ona wła nie… Alex potrz sn ł głow . - Nie chc wchodzi w szczegóły, Amando, bo prze yła dzi w nocy dosy , ale zabójstwa dokonano w taki sposób, e nie mogła go popełni w tła, stara, krucha kobieta. Mam jeszcze jedno pytanie: jak powstała lista zaproszonych go ci? Czy to ty wytypowała osoby, które chciała tu widzie , czy pan Quarendon si tym zaj ł?

97


- Pan Quarendon przyjechał tu kilka tygodni temu i zacz ł z nami omawia swój pomysł, proponuj c ró ne rozwi zania. Grace nie było przy tej rozmowie… nie pami tam ju dlaczego, ale musiała by czym zaj ta. Rzucali my ró ne mniej albo bardziej zabawne projekty, w ko cu zacz li my omawia list go ci. Quarendon nie chciał, eby działo si to wszystko pod okiem telewizji i grupy dziennikarzy. Powiedział, e zepsuj nastrój takiej nocy. Zgodziłam si z nim od razu. Wypisali my wspólnie nazwiska kilku osób, a pozostałe mieli my omówi przy nast pnym spotkaniu. - Czy pani Wardell była na tej pierwszej li cie? - Nie. Jestem pewna, e nie. Po tygodniu Frank pojechał na par dni do Londynu i wrócił z dodatkow list zaproponowan przez pana Quarendona. Była na niej pani Wardell, Jordan Kedge i Dorothy Ormsby. Byłam szcz liwa, bo szczerze mówi c, chciałam, eby było jak najmniej osób. Wiesz przecie , e Quarendonowi chodziło wył cznie o jaki wielki, nowy projekt reklamowy jego ksi ek. My wszyscy i ten zamek, mieli my by tylko tłem. - Tak… - Alex si gn ł do tylnej kieszeni jeansów i wyci gn ł kopert . - Czy mo esz mi powiedzie , kto to napisał? - Wyj ł z koperty trzy zło one kartki i podał je Amandzie. Zerkn ła na tekst pierwszej, pó niej odło yła j i spojrzała na dwie pozostałe, trzymaj c je w obu r kach. - To moje pismo - powiedziała - na wszystkich trzech kartkach. - Sprawiaj wra enie pospiesznie zapisanych samobójczych rozwa a … - Tak, oczywi cie, masz słuszno - jeszcze raz przebiegła oczyma po tek cie i poło yła kartki na stole. - Pierwsza jest sprzed miesi ca, druga nieco pó niejsza, a trzeci zanotowałam kilka dni temu… To fragment samobójczego listu w mojej nowej ksi ce. Krótko mówi c, list ma by pozornie prawdziwy, ale kilka zwrotów wzbudzi musi podejrzenia detektywa… mo e nawet jedno zdanie, ale takie, którego wła nie ten samobójca nie mógłby napisa … fałszywie brzmi ce. Ten list musi by bardzo sprytny, w pewien sposób oprze si na nim akcja, bo pocz tkowo wszystko ma sprawia wra enie mierci na skutek samobójstwa i dopiero od tej chwili zacznie si pozornie absurdalne dochodzenie, które oczywi cie oka e si słuszne i doprowadzi do uj cia mordercy. - I dawała te i podobne kartki Grace? - Tak. Ona wprowadzała je do komputera, a pó niej, kiedy nadchodził czas pisania tych stron, miałam sporo surowego materiału, którym mogłam si posłu y . Jak wiesz, czasami takie małe rzeczy przychodz do głowy nawet na spacerze i musz czeka , póki nie znajdzie si dla nich miejsce w ksi ce. - Oczywi cie. A po wprowadzeniu do pami ci komputera Grace przechowywała je nadal? Amanda potrz sn ła głow . - Nie. Po co? Przecie s pó niej zupełnie zbyteczne. Takich kartek z fragmentami tekstu dawałam jej czasem po kilkana cie dziennie. Komputer jest wspaniały do tego, a archiwizowanie moich bazgrołów byłoby zupełnie bezsensowne. - Te trzy kartki pochodz ce z okresu niemal miesi ca, jak powiedziała , znale li my razem w jej pokoju.

98


- To dziwne, ale mo e wiedz c, e my l o tym, chciała je zebra razem i zakodowa obok siebie? Nie znam si na komputerach. - Ale t kopert znale li my w jej szafie, ukryt pod jej bielizn … - Pod bielizn ?! - powiedziała cicho Amanda. - Przyszła mi nagle do głowy absurdalna my l - powiedział Alex niemal pogodnie - e ka d z tych kartek, napisanych twoj własn r k , mo na byłoby poło y obok twojego ciała… zupełnie tak, jak to planujesz w swojej ksi ce. Amanda Judd uniosła wzrok i spojrzała Alexowi prosto w oczy. - Nie wiem, co miałe na my li mówi c to - powiedziała niemal szeptem - ale chciałabym ci zwróci uwag , e to ja yj , a biedna Grace umarła. Parker, który siedział w milczeniu przygl daj c si jej, dostrzegł, e palce Amandy zacisn ły si niemal spazmatycznie na kluczu. - To prawda - Alex skin ł głow . - Wyobra nia ponosi mnie i plot głupstwa. Przepraszam ci . - Wszyscy mamy wyobra ni i jeste my ofiarami jej igraszek. Nie przepraszaj mnie, bo naprawd nie ma za co. Joe wstał, a Parker podniósł si wraz z nim. - Dzi kujemy pani - Parker skłonił si . - Ta noc sko czy si wkrótce. Oby my mogli równie pr dko zamkn t spraw ! - Czy… czy ma pan nadziej , e tak si stanie? - Na razie, tylko nadziej . Nic wi cej. - A ty, Joe? - jej ciemne, inteligentne oczy przesun ły si ku twarzy Alexa. - To wszystko jest bardzo zagmatwane… - odpowiedział niepewnie - i sprzeczne ze zdrowym rozs dkiem. Doszedłem do pewnego wniosku, który wydaje mi si zupełnie absurdalny, ale innego nie widz . Amanda w milczeniu skin ła głow i ruszyła ku drzwiom. - Czy odprowadzi ci do pokoju? - zapytał Alex obchodz c szybko stół. Powstrzymała go ruchem r ki. Wyszła. Parker poło ył mu dło na ramieniu. - Jaki wniosek, Joe? Chyba nie przesłyszałem si ? - Nie przesłyszałe si . - Czy to znaczy, e w tym upiornym absurdzie, zobaczyłe … Alex poło ył palec na ustach. Parker urwał. Dopiero wtedy Joe powiedział: - Zobaczyłem w tym upiornym absurdzie twarz pani Wardell i poj łem, e musz jej zada jedno krótkie pytanie. - Chod my - powiedział Parker.

99


Rozdział 25 MOTYW Przystan li. Parker pochylił si i przyło ył oko do dziurki od klucza. - Na szcz cie, wiatło pali si … - szepn ł - mam nadziej , e nie pi. - Nie pukajmy - Joe pochylił si do jego ucha. - Uchyl lekko drzwi i zajrz . Je eli nie pi, zadam jej to jedno pytanie. Je eli pi, b d musiał j obudzi . Wiem, e jest stara i wyczerpana, ale musz j zapyta , Ben! Musz zapyta j teraz! Jej odpowied to klucz do całej zagadki. Nacisn ł lekko klamk . Drzwi ust piły. Alex ostro nie wsun ł głow do pokoju. Pani Wardell siedziała przy niewielkim stole po rodku pokoju. Zawieszona pod sufitem lampa rzucała wiatło na jej twarz, na pół widoczn , gdy głow miała odchylon do tyłu, jak gdyby zanosiła si bezgło nym miechem. Parker poci gn ł nosem i czybko podszedł do niej, odsuwaj c Alexa na bok. Joe tak e zbli ył si i przez chwil stali bez słowa, Pokój przepełniała wo gorzkich migdałów. - Kwas pruski… - powiedział półgłosem Alex. Cofn ł si ku drzwiom i zamkn ł je cicho. Jego przyjaciel uj ł odruchowo jedn ze szczupłych r k siedz cej i niemal natychmiast poło ył j na por czy fotela. - Zupełnie zimna. Niewiele w niej było ycia, a to musiało podziała piorunuj co… - rozejrzał si , pó niej skierował spojrzenie na stół. - Widzisz? To chyba to… - wskazał palcem niewielki flakonik zatkany szklanym korkiem. Brakuje połowy zawarto ci! Ale… - cofn ł si i obszedł fotel. Pod zwisaj c przez por cz fotela praw r k umarłej le ała na dywanie przewrócona szklanka. Parker pochylił si nisko… - Tak, tu był ten kwas. Wlała do szklanki troch wody, a pó niej dodała połow zawarto ci fiolki, zatkała j korkiem i dopiero wtedy wypiła. Alex potwierdził skinieniem głowy. - Na stole le y kartka, a przy niej długopis… - powiedział. - A tu ksi ka z wsuni t mi dzy kartki kopert … - Starajmy si niczego nie dotyka - szepn ł Parker. Pochylili si nad stołem. Karta papieru le ca obok fiolki z trucizn pokryta była równym, nieco staromodnym pismem, którego uczono z uporem w szkołach dla dziewcz t z dobrych domów jeszcze za czasów króla Jerzego Pi tego. „Drogi Mr. Parker, jest mi bardzo przykro, e musz moim post powaniem sprawi Panu nieco kłopotu. Ale po prostu nie mog docieka si poł czenia z nimi: z moim ukochanym m em, najdro sz moj córk i mym jedynym wnukiem. Zreszt , oszcz dz Panu tak e nieco trudu, bo wiem, e w ko cu Pan albo Pan Alex, musieliby cie poj cał prawd , a mówi c szczerze, nie cał , bo nie dowiedzieliby cie si nigdy, dlaczego Grace Mapleton umarła. Nie wiem, czy przypomina Pan sobie, e obiecałam Panu ksi k . Pozostawiam j na stole przed sob . jest to ksi ka o duchach, a kiedy otrzymaj Pan, jej autorka tak e b dzie ju , duchem… najszcz liwszym z duchów!

