kontakt no.22

Page 1

ontakt

ontakt

22

magazyn nieuziemiony www.magazynkontakt.com

temat numeru

Chamofobia Umysły skolonizowane

O wsi i jej wizerunkiem w kulturze polskiej rozmawiamy z dr Tomaszem Rakowskim.

Barbarzyńca w moherze O uprzedzeniach „elitarnych” katolików wobec „ludu” z Radia Maryja pisze Paweł Cywiński i Misza Tomaszewski.

Sens w wielkim mieście

POZA EUROPĄ

O wpływach komunizmu na religię Ameryki Łacińskiej w świetle nauki Jana Pawla II

WIARA

Czarna rewolucja czerwonej teologii

KATOLEW

KULTURA

O relacje wieś–miasto w perspektywie makroekonomicznej pisze Ignacy Święcicki i Paweł Zerka.

WARSZAWA

ontakt

wrzesień 2013


BYDGOSZCZ, KATOWICE, KRAKÓW, POZNAŃ, WARSZAWA, WROCŁAW 022 636 60 16 WWW.PINKO.IT


ontakt

ontakt

ontakt

www.magazynkontakt.pl redakcja@kik.waw.pl

s łowo w s t ę p n e :

ontakt

redaktor naczelny: Misza Tomaszewski misza.tomaszewski@gmail.com sekretarz redakcji: Tomek Kaczor t_kaczor@poczta.onet.pl

zespół redakcyjny: prowadzący numer Jan Mencwel janmencwel@gmail.com Joanna Sawicka askasaw@poczta.fm Ignacy Święcicki ignacy.swiecicki@gmail.com Paweł Zerka pawel.zerka@gmail.com Poza Europą Paweł Cywiński pawel.cywinski@gmail.com Wiara Ignacy Dudkiewicz ignacydudkiewicz@gmail.com Obywatel Mateusz Luft mateuszluft@gmail.com Kultura Katarzyna Kucharska k.kucharska@gmail.com Warszawa Cyryl Skibiński cyrski@wp.pl Fotoreportaż Tomek Kaczor t_kaczor@poczta.onet.pl projekt graficzny Urszula Woźniak urszul.wozniak@gmail.com skład i łamanie Urszula Woźniak urszul.wozniak@gmail.com fotoedycja Tomek Kaczor t_kaczor@poczta.onet.pl

ilustracja na pierwszej stronie okładki Marta Ignerska www.martaignerska.art.pl komiks na str. 2–3 Greta Samuel www.gretasamuel.blogspot.com korekta zespół redakcyjny nakład 1000 egzemplarzy wydawca KIK Warszawa prenumerata www.magazynkontakt.pl/ prenumerata złożono krojami Range Serif Bree Tabac Sans papier Munken Print White 90 g/m okładka: Munken Lynx 300 g/m druk Zakład graficzny „Colonel” s.a. ul. Nad Drwiną 4b 30-741 Kraków

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

a łamach „Kontaktu” wielokrotnie dawaliśmy wyraz naszym tęsknotom za egalitarnym społe­ czeństwem. Krytykowaliśmy nierówności ekonomicz­ ne, które są problemem nie tylko polskiego, ale także wielu zachodnich społeczeństw. Pisaliśmy o tym, że w społeczeństwie ludzi o zbliżonym statusie ekono­ micznym lepiej żyłoby się wszystkim. Ale nierówności to przecież nie tylko ekonomia. O rozłamie w polskim społeczeństwie decydują także podziały symboliczne, zakorzenione w naszej kulturze i historii. Dla piewców neoliberalnego modelu rozwoju polska wieś jest „balastem modernizacji”, który nie pozwala nam dogonić Zachodu. W języku wielkomiejskiej kla­ sy średniej określenie „wieśniak” to synonim bezgu­ ścia i zacofania. Inteligencja katolicka czuje wyższość wobec „moherowych beretów”, którzy są dla nich re­ ligijnymi „dzikusami”. Żyjemy w kraju, w którym na wielu poziomach jedni czują się lepsi od drugich. Zaś model rozwoju i język opisu rzeczywistości, jaki przy­ jęły polskie elity, pogłębia te podziały, zamiast je za­ cierać. Może robimy z igły widły, a może to właśnie „chamofobia”, czyli strach elit przed szeroko pojętym ludem, stoi nam na drodze do budowy lepszego, ega­ litarnego społeczeństwa? Dla piewców neoliberalnego modelu rozwoju. Na łamach „Kontaktu” wielokrotnie dawaliśmy wyraz naszym tęsknotom za egalitarnym społeczeństwem. Krytykowaliśmy nierówności ekono­ miczne, które są problemem nie tylko polskiego, ale także wielu zachodnich społeczeństw. Pisaliśmy o tym, że w społeczeństwie ludzi o zbliżonym statusie ekono­ micznym lepiej żyłoby się wszystkim. Ale nierówności to przecież nie tylko ekonomia. O rozłamie w polskim społeczeństwie decydują także podziały symboliczne, zakorzenione w naszej kulturze i historii. Dla piewców neoliberalnego modelu rozwoju pol­ ska wieś jest „balastem modernizacji”, który nie pozwala nam dogonić Zachodu. W języku wielko­ miejskiej klasy średniej określenie „wieśniak” to sy­ nonim bezguścia i zacofania. Inteligencja katolicka czuje wyższość wobec „moherowych beretów”, którzy są dla nich religijnymi „dzikusami”. Żyjemy w kraju, w którym na wielu poziomach jedni czują się lepsi od drugich. Zaś model rozwoju i język opisu rzeczywi­ stości, jaki przyjęły polskie elity, pogłębia te podziały, zamiast je zacierać. Może robimy z igły widły, a może to właśnie „chamofobia”, czyli strach elit przed sze­ roko pojętym ludem, stoi nam na drodze do budowy lepszego, egalitarnego społeczeństwa? Dla piewców neoliberalnego modelu rozwoju.  Redakcja


ontakt

ontakt

numer :

22

wrzesień 2 0 1 3

ontakt

ontakt   c h a m o f o b i a

4

Rozmowa z dr Tomaszem Rakowskim:

Umysły skolonizowane

Czy uprzedzenia w stosunku do wsi to nowe zjawi­ sko? Ile wspólnego ma stereotypowy obraz osoby ze wsi z prawdą o kulturze wiejskiej i jej obecnym stanie? Na te i inne pytania w rozmowie z Tom­ kiem Kaczorem i Janem Mencwelem odpowie dr. Tomasz Rakowski, zajmujący się wsią i jej wizerunkiem w kulturze polskiej.

12

Tomek Kaczor:

Myślałem, że już tu nie wrócę

20

Paweł Cywiński i Misza Tomaszewski:

Barbarzyńca w moherze

28 Joanna Sawicka:

Wiocha, tylko większa

34

Ignacy Święcicki i Paweł Zerka:

Sens w wielkim mieście

40 infografika:

Wsi spokojna, wsi wesoła

42

Rozmowa z prof. Henrykiem Domańskim:

Gdy czujesz się lepszy

46

Agata Młodawska:

Stosowane uprzedzenia społeczne

Czy proces kon­ stru­owania przez in­teli­gen­tów wizerunku „religijnego innego” różni się od procesu kreowa­ nia „barbarzyńców” czy „dzikusów” w minio­nych epokach? O uprze­ dzeniach „elitarnych” katolików wobec „ludu” z Radia Maryja pisze Paweł Cywiński i Misza Tomaszewski.


f ot or e p orta ż

52

c z ł o w i e k n u m e r u

Tomek Kaczor: Czarni jeźdźccy u Czarnej Madonny

88

Rozmowa z Janem Brykczyńskim:

Nie jestem podglądaczem

k u l t u r a  wiara 62

Katarzyna Kucharska: Bądź pierwszym, który skomentuje

64

rozmowa z Łukaszem Rondudą:

69

My mamy Szapocznikow, oni mają Chrystusa

70

92

Wacław Oszajca sj: Wiele twarzy Jezusa

93

Rozmowa z Siostrą prof. Barbarą Chyrowicz: Bez kropki nad „i”

Książki, które nas szukają: Wisława Szymborska, „Poczta literacka, czyli jak zostać (lub nie zostać) pisarzem”

Wtomigraj: John Coltrane, „A Love Supreme ”

w a r s z a w a

k a t o l e w

72

Rozmowa z ks. Andrzejem Pietrzakiem:

Czarna legenda czerwonej teologii

p o z a e u r o p ą

78

Rozmowa z dr. Piotrem Weiserem: Postsyjoniści w Izraelu

82

Jarosław Ziółkowski: Ziemia różnych ojców

100

Rozmowa z Filipem Springerem: Szaleńcy z zasadami

106

Alicja Szulczyk: Osiedle prototypów

110

Wars/Sawa: Pracownia kobiety dojrzałej

113

Wielcy Warszawscy: Ksiądz Bronisław Bozowski


4

c h a m o f o b i a

Umysły skolonizowane Z punktu widzenia antropologa kultury procesy zachodzące na wsi zanurzone są w strumieniu życia społecznego, w swoich lokalnych światach. Z perspektywy ludzi żyjących w miastach zostały one zakwestionowane jako niewłaściwe, a nawet stanowiące bolączkę całego społeczeństwa polskiego.

Z dr. Tomaszem Rakowskim rozmawiają Tomek Kaczor i Jan Mencwel Rafał Kucharczuk dr. Tomasz Rakowski jest etnologiem, antropologiem kultury, lekarzem. Adiunkt w Instytucie Etnologii i Antropologii Kulturowej Uniwersytetu Warszawskiego, stały współpracownik Instytutu Kultury Polskiej tego uniwersytetu. Jego obszary zainteresowań to m. in. antropologia społeczności zubożałych i zdegradowanych, metodologia badań terenowych, rzeczy/materialność w badaniach antroppologicznych oraz antropologia medyczna. Autor książki „Łowcy, zbieracze, praktycy niemocy. Etnografia człowieka zdegradowanego”

Określenie „wieśniak” to w dzisiejszym języku powszechnie używany, stygmatyzujący epitet. Skąd wzięły się negatywne stereotypy o wsi, które za nim stoją?

Stereotyp to nie tylko proste narzędzie służące do poniżenia odmienności kul­ turowych czy społecznych. Ma on w so­ bie także potencjał oddawania pewnej prawdy o spotkaniu ludzi z różnych śro­ dowisk. Czyje doświadczenie oddaje tak naprawdę sformułowanie „wieśniak”? Moim zdaniem przede wszystkim do­ świadczenie ludzi miast, którzy styka­ ją się z napływającą do miasta ludnością wiejską. Można wręcz powiedzieć, że mieszkaniec wsi staje się stereotypo­ wym „wieśniakiem” dopiero w momen­ cie zetknięcia z kulturą miejską. Jest

to bardzo silnie związane z powojenną historią migracji do miast, do zakładów pracy, z rewolucją społeczną, która się wtedy dokonała. Na czym polegała ta rewolucja?

w jakiś sposób niepełne, nieadekwatne. To bardzo dobrze widać w komediach z okresu prl-u. W bardzo popular­ nym filmie „Nie lubię poniedziałku” absurd rzeczywistości jest zbudowany na figurze migranta, który przybywa ze wsi do miasta w poszukiwaniu czę­ ści do traktora. Bohater jest zupełnie zdezorientowany, nie do końca wie, cze­ go chce. To postać, której brak podsta­ wowych kompetencji cywilizacyjnych.

Po ii wojnie światowej ludzie ze wsi nie tylko stają się sąsiadami rdzennych mieszkańców miast, ale także zaczy­ nają dominować w przestrzeni publicz­ nej. Szybko uczą się nowych zawodów, nowych kompetencji, także tych, któ­ re wcześniej były domeną innych grup Kto tworzy ten negatywny obraz „wieśniaka”? społecznych, choćby inteligencji. Ale Obraz ten tworzą ludzie, którzy żyją przynoszą także swoją odmienność. w miastach, przede wszystkim eli­ Można powiedzieć, że żywioł życia wiej­ ty – inteligencja, świat nauk społecz­ skiego z całym swoim bogactwem kul­ nych. Konstruowany przez nich obraz turowym trafił wówczas do miasta. osób pochodzenia wiejskiego jest pew­ nym instrumentem, który służy Świnie hodowane w wannach, kury do myślenia, do tworzenia wizji życia na balkonach w mieszkaniach przybyszy społecznego, a nie do prawdziwego roz­ ze wsi – sceny znane ze wspomnień mieszpoznania realiów kultury wiejskiej. Elity kańców powojennej Warszawy – są symboczują się powołane do tego, aby pew­ lem narodzin stereotypowego „wieśniaka”? ne standardy życia wyznaczać, myśleć Zderzenie różnych światów społecz­ o nich, pisać, tworzyć. nych sprawia, że negatywne stereotypy stają się niezwykle silne. Ale nega­ Tyle tylko, że „Nie lubię poniedziałku” tywny obraz „wieśniaka” nie powsta­ czy filmy Barei to przecież nie niszowe je od razu – to dzieje się na przestrzeni „kino inteligenckie”, ale filmy oglądane wielu lat. Mieszkańcy wsi stopniowo przez całe masy. Jeszcze innym przykłazaczynają być postrzegani jako osoby dem może być trylogia filmowa


ontakt

ontakt

ontakt 5

ontakt

ontak


6

c h a m o f o b i a

„Sami swoi” Sylwestra Chęcińskiego –  reżysera, który sam jest pochodzenia wiejskiego. To prowadzi nas do pytania o to, jak przybysze ze wsi przyjmują negatywne stereotypy pojawiające się na ich temat?

To jest bardzo trudno uchwytny, ale niezwykle ważny moment, w którym sposób myślenia ludzi z miast o przyby­ szach ze wsi zaczyna być bardzo silnie przejmowany przez tych, którzy do tych miast migrują. To ten sam proces, któ­ ry opisywany jest przez teoretyków z dziedziny studiów postkolonialnych. Grupa postrzegana jako stojąca niżej w hierarchii społecznej zaczyna po­ sługiwać się tym sposobem myślenia i tym językiem, który przed nią samą zakrywa wszystkie pozytywne elemen­ ty jej wyposażenia kulturowego. Czy­ ni je czymś wstydliwym, „wieśniackim” właśnie – a więc przybysze ze wsi sami zaczynają swoje pochodzenie i pewne swoje cechy ukrywać.

Jakie to są cechy?

To charakterystyczne dla kultury wiej­ skiej koncentrowanie się na gospodaro­ waniu, na gromadzeniu różnych dóbr, korzystaniu z wszystkiego, co się może przydać, co jest pod ręką. Również ko­ rzystanie z bardzo silnych więzi ro­ dzinnych, nieformalnych, popieranie swoich krewnych, tworzenie mini­ -instytucji społecznych o bardzo sil­ nych związkach wzajemnego poparcia. Te i inne cechy kultury wiejskiej funk­ cjonują na wsi do dziś, ale z perspekty­ wy ludzi żyjących w miastach zostały zakwestionowane jako niewłaściwe, a nawet – stanowiące bolączkę całego społeczeństwa polskiego. Mówimy ciągle o okresie powojennym, ale ten wątek, o którym pan teraz wspomniał, dotyka już nie tylko stereotypu „wieśniaka” jako przybysza do miasta, któremu „słoma z butów wystaje”, ale również stereotypów o wsi jako obszarze, który

jest „balastem modernizacji”. Ten sposób myślenia stał się powszechny wśród elit po 1989 roku. Jak przyjęło się wtedy uważać, mieszkańcy wsi „mentalnie” wciąż tkwią w poprzednim systemie. Pojawiły się wszystkie negatywne stereotypy o obszarach byłych pgr-ów, wątek homo sovieticusa, który jest uważany za wielki problem społeczeństwa.

Po 1989 roku rzeczywiście powstaje kolejne wcielenie stereotypu wiejsko­ ści i „wieśniactwa”. Nowa klasa średnia, jako wyobrażony trzon nowoczesne­ go społeczeństwa, wydaje się grupą nie do końca przygotowaną, kompe­ tentną – właśnie dlatego, że zwraca się uwagę na jej chłopską genealogię. Styg­ matyzowanie wiejskości po transfor­ macji wywodzi się z przekonania, że to, co pochodzi ze środowisk wiejskich, uniemożliwia zafunkcjonowanie kla­ sy średniej i społeczeństwa miesz­ czańskiego, czy w ogóle społeczeństwa obywatelskiego. Mam jednak wrażenie,


ontakt

ontakt

ontakt 7

ontakt Mieszkaniec wsi staje się

ontak

„ wieśniakiem ” dopiero przy zetknięciu z kulturą miejską.

że ten proces nie mógłby się dokonać bez tej pierwszej, powojennej fali ste­ reotypizacji wiejskości. Inną ciekawą kwestią jest to, jak kreu­ je się pamięć o prl-u. Komu przypisy­ wana jest największa rola w tworzeniu aktywności obywatelskiej, która dopro­ wadziła do obalenia systemu? Z pewnością nie mieszkańcom wsi…

Właśnie. Cała pamięć o niezwykłej mo­ bilizacji społecznej, która miała miej­ sce wraz z narodzinami „Solidarności”, sprowadza się do pamięci o wydarze­ niach w wielkich miastach. Nie czu­ ję się uprawniony do tego, by oceniać, do kogo ta historia oporu w okre­ sie prl-u należy, ale na pewno war­ to uważnie się przyglądać temu, kto historię obalenia prl-u obecnie wy­ twarza i jaki jest jej obraz. Nie ma tam miejsca na historię oddolnego nurtu obecnego na wsi, łączącego się z hi­ storią wiejskiej niezależności i oporu. Przecież grupą, która w największym stopniu przeciwstawiła się gospodar­ ce centralnie sterowanej, są właśnie mieszkańcy wsi. Wieś była w stanie projekty socjalistyczne sprytnie wy­ korzystać i przerobić do tego stopnia, że tak naprawdę wiele wsi funkcjono­ wało w bardzo autonomiczny sposób. To nie zgadza się raczej z powszechnym wyobrażeniem o wsi „za komuny”… Czy może pan podać jakieś przykłady?

To np. fenomen „czynów społecznych”, które były wykorzystywane przez wspólnoty wiejskie dla osiągnięcia wła­ snych celów – zbudowania remizy, kapli­ cy czy ośrodka zdrowia. Inny przykład to samorządność i samoorganizacja mieszkańców wsi. Do rady gromadzkiej zwykle trafiały osoby nie z klucza par­ tyjnego, tylko takie, które były promo­ wane przez lokalne, wiejskie środowiska. W latach 70. to jest w ogóle rodzaj alter­ natywnej historii, w której cała prze­ miana obecna w Polsce Ludowej wygląda zupełnie inaczej. To, co my rozpoznajemy jako absurdalną, niepotrzebną edukację techniczną, zawodową, przygotowanie do pracy w fabrykach, hutach, stalow­ niach, nie jest traktowane jako element rozwoju społecznego, z którego moż­ na być dumnym. Za to jak się posłucha opowieści ludzi ze wsi, którzy przeżyli powojenną przemianę, to dla nich czymś zupełnie niezwykłym była możliwość uczenia się w internatach, poza kontro­ lą rodziny, to niesamowite otwarcie się na świat, doświadczenie indywidualnej wolności. To są opowieści, które przy­ pominają trochę dzisiejsze doświadcze­ nie „pokolenia Erasmusa”. A zatem wieś potrafiła przekuć to, co może być trak­ towane jako zniewolenie, na działania, które są zaczątkiem wolności czy pod­ miotowości na szczeblu lokalnym. A jak to wygląda po transformacji? Chyba wszyscy są zgodni, że wieś jest tym

obszarem, który poniósł największe koszty tego procesu. Czasami mówi się o tym w tonie współczucia i potrzeby zaradzenia tej sytuacji, a czasami w tonie przekonania o beznadziei rejonów byłych pgr-ów. W zasadzie w obydwu tych narracjach mieszkający na wsi ludzie widziani są jako pozbawieni wszelkiej energii do działania, szansy na zmianę rzeczywistości.

Jak już powiedzieliśmy, w powszech­ nym wyobrażeniu modernizacja i skok do nowoczesnego społeczeństwa ma być oparty na mieszczaństwie, klasie śred­ niej, kreatywności i innowacji, a tym balastem, który za tym nie nadąża, ma rzekomo być wieś. Problem polega na tym, że nasze wyobrażenia społeczne są skolonizowane i nie pozwalają na doj­ rzenie innej rzeczywistości. Sama kon­ cepcja „transformacji dwóch prędkości” to opowieść z wnętrza jednej grupy spo­ łecznej – inteligencji. Te wyobrażenia są podzielane nie tylko przez publicystów, ale przez nas wszystkich. Pan to zawęża do inteligencji, która jest wąską elitą, a może to jest po prostu język i sposób myślenia tych, którym się powiodło podczas transformacji – czyli całkiem dużej części społeczeństwa?

To trudne pytanie. Ktoś, komu się „po­ wiodło”, bo był drobnym przedsiębiorcą lub dyrektorem pgr-u, a potem w la­ tach 90. tworzy własny biznes, zatrud­ nia ludzi, będzie nadal rozpoznawał swoich pracowników – czyli właśnie →


8

c h a m o f o b i a

ludzi ze wsi – według kategorii, które są wytworzone w przynajmniej 200-let­ nim procesie kontaktu elit z ludnością wsi. Kategorie inteligenckie, związane z pewną grupą, która czuje się upraw­ niona do tworzenia wizji życia społecz­ nego, są na tyle silne, że są przejmowane przez bardzo różne grupy, ale to właśnie w łonie tej konkretnej grupy, tworzą­ cej myśl społeczną i publicystykę, rodzą się kategorie, które wpływają na nasz sposób myślenia o tym, co to znaczy „wiejskość”. To inteligencja tworzy wi­ zję tego, co to znaczy „rozwój społeczny” czy w ogóle „rozwój”, a według wyobra­ żeń tej grupy wieś po prostu do tego po­ jęcia nie pasuje. Gdzie w takim razie najbardziej zgrzyta? Jakie elementy koncepcji rozwoju, tworzonej przez elity, nie pasują do wyobrażenia o wsi – lub na odwrót, jakie cechy wyobrażonej „wiejskości” są traktowane jako niepasujące do  pojęcia rozwoju?

Tu mamy wiele punktów uchwytu. Po­ dam tylko dwa. Po pierwsze, taka wi­ zja „prawidłowego” czy „pożądanego” rozwoju społecznego to wizja świata, w którym dominuje „klasa kreatyw­ na”. Jest to niemal wszechobecne dziś wyobrażenie dźwigni społecznej, no­ wej siły napędowej „wzorcowo” rozwi­ jającego się społeczeństwa – klasę tę tworzą ludzie elastyczni, inteligentni, innowacyjni, mobilni. Ten wzorzec roz­ woju, rozwoju za pomocą „zasobów kre­ atywnych”, powstaje jednak w samym jądrze świata wielkomiejskich specja­ listów it, twórców, pracowników me­ diów itd. Później to ten świat, niczym szablon do sprawdzania odpowiedzi te­ stowych, przyłożony zostaje do obsza­ rów wiejskich. I wtedy okazuje się, że znów wieś jest wyobrażana jako miejsce „puste”, „niepełne”, „zapóźnione”, gdzie w ogóle lata świetlne miną, zanim takie „zasoby” powstaną… Ale to jest właś­ nie optyka ludzi „miasta”, czyli ludzi wykształconych i przyjmujących bez­ dyskusyjnie pewne normy, rzekłbym „cywilizacyjne”, w tym normę „cywili­ zacyjnej” wyższości jednych koncepcji

rozwoju nad innymi. Na wsi zatem nie dostrzega się „zasobów kreatywności”, co nie tylko jest nieprawdą, bo zasoby takie tam istnieją i to w sposób niezwy­ kły, ale jednocześnie owa wielkomiejska idea kreatywności powoduje, że narzu­ cona zostaje nam tylko jedna, „wzorco­ wa” wizja tego co kreatywne. Drugi przykład to coś, o czym już wspo­ minałem. Jest to wizja „prawidłowego” rozwoju społeczeństwa jako społeczeń­ stwa obywatelskiego. Tu znów mamy do czynienie z budowaniem pewne­ go wzorca postaw i kompetencji oby­ watelskich, które – po  przyłożeniu do  społeczności wsi – pokazują, że wieś to miejsca, gdzie kompetencji ta­ kich brakuje, że trzeba natychmiast wdrażać tam „edukację obywatelską”. Że są to miejsca, gdzie ludzie się nie or­ ganizują, nie współpracują, nie mają poczucia odpowiedzialności za spra­ wy wspólne i publiczne. Problem jed­ nak w tym, że wieś wytwarza własne formy samoorganizacji i współdziała­ nia, co więcej, własne, autonomiczne pojęcia tego, co „wspólne”. Znów za­ tem – pewna oddolna, niezwykła for­ ma działania, ba, nawet forma „myśli społecznej”, zostaje tutaj przesłonięta i unieważniona przez dyskursy inteli­ genckie, wielkomiejskie i znów okazuje się, że tam gdzie obywatelskość, po­ stawy obywatelskie istnieją w swoich niezwykłych, oddolnych praktykach, widzi się ich „niedostatek”.

Wróćmy na chwilę do wyjściowego problemu, czyli określenia „wieśniak”. Co zrobić z takimi zjawiskami, jak na przykład disco polo, które świadczy jednak o pewnego rodzaju degeneracji kultury wiejskiej? To już nie jest opowieść tylko z punktu widzenia elit, ale autentyczne zjawisko, które jest dla wielu nie do zaakceptowania na poziomie estetycznym.

Z punktu widzenia antropologa kultu­ ry, badacza wsi, to wszystko są procesy, które są zanurzone w strumieniu życia społecznego, w swoich lokalnych świa­ tach. W tym strumieniu jest też muzy­ ka disco polo, specyficzny typ zabaw wiejskich… …albo tuningowanie samochodów. W Warszawie mówi się nawet czasami „wieś-tuning” na widok bmw z grubą rurą wydechową i tandetną tapicerką. Dla wielu ludzi to synonim bezguścia i chamstwa. A to są autentyczne zjawiska na wsi – a nie jedynie wyobrażenia czy projekcje inteligencji.

Jeśli chodzi o tę całą „obciachowość” życia wiejskiego, to problem pole­ ga na tym, że na zjawiska związane z wsią trzeba patrzeć w określonym kontekście, bo dokonują się one w ra­ mach autentycznego, społecznego ży­ cia, które tam się dzieje. Inteligencka wizja podpowiadałaby, że obcujemy z kulturą ludową. Nieprawda! Kultu­ ra ludowa to fantazmat, to wybór tych elementów życia na wsi, które zostały


ontakt

ontakt

ontakt 9

ontakt Nasze wyobrażenia

ontak

społeczne są skolonizowane i nie pozwalają na dojrzenie innej rzeczywistości.

wyodrębnione, rozpoznane i wybudo­ wane na styku ludzie wsi a przybywają­ cy tam badacze, ludoznawcy, aktywiści, inteligenci... Trzeba zatem pamiętać, że mówiąc o kulturze ludowej odnosimy się do pewnego nieświadomego wybo­ ru dokonanego przez konkretną, histo­ rycznie ukształtowaną grupę społeczną. Grupa ta najpierw dokonała wyboru tych treści, a następnie pozbawiła kon­ tekstu, życia, którym te doświadczenia są nasączone, zatracając w ten sposób kompletnie ich sens. W takim razie jaki jest ów kontekst, który sprawiłby, że pełnemu inteligenckich klisz „mieszczuchowi” wytłumaczymy fenomen tuningowania i przyozdabiania samochodów?

spasowywania, przerabiania, robie­ nia traktora-samoróbki, sprawia, że silnik jest wtedy dobry, gdy można go natychmiast i bez trudu wymienić. Nie jest drogi, ale za to bardzo trwały i bę­ dzie służył po wsze czasy – jest szybko zastępowalny. Poza tym, te urządze­ nia są skonstruowane w taki sposób, by były potrzebne wtedy, kiedy są po­ trzebne. To wszystko powoduje, że po­ dejście do maszyny jest troszkę inne. To inny rodzaj materialności. Pamiętam doskonale, jak chciałem po­ życzyć rower, żeby przejechać z Osta­ łówka do Broniowa. Zwróciłem uwagę gospodarzom, od których ten rower pożyczałem, że w przednim kole brak powietrza. Na co oni zapytali: – A gdzie ty jedziesz? – Do Broniowa – odpowia­ dam. – To dojedziesz.

części, jest zupełnie fałszywy. Jest zdez­ orientowany, nie może ich znaleźć... Przecież części do traktorów wytwarza się na podwórzu za pomocą pierwszej lepszej rzeczy, która wpadnie w rękę! No dobrze, ale wróćmy do tuningowania samochodów. Tu nie chodzi przecież o wymiar praktyczny tych aut, ale o jakieś tandetne ozdoby…

Te samochody zmieniają się co dwa, trzy tygodnie. Ciągle coś jest w nich dorabia­ ne: a to wmontowane neoniki, a to nie­ bieskie światła mijania, a to nagłośnienie rozebrane i zmontowane na nowo. Sa­ mochód cały czas domaga się przera­ biania. Jest ciągle w ruchu. Przecież oni te samochody totalnie zajeżdżają, szro­ tują, z części składają nowe. Jak kupią samochód, to natychmiast przerzuca­ ją do niego silnik od innego samocho­ du. Jeżdżą tym po polach, w trasie, gdy skończy się paliwo, są w stanie prze­ rzucić butlę z gazem praktycznie nie zatrzymując samochodu... To są tak na­ prawdę samochody w częściach.

Znakomitym przykładem jest tutaj wiejski zwyczaj wytwarzania różnych urządzeń według własnego pomysłu. Z miejskiego punktu widzenia to wszystko To konstruowanie maszyn od zera za­ brzmi jak prowizorka i tandeta. częło się wraz z mechanizacją wsi. Z miejskiego punktu widzenia już sama Maszyny nie były bezrefleksyjnie przeróbka jest traktowana jako prowi­ przyjmowane, ale zawsze przerabia­ zorka. A tutaj prowizorka jest właśnie ne na własny sposób. W związku z tym samym sensem istnienia urządzenia. polskie wsie pełne są traktorów, ko­ Z miejskiego punktu widzenia te ma­ Gdyby odwrócić ten stereotyp, to „obsiarek i innych urządzeń samodziel­ szyny są obciachowe, śmieszne, ale ciachem” byłoby to, że ludzie w mieście, nej konstrukcji. Każdy element, który mogą być też czymś ciekawym. Ale żeby wymienić dętkę w rowerze, jeżdżą wpadnie w ręce, jest natychmiast – jak to wymaga kompletnego przestawie­ do warsztatu i że nikt nie rozumie konmówią – „spasowywany” i powstają cał­ nia perspektywy i zrozumienia zupeł­ strukcji samochodu, którym przejeżdża kiem nowe konstrukcje. To jest, można nie innego kontekstu. W tym kontekście codziennie wiele kilometrów… powiedzieć, cały oddolny ruch wy­ obraz chłopka w bereciku z filmu „Nie Widziałbym to odwrócenie raczej twarzania maszyn i przedmiotów co­ lubię poniedziałku”, który przyjeżdża w tym, że w mieście mamy do czy­ dziennego użytku. Ta cała koncepcja do miasta i zagubiony szuka jakichś nienia z samochodem, który jest →


10

c h a m o f o b i a

niezawodny. Nie tyle ma się nie psuć, ale jest taką czarną skrzynką. W świe­ cie wsi samochód wtedy jest atrakcyjną maszyną, kiedy można go rozebrać, spa­ sować i przerobić. Pamiętam, jak gospo­ darz, który w swoim traktorze ma silnik z malucha, opowiadał o nim, że to jest silnik, który w każdej chwili może wy­ jąć, walnąć w krzaki i kupić sobie ko­ lejny za 150 złotych. On o tym mówił z wielką dumą! A gdyby w ten sam sposób spróbo­ wać „skontekstualizować” obszary po­ pgr-owskie? Tej rzekomej beznadziei, bierności, roszczeniowości, ciągłe­ go „oczekiwania na świadczenia”... Jak można inaczej spojrzeć na tę rzeczy­ wistość? Tu niezwykle ważna jest historia spo­ łeczna wsi polskiej. Wieś popgr-owska to inna wieś niż ta w centralnej Polsce, w byłej Kongresówce, jeszcze inna jest wieś galicyjska, a jeszcze inna – wieś wielkopolska. Wiąże się to z xix­ -wieczną strukturą pouwłaszczeniową. W Wielkopolsce funkcjonował zupeł­ nie inny model uwłaszczenia, w związ­ ku z czym wieś jest rozwarstwiona wewnętrznie. Są posiadacze ziemscy i bezrolni ludzie, funkcjonujący na mar­ ginesie. Wieś w centralnej części Polski,

w byłej Kongresówce, jest wsią przelud­ nioną, z licznymi karłowatymi gospo­ darstwami, która tworzy specyficzną kulturę samoróbki, samowystarczal­ ności. Na wsiach po-pgr-owskich wiele ne­ gatywnych stereotypów jest pochodną relacji dwór – wieś, albo miasto – wieś. Natomiast rzeczywistość pracy i ży­ cia ludzi w pgrze jest czymś zupełnie innym od rzeczywistości pracy prze­ ludnionej wsi świętokrzyskiej. Ludzie pgru nie mieli aż takich kompetencji, jeśli chodzi o posługiwanie się różnego rodzaju urządzeniami na własną rękę; niektórzy byli migrantami, wędrowa­ li po całej Polsce, często nie funkcjo­ nowali w swoim własnym środowisku. Ciągłość kulturowa nie była zachowa­ na, bo rodzice, dzieci i dziadkowie nie mieszkali w jednej wsi. Posługiwanie się tymi środowiskami do tworzenia wizji rozwoju społeczne­ go czy myślenia o społeczeństwie jest niemal powszechne. Wszyscy je zna­ my. To właśnie jest homo sovieticus, homo pegieerus. Chcę bardzo mocno podkreślić, że właśnie ów homo sovieticus, „wieśniak”, to jest pewnego ro­ dzaju kalka, figura, która jest później na ustach nas wszystkich – o tej kalce

jako o swoistej orientalizacji pisał już dawno profesor Michał Buchowski. Patrzymy na zachowania ludzi z pege­ erów z poczuciem wyższości, a nie do­ strzegamy co się pod tym kryje. Takie praktyki jak „życie na zasiłku”, mul­ tiplikowanie różnego typu świadczeń społecznych, które miało miejsce w la­ tach transformacji, rozpoznawane było przede wszystkim jako dowód „bezrad­ ności”, „lenistwa” czy „braku kompe­ tencji” – cywilizacyjnych, społecznych, profesjonalnych. Ale można prze­ cież było też zauważyć, że jest zupeł­ nie odwrotnie – że jest to raczej pełen determinacji sposób „radzenia sobie”, „organizowania się” i „wiązania końca z końcem” podejmowany przez ubogie kobiety, matki kilkorga albo kilkana­ ściorga dzieci, które walczą, jak mogą o utrzymanie rodziny i, jak to określiła profesor Elżbieta Tarkowska, stają się „menedżerkami ubóstwa”, odpowiada­ ją za każdy kolejny dzień. Paradoksem jest chyba fakt, że ostatnio do tych przekonań dołożono kolejny wątek – rzekomego wiejskiego konsumpcjonizmu. Profesor Wasilewski w wywiadzie dla miesięcznika „znak” powiedział, że „pęd ku posiadaniu to cecha mentalności


ontakt

ontakt

ontakt 11 chłopskiej”. Jego zdaniem my, Polacy, jesteśmy „prymitywnym społeczeństwem konsumpcyjnym”, ponieważ nasze pochodzenie jest w większości chłopskie…

nie potrzebuje. Kupuje się nie dlatego, że jest potrzebne albo żeby działało, tylko w celu potwierdzenia swojego statusu. Przedmiotów się nie chroni, nie naprawia, Mamy tu do czynienia z sytuacją, tylko wyrzuca i kupuje nowe.

w której brak jest elementarnej wy­ obraźni antropologicznej, rozpozna­ jącej w innym człowieka, a nie kogoś, kim można się posłużyć przy konstru­ owaniu swojej wizji. „Mieć” u chłopa to jest temat, który można potrakto­ wać niezwykle subtelnie. Jeden z nie­ zwykłych etnografów polskich, Piotr Szacki, stworzył wystawę pod tytułem „Mieć”. Pokazywał na niej kraty, kłódki, skrzynie, różnego rodzaju zamknięcia. „Mieć” w kulturze wiejskiej – odwo­ łuję się tu do interpretacji profesora Czesława Robotyckiego – bardzo czę­ sto oznacza: „chronić”. Chronienie rze­ czy wartościowych jest bardzo silnym doświadczeniem ludzi ze wsi. To jest pochodna relacji wieś – dwór i całego obrotu pozapieniężnego, który wtedy funkcjonował. Jak się wyposażało kogoś na drogę, to ta gomółka sera, pieczy­ wo czy kawałek salcesonu były owijane płótnem i przekazywane jako „zawi­ niątko” ze szczególną powagą – z pew­ ną wręcz czcią. To chowanie, chronienie ma też taki swój kontekst. I Szacki bar­ dzo ładnie wydobył, że w tym świecie wsi jest coś takiego, że rzeczy są chro­ nione, zakopywane. Tak jak w „Weselu” Wojtka Smarzowskiego, filmie okrut­ nym, ale na swój sposób „prawdziwym”, główny bohater, Wojnar, co chwila wra­ ca do swojej szklarni, gdzie ma taką skrytkę, w której z chciwością prze­ chowuje pieniądze, nie chce ich wydać, nie chce opłacić kapeli weselnej itd.. Tu chodzi jednak o to, że poza „złym” Wojnarem, na tej wsi w ogóle istnieje coś takiego jak specyficzna, trudna dla nas zrozumienia kultura przechowywa­ nia dóbr. „Kultura skrytki” … To, o czym pan mówi, w połączeniu z umiejętnością przerabiania i naprawiania przedmiotów, wydaje się jakby przeciwległym biegunem dla miejskiego konsumpcjonizmu. On przecież polega na tym, że ciągle kupuje się nowe rzeczy, których się

Świat konsumpcji jest wytworzony zu­ pełnie gdzie indziej, ale dopasowuje się do niego negatywny element własnego społeczeństwa, który jest pod ręką, czy­ li właśnie świat wsi. Ale co ma wspólne­ go świat wsi z zachłannością na różnego rodzaju dobra? Na ile to się łączy z kul­ turą wsi, a na ile z kulturą migrantów wiejskich? Trudno nie zgodzić się z tym, że mamy dziś do czynienia z grupą ludzi, którzy przenoszą się do zamkniętych osiedli w Warszawie, ale z ich podziem­ nych parkingów wszystkie samochody na weekend znikają, bo jadą do swoich rodzin. Być może ci ludzie starają się zamanifestować swój awans społeczny. Tyle tylko, że jeśli już, to jest to doświad­ czenie migrantów, a nie kultury wsi. Ale ten wizerunek jest bardzo łatwo przenoszony na ogólne pojęcie wsi. Gdy miesza się z pozostałymi stereotypami, o których już mówiliśmy, to ze wsi powstaje stereotypowa „wiocha”. Podobnie dzieje się w przypadku przybyszy ze wsi do miasta, których w Warszawie określa się mianem „słoików” i tropi się u nich „słomę wystającą z butów”.

Ten proces, o którym mówicie, wią­ że się z wiarą w to, że istnieją trwa­ łe cechy i dyspozycje kulturowe. Jak się potocznie mówi: „cham chamem na wieki wieków amen”. To wyobraże­ nie, że istnieje pewna inercyjna struk­ tura, pewien charakter społeczny, który ma nazwę „mentalność chłop­ ska”, jest najbardziej zabójcze dla nauk społecznych, w szczególności tych, któ­ re budują wyobrażenie chłopa, wsi na projekcjach i wizjach inteligenc­ kich. Jako antropolog, za moim mi­ strzem, Nigelem Raportem, uważam, że zamrażanie ludzi w ich kategoriach społecznych i wskazywanie na to, że są wyposażeni w gotowe dyspozycje kulturowe, jest pierwszym krokiem do tego, by przestać traktować tych ludzi w sposób podmiotowy. To nie jest

ontakt

proces poznania, ale narzędzie kontro­ li i pogardy. Ludzie mają prawo do życia tysiącem żyć.

ontak

Czy Pana zdaniem jest szansa, że stereotypizacja i stygmatyzacja wsi będzie stopniowo zanikać, czy też możemy się spodziewać dalszego nasilenia się tego zjawiska?

Problem polega na tym, że siła stereo­ typu i przypisania kulturowego jest czymś, co człowiek odbiera od tych, którzy go stygmatyzują i rozpozna­ ją jako „wieśniaka”. I sam zaczyna tym stereotypem żyć, przejmować ten język z o wiele większą aktywnością i zaanga­ żowaniem. Wracamy tutaj do myślenia w kategoriach studiów postkolonial­ nych. Migranci wiejscy w Warszawie będą znacznie silniej siebie nawzajem stygmatyzować jako „wieśniaków” niż sami mieszkańcy miasta, którzy ich jako takich widzą. Dlatego bardzo ważnym zadaniem jest dekolonizacja umysłów i dominującego dziś języka. Bo język stygmatyzujący, budujący pogardę najmocniej uaktyw­ nia się i zwielokrotnia w ludziach, któ­ rych opisuje. Dziś znowu pojawia się ta fatalna sytuacja, która jest naszym udziałem od czasów literatury zaanga­ żowanej z końca xix wieku. To już tam pojawiło się czarno-białe rozpoznanie chłopskiej mentalności. Z jednej strony mamy tam chłopa – „Piasta Kołodzieja”, który jest ostoją i potęgą w sensie lokal­ nym, politycznym, z drugiej – chciwca, zdrajcę, okrutnika... Okazuje się, że to pułapka, w której na­ dal tkwimy.

Rafał Kucharczuk www.zuwiu.toxic.pl


12

c h a m o f o b i a

Myślałem, że już nie wrócę

Tomek Kaczor

Hanka Mazurkiewicz

Tomek Kaczor


ontakt

ontakt

ontakt 13

ontakt

ontak

→


14

c h a m o f o b i a

­Nie miałem planu. Wróciłem i po prostu siedziałem w domu. Byłem pewien tylko tego, że miasto nie jest dla mnie.

Miastu nie mamy czego zazdrościć Marcin lićwinko ukończył Wydział Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej w Warszawie. Współtworzy Pracownię Architektury Żywej. Współpracuje m.in. z Radiowym Centrum Kultury Ludowej, Stowarzyszeniem Miłośników Kultury Ulicznej Engram. Autor i realizator projektów m.in.: Tutejsi, Kulturowe Mosty, Pieśni Podlasia, Hodowla krowy polskiej czerwonej.

ychowałem się w Lipsku. To ty­ powe prowincjonalne miastecz­ ko w okolicach Augustowa. Dwa tysiące mieszkańców, z dala od dużych ośrod­ ków miejskich. Do liceum dojeżdżałem 10 km do innego miasta. Na krótko przed maturą nadal kom­ pletnie nie miałem pojęcia, co chciałbym studiować. Pamiętam tylko, że szuka­ jąc kierunku studiów, zakładałem, że wyjadę gdzieś daleko stąd, do dużego miasta. Jedynym kierunkiem, który był mi choć trochę bliski, była Wiedza o Te­ atrze, a dodatkowym jego plusem był fakt, że taki wybór wiązał się z wyjaz­ dem do Warszawy. To mi niesamowicie imponowało. Z drugiej strony czułem kompleks prowincji: nie wierzyłem, że uda mi się dostać na te studia. Bałem się, że nie mam odpowiedniej wiedzy i takiego ro­ zeznania, jak moi rówieśnicy z miasta. W teatrze byłem dosłownie kilka, może kilkanaście razy w życiu.

