Aktivist 208

Page 1

208 * 2018

OKLADKA BOJACK.indd 1-2

Gelnera refleksja nad schabowym, Żulczyk o muzyce do umierania, Sophie o mroku, plastik na wybiegach i gniew na scenie

29/08/18 16:13


OKLADKA BOJACK.indd 3

29/08/18 16:13


3

W SZPONACH GNIEWU Mam wrażenie, że od dłuższego czasu żyjemy w stanie permanentnego zdenerwowania, by nie nazwać tego bardziej dosadnie. Denerwuje nas wszystko – ludzie w autobusie, parkujący na trawnikach, newsy w necie, szczekające psy, dzieci w restauracji, artyści, weganie, muzyka, wpisy znajomych na Facebooku, konieczność odpisywania im natychmiast, jaką wymuszają na nas nowe funkcje komunikatorów. Nie mówiąc już o polityce. Ciągle jesteśmy źli – jedni pójdą na jogę, inni rozwalą przystankową wiatę, by wyładować drzemiące w nich i ciągle rosnące pokłady wkurwu. Ten buzujący w nas gniew warto starać się wykorzystać twórczo, pozwolić mu zmienić rzeczywistość –mówi Gosia Wdowik – reżyserka pracująca nad spektaklem „Gniew”, w którym konfrontuje swoich bohaterów z tym właśnie uczuciem. Młoda gniewna polskiego teatru, która chce zrobić rewolucję w tej zastanej instytucji. Przeczytajcie ten wywiad. Kogoś na pewno rozgniewa... Na uspokojenie proponujemy za to wyprawy w poszukiwaniu nieznanych atrakcji najbliższej okolicy albo relaks w kuchni – być może salsa z pomidorów zjedzona w promieniach ostatnich letnich zachodów słońca poprawi wam nastrój i pozwoli choć na chwilę wyrwać się ze szponów zdenerwowania. Sylwia Kawalerowicz Redaktor Naczelna EDYTORIAL


Pracują z nami

Małgorzata Halber Skończyła filozofię na UW. Pisarka, rysowniczka i dziennikarka. Obecnie pracuje nad drugą książką po „Najgorszym człowieku na świecie”. W aktivistowej ekipie w roli stałej felietonistki.

Oktawia Kromer Absolwentka architektury w Gdańsku i Polskiej Szkoły Reportażu w Warszawie, współautorka książki reporterskiej „Światła małego miasta”, publikowała w „Dużym Formacie”. Od stycznia jest redaktorką „Aktivista”, czasem też coś do niego napisze. Po godzinach kończy magisterkę i przesiaduje w małych kinach.

Anna Bloda Absolwentka Liceum Plastycznego w Nowym Wiśni­czu i Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej w Łodzi. Po studiach przeprowadziła się do Warszawy, a w wie­ku ponad 30 lat wyruszyła na podbój Nowego Jorku. Jej zdjęcia pojawiają się w galeriach na Greenpoincie, w światowych i polskich magazynach. W swoich pra­cach skupia się na wielu znaczeniach płci, młodości i kulturowej scenie miasta. U nas pokazuje namiastkę nowojorskich salonów.

Magdalena Pankiewicz Absolwentka malarstwa i ilustratorka, ma na koncie publikacje w wielu polskich i zagranicznych magazynach, m.in. „Dash Magazine”, „Existence”, „Commons & Sense”, „Zwierciadło”, „Twój Styl”. Współpracowała z dużymi markami przy tworzeniu kampanii, projektowała murale i printy dla firm odzieżowych. Na co dzień pracuje w przestrzeni Małego Studia. Właścicielka szalonego Jacka Russela Terriera o imieniu Sajgon.

Vienio aka Fidel Gastro Jest gastroświrem, gotującym raperem i domowym kucharczykiem. Lubi karmić, smakować, odwiedzać restauracje, bazarki, bary i sklepy z oryginalnymi produktami. Zna na wyrywki historię warszawskich street foodów, wie wszystko o zapiekankach. Zjadł tysiąc zup wietnamskich i potrafi wszamać cztery dania naraz. Eksperymentuje i szkoli, doradza i testuje kolejne miejscówki. Wymyśla przepisy. Je szybko i ostro, jak Zdzisiek Beksiński. W każdym numerze „Aktivista” bierze na spytki gwiazdy i przy restauracyjnym stole wyciąga z nich kulinarne sekrety.

Michał Koszek Michał Koszek Stylista, który lubi pisać. Podopieczny agencji Van Dorsen Artists i współzałożyciel eksperymentalnego Sezon Mag. Publikował sesje i artykuły w polskich i zagranicznych magazynach, a „Aktivist” był pierwszym, z którym podjął współpracę.

NASI LUDZIE


Spis treści

38 Wszystko jest tańcem

6 Nasza okładka BoJack Horseman

42 Kuchnia: Sezonowo

12 Typ: Marcello Fonte 14 Typ: Glitter Confusion 16 Typ: Lutto Lento

46 Kuchnia: Trendy 48 Kuchnia Vienia rozmowy przy stole 52 Nowe miejsca

18 Wywiad: Gosia Wdowik

54 Rodzina w terenie

22 Felieton Halber

56 Odsłuch: Jakub Żulczyk

24 Moda: Szafa Haratyk

58 Muzyka: Sophie

26 Moda: Trendy

62 Recenzje: muzyka

28 Moda: Felieton Michał Koszek

66 Recenzje: film 70 Recenzje: książki

30 Teatr Tego już nie odzobaczysz #4

72 Relacja

32 Sztuka Michał Smandek

78 Wydarzenia

aktivist.pl


41

BOJACK BOJACK HORSEMAN


7

KONIK NA DWÓCH BIEGUNACH Ma problemy ze sobą, problemy ze światem, zwichniętą karierę aktorską i długą historię z używkami. Czasem jest mu dobrze, ale dużo częściej źle. Przed niemającymi litości byłymi fanami chowa się za maską ironii. Jest koniem. Gadającym koniem z galopującą depresją. Tekst: Zdzisław Furgał Powołany do życia przez Raphaela Boba-Waksberga „BoJack Horseman”, którego piąty sezon zadebiutuje 14 września na Netfliksie, jest osadzoną w ludzko-zwierzęcym świecie animacją. Kto wie jednak, czy serial nie zadziałałby jako klasyczna fabuła? Z jednej strony bowiem sporą atrakcją jest tu absurd sytuacji i podkładający głosy aktorzy, na czele z Willem Arnettem, Aaronem Paulem i Alison Brie. Z drugiej, to właśnie główny bohater czyni tę produkcję naprawdę ciekawą i dla tego życiowego przegrańca ogląda się po nocy odcinki jeden po drugim. Oto on – koń, aktor, pięćdziesięciolatek, którego losy są jednocześnie tragiczne i histerycznie śmieszne. Kiedyś był gwiazdą bijącego rekordy popularności sitcomu, ale formuła wzruszającego skrzyżowania „Pełnej chaty” i „Domku na prerii” w końcu się wyczerpała. BoJack od lat nie jest w stanie załatwić sobie dobrej aktorskiej fuchy, a czas spędza na oglądaniu DVD swojego serialu sprzed lat. Poza tym – spójrzmy prawdzie w oczy – jest trudny, niemiły i w każdej chwili może wpaść w szpony nałogu. A nikt nie chce pracować z alkoholikiem, kobieciarzem i partaczem, będącym hybrydą Charliego Sheena i Hanka Moody’ego. I to z głową konia. BoJack ma jednak swoje demony, pojawiające się w kolejnych odcinkach i sezonach, które nadają mu bardziej ludzki wymiar. Wbrew pozorom tak samo łatwo, jak nazwać go „dupkiem”, można też

identyfikować się z wypełniającą tę postać goryczą: ze źrebięcymi problemami rodzinnymi, młodzieńczymi gwiazdorskimi szaleństwami, niezrealizowanymi artystycznymi celami i hejtem wymierzonym w patologiczny cyrk Hollywoo(d). Psychologiczny portret BoJacka Horsmana dopełnia jego relacja z innymi bohaterami: żyjącym na jego kanapie wiecznie spłukanym przybłędą Toddem, byłą kochanką i agentką princess Carolyn oraz wrogiem numer jeden, który dosłownie i w przenośni kradnie mu show, czyli Mr. Peanutbutterem, oraz przypominającą trochę bohaterkę serialu „Daria”, piszącą jego biografię Diane. To postaci, na których trenuje swoje pasywno-agresywne zachowania, a jednocześnie jedyni przyjaciele, których obecność powoli uczy się doceniać. Gdyby „BoJack Horseman” był superbohaterską produkcją, oni wszyscy byliby pomocnikami Człowieka Konia, walczącymi wspólnie z największym wrogiem – rozkładającą od czasu do czasu na łopatki depresją. Ten akurat problem, przemieszany z błyskotliwymi żartami i celnymi odniesieniami do show-biznesu, potraktowany jest w serialu zadziwiająco prawdziwie i brutalnie szczerze. Zresztą sam twórca serialu Bob-Waksberg powiedział kiedyś w wywiadzie, że sam tak naprawdę nie wie, czy „BoJack Horseman” to historia o upadku, czy raczej o podnoszeniu się ze zgliszczy. Trudno o lepszą rekomendację.