100


W tej ksi ce znajdzie Pan list, który wszystko wyja ni. Nie musz dodawa , e b d bardzo wdzi czna je li tre jego nie dostanie si do wiadomo ci publicznej, gdy , sprawiłaby wiele bólu osobie, która do wycierpiała za spraw Grace Mapleton, nie znaj c jej imienia i nie wiedz c nawet o jej istnieniu. Prosz przyj wyrazy gł bokiego szacunku i raz jeszcze pro b o wybaczenie, Alexandra Bramley (Wardell) Parker wyprostował si i spojrzał na Alexa. W oczach jego było bezbrze ne zdumienie. - Wi c to jednak ona… - Przeczytajmy ten list - powiedział Joe patrz c na ksi k . - S dz c z tego, co tu napisała, dowiemy si , dlaczego Grace Mapleton umarła. - Ale… - Na miło bosk , Ben! We chusteczk , otwórz ksi k i wyjmij t kopert ! Czyich odcisków palców mo esz si na niej spodziewa ? Je eli obejdziemy si z tym ostro nie, cała powierzchnia b dzie nadal do dyspozycji daktyloskopów. A to jest wa na wiadomo , Ben! Najwa niejsza! Parker po chwili namysłu skin ł głow . Wyj ł z kieszeni chusteczk i uniósł kraw d okładki, na której nietoperz o l ni cych oczach wzlatywał ponad konturem domu stoj cego w blasku pełni ksi yca na bezkresnym pustkowiu. ALEXANDRA WARDELL CZY I DLACZEGO DUCHY POJAWIAJ SI - mówiły białe, l ni ce litery. A tu pod okładk , tam, gdzie tym samym pi knym kaligraficznym pismem nakre lono dedykacj dla „Drogiego Mr. Parkera”, tkwiła długa, nie zaklejona koperta. Parker zr cznie wysun ł z niej dwie zło one i zapisane po obu stronach kartki papieru. Nie miały one adnego nagłówka: „Nabywam si Alexandra Bramley i jestem wdow po sir Johnie Bralmey, przemysłowcu, który pozostawił mi to, co ludzie zwykli nabywa „wielk fortun ”. Gdy w kilka lat po mierci mego drogiego m a nasza jedyna córka zgin ła wraz, ze swym m em w wypadku, zacz łam zajmowa si badaniami Tamtego wiata, w którym znikn li. Badania te doprowadziły mnie do pewnych wniosków, które starałam si zawrze w kolejnych ksi kach. Celem tych ksi ek była nie tylko próba poznania tego, co wydaje si niepoznawalne, ale tak e ul enia tym wszystkim, którzy stracili kogo kochanego i niesłusznie s dz , e stracili go na zawsze. Ksi ki te wydawałam pod panie skim nazwiskiem Wardell… Ale do o tym. Córka moja pozostawiła mi swego synka, małego George’a, mego jedynego, ukochanego wnuka, który był od najwcze niejszych lat m drym i łagodnym dzieckiem, sprawiaj c mi wył cznie rado . Kiedy dorósł i nadszedł czas wyboru studiów, o wiadczył mi, e czuje powołanie do stanu duchownego. Po powrocie z Cambridge przyj ł wi cenia i postał pastorem, a pó niej udał si na rok do Afryki, gdzie kongregacja jego

101


zajmowała si prac misjonarsk . Gdy wrócił stamt d do Anglii, pognał pewn ładn i mił dziewczyn , któr nazw tu po prostu Alicj . Mieli si wkrótce pobra . Lecz nim to nast piło dotarła do mnie tragiczna wiadomo : George, który lubił eglowa na swym małym jachcie, wypłyn ł w morze i cho znaleziono pusty jacht miotany falami, nie było go na pokładzie. Po dwóch dniach wyłowiono zwłoki. Morze było burzliwe owego dnia i s dzono, e fala musiała zmy go z pokładu, a wiatr pognał jacht, pozostawiaj c mego nieszcz snego wnuka na pastw fal. Cho wierz , e mier jest tylko czasow rozł k , lecz ból mój był wielki, a by mo e wi kszy jeszcze okalał si ból biednej Alicji, pozbawionej tej pociechy… Na drugi dzie po otrzymaniu wiadomo ci o mierci George’a otrzymałam list… pisany jego r k . To nie był tragiczny wypadek! List ten mój wnuk napisał i wrzucił do skrzynki tu przed wyruszeniem na morze. Otó w czasie pobytu w Afryce i po powrocie, pisał i opracowywał swój dziennik misyjny o yciu w d ungli po ród plemion murzy skich nadal przebywaj cych na skraju cywilizacji. Chciał wyda t ksi k licz c na to, e by mo e skłoni ona cho by kilku młodych ludzi do po wi cenia si pracy misyjnej. Los sprawił, e udał si z t ksi k do wydawnictwa QUARENDON PRESS. Natkn ł si tam od razu na sekretark dyrektora wydawnictwa, której powiedział, e chodzi mu jedynie o wydanie tej ksi ki własnym kosztem, gdy jest do zamo ny na to, aby ukazała si w nieco wi kszym nakładzie ni podobne utwory i została rozprowadzona jak najszerzej… Tak zacz ła si ich znajomo . eby nie przeci ga tej spowiedzi, nie wystarczy, e Bóg czy Szatan, obdarował Grace Mapleton wielk urod i magnetyczn sił , której… jak mi napisał mój wnuk… nie umiał si oprze . Była jak owe straszliwe syreny wci gaj ce swym piewem eglarzy na dno. Ale cho kochaj c Alicj , uznał przelotne odurzenie za swój upadek, nie to było najstraszniejsze. Panna Mapleton pojawiła si przed nim z plikiem zdj … ohydnych zdj , na których oboje byli a nadto widoczni… Była pi kna, zimna i spokojna. Powiedziała mu, e nie jest zamo na jak on i nie widzi powodu, dlaczego ten zbieg okoliczno ci nie miałby im obojgu posłu y do wyrównania ró nic maj tkowych. Suma, której za dała, nie była ogromna: chciała tysi c funtów miesi cznie. Bóg widzi, e nie stanowiłoby to dla mnie adnej ró nicy. George był tak wstrz ni ty i przera ony, e wr czył jej t sum . Lecz pó niej stan ła przed nim cała prawda: on, duchowny, który wkrótce przed ołtarzem ma przysi c wierno młodej, uczciwej dziewczynie, a swym owieczkom b dzie głosił co niedziela prawdy moralne i gromił grzech , stał si zwykłym n dznym grzesznikiem , a w dodatku tchórzem, opłacaj cym milczenie nikczemnej kobiety, aby nie posta napi tnowanym. Całe jego ycie: słu ba Bogu, którego umiłował i miło do kobiety, któr pokochał i chciał uczyni towarzyszk swego yda, zniewa ył tym jednym uczynkiem, pozostaj c nadal w szponach owej kobiety, z, których nigdy si nie wyzwoli. Kiedy to poj ł, wypłyn ł na morze, by ju nie powróci . Có miałam uczyni ? Mogłam zaskar y Grace Mapleton do s du. Jako szanta ystka zostałaby pewnie ukarana. Lecz z pewno ci sprawa dostałaby si do prasy i nabrała rozgłosu. A wówczas zadałabym drugi straszny cios biednej Alicji. Nie zna ona prawdy do dzi i nie powinna pogna , o co prosz z całej mocy adresata tego listu, kimkolwiek on b dzie. Ta biedna dziewczyna nie wyszła za m , bywa u mnie cz sto i razem wspominamy George’a. Mam nadziej , e ycie w ko cu upomni

102


si o swoje prawa i znajdzie ona godnego siebie, uczciwego człowieka. Ale czas ten jeszcze najwyra niej nie nadszedł. George jest rycerzem jej smutnych snów. Gdyby miała przebudzi si z, nich przeczytawszy w gazecie, co si naprawd wydarzyło owego dnia, mogłoby to jej odebra wiar w ludzi na całe ycie… Tak wi c, czekałam. Miałam wiadomo , e wnuk mój z pewno ci nie był jedyn ofiar tej nikczemnej istoty, wi c by mo e kto inny sprawi, e sprawdz si Nie miertelne Słowa o tych, którzy mieczem wojuj i od miecza gin , co oznacza, e zło, które człowiek popełnia, musi obróci si przeciw niemu. Kiedy wreszcie nast piło to, co nast piło, nie zdziwiło mnie to. Wyje d am do Devonu z niezachwian wiar , e sprawiedliwo musi Zatryumfowa , a je li, w co gł boko wierz , wspomo e to skołatan dusz nieszcz snej Ewy De Vere, czekaj cej od setek lat, a wypełni si naznaczony jej los, by mogła usn w spokoju - b d szcz liwa. egnaj ułomny wiecie - witaj wiecie doskonały! Alexandra Bramley - Wi c to było tak… - mrukn ł Parker - Szalony list! - By mo e… - Joe wzruszył ramionami - ale czy nie s dzisz, e ona ma słuszno ? Ten nieszcz sny młody człowiek nie był chyba jedyn ofiar Grace Mapleton? Przymkn ł na chwil oczy. B d czekała… nie zasn … - Osobista sekretarka pana Quarendona miała okazj zawarcia znajomo ci z setkami osób… a przy takiej urodzie… - Parker wzruszył ramionami, nagle otrz sn ł si ze swych rozwa a i spojrzał na Alexa. - Czy s dzisz, e to jednak mo liwe? - Co? - e mogła w napadzie szale stwa zabi j w jaki niewytłumaczony sposób tym mieczem? - Wiesz przecie , e to niemo liwe, Ben. - W takim razie - powiedział Parker głucho - bez wzgl du na to, kim była Grace Mapleton i jakie jeszcze popełniła grzechy i zbrodnie, jeste my znowu w punkcie wyj cia. Mamy zamordowan , mamy ewentualny motyw morderstwa, ale nie mamy mordercy, albowiem w dalszym ci gu nikt nie mógł zabi Grace Mapłeton! - Czy mo esz da mi na chwil ten list i t po egnaln kartk ? - zapytał Alex. - Mówiłem ci przecie o odciskach palców… - Na tych papierach b d wył cznie odciski jej palców. Mog ci o tym upewni . Wszystko to jest absolutn prawd . Nikt tu nie podrzucił tych listów. - I ja tak my l , ale… - Czy zauwa yłe , e ona napisała ten list przed przyjazdem tutaj? „Wyje d am do Devonu”! - Tak, ale… - A to oznacza tylko jedno, Ben: pani Alexandra Bramley wiedziała ju przed przyjazdem tutaj, e Grace Mapleton zginie, ale pani Alexandra Bramley nie zabiła jej. - We te papiery, je eli chcesz - Parker potarł r k czoło. - Wkrótce zwali si tu mrowie policjantów uzbrojonych w najnowsze osi gni cia techniki ledczej, a ja b d miał im jedynie do zakomunikowania, e co prawda Grace Mapleton nikt

103


nie mógł zabi , ale Ewa De Vere przestanie tu straszy . Ciekaw jestem, jak to przyjm ?