Wyjeżdżałem z Lipska z ogromną chęcią życia i studiowania w Warsza­ wie. Czułem, że z takiej dziury wska­ kuję prosto w wielki świat. Ale tak było tylko na początku. Sukcesywnie, z roku na rok nabierałem pewności, że w War­ szawie w ogóle się nie odnajduję. Tempo wielkomiejskiego życia mnie przera­ stało. Czułem, że gdy tylko będę mógł, muszę wrócić w rodzinne strony. I tak, jak wcześniej odliczałem dni do wyjazdu do Warszawy, tak później odliczałem dni do powrotu do domu. W piątki na studiach zrywałem się z ostatnich zajęć, żeby zdążyć na pociąg, sobotę i niedzielę spędzałem w domu i w poniedziałek, o 5 rano, pierwszym po­ ciągiem przyjeżdżałem prosto na zajęcia. Z siatami wyładowanymi słojami z ogór­ kami i smalcem zapieprzałem z Dworca Centralnego prosto na Akademię Te­ atralną. Ktoś by pomyślał – wariat, ale dla mnie każda godzina spędzona na wsi była na wagę złota. Wiedziałem, że wyjeżdżając z Warsza­ wy zostawiam nie tylko masę przyjaciół i kupę wspomnień, ale też szansę na za­ trudnienie. Bo po studiach wszyscy poszli do pracy, a ja wróciłem do siebie, do Lipska i kompletnie nie wiedziałem, co będę robił. Nie miałem planu. Wróciłem i po prostu siedziałem w domu... Jedyne, czego byłem pewien, to to, że miasto nie jest dla mnie. Miałem też świadomość, że po po­ wrocie będę musiał zaczynać wszystko od początku. Na duchu podtrzymywało

mnie tylko poczucie, że jeśli coś osiągnę w Lipsku, to da mi to większą satysfak­ cję, niż gdybym to robił w Warszawie. Że w swoich stronach będę bardziej po­ trzebny, a w Warszawie byłbym jednym z setek ludzi robiących to samo. Trochę się tym chyba podbudowywałem. W czasie studiów wykrystalizowa­ ły się też moje zainteresowania – przede wszystkim kultura ludowa i szeroko ro­ zumiane tradycje, a po drugie przyroda. Zawsze mnie irytowało, że wsie i małe miasteczka mają niesamowite zasoby, które są odrzucane, bo dąży się do wielkomiejskiego stylu życia. Dlate­ go od początku starałem się prowadzić takie działania, które uświadomiłyby lu­ dziom, jakim bogactwem dysponują. Nie doceniamy tego, że w xxi wieku nadal mamy szanse żyć w czystym, pięknym krajobrazie. To nas czyni o wiele bo­ gatszymi od tych, którzy żyją w mie­ ście, bo kontakt z przyrodą staje się w naszych czasach czymś coraz bar­ dziej unikalnym. Tuż po powrocie ze studiów zaanga­ żowałem się w działalność „Pracowni Architektury Żywej”. To stowarzysze­ nie, które działa na obszarze Doliny Bie­ brzy. Głównym celem wszystkich akcji było pokazanie, jak wielkim zasobem jest przyroda i tradycja i jak wiele moż­ na osiągnąć chroniąc je. Wielu ludzi wstydzi się swoich wiej­ skich korzeni. Uważam, że dziś jaka­ kolwiek tradycja jest rzeczą cenną,


ontakt

ontakt

ontakt 15

ontakt

ontak Teraz się każdy dziwi: „Ty tutaj? Jak to możliwe?”. Tak, jakby to była moja największa porażka, że tu przyjechałam.

a tradycje wiejskie są ogromnym bo­ gactwem. Masz twarde podstawy: wiesz, kim jesteś, gdzie mieszkasz, co cię ukształtowało. Tylko że ja uświadomi­ łem sobie to wszystko i doceniłem do­ piero w Warszawie. Wcześniej właściwie o tym nie myślałem. Przecież chciałem się stamtąd wyrwać. Teraz są inne czasy. Mamy szeroki do­ stęp do Internetu, sieci sklepów się roz­ przestrzeniły, nastolatek na prowincji może ubrać się jak nastolatek z dużego miasta... Dziś już nie ma takich proble­ mów, jakie były jeszcze niedawno. Ale mimo to, dla większości moich rówie­ śników, którzy opuścili prowincję i wy­ jechali do miasta, nadal wszystko tam jest imponujące. Wielu ludzi nie rozu­ mie, dlaczego wróciłem... Plotkarstwo i zazdrość to są nieste­ ty typowe prowincjonalne zjawiska. Jeśli nie masz nic, ale zaczynasz działać i coś zaczyna się kręcić, to od razu ludzie za­ czynają gadać, że dorabiasz się kątem i to w dodatku ich kosztem... Robiłem masę rzeczy bez pieniędzy, ale na pro­ wincji jest to nie do przeskoczenia. Nie mieści im się to w głowach. Nie miałem poparcia ani ze strony lokal­ nej społeczności, ani samorządu. Mówili, że niepotrzebnie mieszam. Bo jeśli nic się nie dzieje i gmina ma święty spokój, to ludzie widzą, że aktywność nie jest potrzebna. Traktowali by mnie zupełnie ina­ czej, gdybym był przyjezdnym z dużego miasta. Byłoby mi o wiele łatwiej. A tak

musiałem na kilka lat wycofać się z dzia­ łań skierowanych do ludzi wokół mnie. Nadal działałem na prowincji, ale już nie w mojej okolicy. Nie miałem zamiaru ni­ kogo uszczęśliwiać na siłę i w dodatku dostawać jeszcze za to po głowie... Ale niedawno poczułem, że jednak brakuje mi działania w najbliższej oko­ licy. Udało mi się namówić do współpra­ cy emerytowaną panią doktor biologii z Krakowa, która kilkanaście lat temu zamieszkała pod Lipskiem, ale nadal nie zna jeszcze lokalnej społeczności. Nasz wspólny projekt dotyczyć będzie tra­ dycji sadów i ogrodów. Stworzymy gru­ pę chętnych osób, które będą zgłębiać wiedzę o dawnych praktykach ogrod­ niczych; powstanie poradnik, a przy ośrodku dla niepełnosprawnych, któ­ rzy też są uczestnikami tego projek­ tu, założymy ogród i sad. Łączymy siły: pani doktor ma wiedzę i doświadczenie, a ja jestem stamtąd. Do tego dobieramy grupę dwudziestu chętnych osób. I kompletnie mnie nie obchodzi, co o tym wszystkim myśli społeczność lokalna. Nie zamierzam nikogo zachęcać do tego, żeby nagle zaczął kochać kwia­ ty i ogrody. Doszedłem do wniosku, że od setki uczestników warsztatów wolę, by znalazła się choć jedna osoba, któ­ rą uda mi się zarazić swoją pasją. Więcej mi nie potrzeba.

Samotność długodystansowca Karolina Suska absolwentka socjologii na uj, dyrektorka Gminnej Biblioteki i Domu Kultury w Łaziskach. Absolwentka Akademii Liderów Kultury. Wiejska aktywistka zafascynowana pracą na rzecz lokalnych społeczności.

ie wiem, czy ja jestem w ogóle kom­ petentna, żeby się na ten temat wy­ powiadać? Od lutego 2012 roku znów miesz­ kam w gminie Łaziska na Lubelszczyź­ nie. Wcześniej mieszkałam w Krakowie, gdzie skończyłam socjologię. Pracowa­ łam tam przy projektach finansowanych przez ue. Równolegle z pisaniem i obroną pracy magisterskiej koordynowałam w Łaziskach projekt „Foty na płoty”, re­ alizowany w ramach programu Młodzi Menedżerowie Kultury w Bibliotekach Towarzystwa Inicjatyw Twórczych „ę”. W lutym dostałam telefon z propozy­ cją pracy w bibliotece w Łaziskach. Nie miałam dużo czasu, więc w ciągu dwóch tygodni podjęłam decyzję, że wracam. Niełatwo było mi się przestawić, ale po­ stanowiłam spróbować. Raz się żyje. Dlaczego zdecydowałam się wrócić? Bo wiedziałam, że mogę tu coś zrobić. Do pewnego momentu bardzo mi się podobało w Krakowie, ale im bardziej rozkręcała się moja działalność, tym częściej wracało do mnie pytanie: →


16

c h a m o f o b i a

„Kurczę, czemu ja to wszystko robię dla obcych ludzi, a u mnie na wsi nadal nic się nie dzieje? A przecież wszystko może być w moich rękach! ”. Ważną rolę odegrała też moja pani doktor na studiach, która prowadzi­ ła zajęcia o społecznościach lokalnych. Pokazywała inne oblicze tych miejsc, z których wielu studentów pochodziło, a o których nieraz chętnie by zapomnieli. W Łaziskach pracuję w Gminnej Bi­ bliotece Publicznej i w Domu Kultury. Przede wszystkim zajmuję się koor­ dynacją Programu Rozwoju Bibliotek i pozyskiwaniem środków na organizo­ wanie projektów społeczno-kultural­ nych. Współpracuję poza tym z dwoma organizacjami pozarządowymi: jedna to Stowarzyszenie Kobiet „Łaziszczan­ ki”, a druga to Lokalna Grupa Działania. Wspieram też Klub Seniora, organizuję pracę zespołu ludowego, prowadzę i ko­ ordynuję różne kursy, m.in. o finansach w bibliotece. Czas mija mi bardzo szybko i mam go zdecydowanie za mało. Od kiedy w maju zeszłego roku pani dyrektor biblioteki poszła na zwolnie­ nie lekarskie, wszystkie sprawy doty­ czące projektów utknęły w miejscu. Kiedy wróciłam do Łazisk, zorientowa­ łam się, że biblioteka nie brała udziału przez ostatnie pół roku prawie w żad­ nym z projektów. Zaczęłam więc bu­ dować własny system pracy, w którym projekty społeczne odgrywają bardzo ważną rolę.

W pracy mogę liczyć na księgową, która pracuje na ćwierć etatu i nie cze­ ka na emeryturę. Poza tym jest jeszcze jedna pani, która ma ponad 30-letni staż pracy w bibliotece i która też jest chętna do działania. Ale na pomoc pozostałych pracowników etatowych w kwestii pro­ jektów za bardzo liczyć nie można – nie­ którzy nie potrafią nawet sprawdzić mejla... Za to bardzo dużą motywację do pracy dają mi panie ze stowarzysze­ nia „Łaziszczanki”, które są bardzo chęt­ ne do działań społecznych. Co prawda nie zawsze wiedzą, co i jak, ale ja jestem tu po to, żeby im w tym pomóc i razem z nimi działać. W swojej wsi nie spotkałam się z nie­ chęcią czy uprzedzeniami ani wobec mojej osoby, ani wobec moich działań. Wręcz przeciwnie – w tym roku sołtys zgłosił mnie do konkursu Aktywna Ko­ bieta Lubelszczyzny. Gdy pojechałam z „Łaziszczankami” do Sawina na iv Forum Kobiet Aktyw­ nych i usłyszałam, że wyczytywane jest moje nazwisko, zupełnie nie mogłam w to uwierzyć. Jestem najmłodszą na­ grodzoną w czteroletniej historii Forum. Kiedy wróciłam do domu, wie­ lu mieszkańców wsi mi gratulowało. Za to w pracy zderzyłam się z murem. Ilekroć ktoś przychodzi odwiedzić mnie w pracy, nie jest to zbyt dobrze widziane. Moja współpracownica myślała, że będę zajmowała się wypożyczaniem książek. A ja przecież nie po to tam przyjechałam!

Od kiedy pracuję w bibliotece, coraz wię­ cej osób nas odwiedza, coraz więcej za­ czyna się dziać, przez co dla niektórych stałam się wrogiem numer jeden.

*

Stowarzyszenie „Łaziszczanki” zosta­ ło założone niedawno, w grudniu 2011. Za namową Lokalnej Grupy Działania, mieszkanki Łazisk postanowiły stwo­ rzyć coś na zasadzie Koła Gospodyń Wiejskich, które kiedyś bardzo prężnie tutaj działało. Jednym z zadań lgd jest budowanie jak największej liczby takich lokalnych stowarzyszeń, a swoją sku­ teczność wykazują statystykami, bra­ nymi pod uwagę w Lokalnej Strategii Rozwoju. Po założeniu „Łaziszczanek” lgd miało poczucie spełnionej misji, ale nasze panie nie wiedziały za bardzo, co mają dalej z tym zrobić. Kiedy przyszłam do pracy, prak­ tycznie pierwszą rzeczą, którą się za­ jęłam, było nawiązanie kontaktu z „Łaziszczankami”. To są głównie ko­ biety po pięćdziesiątce, więc były bar­ dzo zdziwione, że odzywa się do nich jakaś moda dziewczyna, prosto po stu­ diach. „A co też my możemy razem ro­ bić?” – pytały. Szybko się jednak okazało, że nie tylko mamy co razem robić, ale wręcz, że nasze wspólne działania kom­ pletnie powypełniały nam kalendarze! Teraz przychodzą do mnie całą gromadą, pytają, radzą się. Czasem też po prostu mogę się im wygadać.


ontakt

ontakt

ontakt 17

ontakt Pierwszy rok po powrocie na wieś

ontak

to były nieustanne rozterki: zostać czy

fot. archiwum ptywatne

pakować się i wracać do Warszawy?

Największym problemem jest to, że ludzie są przekonani, że u nich nic się nie da zrobić. A ja właśnie mam odwrot­ ne przekonanie: że wszystko się da, tyl­ ko trzeba chcieć! Cała reszta pójdzie już z górki. Wystarczy spiąć pośladki i po­ kazać, że nie jest tak, jak im się wydaje. Skąd we mnie taki optymizm? Na­ uczyły mnie go moje wcześniejsze do­ świadczenia. Tak samo było z projektem „Foty na płoty”. Cały ten mój projekt to było jedno wielkie obalanie mitów: tego, że nikt się nie zgłosi na warszta­ ty, że nikt nie będzie chciał pozować do zdjęć. Na koniec wystawa na pło­ cie: „Kto robi wystawy na płocie? Trze­ ba chyba mieć nie po kolei w głowie! ”. A wszystko udało się doskonale. Poza tym tak byłam zawsze wychowywana. Moi rodzice nigdy mi nie mówili, że so­ bie nie poradzę, tylko wręcz odwrotnie: „kto sobie poradzi, jeśli nie ty! ”. I to było dla mnie bardzo ważnym wzmocnie­ niem, które zaowocowało.

*

Kiedy wyjeżdżałam na studia do Krako­ wa, chciałam się odciąć od wszystkiego, co tutaj. Wszyscy zresztą tak mówili: „Jak Karolina stąd wyjedzie, to już na pew­ no nie wróci”. A teraz się każdy dziwi: „Ty tutaj? Jak to możliwe? ”. Tak, jak­ by to była moja największa porażka, że tu przyjechałam. Czuję, że mam tu do spełnienia pewną misję, ale chciałabym, żeby to była misja

długodystansowa. Ta praca jest moją pa­ sją, ale nie mogłabym tego robić w każ­ dym innym miejscu, bo nie miałabym już takiej frajdy. Praca w Łaziskach daje mi taką prywatną satysfakcję lokalną. Główną motywacją do działania było dla mnie doświadczenie z własnego dzie­ ciństwa. Tu zawsze brakowało jakichś zajęć pozaszkolnych. Jeśli ktoś miał ja­ kieś zainteresowanie, to musiał jechać aż do Opola Lubelskiego albo do Lubli­ na, żeby coś ze sobą zrobić. Ja nie mia­ łam szansy rozwijać się w Łaziskach, ale postanowiłam, że dam tę szansę innym.

*

Jak tylko mam chwilę wolnego cza­ su, to stąd uciekam. Potrzebuję tego, szczególnie, gdy przez dwa tygodnie czy miesiąc nie czuję poparcia ani zro­ zumienia dla mojej pracy. Wtedy zwy­ kle wyjeżdżam do Krakowa, spotykam się ze znajomymi ze studiów i wracam naładowana pozytywną energią i mo­ gę dalej robić swoje. Bo najgorsza rzecz, jaką tutaj mam, to deficyt towarzyski. Wszyscy znajomi się gdzieś porozjeż­ dżali, a te koleżanki, które zostały, mają najczęściej mężów i dzieci i ograniczone życie towarzyskie. Ludziom trudno jest pojąć, że niektó­ re rzeczy można robić bezinteresownie. „Co ty z tego będziesz miała? ” – pyta­ ją. No nic, frajdę tylko! Satysfakcję, że wy tu przyjdziecie, że będzie się coś działo.

Dla nich nie byłam warszawianką Rozalia Zając-Mozol absolwentka Uniwersystetu Powszechnego w Teremiskach i isns uw w Warszawie, ukończyła Wydział Politologii w Człuchowie. Obecnie nauczycielka w szkole podstawowej w Czarnem.

ochodzę z Wyczech, małej wioski na Pomorzu. To typowa popege­ erowska wieś, zamieszkana przez oko­ ło tysiąc mieszkańców. Tam skończyłam szkołę, a po maturze dostałam się na po­ litologię w Człuchowie. Byłam bardzo zadowolona, bo Człuchów leży niecałe 30 km od Wyczech, więc nie musiałam wyjeżdżać z rodzinnej miejscowości. Dziś myślę, że to było podświadome bronie­ nie się przed wyjazdem, strach przed no­ wym miejscem, przed miastem. Kiedy byłam na pierwszym roku stu­ diów, pojechałam do Elbląga na spotka­ nie z Danusią Kuroń. Zrobiła na mnie piorunujące wrażenie tym, z jaką pasją mówiła o swoim pomyśle na Uniwersy­ tet Powszechny im. Jana Józefa Lipskie­ go w Teremiskach. Poczułam, że to może być miejsce dla mnie. Nieważne stały się nagle moje studia w Człuchowie. Od ręki wzięłam dziekankę, spakowałam walizkę i pojechałam do Teremisek. Rok na Uniwersytecie Powszechnym wywrócił wszystko do góry nogami. To spotkanie i uczestniczenie w różnych zajęciach pozwoliło mi zbudować mój kapitał. Pamiętam, jak rozmawialiśmy →


18

c h a m o f o b i a

Tomek Kaczor jest kulturoznawcą, fotografem i animatorem kultury. Współpracuje z Towarzystwem Inicjatyw Twórczych „ę”. Fotoedytor „Kontaktu”, redaktor działu „Fotoreportaż”.

o tym, co moglibyśmy robić w naszych środowiskach. To się nazywało „budo­ wanie planu powrotu”. Mnie wciągnęły wtedy fundusze europejskie i wiedzia­ łam, że pójdę w tym kierunku. Kiedy mój pobyt w Teremiskach do­ biegał końca, okazało się, że Danusia wy­ najęła w Warszawie duży dom, w którym absolwenci Uniwersytetu Powszechne­ go mogli za darmo mieszkać, żeby dalej uczyć się i pracować. Ale ja wtedy czułam, że muszę jednak wracać do Wyczech, bo pora kontynu­ ować studia i zacząć myśleć o utrzyma­ niu. Stwierdziłam, że nie pogodzę pracy z dziennymi studiami, więc zaczęłam studiować zaocznie i równolegle praco­ wać w lokalnym urzędzie. Szybko się jednak przekonałam, że nie odnajduję się w pracy urzędnika. Zaczę­ łam się też zastanawiać, co ja w ogóle ro­ bię na politologii, skoro to kompletnie nie moja bajka. I znowu z pomocą przyszła Danusia, która zaproponowała mi pracę w Fundacji Pomoc Społeczna sos. Rzuciłam więc z przyjemnością pracę w urzędzie i przyjechałam do Warszawy. Jakimś cudem udało mi się zebrać w so­ bie i po roku kursowania między War­ szawą a Człuchowem zrobiłam jednak licencjat z politologii. Potem zaczęłam studia na isns uw i równolegle praco­ wałam w Instytucie Spraw Publicznych. W międzyczasie powstała jeszcze Fun­ dacja Edukacyjna Jacka Kuronia, w któ­ rej też miałam swoje obowiązki.

Właściwie to cały czas wiedziałam, że chcę wrócić do Wyczech, ale ciągle coś się działo i stale odkładałam decyzję o po­ wrocie. Aż spotkałam Marka. On tak­ że po liceum wyjechał z Pomorza, tyle że jego wywiało aż do Stanów. Ale tam również nie zagrzał miejsca. Kiedy się poznaliśmy, mieszkał w Warszawie już od jakiegoś czasu, ale zupełnie nie umiał się w niej odnaleźć. To Marek w końcu po­ stanowił: wracamy na Pomorze. Razem. Zamieszkaliśmy w Czarnem – rodzin­ nej miejscowości Marka, co zabawne, położonej o siedem kilometrów od Wy­ czech. Wtedy jeszcze nie miałam skoń­ czonej magisterki, więc przez ostatni semestr dojeżdżałam do Warszawy. A jak już się w końcu obroniłam, to okazało się, że ani mój dyplom, ani pobyt w Teremi­ skach, ani kilkuletnie doświadczenie za­ wodowe z Warszawy wcale nie ułatwiają mi sytuacji na lokalnym rynku. Wszyscy patrzyli na mnie i myśleli: „warszawian­ ka wróciła i będzie nas tutaj ustawiać”. Wszystkie urzędy z automatu odpa­ dły: skoro pracowałam kiedyś w urzę­ dzie i rzuciłam tę pracę, żeby pojechać do Warszawy, to czego ja tu teraz szu­ kam? Wszystkie moje marzenia o cudach, które będę robić w swojej gminie po po­ wrocie z Warszawy, legły w gruzach. Pierwszy rok po powrocie to były nie­ ustanne rozterki: zostać czy pakować się i wracać do Warszawy? I tak naprawdę, gdyby nie Marek, to już dawno była­ bym z powrotem w Warszawie. Muszę

Hanka Mazurkiewicz hanna.owsinska@gmail. com

przyznać, że miałam komfortową sytu­ ację: nie musiałam się martwić o finan­ se, bo przez cały czas, kiedy nie mogłam znaleźć pracy, Marek mnie utrzymywał. Dopiero po pewnym czasie założyli­ śmy Stowarzyszenie Na Rzecz Inicjatyw Lokalnych proidea. Z funduszy „Dzia­ łaj Lokalnie” dostaliśmy dofinansowanie na małe projekty i zaczęliśmy organizo­ wać różne spotkania. Wtedy też pojawiła się pani Bogumiła, dyrektorka szkoły w Wyczechach, któ­ ra we wczesnych klasach podstawówki była moją wychowawczynią. Kiedy zo­ stała dyrektorką, stwierdziła, że zrobi wszystko, żeby zatrudnić mnie w szko­ le – wbrew całemu samorządowi i nie­ chęci lokalnego środowiska. Na początku było mi ciężko. Ale po roku pracy w szkole napisałam projekt, dzię­ ki któremu dostaliśmy pół miliona zło­ tych z funduszy europejskich. Nasza szkoła jest maleńka, liczy 90 osób, więc po takim przypływie gotówki zaczęły się tam nagle dziać niewyobrażalne rzeczy! Natychmiast zostałam zaakceptowana przez wszystkich dookoła i pracuję tam już piąty rok. Prowadzę świetlicę szkol­ ną i uczę informatyki. Ale wracam do Warszawy przynaj­ mniej raz w miesiącu, żeby „naładować baterie”. Śmieję się, że brakuje mi tego zanieczyszczonego powietrza. Spoty­ kam się ze znajomymi. Bardzo lubię tutaj przyjeżdżać, ale już wiem, że moje miej­ sce jest w Czarnem.


ontakt

ontakt

ontakt 19

ontakt

ontak

→


20

c h a m o f o b i a

Ignacy Święcicki

Monika Grubizna

Barbarzyńca w moherze Proces konstruowania przez inteligentów wizerunku „religijnego innego” nie różni się specjalnie od procesu kreowania „barbarzyńców” czy „dzikusów” w minionych epokach.

ikt z nas nie opisuje świata spraw ludzkich takim, jaki on jest. Świat, który znamy, jest światem uproszczo­ nym, odtworzonym w języku. To właśnie język nadaje strukturę doświadczeniu i przekształca je w opowieść – mającą początek i koniec, wątki główne i po­ boczne, bohaterów pierwszoplanowych i epizodycznych. Każda taka opowieść jest czyjaś, w każdej założona jest szcze­ gólna perspektywa postrzegania i oceny zjawisk społecznych. Pamiętając o tym, przyjrzyjmy się naszej – spadkobier­ ców katolicyzmu otwartego – opowie­ ści o Radiu Maryja. O zagryzaniu zębów Ilekroć wspominamy o „społecznych kosztach” polskiej transformacji ustro­ jowej, powinniśmy postawić sobie pyta­ nie o pochodzenie tej narracji. O to, do kogo ona należy. Są bowiem powody, by sądzić, że narracja ta – pretendująca do statusu „obiektywnej” i „niczyjej” – sta­ nowi w istocie opowieść inżynierów przemian. Ludzi, którzy dostrzegli drzemiącą w kapitalizmie szansę, ale

którym – wbrew pokładanej w nich na­ dziei – nie udało się nadać mu ludzkiej twarzy. Wraz z początkiem 1990 roku rząd premiera Tadeusza Mazowieckiego za­ czął realizować program przejścia od gospodarki socjalistycznej do wolno­ rynkowej, zwany „planem Balcerowi­ cza”. Program ten, inspirowany przez neoliberalnych ekonomistów ze szkoły chicagowskiej, nosił wszelkie znamio­ na „terapii szokowej”: zakładał wpro­ wadzenie ścisłej dyscypliny budżetowej, prywatyzację państwowych przedsię­ biorstw, otwarcie granic dla handlu mię­ dzynarodowego, deregulację cen oraz zawieszenie wielu przywilejów pracow­ niczych i socjalnych. W efekcie gwałtow­ nego wzrostu bezrobocia, wciąż jeszcze dotkliwej inflacji i obniżenia dochodów doszło do degradacji poziomu życia wielu grup społecznych. Za tym, co eufemistycznie nazywa­ no „społecznymi kosztami” transforma­ cji ustrojowej, kryło się więc cierpienie, które stało się udziałem znacznej czę­ ści polskiego społeczeństwa w pierwszej

połowie lat dziewięćdziesiątych. Do źró­ deł tego cierpienia wyprawiali się licz­ ni badacze polskiej duszy. Wśród nich ksiądz Józef Tischner, który spopula­ ryzował pogląd, że w jej wnętrzu tkwi homo sovieticus – człowiek uzależniony od komunizmu i lękający się odzyskanej wolności. Przyswojone przezeń schema­ ty myślenia i działania niemal z dnia na dzień okazały się nieskuteczne, w związku z czym – twierdzi socjolog Piotr Sztomp­ ka – został ów człowiek dotknięty swego rodzaju „niekompetencją cywilizacyjną”. Na oczekiwanie twórców nowego ładu, że – jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – homo sovieticus stanie się wolnym i odpowiedzialnym uczestni­ kiem życia społecznego i gospodarcze­ go, miał on zareagować wycofaniem się w sferę prywatną. Marzyło mu się – pi­ sał ksiądz Tischner – „urzeczywistnienie komunistycznych obietnic za pomo­ cą kapitalistycznych metod”. Spotkało go jednak rozczarowanie. Państwo nie chciało i nie mogło dłużej ponosić kon­ sekwencji jego ekonomicznych decyzji. Nie podjęło również próby zaszczepie­ nia w nim poczucia sprawczości. Wobec nowego porządku pozostał więc bez­ radny – członek społeczeństwa prze­ żywającego „traumę wielkiej zmiany”. Los znacznej części tego społeczeństwa został złożony na ołtarzu transforma­ cji, raczej więc niż o „społecznych kosz­ tach” wypadałoby mówić o jej ofiarach.



22

c h a m o f o b i a

Zgoła inaczej brzmiała dominująca wówczas narracja. Niepokojące zjawiska opisywano jako niewygórowaną cenę, którą płacimy za odzyskanie suwerenno­ ści i powrót do Europy. Podobnym opi­ som towarzyszyły powtarzane niczym mantra nawoływania do „zaciskania zę­ bów”. Liderzy społeczeństwa wyniszczo­ nego przez socjalistyczny eksperyment niemal jednogłośnie obrali kurs na kapi­ talistyczny Zachód, który znajdował się wówczas w apogeum neokonserwatyw­ nej rewolucji. Daje do myślenia, że entu­ zjastyczne poparcie dla tego kursu – przy niemrawej akceptacji ze strony Episko­ patu, sposobiącego się już do nadciąga­ jącej „zimnej wojny religijnej” – udzieliło się również elitom intelektualnym pol­ skiego Kościoła, z których rekrutowało się wielu ludzi współodpowiedzialnych za kształt przemian. O historycznych osobliwościach Jeszcze w 1989 roku w „Tygodniku Po­ wszechnym” na porządku dziennym były teksty przestrzegające przed „społecz­ nymi kosztami” transformacji. Ernest Skalski wyrażał nadzieję, że polskiemu kapitalizmowi bliżej będzie do szwedz­ kiego modelu państwa opiekuńczego niż do angloamerykańskiego neolibe­ ralizmu. Uspokajał: „Można założyć, że na funkcjonowanie państwa będą mieli większy niż dziś wpływ ludzie kierujący się społeczną nauką Kościoła i że grupy wymagające opieki na tym nie stracą”.


ontakt

ontakt

ontakt 23 Optymizm Skalskiego tonował Andrzej Romanowski: „Kapitalizm będzie na początku bezwzględny i drapieżny i nie od razu powstanie nad Wisłą jakaś no­ wa Szwecja czy Niemcy Zachodnie”. Nie trzeba dodawać, któremu z publicystów historia przyznała rację. Rok później proporcje były już inne. Stałym gościem na łamach „Tygodni­ ka” został Michael Novak, ideolog za­ chodniego liberalnego katolicyzmu, na którego powoływał się zarówno ojciec Maciej Zięba, jak i Stanisław Michalkie­ wicz. Stefan Kisielewski postulował za­ stąpienie „niezbyt udanej” katolickiej nauki społecznej teologią zysku, sta­ nowiącego „jedyny na tej ziemi realny impuls dla prawdziwego społecznego altruizmu”. W jesiennym „Znaku” pisał z kolei ojciec Jan Andrzej Kłoczowski: „Trzeba tak urządzać świat, aby pomna­ żać realne dobro osoby i wspólnoty, od­ kładając mrzonki o «trzeciej drodze» na półki historycznych osobliwości. I trze­ ba też, aby ci, których dotknął los, zna­ leźli dobre serca tych, którzy choć mają serca twarde w konkurencyjnym wyści­ gu, to przecież po samarytańsku wrażli­ we”. W tym samym, mniej więcej, czasie ksiądz Józef Tischner zaczął doszukiwać się korzeni planu Balcerowicza w swojej filozofii pracy i etyce solidarności. W ten oto sposób jednostronnie por­ tretowana przez liberalnych intelektu­ alistów nauka Kościoła oddalała się od

swoich społecznych źródeł. Przegląd po­ stępowej prasy katolickiej czasów trans­ formacji świadczy o z wielu powodów zrozumiałym, lecz zbyt jednoznacznym poparciu, jakiego udzielili oni neolibe­ ralnym reformom. Wyjątek na tym tle stanowiła „Więź”, której redaktorzy ro­ zumieli, że „poza wypowiadającymi się w imieniu wszystkich i każdego salona­ mi intelektualnymi Warszawy i Krakowa żyją miliony ludzi «drugiej Polski», nie­ akceptujących dokonujących się reform i związanych z nimi wyrzeczeń”. Na zabie­ ganie o jedność Kościoła, którego dusz­ pasterze nie potrafili odczytać codzien­ nego doświadczenia „ofiar transformacji” w perspektywie Ewangelii, było już jed­ nak za późno. Społeczne poczucie krzyw­ dy i wykluczenia zostało nagromadzone i czekało na populistów, którzy zaczęliby je rozgrywać przy pomocy ksenofobicz­ nych haseł. Nie trzeba dodawać, że tacy ludzie prędko się znaleźli. Po latach zanotuje Jerzy Sosnowski: „Wydawało się, że problem tkwi w psy­ chologicznych zdolnościach adaptacyj­ nych poszczególnych ludzi – których wystarczy zachęcić, by «brali własny los we własne ręce». Co można mianowi­ cie wziąć w ręce, mieszkając w popege­ erowskiej wiosce lub mieście, w którym zamknięto 80% (fakt, że nierentownych) zakładów pracy – nie przechodziło nam przez gardło. W ten sposób, jako, cóż że umiarkowani, beneficjenci nowego

ontakt

systemu gospodarczego, staliśmy się niepostrzeżenie kolejną grupą dającą się zaliczyć do kategorii «onych». To, że większymi beneficjentami stali się mię­ dzy innymi uwłaszczeni na dziko człon­ kowie komunistycznej nomenklatury, my mieliśmy za nieprzyjemny, ale ko­ nieczny składnik pokojowych przemian; w oczach tych, którym przyniosły one jedynie kłopoty, stał się jedynie najlep­ szym dowodem zdradzieckiego układu”.

ontak

O nich i o nas „Wraz z rozwarstwianiem się społe­ czeństwa, a zwłaszcza różnicowaniem sytuacji materialnej, zanika chęć po­ rozumiewania się, poczucie wspólnego losu, solidarność czy choćby życzliwe niezaangażowanie – pisała w 1993 roku Iwona Bartczak. – Narasta skłonność do zamykania się w swojej warstwie, krę­ gu społecznym, okopywaniu w swoich emocjach, lękach, wyobrażeniach o so­ bie, bliźnich, o świecie, bez potrzeby ich racjonalizacji. Potęguje się skłonność do przypisywania grupom o innym poło­ żeniu materialnym cech negatywnych, wręcz takich, które są niebezpieczne dla otoczenia”. Gdy „Tygodnik” drukował tę diagnozę, Radio Maryja nadawało już od półtora roku. Skutki transformacji ustrojowej nie­ wątpliwie przyczyniły się do ukształ­ towania jego społecznej bazy. W tym przynajmniej sensie, że doprowadziły →

Będąc członkami tego samego Kościoła, w ogóle się w nim nie spotykamy.


24

c h a m o f o b i a

Radio Maryja zamiast formułować raczej przekształca przekonania swoich słuchaczy w zachowania polityczne.

do utrwalenia w demokratycznych re­ aliach podziałów znanych z poprzedniej epoki: na „władzę” i „społeczeństwo”, „państwo” i „naród” oraz – o czym pisał Jerzy Sosnowski – „ich” i „nas”. Nowe linie podziału zaczęły przebiegać w poprzek wspólnot, które przed przełomem sta­ nowiły lepiej lub gorzej scementowaną jedność. W sposób szczególny dotyczy­ ło to Kościoła, którego liberalna głowa i konserwatywne serce traciły zdolność do współodczuwania. (Mamy, rzecz ja­ sna, świadomość, że w Kościele nie bra­ kowało też „konserwatywnych głów” i „liberalnych serc”. Zawężając z kolei znaczenie pojęcia elity do własnej for­ macji intelektualnej, dokonujemy świa­ domego uproszczenia rzeczywistości niedającej się zanalizować w tak krót­ kim szkicu.) Myliłby się jednak ten, kto pojmowałby fenomen atrakcyjności toruńskiej rozgło­ śni wyłącznie w kategoriach marksistow­ skich. Religia nie stanowiła opium dla pozbawionego społeczno-ekonomicznej podmiotowości ludu, który oszukiwał swój głód sprawiedliwości, przesuwając moment jego zaspokojenia poza doczesny horyzont. Równie niesatysfakcjonująca wydaje się diagnoza zaproponowana przez księdza Józefa Tischnera. W radiomaryj­ nej narracji widział on jedynie wytwór „schorowanej wyobraźni” zsowietyzo­ wanego człowieka, którego najpilniejszą troską jest – jak pisał Dostojewski – „zna­ leźć kogoś, komu by można jak najprędzej

oddać dar wolności, z którym ta nieszczę­ sna istota się rodzi”. Najciekawszą chyba próbę zrozumie­ nia przyczyn współczesnych fundamen­ talizmów religijnych podjął w książce „Zemsta Boga” francuski badacz islamu, Gilles Kepel. Doszedł on do wniosku, że stanowią one odpowiedź na niespełnione obietnice przechodzącej kryzys ekono­ miczny i moralny nowoczesności. Tytu­ łowa „zemsta Boga” nie jest więc żadną formą ucieczki. Przeciwnie, zwiastuje ona triumfalny powrót religii do świata poli­ tyki, który – na swoją zgubę – zbyt prędko uwierzył we własną autonomię. W sposób szczególny dotyczy to Polski, która w wy­ niku transformacji ustrojowej otworzyła się na świat liberalnej kultury i w ciągu kilku lat przeszła drogę, którą zachod­ nie państwa pokonywały w kilkadziesiąt. Nieco więcej światła na omawiany problem rzuca zbiór tekstów opubliko­ wanych w jednym z numerów „Znaku”. „Radio Maryja – pisze Mirosława Gra­ bowska – dało głos środowiskom dotych­ czas niemym, które nie tylko popierały korzystne dla Kościoła i katolików roz­ wiązania prawne, ale oczekiwały więcej, gwałtownie odrzucały natomiast prze­ miany obyczajowe”. Ich poglądy – często ludzi starszych, słabo wykształconych, mieszkających na wsiach i w niewielkich miejscowościach – mogły zostać wysłu­ chane, dowartościowane i sformułowa­ ne w kategoriach roszczeń politycznych. W ten sposób wyobrażona wspólnota

„nas” („katolików”, „narodu polskiego”), przeciwstawiona nieznanym z imienia „onym”, zrealizowała się w czasie i prze­ strzeni. Jak pisał Jarosław Gowin, „wo­ kół toruńskiej rozgłośni szybko wyrastał wielomilionowy ruch społeczny, będący najbardziej oryginalnym owocem trady­ cyjnej polskiej pobożności ludowej”. O egzorcyzmowaniu zabobonu Raz jeszcze przyjrzyjmy się języko­ wi wiodących opowieści o świecie. Za enigmatycznym pojęciem „pobożność ludowa” („katolicyzm ludowy”) kryje się rozbudowana sieć stereotypów, skła­ dających się na wizerunek „religijne­ go innego”. Proces konstruowania tego wizerunku przez inteligentów, będą­ cych twórcami dominujących społecz­ nie narracji, nie różni się specjalnie od procesu kreowania „barbarzyńców”, czy „dzikusów” w minionych epokach. Podobną do „katolicyzmu ludowego” funkcję pełnił zresztą homo sovieticus. Pojęcie to okazało się zbyt poręcz­ ne w procesie stereotypizowania ludzi poszkodowanych w okresie transfor­ macji, by móc posługiwać się nim jako kluczem do interpretacji złożonych zja­ wisk społecznych. Stanowiło worek, do którego wraz z rzeczywistymi „klienta­ mi komunizmu” wrzucano niezawinione ofiary transformacji. „Nikt przecież nie powiedziałby o sobie, że wyznaje religijność ludową czy prakty­ kuje wiejską kulturę religijną – podkreśla


ontakt

ontakt

ontakt 25

ontakt

w innym numerze „Znaku” socjolog Mi­ chał Łuczewski. – Religijność ludowa jest zawsze cudza, wyznaje ją zawsze ktoś inny. W szczególności jest religijnością, którą polski inteligent przypisuje pol­ skiemu ludowi”. I zaraz potem dodaje: „Nie byłoby w tym nic złego, gdyby in­ teligent wiedział, o czym mówi. […] In­ teligent nie rozumie ludu, bo nie jest z nim w relacji równości, lecz hierarchii. W zgodzie z ideami oświecenia inteligent niesie kaganek, wychowuje, cywilizuje, przepędza demony, wyzwala z oków, tworzy kulturę, wnosi ideologię, prze­ mawia w imieniu. Ważne jest dla niego nie tyle, jaki lud jest, ile – jaki powinien być”. A powinien być mniej uczuciowy, mniej związany z tradycją, mniej uwi­ kłany w ideologię narodową, Powinien świadomie wybierać i twórczo rozwijać swoją wiarę, kierować się uniwersalnymi zasadami etyki chrześcijańskiej bardziej niż „lokalnymi normami obyczajowymi”. Powinien, gdyby w ogóle istniał. Wielko­ miejskie elity nie spostrzegły bowiem, że dawno już temu „lud” przestał stanowić monolityczną formację społeczną. Określenia takie jak „katolik ludo­ wy”, „homo sovieticus” czy „moherowy beret” należą do grupy pojęć niemają­ cych na celu opisania rzeczywistości. Stanowią one raczej konfigurację ste­ reotypów; ujednolicają, uprzedmiota­ wiają, podporządkowują i jako takie są niezbędnym elementem świata wyobra­ żonego przez postępowych inteligentów. To za ich pomocą – spoglądając z góry na emocjonalnie, prostodusznie i zabobon­ nie wierzący lud – wyznaczamy swoje miejsce w wiodącej narracji i hierarchii społecznej. Tak było podczas konfliktu środowiska Znak z prymasem Wyszyń­ skim, tak było w okresie transforma­ cji, tak jest i dzisiaj, gdy trwa spór elit o status środowiska Radia Maryja. Fakt, że wspomniane pojęcia są wciąż żywe, świadczy o zwycięstwie dominującej narracji. Kto przekonująco opowiedział rzeczywistość, ten w znacznej mierze ją posiadł. Na horyzoncie rysują się jednak zmiany. „Moherowe berety” nie dały się uprzed­ miotowić i zwabić w semantyczne →

ontak


26

c h a m o f o b i a

sidła stereotypu. Zamiast biernie przy­ jąć jego piętno, środowisko Radia Mary­ ja przyswoiło go, przeobraziło i uczyniło swoim emblematem. Inteligencja kato­ licka, nawykła do „orientalizowania” katolików ludowych, sama padła ofia­ rą stereotypizacji z ich strony. Wokół stworzonego podziału i wykreowanego wykluczenia, jakie zaserwowali „religij­ nemu innemu” inteligenci, narodziła się mocna kontr-tożsamość. Proces stereo­ typizacji potrafi być zarazem wyjątkowo silnym procesem wspólnototwórczym. Jest to zarazem jeden z ostatnich eta­ pów cementowania podziałów między dwiema stronami narracyjnej barykady. O potknięciu wrażliwości Zamierzeniem niniejszego szkicu nie jest – jak mogłoby się wydawać – ani piętnowanie krótkowzroczności kato­ lickich elit czasów transformacji, ani też idealizowanie ludzi zgromadzonych wo­ kół toruńskiej rozgłośni. Tym bardziej, że w konstruowanej przez nią narracji rozpoznajemy wiele elementów spo­ łecznie szkodliwych, ze złowrogim na­ cjonalizmem plemiennym na czele. Jako spadkobiercy tradycji ruchu „Znak” nie godzimy się jednak na paternalistyczne powielanie kliszy każącej widzieć w słu­ chaczach „prosty lud”, którego wierzenia stanowią jedynie namiastkę wiary inte­ ligenta, lub „antykomunistycznych bol­ szewików” – jak swego czasu wyraził się o protestujących związkowcach pewien jezuita. Nie godzimy się również na po­ strzeganie tych ludzi jako tępych i bez­ wolnych narzędzi w rękach szalonego ojca redemptorysty. Kolejne społeczne diagnozy środo­ wiska potwierdzają tezę, że Radio Ma­ ryja raczej przekształca przekonania swoich słuchaczy w zachowania po­ lityczne, niż im te przekonania za­ szczepia. Reprodukuje on wizję świata rozszarpywanego przez wojnę, którą religijny naród toczy z zamaskowa­ nym wrogiem, a wraz z nią podtrzy­ muje również nieufność i systemową bezradność słuchaczy. Zastanówmy się jednak nad tym, czy w swoim czasie nie daliśmy im dość dowodów na istnienie

takiego wroga, by w sposób kulturo­ wo zrozumiały – zakorzeniony w ende­ koidalnym katolicyzmie międzywojnia i masowym duszpasterstwie czasów prl – swoją nadzieję złożyli w proro­ kach upolitycznionej religii, a swo­ ją zaradność – swoiste społeczeństwo obywatelskie – budowali i manifesto­ wali w sposób pozasystemowy. Co do naszych mistrzów z ruchu Znak – nie wyrzucamy im, że tak, a nie inaczej rozstrzygnęli dylematy okre­ su przemian ustrojowych. Gdy historia powiedziała im: „sprawdzam”, potrafi­ li swoje poczucie odpowiedzialności za państwo i Kościół przekuć w polityczne zaangażowanie. Obyśmy w stosownym czasie i my umieli dać dowody tak głębo­ ko chrześcijańskiej odwagi. Tym jednak, o co mamy do nich żal, jest przedłużają­ cy się brak społecznej wrażliwości, ma­ skowanie etycznych wyborów narracją ekonomicznej bezalternatywności oraz skłonność do tłumaczenia konsekwen­ cji tych wyborów nierozumnością ludu i słabością jego woli. Jest pewnym para­ doksem, że jednym z nielicznych, którzy podjęli próbę przeprowadzenia Polaków przez ogień transformacji za rękę, a nie za kołnierz, był „chrześcijanin bez Boga”, Jacek Kuroń. W 1993 roku mówił on w „Tygodni­ ku Powszechnym”: „Bo to jest tak: nie można być wolnym bez rynku, ale nie znaczy to wcale, że rynek daje wolność. Powiem więcej – jak się jest biednym, to się jest tak samo nie-wolnym na rynku jak bez rynku, a może nawet bardziej. Są tacy, którym się wydaje, że sprawiedli­ wość społeczna to pojęcie już archaicz­ ne. Tak, nastąpił światowy kryzys tego pojęcia. Na całym świecie padają różne świadczenia finansowane z budżetu. Ale jeżeli ktoś myśli, że ludzkość może żyć bez mitu sprawiedliwości społecznej, to się myli. I myli się także, jeśli myśli, że można w Polsce zbudować ład, nie reali­ zując tych wartości”. Pomylili się zatem katoliccy politycy, którzy – wbrew na­ dziei wyrażonej przez Ernesta Skalskie­ go – nie złagodzili liberalnego porządku gospodarczego inspiracjami płynącymi z katolickiej nauki społecznej. Pomylił się

również instytucjonalny Kościół, który nie dość głośno się o to upominał i nie dość gorliwie realizował swoją duszpa­ sterską misję wśród ludzi, którzy stracili nadzieję na lepszy los. O wykrzywionych twarzach W ciągu ostatnich dwudziestu lat po­ głębiły się istniejące w polskim Kościele podziały kulturowe, społeczne i eko­ nomiczne. Wewnętrzne zróżnicowania nie tłumaczą jednak ogromnej polary­ zacji wspólnoty wiernych, z którą ma­ my dziś do czynienia. U jej źródeł – obok upolitycznienia znacznej części du­ chowieństwa i postępowej inteligencji w pierwszej połowie lat dziewięćdzie­ siątych – leży uzyskanie podmiotowości przez ludzi stanowiących społeczną bazę „religijnej prawicy”, wrogo nastawionych do kultury liberalnego Zachodu. Podmio­ towość ta nie została jednak zaakcepto­ wana przez intelektualne elity Kościoła i społeczeństwa, które zepchnęły ową grupę na boczny tor przemian ustrojo­ wych i napiętnowały stereotypem mają­ cym uzasadnić jej wykluczenie. „W Polsce pewnych lepiej myślących analityków sfery politycznej do dziś nur­ tuje pytanie, czy imperium ojca Rydzyka powstałoby w tak wzorcowym funda­ mentalistycznym kształcie, gdyby nie notoryczna, prowadzona mało ele­ ganckimi środkami walka oświeconych z ciemnogrodem – komentuje w po­ słowiu do „Zemsty Boga” Agata Bielik­ -Robson. – I czy polska rzeczywistość, która podzieliła się zgodnie z tym żur­ nalistycznym konceptem, byłaby aż tak gruntownie rozłamana, gdyby nie jeden żarcik mniej na temat moherowych be­ retów”. Pozostaje nam podpisać się pod tymi – retorycznymi wszak – pytaniami. Polaryzacja jest faktem i faktem jest udział środowisk katolickiej inteligencji w jej wykreowaniu. Nie idzie nam jed­ nak o lustrowanie cudzych sumień, lecz o poszukiwanie skutecznych sposobów na zmniejszenie napięć w polskim Ko­ ściele. Staraliśmy się wykazać, że napię­ cia te utrwaliły się w aktach wzajemnej stereotypizacji, nasilonych w czasach transformacji ustrojowej (pamiętajmy


ontakt

ontakt

ontakt 27

ontakt

ontak

bowiem, że stereotypizowane były również środowiska postępowe – aż do granic wykluczania ich z Kościoła). Łatwość sięgania po stereotyp da się z kolei wytłumaczyć sytuacją, w któ­ rej – będąc członkami tego samego Ko­ ścioła – w ogóle się w nim nie spotykamy. Swoje twarze oglądamy niemal wyłącz­ nie w swoich mediach – zniesmaczone, oburzone, wykrzywione nienawiścią. Po roku 1989 inteligenci odsunęli się od parafii, a w każdym razie nie wrócili do nich z ośrodków formacji, do których trafili w czasach PRL-u. Wielu zostało skutecznie zniechęconych wulgarnym upolitycznieniem polskiego Kościoła w pierwszej połowie lat dziewięćdzie­ siątych, innych zraziła klerykalizacja życia parafialnego. Postępujące posze­ rzanie wpływów, jakie miało w parafiach Radio Maryja, wielkomiejscy inteligenci obserwowali z bezpiecznej perspektywy elitarnych wspólnot religijnych, stano­ wiących – by posłużyć się kategoriami wypracowanymi przez amerykańskiego socjologa Petera L. Bergera – wspólno­ ty wyboru, nie zaś losu. Parafie, którym w egalitarnej przestrzeni socjalistyczne­ go miasta bliżej było do tych ostatnich, drenowane były ze świeckich o najwyż­ szym kapitale kulturowym. Stawały się one miejscami masowej formacji chrze­ ścijan mniej zdolnych do samodzielnego i świadomego kreowania swojego życia religijnego.