BOJACK HORSEMAN


8

BOJACK HORSEMAN


9

BOJACK HORSEMAN


10

BOJACK HORSEMAN


11

BOJACK HORSEMAN


12 Marcello Fonte to objawienie tegorocznego festiwalu w Cannes, gdzie debiutujący w głównej roli aktor został nagrodzony Złotą Palmą. Skromny i zabawny, na ekranie wzrusza i intryguje w roli nietypowego psiego opiekuna.

MARCELLO FONTE: W ŁÓŻKU Z PSEM

Rozmawiała Diana Dąbrowska TYP


13 Matteo Garrone jest dziś uważany za jednego z największych, współczesnych reżyserów we Włoszech. Jak udało ci się zgarnąć tytułową rolę w jego najnowszym filmie? Mam wrażenie, że ta rola była mi pisana i że po prostu los tak chciał. Od lat jestem związany z niezależną sceną Cinema Palazzo w rzymskiej dzielnicy San Lorenzo. Pomagałem przy organizacji przedstawień, stróżowałem w budynku, okazjonalnie też coś grałem. Do Rzymu przyjeżdżały różne grupy teatralne, pewnego dnia zawitała ekipa złożona z byłych więźniów. W trakcie prób zmarł niestety jeden z jej członków, Ruggero. Zważywszy na to, że cały czas tam byłem i przyglądałem się temu, co robią, zaproponowałem, że w tych nagłych i tragicznych okolicznościach mogę go zastąpić. Tak też się stało. Na jedno z przedstawień przyszli asystenci Mattea Garrone, którzy wypatrywali nowych twarzy do jego filmu. W taki właśnie sposób otrzymałem swoją szansę na casting. Z Matteo to była niemalże „miłość od pierwszego wejrzenia”.

i z fajeczką – poprosiłem go grzecznie, czy nie mógłby nam zrobić tego zdjęcia. Byłem szczęśliwy, udało mi się! Po chwili podbiegła do mnie jedna ze statystek i zapytała rozgorączkowana: „Wiesz, kto trzymał twój aparat?!”. Ja, że nie bardzo…. „Daniel Day-Lewis!”. 600 osób kręciło się wówczas wokół, a ja wybrałem akurat jego! Raz, że wtedy większe wrażenie robił na mnie DiCaprio, ale inna sprawa, że naprawdę nie poznałem ucharakteryzowanego Day-Lewisa! Nie bez przyczyny określa się go mianem mistrza interpretacji…Na planie chodziły wówczas pogłoski, że Day-Lewis spędził pięć miesięcy w rzeźni, żeby wiedzieć, jak fachowo trzymać tasak… Dopiero po czasie zrozumiałem, jak wiele szacunku ten aktor ma dla swojego fachu i fachu innych. Jeśli nie czujesz tego, co robisz na planie, widz tym bardziej w to nie uwierzy i nie zaangażuje się emocjonalnie… Wszystko to, co widzicie w „Dogmanie” – od strzyżenia psów, po brud, pot czy nawet deszcz – jest prawdziwe. Osobiście nie wierzę w szkoły czy metody aktorskie, chłonę inspiracje z rzeczywistości, obserwuję zachowania ludzi, robię dużo zdjęć, zapisuję sobie ciekawe zdania… Garrone zwykł mi powtarzać, że jestem dla niego reinkarnacją Bustera Keatona. Sam uwielbiam Keatona, to olbrzymi komplement! Warto jednak zauważyć, że słynny „Generał” miał jedną, złotą dewizę w kinie – „żeby gag mógł się w pełni udać, to musisz wykonać go samodzielnie i własnoręcznie”. Całkowicie się z tym zgadzam!

Po seansie trudno wyobrazić sobie kogokolwiek innego w roli tytułowego Dogmana. Ile czasu potrzebowałeś, aby wczuć się w tę osobliwą postać? Przed rozpoczęciem zdjęć mieliśmy kilka miesięcy prób. Albo ćwiczyliśmy nasze kwestie z Edoardem Pesce (filmowy bokser Simoncino – przyp. redakcji) i resztą ekipy, albo spędzałem czas z psiakami. Spałem z nimi w jednym pokoju i niby każdy miał osobne łóżko, a i tak nad ranem wszyscy wciskali się do mojego. Jedliśmy razem, wychodziliśmy na spacery, oglądaliśmy telewizję… Gra z psami jest jak gra w teatrze – nigdy nie wiesz, czy czegoś niespodziewanie nie zaimprowizują. Nie możesz wszystkiego przewidzieć – to czyniło pracę z nimi jeszcze bardziej fascynującą. Strasznie się z nimi zżyłem, po zakończeniu pracy na planie byłem smutny, że moim czworonożni przyjaciele muszą wrócić do swoich prawowitych właścicieli.

Na twoim profilu na Facebooku widnieje opis, że oprócz aktorstwa zajmujesz się również sprzedażą warzyw i owoców, malowaniem, graniem na instrumentach, strzyżeniem, rzeźbieniem… Żadnej pracy się nie boisz! Kiedy wyjechałem z rodzimej Kalabrii do Rzymu w latach 90. w poszukiwaniu własnej drogi, wiedziałem, że nie od razu będę dostawać role w filmach czy w serialach. Na początku było bardzo trudno, przez lata wynajmowałem pokój w piwnicy. Łapałem się każdej pracy – nawet omlety przewracałem. Wszystko jednak robiłem z radością, wierząc, że kiedyś nadejdzie mój moment.

W życiu prywatnym też masz taki dobry kontakt z psami jak w filmie? Kocham zwierzęta, i to nie tyczy się tylko psów. Wychowała mnie mama, która pracowała na roli w Kalabrii. Od małego wdawałem się zatem w ciekawe dyskusje z kurami, z nimi najlepiej mi się gaworzyło. Lubię też wszelkiego rodzaju insekty, bardzo uważam też, aby je ochronić, nigdy sam żadnego nie zabiłem. Ludzie to w moim przekonaniu jedyna rasa zwierząt, której należy się bać.

Czy nagroda aktorska na prestiżowym festiwalu w Cannes zmienia w znaczący sposób życie? Co poczułeś w momencie, gdy Cate Blanchett odczytała twoje imię? Pomyślałem sobie: „Ale głupota! Pewnie się pomylili!”. Nie mogłem w to uwierzyć, ale też naprawdę nie uważam, żebym na nią zasłużył. Tam było mnóstwo innych aktorów lepszych ode mnie. Dla mnie nagrodą było już to, że nasz film został tam pokazany i do tego tak entuzjastycznie przyjęty. Mogłem oddychać tym samym powietrzem co ci wielcy twórcy… A czy coś się zmieniło? Doszła dodatkowa odpowiedzialność, trudniej też się ukryć. To, co mówię i robię, dociera do większej liczby osób. Nie żebym zaczął bardziej się ograniczać w swoich wypowiedziach, ale mam świadomość tego, że to, co mówię, może zostać w zależności od kontekstu, różnie odebrane. A z praktycznego punktu widzenia moje wyróżnienie w Cannes przez moment umiliło życie mieszkańców mojego regionu – na pierwszej stronie zamiast kroniki policyjnej dali moje zdjęcie i informacje o filmie, po raz pierwszy też za sprawą „Dogmana” wybrałem się do kina w Kalabrii. Nie pojawiałem się w nim za bardzo jako widz, to pojawiłem się z moją mamą jako specjalny gość. Można? Można!

Choć „Dogman” to twoja pierwsza główna rola, nie znaczy to, że nie bywałeś wcześniej na innych planach filmowych. W sieci krąży twoje zdjęcie z samym Leonardo DiCaprio… Na planie „Gangów Nowego Jorku” (2001) w Cinecittà spędziłem prawie trzy miesiące. Robiłem, co tylko się dało. Potrzebowali kaskadera – byłem gotów. Kogoś do malowania dekoracji? Proszę bardzo. Przez większość czasu po prostu statystowałem. Trzymałem się blisko Scorsesego i przyglądałem się z wielkim zaciekawieniem jego pracy… Choć wszędzie były rozwieszone zakazy fotografowania, i tak robiłem zdjęcia. Aparat chowałem do majtek i jak tylko nadarzyła się okazja, to pstrykałem. No i nie mogłem nie zrobić sobie zdjęcia z DiCaprio… „Titanic” był gigantycznym hitem we Włoszech, wówczas uważałem go za romans wszechczasów! Pewnego dnia w trakcie jednej z przerw odważyłem się zagadać, Di Caprio oczywiście się zgodził, podbiegła dwójka innych aktorów. Obok nas odpoczywał sobie zamyślony pan w cylindrze TYP