104


Rozdział 26 TO MIAŁ BY WYPADEK - I co teraz? - rozejrzał si raz jeszcze po pokoju. Wzrok jego zatrzymał si na pani Bramley, siedz cej w fotelu z upiornym u miechem na twarzy. - Gdyby to była inna bro ! - j kn ł niemal. - Gdyby to nie był ten przekl ty, kolosalny miecz! Alex poło ył mu r k na ramieniu. - Słuchaj, do witu mamy jeszcze godzin , mo e nawet troch mniej. Sko czmy, te przesłuchania. Najpierw chciałbym ustali pewn rzecz, my l o tym przekl tym szkielecie. Wydaje mi si , e podrzucił go Kedge, i e to zwykły idiotyczny dowcip, ale któ to mo e wiedzie ? - Dlaczego sze dziesi cioletni, powa ny człowiek miałby robi tak idiotyczne dowcipy? - Dlatego, e Dorothy Ormsby napisała kiedy o nim mia d c recenzj , która bardzo mu zaszkodziła, bo wszyscy licz si z jej zdaniem. Nie chc by obecny przy waszej rozmowie, bo to mój kolega, znamy si od lat i rzecz byłaby enuj ca. Mógłby si tego wyprze w ywe oczy. Wstyd nie pozwoliłby mu si przyzna . Natomiast zapytany przez ciebie, kiedy w dodatku powiesz mu o odciskach palców i wymy lisz jeszcze co obci aj cego, przyzna si na pewno, bo nie wierz , eby to robił w r kawiczkach. Pami taj, e musiało to si sta podczas konkursu, a Kedge najdłu ej nie powracał do jadalni! Pó niej na wie o mierci Grace nie umiał ukry przera enia. Dasz sobie zreszt rad . Druga sprawa, to Dorothy Ormbsy. Tak e nie chciałbym tam by , zaraz ci powiem dlaczego. Mo esz do niej wej , je li Kedge przyzna si do podrzucenia szkieletu. Oczywi cie, nie mów jej, e to Kedge. Nie masz obowi zku mówi jej tego. Wa ne jest, eby jej powiedział, e to nie lord Redland. Wydaje mi si , e tych dwoje co kiedy ł czyło i Dorothy odrzuciła jego propozycj mał e stwa. Przed godzin była pewna, e to jego ohydny art i dostrzegłem, e łzy jej stan ły w oczach. A Dorothy Ormsby nie wygl da na osóbk , która płacze na zawołanie… Parker skin ł głow i wzi ł za klamk . - Zaraz - szepn ł Alex. - Kedge i ta sprawa z lordem Redlandem to przecie rzecz marginalna. Wa ne jest co innego. Dorothy przez cały wieczór pisała w swoim notesie. S tam, zdaje si , rozmaite spostrze enia dotycz ce zachowania poszczególnych ludzi w jadalni. Musisz to przeczyta ! Je eli nie b dzie ci chciała da tego notatnika, popro j stanowczo o mo no przejrzenia go w jej obecno ci. Mnie na pewno by go nie pokazała, gdy jestem osob prywatn ale tobie nie mo e odmówi , bo popełniono zbrodni , a ty jeste oficerem policji. Błagam, przeczytaj to pilnie, bo mo e nagle wyskoczy co , o czym obaj w ogóle nie pomy leli my. Przecie t nieszcz sn Grace kto jednak zamordował. - Dobrze… - Parker skin ł głow - A ty? - Ja pójd do doktora Harcrofta i pom cz go jeszcze w sprawie tego miecza. Jest przecie do wiadczonym lekarzem. Mo e istnieje jakie inne rozwi zanie? Nie wiem. Kto j przecie zamordował, jak powiedziałem… Pó niej chc zajrze do Qarendona i zapyta go o to, kto kogo zapraszał tutaj na ten jubileusz Amandy? To te mo e by istotne… A pó niej porozmawia z Tylerem i… do

105


zamku wejdzie tłum policjantów, wzejdzie sło ce, je eli chmury pozwol mu si ukaza i ledztwo potoczy si dalej. - Dok d si potoczy? - westchn ł Parker. - Zapukaj do Kedge’a i powiedz mu, e czekam na niego w bibliotece. Blisko umarłej zrobi na nim wra enie. Joe bez słowa skin ł głow . Wyszli, zamykaj c cicho drzwi za sob . Alex wskazał s siedni pokój i ruchem r ki przynaglił przyjaciela. Parker oddalił si szybko na palcach. Gruby chodnik tłumił jego kroki. Joe odczekał jeszcze chwil i zapukał lekko. - Kto tam? - zapytał Kedge półgłosem przez drzwi. - Alex. Drzwi uchyliły si . Kedge był nadal w wieczorowym stroju. Najwyra niej nie spał ani chwili. - Co si stało? - zapytał przestraszonym głosem. - Beniamin Parker chce mówi z tob . Przesłuchuje tu wszystkich przed przyjazdem policji z hrabstwa. Chodzi o to, eby osoby, które nie maj nic wspólnego z… no wiesz z czym… mogły odjecha jak najpr dzej. - Za chwil tam b d … - Kedge zawahał si , ale po sekundzie namysłu cofn ł si i zamkn ł drzwi. Joe ruszył kru gankiem, doszedł do ko ca korytarza i skr cił w prawo. Zatrzymał si przed drzwiami doktora Harcrofta, zapukał cicho i wszedł. Kiedy wyszedł stamt d po dziesi ciu minutach, na korytarzu nadal panowała cisza. Ruszył w prawo i zajrzał do sali bibliotecznej. Była pusta. Parker najprawdopodobniej rozprawił si z nieszcz snym Kedge’m i był teraz u Dorothy. Joe ruszył w kierunku drzwi pokoju pana Quarendona, kiedy otworzyły si one i ukazał si w nich pulchny wydawca we własnej osobie. Na widok Alexa uniósł gwałtownie r ce, pó niej cofn ł si do pokoju przyzywaj c go do siebie. Zdumiony Joe wszedł. Pan Quarendon stał z uniesion r k , zwrócony ku obu swoim psom, które uniosły si na widok wchodz cego. - Le e ! - powiedział cicho i dobitnie. Poło yły si i znieruchomiały, ale oczy ich wpatrzone były w twarz nowo przybyłego. - Niech pan siada, błagam! - pan Quarendon wskazał Alexowi krzesło. Prosz sobie wyobrazi , e wyszedłem, eby zapuka do pana! Co za zbieg okoliczno ci! - Tym wi kszy - powiedział spokojnie Joe - e ja tak e szedłem wła nie do pana. - Doprawdy? - Pan Quarendon uniósł brwi i zamilkł nagle. Pó niej znów o ywił si - Czy ju panowie ustalili cie, kto…? - Nie. Joe potrz sn ł przecz co głow . - Nie ustalili my, ale mamy rozmaite mniej lub bardziej prawdopodobne teoryjki, z których jedna zapewne oka e si prawdziwa. Co nie oznacza, e ledztwo nie mo e by drobiazgowe i ci gn si bardzo długo. Wiem, e to b dzie nieprzyjemne dla osób niewinnych, tym bardziej, e prasa rzuci si pewnie na to zdarzenie jak sfora wilków. Same nasze nazwiska wystarcz , eby doda temu

106


wszystkiemu ponurego blasku… al mi pa skiego przyjaciela sir Harolda Edingtona. Chciał pan ozdobi nasze skromne zebranie obecno ci ministra, tymczasem nieszcz nik b dzie musiał długo znosi widok własnej twarzy na pierwszych stronach wszystkich brukowych pism Wielkiej Brytanii. Nie mówi c ju o grzebaniu si w jego yciu prywatnym, obyczajach, słabostkach i tak dalej. Wła nie dlatego chciałem teraz odwiedzi pana. Powinienem był zapuka do niego, ale prawie go nie znam. A istnieje pewne pytanie, które powinienem mu zada . - Pytanie?! Nie przypuszcza pan chyba… - Nie wolno mi niczego przypuszcza . Tam, gdzie w gr wchodzi morderstwo, trzeba wiedzie . Ale oczywi cie, ledztwo musi d y do likwidowania wszelkich niejasno ci… - Niejasno ci? A có niejasnego…? Joe uniósł r k i powstrzymał go. - Mo e to głupstwo… - powiedział z lekkim wahaniem - ale wczoraj rano, po przyje dzie, doznałem wra enia, e sir Harold jest albo czym bardzo przej ty, albo znajduje si pod naciskiem jakiej my li, która wytr ciła go z równowagi. Kiedy mijali my si w furcie zamku, gdy wyprowadzał pan na spacer swoje psy, sir Harold sprawiał wra enie człowieka znajduj cego si w transie… Oczywi cie, mog si myli . By mo e sir Harold wygl da tak czasami bez adnej przyczyny, albo po prostu jest przepracowany? A mo e wstał zbyt wcze nie lub nie znosi podró y powietrznej? Znam bardzo odwa nych ludzi, którzy prze ywaj ci ko ka d podró samolotem. Z helikopterem mo e by podobnie… W ka dym razie dr czy mnie to pytanie. Zna go pan od wielu lat i jest pan jego przyjacielem. Czy według pana zachowanie jego wczoraj rano było najzupełniej normalne? - Jestem pewien, e… - zacz ł pan Quarendon i znowu zamilkł. Przez chwil siedział wpatruj c si w Alexa. Pó niej poruszył si niespokojnie. Psy zwróciły oczy ku niemu. Alex tak e milczał. - Czy mo e mi pan da słowo, e to co powiem, nigdy nie zostanie powtórzone adnemu człowiekowi? - Pan Quarendon pochylił si do przodu. Alex rozło ył bezradnie r ce. - Kilka godzin temu zamordowano tu młod kobiet , pa sk był sekretark i prowadzimy ledztwo w tej sprawie. Jak e mo e mnie pan prosi , abym zobowi zywał si do milczenia nie wiedz c nawet, co pan chce powiedzie ? - Ja mog z kolei da panu słowo, e to, co powiem, nie dotyczy… - zawahał si - nie dotyczy tego morderstwa. - A czy dotyczy innego morderstwa? Pan Quarendon nie odpowiedział. Alex czekał. - To bardzo trudne… - powiedział wreszcie ochrypłym szeptem pan Quarendon. - Mo e pomog panu - Joe nie spuszczał z niego oczu. - Grace Mapleton była bardzo pi kn kobiet . Pulchny wydawca drgn ł gwałtownie. - Co pan chce przez to powiedzie ?