W wezwaniu do „realizowania swo­ ich potrzeb religijnych”, które stało się motywem popularnego dziś churchingu, niewidoczne jest poczucie głębszej od­ powiedzialności za wspólnotę inną niż ta wybrana z możliwie szerokiej oferty. Nie w tym jednak rzecz, by idealizować ma­ sowe życie parafialne. Pora zastanowić się nad znaczeniem, jakie mają dla spój­ ności Kościoła wspólnoty o charakterze losowym. Być może to w jakiejś ich for­ mie – niewielkich, odklerykalizowanych, pozwalających na mieszanie się ludzi o różnej tożsamości kulturowej, społecz­ nej, politycznej i ekonomicznej – mogli­ byśmy złożyć naszą nadzieję na jedność przeżywającego kryzys polaryzacji Kościoła. Jeśli korzenie tego kryzysu rzeczywiście sięgają wzajemnych ste­ reotypów, utrwalonych w czasach, gdy religia stała się polityką, a polityka – re­ ligią, to próbę jego przezwyciężenia na­ leży rozpocząć od ich dekonstrukcji. Od spotkania twarzą w twarz.

Misza Tomaszewski jest redaktorem naczelnym „Kontaktu”. Doktorant w Instytucie Filozofii uw i nauczyciel filozofii w Zespole Szkół Społecznych sto im. Pawła Jasienicy w Warszawie.

Monika Grubizna www.longmuzzle.com

Paweł Cywiński jest redaktorem działu „Poza Europą”. Orientalista, kulturoznawca, podróżnik.


28

c h a m o f o b i a


ontakt

ontakt

Joanna Sawicka

Justyna Sokołowska

ontakt 29

ontakt

ontak

Wiocha, tylko większa Wyniki sondaży nie były zaskakujące. Warszawiacy okazali się być pewni siebie, zarozumiali, aroganccy, nie darzący sympatią zamiejscowych. Dlaczego? Bo ci z kolei zabierają im pracę i nie utożsamiają się z miastem. Przyjechali wyłącznie po to, by zarabiać pieniądze.

Elastyczni i wciągnięci – Czułem się zagubiony. Nie wiedziałem jak się poruszać, do jakich barów chodzić. Gdyby nie to, że miałem tu kuzynów, nie wiedziałbym w jakiej dzielnicy szukać mieszkania – mówi Jakub Zaj­ del z Krosna, który przyjechał do War­ szawy na studia jedenaście lat temu. W stolicy nie znał prawie nikogo, z je­ go rodzinnych stron trafiało tu niewie­ le osób. – Daleko, a dojazd jest fatalny, trzysta pięćdziesiąt kilometrów kiepską drogą, albo 12 godzin pociągiem. Mimo to spodobało mu się. Do tego stopnia, że uznał, iż trzeba zachęcać młodych ludzi z Krosna do przyjeżdżania do Warsza­ wy, bo stolica daje możliwości niepo­ równywalne z żadnym innym polskim miastem. Wraz ze znajomymi założył stowarzyszenie „Synergia”, wspierające finansowo najzdolniejszych krośnień­ skich maturzystów, których nie stać na studia w stolicy. Stowarzyszenie ofe­ ruje też wsparcie na miejscu – stypen­ dyści mogą liczyć na ciepłe powitanie,

spotkania, szkolenia, wspólne wyjścia „na miasto”. Jak mówi Jakub, ostatnio młodzi krośnianie coraz rzadziej korzy­ stają z tej pomocy. Sami sobie dają radę, a gdy mają problem, o wszystko pytają znajomych na studiach. „Synergia” jest jedyną działającą w Warszawie organizacją, która oferuje przyjezdnym tego typu wsparcie. Czyż­ by nie było większego zapotrzebowania? Spora część przybyszów z zewnątrz rze­ czywiście nie ma problemów z odnale­ zieniem się. Są aktywni, często bardzo dobrze wykształceni, gotowi podjąć ry­ zyko – którym jest niewątpliwie prze­ prowadzka do dużego, obcego miasta. Ta elastyczność ułatwia im adaptację, szybko zaczynają czuć się tu dobrze. Część z nich twierdzi wręcz, że nie wy­ obraża sobie już życia poza Warszawą. – To miasto wciągnęło mnie i zafascynowało, przywiązałem się do świadomości, że mogę tutaj zrobić wszystko, na cokolwiek miałbym ochotę – mówi Michał Michałowski z Góry Puławskiej, →


30

c h a m o f o b i a

prowadzący agencję specjalizującą się w wydarzeniach golfowych. Warszawa to najlepsze miejsce do życia w Polsce. Jest fajna jako całość, a do tego najbardziej otwarta i najbardziej polska – twierdzi z kolei Tomek Sadowski, założyciel por­ talu słoiki.waw.pl. Mekka fizyków i tynkarzy Tomek przyjechał do Warszawy w cza­ sie transformacji ustrojowej, pochodzi ze wsi Sławacinek na Podlasiu. Z nazwą „słoiki”, pogardliwie kierowaną pod ad­ resem przyjezdnych, zetknął się kie­ dyś przypadkiem w komentarzach pod artykułem na jednej ze stron interne­ towych. Spodobało mu się to miano. – Oczywiście, jeśli ktoś mówi o słoikach w sensie nienawistnym, a nie humo­ rystycznym, to wskazuje definityw­ nie na osobowość prymitywną. Równie dobrze można mówić tak: ja to jestem z Warszawy, a w ogóle to z Mokotowa, konkretnie z górnego Mokotowa, z uli­ cy Wiśniowej. I wszyscy, którzy nie są z Wiśniowej, są gorsi. Tomek denerwu­ je się, gdy ludzie zarzucają mu, że jego portal jest „antysłoikowy”. –On jest o ta­ kich słoikach, którzy się nie wstydzą te­ go, że są słoikami. Zresztą ja nie uznaję tego podziału „anty-pro”, po prostu są osoby, które przyjechały do Warszawy skądśtam i tyle. I co, mam się teraz li­ cytować z jakimś gnojkiem, który dłużej ode mnie w Warszawie mieszka? Po co? On to mi może piwo nalać.

Tomek przektonuje, że „słoiki” są dla Warszawy bardzo pożyteczne. Pracując, zdobywając zdolność kredytową i ku­ pując mieszkania, podwyższają war­ tość nieruchomości. Chociaż zaniżanie pensji przez przyjezdnych jest jednym z najczęściej przywoływanych na forach internetowych zarzutów, to według Sa­ dowskiego ich mniejsze wymagania pła­ cowe pomagają firmom utrzymać kon­ kurencyjność. – To miasto samo w sobie by się udusiło. A tymczasem z zewnątrz przyjeżdżają tu same elity. Wykształceni, uformowani, odważni. Po prostu najlep­ si. Wszystko jedno, czy w fizyce jądrowej, czy w kładzeniu tynków. Co więcej, jak twierdzi Tomek, inne europejskie miasta mogą Warszawie tylko zazdrościć. Niemcy, gdyby mieli własnych słoików, to by ich sprowadzali do Berlina. Ale nie mieli, więc w latach 60. musieli sprowadzać Turków i Hisz­ panów. Oni naprawdę z chęcią by ich wymienili na własnych. Warszawa dla początkujących Ale pieniądz to nie wszystko. Swój wkład w rozwój miasta przyjezdni zaznaczają na różnych polach. Dr Anna Domaradzka z Uniwersytetu Warszawskiego, badająca inicjatywy oddolne w Warszawie, zauwa­ ża, że to przede wszystkim osoby przy­ jeżdżające z zewnątrz inicjują tego typu działania. – Często chodzi o drobne rze­ czy. Postawienie ławeczki, zmycie graffi­ ti, zaprowadzenie porządku. Przychodzą

z zewnątrz i łatwiej zauważają, co moż­ na zmienić – tłumaczy. Ostatnio miała miejsce akcja spontanicznego sadze­ nia parku na Kabatach. Rozpoczął ją pan-przyjezdny, który wcześniej bez­ skutecznie starał się o uzyskanie zgo­ dy na taki park w Urzędzie Gminy. –Być może przeszkadzał mu brak zieleni, do której był przyzwyczajony w swo­ im poprzednim miejscu zamieszkania, może wcześniej miał ogródek i sadzenie roślin obok domu było dla niego sprawą oczywistą? – zastanawia się Domaradz­ ka. –Trudno powiedzieć, w każdym ra­ zie zrobiła się z tego spora sprawa. Wiele osób się w to zaangażowało. Wielu przyjezdnych zauważa, że włą­ czanie się w różne inicjatywy pomaga im zaadaptować się w nowym miejscu. –Każdy, kto tutaj przybywa z innego miasta czy miejscowości, powinien od­ powiedzieć sobie, na jakim polu może się identyfikować z Warszawą. I na tym polu powinien zacząć jakoś działać. Trze­ ba znaleźć to, co się lubi, żeby się tu do­ brze poczuć – mówi Marcin Kuchno, student Stosunków Międzynarodowych i Socjologii na Uniwersytecie Warszaw­ skim, który urodził się we wsi Zakrzówek koło Bystrzycy. Sam jest wolontariuszem w Muzeum Powstania Warszawskiego, angażuje się w samorządzie studenckim i należy do młodzieżówki jednej z par­ tii. –Warto się włączać w różne inicja­ tywy, bo to wiążę Cię z miejscem, ale też z ludźmi – dodaje.


ontakt

ontakt

ontakt 31

ontakt

ontak

To miasto samo w sobie by się udusiło. A tymczasem z zewnątrz przyjeżdżają tu same elity.

Podobnie na tę sprawę patrzy Mał­ gorzata Pawlak, organizatorka akcji „Warszawa dla początkujących” działa­ jącej w ramach Laboratorium Anima­ torni Towarzystwa Inicjatyw Twórczych „ę”. Przyjechała do Warszawy trzy lata temu z aglomeracji śląskiej, gdzie an­ gażowała się w różne inicjatywy, pro­ wadziła warsztaty dla dzieci, udzielała w katowickim Dyskusyjnym Klubie Fil­ mowym. Na pomysł stworzenia „War­ szawy dla początkujących” wpadła, gdy zobaczyła, że choć stolica oferuje tak wiele, to nie ma żadnej propozycji skie­ rowanej bezpośrednio do przyjezdnych. Sama potrafiła bez problemu znaleźć sobie miejsce w ciekawych organiza­ cjach pozarządowych, znała jednak wie­ lu ludzi, którzy także chcieli coś robić w nowym dla siebie mieście, ale potrze­ bowali ku temu dodatkowego bodźca. Z takim pomysłem zgłosiła się do La­ boratorium Animatorni i udało się. Obecnie jest tam zatrudniona jako ko­ ordynatorka, prowadzi już trzecią edy­ cję projektu. W ramach „Warszawy dla początkujących” odbywają się spotka­ nia, spacery i zajęcia pozwalające po­ znać stolicę od nieco innej strony niż kluby i  galerie handlowe. – Odwiedzamy różne organizacje pozarządowe i insty­ tucje kulturalne, spotykamy się z ludź­ mi prowadzącymi ciekawe warsztaty. Po zobaczeniu tego, co Warszawa ofe­ ruje, łatwiej wybrać coś dla siebie – opo­ wiada Małgorzata.

Sytuacja wygląda trudniej, jeżeli nie jest się studentem, a do stolicy przyje­ chało się, by znaleźć stałą pracę. Pra­ cownicy mają zazwyczaj o wiele mniej czasu na poznanie miasta i ludzi. Ewe­ lina z Garbasia na Suwalszczyźnie przy­ jechała do Warszawy szukać pracy już po studiach na Uniwersytecie Warmiń­ sko-Mazurskim. Ukończyła technikę rolniczo-leśną. O zatrudnienie w zawo­ dzie nie było łatwo, a wiedziała, że w sto­ licy pracy jest dużo. Jednak i tu ciężko było jej dostać taką, która odpowiada­ łaby jej wykształceniu i aspiracjom. Dość szybko znalazła pierwszą posadę w biu­ rze nieruchomości, a potem kolejną, na infolinii wewnętrznej w firmie ubez­ pieczeniowej. Z czasem w miarę dobre warunki zaczęły się pogarszać, wpro­ wadzono rygor, godziny pracy ustalano z dnia na dzień, więc nie miała możli­ wości zapisania się chociażby na zajęcia dodatkowe. Po półtora roku miała dość. Nie było perspektyw na awans, nic nie mogła zaplanować. Dostała jeszcze kilka propozycji pracy w różnych miej­ scach, ale na podobnych warunkach, co poprzednio. Stwierdziła, że wraca. Miała tu znajomych i polubiła to mia­ sto, ale z pieniędzy, które zarabiała, nie było łatwo się utrzymać. Z kwarta­ łu na kwartał było coraz ciężej. Sukces osiągnęła nie w Warszawie, ale po po­ wrocie do rodzinnej wsi. Udało jej się zdobyć spore dofinansowanie unijne jako gospodarz, który pierwszy raz →

Projekt „Warszawa dla początkujących” jest realizowany w ramach programu „Animatornia – biuro działań społeczno-kulturalnych” Towarzystwa Inicjatyw Twórczych „ę” dzięki wsparciu finansowemu Miasta Stołecznego Warszawy. Więcej o projekcie: www.warszawadlapoczatkujacych.blogspot.com


32

c h a m o f o b i a

prowadzi gospodarstwo. – Tu mam lo­ kum, mogę żyć spokojnie. To chyba przy­ chodzi z wiekiem, na początku każdy chce do dużego miasta, ale potem woli już żyć dalej od tego pędu. Cieszy się, że spróbowała szczęścia w Warszawie, ale nie żałuje decyzji o powrocie. Lubi cza­ sem wrócić do stolicy, odwiedzić zna­ jomych. Ale nie na długo. Warszawa ją jednak męczy. W konkurach z Zygmuntem Stereotyp o drzemiącym w przyjezdnych „kompleksie parweniusza” oparty jest na przekonaniu, że w naszym kraju War­ szawa jest jedynym miejscem, w którym dzieją się wielkie i ciekawe rzeczy. Po­ dziela je także Tomek Sadowski. – Polska jest republiką bananową i wszystko się koncentruje wokół stolicy. Jest metropo­ lia i pampa – mówi. Tego typu myślenie jest dość powszechne i trzeba przyznać, że drzemie w nim pewna nutka prawdy. Rządy ostatnich lat prowadzą politykę wspierania wielkich metropolii kosztem mniejszych miejscowości. Z takiego też założenia wyszli autorzy projektu „Przy­ stań na skarpie” realizowanego w pierw­ szej dekadzie xxi wieku, skierowanego do młodych dziewcząt, które w rodzinie miały przynajmniej jedną osobę pracu­ jącą w pgr przed upadkiem komunizmu. W Warszawie zapewniano im mieszkanie na pół roku, bilet miesięczny i szkole­ nia z autoprezentacji oraz savoire vi­ vre’u. –Rąk w kieszeni nie wolno mieć,

to już wiem, trzeba się umieć sprzedać, jak to mówią. Z szefem porozmawiać, powiedzieć o sobie. Nie wolno od ra­ zu bezczelnie wepchać się na siedzenie. Nie wolno przyjść ubranym jak łachu­ dra, na pierwszej rozmowie trzeba jakoś wyglądać. Tak opisywała nabytą przez siebie wiedzę na chyba nie do końca przemyślanym kursie jedna z uczestni­ czek projektu, bohaterka filmu doku­ mentalnego „Warszawa do wzięcia” Julii Ruszkiewicz i Karoliny Bielawskiej. Film opowiada historie trzech spo­ śród kilkuset dziewcząt, które w ciągu ośmiu lat wzięły udział w tym progra­ mie. Ania, Gosia i Ilona, trzy zdeter­ minowane mieszkanki byłych pgr-ów, przyjechały do stolicy szukać pracy. Usamodzielnić się i wyrwać z nie dają­ cych żadnych perspektyw rodzinnych wiosek. Po przyjeździe były jednak za­ wiedzione. Miasto wydawało im się szare, inne, niż w telewizji. – Warszawę w ogóle inaczej sobie wyobrażałam. Że wielki świat i w ogóle. A to jest wiocha. Tylko, że większa – mówi Gosia. Dlacze­ go wiocha? – Była to próba oswojenia wielkiego miasta przez naszą bohaterkę, przeniesienia dotychczasowego doświadczenia i obserwacji na zupełnie nowe realia – tłumaczy słowa Gosi Julia Ruszkiewicz. Trzeba jednak pamiętać, że nasze bohaterki pochodzą z terenów popegeerowskich i nie należy identyfikować ich z wsią – to zupełnie inne rzeczywistości – podkreśla reżyserka.

W filmie, bardziej doświadczona ko­ leżanka opowiadała Gosi, jak zmieni się jej życie, po przyjeździe do stolicy: – Będziesz poznawać znajomych, przyjaciół nawet. (…) Będziesz wydawać dużo kasy na ubrania, będziesz chodzić na solarium, na saunę, do fryzjera, zaczniesz włosy farbować. Dziewczyny szyb­ ko znalazły pracę. W sklepie na kasie, jako hostessy w restauracji, w ochro­ nie, na zmywaku. Jednak żadna z nich nie została. Ania wróciła od razu, z tę­ sknoty za chłopakiem, Ilonę zwolni­ li po tym, jak pewnego dnia nie stawiła się w pracy. Gosia wielokrotnie zmieniała pracodawców. Po prostu w pewnym mo­ mencie przestawała przychodzić. Mimo, że po kilkumiesięcznym pobycie w War­ szawie oświadczyła, że do rodzinnej wsi już nigdy nie wróci, po utracie kolejnej pracy wróciła. – Dziewczyny mówiły, że chodząc po Warszawie mają wrażenie, że wszyscy na nie patrzą. W rzeczywistości nikt na nie nie zwracał uwagi. Ten problem tkwił w ich głowach. W kontakcie z „miastowymi” czuły się gorsze, napiętnowane przez miejsce pochodzenia – mówi Julia Ruszkiewicz. Skąd może się brać taki kompleks? Dlaczego niektórzy wstydzą się swoje­ go pochodzenia? Nie można tego wiązać po prostu z faktem, że ktoś przyjechał ze wsi. Taki wstyd może odczuwać nie­ jeden rodowity warszawiak, posiada­ jący niższy kapitał kulturowy. – To jest


ontakt

ontakt

ontakt 33

ontakt

ontak

problem wykorzenienia. Jeśli ktoś ma poczucie, że miejsce, z którego pochodzi, nie ma większej tradycji, czy nie wiąże się z ciekawą kulturą, to nie ma się z czym utożsamiać i rodzi się taka myśl: „jestem znikąd”. Nie ma większego znaczenia, czy jest się z małej wsi czy z wielkiego miasta, bo nieraz małe wsie mają bardzo ciekawe dziedzictwo. Ale takie poczucie wartości i przynależności wynosi się z domu – mówi dr Anna Doma­ radzka. Ci, którzy nie utożsamiają się z miej­ scem, z którego pochodzą, czasem za wszelką cenę starają się zdobyć nową tożsamość. Niestety nieraz trud­ no trafić na dobre wzorce. Niektórzy, jak to ujął Jarosław Ważny, puzonista w zespole Kult, pochodzący z Tomaszo­ wa Lubelskiego, „starają się być bardziej warszawscy od Kolumny Zygmunta”. I to chyba taka postawa jest najgorzej widziana zarówno przez warszawiaków, jak i przez przyjezdnych. Elita z urodzenia Sprzedałem pole, stodołę sprzedałem. Na nowego Lanosa pieniążki zebrałem. Mieszkanie w Warszawie tanio wynajmuję. I rdzennym mieszkańcom opinie wciąż psuję. Historii Warszawy nawet nie pojmuję. A buty przed wejściem ciągle chomikuję.

Wierszyk ułożony przez osobę pod­ pisująca się „Student uw” jest jednym z łagodniejszych wpisów na temat przy­ jezdnych, jakie można spotkać w in­ ternecie. W zwykłych międzyludzkich relacjach rzadko jednak wyczuwa się podobną niechęć między przyjezdnymi a tak zwanymi „prawdziwymi” warsza­ wiakami. Przyjezdni zapewniają, że do­ brze się tutaj czują, w rozmowach z nimi stereotyp pewnego siebie, wywyższa­ jącego się warszawiaka nie znajduje potwierdzenia. Niektórzy podkreśla­ ją nawet, że przeciwnie, warszawiaków cechuje niesłychana uprzejmość, więk­ szość jednak po prostu nie widzi różni­ cy między jednymi a drugimi. –Konflikt jest sztuczny, ja go nie widzę. Mi nikt ni­ gdy ze słoika nie wyjeżdżał – mówi To­ mek Sadowski. Pod koniec maja tego roku pan Ja­ kub Perkowski utworzył na Facebooku otwartą grupę „Urodzeni w Warsza­ wie”, z zamiarem, jak to wyraził, stwo­ rzenia elitarnego grona użytkowników fb. Do grupy przyłączyło się dotychczas 10 osób. Jak by nie liczyć, grono mocno elitarne.

Wierszyk pochodzi z forum na stronie www.gazetaecho.pl.

Joanna Sawicka Studiuje historię i socjologię na uw. Jest wychowawcą w sr kik. Współpracuje z tygodnikiem „Polityka”.

Justyna Sokołowska klub83@o2.pl


34

c h a m o f o b i a

Ignacy Święcicki

Olga Micińska

Paweł Zerka

Sens w wielkim mieście Łatwo zauroczyć się potencjałem wielkich miast, ale rozwój kraju nie może opierać się tylko na nich. Trzeba wciągać w ten proces mniejsze miasta oraz wsie. A to zadanie, wymagające nie tylko strategii, ale też realnych działań.

W

miastach mieszka ponad poło­ wa światowej populacji. I są one dzisiaj na całym świecie w modzie. Mają napędzać wzrost w gospodarkach roz­ winiętych i rozwijających się. Mają być praktyczną odpowiedzią na problem dostarczania obywatelom coraz bogat­ szego repertuaru usług i zaspokojenia ich potrzeby wolności. Dzięki specy­ ficznej atmosferze wielkie miasta mają generować innowacje i przenosić całe społeczeństwa ku postnowoczesności. Mieszkańcy miast mają być lepiej przy­ stosowani do tego, by czerpać korzyści z szans, jakie daje epoka Internetu. Życie w mieście ma nawet być bardziej ekolo­ giczne od życia na wsi. To nie są czasy dla Rousseau i Wol­ tera. Nie słychać apeli o powrót do na­ tury ani o uprawę własnego ogródka. Zamiast tego obserwujemy prawdziwy wysyp literatury gloryfikującej miasta. Od kilku lat przez wszystkie przy­ padki odmieniane jest nazwisko Ri­ charda Floridy, który w 2004 roku obwieścił narodziny „klasy kreatywnej”

jako zjawiska charakterystycznego dla postindustrialnych miast usa. Do klasy tej zaliczył pracowników naukowych, intelektualistów oraz wszelkiej maści artystów, którzy, w przeciwieństwie do osób pracujących w przemyśle lub rolnictwie, muszą mieć odpowiednie wykształcenie, szerokie horyzonty i na co dzień wytężać szare komórki. Flo­ rida przewidywał, że w ciągu kolejnej dekady klasa kreatywna (której liczeb­ ność szacował na 40 milionów) stanie się głównym motorem wzrostu gospo­ darczego w Stanach Zjednoczonych, generującym dodatkowe 10 milionów miejsc pracy. Florida wprowadził rozróżnienie na miasta, które rozwijają się, bo umieją przyciągnąć do siebie przedstawicie­ li klasy kreatywnej, oraz takie, które tego nie potrafią i przez to tkwią w sta­ gnacji. Aby dołączyć do tej pierwszej grupy, miasta powinny jego zdaniem zapewniać „trzy T”: talent (utalentowaną i wykształconą ludność), tolerancję (zróż­ nicowaną i otwartą światopoglądowo

społeczność) oraz technologię (infra­ strukturę konieczną dla rozwoju przed­ siębiorstw). W 2011 roku ukazał się Tryumf miasta Edwarda Glaesera – książka dostarcza­ jąca urbanofilom nowych argumentów. Według ekonomisty z Harvardu, klu­ czowe dobrodziejstwo miast polega na tym, że zbliżają do siebie ludzi. Dzięki temu kwitnie życie naukowe i przedsię­ biorczość. To swego rodzaju paradoks: chociaż mamy Internet i rozwiniętą sieć komunikacyjną, specyfika gospodarki postindustrialnej sprawia, że życie w po­ bliżu innych ludzi staje się ważniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Oprócz tego, jak zauważa Glaeser, życie w mieście jest bardziej ekologiczne niż na przedmie­ ściach, co pokazują statystyki zużycia energii elektrycznej i benzyny. Autor nie wspomina nic o problemach, które mogą być generowane przez wielkie miasta, ta­ kich jak przemoc, wykluczenie społeczne oraz depopulacja wsi i miasteczek. Ostatnio w tę dyskusję włączył się po­ litolog Benjamin Barber, który oznajmił, że widzi w miastach praktyczną odpo­ wiedź na problem starcia „Jihadu z Mac­ Światem”. W 2013 roku ma ukazać się jego nowa książka If Mayors Ruled the World, w której przedstawi miasta jako kuźnię demokracji na skalę globalną. Trzy trudne słowa W Polsce nie gloryfikuje się miast w tym samym stopniu jak za wielką wodą.


ontakt

ontakt

ontakt 35

ontakt

ontak

→


36

c h a m o f o b i a

Warunkiem zmiany jest rozprawienie się z mitami na temat miejskości i wiejskości

Jesteśmy wyraźnie mniej zurbanizowani niż większość krajów wysoko rozwinię­ tych. Jednocześnie wzrost gospodarczy jest u nas wyjątkowo silnie skoncentro­ wany w wielkich miastach: jak pokazują badania przeprowadzone w 2007 ro­ ku przez Ministerstwo Rozwoju Regio­ nalnego (mrr), dziesięć największych ośrodków miejskich skoncentrowało 55% ogólnej liczby firm i 73% ich przychodów, zatrudniając przy tym 66% pracujących. Jak do tej sytuacji ustosunkowuje się pol­ ski rząd? Czy ulega pokusie i modzie sta­ wiania na metropolie? Czy może dba o to, aby rozwój nie ograniczał się tylko do nich? Częściową odpowiedź można zna­ leźć w rządowej strategii „Polska 2030”. Gdy w 2007 roku do władzy doszła Platforma Obywatelska, jednym z zadań, jakie przed sobą postawiła, było wyzna­ czenie nowych celów strategicznych dla polityk publicznych. Wychodząc z zało­ żenia, że Polska zakończyła już pierw­ szy etap transformacji (zmiana ustroju, wstąpienie do nato i Unii Europejskiej), przygotowano projekt określający nowe cele społeczne i gospodarcze na kolejne dwadzieścia lat. W 2009 roku Zespół Doradców Strate­ gicznych Premiera, działający pod wodzą ministra Michała Boniego, przedstawił dokument „Polska 2030”. Zawarto w nim opis najważniejszych wyzwań cywiliza­ cyjnych stojących przed naszym krajem oraz założenia modelu rozwoju, który nazwano „polaryzacyjno-dyfuzyjnym”

(do którego niektórzy dodają jeszcze trzeci człon: absorpcyjny). Dwa lata póź­ niej, na bazie „Polski 2030”, powstała pierwsza wersja „Długookresowej Stra­ tegii Rozwoju Kraju”, a obecnie na przy­ jęcie przez rząd czeka wersja druga, znacząco zmieniona. W kwestii mode­ lu rozwoju dużo większy nacisk został położony na dwa ostatnie człony – to jest na dyfuzję i absorbcję, a koncepcja otrzymała nazwę „terytorialnego rów­ noważenia rozwoju”. W oparciu o tę strategię konstru­ owane są inne dokumenty rządu, dla­ tego warto przyjrzeć się, co kryje się za jej tajemniczymi sformułowaniami. Po pierwsze: polaryzacja. Proponowana strategia zakłada wspieranie rozwoju me­ tropolii i stworzenie „szerokiej sieci me­ tropolitalnej”, złożonej z głównych miast kraju, połączonych szybkimi nitkami sieci transportowych. Uzasadnione jest to teo­ riami ekonomicznymi, które wskazują na większą zyskowność takiego kierowania inwestycji niż w przypadku polityki silnej redystrybucji, która nie przyczynia się do wzrostu zamożności na terenach pery­ feryjnych, a hamuje rozwój całego kraju. W zamyśle autorów modelu, sieć metro­ polii ma „ciągnąć do góry” również pozo­ stałe regiony. A ponieważ takie podejście może wywoływać wzrost ekonomicznych nierówności, strategia przewiduje ele­ ment łagodzący w postaci dyfuzji. Jak piszą autorzy strategii, dyfuzja ma polegać na „wyrównywaniu szans

edukacyjnych, zwiększaniu dostępu do usług publicznych, zwiększaniu dostęp­ ności transportowej każdego miejsca w kraju, likwidowaniu groźby wyklucze­ nia cyfrowego”. Dzięki temu mechanizm generowania wzrostu zadziała, a nad­ chodzący przypływ będzie miał szanse „unieść wszystkie łodzie”. Trzecim elementem strategii, roz­ szerzającym element dyfuzji, jest wspieranie zdolności absorpcyjnych na obszarach peryferyjnych – po to, aby „wykorzystać zasoby wewnętrzne” tych regionów. Dzięki temu będą generowały własną wartość dodaną, a nie tylko wy­ grzewały się w blasku metropolii. Ten trzeci człon został mocno rozbudowa­ ny już w trakcie prac nad strategią, po przedstawieniu jej pierwszej wersji. Niektórzy wypominają rządowi, że strategia pozostaje tylko na papierze, służąc za „podkładkę”, którą można po­ kazać w Brukseli, gdyby ta zapytała nas o logikę i cele wydawanych w Polsce unij­ nych pieniędzy. Jednak zawarte w „Pol­ sce 2030” recepty i kierunki działań poja­ wiają się również w innych dokumentach rządowych, dlatego warto zaproponowa­ ny model potraktować poważnie. Strategia to za mało W założeniach model polaryzacyjno-dy­ fuzyjny, szczególnie w wersji „równo­ ważenia rozwoju”, wygląda zachęcająco. Krytycy wskazują jednak na trudności z je­ go pełną realizacją w polskich warunkach.


ontakt

ontakt

ontakt 37

ontakt

ontak

Aby doszło do dyfuzji, potrzebna jest odpowiednia infrastruktura. Nie­ stety, mamy w tym obszarze olbrzy­ mie zaległości, i to mimo dostępności ogromnych środków z unijnej polity­ ki spójności. Sieć połączeń drogowych wciąż nie umożliwia sprawnej komu­ nikacji z i pomiędzy głównymi ośrod­ kami miejskimi. Połączenia kolejowe są redukowane (długość sieci kolejowej jest obecnie mniejsza niż w 2000 roku), a dostępne fundusze wykorzystywane nieefektywnie. 25% puli środków unij­ nych przeznaczonych na kolej zostało w ubiegłym roku przeniesione na inwe­ stycje drogowe, podczas gdy transport kolejowy to jeden z priorytetów Bruk­ seli. Dotychczasowe rezultaty budowy sieci Internetu szerokopasmowego na obszarach wiejskich (tak zwanej ostat­ niej mili) są znikome. Niewiele lepiej wygląda kwestia two­ rzenia zdolności absorpcyjnych i bu­ dowania lokalnych biegunów wzrostu. W analizie poświęconej strategii roz­ woju polskiej wsi Łukasz Hardt i Tomasz Grzegorz Grosse przekonują, że należy przestać utożsamiać wieś z działalno­ ścią rolniczą, a zamiast tego wspierać rozwój szerokiej dostępności pozarol­ niczych miejsc pracy, zwłaszcza w han­ dlu i usługach. Według autorów, rozwój wsi powinien być oparty na pięciu fila­ rach: zwiększenie wydajności rolnictwa; sprzyjanie tworzeniu pozarolniczych miejsc pracy, takich jak agroturystyka,

przetwórstwo żywności czy rękodzieło; inwestycje w infrastrukturę transpor­ tową ułatwiającą mieszkańcom miast korzystanie z zasobów wsi, a mieszkań­ com wsi dostarczanie swoich wyrobów do miast; inwestycje w infrastruktu­ rę społeczną, szczególnie poprawa ja­ kości edukacji, dostępności ośrodków ochrony zdrowia czy instytucji kultu­ ry; inwestycje w kapitał społeczny. Oce­ niając obecnie podejmowane działania, dostrzegają oni pozytywne rezultaty je­ dynie w ostatnim filarze, gdzie za pie­ niądze z programu Unii Europejskiej rozwinęło się dużo oddolnych inicja­ tyw, pracujących nad strategiami roz­ woju swojego regionu. mrr w „Raporcie Polska 2011” do­ strzega potrzebę wzmacniania proce­ su odbudowy gospodarczego potencjału małych miast i miasteczek; na tle innych krajów oecd, Polska w nikłym stopniu wykorzystuje ich możliwości. Z kolei

Karol Trammer, ekspert do spraw ryn­ ku kolejowego, wskazuje na zmniejsza­ jącą się dostępność usług publicznych i ośrodków kultury na terenach wiej­ skich. Dla przykładu – placówek pocz­ towych jest obecnie o ok. 300 mniej niż w 2000 roku, a liczba bibliotek i punk­ tów bibliotecznych na wsi zmniejszy­ ła się od 2000 roku o ponad 1000, czy­ li o 15%. Znamienny jest przykład województwa mazowieckiego. Z jednej strony, w War­ szawie stopa bezrobocia należy do naj­ niższych w kraju (4,1%); z drugiej strony, w powiatach szydłowieckim i radomskim osiąga odpowiednio 36,2% i 29,5%. Stosu­ nek między Warszawą a Radomiem w wy­ sokości dochodów na mieszkańca wynosi aż 4 do 1. Czyżby zatem Polska była skaza­ na na polaryzację, której nie będzie towa­ rzyszyła ani dyfuzja, ani absorpcja? Niekoniecznie. Zdaniem Łukasza Hardta, członka Zespołu Doradców →


38

c h a m o f o b i a

Nie sposób wyobrazić sobie, aby gospodarka rosła wyłącznie w oparciu o metropolie.

Strategicznych Premiera w latach 20102011, a obecnie adiunkta na Uniwersyte­ cie Warszawskim, strategia realizowana przez polski rząd stanowi dobry kom­ promis między kryterium konkuren­ cyjności a silną redystrybucją dochodu. Problem natomiast leży gdzie indziej. „Państwo w obecnym momencie jest słabe w tym sensie, że nie potrafi zarzą­ dzać poprzez cele”, mówi Hardt i poda­ je przykład budowy autostrad: „Politycy mówią o liczbie wybudowanych kilome­ trów, rzadko o liczbie samochodów, któ­ re nią przejadą, a już nikt nie interesuje się skutkami w postaci możliwego wzro­ stu bezrobocia czy innymi utrudnie­ niami w miejscowościach sąsiadujących z autostradą. To stawianie na pierwszym miejscu produktu, a nie skutków”. Skąd brać przykład? Jak inni poradzili sobie z problemem połączenia polaryzacji z dyfuzją? Warto spojrzeć za naszą zachodnią granicę. Jak podkreśla Trammer, w Niemczech urzę­ dy i instytucje nie skupiają się jedynie w stolicy kraju. Bank Centralny mieści się we Frankfurcie nad Menem, Trybu­ nał Konstytucyjny w Karlsruhe, centrala publicznej telewizji ard w Monachium. Podobnie dzieje się w Czechach i Estonii. Takie rozbicie instytucji administracyj­ nych, generujących zatrudnienie i wy­ magających szeregu dostępnych lokalnie usług, stymuluje rozwój innych obsza­ rów kraju, nie tylko stolicy. Warto też

spojrzeć na usa, gdzie stolice poszcze­ gólnych stanów zwykle nie są ich naj­ większymi miastami. „W Polsce kanały dyfuzji są rozumiane bardzo wąsko. Tymczasem powinny być one uwzględniane w wielu działaniach, choćby w polityce pobudzania innowa­ cyjności czy przyznawania grantów na­ ukowych” – mówi Hardt. W Finlandii rząd daje pieniądze na innowacyjne projek­ ty wtedy, gdy firma nawiąże współpracę z przedsiębiorcami działającymi na ob­ szarach peryferyjnych. Podobnie dzieje się w przypadku klastrów czy grantów naukowych: zaangażowane w nie insty­ tucje powinny współpracować z kimś z obszarów oddalonych od centrum. Sukces modelu polaryzacyjno-dy­ fuzyjnego zależy też w dużej mierze od odpowiedniego stanu infrastruktury. Trudno sobie wyobrazić rozbicie tery­ torialne instytucji administracyjnych, jeśli nie można do nich sprawnie doje­ chać lub przesłać dokumentów szybką i niezawodną siecią internetową. Współ­ praca firm i instytucji naukowych tak­ że nie może się obyć bez podłączenia do Internetu. Poza tym, badania eko­ nometryczne pokazują, że najważ­ niejszym czynnikiem wpływającym na przedsiębiorczość i rozwój na obszarach pozamiejskich jest czas dojazdu do naj­ bliższego dużego ośrodka. Kluczowe są nie tylko drogi samochodowe, ale także sieć kolejowa i połączenia autobusowe (a te akurat są w wielu rejonach Polski

likwidowane). Jedynie zapewnienie moż­ liwości szybkiego dojazdu do pracy lub efektywnej pracy na odległość ma szan­ sę zmniejszyć skalę migracji do miast i swoistego „drenażu mózgów”, który występuje w mniejszych miastach i na obszarach wiejskich. Pojawiają się pewne oznaki poprawy sytuacji. Minister Administracji i Cyfry­ zacji Michał Boni stawia duży nacisk na wyeliminowanie wykluczenia cyfrowe­ go, między innymi poprzez zapewnienie dostępu do szerokopasmowego Inter­ netu w całym kraju. Planuje się, że na ten cel zostanie spożytkowana znaczna część środków, które Polska spodziewa się otrzymać w przyszłej perspektywie finansowej ue. Poza tym Polska zaczyna się już nieśmiało inspirować zagranicz­ nymi wzorcami, dzięki czemu niektóre nowoczesne organy administracji po­ wstają poza Warszawą: pierwszy e-Sąd otwarto w Lublinie, w Radomiu zaś po­ wstało Centrum Przetwarzania Danych Ministerstwa Finansów. Nie tylko lokomotywa W polityce rozwoju gospodarczego wi­ dzi się często następujący dylemat: albo wspieramy największe miasta, które będą „lokomotywami” prowadzącymi resztę ku nowoczesności; albo idziemy „ławą”, po to, aby cały kraj rozwijał się równomiernie. To jednak dylemat pozorny, potrzeb­ na jest bowiem jednocześnie polaryzacja i dyfuzja. Z jednej strony Florida, Glaeser


ontakt

ontakt

ontakt 39

ontakt

ontak

Olga Micińska www.olgamicinska. tumblr.com

i Barber mają rację – wielkie miasta rzą­ dzą się swoimi prawami. To w nich jest największa szansa na rozwój przed­ siębiorstw i innowacji, a generowany dzięki temu wzrost miejsc pracy i kon­ kurencyjności jest korzystny dla całej gospodarki. Dlatego istnieje potrzeba prowadzenia osobnej polityki miejskiej i wspierania krajowych centrów. Z dru­ giej strony nie sposób wyobrazić sobie, aby gospodarka rosła wyłącznie w opar­ ciu o metropolie. Zwłaszcza, że wciąż znaczna część polskiego społeczeństwa mieszka poza miastami. Nawiasem mówiąc, po zapewnieniu podstawowych warunków, dyfuzja doko­ nuje się momentami niemal samoistnie, dzięki działaniu wolnego rynku, nie wy­ magając dodatkowych interwencji. Pro­ gnozuje się na przykład, że gdyby udało się dokończyć budowę warszawskiej ob­ wodnicy i autostrad łączących stolicę z in­ nymi metropoliami, a także zapewniono sprawną lokalną sieć kolejową, wówczas wiele biznesów przeniosłoby się z Warsza­ wy do Piaseczna, Żyrardowa czy Sochacze­ wa. Uciekłyby przed rosnącymi kosztami lokalizacji w stolicy do mniejszych miast. To z kolei pomogłoby w rewitalizacji mia­ steczek i wsi otaczających te miasta. Aby jednak firmy zdecydowały się na przepro­ wadzkę, potrzebują możliwości łatwego dojazdu z powrotem do regionalnego cen­ trum, czyli w tym wypadku Warszawy. Dychotomia miasto-wieś nie jest naj­ większym problemem. Realne wyzwanie,

przed którym stoi polski rząd, sytuuje się gdzie indziej: w potrzebie wsparcia potencjału średnich i małych miast . To one powinny odgrywać lokalnie rolę po­ dobną do tej, jaką w regionie odgrywa­ ją stolice województw. Żeby największe miasta mogły zadziałać jako lokomo­ tywy rozwoju, musi istnieć nić łącząca metropolie z miastami dużymi, średni­ mi i mniejszymi, aż po okręgi wiejskie. Ta nić może zostać zerwana, jeżeli poza stolicami województw inne duże miasta nie będą miały odpowiedniej siły przy­ ciągania. Ocenia się, że oddziaływanie metropolii sięga najwyżej 50-60 km, a jeszcze mniej, jeżeli nie ma odpo­ wiedniej infrastruktury transportowej. Tymczasem polskie województwa są re­ latywnie duże, przez co regionalne cen­ tra nie są w stanie same pociągnąć za sobą całej peryferii. Ale jest jeszcze poważniejsze wyzwa­ nie – zmiana mentalności i kultury po­ litycznej. Choć dokumenty strategiczne rządu wskazują na to, że zauważa on po­ trzebę rozwoju i centrów, i peryferii, to rządzącym wciąż brakuje zaufania do mniejszych ośrodków miejskich; nie do­ ceniane są też inicjatywy lokalne, które mogłyby stać się „lokomotywami dyfu­ zji”. Warunkiem do dokonania tej zmiany jest być może rozprawienie się z mita­ mi i kompleksami na temat miejskości i wiejskości, wciąż dominującymi w spo­ łecznej wyobraźni. Bo bez tego na nic nam się nie zda choćby i najlepsza strategia.