Mówią o sobie, że są kronikarzami światów równoległych. Tłumaczą, że „funkcjonują obok rzeczywistości i dzielą się swoją subiektywną wersją wydarzeń”. Glitter Confusion to rewia osobowości. Performerzy grupy eksperymentują z fotografią, VHS-em, rzeźbą, słowem i modą – i za ich pomocą walczą z uprzedzeniami. Założyciele kolektywu, kryjący się pod pseudonimami, pod którymi publikują w sieci – Krzysztof Sierpiński (Too Much Glitter in My Head) i Sandra Roczeń (Ç ìš ƒør Çøñƒüšìøñ) – współpracują z fotografami, twórcami wideo, rzeźbiarzami, muzykami, performerami i drag queens i wspólnie z nimi budują w klubach atmosferę przyjazną każdemu niezależnie od płci, wiary i orientacji. Impreza Glitter Confusion pod hasłem Exhibition to transformacja klubu w Wielkie Dionizje – festiwal muzyki, tańca i liryki. Na imprezie z okazji wydania ostatniego numeru „Aktivista” artyści z Glitter Confusion przearanżowali po swojemu warszawski klub Miłość. Na scenografię składały się rzeźby Agnieszki Adamowicz. Pokryta dziurkami od kluczy, siedmiosutkowa Pańska Skórka symbolizowała kobietę, za którą podejmuje się decyzję, salonowa Dama z Łasiczką pożerała wzrokiem, bo wykształciła zęby w miejscu oczu, a do starego telewizora podłączona została kamera, rejestrująca na żywo obraz w odwróconych barwach. Otwierając imprezę, futurystycznie ubrani performerzy maszerowali wokół klubu, jakby inaugurowali wystawny bal. – Nie jesteśmy ani hostessami, ani zespołem tanecznym. Nadajemy klimat imprezom i wchodzimy między ludzi – dodają. Kiedyś, analizując potrzebę blichtru, doszli do wniosku, że brokat to antidotum na brak niezbędnej ilości światła w przestrzeni publicznej. Dziś w rozważaniach idą o krok dalej. – Mimo niewielkiego rozmiaru brokat jest bardzo widoczny. Czasem po imprezie zostaje na naszych ubraniach i naznacza nas na długo. To błonnik duszy – kwitują. Kolejna edycja Glitter Confusion Exhibition już 22 września w warszawskim Pogłosie. [Michał Koszek]

TYP

Foto: Patrycja Kotecka

Typ „Aktivista”: Too Much Glitter

Brokatowe dionizje


CZAS

www. koneser.eu Partner:


Lubomir Grzelak to postać od dawna znana zajawkowiczom, poszukiwaczom nietypowych dźwięków oraz koneserom szumu. Lutto przez długi czas prowadził kasetową wytwórnię Sangoplasmo, która o wiele lat wyprzedziła zajawkę na taśmy nakręcaną ostatnio przez tęsknotę za latami 90. W tym czasie współpracował z labelami FTD czy Where To Now?, a także współtworzył (z Filipem Lechem) DUNNO Recordings. Komponował także muzykę do spektakli teatralnych czy filmów („Wszystkie nieprzespane noce”). W końcu udzielał się na miksach i podkastach, m.in. dla Resident Advisor, co otworzyło mu drogę do rozpoznawalności w dwóch najważniejszych stolicach europejskiej elektroniki – Berlinie i Kijowie. Niewiele ponad rok temu Lubomir wydał debiutancką płytę „Dark Secret World”. Ten debiut można by jednak wziąć w spory cudzysłów, bo co to za wejście na salony, kiedy siedzi się na nich od dawna i tylko prosi o kolejną kolejkę. Z drugiej strony, to właśnie „Dark Secret World” powinien być dla osób, które nie słyszały o Lutto Lento, prawdziwą definicją tego, jaka jest jego muzyka. Winyle i kasety to tylko mała, choć cholernie istotna część całej tajemniczej układanki. Znajdzie się też tam miejsce dla odrobimy magii, dubów, a nawet mojego prywatnego déjà vu. „It’s a Horror and It’s a Wonder”, można by powiedzieć za jednym z utworów. Szarpane sample, kapiąca gdzieś w tle woda, klimat absolutnie osaczającego chłodu i mroku. Trochę jak we śnie, trochę jak w horrorze. A kumaci wiedzą, że te dwa światy często różnią się od siebie tylko nazwą. [Michał Kropiński]

TYP

Fot. Katarzyna Ochodek

Typ „Aktivista”: Lutto Lento

CAŁY TEN SZUM



18

GOSIA WDOWIK

Foto: Paweł Starzec


19

SADZAWKA Z OCEANU Co znaczą gniew/wkurw/wściekłość/agresja i dlaczego przypisuje się je mężczyznom? O ostrej faceckości i tym, co się wiąże z wyrażaniem gniewu, opowiada Gosia Wdowik, reżyserka teatralna, której spektakl „Gniew” na czterech nastolatków i czterech aktorów ma premierę 21 września w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Gdy obok zwykłego lajka na Facebooku pojawił się emotek wkurzony, zastanawiałam się, do czego w ogóle się on przyda. Okazało się, że każdy post: o śmierci znanej osoby czy katastrofie ekologicznej, można nim opatrzyć. A jednocześnie nic nie daje takiego poczucia bezradności jak jego kliknięcie. To paradoks, bo gniew jak żadna inna emocja nakręca nas do działania. Powstają nawet przestrzenie, które dają nam fikcyjne poczucie wyładowania gniewu, jak japoński format pokoju furii. Wchodzisz do pokoju – odzwierciedlenia twojego biura – i kijem bejsbolowym czy innym narzędziem możesz tam wszystko rozwalić. Jest to odpowiedź na frustrację pracowników japońskich korporacji. Format rozpowszechnił się na świecie, jest też taki w Warszawie. Przyjmuje on różne zasady, możesz na przykład puścić sobie piosenkę Rammsteina, żeby się nakręcić, albo w cenie biletu kupić różne sprzęty, które potem zniszczysz, a po wszystkim zafundować sobie półgodzinną medytację, żeby się wyciszyć. Zafascynowało mnie to, że tworzy się takie miejsca, gdzie możesz spotkać się z gniewem. Wielu psychologów uważa to za zdrowe, bo pozwala bez kontroli wyrazić swój gniew i według nich być w pełni sobą. Z drugiej jednak strony jest coś bardzo szkodliwego w takim tymczasowym rozładowaniu gniewu, co odbiera ci poczucie rzeczywistej sprawczości. Rozładowujesz energię gniewu, ale nie wykorzystujesz jego kreatywnej funkcji związanej z potrzebą zmiany otaczającej cię rzeczywistości. Dla mnie emotek „wrrr” daje właśnie takie pozorne wyładowanie. Do pokoju furii wracasz, bo twój gniew nie zmienił systemu, który tak cię wkurza.

W filmie Pixara „W głowie się nie mieści” gniew to czerwony ludzik, któremu płomienie buchają z głowy. Bo w gniewie się gotujesz. Wybuchasz, ale wulkan w tobie nie gaśnie. Masz dwa rozwiązania: albo pogodzić się z tym, jak jest, albo próbować coś zmienić. Czy gniew zawsze prowadzi do konstruktywnych rozwiązań? Są osoby, które traktują gniew jak część swojej tożsamości. Bez niego nie wiedzieliby, kim są. Wkurza nas polityka, ale sposób jej prowadzenia ma też swoje korzenie w gniewie. Można powiedzieć: partia ludzi zagniewanych. Ale równocześnie podczas gali rozdania nagród jednego z festiwali słyszę w przemówieniach gniewny ton laureatów, którzy wcześniej czuli się niezauważeni, niedocenieni. Gniew bywa słuszny, podzielany, ale jest też gniew osobistej frustracji. Gniewem reagujesz, kiedy ktoś przekroczy twoje granice, które sama wyznaczasz. Na przykład granicę respektowania praw kobiet. Tylko że nie mamy tych samych terytoriów, twój gniew nie równa się mojej chęci ataku. Wściekłość może się przenieść z płaszczyzny politycznej czy zawodowej do domu, gdzie wyładowujesz go na bliskich. Wynika z tego, że nie czujesz, że możesz coś zmienić w przestrzeni publicznej. Ale widzę go jako siłę twórczą, na której efekty w Polsce trzeba poczekać. Sprawia, że zaczynasz kombinować, szukać rozwiązań. Nie trzeba się go wstydzić, bać się, jak inni go odbiorą, tylko pozwolić mu zmienić rzeczywistość. Zdaję sobie sprawę z tego, że to utopijne myślenie. Robiąc tryptyk „Strach” w TR Warszawa, „Gniew” w Powszechnym i „Wstyd” w Studio, zastanawiam się, czy te trzy emocje zostały zagarnięte przez system społeczno-polityczny.