107


- Bardzo pi kn i bardzo niebezpieczn , tak niebezpieczn , e by mo e niejeden ucieszy si przeczytawszy w jutrzejszych dziennikach, e osoba o tym imieniu i nazwisku została zamordowana. - Tak pan s dzi? Joe przytakn ł ruchem głowy. - Pytanie brzmi bardzo prosto, panie Quarendon: czy wiadomo ta ucieszyła pana i pa skiego przyjaciela, sir Harolda? A mo e tylko jednego z was? - A dlaczego miałaby nas ucieszy ? - Poniewa Grace Mapleton była niebezpieczn i bezwzgl dn szanta ystk . - Sk d pan wie? Czy by pan tak e…? Quarendon urwał. - Och nie - powiedział Alex leniwie, czuj c nie wiadomo dlaczego, e nie mówi całej prawdy. - To nie moje osobiste do wiadczenie. Nazwijmy to umownie „wiadomo ci zdobyt w ledztwie”. - Bo e! - powiedział Quarendon. - Co robi ? Joe spojrzał na zegarek. - Za kilkadziesi t minut, je li nie za chwil , wejdzie tu wielka ekipa policyjna, pełna gorliwych, natarczywych funkcjonariuszy… poniewa morderca nie został schwytany, ani nawet nie znamy jego nazwiska, rozpoczn drobiazgowe grzebanie w yciu wszystkich tu dzi obecnych. Ani komisarz Parker, ani tym bardziej ja, nie b dziemy mogli si temu przeciwstawi , bo ledztwo rz dzi si swymi prawami nie zwa aj c na maj tek ani stanowisko osób podejrzanych… a przyzna pan, e nawet w tej chwili mówi pan do mnie jak człowiek, który ma co na sumieniu. Nie mog panu przyrzec, e nie powtórz nikomu tego, co mógłby mi pan powiedzie , poniewa nie mówi mi pan prawdy. Mog przyrzec jedynie, e je li powie mi pan cał prawd , a nie b dzie ona zwi zana z zabójstwem Grace Mapleton, zachowam j dla siebie, je li to b dzie mo liwe. To wszystko. Mam dwie minuty czasu i je li nie zechce pan powiedzie mi tego, co pan kryje przede mn , pozostawi pana i pa skiego przyjaciela z waszymi problemami. A poniewa znam pana od wielu lat i ł cz nas dobre i przyjazne stosunki, b dzie mi bardzo przykro, bo chc wam obu oszcz dzi kłopotów. Pan Quarendon nie odpowiedział. Po chwili Joe spojrzał na zegarek. - Dobrze - powiedział cicho wydawca. - Powiem panu. Ale musz pana uprzedzi , e w gr wchodzi szcz cie dwóch rodzin i los dwóch przyzwoitych ludzi. - Wi c pan tak e… - szepn ł Alex i pokiwał głow ze zrozumieniem. - Nie! - zaprzeczył gwałtownie pan Quarendon. - Przed wielu laty przysi głem sobie, e nigdy adna sekretarka, pokojówka… Mój Bo e, wie pan, o co mi chodzi. aden m czyzna nie jest wi ty, ale nie wolno na nic pozwala sobie w pracy ani w domu… To zawsze jest gro ne i cz sto le si ko czy… Dlatego nie o mnie tu chodzi. Powiem panu, powiem panu wszystko i niech mnie pan ratuje, mnie i sir Harolda! Mam córk , a jej m jest młodym, wietnie zapowiadaj cym si członkiem Izby Gmin… maj dwoje dzieci… A moja córka jest bardzo zazdrosna i gdyby przeczytała na przykład w gazecie, e m j zdradza, my l , e oznaczałoby to koniec jej mał e stwa. Jest bardzo dumna. Dla niego tak e byłby to koniec kariery. Publiczny skandal to ostatnia rzecz, któr darowałaby mu Partia Konserwatywna! Sir Harold jest moim najbli szym przyjacielem,

108


cz sto odwiedzał mnie w wydawnictwie i razem szli my na lunch do klubu… A ten pi kny szatan w spódnicy siedział w pokoju, przez który musiał przej ka dy, kto chciał si do mnie dosta … - Odetchn ł gł boko i grzbietem dłoni otarł pot z czoła. - Sir Harold jest człowiekiem onatym, ma troje dzieci i tyle wnuków. Pami ta pan afer Profumo? Taka wła nie dziewczyna zniszczyła kompletnie bardzo zdolnego i sk din d uczciwego człowieka, członka rz du… Nie wspominam nawet o jego rodzinie i wstydzie, który spłyn łby na ni z tych koszmarnych brukowców, drukowanych w milionach egzemplarzy… - Znowu odetchn ł gł boko. - Mo e pan spyta , jak si o tym dowiedziałem. Zi przyszedł do mnie i powiedział mi. Byłem jedynym człowiekiem, któremu mógł zaufa . Bał si mówi o tym z własnym ojcem. Wtedy zwierzyłam si Haroldowi, szukaj c jego rady. I okazało si , e jest w takiej samej sytuacji!… Ta kobieta była demonem. Zimnym, racjonalnym demonem, obdarowanym przez Natur umiej tno ci nieuchronnego zdobywania m czyzn. W obu wypadkach było to samo: wyuzdane fotografie: ona i ofiara w pozach nie pozwalaj cych na adne w tpliwo ci… Mój głupi zi zadzwonił nawet kilka razy do niej, do mego biura i oczywi cie nagrała te rozmowy… W obu wypadkach post piła tak samo: dała pieni dzy, co miesi c, nie za wiele, ale i nie mało… tyle, ile ofiara na pewno była w stanie zdoby bez wi kszego kłopotu. Ale w ka dej chwili co si mogło sta , kto mógł znale te kasety i klisze, mogła przej do generalnej ofensywy, mogła w rzeczywisto ci zrobi , co zechce. Miała ich przecie w r ku. Powiem teraz co , co mo e panu wyda si zabawne. Wymy liłem własn powie kryminaln , mister Alex. Kupiłem zamek Wilczy Z b, sprowadziłem tu pod pretekstem tego jubileuszu Amand Judd z m em i Grace, która na szcz cie nie była ju od dwóch lat moj sekretark , bo sama odeszła i pozostali my w dobrych stosunkach. Nie miałem przecie poj cia o jej procederze. Zaprosiłem go ci i stworzyłem ten konkurs. Harold i ja mieli my si tu pozby tej jadowitej kobry. Pomysł mój był prosty: Drugiego dnia pobytu miałem j poprosi , aby weszła z nami na wie i zrobiła mi wspólne zdj cie z Haroldem. A wtedy on miał strzeli jej w twarz z pistoletu gazowego obezwładniaj cym nabojem, ja zarzuciłbym jej na szyj aparat fotograficzny i razem przerzuciliby my j przez obramowanie do morza, oczywi cie nie od strony l du, ale pełnego morza, gdzie nikt by tego nie dostrzegł. Gdyby była jaka łód w pobli u, poczekaliby my. Pó niej zbiegliby my wołaj c, e Grace chciała nas sfotografowa , weszła na obramowanie, potkn ła si i run ła. I nikt, ani pan, ani pana przyjaciel Parker, nie pomy lałby nawet, e dwaj tak szacowni i niemłodzi ludzie mogliby razem zamordowa mił , młod kobiet , o której dopóki yła nikt nie wiedział niczego złego. Byli my absolutnie pewni swego. Nie miałem wyrzutów sumienia. Szanta ysta jest najplugawszym ze stworze . Ale Harolda przera ał sam czyn. - A gdzie jest ten pistolet gazowy? - zapytał niespodziewanie Alex. - Tutaj… - pan Quarendon podszedł do stolika, wyci gn ł szuflad i podał mu ciemno–oksydowany pistolet. Joe skin ł głow i schował go do kieszeni. - To nie koniec - powiedział pr dko gospodarz. - To miał by nieszcz liwy wypadek i byli my pewni, e nikt nie rzuci si do robienia rewizji w mieszkaniu

109


Grace, a my dostaliby my si tam. Niestety, w tej chwili popełniono morderstwo i nie wiemy… nie wiemy, co policja tam znajdzie… - Rozumiem - Powiedział Alex. - To, co mi pan powiedział, nie jest na razie istotne. Sam zamiar nie podlega karze, je eli nie zacz to go realizowa … Zreszt , rozmawiamy w cztery oczy i gdybym komukolwiek o tym napomkn ł, mo e pan po prostu powiedzie , e wszystko to wymy liłem. - Ale… - Ale mog pana pocieszy . J a w i e m , k t o z a b i ł G r a c e M a p l e t o n . Wiem od pierwszej chwili, bo nie miałem adnego wyboru. Tylko jedna osoba mogła wchodzi w gr . Nie wiedziałem, dlaczego to zrobiła. Od pewnego czasu wiem. Jestem pewien, e policja nie udost pni nikomu ani jednego dowodu mog cego skompromitowa któr z ofiar zamordowanej. Zreszt jestem przekonany, e w mieszkaniu Grace Mapleton nie znale liby cie panowie niczego. Nie była to osoba roztargniona, o ile wiem. A z pewno ci nie byli cie jedynymi lud mi, którzy wiele by dali, eby odzyska zdj cia, listy czy kasety z nagranymi rozmowami. Dobranoc, mr. Quarendon. I wyszedł cicho, pozostawiaj c swego gospodarza z szeroko otwartymi ustami i pobladł twarz .