Ignacy Święcicki jest ekonomistą, absolwentem wne uw. Pracował w demosEuropa Centrum Strategii Europejskiej. Był wychowawcą w Klubie Inteligencji Katolickiej. Redaktor "Kontaktu".

Paweł Zerka Pracuje w demoseuropa, pisze doktorat na temat elit ekonomicznych Argentyny w Szkole Głównej Handlowej, gra i śpiewa w warszawskich zespołach The Calculators oraz Winnie Cooper, autor bloga „Noty z Bogoty” (www.notyzbogoty. blogspot.com).


40

c h a m o f o b i a

Wsi spokojna, wsi wesoła

saldo migracji wewnętrznych w Polsce w 2006 roku wg. badań przeprowadzonych przez GUS

migracja ze wsi do miasta [tys]

4

2

5

wiek

migracja z miast do wsi [tys]

9

2 źródło: gus, Rocznik statystyczny 2005

14

19

24

29


ontakt

ontakt

ontakt 41

ontakt Problem migracji wewnętrznej ma duży związek z urbanizacją i przenoszeniem się ludności ze wsi do miast. Miasta dające perspektywy zdobycia wykształcenia i dobrze płatnej pracy przyciągają w szczególności młodych Polaków mieszkających na wsi. Pragną się oni wyrwać ze swojego dotychczasowego środowiska, ponieważ nie widzą tam żadnych możliwości rozwoju. Przyczyną migracji wewnętrznych jest również ucieczka ludności z rejonów słabiej zurbanizowanych

34

39

44

49

ontak

do województw lepiej rozwiniętych. Jak wynika z danych Głównego Urzędu Statystycznego w 2002 roku największy odpływ ludności zanotowały województwa świętokrzyskie i lubelskie. Przyczyną z pewnością jest słabo rozwinięty przemysł i brak znaczących ośrodków akademickich. Przyczyną migracji wewnętrznych jest również ucieczka ludności z rejonów słabiej zurbanizowanych do województw lepiej rozwiniętych. Zygmund Świątek

54

59

64

69


42

c h a m o f o b i a

Gdy czujesz się lepszy Najbardziej chamofobiczne postawy okazują ludzie, którzy mają poczucie zagrożenia degradacją, żyją w przekonaniu, że mogą przestać być zaliczani do tych, których uważa się za „lepszych”.

Z prof. Henrykiem Domańskim rozmawia Mateusz Luft Paulina Dudek prof. Henryk Domański jest socjologiem, zajmuje się badaniem stratyfikacji i ruchliwości społecznej. Pracuje w Polskiej Akademii Nauk, Instytucie Socjologii uw i Colegium Civitas.

Czy „chamofobia”, rozumiana jako lęk inteligencji przed wsią, rzeczywiście istnieje?

Wprawdzie określenie to nie funkcjo­ nuje w słowniku socjologicznym, ale można je zdefiniować. „Chamofobia” objawia się w braku szacunku, a może nawet pogardzie w stosunku do ludzi, których uważa się za gorszych. Gor­ szych ze względu na status społecz­ no-ekonomiczny, który jest związany na przykład z niższymi kompetencjami kulturowymi albo z niskim poziomem wykształcenia. Ludzi sytuowanych na wyższych szczeblach hierarchii spo­ łecznej razi brak oczytania, sposób wysławiania się, ubierania albo po­ sługiwania widelcem i nożem… W ta­ kich przypadkach poczucie wyższości rodzi się z przekonania, że ja jestem lepszy, a inni są gorsi. Zasłużyłem na to, mam wyższe wykształcenie, osią­ gnąłem to własnym wysiłkiem, albo pochodzę z lepszej rodziny, bo tak się złożyło, że moi rodzice są inteligenta­ mi, bo urodziłem się w „klasie wyższej”. Z poczuciem własnej wyższości wią­ że się silna potrzeba ekskluzywności.

Ludzie uznający się za lepszych unika­ ją bliskich kontaktów z tymi, którzy są na dole, nie chcą się z nimi mieszać. To­ warzyszy temu, czasami nieracjonal­ ne, ale zrozumiałe przekonanie, że się skażą, zabrudzą, spłycą, albo staną się tacy sami jak reszta. Trudno jednak wyobrazić sobie, żeby wysokiej klasy inżynier miał nagle stać się robotnikiem tylko dlatego, że z takimi ludźmi pracuje.

Najbardziej „chamofobiczne” postawy okazują ludzie, którzy maja poczucie zagrożenia degradacją – którzy żyją w przekonaniu, że mogą przestać być zaliczani do tych, których uważa się za „lepszych” – choćby w wyniku utraty pracy lub obniżenia poziomu zarobków. Zniknęłyby wtedy bowiem wyznacz­ niki wyższego statusu, które kwalifi­ kują ich do owych „lepszych”. Degradacji najbardziej boją się katego­ rie pracowników umysłowych o niż­ szym statusie, niższa klasa średnia. W każdym społeczeństwie starają się oni zdystansować wobec „klas niż­ szych”, definiowanych w powszechnym odczuciu jako ci gorsi. To samo zjawisko występuje w Polsce. „Białe kołnierzy­ ki” (z których większość to pracow­ nicy biurowi) czują na plecach oddech robotników i chłopów. Nie chcą, żeby ich utożsamiano z klasą robotniczą, bo

aspirują do bycia „inteligencją”, cokol­ wiek to znaczy. Prawidłowością jest, że im większa jest „obiektywna” bli­ skość w hierarchii społecznej w relacji do klas „niższych”, tym większa może być chamofobia, bo większe jest nie­ bezpieczeństwo, że otoczenie postrze­ ga nas gorzej. Zdarza się jednak, że pracownicy uniwersyteccy zarabiają niewiele więcej niż pracownicy fizyczni.

Zjawisko chamofobii rzadziej występu­ je wśród inteligencji. Reprezentantom tej kategorii nie wypada demonstro­ wać swojej wyższości. Po pierwsze, nie jest to w dobrym tonie. Po drugie, to w ogóle nie jest potrzebne, ponieważ wszyscy wiedzą, że inteligencja ma „wysoką kulturę” i inne cenione za­ soby. Znany profesor renomowanego uniwersytetu mógłby od biedy chodzić na co dzień w podartych spodniach bez utraty prestiżu. Nie zmienia to faktu, że członkowie tej kategorii mogą ży­ wić przekonanie, że zasługują na pewne przywileje z tytuły zajmowania wyso­ kiej pozycji. Być może niektórzy z nich oczekują nawet oznak szacunku, przy­ kładowo ukłonu od sąsiadów, gdy mi­ jają się w domu na schodach. Jak może się z tym łączyć paternalistyczne podejście inteligencji do wsi?


ontakt

ontakt

ontakt 43

ontakt

ontak

→


44

c h a m o f o b i a

Paternalizm inteligencji powoli za­ nika. Dotykamy tu procesów kształ­ towania się nowej inteligencji, która przestaje być uosobieniem tradycyj­ nego, inteligenckiego etosu. Według niego inteligencja miała zajmować się edukacją klasy chłopskiej, likwidacją zacofania wsi w stosunku do miasta. Paternalizm był jednym z elementów tego etosu i oczywiście neutralizował skłonności do chamofobii. Inteligencja przekształca się dziś w „wyższą klasę średnią” – ludzi, dla których ważniejszym powołaniem jest praca zawodowa, doskonalenie wła­ snych kompetencji, profesjonalizacja i orientacja na siebie, której ważnym aspektem jest zapewnienie najlepszej edukacji własnym dzieciom. Nie mają czasu na wywiązywanie się z roli „in­ teligenta”, nawet gdyby chcieli. Z punk­ tu widzenia „chamofobii” ważne jest to, że przekształcająca się kategoria spe­ cjalistów przesuwa się w górę hierar­ chii społecznej, zwłaszcza w wymiarze zarobków i standardu materialnego. Z badań wynika, że są coraz zamożniej­ si, co zwiększa „obiektywne” dystan­ se dzielące ich od klas niższych. Wielu z nich ma tego świadomość, co redu­ kuje potrzeby demonstrowania swojej wyższości, bo ona rysuje się i bez tego. Czyli mimo, że „nowa” inteligencja przestaje kultywować swoją odrębność, dystans między inteligencją a „chamstwem” się powiększa?

Obiektywnie dystans się zwiększa. „Nowi inteligenci” są coraz zamoż­ niejsi, kupują sobie domy i przyzwoite samochody, wyjeżdżają na wakacje za granicę, starają się stworzyć sobie jak najlepsze warunki do życia. Zaczyna­ ją funkcjonować jakby na innej orbicie i nie zaprzątają sobie głowy klasą ro­ botniczą i chłopstwem. Nastawienie prospektywne odcina ich od przeszło­ ści, nie mają również potrzeby i głowy do brania odpowiedzialności za kształ­ towanie tożsamości narodowej i spra­ wy ogółu, co należało do powinności „starej” inteligencji. „Nowa” inteligencja to przyszła klasa średnia, a członków

klasy średniej absorbują własne inte­ resy, a nie cele kolektywne, zoriento­ wane na społeczeństwo czy naród. Są indywidualistami – nawet jeżeli reali­ zują indywidualne interesy zbiorowym wysiłkiem w ramach profesjonalnych organizacji zawodowych (jak robią to lekarze czy prawnicy) lub wspólnot lokalnych, jak dzieje się to w Stanach Zjednoczonych czy Anglii. Czy inteligencja ma poczucie, że wieś jest balastem modernizacyjnym, bez którego Polska mogłaby zajść dużo dalej?

Można powiedzieć, że inteligencja ma coraz większą wiedzę diagnostyczną o rzeczywistości. Coraz trafniej ją po­ strzega i zdaje sobie sprawę, że kate­ goria rolników się zmniejsza, bo takie są uwarunkowania strukturalne, że rolnicy z chłopów stają się farmerami, podobnie jak miało to miejsce w wielu krajach zachodnich. W związku z tym przestają być definiowani w katego­ riach ciemnego, zacofanego i zaścian­ kowego chłopstwa. Farmer uwikłany w wymianę rynkową zaczyna myśleć podobnie jak „specjalista”, przestaje się od „nas” różnić. Tyle, że mieszka na wsi. W Stanach Zjednoczonych farmerzy od zawsze byli zaliczani do middle class. I dlatego w związku z emancypacją chłopów poczucie niższości i wyższości ludzi z różnych kategorii będzie niwelowane?

Samo poczucie niższości i wyższości będzie zawsze obecne, bo hierarchia społeczna istnieje w każdym społe­ czeństwie. Jest niezbędna dla jego nor­ malnego funkcjonowania, choćby ze względu na potrzebę obsadzania naj­ wyższych i wymagających kompeten­ cji stanowisk przez ludzi, którzy się do tego najlepiej nadają. Hierarchia ta sta­ le się odtwarza, ponieważ zawsze ci, którzy są na górze, będą szukali no­ wych symboli wyższości. Dotychcza­ sowe wyznaczniki statusu społecznego przestają pełnić tę rolę. Dziś jeden sa­ mochód nie zawsze jest już wystar­ czającym świadectwem sukcesu. Nie można również wykluczyć, że inte­ ligencja zacznie wynajdywać nowe

atrybuty „gorszości” wśród farme­ rów, żeby utrzymać wysoką pozycję społeczną. Ale może się również prze­ stawić na szukanie ich w innych ka­ tegoriach usytuowanych na niższych piętrach drabiny społecznej. Czy politycy wykorzystują nasze poczucie wyższości i niższości w swoich rozgrywkach?

Zagrożeniem byłaby sytuacja, w której poczucie niższości w klasach niższych prowadziłoby do rozbudzenia poczucia konfliktu interesów czy w ogóle chę­ ci zmiany tego stanu na lepszy. Jed­ nak partie, które próbują żerować na poczuciu niższości, stawiają złą dia­ gnozę socjologiczną, ponieważ reakcje na nierówności i niższość społeczną są niejednolite. Ludzie znajdujący się na dole hierarchii społecznej są świadomi swojego po­ łożenia. Niektórzy chcieliby, żeby ich traktowano jako równych, ale nie do­ tyczy to wszystkich. Wielu z nich sto­ suje strategię obrony własnej niższości. Starają się ją racjonalizować, czyli usprawiedliwiać, tłumaczyć się z niej przed samym sobą, ponieważ trudno byłoby żyć z poczuciem niższości. Jednym ze sposobów legitymizacji swojego położenia jest przekonanie, że tak już jest świat urządzony i nie da się go zmienić. Nawet jeżeli budzi to sprzeciw, koszty zmiany status quo są zbyt wysokie. Przede wszystkim jed­ nak członkowie klas niższych nie my­ ślą o tym na co dzień, co oczywiście sprzyja „pragmatycznej” legitymiza­ cji własnej niższości i akceptacji hie­ rarchii społecznej. Prawo i Sprawiedliwość od samego początku, jeszcze przed 2005 rokiem, było formacją występującą z hasłem przywrócenia poczucia godności i ho­ noru grupom zagrożonym degrada­ cją lub o niższym statusie. Postulaty te przerodziły się w obronę „Polski Soli­ darnej”. Występowanie z nimi na forum publicznym na pewno nie pozostaje bez wpływu na aktywizację „świadomo­ ści klasowej” i jest zachętą do zmiany istniejącego układu, ale nie dociera to


ontakt

ontakt

ontakt 45

ontakt

ontak Ludzie uznający się za lepszych unikają bliskich kontaktów z tymi, którzy są na dole.

do wszystkich. Wielu reprezentantów klas niższych czerpie poczucie bezpie­ czeństwa z faktu, że są jakieś autoryte­ ty, elity kulturalne, które nimi kierują. Tacy nie pójdą na barykady dla obrony własnej godności. Czy liberalne środowiska polityczne mają swój udział budowaniu poczucia niższości i wyższości pewnych kategorii społecznych?

Tak, jeżeli zgodzimy się ze stanowi­ skiem, że umowa okrągłostołowa zo­ stała podpisana przez członków obu elit: ze strony opozycji – przez śro­ dowiska intelektualistów o orientacji głównie liberalnej, mających poczu­ cie wyższości, czerpanej z przekonania o posiadaniu wiedzy eksperckiej i by­ cia predestynowanym do wytyczania kierunku transformacji. Rząd Tadeusza Mazowieckiego mógł być reprezentan­ tem tej opcji, a jej kontynuacją w sensie strukturalnego podłoża były kolejno: Unia Demokratyczna, Unia Wolności i obecnie po. Dlaczego duża część elity intelektualnej tak chętnie wyraża sympatię do wsi?

Podobnie jak dzieje się to z innymi sprzecznymi postawami, chamofilia i chamofobia przenikają się w myśleniu tych samych środowisk. Postawy te nie wykluczają się również wśród inteli­ gencji, klasy średniej i innych kategorii usytuowanych na wyższych piętrach

hierarchii społecznej. Dla ludzi, któ­ rzy mają poczucie sukcesu, charakte­ rystyczne jest odczuwanie potrzeby okazywania życzliwości tym z dołu hierarchii. Na tym polega między in­ nymi pokazywanie, że jest się ponad podziałami klasowymi. Takie tenden­ cje (o konotacji lewicowej) wyrastają z poczucia winy i chęci zaradzenia złu. Ale gdy przychodzi co do czego, ludzie o lewicowych inklinacjach będą broni­ li własnych interesów, żeby utrzymać swą wyższość. Czy ci, których popularnie nazywamy „słoikami” – ludzie, którzy przeprowadzili się do dużych metropolii, ale na weekend wracają do rodziny spoza miasta przywożąc gotowe obiady – mogą się pozbyć piętna wynikającego ze swojego pochodzenia?

W przypadku inteligencji zjawisko to sięga lat 50., czasów kształtowania się „nowej” inteligencji, rekrutującej się z klasy chłopskiej i robotniczej. Powta­ rza się to falami do dzisiaj, ponieważ jest to stały kanał napływu, zasilający szeregi inteligencji. Dla części „trady­ cyjnej inteligencji”, której członkowie dziedziczą przynależność do niej z po­ kolenia na pokolenie, przybysze z klas niższych są parweniuszami, których trudno traktować na równi. Częściowo tkwią oni jeszcze w środowisku wiej­ skim, w zwyczajach i zachowaniach typowych dla wsi, co rodzi poczucie wyższości i ekskluzywności.

Inną kwestią są postawy nuwory­ szów. Czy przeważa u nich sentyment w stosunku do środowiska, z którego się wywodzą – do chłopstwa, robot­ ników – czy też odcinają się od niego? Badania nad nową inteligencją wskazu­ ją na przenikanie się obu tych postaw. Inteligencja „słoikowa” chciałaby zy­ skać status „prawdziwej” inteligencji, co polega choćby na wykazywaniu, że z obyczajowością chłopską nic już ich nie łączy. Z drugiej strony, nie są oni w stanie pozbyć się systemów wartości i mentalności kojarzonej z klasą chłop­ ską – zapobiegliwości, skrupulatności, ale i skąpstwa.

Paulina Dudek www.cargocollective.com/ pauladudek


46

c h a m o f o b i a

Agata Młodawska

Kuba Mazurkiewicz

Stosowane uprzedzenia społeczne Obecnie mamy mniej studentów pochodzących ze wsi niż przed wojną – mawiają prowadzący. Jesteś przypadkiem nietypowym, nic więc dziwnego, że koleżanki i koledzy chcą się o tobie jak najwięcej dowiedzieć.

B

o w mojej wiosce nie ma uniwersy­ tetu – grzecznie odpowiesz, zasta­ nawiając się, skąd właściwie biorą swoją wiedzę na temat polskiej prowincji pre­ stiżowi studenci prestiżowych uniwer­ sytetów, licytujący się na ilość długich i trudnych wyrazów w długich i trudnych monologach. Podczas zajęć, recytację terminów socjologicznych czasem prze­ rywają wstawkami takimi jak: „przecież teraz każdy może pojechać do galerii i się modnie ubrać, więc o co chodzi”. My­ ślisz sobie, że większość prawdopodob­ nie zdobędzie dyplom mając dość blade wyobrażenie o znacznej części polskiego społeczeństwa. Jeżeli ktoś liczył na to, że studia so­ cjologiczne mogą rozwijać wrażliwość społeczną studentów i studentek, po­ winien czym prędzej zajrzeć do skryp­ tów i notatek, żeby pozbyć się złudzeń. Społeczne zaangażowanie nauki na ogół przedstawiane były jako relikt minionej epoki, który należało grzecznie odłożyć do muzeum i tylko od czasu do czasu wypożyczać na tematyczne imprezy stu­ denckie z kolorofonami i muzyką z lat 80. w tle. Komentując twórczość Mark­ sa na wykładzie, należało obowiązkowo

powiedzieć jakiś dowcip o kolejkach i pustych półkach. Następnie moż­ na było gładko przejść od pustych pó­ łek do krytyki nagannych zachowań polskich studentów: w Stanach Zjed­ noczonych, proszę państwa, nigdy by podobne zdarzenie nie miało miejsca, nikt się nie spóźnia, wszyscy czytają tek­ sty i piszą olśniewające eseje. Wprawdzie współczesna socjologia nie jest wolna od szkodliwych mód (postmodernizm) i zagrożeń (lewacki aktywizm , którego przejawem jest publiczna socjologia ), ale można temu zaradzić, odpowiednio układając indeks ksiąg obowiązkowych wolny od „burawoyów” i jemu podob­ nych „latourów”. Należy również nie­ ustannie podkreślać, iż jedynie czysty i niewinny obiektywizm metodologicz­ ny może nas ocalić. Rzecz znamienna - obiektywizm me­ todologiczny był standardem wyzna­ czającym jakość cudzej pracy. Własna, w domyśle, nie potrzebowała tak suro­ wych kryteriów ocen. Jak napisał David Ost, który w latach 90. prowadził ba­ dania terenowe w polskich zakładach przemysłowych: Doskonale pamię­ tam reakcje intelektualistów z prawa


ontakt

ontakt

ontakt 47

ontakt

ontak


48

c h a m o f o b i a

i lewa na moje projekty badań w Miel­ cu. Mieli własne wygodne wyjaśnienia na temat tego, co dzieje się „w kraju”, a więc w miastach takich jak Mielec, i nigdy na­ wet nie przez myśl im nie przeszło poje­ chać tam i sprawdzić czy te wyjaśnienia mają jakikolwiek sens. Wiadomo, nadmiar interakcji szko­ dzi, można zatracić cenny obiektywizm nabyty poprzez wieloletnie studiowanie dzieł amerykańskich mistrzów. Lepiej ograniczyć swój kontakt z ludem do roz­ mów z taksówkarzami, pomiędzy jedną a drugą krytyką ponowoczesnych mód pokroju postkolonializmu. Chłopi Polsce szkodzą Utytułowani socjologowie powtarzali za­ tem do ochrypnięcia slogany o homoso­ vieticusach formułujących czarne sotnie na polskiej prowincji, wyuczonej bezrad­ ności czy o braku kompetencji cywiliza­ cyjnych, o nietolerancji nie zapominając: Te grupy, które z natury swojego zawodu mają charakter kosmopolityczny, których członkowie wchodzą w częste kontakty ponadlokalne, identyfikują się ze środowiskami o składzie międzynarodowym łatwiej godzą się z odmiennościami zwyczajów, przejawiają większą tolerancję. Przykładem jest środowisko artystyczne, naukowe, dziennikarskie. Natomiast te grupy, których zawód jest z natury lokalny, są na ogół bardziej nietolerancyjne. Przykład: rolnicy¹. Za sprawą wykreowanych na dzienni­ karskich ekspertów przedstawicieli nauk


ontakt

ontakt

ontakt 49

ontakt

ontak Przekonania, że „wiejski” i „nietolerancyjny” są synonimami, wykraczają poza sale wykładowe.

społecznych, takich jak cytowany wyżej Janusz Majcherek, przekonania, że „wiej­ ski” i „nietolerancyjny” są synonimami, a mieszkańcy wsi skupiają jak w soczew­ ce wszystkie najgorsze polskie cechy, za­ częły wykraczać poza sale wykładowe. Oto diagnoza: chłopi są pasożytami, żyją z zasiłków, subwencji i świadczeń. Jeżeli pracują, to tylko na czarno. Mowy nie ma o dojeżdżaniu do pracy do najbliższego miasta; żaden mieszkaniec wsi nie jest na tyle zaradny. Ponadto, mieszkańcy polskiej wsi mają wyjątkowo paskudne charaktery i w 2010 r. głosowali na kan­ dydata niewłaściwej partii: To mieszanina roszczeniowości, pazerności, cwaniactwa i nieufności. Polityk opierający się na bazie społecznej o takim profilu mentalno-kulturowym nie tylko nie może mówić i myśleć o gruntownych przekształceniach modernizacyjnych i innowacyjnych, jakich potrzebuje Polska, lecz musi - niezależnie od tego, czy sam też ma taką mentalność - odwoływać się do najbardziej prymitywnych wyobrażeń o świecie oraz anachronicznych przekonań o państwie, społeczeństwie i polityce². W roku 2012 chłopi nadal są pazerni, zaborczy i chciwi, psują kraj od środka, a partia reprezentująca ich interesy do­ puszcza się korupcji. Zmieniła się tyl­ ko jej nazwa: w 2010 r. partią najbliższą chłopom był PiS, w 2012 r. jest to PSL. Mieszkańcy wsi wciąż żyją na koszt eu­ ropejskich i polskich podatników oraz

niezmordowanie utrudniają życie kla­ sie średniej. W konsekwencji skutecznie powstrzymują modernizację. Co z nimi zrobić? Widać wyraźnie, że „pieniądze chłopom szkodzą”, należy ce­ lowo prowadzić politykę zmierzającą do pogorszenia poziomu życia na wsi. Wte­ dy jej mieszkańcy nie będą mieli wyjścia i wyemigrują masowo do miast: Na wsi to nie będzie możliwe, przynajmniej na skalę wymaganą przez liczbę tej ludności i jej koncentrację w najsłabiej rozwiniętych regionach kraju. Aby jednak chcieli jej szukać w mieście, różnica między dotychczasowym a możliwym do uzyskania standardem życia musi być na tyle wyraźna, by kompensowała trudy związane ze zmianą miejsca i sposobu życia³. Co właściwie mieli by tym mieście ro­ bić w sytuacji, kiedy nie rozwija się prze­ mysł i powstaje niewiele miejsc pracy? Nie warto sobie zawracać głowy tak nie­ istotnymi detalami. Socjologiczny orientalizm Lektura „Orientalizmu” Edwarda Saida mogłaby wskazać na kilka podobieństw pomiędzy klasycznie nowoczesnymi pol­ skimi socjologami a dzielnymi cywiliza­ cyjnymi misjonarzami w postaci lorda Cromera: Europejczyk ma umysł ścisły, jego stwierdzenia faktu pozbawione są wszelkiej dwuznaczności, jest urodzonym logikiem choć nigdy logiki nie studiował; jest od urodzenia sceptyczny i nim przyjmie

prawdziwość jakiejś tezy domaga się przedstawienia dowodów; jego wyszkolona inteligencja pracuje jak wyszkolony mechanizm. Natomiast umysłowi człowieka Orientu, podobnie jak tamtejszym malowniczym ulicom wybitnie brakuje symetrii. Jego rozumowanie jest wyjątkowo niechlujne (...)Spróbujcie uzyskać stwierdzenie faktu od przeciętnego Egipcjanina. Jego wyjaśnienia na pewno będą długie i pozbawione klarowności, zapewne zaprzeczy też sam sobie wiele razy. A często załamie się pod najłagodniejszym nawet krzyżowym ogniem pytań). Co łączy ze sobą teksty Cromera i Maj­ cherka? Najbardziej istotnym elementem jest przekonanie, że cechy społeczno­ -demograficzne, takie jak miejsce za­ mieszkania czy pochodzenie etniczne przekładają się na pewien ściśle okre­ ślony zestaw cech osobowościowych. Ten manewr sprawia, że zanika róż­ nica pomiędzy cechami społeczeństwa jako systemu a cechami ludzi – aktorów społecznych. Monika Bobako nazwa­ ła to przekonanie „rasizmem kultu­ rowym”: Mówiąc o urasowianiu w kontekście polskiej transformacji mam zatem na myśli mechanizm legitymizowania nierówności i wyzysku, zgodnie z którym najpierw wytwarza się i esencjalizuje pewne charakterystyki upośledzonych ekonomicznie grup społecznych, a na­ stępnie wskazuje się je jako przyczynę, a także uzasadnienie tych nierówności. →


50

c h a m o f o b i a

Tak zwany „lud” to rzekomo wyborca PiS, grupa jednolita, w której różnice światopoglądowe nie występują.

Przykładem może być opisana przez Elisabeth Dunn popularna w latach 90. reklama Frugo: Reklamy frugo przeciwstawiały sobie nie tylko świat socjalistyczny i kapita­ listyczny, ale także socjalistyczne i ka­ pitalistyczne osoby (...) jednych ludzi kategoryzowano jako „elastycznych, ra­ cjonalnych i indywidualistycznych”, pod­ czas gdy innym przypisywano etykietkę „biernych, kolektywistycznych i sztyw­ nych”, a więc a priori niezdolnych do od­ grywania ważnej roli w transformacji ekonomicznej. Rzekome „cechy mieszkańców pol­ skiej wsi” nie ograniczają się wyłącznie do powyższego zestawienia. Dochodzi do nich jeszcze konserwatyzm obycza­ jowy. Zarówno liberalni jak i konser­ watywni publicyści zakładają z góry, że wieś jest ostoją tradycyjnego pol­ skiego katolicyzmu, ignorując fakt, że poziom religijności różni się znacznie pomiędzy poszczególnymi regiona­ mi. Podobnie, silne jest przekonanie, że głosowanie na PO jest cechą mieszkań­ ców wielkich miast, podczas gdy małe miasteczka i wsie stanowią wierny elek­ torat PiS-u. Jak napisał Krzysztof Posłaj­ ko: ta sztampa rządzi rodzimym życiem publicystycznym – i to zarówno w po­ staci straszenia ciemną masą usku­ tecznianego przez „Gazetę Wyborczą”, jak i w wersji obrony poczciwego ludu przed libertyńską zarazą, która domi­ nuje w środowisku „Rzeczpospolitej”,

a w bardziej skrajnym wydaniu w „Go­ ściu Niedzielnym”. Karykaturalnym przykładem tego po­ glądu może być tekst Agnieszki Graff, która latem 2010 roku spędziła waka­ cje na Podlasiu. Podróż ta, z opisu sądząc, była wyczynem na miarę badań tereno­ wych Bronisława Malinowskiego: Podlasie. Upał. Krowy muczą. Pod drzewami zalegają zziajani rowerzy­ ści, na drzewach wiszą smętnie plakaty z Kaczyńskim. Przed wyborami wiszą, a i długo po. Świerszcze grają. Muchy żyć nie dają, na lepach znamy się jak mało kto i już nas przestały brzydzić. Zasięgu nie ma (dwie kreski koło studni Gienka, a i to nie zawsze), ani internetu (u Wie­ sia był, ale ostatnio coś nie teges). „Wy­ borczej” ani widu, o „Przekroju” nawet nie słyszeli. Jest za to w gminnym sklepie takie jedno pismo o hodowli bydła, nie żebym miała kupić, ale jego dostępność daje mi dziwne poczucie zadowolenia. Radio w aucie łapie jedynkę oraz Mary­ ję, które zresztą zdarza nam się pomy­ lić. Wolimy nie ryzykować wpadki, więc puszczamy stare piosenki (...). Krótko mówiąc, miesiąc w raju. Szczytowe wy­ darzenie dnia to przybycie do wsi sklepu, czyli furgonetki, gdzie do wyboru bułka, ser, ogórki. Jak sklep przyjedzie to trąbi, pół wsi się zlatuje. Aha, dla jasności do­ dam, że Komorowski na drzewach nie wisi nigdzie w okolicy. Najbliżej to w Su­ praślu go widziałam na płocie koło eks­ kluzywnej knajpy o nazwie „Bohema”.

Walki politycznej to tu nie było raczej. Wiadomo, krzyżyk przy pierwszym na­ zwisku i już. „U was w mieście to inaczej głosują, no nie?” - zagaduje sąsiad, przy­ jaźnie, bez urazy. Tu kultura, tam natura, tu Komorow­ ski, tam Kaczyński. Nic dodać, nic ująć. Tak zwany „lud” to wyborca PiS, grupa jednolita, w której różnice światopoglą­ dowe nie występują. Zapytać można jednak za Krzysztofem Posłajko: Czy młody wyborca lewicy z ta­ kiego miasteczka gdzieś w Lubuskiem jest w mniejszym stopniu ‘ludem’ niż takiż sam młodzieniec z małego mia­ steczka na Lubelszczyźnie idący „po kościele” głosować na PiS? Przykłady niejednolitości „ludu” można by mno­ żyć – czy właściciele willi w podwar­ szawskich miejscowościach są w takim samym stopniu ludem, jak byli pracow­ nicy pgr-ów? Rozpustny plebs vs. liberalne elity Przekonanie o konserwatyzmie ludo­ wym ma również inne konsekwencje. Ja­ kiekolwiek odstępstwa od tego wzoru są przedstawiane w tonie paniki moralnej jako ostateczny upadek obyczajów i akt rozpusty. Ciekawym przykładem takiego podwójnego standardu oceny rozrywek młodzieży jest poniższy fragment przy­ gotowanego na zlecenie rządu Donalda Tuska raportu „Młodzi 2011”: Niemniej kultura picia odsłania dwa różne światy – młodzieży lepiej


ontakt

ontakt

ontakt 51

ontakt

ontak

wykształconej (licealnej, studenckiej), która zazwyczaj ma więcej pieniędzy i inne ludyczne nawyki (bardziej chodzi o formę – „fun”, wygłup, fantazję, wyczu­ wanie się w gromadzie) oraz młodzieży „nie-wykształconej”, biedniejszej (któ­ ra lubi się upić i zupełnie na serio de­ monstrować swój – z reguły negatywny – stosunek do świata). „Osoby z klas wyższych mają part­ nerów, plebs - konkubentów” - moż­ na podsumować, cytując Kingę Dunin . Autorzy raportu „Młodzi 2011” w tym fragmencie nie odnoszą się wpraw­ dzie do podziału na wieś i miasto, nie­ mniej jednak cały dokument podszyty jest przekonaniem, że mieszkańcy wsi i przedstawiciele klas niższych są tymi samymi osobami. Tym samym założenie , że mieszkańcy wsi są „bardziej polscy” niż reszta, prowadzi do przekonania, że klasy niższe są „bardziej polskie” niż eli­ ty. Polskość to chłopskość, chłopskość to bieda i zacofanie, bieda i zacofanie to polskość. Liczebność klasy chłopskiej miałaby być tym, co wyróżniało i wyróżnia Polskę na tle Europy i przesądza o jej zacofaniu go­ spodarczym. Są chłopi, jest problem. Nie ma chłopów, nie ma problemu. Możemy w pełni cieszyć się naszą europejskością. Postkolonializm i co dalej? Teoria postkolonialna skłania do reflek­ sji nad stanem polskiej socjologii oraz dostarcza nowych perspektyw. W tym

momencie można zadać pytanie: do­ brze, wiadomo, że nauki społeczne by­ wają miałkie, a w Polsce jest źle, ale co właściwie mamy z tą wiedzą dalej zro­ bić? I jakiej właściwie alternatywy do­ starcza teoria postkolonialna, która, jak wskazała Ania Loomba , jest zdomino­ wana przez literaturoznawstwo i w efek­ cie marginalizuje kwestie gospodarcze? Wniosek, że teoria postkolonialna może być zastosowana do analizy relacji we­ wnątrz polskiego społeczeństwa powi­ nien być raczej początkiem debaty, niż jej ukoronowaniem. Połączenie analizy nierówności klasowych z postkolonialną perspektywą mogłoby być interesujące poznawczo – pod warunkiem, że rezul­ tatem tego połączenia byłby nowy po­ zytywny projekt emancypacji wsi, daleki od pomysłów powstałych na gruncie wy­ uczonej eksperckiej bezradności.

1. P. Sztompka (2007) „Socjologia. Analiza społeczeństwa”. Kraków: Znak, s. 198. 2. J. Majcherek (2010) Dziwne sympatie polityczne wsi. „Gazeta Wyborcza” z dn. 01.07.2010. 3. J. Majcherek (2010) Pieniądze szkodzą polskiej wsi. „Gazeta Wyborcza” z dn. 16.02.2010. 4. A. Graff Muchy i demony, czyli miesiąc na Podlasiu. Tekst opublikowano 07.08.2010 na portalu Krytyki Politycznej.

Agata Młodawska urodziła się w Bliżynie (woj. Świętokrzyskie). Absolwentka socjologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, studiowała również gender studies na Universidad de Almeria i Universidad de Granada (Hiszpania). Blogerka, publicystka i badaczka społeczna. Jest współzałożycielką i redaktorką portalu Nowe Peryferie, Jej teksty ukazywały się m.in. w tygodniku „Przekrój” oraz na stronach internetowych „Nowego Obywatela” i „Nowych Peryferii”.

Kuba Mazurkiewicz kuba.mazurkiewicz@ gmail.com


52

c h a m o f o b i a

Czarni jeźdźcy u Czarnej Madonny


ontakt

ontakt

ontakt 53

ontakt

ontak


2

Tomek Kaczor www.pantomek.blog.pl

ego dnia podróż do Częstochowy nie była zwykłą, spokojną przejażdżką. Trasą, na co dzień pełną aut, pędziły głównie mo­ tocykle. Gdy jakiś samochód podjeżdżał zbyt blisko, chcąc je wy­ przedzić, jednoślady zmieniały szyk i obsiadały go jak muchy. Potem przez pewien czas jechały w ten sposób, trzymając auto w potrzasku. Przepraszam, nie jak muchy. Po muchach na zębach to się poznaje szczęśliwego harleyowca. Eskadry motorów przypominały raczej srogie roje burczących szerszeni. Blokowały swoją ofiarę przez kil­ kaset metrów, a następnie – jakby od niechcenia – ich kierowcy do­ ciskali gaz i zostawiali samochody w tyle, zgarniając na wyszczerzone zęby kolejne muchy. Tego dnia to oni rządzili na trasie. →


3


56

c h a m o f o b i a


ontakt

ontakt

ontakt 57

ontakt

ontak

→


5


6


Im bliżej Jasnej Góry, tym gęściej robiło się od motocyklistów. Przy­ drożne stacje benzynowe wyrabiały co najmniej 350% dziennej nor­ my. Do dyspozytorów ustawiały się długie kolejki, ale nikt się nie gorączkował. Wszyscy spokojnie czekali, rozmawiając i śmiejąc się. A powód do radości był niebłahy: wszyscy zdążali przecież na uro­ czyste rozpoczęcie sezonu motocyklowego. Z tej okazji pod Świę­ ty Szczyt już po raz ósmy zjechała się motocyklowa pielgrzymka z całej Polski. Na błoniach pod sanktuarium zgromadziło się ponad 35 tysięc motocyklistów, by zawierzyć swoje mechaniczne rumaki Najświętszej Panience i świętemu Krzysztofowi. Niektórzy brodaci, barczyści harleyowcy sami przypominali zresztą swojego patrona. W pierwszych rzędach panowała podniosła atmosfera pielgrzymki. Jednak im dalej od ołtarza, tym bardziej nastrój stawał się pikni­ kowy, a pielgrzymka płynnie przechodziła w targowisko z rzęda­ mi straganów z dewocjonaliami i zabawkami oraz bary serwujące kiełbasę i gofry.  Tomek Kaczor

1  Atmosfera przed mszą była wesoła, dawno niespotykani znajomi, nowe motory, nowe rekordy

5  Pielgrzymka to wspaniały moment, żeby zabłysnąć klubowymi strojami.

2  Ci co nie dostali miejsc w sektorach, musieli radzić sobie inaczej.

6   Krzysiek, 26 lat, do Częstochowy przyjechał po raz pierwszy, pokonując odcinek 400 km w 3 godziny.

3  Bezpieczeństwa i porządku strzegło w czasie pielgrzymki 100 tysięcy mundurowych. 4  Na błoniach pod sanktuarium w mszy uczestniczyło ponad 35 tysięcy motocyklistów.

7  Stragan z dewocjonaliami specjalnie na tę okazję. —Mały ruch — skarży się Pani za ladą — piwo wolą...


7


il. paulina dudek

62

Bądź pierwszym, który skomentuje

2005 roku Andrzej Szczerski („Pressje”) pisał, że zainteresowanie prawicy sztuką współczesną można sprowadzić do uprawiania niekompetentnej krytyki, w ostateczności – niszczenia dzieł. Symbolem tej postawy stały się spory o instalację Doroty Nieznal­ skiej, przedstawiającą męskie genitalia umieszczone na krzyżu, i o leżącą figurę przygniecionego meteorytem papieża – rzeźbę autorstwa Maurizio Cattelana. Te zaprzeszłe dyskusje odbijają się czkawką do dziś. W styczniu tego roku grupa protestujących przeciw wystawie Katarzyny Kozyry w krakowskim Muzeum Narodowym, przyniosła transparenty z napisami: „Nie dla kulturowego wandalizmu”, „Naród nie chce pluga­ wej «sztuki»”. Według relacji artystki, żaden z pikie­ tujących nie widział wystawy, natomiast rzeczniczka prasowa muzeum po lekturze kilkuset maili doszła do wniosku, że protestujący mylą Kozyrę z Nieznalską. Na początku poprzedniej dekady linia podziału prze­ biegająca między sztuką współczesną, odbieraną przez pryzmat sztuki krytycznej, a środowiskami prawico­ wymi, była wyraźna. Wzmacniał ją stereotyp wiążący prawicę z zaściankowym konserwatyzmem i skrajnym brakiem tolerancji oraz równie schematyczne ujęcie lewicowca jako lekkoducha i bluźniercy propagującego


Andrzej Szczerski o polskiej prawicy i sztuce współczesnej doktor historii sztuki, pracownik naukowy Instytutu Historii Sztuki UJ, Wydał książkę „Wzorce tożsamości. Recepcja sztuki brytyjskiej w Europie Środkowej około roku 1900” (Kraków 2002) Dlaczego polska prawica powinna zainteresować się sztuką współczesną? Andrzej Szczerski: Pierwsza najbardziej ewidentna odpowiedź brzmi – ponieważ wszyscy kulturalni ludzie powinni interesować się sztuką współczesną. Przyznający się do poglądów prawicowych nie są tu żadnym wyjątkiem – mam tu na myśli grupę ludzi odwołujących się do prawicowych wartości, a nie konkretne partie czy ugrupowania polityczne. Dlaczego jednak dzisiaj wyróżniać prawicę polską jako szczególnie adekwatnego odbiorcę sztuki współczesnej? AS: Przede wszystkim dlatego, że w ostatniej dekadzie prawica polska, o ile interesowała się sztuką współczesną, to koncentrowała się niemal wyłącznie na publikowaniu wysoce niekompetentnej krytyki, a w skraj nym przypadku także na niszczeniu dzieł sztuki. W efekcie środowiska prawicowe utraciły kontakt z wieloma najciekawszymi

twórcami sztuki współczesnej, stały się przedmiotem ironicznych uwag ze strony krytyków artystycznych, a w gazetach odżył schemat: prawica – zaściankowy konserwatyzm, faszyzująca nietolerancyjność etc. Wydaje się, że to rozejście się elit prawicowych ze znaczną częścią elit artystycznych było wjednym z elementów stopniowej marginalizacji środowisk prawicowych w Polsce. Dlaczego polska prawica powinna zainteresować się sztuką współczesną? Andrzej Szczerski: Pierwsza najbardziej ewidentna odpowiedź brzmi – ponieważ wszyscy kulturalni ludzie powinni interesować się sztuką współczesną. Przyznający się do poglądów prawicowych nie są tu żadnym wyjątkiem – mam tu na myśli grupę ludzi odwołujących się do prawicowych wartości, a nie konkretne partie czy ugrupowania polityczne.

Katarzyna Kucharska Studiuje historię sztuki na uw. Redaktor działu „Kultura”. Współpracuje z Fundacją Archeologia Fotografii, Fundacją Galerii Foksal oraz Zachętą Narodową Galerią Sztuki.

63 KULTURA

moralny relatywizm. Kiedy więc na przykład w obręb pracy artystycznej wchodziły substancje odurzające, jedni nazywali to „poszerzaniem granicy percepcji”, drudzy zaś widzieli w tym wyłącznie niebezpieczeń­ stwo i hedonizm. A rozmowa się kończyła. Dziś konflikt nie rysuje się aż tak ostro. Obelżywe wypowiedzi wciąż oczywiście się pojawiają, są one jed­ nak traktowane zaledwie jako wskaźnik niskiej kultury osobistej, a już na pewno nie wyznacznik światopo­ glądu. Pozostawia się je bez komentarza. Tak właśnie postąpiła Goshka Macuga podczas swojej ostatniej wy­ stawy w Zachęcie. Artystka dokonała na niej przeglą­ du antysemickich, rasistowskich i szowinistycznych listów, które Galeria otrzymuje (wciąż) od zwiedza­ jących. Z wydrukowanych tekstów ułożyła tła swoich kolaży. Zrezygnowała jednak z ostatniego słowa, któ­ rym mogłaby spuentować zawartość archiwów, i nie nadała wystawie tytułu. „Bez tytułu” brzmi jak utar­ te angielskie „no comment” – czyli bez komentarza, szkoda gadać. Pierwsze, co można zarzucić obraźliwym komentarzom, to brak kompetencji. Dlatego ignoru­ ję wypowiedzi osób protestujących przeciw sztuce współczesnej w imię wartości narodowych i rzekomo katolickich. Na pocieszenie nie znalazłam jednak ani jednej wy­ powiedzi umiarkowanie konserwatywnego publicysty, który rzetelnie rozprawiałby się ze sztuką współcze­ sną. Dlaczego? Szczerski twierdzi, że nasza kultura po prostu zezwala na ignorancję w sprawach sztuki. Zresztą ignorancja ta charakteryzuje wszystkie sta­ nowiska światopoglądowe. Z kolei, według obiegowej opinii, dobra sztuka broni się sama i nie potrzebuje komentarza krytyka. To nieprzekonujące. Jakub Lubelski, felietonista „Teologii Politycznej”, za­ uważa, że istnieją dwa słowa-wytrychy, które pozwa­ lają odstawić katolikowi dzieło sztuki: „obraza uczuć” i „pustka moralna”. Lubelski analizuje w swoich tek­ stach przykłady amerykańskich produkcji filmowych, które zostały potępione przez biskupów. Udowadnia, że skupiając się na kontrowersyjnej formie dzieła i samej konwencji filmu, zbyt łatwo przeoczają oni przekaz, który może być pożyteczny dla formowania wrażliwo­ ści odbiorcy. Ta niechęć czy lęk wobec nowoczesnych form wypowiedzi artystycznej jest nieuzasadniona. Sztuka jest z definicji wywrotowa, ale również katolik może z tego skorzystać. Nie musi w niej szukać jedynie sacrum. W zamian może pytać o etyczny wymiar dzia­ łania artysty lub niejednoznaczną moralnie sytuację, w której znalazł się, oglądając daną pracę. Nic takiego jednak się nie stanie, dopóki nie znajdą się publicyści, którzy zajmą takie stanowisko – krytyczne i konser­ watywne zarazem. Ta zaskakująca luka w prawicowej publicystyce musi zostać wypełniona.