Rozmawiała: Adriana Prodeus WYWIAD


20 Często mówi się nam, jak powinniśmy je odgrywać, wyrażać i jakie powinny być ich atrybuty. W strachu czy gniewie, emocjach, które są zaraźliwe, podczepiasz się pod jakąś narrację i bardzo łatwo cię nią zainfekować. Gdy jesteś w tłumie na manifestacji, czy zawsze wiesz, co krzyczysz? Interesuje mnie indywidualna ekspresja gniewu, to, jak można go rozpracować dla swojej tożsamości. Nie szukam jednej metody dla wszystkich. Gdy przestajesz być grzeczną dziewczynką, jak te z twojego spektaklu, i wychodzisz na ulice w czarnym proteście, wyrażasz gniew werbalnie i cieleśnie. Jeśli go nie wyrzucisz, zaczyna cię wyniszczać. Fizjologicznie gniew to emocja, która aktywizuje całe ciało i przygotowuje cię do ataku. Więc jeśli połykasz tę energię, to może cię ona rozsadzić od środka. Gdy przygotowując się do najnowszego spektaklu, przeprowadzałam warsztaty z chłopcami, podzielili się oni ze mną znacznie większą ilością metod tłumienia gniewu niż wyrażania go. Krzyk w poduszkę, darcie papieru, walenie w ścianę, uderzanie w biurko, bezgłośne przeklinanie. Młodzi chłopcy wbrew pozorom bardzo tłamszą tę emocję w sobie, umieją dobrze ją ukryć. Wydaje się, że młodzież płci męskiej, co jak co, ale wyżyć się potrafi. Pracuję w „Gniewie” z dwoma grupami: chłopców od 12 do 15 lat i dorosłych aktorów. Nie spotkałam się u tych pierwszych z pełną gotowością do wyrażania gniewu. Wstydzą się go, na przykład nie są w stanie krzyczeć. Wielu przyszło mnie poprosić, żeby już nigdy nie musieli tego robić. Jeden próbował się schować za bezgłośnym krzykiem, imitował czynność bez wydawania dźwięku. Znalazło się też paru, którzy byli zachwyceni, że mogą wrzeszczeć. Wreszcie! Aktorzy weszli w to w pełni, ale równocześnie mówili, że mają problem z kontrolą gniewu, momentem, gdy zamienia się w agresję. Też zrobiliśmy sobie pokój furii. Wspaniale czuli się tuż po tym, jak wszystko zniszczyli, a pół godziny później mówili, że mają straszne poczucie winy. Wstyd jest połączony z gniewem i jeszcze go powiększa. Po wyładowaniu przeważnie chcesz przeprosić, uznać, że go nie było. Brak akceptacji dla tych uczuć pogarsza sprawę. Dlaczego w „Gniewie” grają sami mężczyźni? Bo to uczucie stereotypowo przypisuje się właśnie im? Kibolom ze stadionu, rekrutom, którzy w wojsku robią falę. Kiedy zrobiłam spektakl „Dziewczynki”, zgłaszało się do mnie wielu mężczyzn z prośbą, żebym zrobiła coś podobnego o chłopięcej wrażliwości, energii, która drzemie w chłopcach wieku dorastania. Poczułam intensywny brak, zwłaszcza takiej nowej, niestereotypowej męskości. Chciałam zderzyć chłopców z dorosłymi mężczyznami, bo nie tylko młodzi mają problem ze swobodnym wyrażaniem się. Mam wrażenie, że my, kobiety, dużo lepiej skontaktowałyśmy się ze swoim gniewem. Przygotowując spektakl, czytam teorie związane z gniewem: feministyczne, czarnej mniejszości, queerowej. Świetnie opowiadają o tym uczuciu. Tymczasem o gniewie białego mężczyzny, figury pozornie WYWIAD

neutralnej, znalazłam niewiele. Pisze się o kryzysie męskości, ale o gniewie prawie wcale. Bo wkurw stereotypowo przypisuje się ostrym facetom. Najwyraźniej, choć to nie jest ten sam gniew i ta sama męskość co jeszcze dekadę temu. Dużo się zmieniło – mężczyźni muszą renegocjować swoją męskość i swoje przywileje wobec mniejszości: rasowych, seksualnych, wobec kobiet. Nie mogą już okazać gniewu tak jak kiedyś. Jest to kwestia powszechnie wyrażanej potrzeby poszerzenia pola reprezentacji, widzialności i szacunku. Gdybyś robiła spektakl o gniewie z kobietami, byłaby to inna historia? Tak, ale niezależnie od płci – gdybym wybrała innych chłopców, też byłaby to inna historia. W „Piłkarzach” na scenie byli faceci, w „Dziewczynkach” – dziewczyny. Tu znów mężczyźni. Czy podziały płciowe są dla ciebie ważne? Jak się odnajdujesz w zespole jako kobieta? Bardzo identyfikuję się z niemożnością wyrażania gniewu, tym, że trzeba go ukrywać. Czuję, że dzięki temu mogę dobrze zrozumieć chłopców, z którymi pracuję. Aktorom zazdroszczę swobody wyżycia się, a jednocześnie widzę tu problemy. W zespole realizatorskim są też kobiety: Marta Ziółek, choreografka, Dominika Olszowy, artystka wizualna, więc chodzi o zbudowanie wrażliwości na styku płci. Buduję proces, który pozwala nam wszystkim wspólnie przebić się przez zastane stereotypy i zarysować podskórne napięcia. Chcę spotkać kobiecą perspektywę z męskim bohaterem, który może odnaleźć więcej barw w swojej męskości. Tytuły twoich sztuk brzmią naukowo, jakbyś badała kolejne grupy czy zjawiska. Tytuł wyznacza dla mnie temat badań. Podchodzę do niego z ciekawością, a nie z tezą. Grupa, z którą współpracuję, pomaga mi o nim opowiedzieć. Gdy rozpoczynałam pracę nad „Dziewczynkami”, spodziewałam się, że będą one mocne, głośne, to był akurat temat na topie, wychowanie do feminizmu i tak dalej. Tymczasem moje bohaterki wcale nie chciały być ostre. We wrażliwości widziały swoją siłę. Często więc temat okazuje się czymś zupełnie innym, niż początkowo mi się wydaje. Twoje tematy się łączą. Stworzyłaś laboratorium teatralne, w którym badasz różne kwestie. Co twoje spektakle zmieniają w tobie samej? W „Gniewie” zamierzam opublikować cały proces badawczy, który mnie doprowadza do końcowego efektu. Żeby widz mógł zobaczyć tę drogę i wziąć z niej coś dla siebie. Tak jak ja. Bardzo dużo zmienił we mnie „Strach”. Myślałam, że będzie dokumentalny, zbiorę ocean czyichś doświadczeń i zrobię z niego sadzawkę spektaklu. Tymczasem emocja strachu jest bardzo indywidualna, mówi o strzępkach pamięci, intymnych doznaniach, indywidualnej wrażliwości. Musiałam siebie w nim przekroczyć, zwłaszcza estetycznie.


21 Aktorzy grają w maskach i kostiumach, jest ciemno, na środku sceny wielka dziura, widzowie w słuchawkach. Dezorientacja estetyczna. Po spektaklu widzowie mówili, że to przestawienie o chorobie, strachu przed miłością, strachu przed śmiercią. Każdy rozumiał je na swój sposób. Nie proponuję widzom tradycyjnego tekstu, bo chcę im wytworzyć przestrzeń do kontaktu z tym, czego naprawdę się boją.

Ten pierwszy jest przestarzały, odchodzi w przeszłość. Myślę, że zmiana systemu powoli następuje, potrzeba nowego myślenia o instytucji. Przede wszystkim o szkołach artystycznych.

W „Piłkarzach” z offu puściłaś stek przekleństw. Do „Piłkarzy” napisaliśmy z Krzyśkiem Szekalskim tekst o tym, jak piłkarze są ofiarami widowiska sportowego. Bohaterowie powiedzieli, że się z nim nie utożsamiają. Trzeba więc było go wyrzucić i opowiedzieć za pomocą ciała o sile, jaką czują piłkarze, a zarazem o tym, że ta siła jest porażką, a z tej porażki wychodzisz silny. Obelgi z forów internetowych leciały z offu. Pracuję kolektywnie, każdy ma wpływ na to, co znajdzie się w spektaklu, który jest opowieścią nas wszystkich, nie tylko moją.

I wyjechałaś. Wciąż wyjeżdżasz. Tak, chciałam przeżyć i uciec. Notorycznie przekraczano moje granice. Czułam się słaba, byłam tylko studentką. Pojechałam więc do Giessen, gdzie wszystko było inaczej. Po latach mogę wreszcie swój gniew wobec warszawskiej Akademii wyrazić konstruktywnie. Wraz z siedmioma rocznikami studentów oraz absolwentów spotkaliśmy się z rektorem, mówiąc mu, że to, co dzieje się w szkole, jest patologią. Zaczęliśmy działać, mamy pomysły na wprowadzenie zmian. Gniew skierował mnie ku temu, żeby powiedzieć, że instytucja publiczna powinna dbać o poziom, nie krzywdzić studentów, profesjonalizować się, działać transparentnie. Wreszcie mam siłę, żeby powiedzieć: stop. Zaczęłam wymagać też od teatrów jako reżyser. Nie chcę pracować na gorszych zasadach jako młoda kobieta. Teatry powinny być równościowe. To, że ktoś daje mi szansę zrobienia spektaklu, znaczy, że coś sobą reprezentuję i grono moich współpracowników też. Po pół roku pracy w TR spotkaliśmy się z dyrekcją teatru na wzajemny feedback. Wynikało to z mojego gniewu wobec instytucji, w których wcześniej pracowałam. Zależy mi, aby tworzyć w dobrych warunkach i żeby instytucje działały inaczej, rozwijały się. Pokazać innym, że można, to właśnie kreacyjna część gniewu. Mój musiał czekać, ale wreszcie zaczyna być słyszalny.