110


Rozdział 27 KARTA DRGNEŁA Joe wszedł do biblioteki i usiadł na ławie naprzeciw Parkera. - Co odkryłe ? - Miałe słuszno , to był on… - Parker wzruszył ramionami. - Pocz tkowo zaprzeczał, ale… kiedy poszedłem za twoj rad i nastraszyłem go troch , załamał si od razu. Powiedział mi, e nie miał adnych złych zamiarów. Chciał j tylko postraszy . Nie miał oczywi cie poj cia, e zostanie tu popełniona zbrodnia. eby to skróci : zobaczyłem prawdziwe łzy w jego oczach. Ocierał je chusteczk i kajał si , jak gdyby to on zabił t nieszcz sn Grace Mapleton. Wreszcie zacz ł mnie błaga , ebym nikomu tego nie zdradził. - A ty? - Obiecałem mu… - Parker u miechn ł si bezradnie - ale to niestety nie posun ło naprzód naszego ledztwa. - Chcesz przez to powiedzie , e byłe tak e u Dorothy, przeczytałe jej notatnik i nie odkryłe w nim niczego, co mogłoby stanowi jaki trop? - Wła nie to chc powiedzie . Kiedy dowiedziała si , e to nie lord Redland podrzuca do jej pokoju trupie czaszki, wyra nie była ucieszona i nie zapytała mnie nawet, kto to zrobił. Zreszt , nie powiedziałbym jej. A w notatniku były ró ne uwagi o nas wszystkich… - Joe dostrzegł, e jego przyjaciel zarumienił si nagle - nic wa nego. - Zdaje si , e potraktowała ci z wyra n sympati ? - Sk d wiesz?… Tak… rzeczywi cie… ale to nie ma znaczenia. A ty, czego dokonałe ? - Byłem u doktora Harcrofta i dyskutowałem z nim par minut o tym przekl tym mieczu. Twierdzi, e nawet gdyby pani Wardell była naprawd szalona i odkryła w sobie nadludzkie siły, nie mogłaby tak jej przebi … Niestety, my l , e on ma słuszno , Ben. Byłem te u pana Quarendona… - Słuchaj - Parker westchn ł. - Dzwonili z wioski. Cała ekipa jest ju tu i czeka. Zacz ł si odpływ, ale od morza wiatr gna ku brzegom sztormowe fale i przelewaj si one przez grobl . Deszcz przestał pada . Superintendent Derry jest pewien, e mimo wszystko teraz nie mogliby przenie ekwipunku. Powiedziałem im, e nic si w tej chwili nie dzieje i niech nie ryzykuj , póki nie b d mogli spokojnie tu doj . - Mamy wi c godzin czasu, a mo e nawet wi cej. - I co zrobimy z t godzin ? Je eli pani Wardell nie mogła jej zabi , jeste my ci gle i beznadziejnie w tym samym miejscu. Gdyby nie psy Quarendona mógłbym jeszcze mie cie nadziei, e gdzie ukrywa si morderca, ale jestem pewien, e wyw szyłyby go. A je eli tego obcego mordercy nie ma, oznacza to, e nie ma adnego innego. To obł d, Joe! Taka sprawa mo e si człowiekowi przy ni , ale nie mo e zdarzy si na jawie. - A gdybym powiedział ci, e ten morderca istnieje?

111


- Nie uwierzyłbym ci… - Parker westchn ł. - Tu na stole przede mn le y kartka, a na niej wszystkie nazwiska ludzi, którzy pozostali w zamku po wyj ciu słu by. Nikt z nich nie mógł zabi Grace Mapleton. - Mógł - powiedział spokojnie Alex. - Kto? Joe pochylił si nad stołem i zni ywszy jeszcze bardziej głos, powiedział mu. - Jak to? - Parker spojrzał na kartk . - Przecie … - Zaczekaj - Joe powstrzymał go ruchem uniesionej r ki. - Jeszcze nie wszystko rozumiem, chocia zrozumiałem to, co najwa niejsze. Chciałbym poprosi tu Franka Tylera, który nie przebił mieczem sekretarki swojej ony. Kiedy sko cz z nim mówi , wszystko b dzie jasne. Parker bez słowa skin ł głow . Najwyra niej zaniemówił na chwil . Raz jeszcze uniósł ku oczom swoj kartk i wpatrzył si w ni , odczytuj c kolejne nazwiska. - Ale , Joe… - powiedział - Chyba nie zastanowiłe si nad tym, co mówisz. Przecie … Alex ponownie uciszył go. - Pójd po Tylera i sprowadz go tutaj. Wyszedł. Parker siedział przez chwil ze zmarszczonymi brwiami i nagle twarz mu si rozja niła. - Có za głupiec ze mnie! - wyszeptał. Joe powrócił. - Tyler zaraz tu przyjdzie. Usiadł obok Parkera, plecami do kominka, a twarz do obu zbroi i gotyckiej skrzyni. U miechn ł si do przyjaciela. - Przemy lałe to, co powiedziałem? - Tak - Parker skin ł głow . - To nieprawdopodobne, ale jedynie mo liwe. - Znajdujemy si w luksusowej, je li wolno u y takiego słowa, sytuacji - Joe u miechn ł si . - Nie musisz aresztowa mordercy, bo nie mo e uciec. Nie musisz si nawet nim zajmowa , póki nie wejdzie policja. - To prawda - Parker z niedowierzaniem pokr cił głow - ale… Nie doko czył, bo drzwi otworzyły si i wszedł Frank Tyler. Ubrany był w biały sportowy dres i pantofle treningowe. - Nie mogłem usn - opadł na ław naprzeciw siedz cych. - Chciałem popracowa troch , eby dotrwa do rana, ale nie mog zebra my li. - Chcieliby my, eby pan nam pomógł - powiedział Alex spokojnie. - Mam nadziej , e mo e pan to zrobi . - Ja? - Tyler uniósł brwi. - Tak. - Joe skin ł głow . - Otó , jak pan wie, adna z osób, które wzi ły udział w wymy lonym przez was konkursie, nie mogła zabi Grace Mapleton, a poniewa przeszukał pan wraz z nami i psami pana Quarendona cały zamek, wie pan tak e, e nie ukryła si tu adna osoba z zewn trz. Ale b d my systematyczni i cofnijmy si do chwili, kiedy wszystkie osoby obecne w zamku zebrały si wieczorem w jadalni. Oczywi cie, nie bierzemy pod uwag Grace Mapleton, która opu ciła nas, eby zaj stanowisko w tym pokoju… - wskazał ruchem r ki makat - ale nie musimy si ni teraz zajmowa ze zrozumiałych wzgl dów. Tak

112


wi c, wszyscy zebrali my si w jadalni i po krótkiej ceremonii nast pił konkurs. Było nas tam jedena cie osób. Od razu mo emy wykluczy jako potencjalnych morderców pana i Amand , poniewa ani przez ułamek sekundy adne z was obojga nie znajdowało si poza jadalni . Byli cie gospodarzami i nie brali cie udziału w konkursie. Tak wi c, mog z mojej listy wykre li dwa nazwiska: Amanda Judd i Frank Tyler. Pozostaje dziewi cioro uczestników konkursu. Trzeba od razu doda , e jego niepisany regulamin zakładał powrót ka dej z osób poszukuj cych Białej Damy, zanim wyruszy nast pna osoba. Oznacza to, e w ci gu całego konkursu nigdy nie nast piła taka sytuacja, aby dwie osoby znajdowały si równocze nie poza jadalni … Urwał na chwil , a pó niej podj ł: - A wi c, jako pierwszy wyruszył wylosowany przez pana MELWIN QUARENDON, który wrócił mniej wi cej po przepisanym kwadransie i o wiadczył, e nie udało mu si odnale ukrytej Grace Mapleton, której nie musimy ju nazywa umownie Biał Dam . Pan Quarendon, którego oznaczymy numerem 1, wrócił do jadalni i ju jej nie opu cił do chwili odkrycia morderstwa, a poniewa kilka osób widziało Grace yw po jego powrocie, ma on tak e niczym niepodwa alne alibi. Jako drugi wyruszyłem ja, JOE ALEX, po mnie sir HAROLD EDINGTON, pó niej JORDAN KEDGE, lord FREDERICK REDLAND, obecny tu BENIAMIN PARKER, DOROTHY ORMSBY i pani ALEXANDRA WARDELL. Prócz mnie, do ło a Grace Mapleton dotarli tylko: pan KEDGE, pan PARKER i panna ORMSBY, pozostałym nie udało si to, co potwierdza kartka, na której Grace zanotowała własnor cznie czas przybycia czterech osób… Umilkł na chwil . - … Wa ne jest, e pan PARKER wyruszył jako szósty, a panna ORMSBY jako siódma. Oboje zastali Grace yw , co stanowi absolutne alibi dla osób, które wyruszyły przed nimi, gdy adna z nich nie opu ciła ju jadalni po powrocie. Ostatni osob , która widziała Grace yw , była Dorothy Ormsby, a poniewa nast pna wyruszyła pani WARDELL, mo na byłoby zało y , e jedna z nich jest morderc , bo albo mogła zabi Ormsby i pani Wardell znalazła zabit przez ni Grace… albo Ormsby powiedziała prawd i zabiła sama pani Wardell… Potrz sn ł głow , jak gdyby nie dowierzaj c słowom, które miał wypowiedzie . - Los jednak chciał, e ani Dorothy Ormsby, ani Alexandra Wardell nie mogły zamordowa Grace. Albowiem okoliczno ci zabójstwa wykluczały zadanie ciosu przez drobn kobiet niewielkiego wzrostu… adna, z nich nie mogłaby zada ciosu z góry tym olbrzymim mieczem, który zna pan doskonale, gdy wisiał na cianie w pa skim pokoju. Tyler bez słowa skin ł głow . Był bardzo blady. - Ale skoro ani Dorothy, ani pani Wardell nie mogły zabi , a Dorothy stwierdziła, e widziała Grace yw , przy czym ta ostatnia własnor cznie potwierdziła jej obecno , wówczas pozostawała tylko jedna mo liwo : k t o zabił Grace Mapleton po wyj ciu od niej Dorothy Ormsby, a p r z e d w e j c i e m A l e x a n d r y W a r d e l l ! Ale to było absolutnie