64

My mamy Szapocznikow, oni mają Chrystusa Sztuka współczesna żyje własnym życiem i prawicowe środowiska nauczyły się ją ignorować. Podobnie, środowiska lewicowe nie palą się do tego, żeby zajmować się narodową kulturą wizualną. Obopólną obojętność przełamuje wystawa „Sztuka Narodowa” w warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej.

Z Łukaszem Rondudą rozmawia Katarzyna Kucharska Łukasz Ronduda jest historykiem i krytykiem sztuki, kuratorem warszawskiego Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Absolwent Szkoły Wajdy. Autor tekstów i książek o sztuce polskiej: „Strategie subwersywne w sztukach medialnych” i „Sztuka polska lat siedemdziesiątych. Awangarda”

Co takiego ma sztuka narodowa, czego brak sztuce współczesnej?

Kapitał społeczny. Sztuka współczesna jest w Polsce marginalizowana i brakuje jej społecznego oddźwię­ ku. Skupia się na nowoczesności i unika konfronta­ cji z ideami narodowymi. Teatr i literatura cały czas próbują mierzyć się z polskością. A my przestaliśmy. Do tej pory wiele ciekawych prac – choćby okład­ ki „Frondy”, dywan kwietny ze Spycimierza czy inne jeszcze projekty artystyczne, ciekawe z perspekty­ wy społecznej i estetycznej – nie mogło znaleźć się w instytucjach zajmujących się sztuką współczesną, bo były związane z katolicyzmem, myślą narodową. A to przecież jest tak, że my mamy Hansena i Sza­ pocznikow, a oni mają Chrystusa. Może w przyszłości pierwsze dziesięciolecia xxi wieku będą postrzega­ ne jako czas bujnego rozwoju sztuki narodowej, a nie tych wszystkich rzeczy, które wkładamy do naszych białych pudełek.

Jaka jest ta sztuka?

To narodowy realizm. Posługuje się figuracją, wzbu­ dza empatię, niesie zrozumiały komunikat oparty na treści i narracji. Jest nastawiony na cel społeczny i po­ lityczny. W mniejszym stopniu interesuje go estetyka. Najważniejsze jest wzmacnianie narodowo-katolic­ kiej wspólnoty. Dlatego odnosimy narodowy realizm do socrealizmu. To było dla nas uderzające, że „styl” narodowy jest teraz wszechobecny. Jego nośnikami są gry planszowe, książki, muzyka, wysokobudżeto­ we filmy i rzeźby. Wszystkie dzieła tworzą pewien system. Ich autorów łączy jeden cel: budowanie toż­ samości narodowej i religijnej. Dlaczego nazywacie tę sztukę „nową”? Podobne postawy twórcze znamy z lat osiemdziesiątych, choćby w postaci sztuki przykościelnej.

To, co dzieje się teraz w narodowo-katolickiej kulturze wizualnej, jest fenomenem. Po katastrofie smoleńskiej nastąpiła niesamowita eksplozja kreacji. Nowością jest swoboda twórców w wykorzystaniu różnych mediów. Tak jak kiedyś sztuka awangardowa obalała kolej­ ne bariery pomiędzy sztuką a życiem, sprawiając, że wszystko mogło zostać tworzywem pracy artystycz­ nej, tak teraz przedstawiciele nurtu narodowego od­ kryli, że ze wszystkiego mogą zrobić rzeźbę, ołtarz, instalację, że istnieją środki performatywnego i pro­ cesualnego działania. Oczywiście, efekty nie zawsze są satysfakcjonujące estetycznie.


‹  Projekt pomnika upamiętniającego ofiary Smoleńska  fot. mat. prasowe msn   fragment ekspozycji na wystawie Goshki Macugi „Bez tytułu” w Zachęcie  fot. archiwum zachęty   fragment pracy Zbigniewa Dowgiałło, pt.: „Smoleńsk” fot. mat. prasowe msn

KULTURA

65

Co sprawiło, że spotkanie lekceważących się nawzajem, a czasem nawet wrogich sobie grup doszło do skutku? We współpracy z artystami udało wam się przełamać schematyczne role: lewaka z msn-u i prawdziwego obrońcy wartości.

il. paulina dudek

Po katastrofie społeczeństwo podzieliło się i powsta­ ły różne subkulturo-sekty. My, środowisko muzeum, też staliśmy się jedną z subkultur. Wydaje nam się, że jesteśmy elitą, ale być może jesteśmy tylko grupą, która mówi sama do siebie, jak wszystkie inne. Posta­ nowiliśmy więc stworzyć w muzeum platformę po­ rozumienia między różnymi obiegami politycznymi.

Po pierwsze, uczciwość. Uderzyliśmy się w pierś i powiedzieliśmy, że chcemy otworzyć muzeum na to, co do tej pory ignorowaliśmy. Wyraźnie okre­ ślaliśmy swoje granice i mówiliśmy, że wielu rze­ czy nie uważaliśmy za godne zainteresowania pod jakimkolwiek kątem. Druga strona zareagowała podobnie. Pierwsze głosy były takie, że jesteśmy lewicowymi pałkarzami Żmijewskiego. A potem została ciekawość drugiego człowieka. Duży wpływ na nasze rozmowy miało to, że jesteśmy instytu­ cją zajmująca się po prostu sztuką. Korzystny?

Tak. Tworzymy muzeum, więc interesują nas przede wszystkim względy formalne. To pozwoli­ ło nam nie skupiać się wyłącznie na problemach →


66

‹  Oprawa towarzyskiego meczu piłkarskiego Legii Warszawa i ado Den Haag fot. mat. prasowe msn ›  Fragment wystawy pt.: „Sztuka narodowa” fot. mat. prasowe msn

politycznych, chociaż one są tutaj bardzo ważne. Taka wystawa nie byłaby możliwa, gdyby to „Krytyka Poli­ tyczna” lub „Fronda” chciały ją przygotować. W niezde­ finiowanej przestrzeni muzeum wciąż jest na to szansa. Zależało nam na tym, żeby dowartościować tę sztu­ kę. Kiedy mieszkańcy Specimierza przyjechali ułożyć w muzeum kwietny dywan, jak na procesję Bożego Ciała, rozwiesili na brzozach, będących częścią in­ stalacji, papierowe łańcuchy. Jako kuratorzy wysta­ wy postanowiliśmy je zdjąć, żeby oczyścić tę sztukę z przypisywanego jej zazwyczaj infantylizmu i ta­ niego folkloru. Do tej pory relacje między lewicową i konserwatywną stroną sceny artystycznej regulował protekcjonalizm i podejrzliwość.

Kiedy opowiadaliśmy, czym się zajmujemy, w naszym środowisku reagowano uśmiechem. Niektórzy auto­ matycznie uznali tę wystawę za faszystowską. Sprze­ ciwiają się otwarciu na sztukę narodową. Mówią, że powinna zostać w kościele. Ale gdy skontaktowaliśmy się już z twórcami sztuki narodowej, zaczęła dominować atmosfera jak z Kie­ ślowskiego – perspektywa humanistyczna. W cen­ trum postawiony został człowiek i jego doświadczenie. Niezależnie od tego, jakie ma poglądy, nie powinniśmy go sprowadzać do kilku formułek. A w sztuce współ­ czesnej jest to bardzo łatwe. Obserwujemy świat przez jakieś figury dyskursywne: człowiek jako ofiara mar­ ginalizacji społecznej, ofiara gentryfikacji, ofiara wy­ kluczenia lub, w najlepszym wypadku, neoliberalny podmiot. Kiedy posługujesz się zestawem takich na­ rzędzi, próbując go opisać, nie zauważasz otaczającej go rzeczywistości. Na polu sztuk wizualnych mamy pewien program modernizacyjny dla świata, którego celem jest

wyemancypowana jednostka. Dążymy do racjonal­ nego społeczeństwa otwartego, demokratycznego, bez nacjonalizmów i bez religii właśnie. Przy takiej, do­ minującej teraz wizji sztuki wszystko, co się z nią nie zgadza, jest wykluczone. Zazwyczaj rezygnujemy z opi­ sywania sztuki związanej z religią także dlatego, że po prostu brak nam odpowiedniego języka. Dlaczego nie potrafimy mówić o religijności w sztuce?

Historycy sztuki łatwo dokonują wykluczeń. Sztuka przykościelna, a wraz z nią nurt sztuki narodowej, zo­ stała zmarginalizowana jako zaściankowa, kiczowata i opresyjna. Duży udział miał w tym Piotr Piotrowski i jego książka „Znaczenia modernizmu”. Piotrowski pi­ sał swoją książkę na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy środowiska solidarnościowe dochodziły do wła­ dzy po obaleniu komunizmu. Według niego prawica wspólnie z Kościołem podporządkowały sobie wtedy sferę publiczną – zaczynały się pewne obyczajowe re­ strykcje dla kobiet i dla mniejszości seksualnych. Jak twierdzi Piotr Bernatowicz, Piotrowski interpretował lata osiemdziesiąte. i sztukę przykościelną z perspek­ tywy politycznych sporów, których był świadkiem. Dowartościował więc zjawiska niezwiązane ze śro­ dowiskami prawicowymi i kościelnymi, jak choćby anarchistyczne happeningi Łodzi Kaliskiej. Sztuka narodowa stała się synonimem podporządkowania celom politycznym i złego smaku. W ten sposób, nie­ stety, wypadła z kręgu zainteresowań sztuki współ­ czesnej. Nie wiedząc, jak opisywać przeszłe zjawiska, nie radzimy sobie z teraźniejszością. Religia dla sztu­ ki współczesnej jest czymś nie do zaakceptowania. Religia czy narodowa odmiana katolicyzmu?

Jest wiele prac krytycznych wobec Kościoła jako instytucji i jego roli w życiu społecznym. Ale sama


Przygotowując wystawę, dokonaliście pewnych wyborów. Zrezygnowaliście na przykład z rekonstrukcji wystawy aborcyjnej, a należy ona do stałego repertuaru sztuki narodowo-katolickiej. Dlaczego?

Zrezygnowaliśmy z niej, ponieważ była jednym z pierwszych skojarzeń, jakie mieliśmy z polską sztu­ ką narodową. Chcieliśmy, żeby nasza wystawa wykra­ czała poza klisze myślowe, które sprawiają, że łatwo tę sztukę odrzucić. Nie chcieliśmy też po raz kolejny prowokować dyskusji o wystawie aborcyjnej, która odwróciłaby uwagę od najważniejszych problemów. Każda kultura ma swój mainstream oraz off – bardziej radykalny odłam. Wystawy aborcyjne nawet wśród twórców sztuki narodowej wywołują kontrowersje. Wielu z nich nie zgadza się na to, żeby ich sztuka była oceniana przez pryzmat tych ekspozycji. Nie chce­ my tego pokazywać na wystawie, żeby nie wzmac­ niać przekazu podobnych prac. Zależy nam jednak na tym, żeby poprzez spotkania stworzyć forum do rozmowy o tym narodowym offie. Wybieraliście prace ze względy na ich wartości formalne. To niebezpieczne. Niedawno widziałam plakat, który na pierwszy rzut oka wydał mi się elementem kampanii społecznej na rzecz osób niepełnosprawnych. Kiedy przeczytałam napisy, dowiedziałam się, że ośmiesza on w brutalny sposób pary homoseksualne. Na wystawie jest obraz Zbigniewa Dowgiałły zatytułowany „Smoleńsk”, są projekty pomników. Wydestylowanie ich z codziennej prasy, obrażającej obie strony dyskusji, uniewinnia te sztukę. A może ona jest zła? Zła nie dlatego, że kiczowata, ale dlatego, że pobudza do agresji, skraca rozmowy, oddala dyskutantów. Formalnie

może nas interesować, ale czy można pominąć kontekst, w którym powstała?

To są dwie różne rzeczy – agresywny sprzeciw wo­ bec homoseksualistów i twórczość zwolenników spi­ skowej teorii katastrofy smoleńskiej. To pierwsze jest o wiele groźniejsze. Zrezygnowaliśmy z umieszczenia na wystawie graficznego znaku „zakaz pedałowania”, chociaż obiektywnie jest to dobry projekt. Konspi­ racyjna teoria smoleńska bezpośrednio nie odbie­ ra nikomu podmiotowości czy prawa do istnienia. Narodowe środowisko w przeważającej większości uważa po prostu, że to śledztwo nie zostało dobrze poprowadzone. Nie musimy się z nimi zgadzać, ale nie mogliśmy odrzucić tej wypowiedzi. Nie mogliśmy sprowadzać ich zdania do naszego punktu widzenia. Założyliśmy, że stworzymy także przestrzeń prezen­ tacji poglądów, z którymi się nie zgadzamy. Wyrzucili­ śmy pewne offy, ale akurat Smoleńsk był zbyt wielką traumą, która na dodatek wciąż generuje dużo twór­ czości, by ją pominąć. Sądzi się, że język sztuki współczesnej jest lewicowy. To język systemowej kontestacji, obrony praw mniejszości narodowych i seksualnych, niejednoznaczności, płynnych granic pomiędzy tym, co moralnie dobre i złe. Jakim językiem posługują się artyści uprawiający sztukę narodową?

Ten stereotyp – że język sztuki współczesnej jest esencjonalnie lewicowy, a język sztuki prawicowej jest oparty na idei piękna i stosuje tradycyjne me­ dia, czyli malarstwo i rzeźbę – jest powielany przez większość interpretatorów naszej wystawy, zarówno z prawej, jak i z lewej strony. Kiedy zaczynaliśmy ba­ dać sztukę narodową, okazało się jednak, że możemy w niej odszukać wiele strategii sztuki współczesnej, takich jak sztuka krytyczna, sztuka ciała, perfor­ mance, strategie subwersywne i popowe. Akurat →

67 KULTURA

sztuka ma silne ciągoty w stronę duchowości, cho­ ciaż teraz niemodnie jest tak mówić.


68

Goshka Macuga, „List”, 2011, projekt dla Zachęty fot. mat. prasowe

pop-artu lewicowe środowisko może się uczyć od sztuki narodowej, bo w naszym paradygmacie sztu­ ki współczesnej go nie ma. Z drugiej strony, Ewa Stankiewicz, autorka filmu „Krzyż”, nie uważa go za dzieło sztuki, chociaż my moglibyśmy uznać go za pracę artystyczną. Jeśli spoj­ rzeć na niego z perspektywy formalnej, to okazało­ by się, że Artur Żmijewski robi podobne filmy! Oboje używają tego samego języka sztuki, ale dla Stankie­ wicz „Krzyż” jest po prostu reporterską relacją. Dzie­ łem sztuki jest dopiero film fabularny, który rozważa prawdziwe problemy, na przykład tajemnicę godno­ ści człowieka czy głębię miłości. A może wystawiając tę sztukę w muzeum, dokonaliście jej zawłaszczenia przy pomocy własnych pojęć?

Marek Horodniczy, publicysta „Rzeczpospolitej”, napi­ sał, że wtłaczamy prawicowy przekaz w nasze katego­ rie. My tak nie uważamy – język sztuki współczesnej, jak każdy język, może służyć wielu środowiskom i nie jest przypisany do jednej opcji politycznej. Jeśli chodzi o zawłaszczenie – czym różni się nasze działanie od projektów takich twórców jak Paweł Al­ thamer czy Neil Cummings i Marysia Lewandowska? Dlaczego kiedy oni zapraszają amatorskich twórców, nikt nie protestuje przeciwko zawłaszczeniu? Wasz projekt jest szerzej zakrojony. Althamer zaprasza ludzi, żeby wyzwolić ich twórczy potencjał, pomóc im zorganizować inicjatywę społeczną. Jego dalekosiężnym celem jest budowanie społeczeństwa obywatelskiego. Wy stawiacie wyraźną tezę dotyczącą tożsamości zaproszonych osób.

Rzeczywiście, sztuka współczesna bardzo lubi wszel­ kie przykłady oddolnej organizacji społecznej. Kiedy jednak okazuje się, że za tą mobilizacją stoją war­ tości narodowe albo katolickie, zainteresowanie

natychmiast ustaje. Praca artysty-amatora, który pokazał własną twarz – człowieka wierzącego, który czuje się Polakiem – raczej nie jest wystawiana. My chcemy zwyczajnie pokazać taką sztukę. Czy lewicowiec może tworzyć sztukę narodową?

Może. Obecnie wydaje się to wręcz palącą potrzebą. Mamy taką tradycję?

W sztukach wizualnych byłby to soc-art, czyli to, co w latach siedemdziesiątych robił duet KwieKulik. To była sztuka socjalistyczna, która negocjowała także pewne koncepcje polskości. Teraz głównym proble­ mem dla artystów jest to, że polskość jest silnie zwią­ zana z katolicyzmem. Co może być alternatywą dla tożsamości narodowej opartej na katolicyzmie? Lewicowemu artyście, który chce działać w sposób patriotyczny, zostaje chyba tylko budowanie pozytywnych postaw społecznych, odpowiedzialności za podwórko, miasto, kraj. Althamer robi sztukę narodową?

Althamer nie proponuje żadnego modelu polskości. Kształtuje raczej indywidualności po to, żeby same formowały swoją tożsamość. A chodzi o to, żeby za­ proponować jakąś wspólną tożsamość dla wolnych ludzi, którzy czują, że partycypują w tej samej histo­ rii, języku i kulturze. Tylko jak to pokazać ze świec­ kiej perspektywy? Artyści nie zajmują się polską tożsamością, bo ich oczy są zwrócone na Zachód. Tam jest sztuka i instytucjonalny świat, do którego aspirują. Chcą widzieć się w perspektywie kosmopolitycznej, nie polskiej.

Przez to właśnie, że artyści i instytucje sztuki sku­ pieni są na zachodnim rynku, tracimy poparcie tutaj,


Ewa Teleżyńska autor:  Wisława Szymborska  tytuł:  Poczta literacka, czyli jak zostać (lub nie zostać) pisarzem Wydawnictwo:  Wydawnictwo literackie  Wydane:  Kraków 2000

z opowiadań; chmura krążąca nad światem, która nie chce się rozwiać, zawierająca dusze milionów zgładzo­ nych istnień, nie mogących zaznać spokoju bez naszej o nich pamięci. Matka, która przez całe życie milczała na temat swoich wojennych przeżyć, na starość dopiero, gdy zapadła na chorobę Alzhaimera, przestała udawać, że żyje we współczesności i zaczęła cofać się stopniowo w przeszłość. Towarzysząc jej w tej podróży, narra­ torka mogła wreszcie poznać historię i losy swojej rodziny, gdyż nagle zaczęły się wokół nich pojawiać osoby nigdy wcześniej niewspominane, ukryte głęboko w szufladach pamięci. W ostatnim, znakomitym opowiadaniu „Ucieczka lisów”, przywołany jest rok 1968, zapamiętany oczami dziecka. Powraca duszna atmosfera Marca i całego roku ‘68, a także typowe dla tego okresu wątpliwości doty­ czące pochodzenia. Ojciec narratorki, Włoch, zapytany przez polskiego sąsiada, czy przypadkiem też nie jest…, przejeżdżając palcem po grzbiecie nosa i wskazując na jego „typowe zakrzywienie”, stwierdza mimochodem: „W tym kraju, a już zwłaszcza w tym sezonie, wszyscy przyzwoici ludzie powinni podawać się za…”. Narratorka, choć urodzona dziesięć lat po wojnie, nie może zaznać spokoju, wciąż odczuwa strach – tam­ ten wojenny, wzmożony po Marcu, strach. I sama sobie (albo jej) tłumaczy: „Ale czego tu się bać? Ma przecież wszystkie potrzebne umiejętności gdyby… raczej nie zginie, przynajmniej nie od razu. Potrafi biec przez wiele godzin bez odpoczynku; potrafi dowolnie dłu­ go znosić samotność; mogłaby uciekać i uciekać bez końca. Jeśli ją coś niepokoi, to tylko to, że nie pomoże swoim dzieciom w ucieczce. I tak to jest z nami, lisami. Będziemy przez pokolenia przemykać z jednego snu w drugi, z drugiego w trzeci”.

69 KULTURA > lektura

Z

azdroszczę niektórym autorom tego, jak bardzo posłuszne są im słowa. Wydaje się, że wykorzystują najlepsze z możliwych, niewiele pozostawiając dla innych, którzy od tej pory będą musieli dużo ciężej się starać. Takie spostrzeżenie miałam po przeczytaniu zbioru opowiadań Magdaleny Tulli „Włoskie szpilki”. Opowiadań mówiących o dzie­ ciństwie w Polsce Ludowej, o rodzinie (polskiej i wło­ skiej), o umierającej matce, ale tak naprawdę – o byciu innym, odmiennym; o samotności; o życiu w szarym kraju, który przegrał wojnę i wciąż żyje w jej cieniu. Poznajemy narratorkę jako sześcioletnią dziewczyn­ kę, która rzeczowo, bez użalania się nad sobą, opisuje swoje trudne lata szkolne – najgorsza uczennica, ciągle spóźniona, wyśmiewana przez inne dzieci, także z racji swojej obcości, przynależności do dwóch odmiennych światów: polskiego, warszawskiego, komunistyczne­ go, i „tamtego” – włoskiego, mediolańskiego, właściwie w żadnym nie zadomowiona. Niekochane dziecko, nauczone, że musi sobie radzić samo i że nie powinno o nic pytać. W ogóle forma tych opowiadań, ich język, są niezwykłe – oszczędny styl, używana przez narratorkę trzecia osoba liczby poje­ dynczej i przymiotnikowa powściągliwość pozwalają stworzyć chłodny dystans i wiele przekazać w milcze­ niu uchwytnym między zdaniami. Jedną z głównych bohaterek tego tomu jest woj­ na – wojna, której nie można się pozbyć, o której nie można zapomnieć i której nigdy nie będzie można wy­ grać ani nawet zakończyć. Wojna stanowi dziedzic­ two niezbywalne – ocalonym pozostało „wspomnienie zimnej pustki, z którym nie można się uporać w ża­ den sposób. Nie potrafią go ani przełknąć, ani wypluć, ani zrozumieć, ani zapomnieć”. Mimochodem, nawet milcząc, przekazują tę wojnę następnemu pokoleniu. Jest ona jak czarna chmura, pojawiająca się w jednym


70

Tomek Kaczor

>  w to mi graj

wykonawca:  John Coltrane  album:  A Love Supreme  Wydawca:  Impulse!Records  Rok wydania: 1964

T

rane jest ojcem, Pharoah [Sanders] synem, a ja jestem duchem świętym – po­ wiedział w jednym z wywiadów Albert Ayler. Czterdzieści pięć lat temu, 21 lipca, jego łkający saksofon żegnał w nowojorskim kościele ojca tej fre­ ejazzowej Świętej Trójcy, Johna Coltrane’a. Religijna parabola w stosunku do Coltrane’a jest ab­ solutnie na miejscu. Ostatnie dziesięć lat twórczości artysty przesycone było duchowością i żarliwą wia­ rą. Miles Davis, który zapraszając Coltrane’a do swo­ jego zespołu, wprowadził go na jazzowe salony, już po dwóch latach musiał podziękować mu za współ­ pracę. – Trane zaczął działać mi na nerwy swoim ćpuńskimi numerami – wspomina Miles w swojej au­ tobiografii. – Spóźniał się, czasem nie zjawiał się wcale, albo chwiał się na estradzie zaprawiony heroiną. Być może to strącenie ze szczytu sławy podziałało na niego otrzeźwiająco, może była w tym jakaś boska ingerencja. Grunt, że wraz z uwolnieniem od hero­ inowego nałogu, w 1957 roku Coltrane przeżył bardzo silne duchowe nawrócenie. Od tamtej pory liczyła się dla niego wyłącznie muzyka i religia. Można by wręcz powiedzieć, że w jego przypadku obie te rzeczy spla­ tały się w jedno. Jego gra stawała się coraz bardziej ekstatyczna, zapamiętywał się w swoich długich so­ lówkach, grał jakby pod boskim natchnieniem. Miles Davis wspomina, jak po skończonych koncertach cały zespół ruszał balować, a Coltrane wracał do hotelu, zamykał się w pokoju i godzinami ćwiczył. W 1964 roku wraz ze swoim najsłynniejszym kwar­ tetem Coltrane nagrał album „A Love Supreme”. Ta króciutka, bo trwająca tylko nieco ponad pół godziny, czteroczęściowa suita, to hipnotyczny, żarliwy hymn złożony Najwyższej Miłości. Coltrane nie wszedł wtedy jeszcze w ostatni, anarchizująco-mistyczny etap swojej twórczości, który będzie charakterystyczny dla jego

późniejszych, uduchowionych nagrań („Meditations”, „Ascensions” [Wniebowstąpienia]). Muzyka z „A Love Supreme” jest przystępniejsza dla uszu nieprzyzwy­ czajonych do freejazzowych odlotów. Szczególnie podniosły i dostojny jest zamykający album „Psalm”, w którym frazy tenorowego saksofonu rozlewają się po dźwiękowej płaszczyźnie, jaką tworzą dla nich ło­ skoczące talerze i dudniące kotły Elvina Jonesa oraz plamy fortepianowych akordów McCoy Tynera. Do­ pełnieniem końcowego utworu jest autorska, poetycka modlitwa Coltrane’a, której słowa znajdują się w dołą­ czonej do albumu książeczce. W ciągu niecałych trzech lat, jakie upłynęły po­ między wydaniem „A Love Supreme” a przedwczesną śmiercią artysty w 1967 roku, Coltrane nagrał jeszcze dwadzieścia sześć albumów. W swojej twórczości coraz bardziej oddalał się od wszelkich muzycznych standar­ dów, jego kompozycje przybierały formę kilkudziesię­ ciominutowych, mantrycznych improwizacji. Do tego stopnia oryginalnych, że nawet muzycy z jego zespołu nieraz nie nadążali za jego intuicją. Podobno na krótko przed śmiercią, zapytany na kon­ ferencji prasowej o swoje plany na przyszłość, odpowie­ dział, że w najbliższym czasie ma zamiar zostać świętym. Dwadzieścia pięć lat później plany Coltrane’a przypie­ czętował oficjalnie Afrykański Kościół Ortodoksyjny, kanonizując go na swojego patrona. W San Francisco przy Fillmore Street znajduje się świątynia pod jego we­ zwaniem. Arcybiskup Franzo Wayne King w purpuro­ wych szatach, z piuską na głowie i saksofonem wiszącym u szyi, wygłasza płomienne kazania, a za nim wisi iko­ na świętego Johna Will-I-Am Coltrane’a. Portretowany trzyma w ręku rulon papieru, na którym widnieją słowa modlitwy z „A Love Supreme”: „Śpiewajmy wszystkie na­ sze pieśni ku Bogu. Podążajmy za nim na ścieżce spra­ wiedliwości. Tak, to prawda: szukajcie a znajdziecie”.


REKLAMA

KULTURA

71


72

Czarna legenda czerwonej teologii Łatwo zauroczyć się potencjałem wielkich miast, ale rozwój kraju nie może opierać się tylko na nich. Trzeba wciągać w ten proces mniejsze miasta, miasteczka oraz wsie. A to zadanie niełatwe, wymagające strategii.

Z ks. Andrzejem Pietrzakiem svd rozmawiają Cyryl Skibiński i Misza Tomaszewski ks. Andrzej Pietrzak svd jest doktorem teologii fundamentalnej, adiunktem w Instytucie Teologii Fundamentalnej kul. W latach 1980–1985 studiował w Instytucie Teologicznym Świętego Pawła w São Paulo. W Brazylii spędził dziesięć lat, pracując w slumsach w São Paulo i innych ubogich regionach kraju. Autor książki „Opcja na rzecz ubogich znakiem wiarygodności Kościoła”.

Pielgrzymując do Ameryki Środkowej w 1996 roku, Jan Paweł ii miał powiedzieć, że „teologia wyzwolenia nie jest już problemem”. Można to zdanie rozumieć dwojako…

Wbrew temu, co utrwaliło się w świadomości zbioro­ wej, Jan Paweł ii nie był kategorycznym przeciwnikiem teologii wyzwolenia. W liście do biskupów brazylij­ skich z 1986 roku napisał, że jest ona nie tylko moż­ liwa, ale i bardzo potrzebna Kościołowi w Ameryce Łacińskiej. Teologia wyzwolenia nie została również potępiona w ogłoszonej dwa lata wcześniej „Instruk­ cji”. Przeciwnie, Kongregacja Nauki Wiary uznała za­ sadność podejmowanej przez nią problematyki, choć stworzyła – słusznie zresztą – obszerny katalog moż­ liwych jej niedomagań. Na marginesie dodajmy, że owe zagrożenia od dawna były już omawiane przez teologów latynoamerykańskich. Proszę mnie dobrze zrozumieć: nie próbuję tworzyć przyjaznego obrazu

„heretyckich” poglądów. Chcę tylko podkreślić, że wątpliwości Ojca Świętego dotyczyły wyłącznie pew­ nego nurtu teologii wyzwolenia. Nurtu, którego przedstawiciele w sposób bezkrytyczny czerpali z marksizmu.

Właśnie. Takim teologiem był na przykład Hugo As­ smann, który zresztą z czasem zrewidował swoje poglądy. Niesłuszne byłoby jednak interpretowanie w tych kategoriach dorobku twórców i głównych eks­ ponentów teologii wyzwolenia, takich jak Gustavo Gu­ tiérrez, Juan Luis Segundo, Jon Sobrino czy Leonardo Boff. Są to przede wszystkim teologowie katoliccy. Ich myśl nie rodziła się w lewackim obozie partyzanckim w amazońskiej dżungli lub w peruwiańskich Andach, ale w sercu Kościoła i dla Kościoła. Jej punktem wyjścia jest doświadczenie Boga w kontekście latynoamery­ kańskim, interpretowane z punktu widzenia obja­ wienia, tradycji i współczesnego nauczania Kościoła. Oczywiście, istnieje problem posiłkowania się przez teologów elementami analizy marksistowskiej na etapie oceny rzeczywistości. Nie działo się to jednak w sposób tak bezkrytyczny i naiwny, jak to się nie­ którym wydaje. Postawienie znaku równości między teologią wyzwolenia a marksizmem jest przejawem ignorancji albo – proszę mi wybaczyć ostrość sfor­ mułowań – świadomych działań zmierzających do


Czerwona Ameryka Łacińska Leonardo Boff

Tak właśnie sądzili doradcy i sponsorzy Reagana.

Nie tylko oni. Znam wielu polskich duchownych i świeckich, którzy tak myślą. Teologia wyzwolenia padła ofiarą nie tyle swoich własnych niedomagań, ile konfliktów wewnątrz kościelnych, związanych z wprowadzaniem w życie postanowień Soboru Wa­ tykańskiego ii, oraz napięć międzynarodowych okre­ su zimnej wojny. Amerykanie panicznie bali się, że oddolne ruchy kontestujące kapitalizm mogą zostać wykorzystane przez Związek Radziecki do rozszerze­ nia jego strefy wpływów. Za wszelką cenę nie chcieli do tego dopuścić i stąd ich niechęć do jakichkolwiek zmian społecznych na sąsiednim kontynencie. Po­ dobnie poglądy mieli lobbyści lokalnych oligarchii i korporacji międzynarodowych. Skutecznie bronili oni swoich interesów przed tymi, którzy proponowali sprawiedliwszy podział dochodu firm, wymagali po­ szanowania godności człowieka, sprzeciwiali się dre­ nażowi mózgów, wywózce dóbr naturalnych i zysków za granicę. Demonizowano ludzi, którzy w wolnym rynku widzieli nowoczesną formę idolatrii. W pracach teologów wyzwolenia dostrzega Ojciec jedynie „elementy analizy marksistowskiej”, podczas gdy ich mistrz, Gustavo Gutiérrez, z aprobatą pisał o walce klas i przez pryzmat tej walki spoglądał na struktury samego Kościoła…

Ale pisał on także o nakazie miłości bliźniego i przeba­ czeniu, o miłości do Boga i Kościoła, o potrzebie głębi

duchowej, kontemplacji, o zbawieniu. Nie wzywał na­ tomiast do rewolucji ani przemocy. Chcąc zrozumieć, skąd u teologów wyzwolenia zainteresowanie Mark­ sem, musimy cofnąć się do lat pięćdziesiątych xx wie­ ku. W Ameryce Łacińskiej był to czas przyspieszonej industrializacji. Znaczna część społeczeństwa, zwłasz­ cza ludność wiejska i zamieszkująca peryferie miast, trwała w tak przerażającej biedzie i zacofaniu, że trud­ no nam to sobie wyobrazić. Ja też sobie tego nie wy­ obrażałem, dopóki nie trafiłem do Brazylii na początku lat osiemdziesiątych. W tamtejszych kościołach panuje taki zwyczaj, że przed eucharystią rozdaje się wiernym gazetki z tekstami liturgicznymi. Jeżeli ktoś mówił mi: „Przepraszam bardzo, ale dzisiaj nie wziąłem okula­ rów”, to było niemal pewne, że nie umie czytać. W takich warunkach wielu ludzi doszło do wniosku, że nie wystarczy dać biednym jałmużnę, ale trze­ ba zmienić cały system kulturowo-społeczno-go­ spodarczy. W Ameryce Łacińskiej panował wówczas tak zwany „kapitalizm dżunglowy”, czyli gospodar­ ka wolnorynkowa nastawiona na maksymalny zysk, nielicząca się zbytnio z pracownikami oraz wyzuta z odpowiedzialności za wspólnotę lokalną i narodo­ wą. A kto najmocniej skrytykował kapitalizm? Ka­ rol Marks. Mam w Brazylii kolegę księdza, który po przeczytaniu niektórych fragmentów dzieł Lenina powiedział: „On miał fajny pomysł, żeby doprowadzić prąd do wiejskich i robotniczych chat”. W regionie, w którym ten kolega się urodził i wychował, jeszcze w latach dziewięćdziesiątych nie we wszystkich do­ mostwach było światło… →

73 KULTURA

przeforsowania własnej ideologii. Niektórzy twierdzą, że teologia wyzwolenia skończyła się wraz z upad­ kiem bloku wschodniego. Co niby miałoby to zna­ czyć? Że stanowiła ona rodzaj sowieckiej agentury? Że jej rzekomo naiwni i nierozumni przedstawiciele pisali swoje książki, czerpiąc to z Biblii, to z Marksa?

Dlaczegomówimy o fenomenie Ameryki Łacińskiej? lb: Przede wszystkim dlatego, że w ostatniej dekadzie prawica polska, o ile interesowała się sztuką współczesną, to koncentrowała się niemal wyłącznie na publikowaniu wysoce niekompetentnej krytyki, a w skrajnym przypadku także na niszczeniu

dzieł sztuki. W efekcie środowiska prawicowe utraciły kontakt z wieloma najciekawszymi twórcami sztuki współczesnej, stały się przedmiotem ironicznych uwag ze strony krytyków artystycznych, a w gazetach odżył schemat: prawica – zaściankowy konserwatyzm, faszyzująca nietolerancyjność etc. Wydaje się, że to rozejście się elit prawicowych ze znaczną częścią elit artystycznych było wjednym z elementów stopniowej marginalizacji środowisk prawicowych w Polsce.

73 KATOLEW

Co można powiedzieć o realiach Ameryki Łacińskiej w kontekście nauki Jana Pawła II? lb: Pierwsza najbardziej ewidentna odpowiedź brzmi – ponieważ wszyscy kulturalni ludzie powinni interesować się sztuką współczesną. Przyznający się do poglądów prawicowych nie są tu żadnym wyjątkiem – mam tu na myśli grupę ludzi odwołujących się do prawicowych wartości, a nie konkretne partie czy ugrupowania polityczne.


74

Kościół, tak jak Jezus Chrystus, był i jest stronnikiem ubogich i wykluczonych.

W ten sposób doszło do spotkania niektórych teolo­ gów wyzwolenia z marksistami. W żadnym wypadku nie chodziło jednak o wrogą religii ideologię materia­ listyczną. Prawdziwa fascynacja realnym socjalizmem dotknęła jedynie nielicznych. Nawet oni nie wyobrażali sobie jednak socjalizmu na wzór radziecki…

Oczywiście, że nie. Marksizm latynoamerykański pochodzi z różnych źródeł. Gorliwie propagowa­ li go uchodźcy z Hiszpanii, w której w latach trzy­ dziestych toczyła się wojna domowa. Był to również marksizm oświeconych elit zachodnioeuropejskich, a więc marksizm Lukácsa, Blocha, Horkheimera i Gramsciego. W pierwszym okresie mojej pracy w Brazylii obraca­ łem się w środowisku akademickim, w którym często dyskutowano o poglądach marksistów i socjalistów. Wierzcie panowie lub nie, ale tamtejsi studenci i pro­ fesorowie uważali Polaków i obywateli innych krajów bloku sowieckiego za ludzi, którzy zepsuli marksizm i socjalizm! Ich sposób myślenia przestanie nas dzi­ wić, gdy uświadomimy sobie, że Latynoamerykanie doznali bardzo wiele zła ze strony konserwatywno­ -liberalnych elit oraz dyktatur wojskowych stojących za strukturami politycznego ucisku. Ich doświad­ czenie jest więc zupełnie odmienne od naszego. Nasz wróg czaił się na Wschodzie i miał oparcie w rodzi­ mych „komuchach”, ich zaś – na Północy wspiera­ nej przez lokalne oligarchie. Wówczas dla Polaków wyzwolicielem był Zachód i Ameryka, a dla Laty­ noamerykanów marzących o lepszym życiu – zsrr, Kuba, Chiny… Z polskich wypowiedzi na temat teologii wyzwolenia wyłania się obraz grupy zbuntowanych księży,

którzy – niczym Camilo Torres – gotowi byli z bronią w ręku iść do lasu. Jak dużym poparciem cieszyły się chrześcijańskie ruchy rewolucyjne?

Raczej znikomym. W Ameryce Łacińskiej istniały róż­ ne lobby w rodzaju chilijskich ruchów „Chrześcijanie dla Socjalizmu” i „Księża dla Socjalizmu”. W żadnym razie nie było to jednak zjawisko masowe. Księża i za­ konnicy nie chwycili za karabiny, co niesłusznie su­ geruje znany reportaż Ryszarda Kapuścińskiego. Nie znam teologa wyzwolenia, biskupa czy księdza, któ­ ry nawoływałby do latynoamerykańskiej rewolucji październikowej czy stosowania przemocy w ogóle. A który dopuszczałby jej stosowanie?

Owszem, ale to akurat jest zgodne ze zdrowym roz­ sądkiem i doktryną Kościoła. Mówi ona wyraźnie, że w przypadku ciężkich nadużyć władzy obywate­ le mają prawo wypowiedzieć posłuszeństwo rządzą­ cym i bronić swojego życia. Sądzę, że problem zaangażowania niektórych chrze­ ścijan w walkę w Ameryce Łacińskiej, można zro­ zumieć lepiej przez analogię do podobnych zjawisk w historii Polski. Za przykład niech posłużą biografie tych spośród naszych duchownych i świeckich, któ­ rzy sami walczyli lub wspierali uczestników powstań narodowych i walk o niepodległość. Sprawa staje się wtedy nieco jaśniejsza. Czy w czarnej legendzie o czerwonej teologii nie tkwi ani jedno ziarno prawdy?

Prawdą jest, że niektórzy teologowie i duszpasterze nieroztropnie podchodzili do kwestii analizy mark­ sistowskiej, a nawet dali się omamić „osiągnięciom” Kraju Rad i Kuby – w pewnym momencie wśród nich znaleźli się Leonardo Boff i Frei Betto. Praw­ dą jest, że w Ameryce Centralnej niektórzy katolicy


Ameryka Łaciska w czasie przełomu Leonardo Boff Trudno chyba spotkać dorosłego człowieka, który przynajmniej raz w życiu nie stwierdziłby z wyraźnym brakiem entuzjazmu: „mam dylemat”. Dylematy, w szczególności dylematy moralne, (…) nie należą bowiem w naszym życiu do sytuacji pożądanych. Oddychamy z ulgą, jeśli uda nam się z nimi uporać, a uporać znaczy w przypadku dylematu wybrać jedną z konkurencyjnych opcji postępowania. (…) Borykanie się z różnorodnymi problemami towarzyszy niemal nieodłącznie realizacji naszych zamiarów,

Wróćmy do Jana Pawła ii. Przekonuje Ojciec, że popierał on teologię wyzwolenia, a przynajmniej jej zasadnicze idee. Dlaczego więc teologowie latynoamerykańscy odbierali wypowiedzi papieża na swój temat jako krytyczne?

Papież bardzo niechętnie patrzył na bezpośrednie an­ gażowanie się duchowieństwa w politykę, a przecież w pierwszych latach jego pontyfikatu w rewolucyj­ nym rządzie Nikaragui zasiadało dwóch księży, któ­ rych – moim zdaniem błędnie – identyfikowano jako teologów wyzwolenia. Im właśnie Jan Paweł ii przy­ pominał, że zadaniem duchownych Kościoła jest pra­ ca ewangelizacyjna i wspieranie budowy takich relacji społecznych, które opierałyby się na przesłaniu Jezusa Chrystusa. Inna rzecz, że część latynoamerykańskich elit tendencyjnie oskarżała papieża o konserwatyzm. Jan Paweł ii musiał jednak zdawać sobie sprawę z tego, że jego krytyka teologii wyzwolenia ma również wydźwięk polityczny. Ideologiczni przeciwnicy Gutiérreza

mogli przecież uznać słowa papieża za wyraz poparcia dla swoich poglądów.

Mimo wszystko, krytyka płynąca z Watykanu skutecznie osłabiła również wpływy tej „zdrowej” teologii wyzwolenia w Ameryce Łacińskiej…

Rzeczywiście, powiało grozą. Teologowie poczuli się zastraszeni. Niektórzy biskupi powołali diecezjalne komisje doktrynalne, które natychmiast skojarzono z agendami okrytej niesławą Inkwizycji. Krytyczne uwagi pod adresem niektórych aspektów teologii wy­ zwolenia w praktyce stały się biczem, po który chętnie sięgali i nadal sięgają konserwatywni chrześcijanie. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Najmoc­ niej chyba podziałały na wyobraźnię teologów la­ tynoamerykańskich wydarzenia związane →

75 KULTURA

Do skrajnych ruchów prawicowych w obrębie Kościo­ ła latynoamerykańskiego papież odnosił się przynaj­ mniej równie krytycznie. To ważne, bo część kleru latynoamerykańskiego przemilczała, a czasem wręcz popierała dyktatury wojskowe, które porywały i tor­ turowały przeciwników politycznych. Proszę sobie przypomnieć, kto strzelał do arcybiskupa Romero. Obrońcy praw człowieka? Lewicowcy? A może sami teologowie wyzwolenia? Nie! Strzelali ludzie broniący swoich interesów i władzy, naiwnie przez część du­ chownych i elit chrześcijańskich przedstawiani jako obrońcy wiary i demokracji. Jan Paweł ii był przewodnikiem duchowym osób i śro­ dowisk, dla których problematyka wolności i wyzwo­ lenia była ważna, co widać w dokumencie Libertatis conscientia. W swoich wystąpieniach dużo mówił na tematy typowe dla teologii wyzwolenia: o biedzie, niesprawiedliwości społecznej, przemocy, nieposza­ nowaniu godności człowieka. Nie stronił też od kry­ tyki gospodarki wolnorynkowej.

75 KATOLEW

uczestniczyli w działaniach zbrojnych i manipulowa­ li doktryną chrześcijańską na rzecz zaangażowania wiernych w ruchy lewicowe. Nie było jednak wśród nich głównych twórców i eksponentów teologii wy­ zwolenia. Prawdą jest wreszcie, że na terenie Amery­ ki Łacińskiej funkcjonowały różne grupy rewolucyjne, z trockistami i maoistami włącznie, które próbowały wykorzystywać różne okazje do eksponowania swo­ ich celów i ideologii. Ale prawdą jest również i to, że miejscowe oligarchie i oficjalne media dbały, by przykleić łatkę komuni­ stów wszystkim oddolnym ruchom o charakterze na­ rodowo-wyzwoleńczym, szczególnie zaś tym, które dążyły do zmian systemowych na rzecz grup wyklu­ czonych społecznie. Podobną łatkę przyklejono rów­ nież teologii wyzwolenia.

nie uniemożliwiając zasadniczo ich kontynuacji i nie zmieniając obranego kierunku twórczych poszukiwań bądź praktycznego działania. O ile rozwiązanie pomniejszych problemów można czasem odłożyć na później, o tyle stając wobec dylematu, zmuszeni jesteśmy najczęściej do niezwłocznego opowiedzenia się po stronie jednej z alternatywnych propozycji. Alternatywną propozycją nieodłącznie realizacji naszych zamiarów.