Dlaczego? To chyba mój sprzeciw wobec przemocy, jaka panuje w polskim teatrze. Ten system jest przemocowy, bo pewne osoby są w nim bogami, demiurgami i wolno im nie szanować nawet nie pracy innych ludzi, co ich samych. Rozumiem podział zadań, ale praca reżysera jest tu na równi z pracą inspicjenta, bo bez niego nie byłoby spektaklu. Liczba osób, które pracują na to, żeby widz zobaczył spektakl, jest niewspółmierna do tego, jaką atencją darzy się gwiazdę reżysera czy aktora. Oczywiście, że czuję większą odpowiedzialność za efekt końcowy, ale w polskim systemie przeraża mnie, że reżyser jest przesadnie istotny. Że pracownicy teatru nie uważają trzech miesięcy pracy nad spektaklem jako swoje, tylko moje. Chcę, żeby to było nasze. Daję przestrzeń i biorę innych pod uwagę. Szanuję zdanie innych i je negocjuję. A jednocześnie każdy pilnuje tu swojego poletka i nie pozwala nic w nim zmienić. Reżyser przychodzi do technicznych, a oni mówią: nie znasz się, tak się nie da. Jak zrobić z teatru pole wspólne? Ludzie są specjalistami w tym, co robią, i ufam im, że robią absolutnie wszystko, żeby się dało. Chcę dzielić się odpowiedzialnością. Od początku współpracuję z Aleksandrem Prowalińskim, reżyserem świtała, i jeśli on mi powie, że w reżyserii coś jest nie tak albo tu tekst jednak nie działa, to nie obrażam się, tylko biorę jego opinię pod uwagę. Trudno jest zachęcić ludzi do takiej demokratycznej pracy. Jeśli na co dzień funkcjonujesz w nierównościowym systemie, to nie od razu wejdziesz w to, co ja proponuję. Nauczyłam się, że ludzie mają opory i trzeba ich dopiero ośmielić. Nagle nie boją się powiedzieć, co im się nie podoba. I wtedy dla mnie zaczyna się naprawdę wartościowa praca. W polskim teatrze trwa teraz proces równoległy: z jednej strony Lupa i jego wielcy następcy, indywidualiści, z drugiej – najmłodsze pokolenie, głównie kobiet, pracujących zbiorowo, robiących spektakle na pograniczu instalacji, akcji, tańca.

Ty z edukacji nie jesteś zadowolona. W szkole czułaś gniew? Gniew, który musiałam połykać, i totalną bezradność. Czułam, że muszę stąd wyjechać.

Sprawiasz wrażenie osoby zrównoważonej. W gniewie mówi się, że ktoś wyprowadził nas z równowagi. Czuję się kaleką mojego opanowania. Serena Williams na okładce „Timesa” mówi, że teraz nastał dla niej czas na bycie egoistką. A ja chciałabym teraz być gniewna, wkurzona i przełamać swoje opanowanie. Widzę, że gniew działa.

GOSIA WDOWIK ur. 1989 Reżyserka teatralna: w zeszłym sezonie autorka głośnych „Dziewczynek” w teatrze Studio, „Piłkarzy” i „Strachu” w TR Warszawa. Studiowała wiedzę o teatrze na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, reżyserię w Akademii Teatralnej w Warszawie, choreografię i performance w Instytucie Stosowanych Nauk Teatralnych w Giessen. Współtworzy niemiecką K.A.U. Kollektiv, grupę pracującą na pograniczu teatru, performance’u i sztuk wizualnych. Zaczyna studia w prestiżowej amsterdamskiej szkole DAS. Reprezentuje najmłodsze pokolenie w teatrze.

WYWIAD


22 Potem powstało dodatkowe udogodnienie w postaci automatycznej sekretarki: jeśli osoba, do której dzwoniliśmy, nie mogła (lub – powiedzmy sobie szczerze – nie chciała) odebrać telefonu, mogliśmy nagrać jej wiadomość i liczyć, że w dogodnym momencie do nas oddzwoni. Potem oczywiście pojawiły się telefony komórkowe. Ponieważ nie wszyscy od razu stali się ich posiadaczami, to sam fakt, że ktoś do nas dzwonił za ich pomocą, było tak ekscytujące, że odbieraliśmy natychmiast. Równocześnie zakładaliśmy sobie pierwsze konta mejlowe na Yahoo, Onecie czy Gazeta.pl. Ach, co to były za wspaniałe czasy! Naprawdę trudno uwierzyć, że jeszcze kilkanaście lat temu wiadomość mogła czekać na odpowiedź nawet pięć dni! Przeskoczmy erę komunikatorów typu GaduGadu czy Skype, ponieważ powszechność ich używania nijak się ma do naszej współczesności i czatu na Facebooku, który ostatecznie wyewoluował w aplikację Messenger w naszych telefonach. W przewodniku Pascala po internecie z 2000 r., w rozdziale o „pogawędkach przez strony WWW”, czytamy:

ziemniaki, ale trzeba będzie przeczytać. Albo jeszcze gorzej: kolega nudziarz. Lubimy go, ale wiemy, że nagle zacznie dużo pisać o sobie i o rzeczach, które kompletnie nas nie interesują. Koleżanka z ciężkimi przejściami emocjonalnymi – nie można jej dopomóc, można tylko napisać „Jezu, ale Ci współczuję”, bo jesteśmy już na tyle duzi, że wiemy, że dobre rady to sobie mogą ciotki dawać. I jaki savoir-vivre tutaj zastosować? Albo: jedziemy tramwajem, akurat pisze do nas ktoś, kogo lubimy, ale nienawidzimy pisać przez telefon. Odpowiadamy, bo podróż trwa długo, ale w pewnym momencie trzeba wysiąść i nie zdążyliśmy dać tego komunikatu: „Przepraszam, ale właśnie wysiadam”. I wychodzimy na buca nagle urywającego konwersację. Okropne w tych wiadomościach na Messengerze jest to, że ktoś do Ciebie pisze dłużej w chwili, gdy nie możesz albo PO PROSTU NIE CHCESZ z kimś gadać, i to poczucie, że musisz się z tego tłumaczyć. Zagajasz, bo ze statusu wynika, że komuś jest źle, i chcesz go wesprzeć. Zaczyna się wymiana wiadomości, rozmowa jest jakaś

Małgorzata Halber ODCZYTANE 15:02

Dawno, dawno temu na całym świecie ludzie w mieszkaniach mieli telefony zwane stacjonarnymi. Znajdowały się w domu, co oznaczało, że połączenie odebrane będzie przez kogoś, kto znajduje się w przestrzeni prywatnej. „»Listy kumpli« stanowią groźną konkurencję dla poczty elektronicznej, są bowiem doskonałym narzędziem do przesyłania szybkich wiadomości, które niejednokrotnie owocują równie szybko zaimprowizowanymi sesjami pogawędkowymi, zakładając oczywiście, że oboje jesteście w trybie online. Z drugiej strony programy te są głównym źródłem dekoncentracji w czasie pracy, gdyż odrywają cię od niej liczne sygnały od przyjaciół oczekujących na znak życia z twojej strony”. Kiedy te fejsbukowe rozmowy z niezobowiązującego „co słychać”, kiedy mieliśmy 70 znajomych, zmieniły się w pilne wiadomości, takie, na które musisz odpisać natychmiast? Oczywiście wraz z pojawieniem się opcji „Odczytane o 15:02”. Nie ma tajemnic, nie ma, że nie dotarło. Ktoś przeczytał i nie odpisuje, to znaczy, że NAS NIE SZANUJE! No więc dobra, telefon wydaje dźwięk, wibruje, daje znać, że ktoś właśnie do nas napisał. Nawet jeśli twardo nie chcemy czytać wiadomości, to i tak dostajemy adrenalinowy strzał. Niepokój. Tak, kupuję właśnie

głębsza, ale tu się gotuje kasza albo przychodzi listonosz, albo – znowu – nie masz przestrzeni na rozmowę dłuższą niż pięć wymian zdań, już od 45 minut zamierzałeś włączyć serial. Piszesz: „Dobra, muszę zmykać”, ale zielona kropka pokazuje twoją dostępność i czujesz się jak kłamca i zbrodniarz. Najlepiej nie odczytywać. Znam osobę, która nie wyłączyła powiadomień na maila o fejsbukowych aktywnościach typu: „A. skomentował twój status”. Zapytałam zaintrygowana czemu. Okazało się, że dzięki temu może odczytywać treść wiadomości bez tego utrudniającego życie: „Przeczytane o 15:02”. Przewodnik Pascala nie przewidział takiego rozwoju wypadków. Na końcu rozdziału „Pogawędki” radzi: „Jeśli szukasz mocniejszych wrażeń i szybkiej akcji, zostaw pogawędki i skieruj się do świata gier”. Może to tylko ja, ale kiedy piszą do mnie trzy osoby na raz, w tym jedna w sprawach zawodowych („Musimy mieć informację do wieczora”), i nieopatrznie wszystkie odczytam, to mam i szybką akcję, i mocniejsze wrażenia.