113


niemo liwe, gdy jak wiemy, wszyscy pozostali uczestnicy konkursu, a z nimi pan i pa ska ona, byli cie w tym czasie w jadalni i nikt jej nie opu cił nawet na sekund ! A jeste my pewni, e w zamku nie ukrywał si nikt obcy. Grace tak e nie mogła popełni samobójstwa, ze wzgl du na sposób zadania ciosu… - Nie wierzy pan chyba w duchy? - szepn ł Frank. Joe wstał, odwrócił si i podszedł do portretu. - Chce pan powiedzie , e skoro nie mógł jej zabi aden człowiek, zrobiła to ta liczna Ewa De Vere, od stuleci czekaj ca na tak sposobno ? Musz przyzna , e nigdy w yciu nie byłem tak bliski uwierzenia, e mam do czynienia z sił nadprzyrodzon . Sytuacja była niewiarygodna. Jak słusznie zauwa ył pan Parker, co takiego mogło si przy ni , ale nie mogło zaistnie na jawie… Nie chodziło przecie o jaki motyw zbrodni, o to, kim była, czy nie była, zamordowana, ani o sto innych spraw, które s istot ka dego dochodzenia. Po prostu chodziło o fizyczn mo liwo popełnienia morderstwa. A t a k i e j mo liw o ci nie było! Zawiesił na chwil głos, a kiedy zacz ł znów mówi , monolog jego utracił dramatyczne akcenty i przeszedł w spokojn , rzeczow relacj , jak gdyby składał sprawozdanie z przeprowadzonego naukowego do wiadczenia: - W tak zdumiewaj cej sytuacji przyszło mi po prostu do głowy, e musz na to wydarzenie spojrze z innej strony, przekre li rzucaj cy si w oczy logiczny ci g wydarze i wniosków… i poszuka jakiego innego układu logicznego. Odrzuciłem cały pocz tek konkursu i biegłem my l a do ostatniego faktu, którego byłem pewien: Otó ostatni osob , która widziała Grace yw była Dorothy Ormsby, a Grace sama zanotowała ten fakt własn r k . Wiedziałem te , e Dorothy nie mogła przebi jej tym mieczem. Drugie pytanie brzmiało: co wydarzyło si pomi dzy powrotem Dorothy Ormsby, a chwil , gdy po wej ciu na pi tro stwierdziłem, e Grace Mapleton nie yje? Widziałem na własne oczy wychodz c pani Wardell, która po pewnym czasie wróciła i padła zemdlona… jak si okazało z jej słów, wstrz sn ł ni widok zamordowanej Grace, do której dotarła. I to było wszystko. Ale nie! Nie wszystko! Otó jadalni opu ciła w tym czasie jeszcze jedna osoba! - Jak to? - zapytał Frank Tyler cicho. - Doktor Harcroft - odparł swobodnie Joe - pobiegł do swego pokoju po walizeczk lekarsk , w której miał strzykawk i ampułk ze rodkiem wzmacniaj cym… Zacz łem si zastanawia : czy, przyjmuj c, e Grace yłaby jeszcze w owej chwili, Harcroft miałby do czasu, eby wbiec na schody, przesun si t dy… - wskazał drog pomi dzy drzwiami z korytarza ku makacie - wej do Grace, unie miecz i uderzy , a pó niej pobiec po sw walizeczk i wróci na dół?… Doszedłem do wniosku, e przeniesienie pani Wardell na sof , podło enie jej pod głow zwini tej marynarki pana Parkera i pewien krótki czas, kiedy oczekiwali my na powrót doktora, wystarczyłby w zupełno ci. Gdyby w dodatku miał, na przykład, w kieszeni przygotowane gumowe lekarskie r kawiczki, mógłby je wło y wbiegaj c na schody. Nie mógł przecie zostawi odcisków palców na r koje ci miecza… Prosz pami ta , e Grace miała udawa

114


zabit , le ała z zamkni tymi oczyma, a miecz poło ony był w poprzek ło a. Gdyby usłyszała odgłos klucza w zamku, przybrałaby natychmiast t poz . Harcroft mógł porwa miecz i uderzy tak szybko, e zaledwie zd yłaby otworzy oczy, a na pewno nie wykonałaby adnego ruchu, próbuj c si zasłoni czy odepchn spadaj ce ostrze… Wszystko to było mo liwe, ale absolutnie nieprawdopodobne. Jak mógł doktor Harcroft zabi Grace Mapleton, skoro pani Wardell zobaczyła j nie yw , zanim wybiegł z jadalni?… Ale chocia nasuwało si jeszcze sto pyta , wiedziałem, e nie wolno mi uzna adnej odpowiedzi, która w y k l u c z a w i n H a r c r o f t a . Albowiem nie istniała adna inna f i z y c z n a mo liwo zamordowania Grace Mapleton tej nocy. Musiałem wi c zastosowa ci gi logiczne odwracaj ce to, co mi powiedziano. Zadałem sobie pytanie: Je eli doktor Harcroft zabił Grace Mapleton, to czy pani Wardell mogła widzie j nie yw ? Oczywi cie, nie. Wi c dlaczego pani Wardell po powrocie zemdlała? Logiczna przyczyna była tylko jedna: eby umo liwi Harcroftowi wybiegni cie po walizeczk i zamordowanie Grace Mapleton! A wi c, poniewa jedynym morderc mógł by tylko Harcroft, a zabi mógł jedynie wówczas, gdyby udało mu si samemu opu ci na kilka minut jadalni , p a n i W a r d e l l m u s i a ł a b y j e g o w s p ó l n i c z k ! Mało tego, wspólniczk , która stworzyła mu równocze nie elazne alibi! Przecie nikt w wiecie nie pos dziłby go o popełnienie zbrodni, skoro pani Wardell widziała martw Grace przed jego wyj ciem z jadalni, z której od pocz tku konkursu nie wyszedł dot d ani na sekund ! Było to genialne, absolutnie genialne! Ale dlaczego? Co mogło ł czy par tak ró nych osób? Tu był klucz tajemnicy. Odwiedzili my wi c pani Wardell w jej pokoju. Chciałem jej zada tylko jedno pytanie: Jak wygl dała zamordowana Grace Mapleton? Byłem oczywi cie pewien, e nie potrafi mi odpowiedzie . Wiedziałem, e Grace musiała zgin po powrocie pani Wardell do jadalni. S dziłem, e pó niej wydob d od niej cho by cz prawdy… Lecz pani Wardell ułatwiła nam bardzo nasze zadanie. Popełniła samobójstwo przed naszym nadej ciem i pozostawiła list… W li cie tym znalazłem motywy: Grace Mapleton była szanta ystk , tward i bezwzgl dn , która ze swego wspaniałego ciała uczyniła sidła do chwytania bogatych ludzi nie mog cych narazi si na kompromitacj … Dowodami były nie budz ce w tpliwo ci intymne zdj cia, listy i nagrane rozmowy telefoniczne. Wnuk pani Wardell nie wytrzymał tej sytuacji i popełnił samobójstwo. Ale najwi cej do my lenia dawało to, e pani Wardell swój list napisała p r z e d p r z y j a z d e m tutaj! A wi c musiał istnie gotowy, precyzyjny plan. Biedna staruszka nie zdawała sobie zapewne sprawy, e w ten sposób demaskuje innych… A przede mn stan ły inne pytania. Doktor Harcroft musiał by wspólnikiem starej damy i mo na było domy le si przyczyny. Jest znanym lekarzem, ma on i dwóch synów, rozległ praktyk … Bywaj c u pana Quarendona musiał styka si z jego osobist sekretark . Zreszt , ktokolwiek widział Grace Mapleton, wie, e trudno jej było nie zauwa y . Je eli przyjmie si ,

115


e Harcroft był dla niej idealn potencjaln ofiar , reszty mo na si domy le . Ale zapewne był zbyt m dry, aby wierzy , e sytuacja taka mo e trwa wiecznie. Szanta ysta zwykle da coraz wi cej… A poza tym, zawsze istnieje szansa, e prawda mo e wyj na jaw. Harcroft jest człowiekiem silnym i był doprowadzony do rozpaczy… dlatego przyj ł pa skie wyznanie ze zrozumieniem, a pó niej zaakceptował pa ski plan. - Co? - powiedział Tyler - Mój plan? - No tak - Alex skin ł głow , jak gdyby chodziło o zupełnie zdawkow wiadomo . Przecie od razu było jasne, e główn spr yn tego wszystkiego był pan. - Czy pan oszalał? - Oszcz d my sobie wyzwisk, póki nie sko cz . Je eli znajdzie pan jak luk w moim rozumowaniu i oka e si , e plot głupstwa, przeprosz pana z całego serca… Parker z wolna uniósł si z miejsca, obszedł stół i stan ł zasłaniaj c sob drzwi do korytarza. - Jest pan na pewno geniuszem - powiedział Alex - gdy był to nieprawdopodobny plan i naprawd wszystko mogło si uda . Ale nie jest pan geniuszem matematycznym… Zawiesił na chwil głos, jak gdyby oczekuj c pytania, ale Frank Tyler milczał wpatruj c si w niego szeroko otwartymi oczami. - Otó cofnijmy si do naszego konkursu… - powiedział Alex. - Pani Wardell przyjechała tu wiedz c, e Grace Mapleton zostanie zabita. Mam to na pi mie. Musiała wi c wiedzie , e odegra swoj rol w zabójstwie. Na czym polegała ta rola? Powiedzieli my ju : na umo liwieniu Harcroftowi opuszczenia jadalni i stworzeniu mu alibi przez stwierdzenie, e Grace nie yła zanim wyszedł. Ale czy tylko? By mo e, pomogła mu skróci czas nieobecno ci kład c na stole klucz do pokoju Grace, a obok niego walizeczk medyczn , któr mogła wzi z pokoju doktora. Wówczas Harcroft wbiegłby na gór , chwycił klucz, wszedł do pokoju Grace i wybiegł stamt d pozostawiaj c klucz w drzwiach; i zbiegł z walizeczk na dół. Zarobiłby na tym kilkadziesi t bezcennych sekund… Odetchn ł i ci gn ł dalej. - Zanim dojd do najwa niejszego, pomy lmy o kluczu. Je li powstał tak precyzyjny plan zabicia Grace, czy mo na przypuszcza , e morderca mógłby nie mie klucza? A przecie Dorothy Ormsby po wej ciu do Grace, zamkn ła ponownie drzwi na klucz wychodz c i zgodnie z instrukcj wło yła klucz do garnka w kominku, eby mógł go tam znale nast pny z bior cych udział w konkursie. Wyobra my teraz sobie pani Wardell, która wie, co si za kilkana cie minut musi sta , a nie ma klucza i stara si rozpaczliwie odgadn kolejne dwuwiersze, eby go znale ! Nie, panie Tyler! Harcroft i Wardell nie mogli nawet marzy o wypełnieniu swego planu, gdyby nie wiedzieli, gdzie tego klucza szuka ! A kto mógł im powiedzie ? Jedna jedyna osoba, pan! A kto mógł powiedzie Harcroftowi, e zastanie Grace le c na wznak z zamkni tymi oczami, a w zasi gu r ki miecz, którym zd y j przebi , zanim dziewczyna zdoła si poruszy ?… Przecie nie wiedz c o tym wszystkim Harcroft nigdy by nie p dził jak wicher po schodach. Musiał dokładnie wiedzie , ile mu to zajmie czasu.