76

Demonizowano ludzi, którzy w wolnym rynku widzieli nowoczesną formę bałwochwalstwa.

z zakwestionowaniem przez Kongregację Nauki Wia­ ry niektórych pogłów Leonarda Boffa. Wątpliwości Kongregacji budziło jego rozumienie świadomości mesjańskiej Jezusa Chrystusa, wizja sprawowania władzy w Kościele, interpretacja obecności Chrystu­ sa w Eucharystii, celibatu, synkretyzmu. Nie doszło jednak do żadnych potępień. Skończyło się na tym, że Boffa poproszono o roczny urlop na stanowisku profesora teologii. Procesy, o których Ojciec mówi, wydarzyły się w latach osiemdziesiątych. Tymczasem inny teolog wyzwolenia, Jon Sobrino, wzywany był do Rzymu raptem pięć lat temu!

To prawda, zakwestionowano wówczas jego poglą­ dy chrystologiczne. Postawione mu zarzuty dotyczą jednak problemów typowych dla wielu współcze­ snych teologów, nie tylko teologów wyzwolenia. I nie wiążą się one z jego poglądami na kwestie społeczne. Kościół ma obowiązek dbać o prawdę wiary i dobrze, że istnieje taka instytucja jak Kongregacja Nauki Wia­ ry. Nie jest ona złem koniecznym, rzeczywiście jest potrzebna w czasach niezwykłego natłoku informa­ cji. Ważne, że jeśli ludzie odpowiedzialni za ortodok­ sję mają dziś wątpliwości odnośnie jakichś koncepcji teologicznych, to skłonni są prowadzić z ich autora­ mi dialog. Jest to szansa na doprecyzowanie poglą­ dów teologów, ale też poznanie kontekstu, w jakim tworzą. Każdy przecież może się pomylić, ale nie jest to powód do prześladowań i potępień. Misją Kościo­ ła jest łączenie ludzi w Chrystusie i we wspólnocie, a nie ich wykluczanie. Zmieniło się więc podejście Kurii Rzymskiej do teo­ logii wyzwolenia, ale zmienił się też sam sposób jej uprawiania. Dzisiejsi teologowie są dużo ostrożniejsi niż ich poprzednicy, na co wpływ miały sprawy Boffa

i Sobrino. Ich prace mają często charakter historycz­ ny i metodologiczny. Co nie znaczy, że teologia wy­ zwolenia umarła. Odetchnęliśmy z ulgą.

O pewnych sprawach mówi się dziś inaczej niż kil­ kanaście czy kilkadziesiąt lat temu. Pojawiła się na przykład kwestia ekologii i ewangelizacji kultury. Ten ostatni temat brzmi nieco abstrakcyjnie, ale jest klu­ czowy. Jeżeli bowiem zmiana systemowa inspirowa­ na Ewangelią ma być trwała, to trzeba pracować nad osadzonymi w kulturze wartościami, wzorcami za­ chowania, symboliką i uzasadniającymi je narracjami. Czy w efekcie swojego konfliktu z Kongregacją Nauki Wiary ksiądz Gutiérrez zmienił swoje poglądy?

Czy był jakiś konflikt? Na pewno nie taki jak w przy­ padku Boffa, choć kilka spraw musiało zostać wyjaśnionych. Gutiérrez zajmował się różnymi za­ gadnieniami i, jak każdy intelektualista, ewoluował. Ale pozostał wierny idei opracowania teologii rodzi­ mej, opcji na rzecz ubogich, duchowości jako funda­ mentu wiary i teologii. Jestem pewien, że przejdzie on do historii jako jeden z najważniejszych teologów Ameryki Łacińskiej. Oby Kościół w Polsce dochował się tak odważnego i oddanego sprawie wiary teologa jak Gustavo Gutiérrez. A Boff?

Boff działa jako teolog od lat sześćdziesiątych xx wieku. Od tamtych czasów pisywał na różne tematy. Podobnie jak Gutiérrez pozostał jednak wierny głównym zało­ żeniom teologii wyzwolenia. W ostatnich latach zaj­ mował się dydaktyką i związkiem teologii z ekologią. W jego przypadku sprawy się nieco skomplikowały…


Trudno żyć i być posłusznym Fernardo Lugo

Przez pół roku mieszkałem z Lugo w jednym domu zakonnym… Niewątpliwie jest on w pewnym stop­ niu związany z teologią wyzwolenia, ale to nie ona do­ prowadziła go do prezydentury. Może kiedyś zadam mu pytanie: „Fernando, dlaczego zostałeś prezyden­ tem?”… Lugo, podobnie jak wielu patriotów polskich, ma w sobie coś z romantyka: pragnie lepszego ustro­ ju, w którym ubodzy i wykluczeni znaleźliby swo­ je miejsce. Paragwaj to bardzo biedny i słabo rozwinięty kraj. Zaangażowanie Lugo w politykę wiąże się z jego do­ świadczeniami rodzinnymi. Jego rodzina należała do aktywnej opozycji wobec dyktatury Alfreda Stroes­ snera, w związku z czym musiała uciekać z Paragwaju. Dlatego poniekąd go rozumiem, chociaż osobiście wo­ lałbym, żeby jako duchowny zajmował się nie polity­ ką, lecz pracą u podstaw. Lugo nadal pozostaje moim współbratem, chociaż nieformalnym, o którym pa­ miętam w modlitwach. Czy Kościół jest dziś postrzegany w Ameryce Łacińskiej jak stronnik ubogich i wykluczonych?

Kościół, tak jak Jezus Chrystus, był i zawsze jest ich stronnikiem. Prawdą jest jednak, że w niektórych katolickich środowiskach zaszły ostatnio zmiany.

77 W czasach rozkwitu teologii wyzwolenia, na fali przemian posoborowych i nauczania Jana Pawła ii, kładziono znaczny nacisk na sprawy społeczne. Dziś Kościół latynoamerykański zdaje się stawiać bar­ dziej na duchowość indywidualną. Popularne stały się ruchy w rodzaju Odnowy Charyzmatycznej, Opus Dei czy Drogi Neokatechumentalnej. Wielu katolików gromadzi się też wokół osób medialnych, takich jak ksiądz Marcelo Rossi. Błędne byłoby jednak twierdzenie, że dokonał się cał­ kowity przewrót w myśleniu i odejście od zdobyczy w duchowości i teologii posoborowej. Potwierdze­ niem skuteczności działań Kościoła są przemiany demokratyczne regionu, a zwłaszcza świadectwo mę­ czenników – ludzi Kościoła, świeckich i duchownych, którzy działali w różnych inicjatywach prospołecz­ nych i oddali życie w obronie godności i praw człowie­ ka. Najprawdopodobniej większość z nich pozostanie anonimowymi świętymi, ale to właśnie oni są chlubą Kościoła w Ameryce Łacińskiej. Trzydzieści lat temu Kościół w Ameryce Łacińskiej miał dwa oblicza: katolików zaangażowanych po stronie ludzi biednych i prześladowanych oraz tych, którzy legitymizowali reżimowe status quo. Kto dziś daje twarz tamtejszemu Kościołowi?

Nie podoba mi się to uproszczenie. Koncentrowanie się na skrajnościach, jak to ma teraz miejsce także w Polsce, powoduje, że nie zauważa się form działań pośrednich, których nie brakowało po Soborze →

KULTURA

Twierdzi Ojciec, że teologia wyzwolenia wciąż żyje. Ale czy inspiruje ona miejscowych polityków? Mówiło się o niej w kontekście niedawnych rządów ex-biskupa Fernando Lugo w Paragwaju.

propozycji. Alternatywną propozycją Borykanie się z różnorodnymi problemami towarzyszy niemal nieodłącznie realizacji naszych zamiarów, nie uniemożliwiając zasadniczo ich kontynuacji i nie zmieniając obranego kierunku twórczych poszukiwań bądź praktycznego działania. O ile rozwiązanie pomniejszych problemów można czasem odłożyć na później, o tyle stając wobec dylematu, zmuszeni jesteśmy najczęściej do niezwłocznego opowiedzenia się po stronie jednej z alternatywnych propozycji.

77 KATOLEW

Zapewne macie panowie na myśli to, że Boff porzu­ cił kapłaństwo. To prawda, ale pamiętajmy również, że napisał wtedy bardzo ciekawy list, w którym wytłumaczył swoje odejście. Zadeklarował w nim, że woli iść raczej ze swoim Kościołem niż ze swo­ ją teologią.

Trudno chyba spotkać dorosłego człowieka, który przynajmniej raz w życiu nie stwierdziłby z wyraźnym brakiem entuzjazmu: „mam dylemat”. Dylematy, w szczególności dylematy moralne, (…) nie należą bowiem w naszym życiu do sytuacji pożądanych. Oddychamy z ulgą, jeśli uda nam się z nimi uporać, a uporać znaczy w przypadku dylematu wybrać jedną z konkurencyjnych opcji postępowania. (…) Borykanie się z różnorodnymi problemami towarzyszy niemal nieodłącznie realizacji naszych zamiarów, nie uniemożliwiając zasadniczo ich kontynuacji i nie zmieniając obranego kierunku twórczych poszukiwań bądź praktycznego działania. O ile rozwiązanie pomniejszych problemów można czasem odłożyć na później, o tyle stając wobec dylematu, zmuszeni jesteśmy najczęściej do niezwłocznego opowiedzenia się po stronie jednej z alternatywnych


78

populacja Izraela

75%

żydzi

35%

aszkenazyjczycy

20%

sefardyjczycy

18%

mizrahi

1%

żydzi etiopscy

22 %

arabowie

18%

palestyńczycy

2% 2%

beduini druzowie

3%

inni

Własnościowy Izrael Trudno chyba spotkać dorosłego człowieka, który przynajmniej raz w życiu nie stwierdziłby z wyraźnym brakiem entuzjazmu: „mam dylemat”. Dylematy, w szczególności dylematy moralne, (…) nie należą bowiem w naszym życiu do

sytuacji pożądanych. Oddychamy z ulgą, jeśli uda nam się z nimi uporać, a uporać znaczy w przypadku dylematu wybrać jedną z konkurencyjnych opcji postępowania. (…) Borykanie się z różnorodnymi problemami towarzyszy.


Postsyjoniści w Izraelu Wśród wielu dzisiejszych prób interpretacji zagadnień ponadepokowych, pojawia się przed nazwami wybranych prądów intelektualnych przedrostek „post”. Nie inaczej jest w przypadku klasycznego i do dziś wzbudzającego

z dr.

Piotrem Weiserem rozmawia Jarosław Ziółkowski

Co to znaczy być syjonistą dzisiaj?

Tradycyjny syjonizm obraca się wokół dwóch dogma­ tów. Po pierwsze nie negocjowane jest istnienie pań­ stwa Izrael. Po drugie nie negocjowany jest żydowski charakter tego państwa. A to zakłada bezwzględną dominację polityczną, gospodarczą i kulturalną ży­ wiołu żydowskiego w Izraelu. Postulaty te w 2004 roku powtórzyła ponownie Światowa Organizacja Sy­ jonistyczna w tak zwanym Programie Jerozolimskim. I choć organizacja ta nie ma dziś większego znacze­ nia politycznego, to nadal potwierdza pewne kierun­ ki ideologiczne. A na czym polegają dwa stanowiska kwestionujące współczesny syjonizm, czyli antysyjonizm i postsyjonizm?

Antysyjonizm, który uważam za antysemityzm, to kontestowanie punktu pierwszego, czyli prawa Izraela do istnienia. Natomiast postyjonizm, który głosi część środowiska akademickiego wraz z grupą publicystów skupionych wokół dziennika „Haaretz” oraz człon­ kowie różnych organizacji pozarządowych, głównie

pokojowych, jest szeregiem poglądów na punkt drugi, czyli żydowski charakter Izraela. Przy czym nie jest to żaden zorganizowany ruch, raczej umowna nazwa myślenia o kształcie i znaczeniu państwa. W takim razie spuśćmy zasłonę milczenia na idee antysyjonistyczne i przyjrzyjmy się postsyjonistom. Jaki jest przewodni nurt poglądów tej drugiej grupy myślicieli na żydowski charakter państwa?

Tak jak syjonistyczny Program Jerozolimski uznaje Izrael za awangardę „żydowskości”, za punkt odnie­ sienia dla wszystkich Żydów na świecie, to postsyjon­ ści nie przesądzają już o miejscu Izraela wśród ogółu Żydów. Zwracają uwagę, że przecież większość Żydów mieszka poza Izraelem, że amerykańscy Żydzi wcale nie palą się do emigracji, że 600-tysięczna żydowska społeczność z Francji nie pakuje walizek i nie wyjeż­ dża do Izraela ze swoimi kapitałami i know-how. Po­ nadto postyjoniści wskazują również na daleko idącą sprzeczność w definiowaniu państwa jako żydowskie i demokratyczne zarazem. Wskazują oni, że definicja Izraela jako państwa żydowskiego w taki, czy inny sposób upośledza nie-Żydów. Co w związku z tym proponują?

Ich zasadniczy postulat to wewnętrzna reforma pań­ stwa. Docelowo postsyjonistom, choć używajmy tego określenia umownie, chodziłoby zapewne o napisanie konstytucji, która zrównywałaby Palestyńczyków i Ży­ dów wobec prawa. Wielu postsyjonistów tęskni →

79 POZA EUROPĄ

dr Piotr Weiser jest historykiem idei, autorem książek i artykułów poświęconych dziejom Zagłady Żydów oraz współczesnemu Izraelowi. Praco­ wnik Instytutu Bliskiego i Dalekiego Wschodu uj oraz Żydowskiego Instytutu Historycznego. Aktualnie pracuje nad książką „Wygnanie jako kategoria myślenia. Edward Said czyta Josepha Conrada”


80

Postyjoniści widzą sprzeczność w definiowaniu państwa jako żydowskie i demokratyczne.

za jednym, acz dwunarodowym państwem, w któ­ rym Kneset byłby zróżnicowany. Za Izraelem, w któ­ rym nie mówiłoby się o mniejszości palestyńskiej, ale o ponad milionowej równouprawnionym komponen­ cie społeczeństwa. A w kwestii państwowości Palestyny?

Oczywiście uważają za istotne utworzenie państwa Palestyńskiego na Zachodnim Brzegu i w Gazie. Co za tym idzie myśliciele postsyjonistyczni raczej do­ puszczają podział Jerozolimy, albowiem bez tego nie powstanie państwo palestyńskie. Jednakże w takich dywagacjach nieodzownie dochodzimy do problematyki terroryzmu palestyńskiego...

Dlatego proszę zwrócić uwagę na związki postsyjo­ nistów z różnymi myślicielami i działaczami pale­ styńskimi akceptującymi istnienie Izraela. W sprawie palestyńskiej w zasadzie powtarzają oni ich postula­ ty, w których wyrzeczenie się terroryzmu jest kwe­ stią wyjściową. Prof. Sari Nusseibeh byłby dla mnie w tym przypadku postacią pomnikową. Zero przemo­ cy jest sztandarowym hasłem jednych i drugich. Post­ syjoniśni twierdzą jednak, że skoro Izrael jest stroną nieporównywalnie silniejszą powinien nie ustawać w wysiłkach na rzecz pokoju. Natomiast musimy pamiętać, że postsyjonizm nie jest ruchem ani jednolitym, ani silnym. Nie wydał jesz­ cze żadnej partii politycznej, nie rozwiązuje realnych problemów politycznych. Te zaś zapewne zweryfiko­ wałyby niektóre jego postulaty. Jaka jest propozycja postsyjonistów w sprawie żydowskich osiedli na Zachodnim Brzegu?

Postsyjonistom zapewne najłatwiej byłoby powie­ dzieć, że powinny zniknąć. W końcu w Gazie osiedla

zostały rozmontowane. Ale na Zachodnim Brzegu oznaczałoby to taką małą wojnę domową z osadnika­ mi. Zresztą, nie po to Izrael zaludnia te ziemie, żeby tak łatwo z nich zrezygnować. Jak nie patrzeć, rzą­ dząca dzisiaj prawica to spadkobierczyni rewizjoni­ stycznego syjonizmu, który zawsze dążył do ekspansji terytorialnej kosztem Arabów. Tu się nic nie zmieniło Problem uchodźców palestyńskich jest zaledwie szerszą częścią skomplikowanych relacji Izraela z arabskimi sąsiadami.

Tak, to prawda, mimo że przecież nie ma jednego Świata Arabskiego. Mam wrażenie, że przy umie­ jętnej, naprawdę gołębiej polityce i angażowaniu się ekonomicznym w regionie, byłoby możliwe dla Izraela uzyskanie partnersko-szorstkich relacji z sąsiadami. Choćby tylko takich, jakie Izrael teraz ma z Jordanią. Wiele państw regionu ma w niektórych kwestiach in­ teresy zbieżne z Izraelem. Na przykład Arabia Saudyj­ ska w sprawie Iranu. Jeżeli kraje arabskie zaczęłyby mieć korzyść gospodarczą i cywilizacyjną z obec­ ności Izraela, hasła o wymazywaniu go z mapy gło­ szonoby ciszej. Tylko z drugiej strony nie możemy zapominać o pewnej rewolucyjnej niestabilności izra­ elskich sąsiadów. Czy postsyjonizm postuluje jedynie równouprawnienie Palestyńczyków, czy chodzi mu również o zniesienie nierówności wewnątrz całego społeczeństwa izraelskiego – czyli na przykład poprawienie kondycji Mizrachijczyków?

W jakiejś mierze tak. Pamiętajmy, że społeczeństwo Izraela jest złożone z Żydów pochodzących z róż­ nych stron – Europy, Afryki, Bliskiego i Środkowego Wschodu. Tymczasem dominującą pozycję – politycz­ ną, kulturalną i gospodarczą – zdobyli w niej Żydzi asz­ kenazyjscy, głównie Środkowo i wschodnioeuropejscy.


Jednakże mówiąc o złożoności społeczeństwa izraelskiego, trzeba wspomnieć o twardym punkcie syjonizmu, jakim jest Prawo powrotu.

W obecnej formie zaprzecza ono możliwości napisania konstytucji zrównującej wobec prawa Arabów. Zapis uchwalony w 1950 roku zakłada, że każdy Żyd ma pra­ wo sprowadzić się do Izraela i uzyskać obywatelstwo automatycznie, o ile nie zmienił wcześniej wyznania. To nadgorliwość nawet w stosunku do tradycyjnej Ha­ lachy, która innowiercy nie przestaje uważać za Żyda, choć uważa za odstępcę. W ten sposób prawo powro­ tu staje się blokadą niemożliwą do przeskoczenia dla uchodźców palestyńskich. Wybitny palestyński myśliciel, Edward W. Said ubo­ lewał, że on, urodzony w Jerozolimie, musi się starać o trzymiesięczną wizę na wjazd do Izraela, a Żyd uro­ dzony w Radomiu, Paryżu czy Nowym Jorku może się do niego w każdej chwili sprowadzić na stałe. Dopóki nie będzie symetrii w tej sprawie, Izrael będzie bar­ dziej żydowski niż demokratyczny. Potrzebny byłby tu kompromis. Palestyńczycy musieliby zgodzić się, żeby nie wszyscy uchodźcy mogli powrócić, a mówi­ my tu przecież o setkach tysięcy ludzi. I na czym miałoby polegać ustępstwo Izraela?

Musiałby uznać winę, a później wypłacać uczciwe re­ kompensaty, pozwalające na rozpoczęcie nowego ży­ cia oraz wyrazić zgodę na zakładanie na Zachodnim Brzegu osiedli dla powracających Palestyńczyków. Tymczasem to jednak political fiction. A gdybyśmy mieli porównać tradycyjną historiografię izraelską i postsyjonistyczną interpretację historii Izraela?

Tradycyjna historiografia głosi, że znienawidzeni przez świat tułacze wracają po dwóch tysiącach lat na ziemię ojców. Zresztą, i religijni i świeccy dodali­ by „obiecaną”, inaczej rozumiejąc obietnicę. Gdy oka­ zało się, że ziemia jest zaludniona, przybysze próbują wejść z miejscowymi w przyjacielskie relacje. Z cza­ sem jednak i tutaj stają się znienawidzeni. Sytuacja jest coraz bardziej napięta. Arabowie odrzucają po­ lityczny plan podziału, dlatego przybysze prowadzą sprawiedliwą wojnę o niepodległość. Niezmierzone ar­ mie arabskich Goliatów próbują wepchnąć ich do mo­ rza. Miejscowa ludność arabska natomiast wzywana jest przez nie do opuszczenia domostw. Postsyjonizm byłby w stanie zakwestionować wszystkie powyższe twierdzenia, oprócz nienawiści świata. Dość burzliwe tezy. Choć wyjaśnia to, dlaczego cała grupa autorów zajmujących się rewizją tradycyjnej historiografii bywa określana mianem „Nowych Historyków”.

Dokładnie, bo cały postsyjonizm fundował się na rewizji dziejów Izraela, zwłaszcza pamięci o wyda­ rzeniach roku 1948. Wojna o niepodległość Żydów w Palestynie dla Arabów oznaczała wypędzenia albo niewolę. Jako, że Izrael ma dosyć liberalną ustawę o archiwach i większość dokumentów dotyczących wojny 1948 roku i wypędzeń jest w tej chwili jaw­ na, możliwe było napisanie kluczowych książek na ten temat. Na przykład „Roku 1948” Bennego Mor­ risa albo prac Aviego Shlaima, Toma Segeva, Simhy Flapana. Rewizja tradycyjnej mitologii syjonistycz­ nej zakorzenionej w podręcznikach i systemie edu­ kacji jest intelektualnym wyzwaniem postsyjonistów na przyszłość. A jak postsyjoniści postrzegają obecność pamięci o Zagładzie w polityce tożsamościowej państwa?

Są krytyczni. Proszę zwrócić uwagę, że ważne książki z kręgu postsyjonistycznego, Toma Segeva i Idith Ze­ rtal dotyczą właśnie eksploatacji Zagłady. Osobiście nie zgadzam się z ich twierdzeniem, że pamięć o Za­ gładzie była na początku istnienia Izraela wypiera­ na. Chociaż, rzecz jasna, nie stanowiła ona osnowy państwotwórczej narracji. Na początku była obecna w pamięci o powstaniu w getcie warszawskim. Pamię­ tajmy, że dosyć szybko zaczęły pojawiać się w wielu miastach ulice Mordechaja Anielewicza. A pierwsze muzeum upamiętniające Zagładę powstało jeszcze w 1948 roku. Jednak dopiero podczas procesu Eich­ manna dopuszczono opowieść ocaleńców, czyniąc z niej najważniejszy argument za żydowskim samo­ stanowieniem. No więc postsyjoniści krytykują in­ strumentalizację pamięci. Przyznam jednak, że o ile dostrzegam nadużywanie retoryki w tej kwestii, →

81 POZA EUROPĄ

Niech symboliczny będzie fakt, że Aszkenazyjczykami byli i są wszyscy premierzy Izraela. Wyjaśnienie tego faktu formułował Szmuel Eisenstadt, przez dwie de­ kady niemal oficjalny socjolog państwa. Uważał on, że konstytutywne dla dziejów Izraela, stworzenia pań­ stwa i uformowania się klasy politycznej, są alije druga i trzecia (między rokiem 1900 a 1923), w czasie któ­ rych przybyli do Palestyny głównie Żydzi europejscy, przejmując zarząd nad osadami i tworząc kluczowe in­ stytucje żydowskie w Palestynie. Postsyjoniści powie­ dzą, że to prawda, ale dodadzą, że pionierzy rozpisali zarazem role społeczne, nie gwarantując późniejszym mizrachijskim przybyszom równouprawnienia – wy­ kształcenia i możliwości awansu zawodowego, do­ stępu do instytucji państwowych. Niemniej jednak wydaje mi się, że postsyjonizm w sprawie Mizrachij­ czyków wpisuje się tu w ogólną dyskusję o niwelowa­ niu nierówności w Izraelu.


82

tyle uważam, że Izrael ma prawo czynić z Zagłady oś swojej historii. Dziwiłbym się, gdyby tak nie było. Wracając do wersji hagiograficznej, czy przeciętny Izraelczyk nadal kultywuje syjonistyczny obraz świata?

Tak, mam wrażenie, że podobnie jak w Polsce, wszel­ kie debaty intelektualne angażują w Izraelu margines społeczeństwa, idee postsyjonizmu bardzo powoli wkraczają do oficjalnego obiegu. Zresztą, przeciętny Izraelczyk ma teraz, jak przypuszczam dwa problemy. Niewątpliwie kwestię bezpieczeństwa. Iran się zbroi, wzbogaca uran, nie wiadomo, jakie będą długofalo­ we skutki Arabskiej Wiosny i co się stanie w Syrii, nie wiadomo też kim okaże się Mohamed Mursi. Bo moim zdaniem, dla Izraela najważniejsza okaże się sytuacja w Egipcie. Egipt zawsze wyznaczał trendy polityczne w regionie. I to właśnie bezpieczeństwo jest powodem, dla którego Izraelczycy już po raz drugi wynieśli do władzy Beniamina Netanjahu. Z drugiej strony izraelska młodzież ma ciężkie wa­ runki socjalne. Kraj jest bardzo drogi i raczej nieprzy­ jazny podejmowaniu kariery zawodowej. Stąd wzięły się namiotowe protesty w 2011 roku. Z tych powo­ dów oraz z powodu kryzysu izraelskiej lewicy trud­ no znaleźć polityków – postsyjonistów w Knesecie. Jako, że w polityce nie odgrywają postsyjoniści znaczącej roli, jaki jest zasięg ich oddziaływania intelektualnego?

W świecie akademickim trudno dzisiaj ignorować ich koncepcje. Nikt nie jest w stanie napisać histo­ rii izraelskich Palestyńczyków bez odwoływania się do książki Kimmerlinga i Migdala [„Palestyńczy­ cy: Powstanie narodu”], doceniających palestyńską perspektywę, to znaczy perspektywę narodu zdzie­ siątkowanego, pozbawionego od 1948 roku elit inte­ lektualnych, politycznych, gospodarczych. Z drugiej strony koncepcje postsyjonistyczne Nowej Humani­ styki nie mają odzwierciedlenia w programach szkol­ nych, rzadko też są wysłuchiwane przez polityków. Postsyjonizm bywa często zrównywany z lewicą i skrajną lewicą. Czy pana zdaniem jest to uczciwe postawienie sprawy?

Postsyjonizm to zjawisko, które do pewnego stop­ nia przyszło z Zachodu i inspirują go hasła równości społecznej. Tak, moim zdaniem jest to ruch zdecy­ dowanie lewicowy. Ale to niekoniecznie bierze się ze sztywnego podziału na lewicę i prawicę, przecież są intelektualiści, którzy nie akceptują całego lewico­ wego pakietu myślenia, a są postsyjonistami. Proszę jednak zauważyć, że zaproponowałem bardzo pozy­ tywną i uniwersalną definicję postsyjonizmu jako

rozszerzenia formuły państwa, która może być teo­ retycznie do przyjęcia i dla lewicy i dla umiarkowa­ nej prawicy, chociaż może jestem naiwny. W Knesecie nie widać bowiem polityków dopuszczających ogra­ niczenie żydowskiego charakteru Izraela, a postsy­ jonizm z jego postulatami uważają oni za szkodliwą awangardę. Jaki mógłby być wpływ przyjęcia zrewidowanej historii na politykę bieżącą Izraela?

Wewnętrzna reforma izraelskiej demokracji i zgoda na powstanie niepodległej Palestyny. W związku z tym, czy myśli pan, że możliwa jest realizacja postulatów postsyjonistycznych?

Nie prędko. Społeczności izraelska i palestyńska cze­ kają na swoich mężów stanu, którzy zjednoczą swoje społeczeństwa i porwą tłumy, przekonując do swo­ ich racji. Z tym, że racje te musiałby być prawdziwie demokratyczne. Zdefiniowany powyżej postsyjonizm to bowiem nic innego jak tylko postulat demokraty­ zacji państwa.


Ziemia różnych ojców Wedle stereotypu Beduini to grupa żerująca na państwie. Według Beduinów państwo traktuje ich niczym obywateli drugiej kategorii. Jakie jest miejsce Beduinów w dzisiejszym Izraelu? Na pytanie to próbuje odpowiedzieć Jarosław Ziółkowski.

N

egew. Monotonny pustynny krajobraz. Teren po­ fałdowany i kamienisty. Jedno za drugim ciągną się takie same, szaro-żółte wzgórza. Po lewej stronie widzę rozległy kompleks elektrowni, skomplikowane konstrukcje ze stali, niczym małe miasto. Tuż obok, rozrzucone bezładnie pod kablami stoją byle jak skle­ cone domy. Po przeciwnej stronie horyzontu majaczy rozległy kombinat chemiczny. Wiejący z jego strony wiatr przynosi ostre, gryzące powietrze. Ledwie minęła dziesiąta, a już jest przeraźliwie go­ rąco. Nie chcę nawet myśleć o tym, co dzieje się w do­ mach pod wzgórzem. Większość z nich to tymczasowe konstrukcje, ustawione w kwadrat cementowe pusta­ ki, przykryte blachą falistą. Żadnej izolacji termicz­ nej, nagrzewają się gdy tylko wyjdzie słońce, jeszcze szybciej tracą ciepło po zmroku. Wadi al-Na’am to jedna z czterdziestu sześciu nieuznawanych przez rząd Izraela beduińskich wio­ sek na pustyni Negew. W świetle prawa nie istnie­ ją, w związku z czym władze nie muszą zapewniać mieszkańcom podstawowych usług. Pięćdziesiąt ty­ sięcy ludzi na własną rękę zaopatruje się w wodę, prąd i opiekę lekarską. Alternatywą jest przeniesienie się do oficjalnych, utworzonych przez państwo osiedli

beduińskich. Siedem miasteczek, wybudowanych w latach siedemdziesiątych mieści się na niewielkim obszarze wokół stolicy regionu, Beer Szewy. I choć łącznie mieszka w nich ponad sto dwadzieścia ty­ sięcy ludzi, inni nie palą się do przeprowadzki. Za­ miast życia w mieście wybierają trwanie w konflikcie z państwem. Beduini byli utrapieniem dla władz na długo przed powstaniem Izraela. Nie sposób było jednoznacznie określić miejsca ich zamieszkania, a co za tym idzie, zmusić do płacenia podatków. Kiedy w 1858 roku sułtan osmański wprowadzał nowe ustawodawstwo ziemskie, Beduini zignorowali wezwania do rejestro­ wania użytkowanych gruntów. Woleli rządzić się wła­ snymi prawami, w których zupełnie inaczej traktowali pojęcie własności. Sułtan uważał większość gruntów Imperium za własność państwa. Poddani uzyskiwali częściowe prawa do ziemi jeśli zajmowali się jej upra­ wą i płacili podatki. Dla Beduinów cały step i pustynia były wspólnym terenem wypasu. Własność prywatna pojawiała się dopiero po wykopaniu studni. Kontrola wody dawała kontrolę nad okolicą. Nieudaną próbę ewidencji gruntów i ludności w Pa­ lestynie podjęli też Brytyjczycy w czasie, gdy istniała Palestyna Mandatowa. Negew sprawił im największą trudność, cały jego teren opisali więc jako nieużyt­ ki, a liczbę ludności jedynie oszacowali. Jak pisał je­ den z urzędników Królowej, Beduini są mieszkańcami namiotów (tent dwellers) i nie zawsze muszą przeby­ wać w tej okolicy. Zdezorientowani byli też nowi →

83 POZA EUROPĄ

Jarosław Ziółkowski


84 posiadanie ziemii

pustnia Negev 55% powierzchni Izraela

rząd Izraela

Beersheba

94%

% nacji żyjący na Negev

żydzi

3%

arabowie

3%

8%

żydzi w Izraelu

Beduini

0,15%

65%

beduini w Izraelu


są w wielkich zbiornikach. To z nich pochodzi gryzący zapach docierający do mnie w Wadi al-Na’am. Moi be­ duińscy gospodarze skarżą się na choroby płuc i zanie­ czyszczenia wody. Zarzucają państwu, że świadomie buduje niebezpieczne instalacje w pobliżu ich osad. Rząd widzi sprawę inaczej. Negew, jako ziemia zdo­ byta, należy do państwa w całości, podobnie zresz­ tą jak dziewięćdziesiąt trzy procent gruntów Izraela. Beduini, którzy nie zgodzili się na przeprowadzkę do miast, traktowani są jak intruzi. W świetle pra­ wa w nieuznawanych wioskach nie sposób legalnie zbudować budynku – urzędy nie wydadzą potrzeb­ nych pozwoleń. Beduini nie odnoszą sukcesu także i w salach sądowych. Większość gruntów, za których właścicieli się uważają, około osiemdziesięciu tysięcy hektarów, nie została wpisana do Tabu, osmańskiego rejestru ziemskiego, na podstawie którego wydawane są wyroki. Organizacje pomagające Beduinom szacu­ ją, że rząd w najlepszym razie jest skłonny przystać na piętnaście procent ich żądań. Próbuję ustalić, dlaczego Beduini nie starali się uzyskać aktów własności u sułtana lub królowej. Na­ potykam kolejną kontrowersję. Beduini uważali, że rejestracja ziemi zmusi ich do płacenia podatków i dla­ tego się na nią nie zgodzili, przekonuje mnie dr Seth Frantzman, publicysta „Jerusalem Post”. Teraz chcą ziemi, jak każda osoba, która chce więcej własności i pieniędzy. Tymczasem Brytyjczycy cały Negew za­ pisali jako ziemię państwową. Dr Oren Yiftachel z Uniwersytetu Ben Guriona w Beer Szewie, pomaga Beduinom w procesach z pań­ stwem. Twierdzi, że Beduini nie ponoszą odpowie­ dzialności za brak dokumentów. Sporządzanie takich wykazów jest przedsięwzięciem państwowym. Nie można winić jednostki za to, że sama tego nie zrobiła. Dodaje, że władze brytyjskie de facto uznawały prawa Beduinów do ziemi, godząc się na to, by sprzedawali ją żydowskim osadnikom..

*

Na skraju Wadi al.-Na’am leży kilka stert gruzów. Mie­ sza się w nich blacha z cegłami, gdzieniegdzie wystają resztki połamanych mebli. Wyburzanie domów przez służby państwowe najskuteczniej przysparza Bedu­ inom zwolenników. Oprowadzający mnie przywódca lokalnej społeczności żali się, że buldożery pojawiają się o świcie w asyście policji. Mieszkańcy mają czas jedynie na wyniesienie najpotrzebniejszych rzeczy. Przyzna­ je, że dostają sądowe nakazy eksmisji. Ale dokąd mam pójść? – pyta. To jest mój dom, tu mieszkał mój ojciec i jego ojciec. Rząd odpowiada na te pytania wskazując na istniejące miasta beduińskie. Nie zamierza też odstępować od →

85 POZA EUROPĄ

osadnicy, zarówno żydowscy jak i arabscy. W jednym roku kupowali w dobrej wierze ziemię jako niezamiesz­ kaną, w kolejnych latach zdarzało się, że zapełniała się nomadami i ich stadami. Nieprecyzyjne dane zawarte w brytyjskich spisach pozwalają sądzić, że na początku 1948 roku po Negewie mogło wędrować do stu tysię­ cy Beduinów. Po wojnach towarzyszących powstaniu Izraela zostało ich około jedenaście​tysięcy. Pierwsza kontrowersja dotyczy tego, czy Beduini są ludnością tubylczą, a co za tym idzie, czy przysłu­ gują im specjalne prawa do ziemi. Sympatycy polity­ ki rządu izraelskiego twierdzą, że większość plemion przybyła z Egiptu dopiero po wyprawie Napoleona w 1799 roku i nie sposób ustalić, czy zajęli puste te­ reny. Zwolennicy sprawy beduińskiej przekonują, że ludy koczownicze zamieszkiwały Negew już w v wie­ ku przed naszą erą, a Beduini dotarli tam najpóźniej w czasie arabskiego podboju. Trudność sporu polega na tym, że strony nie zgadzają się co do najbardziej podstawowych faktów historycznych. Kibuc Sde Boqer słynie jako miejsce pochówku Dawida Ben-Guriona, pierwszego premiera Izraela. Z całego kraju zjeżdżają tu wycieczki by oglądać sto­ jący na skraju Kanionu Zin grób. Przechadzam się są­ siadującym z nim ogrodem. Na trawie pod drzewami siedzi kołem grupa młodzieży. Słuchają słów dobie­ gających z leżącego między nimi magnetofonu. Ar­ chiwalna taśma przenosi ich w rok 1948, Ben Gurion niezbyt mocnym, ale zdecydowanym głosem ogła­ sza powstanie Państwa Żydowskiego w Ziemi Izraela. Tutaj, w środku pustyni, lepiej brzmiałoby prze­ mówienie, które wygłosił przy innej okazji. Naród Izraela zostanie poddany próbie przez Negew. Tylko zasiedlając i rozwijając ten obszar, Izrael może zmie­ rzyć się z wyzwaniem, jakie stawia przed nim historia. Zwrócenie się na południe miało zapewnić młodemu państwu otwarte przestrzenie rozwoju. W środko­ wej i północnej części państwa robiło się już tłoczno. Ben Gurion kreślił uwodzicielską wizję pustyni roz­ kwitającej dzięki szczęśliwym osadnikom, budującym system nawadniania. Premier był konsekwentny. Sam spędził na Negewie ostatnie dwadzieścia lat życia. Py­ tam mojego przewodnika, czy Izraelczycy realizują te­ stament ideowy ojca państwa. Kręci głową. Niezbyt nam się to udaje. Sam jest zakochany w pustyni, ale przyznaje, że mało kto dobrowolnie ją wybiera. Mło­ dzi ludzie chcą mieszkać w Tel Awiwie. Tam widzą dla siebie możliwości. Niemniej jednak państwo chętnie korzysta z ziem pustyni. W oddaleniu od dużych osiedli można tu bu­ dować bazy wojskowe i strefy przemysłowe. Takie jak Ramat Hovav, gdzie skupione są fabryki przemysłu che­ micznego. Toksyczne odpady z produkcji gromadzone


86

Siedem oficjalnych beduińskich osiedli znajduje się w czołówce miast o najniższym poziomie życia w Izraelu.

dotychczasowej polityki. Na początku roku przyjęty zo­ stał tak zwany „plan Prawera”. Zakłada przesiedlenie co najmniej trzydziestu tysięcy Beduinów do miast. Mogą w nich uzyskać darmową działkę budowlaną pod wa­ runkiem, że zrezygnują ze wszystkich innych roszczeń majątkowych. Jednocześnie plan sankcjonuje nakaz wy­ burzenia tysięcy nielegalnych budynków. Siedem oficjalnych beduińskich osiedli trudno uznać za miasta. To raczej przedmieścia, skupisko budynków wzniesionych bez większego porząd­ ku. Brakuje w nich podstawowej infrastruktury. Wszystkie mieszczą się w pierwszej dziesiątce miast o najniższym poziomie życia w Izraelu. A zarazem charakteryzują się najwyższym poziomem prze­ stępczości w kraju. Władze chciałyby widzieć w tym potwierdzenie stereotypu Beduina, niepiśmiennego brutala. Druga strona oskarża państwo o prowadze­ nie polityki apartheidu i tworzenie patologii przez pozbawianie Beduinów podstawowych możliwości rozwoju – edukacji i zatrudnienia. Wedle stereotypu Beduini to grupa żerująca na państwie. Nie pracują, mają dużo dzieci, chętnie się­ gają po zasiłki. Moich rozmówców takie wyobrażenie oburza. Mówią, że to rząd odpowiada za ich sytuację. Dodają, że chcieliby podtrzymywać tradycyjny, pa­ sterski tryb życia, ale kontrola, jaką państwo sprawuje nad ziemią czyni to jednak niemożliwym. Jednakże dr Frantzman i te zarzuty odrzuca. Nie ma powodu, żeby niewielka mniejszość posiadała tyle ziemi [ile chcą posiadać Beduini], podczas gdy przeciętny obywatel Izraela posiada mniej niż sto metrów kwadratowych. Przejeżdżając przez Beduińskie osiedla – te oficjal­ ne i te nieuznawane przez władze, trudno nie zwrócić uwagi na intrygujące zjawisko. Choć większość bu­ dynków wygląda biednie i licho, pojawiają się pośród

nich wielkie pałace, fantazyjne budowle o kilku pię­ trach, z okrągłymi wieżyczkami i murami zwieńczo­ nymi blankami. Taki przepych u mniejszości, która uważa się za uciskaną, dziwi. Wiele wskazuje na to, że pieniądze pochodzą z przemytu. „Dziennik Haarec” (3 lipca 2009) szacuje, że w niektórych wioskach może się nim trudnić nawet sześćdziesiąt procent męż­ czyzn. Przerzucają broń, narkotyki, nielegalnych imi­ grantów z Afryki. Mój telawiwski znajomy protestuje przeciwko uży­ waniu tych informacji jako argumentu w sprawie stosunku państwa do mieszkańców nieuznawanych wiosek. Nic nie usprawiedliwia takiego traktowania Beduinów. Nie chodzi tu o to, kim są i co robią ofiary. Chodzi o to, co my robimy w ich sprawie. Nie możemy godzić się na wyburzanie domów i odbieranie ziemi.

*

Palestyński pisarz, Raja Shehadeh, w książce „Pękniecie czasu” opisuje historię ucieczki swojego wuja przed wła­ dzami Osmańskimi. Posądzony o współpracę z aliantami w czasie I wojny światowej, schronił się w głębi Palestyny, by uniknąć wyroku śmierci. Kilka miesięcy spędził żyjąc wśród Beduinów, przyjmując ich tryb życia i częściowo dzieląc z nimi przekonania.

Jarosław Ziółkowski jest absolwentem filozofii i psychologii uw, przez semestr studiował na Uniwersytecie w Tel Awiwie


REKLAMA

KULTURA

87


88


Nie jestem podglądaczem „W pewnym momencie nudzisz się, rozluźniasz, patrzysz w inną stronę. Fotografowi właśnie o to chodzi – żeby widz nie oglądał maski, którą model gra do aparatu, ale prawdziwego człowieka."

Z Janem Brykczyńskim rozmawia Mateusz Luft

Jan Brykczyński jest fotografem freelancerem, absolwentem Wydziału Fotografii pwsftvit w Łodzi i Szkoły Filmowej w Pradze. Stypendysta Europejskiej Fundacji Kultury, Funduszu Wyszehradzkiego i Ministra Kultury. Współtwórca kolektywu fotograficznego Sputnik Photos. W lutym został nominowany do nagrody „Sony World Photo Awards” za fotoreportaż z Arnes na Islandii. Zdjęcia dostępne na stronie: www.janbrykczynski.com

Wydawało mi się, że fotoreportaże odeszły do lamusa. Ty jednak wciąż się tym zajmujesz…

Świat został już w wystarczającym stopniu opisany. Nie istnieją miejsca­ ,w których nigdy nie postała ludz­ ka stopa. Wszystkie zdjęcia można znaleźć w internecie, reportaż fo­ tograficzny przestał być masowym medium informującym o świecie. Funkcję, którą niegdyś pełnił, prze­ jęła telewizja. §od tego, o czym opowiadasz, jest jednak to, w jaki sposób ujmujesz swój temat. Jak „filtrujesz” przez sie­ bie rzeczywistość. Takie fotografie podobają się nie ze względu na egzo­ tykę miejsca, lecz na indywidualną perspektywę, wrażliwość obserwacji, nastrój. Tematem może być cokol­ wiek, nawet ta lampa w knajpie.

Czy to, co robisz, wciąż jeszcze jest dziennikarstwem?

Nie czuję się reporterem. Zawsze pracowałem nad tematami bardziej autorskimi i na tyle znałem ludzi, których fotografowałem, że mogłem do nich podejść bardzo blisko. Re­ porter kojarzy się z długim obiekty­ wem. A ja do niedawna nie miałem nic dłuższego niż 50 milimetrów. Bojkowska, wieś na Ukrainie, nie jest interesującym tematem dzienni­ karskim. Nie jest ani najbiedniejsza, ani najmniejsza. Tamtejsi ludzie nie mają najdłuższych zębów, krowy nie chodzą na dwóch nogach. Ale jadąc do niej, na własny użytek tworzę jej liryczną historię. Nie zwracam uwagi na biedę, pijaństwo i wiele aspektów interesujących z punktu widzenia „obiektywnego” przekazu. Wybieram to, jak ci ludzie pięknie wygląda­ ją w zimowej scenerii, jak kolorowe są ich domy, stroje. Chwytanie tego wymaga innej wrażliwości niż kla­ syczny reportaż. Miejsce tej subiek­ tywnej formy – nazywamy ją „doku­ mentem fotograficznym” – jest raczej w galeriach niż w gazetach, chociaż do tych ostatnich też często trafia.

nich. W jaki sposób się z nimi dogadujesz? Przecież oni należą do zupełnie innego świata!