FELIETON




25

TOM, JAMES & MARCELLO Bielsko Biała, początek XXI wieku. Kilkunastoletni Wojtek Haratyk zakrada się do miejscowej fabryki materiałów, gdzie pracuje jego babcia. Lubi przebywać w hałasie chodzących maszyn i podglądać proces powstawania tkanin. Gdy tylko może, zabiera co lepsze fragmenty do domu i szyje z nich swoje pierwsze ubrania. Niektóre, tak jak marynarka w szerokie, granatowo-niebieskie pasy, do tej pory wiszą w jego szafie. – W zbiorach tkanin przechowuję prawdziwe perełki, które odziedziczyłem po babci. Czekają na odpowiedni moment. Zanim je wykorzystam, muszę być na sto procent pewien, że się nie zmarnują – mówi. Tkaniny stały się znakiem rozpoznawczym marki, którą sygnuje własnym nazwiskiem i stylu, któremu jest wierny na co dzień. Dobierając materiały, patrzy na ich skład, jakość wykończenia i to, jak zachowują się w dotyku. Najwyżej stawia wełnę i len – bo są naturalne i mają bardzo różne struktury. – Wybieram w większości włoskie tkaniny, produkowane w regionie Biella. Część z nich pochodzi z małych rodzinnych manufaktur – tłumaczy. Projektancki debiut zaliczył w 2010 roku na OFF Festivalu w Kielcach. Zaskoczył wszystkich interpretacją mody męskiej, którą wtedy w Polsce mało kto się zajmował. – Zacząłem projektować, bo nie miałem w co się ubrać – wspomina. Od początku kariery koncentruje się na estetyce ubrań dandy, a za niekończące się źródło inspiracji podaje Italię. ¬– Cenię Włochów nie tylko za wzornictwo, ale styl życia i postrzegania świata, słynne Dolce Vita. Potrafią łączyć najnowsze trendy z tradycją, przywiązują wagę do dobrego wykonania, ich styl jest nonszalancki i bezpretensjonalny – mówi projektant. Do Włoch jeździ przynajmniej kilka razy w roku, a florenckiej imprezy Pitti Uomo nie odpuścił od sześciu sezonów. To największe i najbardziej prestiżowe targi mody męskiej na świecie, na które zjeżdżają wszyscy liczący się kupcy, trendsetterzy, a domy mody (m.in. Z Zegna i Pringle of Scotland) prezentują tam swoje nadchodzące kolekcje. – Uwielbiam energię tego miejsca – zachwyca się Wojtek. Z ostatniej edycji Pitti zapamiętał przede wszystkim reglanowe płaszcze i garnitury – sztruksowe łączone z denimowymi koszulami i flanelowe zestawione z golfami albo militarnymi kurtkami. – Chodzi o klasykę przełamaną sportowym charakterem – wyjaśnia Haratyk. Latem najchętniej nie rozstawałby się z lnianą marynarką, jeansami i plecionymi mokasynami. Jesienią wybiera wełniane spodnie (najlepiej ze swojej kolekcji), kaszmirowy sweter i sztyblety. Zresztą buty to jego małe guilty pleasure. Kiedyś, za ostatnie oszczędności kupił loafersy Prady. Dziś chodzi w trampkach Comme Des Garçons, sneakersach Golden Goose i półbutach Barbanery. – Wolę zainwestować w dobrej jakości buty i akcesoria, które posłużą mi przez lata. Podobną zasadę przekazuję swoim klientom – tłumaczy. Oprócz pokaźnej kolekcji butów, ilościowy rekord w jego garderobie biją koszule. Przeszło czterdzieści modeli różni się od sobie krojem, długością rękawa, kolorem i fakturą – niektóre z nich są szyte na miarę i pochodzą z linii Haratyka. Wojtek nie zawsze jednak wyglądał tak jak teraz. Metamorfozę przeżył w liceum, a zmienił się pod wpływem podróży do Nowego Jorku i Londynu. Do Stanów wyleciał w szerokich spodniach, długim T-shircie i butach, do których przypinał ćwieki. Tłumaczy, że jako nastolatek trenował narciarstwo, a jego deskorolkowy styl wynikał ze sportu i mody panującej wśród kolegów ze szkoły. Do Polski wrócił w spranych jeansach i pikowanej kurtce, którą nazywa kufajką. Z Londynu przywiózł za to oldschoolową pilotkę i kowbojki z vintage shopu na Camden Town. Ma je do dziś. – Nie lubiłem świecić metkami. Szukałem dziwnych rzeczy, których nie mieli inni – mówi i śmieje się na wspomnienie kreszowego dresu i żółtych spodni-marchewek, których pewnie nigdy już nie założy. Gdy pytam Wojtka o jego modowe ikony, jednym tchem wymienia Toma Forda, Marcelo Mastroianniego i Jamesa Deana. U Forda imponują mu idealnie dopasowane garnitury, od Mastroianniego uczy się retro klasyki, i tak jak Dean doskonale czuje się w białym T-shircie.

Tekst: Michał Koszek Foto: Paweł Starzec MODA: SZAFA


26

RATUJMY OCEANY Według szacunków fundacji Ellen MacArthur w 2050 r. w oceanach będzie więcej plastiku niż ryb. W branży mody rośnie świadomość kryzysu ekologicznego, do którego w znacznym stopniu przyczynia się przemysł odzieżowy. Amerykański „Vogue” promuje ograniczanie plastikowych słomek, porównując ich wpływ na środowisko do wpływu papierosów na zdrowie. Zaniepokojenie ilością wytwarzanych przez człowieka tworzyw sztucznych podzielają kolejne marki wprowadzające do swojej oferty linie bazujące na zużytym plastiku. Równolegle rosną w siłę nowe, niszowe brandy, które produkcję ubrań opierają tylko na przetworzonych odpadach. Projektantka Stella McCartney i marka Adidas podjęły współpracę z organizacją Parley ratującą światowe oceany. Działając wspólnie, wykorzystują plastik znaleziony na plażach do produkcji ubrań, butów i akcesoriów. Kolejnym dobrym przykładem ponownego wykorzystania śmieci jest sportowy brand Girlfriend Collective. Na każdą parę legginsów tej firmy składa się dwadzieścia pięć plastikowych butelek na wodę. Materiały z przetworzonego plastiku świetnie sprawdzają się także w produkcji kostiumów kąpielowych. Szybko schną, są gładkie, lśniące, idealnie przylegają do ciała. Wykorzystują je już m.in. marki Tropic of C, Vitamin A, Mara Hoffman i Araks Yeramyan. Te małe kroki mogą przerodzić się w rewolucję. Walka o kondycję planety to najważniejsze zadanie, przed którym stoi dzisiejsza moda. Bo, jak mówi Paul Watson, kanadyjski aktywista i jeden z założycieli Greenpeace: „Jeśli zginą oceany, zginiemy i my”.

Tekst: Michał Koszek Ilustracja: Magdalena Pankiewicz MODA: TRENDY



28

PROCENT OD POŻYCZKI Tekst: Michał Koszek „Szanowne Gucci, sikhijski turban nie jest nowym modnym akcesorium dla białych modeli, ale jednym z symboli wiary praktykujących sikhów. Wasi modele używali turbanów jako »kapeluszy«, podczas gdy praktykujący sikhowie starannie je zawiązują zgięcie po zgięciu. Korzystanie z fałszywych sikhijskich turbanów jest gorsze niż sprzedawanie podróbek Gucci” – tweetował sikhijski przedsiębiorca i aktywista Harjinder Singh Kukreja w reakcji na pokaz ostatniej kolekcji Gucci. Inni przedstawiciele sikhijskiej diaspory wskazywali, że niebieskie turbany marki to kulturowe zawłaszczenie wykonane przez uprzywilejowanych na prześladowanych. Kontrowersyjnych przykładów komercjalizacji dorobku kulturowego mniejszości etnicznych i religijnych jest w branży mody więcej. Oto kilka najgłośniejszych. Chanel, kolekcja wiosna-lato 2017 i sygnowany logo marki bumerang. Cena? Zawrotna, bo 2000 dol. To tylko 10 razy mniej niż średnie roczne przychody Aborygenów, od których został „pożyczony”. Rdzennym Australijczykom służył niegdyś do polowań i walk. Na stronie brandu trafił do zakładki „Inne akcesoria”, gdzie sąsiadował z chanelowską rakietą tenisową i deską surfingową. Pokaz Victoria’s Secret sprzed kilku lat. Karlie Kloss przemierza wybieg ubrana w frędzlaste szorty i indiański pióropusz. W sieci oburzenie – ogromny amerykański koncern zbija kapitał na dorobku autochtonicznej ludności Ameryki, jeszcze niedawno brutalnie tłamszonej. Po fali krytyki, która spadła także na Kloss, walcząca o prawa kobiet modelka wydała przepraszające oświadczenie, deklarując, że podejdzie bardziej selektywnie do kolejnych zleceń. Z kolei w sesji promującej wiosenną kolekcję Versace inna supermodelka – Christy Turlington – zapozowała w chuście przypominającej hidżab. Wzorowane na arabskich zasłonach szale to zresztą jeden

z silniejszych tegorocznych trendów. Przewijają się w kolekcjach Marine Serre i Balenciagi, a oprócz tego, że efektownie się prezentują, obrażają uczucia religijne konserwatywnych muzułmanów. „Hidżabu nie zakłada się z powodu trendów, ale przekonań religijnych” – pisali zniesmaczeni internauci. W 2018 r. spór o zawłaszczenia w modzie zaognia się przede wszystkim w internecie. Radykalni obrońcy starego porządku nie zgadzają się, by moda wykorzystywała symbole kulturowe bez zgody ich właścicieli. Z drugiej strony, zwolennicy nieposkromionego postępu nawołują do jak najdalej idącej wolności wypowiedzi i nieograniczonego cytatu. Prawda, jak zwykle, leży gdzieś po środku. Nacechowany negatywnie termin „zawłaszczenie” nie musi oznaczać kradzieży. Większym problem dzisiejszej mody jest nadmierne kopiowanie, powtarzanie utartych schematów i brak innowacji. W pewnym sensie moda od dawien dawna polega na jednej wielkiej pożyczce. Kilkaset lat temu europejskie dwory, zainspirowane orientalnym designem, szyły swoje stroje na bliskowschodnią modłę. W latach 20. XX w., za sprawą odkrycia grobowca Tutanchamona, zapanowała egiptomania. Kilka dekad później hipisi upodobali sobie motyw paisley, powstały w Indiach lub Iranie na początku naszej ery. Dlaczego zawłaszczenia budzą dzisiaj takie kontrowersje? W końcu postępująca globalizacja sprawia, że mieszanie się kultur jest nieuniknione i wszyscy powinni się z nim pogodzić. Jeśli projektanci interpretują dostępne kody kulturowe, nie obrażając niczyich uczuć, tylko niegroźnie korespondując z historią, czy można doszukiwać się w ich praktyce czegoś złego? A może nadszedł już czas, by – przynajmniej w modzie – wykształciły się nowe kultury, które otworzą kolejny rozdział w historii?