116


I musiał oczywi cie mie pod r k ten klucz! Ale s dz , e klucz pozostawiła mu w umówionym miejscu pani Wardell… A teraz sprawa, która byłaby nawet zabawna, gdyby wolno było w tej chwili u y tego słowa. Otó cały plan Harcrofta i Wardell musiał by , oczywi cie, oparty na tym, e wyruszy ona jako przedostatnia, powracaj c zemdleje, a Harcroft b dzie miał absolutne alibi, poniewa byłby wylosowany jako ostatni, gdyby nie przerwano konkursu. Oznacza to, e aby plan mógł si spełni musieli oni mie kolejne numery 8 i 9. Oczywi cie mieli! Mo e pan powiedzie , e to przypadek, ale pami tajmy, e ich precyzyjny plan tego wła nie wymagał. A czy pan wie, jaka była przypadkowa szansa takiego układu przy losowaniu?… Czekał przez chwil na odpowied . Tyler milczał. - Tak potrafi wprowadza ludzi w bł d małe liczby… - westchn ł Joe - Otó gdyby urz dzał pan taki konkurs codziennie, to szansa przy losowaniu dziewi ciu liczb, e pani Wardell b dzie ósma, a pan Harcroft dziewi ty, wyst pi przeci tnie raz na pi tna cie lat! Czy chce mi pan wmówi , e ludzie ci przyjechali tu licz c na tak szans ?… Ale plan ten naprawd miał elementy genialno ci. Musz to panu przyzna . Wymy lił pan konkurs, w którym ofiara czeka samotnie na górnym pi trze za drzwiami i po ród grubych murów, a gdyby nawet krzykn ła, czy próbowała si broni , to przecie od paru godzin wszyscy obecni słyszeli krzyki, wycia, j ki, łoskot i sto innych manifestacji gwałtownej mierci… I któ nie wtajemniczony mógłby poj , dlaczego Grace zgin ła? adna z ofiar nie pisn łaby nawet. Gdyby nie to, e pani Wardell zapragn ła poł czy si ze swymi ukochanymi zmarłymi, nie wiedziałbym, e Grace Mapleton to twarda, bezwzgl dna szanta ystka! Powinien był pan zwyci y !… Ale jest jeszcze jedno wa ne pytanie: dlaczego chciał si jej pan pozby ? Najpro ciej byłoby powiedzie , e wpadł pan jak inni i nie chciał pan, eby Amanda dowiedziała si o pa skim romansie z jej sekretark … Ale my l , e to nieprawda. Grace Mapleton była tward , pedantyczn osob , o bardzo silnym, jak s dz , charakterze i małej wyobra ni. Znalazłem w jej szafie ukryte trzy fragmenty tekstów pisane r k Amandy, wszystkie one nadawałyby si doskonale jako listy samobójcze le ce przy zwłokach… Nie jestem oczywi cie pewien tego, co mówi , ale wydaje mi si , e to było tak: poznali cie si bardzo wcze nie, nie wiem, czy Grace była pa sk on , czy nie, ale nie to jest wa ne. Byli cie par bardzo młodych ludzi, którzy przybyli do Londynu, eby zwyci y . Mo e zdziwi si pan, ale my l , e ona kochała pana, tylko pana wła ciwie, i nie przestała kocha … Ró nie wam si powodziło. Nie wiem, czy to ona poleciła pana, b d c ju sekretark , panu Quarendonowi, a mo e to pan zacz ł tam robi okładki i wci gn ł j ? Nie jest to wa ne. Zacz li cie powoli gromadzi pieni dze: z pracy, z pa skich okładek, z szanta u… bo nie ulega dla mnie w tpliwo ci, e to pan robił te zdj cia. A kiedy Amanda Judd zacz ła robi gwałtownie karier , znale li cie si nagle u jej boku… I tu chyba Grace, która nie miała zbyt wielkiej wyobra ni, popełniła bł d. Amanda zd yła ju zarobi mas pieni dzy, a pan oczywi cie byłby jej spadkobierc … My l , e Grace uznała, e wystarczy wam to do szcz cia i Amanda musi znikn … Nie wiedziała tylko, e pan, Franku Tyler, my li co wr cz przeciwnego. Rozmawiaj c dzi w południe z panem na wie y, miałem wra enie, e jest pan zupełnie szczery. Jest pan przecie w ko cu nie tylko wspólnikiem szanta ystki, ale tak e artyst . Te okładki zacz ły pana

117


wci ga , inteligencja Amandy zafascynowała pana… zacz ł pan rozumie , e ycie z ni … uczciwe ycie, to co niesko czenie lepszego ni ycie z Grace Mapleton, w dodatku okupione zbrodni … Kiedy pan to zrozumiał, Grace Mapleton była skazana. Ten jubileusz stał si zupełnie fantastyczn okazj . Znaj c przecie wszystkie ofiary Grace, mógł pan znale wykonawc czy wykonawców swoich planów. A najładniejsze było to, e pan jeden miałby tu absolutne alibi, niewinny jak dziecko, obecny bez przerwy w jadalni na oczach wszystkich, kiedy los Grace dobiegał kresu… Alex urwał. Tyler nie odezwał si . - Mo e pan s dzi , e druga cz tego, co powiedziałem o waszej przeszło ci, oparta jest na moich pospiesznych spekulacjach my lowych… Ale nie zna pan policji. Kiedy ludzie pana Parkera zaczn zbiera wiadomo ci o pa skim yciu, nie spoczn a nie przebadaj ka dego dnia i ka dej godziny, a wówczas cała prawda wypłynie na powierzchni . By mo e doktor Harcroft znajdzie dla siebie okoliczno ci łagodz ce, bo był ofiar , a adna ława przysi głych nie stoi po stronie szanta ystów. Ale pan zabił z zimn krwi osob , która była pa sk wspólniczk w niezliczonych przest pstwach… Pana zdj cia stan si dowodami rzeczowymi i pewien jestem, e nie ujrzy pan ju nigdy drzewa ani ł ki. Kara mierci została zniesiona, ale do ywotnie wi zienie jest chyba gorsze ni ona. Nie chc rozwodzi si nad zniszczonym yciem Amandy… Siedz cy przed nimi człowiek poderwał si jak dzikie zwierz . Parker rozkrzy ował r ce i zasłonił sob drzwi. Ale Tyler w dwóch skokach znalazł si przy w skich drzwiczkach prowadz cych na wie . - Zatrzymaj go! - krzykn ł Parker. Joe ruszył w chwili, gdy Tyler otworzył drzwiczki i znikn ł. Wypadli za nim. - Biegnie w gór ! - powiedział Joe - Nie ucieknie! Słyszał nad sob kroki biegn cego, Spiralne schodki wirowały przed nim. Nagle Alex potkn ł si , a biegn cy za nim Parker wpadł na niego. Podnie li si i ruszyli słysz c wysoko nad sob trzask otwieranej klapy. Ostatnie stopnie. Uderzył w nich wiatr. Joe wysun ł głow nad powierzchni wie y i zobaczył biały dres Tylera, który stał na obramowaniu, patrz c na nich. - Stój! - zawołał Parker, - Tyler odwrócił głow , spojrzał w dół i skoczył. Podbiegli do obramowania; pod nimi w ciemno ci, która zaczynała ju szarze , fale w ciekle tłukły w wystrz pione z by skał. Bli ej mo na było dostrzec biał nieruchom plam . - To chyba on… - powiedział Parker przekrzykuj c szum wiatru. Joe bez słowa skin ł głow . - Mo e yje…? - Parker wyjrzał raz jeszcze. - Nie! - zawołał Alex przekrzykuj c huk tłuk cych w skały fal. - Nikt by tego nie prze ył! I nie dotrzemy tam przed odpływem… Je eli woda go nie zabierze wcze niej… Parker otworzył usta, ale nie odpowiedział. I on miał absolutn pewno , e Frank Tyler zgin ł na miejscu. - Deszcz przestał pada - powiedział Joe. - Tak.

118


Przeszli wokół obwodu wie y, smagani wiatrem. Teraz naprzeciw nich zamigotały latarnie przy wiejskiej uliczce. Bli ej tak e były wiatła, reflektory kilku aut, stoj cych na kraw dzi drogi u wylotu grobli, przez któr przewaliła si wła nie wysoka fala wzbijaj c obłok piany. Ale biegn ca a ku zamkowi por cz była ju cz ciowo widoczna. Parker zawrócił i zacz ł schodzi . Alex poszedł za nim nie zamykaj c klapy. Uczuł nagłe zm czenie. Znale li si przed drzwiczkami prowadz cymi do biblioteki. - Porozmawiajmy chwil , a pó niej spróbujemy napi si kawy… - mrukn ł Alex - mo e jest jeszcze ciepła w tych termosach? - A co z Harcroftem? - zapytał Parker. - Nic. Nie wie przecie , e chcesz go aresztowa . - Tyler te nie wiedział. Dlaczego mu powiedziałe , e wiesz o nim wszystko? Joe nie odpowiadał, Nagle uniósł głow . - Słuchaj, to okropne. Ten Harcroft ma on i dwóch synów. Zabił, bo chciał uchroni ich szcz cie. O mały włos, a udałoby mu si . - O mały włos… - Parker westchn ł. - My l , e jednak powinni my z nim porozmawia nie czekaj c na pojawienie si tych ludzi z Devonu. - Wła nie chciałem ci to zaproponowa . - Chod my - Parker skin ł głow . - Gdybym nie był policjantem, przekl tym policjantem, który musi sta na stra y prawa bez wzgl du na to, co prywatnie my li… - nie doko czył. - Co by zrobił wówczas? - Nie pytaj mnie o to. Wiemy przecie , e ten człowiek nigdy ju nie popełni adnego przest pstwa, a jego ofiara była w pewien sposób jego katem… - Parker machn ł r k - Chod my. Cokolwiek my l , wiem jedno: człowiek nie mo e bra prawa we własne r ce i wymierza wyroku mierci innemu człowiekowi, cho by najgorszemu. Zgoda na to zniszczyłaby porz dek cywilizowanego wiata. Wstał ci ko i ruszył ku drzwiom. Kiedy znale li si przed drzwiami Harcrofta, Joe cofn ł si o pół kroku robi c miejsce przyjacielowi. Parker zastukał raz, cichutko, a pó niej nacisn ł klamk . Weszli. Pokój był pusty. Joe zajrzał do łazienki. - Nikogo… - powiedział półgłosem - gdzie on jest? - Mo e poszedł sprawdzi , czy pani Wardell pi? - szepn ł Parker - Ale w takim razie… Zawrócił szybko ku drzwiom. Ruszyli kru gankiem. Joe cicho otworzył drzwi pokoju starej damy. Siedziała przy stole tak jak j pozostawili. Ale nie sama. Naprzeciw niej siedział doktor Harcroft. On tak e miał głow odchylon do tyłu, a jego du e silne dłonie zaci ni te były na por czach krzesła. - Wi c to tak… - szepn ł Parker - On tak e? Ale dlaczego?… Lekko dotkn ł grzbietem dłoni policzka zmarłego.