W przypadku zamkniętych spo­ łeczności zawsze staram się mieć kogoś, kto mnie do nich wprowadza. Nawiązanie kontaktu jest najtrud­ niejsze, a ono właśnie stanowi klucz do sukcesu. Dlatego w podróży po Islandii towarzyszyła mi dziewczyna, nauczycielka z jednej z tamtejszych szkół. Dzięki temu już pierwszego wieczora wylądowałem na kolacji w czyimś domu. W normalnych wa­ runkach zawieranie takich znajomo­ ści trwałoby tygodniami. Zazwyczaj staram się mieszkać u ko­ goś ze wsi, najczęściej nie ma zresztą innej możliwości. Później, kiedy cho­ dzę po okolicy, wszyscy wiedzą, czy­ im jestem gościem. To pozwala tym ludziom jakoś mnie zidentyfikować. Pomyśl tylko, facet z miasta, przy­ jeżdżający na wieś i łażący samotnie z aparatem, musi budzić mieszane uczucia. Matki chowają córki gdzieś za plecami lub, przeciwnie, wypy­ chają je do przodu. Strategie w ta­ kich społecznościach są różne. Czy już na zawsze pozostajesz intruzem?

Mówiłeś, że jadąc w teren, zaprzyjaźniasz się z ludźmi i mieszkasz wśród

Społeczny status fotografa szybko ewoluuje. Zaczynam jako włóczęga,

>  człowiek numeru

Tomek Kaczor

89


90

o którym nie wiadomo, po co się szwęda i robi te zdjęcia. Może Cy­ gan, może chce coś ukraść? Tymcza­ sem już po upływie miesiąca jestem bardzo pożądanym gościem, wręcz osobistością. Ludzie są mnie ciekawi, zapraszają do domu. Staję się „ich” fotografem. Niemało inwestuję w kontakt z ludź­ mi, których codzienność fotografu­ ję. Dzięki naszemu spotkaniu dużo otrzymuję, ale dużo muszę też dawać z siebie. Oni pozwalają mi na wgląd w swoje życie, a ja poświęcam im czas i uwagę, przynoszę informacje o świecie i o sobie samym. Nic dziw­ nego, że po tygodniu lub dwóch czuję się zupełnie wykończony. Nie czujesz się podglądaczem?

Jesteś tym, za kogo się uważasz. Gdy przychodzę do ludzi z poczu­ ciem, że nie robię nic złego, że nie zamierzam ich ośmieszyć, to oni też tak to odbierają. Widzą, że mam do nich szacunek i że nie „czaję się” z aparatem. Dużo z nimi rozmawiam, zanim zabiorę się do robienia zdjęć. Ale kiedy wyciągasz aparat, świat wokół ciebie się zmienia…

To prawda, dlatego wiele spośród moich fotografii to pozowane por­ trety. A jednak ludzie dość szybko przyzwyczajają się do mojej obecno­ ści. Zresztą nie mogą też grać przez

cały czas. Po paru godzinach ktoś w końcu musi wydoić krowę, bo ina­ czej ta nie przestanie ryczeć. No więc ten ktoś stara się doić ją po kryjomu, a ty śledzisz go z aparatem…

Pierwszego dnia jest skrępowany. Następnym jednak razem, kiedy idę za nim do stodoły, przestaje mnie dostrzegać i sytuacja staje się nor­ malna. Tak bardzo różnię się od tych ludzi, że przyzwyczajają się nie tylko do mojej obecności, ale i do mojej odmienności. Niezależnie od tego, co zrobię – jeśli uważam to za nor­ malne – oni to zaakceptują. Dajmy na to, wchodzę na dach. Może u nich nie wchodzi się na dachy, ale w moim przypadku przyjmują to ze zrozumieniem. Czy to znaczy, że chodzisz z aparatem po wsi, polując na ciekawe wydarzenia?

Wyjeżdżając z reguły wiem, jakich zdjęć będę szukał. Choć na miejscu pomysł ten często bywa weryfiko­ wany. Wyostrzam percepcję, poszu­ kując różnych kadrów, które pasują do mojej układanki. Chłonę świat i obserwuję go. Trudno powiedzieć, że poluję na z góry upatrzone „mo­ menty”. W cyklu zdjęć z Arnes na Is­ landii decydujące okazało się światło. Obecnie pracuję na negatywie średnioformatowym, z dziesię­ cioma klatkami na filmie. Robię to

celowo – żeby nie fotografować tyl­ ko dlatego, że coś się zdarza. Zdję­ cia muszą wynikać z czegoś, co się dzieje we mnie. Na takim sprzęcie nie można „nacykać” mnóstwa ob­ razków, tak jak na aparacie cyfro­ wym, naiwnie licząc, że „coś z tego wyjdzie”. Trzeba przemyśleć każde zdjęcie, podejść odpowiednio blisko. Takie ograniczenia techniczne bar­ dzo pozytywnie wpływają na jakość fotografii. Liczysz na to, że twoi modele będą mieli tyle samo cierpliwości?

Każdy fotograf stosuje swoje triki, które mają spowodować, żeby czło­ wiek portretowany na zdjęciu był sobą. Przetrzymanie go przed apara­ tem działa tak samo jak w przykła­ dzie z dojeniem krowy. Nie możesz bez końca robić sztucznej miny. W pewnym momencie nudzisz się, rozluźniasz, patrzysz w inną stronę. Fotografowi właśnie o to chodzi – żeby widz nie oglądał maski, którą model gra do aparatu, ale prawdziwego człowieka. Dlatego też portretując, celowo pracuję ze statywem, żeby robienie zdjęcia zajmowało więcej czasu. W pewnym momencie wracasz z „terenu” i masz pięćset zdjęć do wywołania. Pewnie próbujesz sobie przypomnieć, o co właściwie chodziło, kiedy wybierałeś akurat to ujęcie?


Zdjęcia stanowią część projektu Jana Brykczyń­ skiego pt.: „Distance place”, dokumentującego Wisłę w zmierzchu po okresie ­­ świetności szlaku wodnego. więcej na www.sputnik­– photos.com

Niedawno zastanawialiśmy się z żoną nad tym, jakie zdjęcia z Islandii wy­ brać na konkurs. Ta dożna tylko dziewięć, a czasem nawet tylko trzy fotografie. Z tego samego materia­ łu można więc skomponować wiele różnych historii. Z reguły od początku mniej więcej wiem, o co chodzi w moim projek­ cie. W momencie tworzenia działam jednak i ntuicyjnie. W terenie m ie­ wam czasem wrażenie, że zdjęcie, które chcę zrobić, jest „od czapy”. Ale oglądając je znacznie później, nagle odkrywam, po co je zrobiłem. Całość nabiera sensu dopiero w tej chwili, przy ostatecznym wyborze fotografii. Czy można fotografować bez ukończenia szkoły?

Szkoła to tylko czas dany nam na rozwój. Każdy z nas ma w głowie pewne wzorce kulturowe, które określają, co należy fotografować lub jak się „poprawnie” kadruje. Bio­ rąc aparat do ręki, bezwiednie szu­ kamy obrazów, które widzieliśmy wcześniej. Fotografujemy to, co po­ wszechnie uznaje się za odpowied­ nie, często odrzucając naszą własną umiejętność obserwacji. Dlatego przygotowanie do zawodu polega również na rozwijaniu szczerości wobec samego siebie.

91


92

ks. Wacław Oszajca JS

Wiele twarzy Chrystusa „Jezus jej odpowiedział: „Kto tę wodę pije, będzie pragnął znowu. Kto zaś napije się tej wody, którą Ja mu dam, nigdy już nie zazna pragnienia. Ale woda, którą Ja mu dam, stanie się w nim źródłem wody tryskającej ku życiu wiecznemu”. Mówi do Niego kobieta: „Panie, daj mi tej wody, abym nie miała pragnienia i nie przychodziła tutaj po wodę”. (J, 13-15)

C

złowiek z Nazaretu, który dał początek chrześcijaństwu i kulturze, cywilizacji zeń wyrosłej, niejedno ma imię. Chodzi o to, w jaki sposób Jezus sam się przedstawiał lu­ dziom, z którymi chciał się zapoznać, i tym, którzy przejawiali chęć zapoznania się z Nim. W cytowanym urywku z Ewangelii i w innych miejscach Biblii – Jezus wprost lub pośrednio mówi o sobie, że jest źródłem, ale i wodą. W innych miejscach nazywa też siebie chle­ bem życia, który zstąpił z nieba. Ciałem przeznaczo­ nym na posiłek i krwią. Mówi o sobie, że jest drogą, prawdą i życiem, światłem dla świata, oblubieńcem, nowożeńcem. Mistrzem i nauczycielem. Synem Ojca, Boga żywego, i Synem Człowieczym, po prostu czło­ wiekiem, synem Maryi i Józefa, potomkiem Dawida, jest królem żydowskim i Mesjaszem, który nigdy nie

przestanie panować nad całą rzeczywistością, a Jego królestwo sięga poza wszelkie ludzkie horyzonty pojmowania. Nazywa też siebie świątynią, bramą dla owiec. Ta litania pewnie nie przedstawia pełnej listy tytułów, które Jezusowi przysługują. Jezus obiecał tym, którzy podzielają Jego sposób po­ dejścia do rzeczywistości, że dopiero przyszłość odsło­ ni pełną prawdę o Nim. „Kto wierzy we mnie, dokona też dzieł, których Ja dokonuję, a nawet większych od tych dokona, bo ja odchodzę do Ojca”. To znaczy, że my, Kościół, mamy zrobić wiecej od Chrystusa? Jeśli tak, to nie wystarczy nam tylko Biblia i Tradycja. Nie wystar­ czy kontemplacja znanych nam twarzy Jezusa. Skoro mamy dokonać więcej od Niego, to znaczy, że musimy poszukiwać współczesnej twarzy Jezusa. Trzeba też tę nową twarz opisać po nowemu, po naszemu.


Bez kropki nad „i” W moralności chcielibyśmy wszystko poukładać od a do z. Potrzeba nam pokory w podchodzeniu do moralnych problemów. Będziemy z mozołem rozwiązywać jedne ludzkie dramaty, ale życie będzie niosło kolejne.

siostra prof. Barbara Chyrowicz jest filozofem, etykiem, kierownikiem Katedry Etyki Szczegółowej Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego oraz członkiem zarządu Polskiego Towarzystwa Bioetycznego. Autorka książki „O sytuacjach bez wyjścia w etyce”.

Sam Childers, w młodości narkoman i gangster, nawrócił się i, już jako pastor, wyjechał na misję do Sudanu Południowego. W czasach największej aktywności Armii Bożego Oporu założył tam sierociniec. Ośrodek był wielokrotnie atakowany przez partyzantów. Childers zdecydował się na jego zbrojną obronę, w wyniku czego otrzymał specyficzny przydomek „kaznodziei z karabinem”. Jak oceniłaby siostra jego postępowanie?

Występował w obronie swojej i dzieci. Doskona­ le znamy zasadę pozwalającą użyć siły w obronie własnej. W momencie, w którym człowiek jest za­ grożony przez niesprawiedliwego agresora, podję­ cie przez niego walki proporcjonalnej do zagrożenia jest czymś jak najbardziej uzasadnionym. Prawo Childersa do obrony zostało jeszcze dodatkowo wzmocnione, ponieważ chodziło nie tylko o niego, ale także o powierzone mu dzieci. Prawo do obrony własnej, a także osób nam powierzonych, nie bu­ dzi w moim przekonaniu większych kontrowersji natury moralnej.

A czy ta ocena zmieni się, jeśli dodamy, że Childers organizował także zbrojne rajdy w celu odbicia dzieci, które już zostały wcielone do partyzantki? Stawał się agresorem.

W takim wypadku sprawa staje się kontrowersyjna. Wszystko zależy od tego, jak zinterpretujemy pre­ wencyjny charakter działań podejmowanych przez Childersa. Jak rozumiem, atakował, ponieważ wie­ dział, że gdzieś kryją się zagrażające jemu i jego dzie­ ciom oddziały. Wychodził zatem z założenia, że jeśli on nie zaatakuje, to sam zostanie zaatakowany. Model prewencyjny jest jednym z wymienianych rodzajów wojen. Jest jednak uznawany za moralnie kontrower­ syjny, ponieważ dopóki ktoś nie zostanie zaatako­ wany, jest jedynie potencjalną, a nie aktualną ofiarą. Jeżeli jednak Childers występował w obronie osób mu powierzonych... Albo tych, które jeszcze nie zostały mu powierzone, ponieważ walczył nie tylko o dzieci z sierocińca.

Pytanie ogólne brzmi zatem: jeśli wiemy, że ktoś jest ofiarą, to czy mamy prawo odbić go z rąk prześladow­ cy, czy też powinniśmy pozostać bierni? Trudno za­ akceptować pozostawienie kogoś na pastwę losu, gdy – jak choćby w przypadku jeńców wojennych – zda­ jemy sobie sprawę z tego, że jest torturowany i prze­ trzymywany w nieludzkich warunkach. Solidarność i poczucie odpowiedzialności za drugich skłaniają nas do podjęcia działania. Ocena interwencji podej­ mowanych przez Childersa będzie jednak wymagała uwzględnienia sposobu, w jaki próbował odbić dzieci z rąk prześladowców. Mógł przecież okazać się w trak­ cie rajdów jeszcze bardziej okrutny niż partyzanci →

93 WIARA

Z siostrą prof. Barbarą Chyrowicz rozmawiają Ignacy Dudkiewicz i Maciek Onyszkiewicz

il. martyna wójcik


94

Normy etyki są ogólne, sytuacja dylematu zawsze konkretna i szczegółowa.

- mógł też ograniczyć się jedynie do działań niezbęd­ nych dla powodzenia akcji. Czy w sytuacjach takich dylematów, albo nawet jeszcze trudniejszych, można mówić o dobrych lub złych rozwiązaniach?

Kiedy człowiek staje przed moralnym dylematem, za­ zwyczaj nie znajduje się w sytuacji sprzyjającej snu­ ciu filozoficznych refleksji, nie jest to sytuacja etyka analizującego trudny kazus „zza biurka”. Dylemat nie jest sytuacją, którą się planuje. Stając „tu i teraz” przed dramatycznym wyborem, podmiot dokonuje go osta­ tecznie w przekonaniu, że wybrana opcja jest naj­ słuszniejszą rzeczą, jaką mógł w danej syuacji uczynić. Nie znaczy to jednak, że nie dostrzega racji Sam Chil­ ders, w młodości narkoman i gangster, nawrócił się i, już jako pastor, wyjechał na misję do Sudanu Połu­ dniowego. W czasach największej aktywności Armii Bożego Oporu założył tam sierociniec. Ośrodek był wielokrotnie atakowany przez partyzantów. Childers zdecydował się na jego zbrojną obronę, w wyniku cze­ go otrzymał specyficzny przydomek „kaznodziei z ka­ rabinem”. Jak oceniłaby siostra jego postępowanie? Występował w obronie swojej i dzieci. Doskonale zna­ my zasadę pozwalającą użyć siły w obronie własnej. W momencie, w którym człowiek jest zagrożony przez niesprawiedliwego agresora, podjęcie przez niego wal­ ki proporcjonalnej do zagrożenia jest czymś jak naj­ bardziej uzasadnionym. Prawo Childersa do obrony zostało jeszcze dodatkowo wzmocnione, ponieważ chodziło nie tylko o niego, ale także o powierzone mu dzieci. Prawo do obrony własnej, a także osób nam powierzonych, nie budzi w moim przekonaniu więk­ szych kontrowersji natury moralnej. A czy ta ocena zmieni się, jeśli dodamy, że Childers organizował także zbrojne rajdy w celu odbicia dzieci,

które już zostały wcielone do partyzantki? Stawał się agresorem.

W takim wypadku sprawa staje się kontrowersyjna. Wszystko zależy od tego, jak zinterpretujemy prewen­ cyjny charakter działań podejmowanych przez Chil­ dersa. Jak rozumiem, atakował, ponieważ wiedział, że gdzieś kryją się zagrażające jemu i jego dzieciom oddzia­ ły. Wychodził zatem z założenia, że jeśli on nie zaataku­ je, to sam zostanie zaatakowany. Model prewencyjny jest jednym z wymienianych rodzajów wojen. Jest jed­ nak uznawany za moralnie kontrowersyjny, ponieważ dopóki ktoś nie zostanie zaatakowany, jest jedynie po­ tencjalną, a nie aktualną ofiarą. Jeżeli jednak Childers występował w obronie osób mu powierzonych... Albo tych, które jeszcze nie zostały mu powierzone, ponieważ walczył nie tylko o dzieci z sierocińca.

Pytanie ogólne brzmi zatem: jeśli wiemy, że ktoś jest ofiarą, to czy mamy prawo odbić go z rąk prześladow­ cy, czy też powinniśmy pozostać bierni? Trudno za­ akceptować pozostawienie kogoś na pastwę losu, gdy – jak choćby w przypadku jeńców wojennych – zda­ jemy sobie sprawę z tego, że jest torturowany i prze­ trzymywany w nieludzkich warunkach. Solidarność i poczucie odpowiedzialności za drugich skłaniają nas do podjęcia działania. Ocena interwencji podej­ mowanych przez Childersa będzie jednak wymagała uwzględnienia sposobu, w jaki próbował odbić dzieci z rąk prześladowców. Mógł przecież okazać się w trak­ cie rajdów jeszcze bardziej okrutny niż partyzanci - mógł też ograniczyć się jedynie do działań niezbęd­ nych dla powodzenia akcji. Czy w sytuacjach takich dylematów, albo nawet jeszcze trudniejszych, można mówić o dobrych lub złych rozwiązaniach?


il. kuba mazurkiewicz

Czyli można pokusić się jednak o jej moralną ocenę?

Sytuację można oceniać, trudno ocenić działające­ go. Normy etyki są ogólne, sytuacja dylematu zawsze konkretna i szczegółowa. Ponadto to nie moralista bę­ dzie podejmował decyzje w konkretnej sytuacji, tyl­ ko ktoś, kto jest w nią zaangażowany. Nawet w mniej skomplikowanych przypadkach można odpowiedzieć próbującemu je oceniać etykowi: „Nie byłeś w tej sy­ tuacji i nie możesz siebie w niej postawić”. Ktoś, kto staje przed dramatycznym wyborem, widzi taką licz­ bę możliwości, jaką widzi, i spośród nich wybiera tę,

którą uznaje za najsłuszniejszą. I właśnie za to odpo­ wiada: za własne opinie i decyzje. W sytuacji dylematu stajemy wobec specyficznych, najczęściej nieoczeki­ wanych okoliczności, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Nie mamy prawa sądzić ludzi, którzy znaleźli się w takiej sytuacji. Byłoby to z naszej stro­ ny ogromnym zarozumialstwem. Czy mamy tutaj po prostu do czynienia z wyborem „mniejszego zła”?

Wszędzie tam, gdzie pojawia się słowo „mniejsze” albo „większe”, musi istnieć jakaś miara. Jeśli mówi­ my o wartościach moralnych, to niezmiernie trud­ no mówić o tym, która jest ważniejsza, a która mniej ważna. Wartości moralne są niewspółmierne. Nie wiem, ile wolności mieści się w sprawiedliwości, a ile wierności w prawdomówności. Podobnie jak w mate­ matyce: brak wspólnego mianownika utrudnia nam orzeczenie, co jest ważniejsze. Nie mamy jednak wątpliwości, że mając do wyboru kradzież i morderstwo, powinniśmy dokonać kradzieży.

Operując kategorią mniejszego zła, odwołujemy się do skutków działania, ponieważ łamanie norm przyno­ si ze sobą określone konsekwencje. Zło skutków jest mierzalne, gdyż mogę określić, co jest większą, a co mniejszą stratą. Problem polega na tym, że same kon­ sekwencje nie mogą być wyznacznikiem moralności. Czym zatem może kierować się człowiek stojący przed moralnym wyborem?

Każdy z nas kieruje się jakimś systemem wartości, któ­ ry jest mu bliski. Uważamy na przykład, że życie ludz­ kie jest wartością, wobec czego staramy się ochronić swoją własną egzystencję, a także, w miarę możliwo­ ści, pozostawić przy życiu wroga. Jeśli odrzucimy →

95 WIARA

Kiedy człowiek staje przed moralnym dylematem, za­ zwyczaj nie znajduje się w sytuacji sprzyjającej snu­ ciu filozoficznych refleksji, nie jest to sytuacja etyka analizującego trudny kazus „zza biurka”. Dylemat nie jest sytuacją, którą się planuje. Stając „tu i teraz” przed dramatycznym wyborem, podmiot dokonu­ je go ostatecznie w przekonaniu, że wybrana opcja jest najsłuszniejszą rzeczą, jaką mógł w danej sytu­ acji uczynić. Nie znaczy to jednak, że nie dostrzega racji stojących za opcją konkurencyjną. Myślę zatem, że należałoby tutaj mówić nie tyle o dobrych i złych rozwiązaniach, co raczej o działaniu w dobrej wierze oraz bardziej lub mniej szczęśliwych skutkach takiej czy innej decyzji. Wracając do przykładu: mamy prawo się bronić, zwłaszcza, gdy stajemy w obronie kogoś, kto został nam powierzony. Zdajemy sobie sprawę, że obrona może wiązać się z odebraniem komuś życia. Podjęte przez nas działania obronne zostały jednak sprowo­ kowane przez tych, którzy nas zaatakowali. Uchylanie się od obronnej walki byłoby przyznaniem większego prawa agresorowi niż ofierze, co z całą pewnością by­ łoby niesprawiedliwe. Prawo do obrony nie czyni jed­ nak tej sytuacji komfortową pod względem moralnym.


96

Normy etyki są ogólne, sytuacja dylematu zawsze konkretna i szczegółowa.

przekonanie, że życie każdego człowieka stanowi war­ tość, nie będziemy w sytuacji obrony koniecznej szano­ wać życia agresora - powiemy, że sam jest sobie winien. A co wyznacza miejsce tych wartości w hierarchii? Czy jest to zupełnie subiektywne?

Nie sądzę, żeby była to hierarchia czysto subiektyw­ na. Przedstawianie hierarchii wartości połączone jest zazwyczaj ze wskazywaniem obiektywnego ich fun­ damentu, na przykład prawa naturalnego lub praw człowieka. Zakładamy wtedy, że niezależnie od na­ szych subiektywnych sądów istnieją wartości o cha­ rakterze uniwersalnym, które są cenne dla wszystkich ludzi bez względu na dzielące ich różnice. Chroniące tych wartości normy również mają charakter uniwer­ salny, czyli są wiążące dla wszystkich ludzi. Czy źródłem hierarchii wartości jest także Ewangelia?

Oczywiście, że tak. Nie dostrzegam jednak istotnych różnic co do treści pomiędzy wartościami nazywa­ nymi uniwersalnymi ze względu na możliwość ich odkrycia przy pomocy rozumu i doświadczenia a war­ tościami głoszonymi przez Ewangelię. Przykładowo wartość ludzkiego życia i chroniąca je norma „nie za­ bijaj”, do której nawiązujemy w rozmowie, jest normą o charakterze uniwersalnym. Doktryna chrześcijańska tę normę wzmacnia, ponieważ nazywa życie „świę­ tym”, a mówiąc jeszcze precyzyjniej, wzmacnia moty­ wację do jej przestrzegania. Charakteru uniwersalnego nie mają normy o charakterze religijnym, jak choćby te nakazujące święcić określony dzień. Norma „nie za­ bijaj” nie jest jednak jedynie normą religijną. W obja­ wieniu zyskuje dodatkowe wzmocnienie, ale jest to norma, do uznania której może dojść każdy człowiek. Ewangelia stawia jednak swoje wymagania ostrzej. Nakazuje miłować nieprzyjaciół i nadstawiać drugi

policzek. Jak to radykalne wezwanie pogodzić z prawem do obrony własnego życia?

Święty Tomasz nie miał z tym problemów. Miłość nie­ przyjaciół nie wyklucza obrony własnego życia, które ma dokładnie taką samą wartość, jak życie agresora. Wcale nie twierdzimy, że jego życie jest mniej waż­ ne. To nie zemsta, tylko obrona fundamentalnej war­ tości. Jej skuteczność może, ale nie musi, wiązać się z pozbawieniem agresora życia. Ponadto, jeśli nie sta­ niemy w obronie krzywdzonych i bezbronnych, ist­ nieje niebezpieczeństwo, że złamiemy elementarne zasady sprawiedliwości. Musimy uważnie analizować konteksty, w jakich padają w Ewangelii słowa o nie­ przeciwstawianiu się złu. Czy Ewangelia pozostaje zatem jedynie źródłem motywacji? Wydaje się przecież, że wymaga od człowieka więcej niż deklaracja praw człowieka.

Wymaga więcej tam, gdzie wykracza poza proste za­ sady sprawiedliwości, na przykład nakazując miłość nieprzyjaciół i nieodpłacanie złem za zło. Gdy fun­ damentalne poczucie sprawiedliwości skłania nas do wyrównywania rachunku krzywd, Ewangelia wzywa, by zło zwyciężać dobrem – w tym miejscu nie mamy już do czynienia jedynie z intuicją! Ewangelia wskazu­ je szczytny ideał. Czy można powiedzieć, że Chrystus stawia przed swoimi wyznawcami niezwykle wyso­ kie wymagania moralne? Ależ oczywiście. Gdybyśmy częściej to podkreślali, być może - paradoksalnie! łatwiej byłoby nam tej moralności bronić. Czy sprostanie takim ideałom wymaga heroizmu?

Myślę, że należy rozróżnić heroizm dotyczący spekta­ kularnych sytuacji i heroizm dnia codziennego. Wier­ ność Ewangelii może wymagać heroicznych decyzji, takich jak na przykład decyzja Tomasza Morusa, któ­ ry został stracony, ponieważ nie chciał zaakceptować


Trudno żyć i być posłusznym Leonardo Boff

Wydaje mi się jednak, że Kościół przez swoją politykę kanonizacyjną stawia nam męczeństwo jako pewien wzór. Męczennicy zajmują szczególną pozycję w, i tak już elitarnym, gronie świętych.

Świętych należy podziwiać, ale niekoniecznie naśla­ dować. Sytuacje, w których się znaleźli, są nam często obc. Prawdopodobieństwo, że się w nich znajdzie­ my, jest znikome. Myślę, że Kościół dlatego w sposób szczególny wywyższa męczenników, że dając poprzez chrzest krwi świadectwo swojej wierze, osiągnęli zba­ wienie. To nie tyle konkretny wzór do naśladowania, ile dowód na to, że nawet w bardzo trudnych sytu­ acjach, w których stawką jest życie, można pozostać wiernym chrześcijaństwu. A zatem także w znacz­ nie łatwiejszych sytuacjach, które są moim udzia­ łem, możliwe jest dochowanie przeze mnie wierności. Postawa męczenników niesie nam nadzieję. Ponad­ to, kiedy czytamy o życiu świętych, rozpoznajemy

nieodłącznie realizacji naszych zamiarów, nie uniemożliwiając zasadniczo ich kontynuacji i nie zmieniając obranego kierunku twórczych poszukiwań bądź praktycznego działania. O ile rozwiązanie pomniejszych problemów można czasem odłożyć na później, o tyle stając wobec dylematu, zmuszeni jesteśmy najczęściej do niezwłocznego opowiedzenia się po stronie jednej z alternatywnych propozycji. Alternatywną propozycją Trudno chyba spotkać dorosłego człowieka, który przynajmniej raz w życiu nie stwierdziłby z wyraźnym brakiem entuzjazmu: „mam dylemat”.

ich czasem jako bardzo zwyczajnych ludzi, którym udało się dobrze żyć. Dlaczego zatem nie miałoby się udać i mnie? Oczywiście w zupełnie innej sytuacji i w mierzeniu się z zupełnie innymi problemami, bo nie istnieją dwa identyczne ludzkie życiorysy. Dlate­ go właśnie naśladowanie życia świętych nie ma sensu. Zauważmy nadto, że Ewangelia nie nakazuje wprost heroizmu ani męczeństwa. Nie zmienia to faktu, że wierność Ewangelii w codziennym życiu może od nas wymagać heroizmu, nie tego jednak, o którym my­ ślimy, wspominając męczenników za wiarę lub lu­ dzi, którzy mimo szantażu i prześladowań pozostali jej wierni. Są i tacy, którzy w tego rodzaju sytuacjach się załamują - nie nam ich sądzić. Ofiarą takiego szantażu padł portugalski misjonarz Sebastian Rodrigues, który w zamian za zaprzestanie prześladowań, których ofiarami byli japońscy chrześcijanie, wyparł się swojej wiary. Ostatecznie ją stracił i do końca życia nie odzyskał. Czy postawieni przed takim wyborem powinniśmy wyrzec się swoich ideałów?

Nikt z nas nie ma prawa sądzić ludzi, którzy zała­ mali się w obliczu prześladowań lub stracili wiarę. Nie wiemy też, czy ostatecznie Rodrigues znalazł się w gronie zbawionych. Lepiej zostawmy to miło­ sierdziu Boga, który doskonale zna dramat i intencje Rodriquesa – być może sobie zatem jakoś z nim →

97 WIARA

ponownego małżeństwa króla Henryka viii. Hero­ izm może się jednak przejawiać także w codzien­ nych wyborach zwykłych ludzi. Człowiek znajdujący się w trudnej sytuacji finansowej mógłby pokusić się o drobne oszustwa, których wyjście na jaw jest mało prawdopodobne. Jeśli dzień po dniu opiera się tego rodzaju pokusom, pozostając uczciwym czło­ wiekiem, może mieć to wymiar cichego heroizmu. Zwłaszcza gdy wierność ideałom okupiona jest spo­ łecznym ostracyzmem ze strony środowiska, któ­ re nie dostrzega niczego nagannego w korzystaniu z nadarzających się okazji do wzbogacenia, a w wy­ łamującym się z przyjętej praktyki koledze dostrze­ ga wroga. Uczciwy w gronie oszustów zawsze będzie podejrzany. Tego rodzaju wierność ideałom Ewange­ lii nie polega na spektakularnych działaniach, a prze­ cież wymaga czasem heroizmu.

Trudno chyba spotkać dorosłego człowieka, który przynajmniej raz w życiu nie stwierdziłby z wyraźnym brakiem entuzjazmu: „mam dylemat”. Dylematy, w szczególności dylematy moralne, (…) nie należą bowiem w naszym życiu do sytuacji pożądanych. Oddychamy z ulgą, jeśli uda nam się z nimi uporać, a uporać znaczy w przypadku dylematu wybrać jedną z konkurencyjnych opcji postępowania. (…) Borykanie się z różnorodnymi problemami towarzyszy niemal nieodłącznie realizacji naszych zamiarów, nie uniemożliwiając zasadniczo ich kontynuacji i nie zmieniając obranego kierunku twórczych poszukiwań bądź praktycznego działania. O ile rozwiązanie pomniejszych problemów można czasem odłożyć na później, o tyle stając wobec dylematu, zmuszeni jesteśmy najczęściej do niezwłocznego opowiedzenia się po stronie jednej z alternatywnych propozycji. Alternatywną propozycją Borykanie się z różnorodnymi problemami towarzyszy niemal


98

„poradził”. Jesteśmy jednak moralnie odpowiedzial­ ni najpierw i przede wszystkim za siebie. Ktoś mógł­ by uznać za egoizm to, że w imię wierności własnym ideałom nie godzę się na zdradę, wierząc, że właśnie dzięki niej uratuję innych. Sytuacja jest jednak bar­ dziej skomplikowana. Szantaż, któremu uległ mi­ sjonarz, – my też – czasem zresztą ulegamy mu, jest sytuacją, w której fałszywie czyni się kogoś odpowie­ dzialnym za działanie, którego de facto nie dokonał. Uleganie mu jest zatem zawsze jakimś kompromisem ze złem. Godzę się na grę zaproponowaną przez szan­ tażystę w obawie przed utratą jakiegoś dobra (choć­ by bezpieczeństwa bliskich), nie mając gwarancji, że rzeczywiście nic złego ich nie spotka. Jeśli się nie zgo­ dzę, ostatecznie to nie ja ich skrzywdzę, ale ktoś inny. Wracając do przykładu Rodriguesa - trudno przesą­ dzać, że zdrada była najlepszym, co mógł dla swoich bliskich uczynić. W momencie, w którym Rodrigues wyparł się swojej wiary, ich ofiara traciła sens. Ura­ towali życie, ale również coś stracili. Nie mnie jednak oceniać ludzi, którzy ulegli szanta­ żowi. Bywa, że to oni sami siebie oceniają. I niełatwo im z tym żyć. Dla osób, które w czasach PRL-u szły na współpracę z aparatem bezpieczeństwa, problem nie skończył się wraz z upadkiem komunizmu... Można myśleć o tym w inny sposób: ludzie, którzy zgodzili się donosić SB, żeby uchronić najbliższych, też w pewnym sensie są męczennikami. Bo dla obrony ideału, którym w tym przypadku było bezpieczeństwo rodziny, poświęcili swoje dobre imię i czyste sumienie.

Pytanie, czy powinni... To, że niełatwo żyć z piętnem zdrady, jest ewidentne. Czy jednak mamy obowiązek moralnego poświęcania się dla drugich i czy inni mają prawo takiego poświęcenia od nas wymagać? W każdym wypadku dochodzi do moralnego poświęcenia. Gdyby ktoś nie zgodził się na zdradę, poświęciłby ten ideał, którym jest dla niego bezpieczeństwo najbliższych.

Uleganie szantażowi nigdy nie jest dobrym wyjściem, choć zgadzam się, że w każdej z możliwych w tej sy­ tuacji opcji działania coś tracimy. Jeśli ulegnę, po­ święcam swoje zasady, jeśli nie, moich bliskich może spotkać krzywda. Jednak to nie ja ich krzywdzę, nie odpowiadam moralnie za to, co zrobi szantażysta. Nie wiemy też, czy jeśli ulegniemy szantażowi, napraw­ dę uchronimy bliskich. Skoro przestaniemy być już szantażyście potrzebni, nie będzie miał żadnych po­ wodów, by dotrzymać danego nam słowa. Za to szko­ da, którą wyrządzę samemu sobie, łamiąc uznane za słuszne zasady, będzie później rzutowała na życie moje i moich bliskich. Sądzę więc, że lepszym wyjściem

jest nieuleganie szantażowi. Nie wykluczam jednak, że ktoś, kto stanie przed takim wyborem, rozezna sytuację inaczej i uzna, że uległość szantażyście jest najsłuszniejszą rzeczą, jaką może uczynić. W swoim szczerym przekonaniu zrobił najlepiej, jak mógł, czyli postąpił dobrze. Pytanie tylko, czy również słusznie. Czy zatem każdy musi ostatecznie szukać swoich własnych odpowiedzi?

Nie znamy do końca prawideł otaczającego nas świa­ ta przyrody i jakoś się na to godzimy. A w moralności chcielibyśmy wszystko poukładać od A do Z. Potrzeba nam pokory w podchodzeniu do moralnych proble­ mów. Jesteśmy chyba zbyt zarozumiali, gdy chcemy jednoznacznie i bez najmniejszych wątpliwości roz­ strzygnąć wszystkie szczegółowe sytuacje. Tymcza­ sem tutaj nie ma i nie będzie nigdy z góry gotowych odpowiedzi. Są ogólne normy i dalece szczegółowe sytuacje, które są naszym udziałem. Nie dysponuje­ my gotowymi odpowiedziami na każdy problem, po­ nieważ każdy z nas mierzy się z życiem, które nie jest zamkniętą całością. Nie przewidzimy i nie dopnie­ my wszystkich sytuacji do końca. Będziemy z mo­ zołem rozwiązywać jedne ludzkie dramaty, ale życie będzie niosło kolejne. Nie zawsze uda się postawić kropkę nad „i”. Ani odnośnie swojego, ani cudzego życia?

Istnieje pokusa, być może diabelska, żeby z góry fero­ wać moralne oceny każdej możliwej sytuacji, w której znaleźli się inni, a która nas na szczęście ominęła. Kie­ dy stawia się pytanie o dopuszczalność tak zwanego „kłamstwa z konieczności”, z reguły pada odpowiedź, że jest ono dopuszczalne, „bo przecież gdybyś ukry­ wał Żydów...” Problem polega na tym, że nikt z nas nie ukrywa Żydów i jest małe prawdopodobieństwo, że znajdziemy się w podobnej sytuacji. Wyciągamy „ar­ matę”, żeby wskazać na możliwość usprawiedliwie­ nia naszych małych szwindli. Dyskutujemy o wielkich problemach moralnych, bo wychodzimy z założenia, że jeżeli ustalony przez nas porządek i przyjęte przez nas przekonania moralne zdadzą egzamin w tak dra­ matycznych okolicznościach, to sprawdzą się rów­ nież w tych codziennych. Tyle tylko, że nasze życie jest codzienne. Na co dzień nie przeżywamy takich dramatów. Przeżywamy inne: może prostsze, a może właśnie trudniejsze. I to z nimi musimy się mierzyć.


REKLAMA

KULTURA

99


100

Szaleńcy z zasadami

O klątwie, jaka ciąży na powojennych budynkach modernistycznych, takich jak Super Sam albo Dworzec Centralny, rozmawiamy z autorem książki „Źle urodzone”, Filipem Springerem.

‹‹


‹  Osiedle Słowackiego w Lublinie ‹‹  Osiedle Grunwaldzkie we Wrocławiu

Z Filipem Springerem rozmawiają Cyryl Skibiński i Jan Wiśniewski Filip Springer

Tytuł twojej książki stawia sprawę jasno: piszesz o budynkach zbudowanych w ramach systemu komunistycznego. Dlaczego postanowiłeś zająć się akurat nimi?

Architektura, w przeciwieństwie do np. sztuki no­ woczesnej, jest czymś, od czego nie można się odciąć. Wpływa ona na życie każdego z nas, i dlatego każ­ dy uprawniony jest do wyrażania opinii na jej temat. Zacząłem się zajmować architekturą prl bo wyda­ wało mi się, że w przypadku realizacji z tego okresu powszechnie udzielana odpowiedź jest zbyt prosta, żeby nie powiedzieć prostacka. Jak ta odpowiedź brzmi?

Na fali rozliczeń potępia się w czambuł wszystko, co wiązało się z minionym systemem. W jakimś stop­ niu jest to psychologicznie zrozumiały mechanizm, wzmocniony dodatkowo argumentami praktyczny­ mi. Ale ja nie wierzę w tak proste odpowiedzi. Ludzie z mojego pokolenia, którzy chcą się zajmować nowo­ czesną architekturą, muszą na własną rękę szukać klucza do zrozumienia tych budynków. Stąd wzię­ ły się „Źle urodzone”, stąd biorą się np. inicjatywy podejmowanie przez Jarosława Trybusia, Grzegorza Piątka, Mikołaja Grospierre’a czy członków stowa­ rzyszenia Odblokuj. To wytłumaczenie jest przekonywujące dla krajów, które doświadczyły realnego socjalizmu. Ale na

Zachodzie też przecież porzucono modernistyczne założenia.

Tamte projekty, począwszy od Le Corbusiera, także były zanurzone w lewicowości, która została uzna­ na za skompromitowaną wraz z triumfem koncepcji neoliberalnych. Negacja modernizmu szła wraz z od­ rzuceniem lewicowości. Ty o „odrzuconej” architekturze piszesz raczej z sympatią. Wobec tego na usta ciśnie się pytanie, czy te realizacje ci się podobają?

To, że wziąłem na warsztat taki temat musi oznaczać, że coś musiało mnie w nich uwieść. Oczywiście, nie­ które z budynków, podobają mi się mniej, inne bar­ dziej. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że chciałbym mieszkać na Sadach Żoliborskich, w Domu Wetera­ na w Poznaniu czy w domu pary architektów Zofii i Oskara Hansenów w Szuminie. Reszta to jest archi­ tektura fascynująca, ale trudna w odbiorze. Gdy budowano Superjednostkę w Katowicach czy Osiedle za Żelazną Bramą projektanci zmuszeni byli do spełniania absurdalnych normatywów, podykto­ wanych przede wszystkim oszczędnością. To głów­ nie dlatego dzisiejsi mieszkańcy tych osiedli zgodnie mówią, że żyje się tam koszmarnie – bo mieszkania są mikroskopijne, kuchnie ślepe, a budynki wykona­ ne są z materiałów niskiej jakości. Tą architekturę wyróżniało także coś innego: projektując osiedle, architekt kierował się szeregiem zasad, które zgodnie z jego wiarą miały uszczęśliwić lokatorów i skłonić ich do nawiązywania sąsiedzkich kontaktów.

Teoretycy modernizmu rzeczywiście starali się za­ pewnić wszystkim mieszkańcom zieleń, słońce i po­ wietrze. To są postulaty, z którymi każdy się zgodzi. →

101 WARSZAWA

Filip Springer jest reporterem i fotografem. Jego książka „Miedzianka. Historia znikania” znalazła się w finale Nagrody Literackiej Nike 2012. Obecnie pisze książkę o architektach Zofii i Oskarze Hansenach.


102

‹  Osiedle Za Żelazną Bramą w Warszawie

Szybko stało się jednak jasne, że w miejsce uznanych za niehumanitarne ciasnych studni w tanich czyn­ szowych kamienicach zaproponowano inny rodzaj często nieludzkiej przestrzeni. To, co możemy dziś powiedzieć z całym przekonaniem, to że Jednostka Mieszkaniowa – czy to w wydaniu corbusierowskim czy katowickim – nie zdała egzaminu jako element miastotwórczy. W tej architekturze urzeka mnie właśnie jej para­ doksalność: troska o dobro człowieka doprowadziła do zrealizowania projektów, w których ludziom żyje się źle. Dziś wiemy, że wolimy mieszkać centrycz­ nie, że lubimy chodzić ulicą z domami ustawionymi w pierzei. Oskar Hansen, o którym piszę teraz książ­ kę, mówił, że ludzie patrzą na budynki przez okulary swoich starych przyzwyczajeń, a rolą projektanta jest zdjęcie im tych okularów z oczu. Chyba się mylił. Nie da się oceniać jakości budownictwa mieszkaniowego inaczej, niż przez słuchanie opinii jego mieszkańców. Czyli słuszny jest wniosek, że pomysły modernistów nie tylko były zupełnie niedostosowane do potrzeb społecznych, ale wręcz sprzeczne z ludzką naturą?

Istnieją miejsca, gdzie modernistyczne rozwiązania zadziałały i do dziś spełniają swoją funkcję. Jako przy­ kład mogę podać Helsinki, albo miasteczko Tapiola, które w całości zostało zbudowane według wskazań

architektów modernistycznych. W obu tych przypad­ kach ważne jest jednak skandynawskie tło społeczne. Co więcej, wysoka kultura konserwacji powoduje, że modernistyczne realizacje wciąż wyglądają tak, jak sześćdziesiąt lat temu. Ważna jest też skala: tam, gdzie popadano w gigan­ tomanię, modernistyczne założenia stawały się nie­ ludzkie. To z kolei wiąże się z tym, że modernizm ma wiele twarzy: twarz Hansena, który mówił: „chcę, żebyś stając przed budynkiem umiał wskazać, które okna należą do twojego mieszkania”; i twarz twórców Superjednostki, która przytłacza, bo wszystkie jej ele­ menty wyglądają dokładnie tak samo. Można powie­ dzieć, że modernizm ma większą szansę zadziałać tam, gdzie architekt chce stawiać pomnik nie sobie, ale „trzydziestu milionom cesarzy” – to znowu Hansen. W ten sposób można wytłumaczyć także sukces Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej i innych przedwojennych projektów...

Wydaje mi się, że w przypadku realizacji z lat 20. i 30. dużą rolę odegrała również przedwojenna lewicowa wrażliwość, nieuwikłana jeszcze w systemowe ob­ ciążenia komunizmu. Dzięki temu, mimo skromnych środków, budowano z większym wyczuciem, bez fana­ tyzmu i dogmatyzmu. wsm powstawał oddolnie, sta­ raniami ludzi, którzy tworzyli tę spółdzielnię. Działo


się to w momencie, gdy postulaty modernistyczne były już wyartykułowane, ale nie doszło jeszcze do ich eskalacji. Moderniści stawiali wówczas plan mi­ nimum i badali grunt, później mieli niestety okazję „pójść na całość”.