MODA: FELIETON



30

WIDZ Nowy Teatr to jeden z najmłodszych stołecznych teatrów, działający od 2008 r. pod kierownictwem dyrektora artystycznego i głównego reżysera Krzysztofa Warlikowskiego. Oprócz niego sztuki wystawiali tu m.in. Michał Zadara, Rodrigo García, Anna Smolar, Michał Borczuch i Krystian Lupa. Od roku główna siedziba teatru znajduje się w zmodernizowanych budynkach dawnego MPO na Mokotowie. Ten teatr to znacznie więcej – to także Międzynarodowe Centrum Kultury „Nowy Teatr” – otwarta na wiele dziedzin sztuki instytucja, w której odbywają się koncerty, wystawy, konferencje i wernisaże. Kolejny spektakl specjalisty od interakcji w teatrze Wojtka Ziemilskiego pod tytułem „Polacy wyjaśniają przyszłość” będzie miał premierę 20 września w Nowym Teatrze.

Niewzruszone, towarzyscy nieuczestnicy, konwencjonalni bibliofile, odkrywcy, dzieciosterowne. To tylko niektóre typy widzów odkryte w warszawskich badaniach uczestnictwa w kulturze przeprowadzonych w 2017 r. Różne są powody i mechanizmy, które decydują o tym, że chodzimy lub nie chodzimy do teatru. Ale kiedy już tam pójdziemy, spotkać nas może to, co dla wielu jest gorsze niż najgorsza infekcja – interakcja. Teatr uczestnictwa. „Trzeba dać widzom coś do roboty, inaczej łatwo przechodzą na tryb »siedzę przed telewizorem« – mówi reżyser brytyjskiej grupy Punchdrunk Felix Barrett. Jego teatr immersyjny oszałamia widzów alternatywnymi światami stworzonymi specjalnie dla nich. Widz staje się bohaterem wirtualnej gry. W miejscu często nieteatralnym, np. opuszczonej fabryce czy dworcu, musi wykonać zadania, jest zaskakiwany, błądzi. Wychodzi w poczuciu, że uratował świat. To doświadczenie – mimo złożoności formy i tematyki, która często dotyczy problemów społecznych – bliższe jest zabawie w escape roomie. Niezwykłe przeżycie, nie tylko zniesienie czwartej ściany, lecz wręcz wysadzenie w powietrze całej konstrukcji zwanej teatrem. Obezwładniająca jest nieruchomość. Ukrzesłowienie na widowni. Wtedy kończy się zabawa, zaczyna wyzwanie. Bywa, że czujemy się złapani w pułapkę. Wypuszczenie widza, pozwolenie mu na poruszanie się, łagodzi tę sytuację opresji. Pamiętacie „Prolog” Wojtka Ziemilskiego?

Widzowie odpowiadali na pytania głosu słyszanego w słuchawkach i robili krok do przodu lub do tyłu. Ot, zwyczajne, proste, neutralne, podstępne, intymne, zawstydzające. Takie były te pytania. Czy przyszliśmy kiedyś do teatru pijani, patrzyliśmy w trakcie przedstawienia na zegarek, pisaliśmy SMS-y, czy płakaliśmy w teatrze, nie zauważyliśmy końca, czy śmierdział nam widz obok, czy podnieciła nagość na scenie? Na szczęście nie trzeba było mówić. Reżyser pozwolił się schować w choreografii kroków. A „Come together” w 2017 r., pięć lat później w STUDIO teatrgaleria? Spektakl poświęcony refleksji nad uczestnictwem właśnie. Widzowie na początku zostali ostrzeżeni przez inspicjentkę, że nie mogą wchodzić na scenę. Potem zapalał się neon, który przypominał o tym zakazie. Następnie weszli performerzy, którzy prośbą i groźbą nachalnie i błagalnie namawiali widzów do wejścia na scenę właśnie. A w programie do tego spektaklu twórcy odpowiadali na pytanie „Czy lubisz teatr interaktywny?”. Wszyscy przecząco. Spadła kolejna zasłona. Nie wystarczy być aktorem, żeby to lubić. Kto więc to lubi i po co to jest, skoro prawie nikt tego nie lubi? W latach 60. awangardowa amerykańska grupa The Living Theatre zapoczątkowała ideę współuczestnictwa widza w spektaklu. Celem było przekształcenie społeczeństwa z rywalizującej, hierarchicznej struktury we współpracującą grupę. Współcześni twórcy też dążą do wspólnoty. Drogą jest odwaga. Nie bój się, widzu.

TEGO JUŻ NIE ODZOBACZYSZ #4 TEATR


27-29.07.2018 PŁOCK

To był piękny weekend! Kilka miesięcy przygotowań i dobrej współpracy z naszymi partnerami! Dziękujemy! Gospodarzom, czyli Miastu Płock i Płockiemu Ośrodkowi Kultury i Sztuki, za kolejny niesamowity rok gościny i piękne okoliczności przyrody! Fani festiwalu mówią o Was: „To miejsce obdarowane mocą z nieba” – to chyba najlepszy z możliwych komplementów. Trzynasta edycja festiwalu odbyła się również dzięki wsparciu: Coca-Cola, Burn, Nescafe i Lech, a także True Music i Strefy Absolutnej. Dziękujemy – dzięki Wam możemy się wciąż rozwijać! Nie moglibyśmy zapomnieć o partnerach medialnych: 4FUN TV, TVP Kultura, Trójka, Czwórka, Elle, Aktivist, F5, newonce, Co Jest Grane24, K MAG NOIZZ, VICE, Muno.pl oraz Onet – to u Was można było znaleźć same dobre wiadomości z życia Audioriver! Z kolei Multikino zadbało o to, żeby dowiedzieli się o nas miłośnicy dobrego kina. A przede wszystkim – dziękujemy właśnie Wam! Naszej publiczności. Tworzymy festiwal z myślą o Was i razem z Wami. Jeśli mielibyśmy krótko podsumować tegoroczną edycję, to zacytowalibyśmy Was: „Kolejny zlot rodzinny, uważamy za udany!”


MICHAŁ SMANDEK


33

NAPIĘCIA I INNE EMOCJE Credit left Credit right

Sztuka



35 Metal, powietrze i energia to trzy składniki, na których bazuje sztuka Michała Smandka. Czasem, wyjątkowo, powstałe z nich rzeźby dopełnia pejzaż. Smandek niezwykłą uwagę przywiązuje do tego, jaką formę mają jego prace – to najczęściej nienaturalnie pofałdowane płaty blachy lub powyginane pręty stali. Wszystko pod kontrolą artysty, który rzeźbiąc, sprawdza granice naprężenia materiału. O jeden szlif, o jedno uderzenie młota o kowadło za dużo – i pozornie solidna konstrukcja rozpada się na kawałki. Ta nietrwałość materii „twardej jak stal” ma głębokie znaczenie. Smandek chce pokazać, że wszędzie tam, gdzie funkcjonuje stała konstrukcja – niech będzie to konstrukcja społeczna czy kulturowa – można przedobrzyć. Po przekroczeniu granic i norm napięcia staną się za duże i wszystko posypie się jak domek z kart. Obserwując jego prace w galerii, można odnieść wrażenie, że jesteśmy na skraju katastrofy i już tylko czekamy na chrzęst pękającej stali. Dlaczego niektórzy uważają Smandka za fotografa? Może dlatego, że stając przed koniecznością przedstawienia swoich dzieł przestrzennych na reprodukcji fotograficznej, unika fotografowania ich na zwyczajnym, białym tle. Zamiast tego umieszcza rzeźby, a z nimi widza, w niecodziennych okolicznościach przyrody – na pustyni lub u podnóża wulkanu. Niekiedy jego sztuka porównywana jest do działania artystów land artu, ale ingerencje w przyrodę są w przypadku Smandka raczej subtelne. Piękne, choć złowrogo surowe scenerie przypominają nam o przesłaniu artysty – wszystko, na czym stoi nasz świat, może się posypać, zostanie tylko pustkowie.  