119


- Jest zupełnie zimny… nie zrobił tego przed chwil - Uniósł głow i z wyra n ulg przeniósł spojrzenie z wykrzywionej twarzy zmarłego na Alexa. - Chod my Joe, Ci ludzie zaraz zaczn stuka do bramy… Wyszli. Parker zamkn ł pokój i wsun ł klucz do kieszeni. Usiedli naprzeciw siebie przy wielkim stole w bibliotece. Koniec… powiedział Joe zm czonym głosem. - Koło zamkn ło si . Nie masz ju kogo przesłuchiwa , Ben… Mo e na dole jest jeszcze troch ciepłej kawy w tych termosach? Zejd my. Ruszyli w milczeniu po schodach i weszli do jadalni. wiatła płon ły nadal. mier odmierzała kos powoli płyn cy czas. Kawa w termosach była nadal gor ca. Joe nalał i podał fili ank przyjacielowi. Usiedli. Powiedziałe , e nie ma ju kogo przesłuchiwa ? - powiedział Parker pomi dzy dwoma łykami czarnego jak smoła napoju. - Tak. - Zapomniałe o jednej osobie, - O kim? - O sobie. - O mnie? Parker bez słowa skin ł głow , wypił jeszcze jeden łyk i odstawił pust fili ank . - O czym rozmawiałe z Harcroftem po tym, gdy wysłałe mnie naiwnego na rozmow z panem Kedge, a pó niej do lektury notesu Dorothy Ormsby? - Powiedziałem ci ju … - Kłamiesz, Joe. Powiedz mi prawd . Przecie rozmawiamy bez wiadków. - To wła nie przyszło mi w tej sekundzie do głowy - Alex u miechn ł si lekko - Co powiedziałem Harcroftowi?… - Tak, powiedz mi cał prawd . Parker pochylił si ku niemu nad stolikiem. Alex westchn ł ze znu eniem. - Powiedziałem mu, e wiem, kto zabił Grace Mapleton. - Czy powiedziałe kto? - Chcesz zna cał prawd ? - Cał . - Powiedziałem mu, e pani Wardell nie yje i zostawiła list. - To wszystko? Joe potrz sn ł głow . - Powiedziałem, e… by mo e w pewnych okoliczno ciach udałoby si zachowa tajemnic … nie wyjawia nazwiska zabójcy, gdyby… - Doko cz to zdanie. - Nie mog , bo nie doko czyłem go mówi c do Harcrofta. - A potem co? - Potem wyszedłem i zostawiłem go samego. - I to wszystko? - To wszystko. - Rozumiem… - Parker przymkn ł oczy - oszukałe mnie, Joe.

120


- Nie rozumiem? - Joe spojrzał na niego ze zdumieniem, które człowiekowi mniej przenikliwemu ni Parker, wydałoby si z pewno ci prawdziwe. - A pó niej, kiedy biegli my za Tylerem po tych kr conych schodach, potkn łe si biegn c przede mn i zatarasowałe na chwil przej cie. Gdyby si nie potkn ł, nie zd yłby otworzy tej klapy i schwytaliby my go. - Tak, to naprawd pechowy zbieg okoliczno ci… - Alex potrz sn ł markotnie głow - Po prostu, nie mog sobie tego darowa … - Joe, przez cały czas drwisz ze mnie. Dlaczego to zrobiłe ? - Lekarz mo e umrze , zabity przez szalon staruszk , która pocz stowała go cyjankiem potasu po zabiciu młodej dziewczyny udaj cej Biał Dam . Lekarzom zdarzaj si ró ne rzeczy. Gin zara eni przez chorych, zabici przez szale ców i mo e im si przydarzy sto innych rzeczy… z których adna nie staje si łupem gazet i nie niszczy ycia ony i synów, którzy mogliby zaton w błocie brukowej prasy… a co najwa niejsze nie mog cych zachowa nawet dobrego wspomnienia po m u i ojcu. Kim innym jest ojciec, który ginie z r ki obł kanej pacjentki, a kim innym ojciec-morderca skazany za zabicie szanta ystki… i to jakiej… i w jakich okoliczno ciach! - Ale… - Ale słuchaj dalej, Ben. Harcroft otrzymałby wieloletni wyrok i wyszedłby jako stary złamany człowiek, wzgardzony przez on i dzieci, i pozbawiony prawa wykonywania zawodu. Nie chciał tego! Kiedy uzyskał ode mnie cie nadziei, e nie zatonie w tym bagnie, podj ł jedyn decyzj , któr mógł podj … A Frank Tyler? Czy nie pomy lałe o tym, co si z ni stanie? - Z kim? - Z Amand Judd, człowieku! - Musi to jako znie … - Nie poznaj ci , Ben. Zawsze byłe wra liwym, m drym człowiekiem, a w tej chwili powiadasz: Musi to jako gnie … A dlaczego musi? - Jak to? - A gdyby Frank Tyler po lizn ł si na dachu tej wie y i wypadł? - I có by z tego wynikło? - Bardzo wiele, pod warunkiem, e zechcesz mnie wysłucha . - Słucham ci , Joe, chocia … - Chocia nie pozwoliłem, eby zakuł Harcrofta w kajdany i unieszcz liwił na całe ycie jego on i dwóch chłopców, a jemu samemu zgotował los gorszy ni sama mier ! Czy za to chcesz mnie wini ? I za to, e gdyby Tyler potkn ł si na liskim dachu wie y i run ł w dół przez obramowanie, uratowaliby my los biednej Amandy Judd. Mo e ona nie uwierzy w przypadek, bo jest bystra i przenikliwa… Ale w ka dym razie, nie dowie si , kim naprawd był człowiek, którego kochała i to da jej wróci do normalnego ycia. - Ale nawet gdybym chciał tego wszystkiego dokona , Joe, wszystko to jest niemo liwe w wietle tego, co si stało. - A co si stało? Grace, Frank, doktor i pani Wardell nie yj ! Nie pozostał przy yciu ani jeden z bohaterów tej tragedii. Nie prosz ci , eby krył czyj kolwiek win . Wystarczy, je li ledztwo potwierdzi, e ostatnia osoba, która widziała Grace, czyli pani Bramley, zabiła t biedn dziewczyn , ogarni ta mani

121


wyzwolenia Ewy De Vere. Pisała przecie o tym w swych ksi kach! Mało tego, zostawiła list b d cy najlepszym dowodem tego, co zamierza uczyni ! A e w przypływie szale stwa zabiła tak e lekarza, który przeszkadzał jej, by mo e, popełni samobójstwo, to tak e jest niezaprzeczalne. Siedz tam oboje w jej pokoju, zabici t sam trucizn … Bramley–Wardell nie pozostawiła na wiecie nikogo… Jej historia b dzie zamkni ta… A je li stwierdzi si , e ona zabiła, nikt nie dowie si , e Frank Tyler był mózgiem tego morderstwa, a Grace Mapleton czym wi cej ni nieszcz sn , liczn sekretark znanej pisarki… Sprawa zga nie i nie pozostanie aden lad. Parker rozło ył r ce. - To prawda, e nie pozostał nikt, kogo mo naby ukara , wi c rola policji b dzie polegała na zamkni ciu tej smutnej sprawy, ale wiesz przecie , Joe, e p a n i B r a m l e y n i e m o g ł a z a b i G r a c e ! Wi c, jak mo emy pomóc tym wszystkim ludziom? - Daj mi klucz… - Joe wskazał palce w gór - ja to zrobi … - Co? - Parker nie zrozumiał. - Wyrw ten miecz z jej piersi i cisn go na podłog tak, jak zrobiłby uciekaj cy morderca… Zamilkł. Parker przymkn ł oczy. Przez dług chwil milczeli obaj. Wreszcie komisarz poruszył si . - Wszystko jest straszliwie nieformalne… - powiedział cicho - a nawet sprzeczne z regulaminem słu by. Ale oni wszyscy nie yj , a bez nich nie wyobra am sobie, jak mogliby my udowodni , e sprawy przebiegły w tak niewiarygodny i niesamowity sposób… No i ci ludzie… ta ona i dzieci. I ta biedna Amand Judd… Policjant we mnie krzyczy wielkim głosem o zatajeniu prawdy w ledztwie, ale człowiek we mnie, zatyka mu usta. Wszyscy winni s ju ukarani… ostatecznie i bez prawa apelacji. A ywym oszcz dzimy cierpie , wstydu i upokorze - si gn ł do kieszeni i podał Alexowi klucz. - To od mojego pokoju. Tamten jest w szufladzie. Joe skin ł głow i zerwał si bior c klucz. Po chwili drzwi zamkn ły si za nim. Przez pewien czas Parker siedział nieruchomo, pó niej przeci gn ł r k po czole, wstał i podszedł do termosów z kaw . Niespodziewanie u miechn ł si . - Starzej si … - mrukn ł - ale chyba mam słuszno … - Znowu u miechn ł si . Wypełniała go wiadomo odniesionego zwyci stwa, którego znaczenia nie umiał dobrze poj . Drzwi otworzyły si i wszedł Joe. Był blady i usta miał zaci ni te. Bez słowa skin ł głow i podał Parkerowi klucz, który komisarz schował na powrót do kieszeni. Nagle usłyszeli z dala dono ne, powtarzaj ce si uderzenia. - Có to jest? - Kołatka przy furcie… Ruszyli korytarzem ku bramie. - Otwieramy! - zawołał Parker. Stan li przy obu kołowrotach i nacisn li grube uchwyty. Krata drgn ła i zacz ła wolno w drowa w gór .

122


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.