O modernizmie mówi się, że był ostatnią wielką ideą w architekturze. Potem już nie było żadnych postu­ latów, które byłyby tak wszechogarniające i twórczo zapładniające architektów. Pisząc książkę o Hanse­ nach, pytam różne tęgie głowy czy widzą w dzisiejszej Polsce kogoś, kogo można by uznać za ich następ­ cę. Póki co, nikt nie odpowiedział twierdząco. Ale ci sami ludzie dodają, że powrót do takiego myślenia jest nieunikniony, że dzisiejsze pokolenie trzydziestolat­ ków, które „wisi” na kredycie i za ten kredyt mieszka w psich warunkach, wytworzy w końcu presję spo­ łeczną prowadzącą do zmiany. Ja jestem raczej scep­ tyczny... Patrząc na to, co się dzieje z architekturą czy urbanistyką, nie mam wrażenia, że to idzie w dobrym kierunku. No, ale może nastąpi tąpnięcie. Co w twórczości małżeństwa Hansenów jest tak wyjątkowego, że zdecydowałeś się napisać o nich oddzielną książkę?

Oskar Hansen był twórcą pojęcia „formy otwartej”. Była to wizja architektury jako dzieła sztuki, któ­ re współtworzy artysta z odbiorcą. To jest naprawdę ujmująca teoria, do której Hansen starał się doło­ żyć rozwiązania praktyczne. Hansenowie zakładali, że każdemu człowiekowi, niezależnie od tego ile ma pieniędzy, należy zapewnić godne warunki do ży­ cia. Nie „każdemu równo”, ale „wszystkim godnie”, a więc uwzględniając odpowiednią przestrzeń, na­ turalne światło, dostęp do zieleni i podstawowej in­ frastruktury. Współcześnie, jeśli młody człowiek decyduje się na kupno mieszkania, to zazwyczaj jest to dla niego tak olbrzymi wydatek, że nie przychodzi mu nawet do głowy grymasić. Ląduje w peryferyjnej dzielnicy, z ar­ chitekturą o zerowej wartości, z przystankiem trzy­ dzieści minut od mieszkania i z gwarancją spędzania półtorej godziny dziennie w korkach. I nikt przeciw­ ko temu nawet nie próbuje protestować, bo uznano, że tak ma być. Co na to powiedziałby Hansen?

On też nie byłby skłonny dyskutować w tej ma­ terii – uważał że dobre mieszkanie jest prawem.

Teoria formy otwartej Oskar i Zofia Hansen W myśl teorii formy otwartej, artysta przez artefakt artystyczny, nie tworzy zamkniętego dzieła sztuki, lecz buduje możliwość kontekstu i interpretacji.. Dzieło o formie otwartej jest zawsze gotowe, aby znaleźć się w nowych okolicznościach, w nowym czasie, w nowej relacji ze zmienną rzeczywistością. Od odbiorcy, który jest jednocześnie widzem i aktorem biorącym czynny udział, żąda

I kropka. I ta idea mnie porusza, ale narzędzia, któ­ rych używał, nie zawsze. Mieszkam na zaprojekto­ wanym przez Hansena Przyczółku Grochowskim. Trudno się w tym osiedlu zakochać. Jest zielono na poziomie oczu, ale jak podnosisz wzrok i widzisz tego obdrapanego zawijasa, to nie czujesz się podniesio­ ny na duchu. Oceniając ten projekt Hansena, łatwo można wskazać okoliczności łagodzące: to naturalne, że mury się starzeją, zwłaszcza, że były wykonane z kiepskich materiałów, a mieszkańcy o te budynki nie dbają, bo kojarzą im się z szarym komunizmem. Ale to nie jest wina architekta.

Przyczółek rzeczywiście był budowany z takich ma­ teriałów, że starzeje się paskudnie, ale to nie o to cho­ dzi. Na Sadach Żoliborskich, które też były przecież do niedawna obdrapane, jest przyjemnie, bo prze­ strzeń została tam dobrze rozplanowana. A na Przy­ czółku masz niekiedy ochotę się zabić, choć jest też tam także całkiem sporo bardzo przyjemnych miejsc. Te wszystkie galerie, zbieżne perspektywy, ramki… Byliście tam? Właśnie się nad tym zastanawiam, ale chyba nie.

Autobus 158 z ronda De Gaulle’a. Polecam. Tak zwane galerie, to połączone ze sobą balkony, któ­ re zastępują klatkę schodową. Każda z nich podtrzy­ mywana jest przez rozmieszczone co kilka metrów betonowe prostokątne ramy. Założenie było takie, że te ramy tworzą żywy obraz. Gdy ktoś idzie galerią, to cały czas jest przez nie opisywany, człowiek znajduje się w centrum obrazu. Bardzo piękne, humanistycz­ ne przesłanie. Tylko za każdą z tych ram może stać →

103 WARSZAWA

W zbiorowej pamięci wyobrażenia na temat zaangażowanego społecznie modernizmu są raczej jednoznacznie negatywne. Czy jest szansa, żeby mimo dominującej aktualnie zgody, co do kompromitacji tych koncepcji wrócić do architektury wpisującej się w misję naprawy świata?

indywidualnej interpretacji i obliguje go do budowania kontekstu. Dzięki temu dzieło zawsze żyje, nie traci aktualności i tym samym nie marnotrawi środków. Artysta postuluje bezklasowość, egalitaryzm, bezhierarchiczność, demokrację, niedogmatyczność, decentralizację. W myśl teorii formy otwartej, artysta przez artefakt artystyczny, nie tworzy zamkniętego dzieła sztuki, lecz buduje możliwość kontekstu i interpretacji.. Dzieło o formie otwartej jest zawsze gotowe, aby znaleźć się w nowych okolicznościach, w nowym czasie, w nowej relacji ze zmienną rzeczywistością.


104

‹  Osiedle Tysiąclecia w Katowicach

złodziej. Ja rozumiem starsze panie, które boją się tam wieczorami chodzić. Mimo, że w sumie jest tam bez­ piecznie, to tak zaprojektowana przestrzeń prowo­ kuje poczucie zagrożenia. Urządzone „po hansenowsku” Przyczółek Grochowski w Warszawie i Osiedle Słowackiego w Lublinie stanowią stosunkowo niewielkie fragmenty miast. Ich twórca chciał pójść dużo dalej. Promował totalną reorganizację przestrzeni kraju w myśl „linearnego systemu ciągłego”. Polska, a może nawet cały świat miały być podzielone południkowo w ciągnące się setkami kilometrów wąskie pasy – na zmianę linia budynków, autostrada i pas zieleni. Myślisz, że Hansen wierzył w możliwość realizacji tych projektów?

W podtekście jest pytanie o to, czy był szaleńcem. Zbierając materiały do książki rozmawiam z różnymi ekspertami i zawsze ich o to pytam. Sam nie umiem jeszcze odpowiedzieć. W książce się z tym zmierzę, ale pewnie odpowiem – a jakże – w formie otwartej. Na ostatniej stronie…

Nie da się dać jednoznacznej odpowiedzi, ale Hansen musiał wierzyć w system linearny, skoro go naryso­ wał. Najważniejsze pytanie jest o to, jaki był jego cel: czy uważał, że naszkicowanie tych pasów, zrobienie

makiety i pokazanie tego urbanistom zmieni trochę kierunek, w którym idzie architektura, czy raczej zakładał, że makieta jest wstępem do zaprowadze­ nia tego rozwiązania w terenie. Jeśli ta druga wersja okazałaby się prawdziwa, to gorzej. W tych pasach nie dałoby się przecież żyć. A jeśli to pierwsze, to cóż złe­ go w kreśleniu takiej dalekiej perspektywy, z której każdy może sobie wziąć jakiś kawałek. Tak jak powiedzieliście, realizacje Hansena są wy­ cinkami tego linearnego systemu. Niektóre wyszły gorzej, inne lepiej. Gdyby Osiedle Słowackiego wybu­ dować bez normatywów i z lepszych materiałów, to byłoby dziś luksusowa dzielnica… I nie byłoby mnie stać na kupienie w niej mieszkania. Hansen zmarł w 2005 roku, miał więc okazję obserwować polską transformację i będące jej konsekwencją zmiany tendencji architektonicznych. Jaki był jego stosunek do nowej rzeczywistości?

Wyprowadził się na wieś, do Szumina. Chyba nie był to ostentacyjny protest przeciw kapitalizmowi: stra­ cili wówczas mieszkanie w Warszawie, a sam Hansen chorował. W każdym razie wycofał się z życia pu­ blicznego i powoli gorzkniał. Prawie nie wychodził z lasu, dbał o grusze, które rosną wokół ich domu i pi­ sał książki. Niedługo przed śmiercią udzielił wywiadu,


Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach w którym powiedział, że gdyby ludzie go słuchali, to nie doszłoby do zamachu na wtc. Mówił też, że ma świadomość, że jeszcze świat nie dojrzał do jego idei. Ale jeszcze dojrzeje. A propos tej przepowiedni, ktoś mi ostatnio powie­ dział, że jego zdaniem idee Hansena zostaną zreali­ zowane wraz z końcem świata. Skończy się nasza cywilizacja, wszyscy wyjdziemy z miast, zaczniemy jeść szczury i dopiero wtedy zrozumiemy, że trzeba budować inaczej. Architekt i urbanista, który wyprowadza się do lasu. To rzeczywiście gorzki symbol.

Był człowiekiem, który już w latach 70. ostrzegał, że jeśli nie będziemy walczyć, to architekturę czeka przejście do warunków regulowanych rynkiem. Bał się tego jak ognia. Ostatnio przeczytałem, że krót­ ko po odwilży politycznej w 1956 roku twierdził, że trzeba odwieść Polaków od konsumpcyjnego stylu życia. W latach 50.! Coś tu nie gra: z jednej strony w latach 70. Hansenowie przewidywali to, co stanie się dzisiaj, a jednocześnie jeszcze w latach 80. wierzyli w trwanie systemu komunistycznego.

To jest źle powiedziane. Nie zaprzeczam, że w 1980 roku, kiedy wszyscy z partii uciekali, oni myśle­ li o tym, żeby się do niej zapisać. Wnosząc do partii swój potencjał, chcieli ratować laickość państwa i le­ wicową wrażliwość społeczną. Ale nie da się ich wpisać w żaden prosty schemat. W trakcie wszystkich straj­ ków studenckich Hansen był, mówiąc kolokwialnie, po dobrej stronie. Nie zajmowali się polityką. Oni wie­ rzyli w lewicowość i naprawdę chcieli ratować świat.

Filip Springer wydawnictwo: Karakter Błyskotliwy reportaż biograficzny poświęcony parze polskich architektów-wizjonerów, którym przyszło tworzyć w epoce prl-u. Losy Oskara Hansena i jego rodziny mogłyby posłużyć za scenariusz niejednego filmu. Syn Norwega i Rosjanki wojnę spędza w Wilnie, gdzie przyłącza się do polskiej partyzantki. Po wojnie studiuje architekturę i wyjeżdża na stypendium do Paryża. Tam trafia do pracowni Jeannereta i odwiedza wielkich malarzy, m.in. Picassa, któremu udziela kilku cennych rad. Pomimo propozycji pozostania na Zachodzie, wraca do kraju, gdzie wraz z żoną, Zofią, pracuje jako architekt i tworzy koncepcję Formy Otwartej. Projekty Hansenów są śmiałe, niestandardowe i dostosowane do potrzeb zwykłych ludzi — kto nie chciałby mieć mieszkania skrojonego na własną miarę? Niestety, w szarej rzeczywistości prl-u pomysły te ulegają pewnym modyfikacjom, na co architekci nie mają już wpływu. Rezultat to m.in. owiane złą sławą warszawskie osiedle Przyczółek Grochowski, miejsce, którego się nie wybiera, lecz na które jest się skazanym… Tam właśnie decyduje

się zamieszkać autor książki, Filip Springer. Chce on na własnej skórze poczuć, jak żyje się w miejscu urzeczywistnienia teorii Hansenów i zrozumieć, dlaczego ich nowatorskie pomysły nie najlepiej sprawdziły się w rzeczywistości. Książka Filipa Springera to opowieść o niebanalnych osobowościach, niezwykłych ludzkich losach, odważnej architekturze, ale także – a może przede wszystkim – o naszej mentalności. I o tym, jak bardzo brakuje nam dziś wizji naprawy świata, która – jak u Hansenów – opierałaby się na wierze w człowieka i poczuciu powinności wobec innych. Rzecz wciągająca, dająca do myślenia i po prostu mądra.

Nie uratowali.

Ostatnio myślałem o tym, że książkę „Źle Urodzone” można by także napisać o współczesnej architektu­ rze, uwspółcześniając nazwiska architektów i zamie­ niając socjalizm na kapitalizm. Zmienił się system, ale tępe łby decydentów i oszczędzanie materiałów pozo­ stało niezmienne. Zniknęła troska o człowieka, ale to związane jest z ze zmianą klimatu ideowego. Wszyscy architekci, których opisuje mieli zakorzenione w kli­ macie epoki pomysły jak uczynić życie mieszkań­ ców miast lepszym. Nie udało się im, ale nie można ich za to winić, bo nikt wcześniej nie próbował bu­ dować tak jak oni. WARSZAWA

105


106

J

ak tu trafiłam? Zwyczajna historia. Pragnienie nie­ zależności, wyprowadzka z domu, małe mieszkanie po babci. Za jej życia odwiedzałam je nie raz, ale wte­ dy nie było mowy o dostrzeżeniu dziwnej aury, która niczym gęsta mgła otula cały blok i jego okolice. Po przeprowadzce mój nowy dom szybko stał się wehi­ kułem czasu. Nic nie przypominało w nim popkultu­ rowego wyobrażenia o tajemniczo dymiącej kabinie z rzędem mrugających kontrolek, która teleportuje lu­ dzi do przeszłości za naciśnięciem czerwonego guzika. To przeszłość sama wybierała czas i miejsce spotkań, a ja odkrywałam kolejne niezwykłe tajemnice dawnych mieszkańców tego eksperymentalnego osiedla. Osiedle prototypów. Niemal każdy był choć raz w tych okolicach. Chociażby dlatego, że pobliski Słu­ żewiec Przemysłowy – obecnie największe skupisko biurowców w Warszawie, z popularnym centrum handlowym Galeria Mokotów – codziennie odwiedza ponad sto tysięcy mieszkańców miasta i okolic. Nie­ którzy pracują tu nie wiedząc nawet, że w drodze do firmy wydeptują te same ścieżki, którymi niegdyś podążali robotnicy – mieszkańcy mojego osiedla. Bę­ dąc częścią tłumu widywanego co rano, wskrzeszali w mojej wyobraźni nieżyjących już sąsiadów zza ścian, którzy tak samo, może inaczej ubrani, ale pewnie z po­ dobnymi myślami o porannej codzienności, zmierzali do swoich fabryk – do miejsc, w których to wszyst­ ko się zaczęło. Inżynieryjny bestseller

Osiedle prototypów

Zbudowano je na początku lat 60. w rejonach ulic Orzyckiej, Alei Lotników, Modzelewskiego i Rzymow­ skiego. Od 1956 roku na pobliskich terenach przemy­ słowych istniał już zakład Unitra Unima. W przeciągu kolejnych dziesięciu lat na wyznaczonych w tej okolicy dwustu sześćdziesięciu hektarach powstało jeszcze trzydzieści innych zakładów – w tym fabryka dźwi­ gów zremb, fabryka kondensatorów elwa, fabryka półprzewodników tewa i osobiście mi najbliższe – Za­ kłady Ceramiki Radiowej. Nieopodal, za terenem To­ rów Wyścigów Konnych, ruszyła produkcja w słynnej Fabryce Domów Służewiec. To tam przez następne

Bloki-eksperymenty wybudowane w czasach prl-u na warszawskim Służewcu tworzą unikatowe osiedle, na które składa się ponad jedenaście pojedynczych budynków., powstałe według innego projektu. Niemal wszystkie łączy jeden wspólny mianownik – wielka płyta.

Alicja Szulczyk Anna Libera


Polityka mieszkaniowa

Mazury na Służewcu Kiedy dwa lata temu przejęłam klucze do mieszkania mojej babci Władysławy, mieszczącego się w cztero­ piętrowym wieloklatkowcu, spojrzałam na to miej­ sce w zupełnie innym świetle. Sprowadzając się tutaj,

Paweł Huczko Ministerstwo Ministerstwa Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej przygotowało założenia projektu ustawy o społecznych grupach mieszkaniowych jako nową formułę przedsięwzięć budownictwa mieszkaniowego odnośnie mieszkań na wynajem. Pomysł opiera się na zasadzie partycypacji przyszłego najemcy w kosztach budowy mieszkania z docelowym przeniesieniem własności na najemcę. Beneficjentami tego nowego rozwiązania mają być gospodarstwa domowe o średnich dochodach – dochodach zbyt dużych by nabyć prawo do lokali komunalnych, a zbyt

niskich, by uzyskać kredyt mieszkaniowy. Ministerstwo Ministerstwa Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej przygotowało założenia projektu ustawy o społecznych grupach mieszkaniowych jako nową formułę przedsięwzięć budownictwa mieszkaniowego odnośnie mieszkań na wynajem. Pomysł opiera się na zasadzie partycypacji przyszłego najemcy w kosztach budowy mieszkania z docelowym przeniesieniem własności na najemcę. Beneficjentami tego nowego rozwiązania mają być gospodarstwa domowe o średnich dochodach.

zaczęłam czytać trochę o nim w sieci, choćby po to, by podać znajomym dokładne namiary osiedla. Po przej­ rzeniu pierwszych informacji wypytałam o wszystko tatę, który – co ciekawe – nie widział niczego odkryw­ czego w specyfice tego miejsca. Wspominał niezna­ nego mi już dziadka, który po powrocie z jenieckiego obozu w iii Rzeszy, podjął pracę w Zieleniach Miej­ skich, a następnie we wspomnianych już Zakładach Ceramiki Radiowej. Tak stał się lokatorem jednego z mieszkań zakładowego bloku przy Tuchlińskiej 4. Wiem, że to właśnie on zamurował jeden z otworów drzwiowych w mieszkaniu, by uczynić je bardziej funk­ cjonalnym i efektywniej wykorzystać przestrzeń, do­ stosowując ją do potrzeb małżeństwa z dwójką dzieci: córką i jej młodszym bratem – moim tatą. Tak powsta­ ły dwa wyjątkowo ciemne pokoje z oknami na jedną stronę mieszkania i widokiem na zbyt blisko stojący bliźniaczy blok. Do dyspozycji rodziny była także ślepa kuchnia z otworem do wydawania posiłków do drugie­ go pokoju i łazienka bez umywalki, ale za to z wanną. Mojej przeprowadzce towarzyszyły czujne sąsiad­ ki z trzech mieszkań znajdujących się – oprócz moje­ go – na naszym piętrze. Mąż każdej z nich pracował w tym samym zakładzie, co mój dziadek i cała resz­ ta lokatorów bloku. Porządek ten stosowany był we wszystkich zakładowych budynkach-prototypach. Inżynierowie mieszkali więc przez ścianę ze zwykły­ mi robotnikami – lokatorzy, chcąc nie chcąc, stawali się pionierami w realizacji planu homogenizacji spo­ łeczeństwa, kontrastującej w tak oczywisty sposób z eksperymentem mnożenia projektów różnorodnych budynków systemem prefabrykacji. O odczucia związane z tym eksperymentem nikt nie pytał. Komisje odwiedzające robotnicze domostwa no­ towały raczej opinie na temat testowanych – mających

107 WARSZAWA

kilkanaście lat produkowano prawdziwy inżynieryjny bestseller – wielką płytę, czyli prefabrykowane ele­ menty wielkoformatowe. To z nich najpierw powstała większość z prototypów, potem Stegny, a następnie spora część Ursynowa. W tych prefabrykowanych mu­ rach toczyły się „Wojny domowe” i akcja kultowego serialu „Alternatywy 4”. Ale miały w nich też miejsce prawdziwe sąsiedzkie kłótnie i rodzinne dramaty. I tak aż do czasów obecnych. Ze względu na postępy prac na Służewcu Przemy­ słowym, którego ulice nazywano ku chwale osiągnięć Polski Ludowej (Postępu, Konstruktorska, Taśmowa, Suwak, Wynalazek, Cybernetyki), zarówno dla bu­ downiczych, jak i pracowników nowych zakładów, zaczynało brakować miejsc w hotelach robotniczych. Zapadła więc decyzja o wybudowaniu w pobliżu osiedla awaryjnego i eksperymentalnego zarazem. Awaryj­ nego ze względu na to, że mieszkający niedaleko pra­ cownicy fabryk mogli szybko dotrzeć do miejsc pracy w razie poważnych usterek, a eksperymentalnego, bo przy okazji można było przetestować na nim nowe rozwiązania technologiczne. Próbowano tu stosować takie wynalazki, jak wykładziny podłogowe, ścianki działowe drewniane i gipsowe czy ogrzewanie sufito­ we. Jednak nadrzędnym celem od początku stało się testowanie eksperymentów architektonicznych: ni­ skich betonowych bloków wylewanych za jednym za­ machem i tych wysokich, z wielkiej płyty – budynków korytarzowych, klatkowców i punktowców. Na podstawie zachodniej modernistycznej koncep­ cji prefabrykacji oraz wschodniej myśli technologicz­ nej (zakupionego od zsrr know how) stworzono jeden system produkcji. Chciano sprawdzić, jaką różnorod­ ność brył da się osiągnąć używając produkowanych nieopodal „klocków lego” oraz opracować budynek idealny – możliwy do postawienia szybko i jak naj­ mniejszym kosztem. Różnorodne projekty architek­ toniczne opracowali architekci: Urszula Ciborowska, Jan Furman, Jerzy Czyż, Tadeusz Mrówczyński, An­ drzej Skopiński i Jerzy Skrzypczak, a opiekę nad pracą osiedlowego laboratorium sprawowało Przedsiębior­ stwo Budownictwa Doświadczalnego. Choć większość stworzonych bloków pozostała jedynie prototypami, to bloki dziesięciopiętrowe przyjęto do dalszych re­ alizacji i dziś wypełniają osiedla przy ulicach Czernia­ kowskiej i Bukowińskiej.


108

tendencję do gnicia – ścianek działowych. Dziś to nie do pomyślenia, ale wtedy na takie niedociągnięcia nikt nie narzekał. Większość obywateli marzyła o własnym, a właściwie komunalnym „M”. Nikt nie marudził, tym bardziej, że te tutejsze bloki były przecież, jak na tam­ te czasy, niezwykle nowoczesne, a zastosowane w nich rozwiązania, nowatorskie. Osiedle, choć ze względu na różnorodność bloków z pozoru nie tworzy całości, zostało zaprojektowane jako integralna część Służewca Przemysłowego. Coś na kształt socjalistycznego miasteczka podobnego Nowej Hucie, czy nawet zabytkowemu Nikiszowcowi. Pamię­ tam, że kiedy pierwszy raz zagłębiłam się w przestrzeń układu urbanistycznego na pozór znanych mi, obdra­ panych bloków, uderzyło mnie, jak sprytnie zostały od­ izolowane od otaczających je ruchliwych ulic – w środku osiedla jest cicho i człowiek czuje się bezpiecznie. Ku mo­ jemu zdziwieniu, chodniki z wystających i popękanych płyt jakby same zaprowadziły mnie prosto ku parko­ wi i jego części rekreacyjnej. Zauroczona zielenią i po­ zwalającą odetchnąć przestrzenią szybko przestałam dziwić się nazwom tutejszych ulic, które, w kontraście do przemysłowego wydźwięku tras w fabrycznej czę­ ści Służewca, ochrzczono według klucza pasującego do Krainy Wielkich Jezior Mazurskich: Bełdan, Niegocińska, Orzycka, Śniardwy, Tuchlińska, Wiartel i Wydmińska. Krowa przed galerią Po latach dawna świetność, na którą składała się aleja parkowa, place zabaw i boiska, przeminęła, a obecny stan zaniedbania przywodzi na myśl obrazy z opusz­ czonego na skutek jakiejś tajemniczej katastrofy mia­ sta. Szerokie dziedzińce zastawione są samochodami, spomiędzy których nietrudno wskazać te, które nie­ używane i zepsute stoją w jednym miejscu od lat. Wy­ lane betonem boiska – choć ozdabiane od czasu do czasu kredowymi malunkami dzieci – straszą fałda­ mi i dziurami. Od „wieków” niedziałająca już fontanna, dziś ozdobiona garnkiem z brudną wodą, stała się za sprawą najstarszych mieszkańców osiedla karmnikiem

dla ptaków i kotów, pełnym chleba, zepsutych resztek, rybich i drobiowych szkieletów. Biblioteka przy ulicy Rzymowskiego została wybu­ rzona razem z zespołem dawnych pawilonów usługo­ wo-handlowych, a pobliski Dom Kultury Kadr straszy smrodem, zaciekami na elewacji i przerdzewiałą bla­ chą na dachu (z raportu „Założenia do Mikroprogramu Rewitalizacji Dzielnicy Mokotów na lata 2007-2013”: „Istniejący Dom Kultury Kadr – w złym stanie technicz­ nym – nie zaspakaja potrzeb mieszkańców”.) Tuż obok znajduje się kościół pw. Maksymiliana Kolbego, wywal­ czony przez mieszkańców prototypów i okolicznych domów w 1977 roku – po dwunastu latach od złożenia pierwszego pisma do ówczesnych władz o pozwolenie na założenie parafii. Z reliktów dawnego świata pozo­ stały jedynie szkoła, przedszkole i rozsiane pawilony usługowe – choćby ten na ulicy Orzyskiej, w którym zaaranżowano magiel – nieodzowny element każdego osiedla, jak również sklepik elektroniczno-budowlany, leciwy zakład fryzjerski i sąsiadujący z nim pawilono­ wy budyneczek Warszawskiego Oddziału Terenowego Krajowego Towarzystwa Autyzmu. Realia dzisiejszego kapitalistycznego świata spra­ wiają, że wręcz z pobłażliwym rozrzewnieniem czy­ ta się fragmenty artykułu Alicji Kos z czterdziestego numeru „Stolicy” o pobliskim i analogicznym osiedlu „Domaniewska”: „A nasze osiedla? Są przede wszystkim stereotypowe. Powstają po uprzednim wykarczowaniu wszystkiego, co zielone. Gdy powstaną, zaczyna się «od zera» tworzyć tzw. pasy zieleni (…) Równie potrzebna «Domaniewskiej» jest zieleń, a przynajmniej pokaźny zielony pas oddzielający osiedle od «Tewy» i jej radioak­ tywnych odpadów. Na razie są oczywiście trawniki, ra­ baty, ogródki, ale wobec sąsiedztwa osiedla – Służewiec Przemysłowy – jest to kropla w morzu”. Ślady podob­ nych zaniedbań – nieuznawanych już niestety za kary­ godne – widać również w okolicach Osiedla Prototypów. Wielokrotnie wpatrywałam się w zdjęcie z lat 60., na którym widać miejsce, gdzie dziś stoi Galeria Moko­ tów, a na którym jeszcze pięćdziesiąt lat temu dostojnie


Trudny start z bloków Po upadku systemu zmienił się nie tylko krajobraz, ale przede wszystkim ludzie. Główna przyczyna to nieod­ wracalne rozdzielenie Osiedla Prototypów i Służewca Przemysłowego. Upadek kolejnych fabryk i zakładów pracy był dla mieszkańców tej części Warszawy utra­ tą jedynego źródła zarobku. Podobnie, jak wiele spo­ łeczności skupionych wokół zlikwidowanych pegeerów, wielu osiedleńców Służewca nie potrafiło przystoso­ wać się do nowej sytuacji ekonomiczno-gospodarczej. W ramach rewitalizacji obszarów poprzemysłowych jedyny znany im świat nagle zastąpiono biurowcami i nowymi inwestycjami, takimi jak nowoczesna galeria handlowa. W raporcie „Założenia do Mikroprogramu Rewitalizacji Dzielnicy Mokotów na lata 2007-2013” można znaleźć odkrywczy wniosek, jakoby „…nie ule­ gła poprawie sytuacja rodzin porobotniczych, których członkowie wielokrotnie utracili pracę (…) i w sku­ tek niewystarczającego wykształcenia nie znaleź­ li jej w nowopowstałych instytucjach”. Następstwa są wstrząsające. Z danych zawartych w dokumencie „Stan Bezrobocia w Dzielnicy Mokotów” wynika, że co szó­ sty bezrobotny z Mokotowa pochodzi właśnie stąd, co czyni tę część Warszawy jednym z miejsc o najwyższym wskaźniku bezrobocia, zlokalizowanym tuż przy naj­ wyższej kondensacji miejsc pracy. Stałym widokiem na Osiedlu Prototypów są pod­ starzali panowie, kryjący się z alkoholem gdzieś za

śmietnikami. Nie dziwią też grupy zalegających na ła­ weczkach wulgarnych nastolatków pijących piwo, ani patrole policji przechadzające się z wolna parkowymi alejkami, które, paradoksalnie, nie mają tu nic do ro­ boty za sprawą stosowanego przez mieszkańców łań­ cuszkowego systemu wznoszenia alarmu o obecności nieproszonych gości. Ci spośród lokatorów Prototy­ pów, którzy w nich zostali, z braku chęci lub możliwości walki, musieli ponieść klęskę. Ci, którzy wyemigrowa­ li, zaczęli życie od nowa. Rozdział opisujący historię mieszkańców osiedla mojego pokolenia to proces asy­ milacji z otoczeniem, którego częścią jest również na­ pływ osób z zewnątrz: studentów, szukających taniego lokum pracowników pobliskich biurowców, ale i imi­ grantów, jak choćby liczna grupa z Pakistanu, gnież­ dżąca się w jednym z mieszkań dziesięciopiętrowca. O nich myślę najczęściej, zastanawiając się, czy osoby z tak odmienną tożsamością kulturową.

Anna Libera alibera@gmail.com

Alicja Szulczyk jest absolwentką Szkoły Głównej Handlowej, obecnie studiuje Kulturoznawstwo na swps, gdzie pisze pracę magisterską poświęconą Osiedlu Prototypów.

109 WARSZAWA

pasła się krowa. Niemal naprzeciwko, za stacją benzy­ nową przy ulicy Orzyckiej, ostał się już jedynie kawałek sadu z charakterystycznymi, równymi rzędami pochy­ łych dziś drzew. Na samym osiedlu ledwo można do­ strzec ślady dawnej dbałości mieszkańców o okolicę. Świadczą o niej pozostałości po kwiatowych grządkach otoczone zniszczonymi drewnianymi lub metalowy­ mi płotkami. I bzy, których dziś na terenie miejskich osiedli nikt już nie sadzi. Obecnie próżno szukać tu lo­ kalnego patriotyzmu, którego brak widać na każdym trawniku zamienionym na toaletę dla psów.


110

Pracownia kobiety dojrzałej „Chodzi mi o dojrzałość do tego, żeby być aktywną, żeby nareszcie pomyśleć o sobie i o swoim wolnym czasie."

Z Barbarą Kaniewską rozmawia Tomek Kaczor Tomek Kaczor Barbara Kaniewska prowadzi „Pracownię Kobiety Dojrzałej” działającą w kawiarni Bibeloty Cafe przy ul. Willowej 9 w Warszawie

Nad czym pracuje się w Pracowni Kobiety Dojrzałej?

Chyba głównie nad sobą. Takie mam przynajmniej nadzieje, bo to są do­ piero początki. Chciałabym, żeby dojrzałe kobiety miały tu możliwość nawiązywania kontaktów i wymiany doświadczeń. Dlaczego w nazwie jest „Kobieta Dojrzała”? Czy słowo „senior”, które pojawiło się w języku po to, żeby nie mówić o „osobach starszych”, też stało się już nietaktowne?

Mogę spokojnie powiedzieć o sobie „starsza pani”. Ale wiele kobiet ma ten problem. Ta dojrzałość zresztą chyba najmniej dotyczy tu wieku. Chodzi mi o dojrzałość do tego, żeby być aktywną, żeby nareszcie pomy­ śleć o sobie i o swoim wolnym czasie. Bo tego czasu nagle niespodziewanie ma się za dużo…

Ja akurat na to nie cierpię, ale wie­ le kobiet w wieku dojrzałym jest już samotnych. Z różnego powodu. A dla osoby samotnej nawet zwykłe wyjście do kina staje się problemem. Zwyczajnie się im nie chce, bo po

seansie nie mają nawet z kim pogadać o tym, co widziały. Mam więc nadzieję, że moje miej­­sce będzie dawało im możliwość spotkania bratnich dusz. W tym wieku zaczyna nam też doskwierać tzw. syndrom pustego gniazda. To jest normalne, że dzieci opuszczają dom rodzinny, ale ja dopiero teraz mogę zrozumieć, na czym to polega. Wiele kobiet, które znalazło się w takiej sytuacji, nie wie, co ze sobą zrobić. Trzeba o tym rozmawiać i pokazywać, że na dzieciach i wnukach świat się nie kończy.5. Z wykształcenia jest pani konserwatorką zabytków. Jak to się stało, że nagle zaczęła pani prowadzić klubokawiarnię? Przede wszystkim nie dawałam już rady przez osiem godzin dziennie pracować przy konserwacji, bo wy­ siadał mi kręgosłup i stawy. Uznałam więc, że skoro mnie to męczy i nie sprawia już takiej przyjemności, to muszę coś zmienić. Zawsze miałam dużo ciepła dla ludzi. Lubię się z nimi spotykać, a z wie­ kiem nawet mi to narasta. W któ­ rymś momencie doszłam


WARSZAWA

> wars/sawa

KULTURA

111

111


112

do wniosku, że może w takim razie warto połączyć przyjemne z poży­ tecznym i stworzyć z tego sposób na życie. Oczywiście, można zaczynać taką działalność zupełnie bez pieniędzy, ale chciałam, żeby to było troszkę bardziej profesjonalnie. Kredytu się bałam, bo co, jeśli cały plan spali na panewce? Usłyszałam gdzieś o dotacjach na rozpoczęcie działalności i zaczęłam szukać. Nie było to takie proste, bo wszystkie programy skierowane były do osób młodych. Na projekt „Inkubatora Dojrzałej Przedsiębiorczości” dla osób 45+ natrafiłam zupełnie przypadkowo. Całą noc pisałam wniosek, bo ter­ min składania upływał następnego dnia o 16. Dostałam się z listy rezerwowej. Przez pół roku mieliśmy różne spo­ tkania, szkolenia… Bardzo dużo mi to dało. Bez tego w życiu nie napi­ sałabym biznesplanu! Zarejestro­ wałam firmę, zrobiłam zakupy i od kwietnia prowadzę Pracownię i kawiarnię. Dlaczego tak trudno jest znaleźć taki program dla osób dojrzałych?

Nie mam pojęcia, bo chętnych by nie brakowało. W dodatku nic mi nie wiadomo o kolejnych edycjach. Uwa­ żam, że to bardzo ważne, żeby szcze­ gólnie osobom dojrzałym uświado­ mić, że przekwalifikowanie się nie jest wcale czymś niewykonalnym. Taka jestem teraz mądra

i wyszkolona, że pouczam męża, któ­ ry też prowadzi własną działalność. Wytykam mu różne błędy. No i nabyłam bardzo dużo pewności siebie. Czuję się mocniejsza. Czy oprócz klubu spotkań dla kobiet dojrzałych ma pani jeszcze jakieś plany na Pracownię?

Zamierzam otworzyć tu wkrótce Akademię Superbabci i Superdziadka. A sama pani jest już babcią?

Jeszcze nie. I póki co nie chcę, bo nie mam na to czasu [śmiech]. Wyobra­ żam sobie, że będę tak zakochaną babcią, że niczym innym nie będę się już zajmowała. A mam strasznie dużo planów i pomysłów do zreali­ zowania. To jaka powinna być babcia xxi wieku?

Oprócz zajmowania się wnukiem, powinna uczestniczyć w jakimś ży­ ciu poza rodzinnym. Dlatego w mojej akademii będzie cały blok zajęć ogól­ norozwojowych: dla babć o tym, jak się modnie ubrać, dla dziadków na przykład o zdrowej diecie. Warto też nauczyć dziadków i babcie wspól­ nego bywania gdzieś. Pokazać im na przykład, jak zwiedzać współczesne muzea, bo wiele takich instytucji, choć chce, to nie potrafi dotrzeć ze swoją ofertą do seniorów. A co z osobami, które doskonale spełniają się właśnie w tym, że cały swój wolny czas poświęcają wnukom?

Zawsze powtarzam, że trzeba być

ostrożnym z takim terrorem ak­ tywności. Nie chcę nikogo zmuszać do życia towarzyskiego, ale uważam, że ze strony tych osób musi to być świadomy wybór, a nie wynik tego, że czują się odstawieni na margi­ nes. By wiedzieli, że na emeryturze wprawdzie już nie muszą, ale nadal mogą! Ale mam nadzieję, że i tacy tu trafią, by dowiedzieć się chociażby o naj­ nowszych trendach w diecie dzie­ cięcej, o tym, jakie książki dzieciom czytać, jakie są ostatnie badania psychologów itd. Chciałabym też, żeby moi studenci-seniorzy nauczyli się tu udzielania pierwszej pomocy. Seniorzy to coraz częściej także uczestnicy różnych wolontariatów.

Mam już pewien pomysł na projekt skierowany do młodych ludzi opusz­ czających domy dziecka, ale nie chcę jeszcze zdradzać szczegółów.


Biedaczyna z Warszawy

Studia w Seminarium Duchownym w Warszawie

S

pacerując po Parku Kazimierzowskim, zbliżając się do kościoła sióstr Wizytek, trafić można na ścieżkę. Jedyną ścieżkę w Warszawie, mającą swego patrona. To ścieżka im. księdza Bronka Bozowskiego. Nie ulica, rondo czy plac. Właśnie ścieżka. To najlepszy sposób upamiętnienia legendarnego „biedaczyny z Warszawy”. Ksiądz totalny Ksiądz Bronek nie był bowiem zwykłym księdzem. Zwykł o sobie mawiać, że jest księdzem total­ nym – ewangelizował na ulicy, na sali koncertowej czy w areszcie. A co jeszcze ważniejsze – był księdzem dla każdego. Codziennie modlił się za Dzierżyńskie­ go, Stalina i Hitlera. Gdy został wezwany do siedziby sb na przesłuchanie, po przeczekaniu zwyczajowych wyzwisk od wrogów Polski Ludowej, wyciągnął rękę i powiedział: „Jestem Bronek. A teraz przynieś herbatę i będziemy rozmawiać”. Po wielu próbach zwerbowania usłyszał od funkcjonariusza bezpieki: „My wiemy, że ksiądz nas kocha i ksiądz nigdy nie będzie nasz”. Ale była to nieprawda. Ksiądz Bozowski zawsze był ich i dla nich. W trakcie stanu wojennego przychodził do grzejących się przy koksownikach zomowców, dziwiąc się, że matki straszą nimi dzieci. Mówił: „Przecież wam tak dobrze z oczu patrzy...” Był warszawiakiem z urodzenia. Tu się uczył, studio­ wał, uczęszczał do seminarium. Po kilkuletnim poby­ cie we Francji wrócił do Warszawy, by przez ostatnie czterdzieści lat życia być rezydentem u sióstr Wizytek,

następnie studia na Uniwersytecie Warszawskim, wydział: prawo kanoniczne

1946

1937

1932

1931 przyjęcie święceń kapłańskich

1939

1945

Podczas II wojny światowej był kapelanem Czerwonego Krzyża i duszpasterzem polskiego liceum w Villard-de-Lans oraz francuskiej Ecole de Roches i Sacre Coeur.

powrót do Polski, praca duszpasterska w Rabce

gdzie razem z księżmi Janem Zieją i Janem Twardow­ skim tworzyli niespotykany tercet kapłanów. W wol­ nych chwilach przechadzał się na ulicę Piwną, by zanieść suchy chleb słynnej pani Marcinkiewicz, która straciła wszystkich synów w Powstaniu, w wyniku czego postra­ dała zmysły, widząc swoje zmarłe dzieci w gołębiach. Ksiądz posiadał duchową rodzinę, liczącą kilka ty­ sięcy osób. Tyle osób tworzyło wspólnotę „bozowsz­ czaków”, którzy uważali go za swojego przewodnika. Zdjęcie każdego przyczepiał na ścianie w swoim maleń­ kim pokoiku. Później kazał je włożyć sobie do trumny. Szarańcza i antyki Nie przebierał w słowach. O sobie mawiał, że jest „sta­ rą, hipochondryczną niedołęgą”, do wiernych zwracał się per „szarańcza” lub „tałatajstwo”, starsze panie na­ zywał „antykami”, młode zaś „oślicami”. O intencjach mszalnych mówił jako o „judaszowskich srebrnikach otrzymanych za Ciało i Krew Pańską”. Nigdy nie żądał ofiary za mszę lub sakramenty. Dla siebie nie zostawiał nic. Choć pochodził z bo­ gatej, szlacheckiej rodziny, uchodził za najuboższego księdza w Polsce. Gdy podczas rozmowy dowiedział się o rodzinie potrzebującej ciepłych ubrań, znalazł w sza­ fie nowiutki, wełniany sweter. Tuż przed oddaniem go krzyknął: „Przecież dałem słowo, że będę ten sweter nosił!”. Założył go więc na siebie, przeszedł w nim kilka kroków, przejrzał się w lustrze, po czym powiedział: „Taki ładny, o proszę, jak dobrze w nim wyglądam. →

>  wielcy warszawscy

wychowywany przez babkę, nauka w gimnazjach Batorego i Mickiewicza w Warszawie

113 WARSZAWA

urodzony w Warszawie w szpitalu Św. Zofii

1926

1908

ks. Bronisław Bozowski


powrót do Warszawy

praca w kościele Najświętszego Zbawiciela

1987

1956

1963

114

kaznodzieja kościoła sióstr Wizytek

Aż żal go oddać, tak dobrze mi służył!”. Po czym, oczy­ wiście, wręczył proszącemu. Był ekstrawagancki. Robił sobie zdjęcia w trumnie, spowiadał w lasach, parkach i na dworcach na długo przed soborem, wmawiał sobie najróżniejsze choroby, ciągle pił ziółka i kurował się czosnkiem. Jednym z dań, które najczęściej jadał, była kasza z kakao. Na okrągło się spóźniał, także na śluby, które miał błogosławić, bo ciągle coś robił, gdzieś biegł, kogoś odwiedzał. Mawiał, że z postawy duszpasterskiej trzeba wy­ rzucić wszystko na „w”, by nie była ważna, wyniosła, wybrzydzająca, wyśmiewająca czy wygodna. Swo­ je słynne, trwające po godzinę kazania kończył pisać najdalej w środę. Potem sprawdzał, jak sprawują się w praktyce. Mówił: „co będę ludziom truł, jak sam nie potrafię tak żyć”. W trakcie kazań z równą chęcią po­ woływał się na swoje rozmowy z wielkimi intelektuali­ stami, jak i prostymi drwalami czy szwaczkami. Msza z obiadem Nigdy nie osądzał ludzi. Gdy Niemcy bombardowa­ li Warszawę w trakcie Powstania Warszawskiego, on posługiwał we Francji wśród niemieckich jeńców, od­ dając im swoje ostatnie zapasy. Niemiecki ksiądz, też jeniec, pomagał mu później dekorować salę Orłem Białym i biało-czerwonymi chorągiewkami. Nie zno­ sił zapiekłości i nienawiści. Kiedy słuchał katolickich oskarżycieli zabójcy księdza Jerzego Popiełuszki, „tego biednego Piotrowskiego”, nie mógł znieść ich słów

umiera w Warszawie, pochowany na warszawskich Powązkach

pełnych zaciętości i wrogości - wyłączył radio. Gdy dowiedział się, kim byli sprawcy, rzekł od razu: „Za­ raz odprawimy za nich mszę. Jurkowi to teraz już nic nie potrzeba. Za nich teraz trzeba się modlić”. Mawiał, że „nie ma złych ludzi, są tylko ludzie uwikłani”. Jeden z jego wielu przyjaciół, Jacek Wójcik, wspominał potem: „Kiedy już po śmierci zajrzałem do jego pamiętników, odkryłem, że wszyscy tam są zacni, pobożni i święci”. Nieraz łamał kościelne procedury. O ile miał specjal­ ną zgodę od prymasa Wyszyńskiego na odprawianie mszy w swoim pokoju, to z pewnością nikt nie wydał mu pozwolenia na to, by w trakcie mszy zjeść obiad, odbyć kilkanaście rozmów telefonicznych i przyjąć kil­ ka wizyt. Przekonywał, że te kilkugodzinne liturgie nie są profanacją czasu świętego, a uświęceniem czasu zwykłego. Bez wahania rozgrzeszył i udzielił Eucha­ rystii protestanckiemu pastorowi, który wyznał, że wierzy w przemianę chleba w Ciało Chrystusa. Przed śmiercią napisał: „Proszę o zaznaczenie, że ks. B.B. z góry dyspensuje uczestników od wleczenia się na cmentarz. Wystarczy jeden ksiądz i parę sióstr i ludzi jako tako zdrowych, żeby się nikt niepotrzebnie nie męczył i zaziębił”. Nikt go nie posłuchał.

*

Lubił cytować: „Z tego, cośmy w życiu posiadali, za­ trzymamy kostniejącymi palcami tylko to, cośmy dali innym”. W tej perspektywie ten „biedaczyna z Warsza­ wy” był z pewnością prawdziwym magnatem.



ontakt

ontakt

22

c e n a : 10 pln


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.