Tekst: Alek Hudzik Prace kolejno: No End (Erg Chigaga, Sahara, Maroko), 2015, dokumentacja fotograficzna pracy w terenie, Prognostyk (wulkan Etna, Włochy) 2013, fotografia, Prognostyk (wulkan Stromboli, Włochy) 2013, fotografia, Szkielety (Salar de Uyuni, Boliwia), 2016, dokumentacja fotograficzna instalacji w terenie, Unnatural 3 (Quobustan, Azerbejdżan), 2015, dokumentacja fotograficzna pracy w terenie, Hole Work (jezioro Mirzaladi, Baku, Azerbejdżan), 2015, dokumentacja fotograficzna pracy w terenie

SZTUKA




38

WSZYSTKO JEST TAŃCEM Tekst: Alek Hudzik

Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski to działająca od ponad 30 lat stołeczna instytucja kultury, od ponad roku posługująca się także skrótem U-jazdowski. Na terenie zamku, otaczającego go parku oraz w sąsiednim budynku dawnego arsenału znajdziemy galerię sztuki, niezależne kino oraz przestrzenie, w których organizowane są performanse i koncerty. Wystawa „Inne tańce” w Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski potrwa do 23 września.

„Wszystko jest tańcem” – krzyczał do stróżów prawa mój kolega, gdy pewnego razu chwiejnym krokiem nie wycelowaliśmy w przejście dla pieszych, za to trafiliśmy prosto w czekający na nas po drugiej stronie jezdni patrol policji. – Wszystko? – zdziwili się policjanci, ale chyba na tyle głęboko ich ta kwestia zastanowiła, że odpuścili tancerzowi mandat. „Wszystko jest tańcem” – powtarzała na długo przed moim kolegą choreografka Trisha Brown. Mówiła też, żetaniec to ruch ciał zebranych w konstelacji. Ruch pozbawiony znaczeń, ruch tworzony przez wspólnotę. Taniec jest wszędzie, nikogo nie wyklucza. Gdybym mógł kiedyś zostać asystentem szacownej choreografki, to w trakcie jej przemówień prezentowałbym wideo, na którym kibice popularnego stołecznego klubu ściągają koszulki, łapią się pod barki, obściskują spocone torsy i podskakując gremialnie, śpiewają wesołe „Tańczymy labada labada”. Co za piękne heteroseksualne ciało, roztańczony superorganizm! „Wszystko jest tańcem” – tę prawdę odkrywają przed publicznością Centrum Sztuki Współczesnej twórcy wystawy „Inne tańce”. Kuratorka Agnieszka Sosnowska, wspierana przez Tomasza Platę, zaczyna jednak od kiksu, bo oto pierwsze zdanie, które ma nas na wystawę wprowadzić: „»Inne tańce« to wystawa zbiorowa o jednym z najważniejszych zjawisk nowej sztuki w Polsce ostatnich lat”. Ostatnich lat? Dlaczego więc zaraz za tekstem na środku sali stoi praca z roku 1982? Tę kwe-

stię zostawmy jednak na później. Rzeczywiście wszystko jest tańcem, ale nie takim, jak byśmy sobie wyobrażali. „Chór Kobiet”, szepcząc i wykrzykując cytaty z Biblii, pokazuje, jakiej siły nabiera drobne nawet słowo, gdy zostaje wypowiedziane naraz przez kilkadziesiąt kobiet. Praca zamiast w galerii powinna wisieć na billboardach i być wyświetlana za każdym razem, gdy tylko ktoś palnie znów głupstwo o ograniczaniu praw kobiet. Jeszcze innym tańcem jest wideo Marty Ziółek „Zrób siebie”. W cztery minuty choreografka pokazuje, w jaki sposób poprzez ruch określają się grupy społeczne – zwłaszcza grupy młodych ludzi, podatnych na reklamy i wpływ środowiska. I można się w tym wideo przeglądać! Większość prac na wystawie to rzeczywiście nowalijki. Dlaczego więc na dzień dobry dostajemy wideo Akademii Ruchu sprzed prawie 40 lat? Może dlatego, że artyści już dawno zauważyli siłę performance’u, ekspresji, ruchu i tańca, my za to dopiero teraz dostrzegliśmy, że performatywność świetnie nadaje się do opisu sztuki i nie tylko sztuki, ale także wielu innych działań zbiorowych. Patrzę na prace i myślę, że „performatywność” powinna wejść do języka powszechnego, tak jak przed kilkoma laty do słownika trafiła „sztuka w przestrzeni publicznej”. To performatywność określa tłum zgromadzony pod Sądem Najwyższym, kibiców kołyszących się w rytm bębnów i ludzi na rave’owych imprezach. Sami dopiszcie sobie inne przykłady.

SZTUKA


#BlacKkKlansman © 2018 FOCU S FEATURES LLC. ALL RIGHT S RESERVED.


40

SMAK WŁOSKIEGO POPOŁUDNIA Jeśli ktoś naprawdę potrafi celebrować życie, to z pewnością są to Włosi. Rudyard Kipling powiedział podobno, że to zarazem najstarszy i najmłodszy spośród europejskich narodów. I trudno nie zgodzić się z tą opinią, bo tylko Włosi potrafią łączyć wielowiekowe tradycje z absolutną żądzą życia tu i teraz. Nic dziwnego, że to właśnie oni wymyślili aperitivo – tradycję, która dla wielu osób jest synonimem włoskiego stylu życia. Aperitivo to ten czas w ciągu dnia, kiedy w końcu przychodzi chwila na zwolnienie, oddech, dyskusję, podzielenie się przeżyciami i wrażeniami z najbliższymi. Każda osoba i każda historia są tak samo ważne. Wszyscy goście na stojąco częstują się regionalnymi przekąskami. Królują antipasti, bruschetty, oliwki, grissini. Nic sycącego, bo przecież dopiero zaczynamy kulinarną przygodę. Samo słowo „aprire” znaczy po włosku „otworzyć”, co można odczytać zarówno jako właściwy początek wieczoru, jak i preludium do większego posiłku. Apetyt na więcej zaostrzają wermuty i oparte na nich setki, jeśli nie tysiące, kombinacji koktajli. Zasada jest jedna, bardzo prosta: miksujemy maksimum trzy składniki! Z takiej filozofii zrodziło się między innymi Negroni, czyli jeden z ulubionych drinków stałych bywalców włoskich aperitivo. To klasyczne połączenie ginu, czerwonego wermutu i bittera, które zdobyło podniebienia smakoszy koktajli na całym świecie. Przekąski, alkohole, najlepsze towarzystwo, no i wieczorna pora – aperitivo tradycyjne organizuje się w godzinach od 17 do 21. Tradycja aperitivo narodziła się w północnych Włoszech. Turyn do dziś szczyci się faktem, że to właśnie z tego miasta moda na aperitivo rozprzestrzeniła się na całe Włochy, a z czasem na cały świat. Mieszkańcy Piemontu kochają zaznaczać swoją wyjątkowość (zresztą, czy znacie Włocha, który nie podkreśla odrębności i oryginalności swojego regionu?) i trzeba przyznać, że dzięki aperitivo udało im się na stałe pozostawić znak na kulinarnej i kulturalnej mapie Półwyspu Apenińskiego. Jednym z miejsc, do których wielbiciele aperitivo pielgrzymują z całych Włoch i całego świata jest Caffè Torino przy placu San Carlo w Turynie. Nawet osoby, które Turyn znają tylko z instagramowych zdjęć, z pewnością kojarzą charakterystyczny neon Martini, którego blask od lat wyznacza drogę do Caffè Torino. To właśnie Martini jest marką, dzięki której tradycja aperitivo rozpoznawalna jest pod każdą szerokością geograficzną. Jednak czy żeby spróbować prawdziwego aperitivo, trzeba od razu jechać do Włoch? A może da się przenieść tę nieuchwytną atmosferę północnowłoskich wieczorów o setki czy tysiące kilometrów? Caffè Torino by Martini to wyjątkowy projekt, który sprawia, że z prawdziwym obliczem kultury aperitivo zapoznali się już między innymi mieszkańcy Nowego Jorku, Aten, Moskwy, Berlina czy Londynu. Ten niezwykły pop-up bar to okazja nie tylko do posmakowania włoskich przysmaków, ale także do sprawdzenia, jak z turyńską tradycją radzą sobie najlepsi barmani w kraju. Za każdym razem Martini zaprasza za kontuar Caffè Torino by Martini prawdziwe gwiazdy barmańskiego świata. Nie inaczej będzie w Warszawie, która jest kolejnym punktem na wielkiej światowej trasie pop-upu Martini! Oryginalnego włoskiego aperitivo będziecie mogli zasmakować już od 19 września. Tego dnia, w sam raz na otarcie łez po koń-

czącym się lecie, w Regina Barze przy Koszykowej nastąpi wielkie otwarcie warszawskiego Caffè Torino by Martini. Na delektowanie się aperitivo, tworzonego z najwyższej jakości alkoholi Martini, będziecie mieli jednak tylko cztery tygodnie. Lokal działać będzie zaledwie do 13 października. Otwarcie Caffè Torino by Martini uświetni wizyta Simone Caporale, globalnego ambasadora marki i jednego z najbardziej rozpoznawalnych barmanów na świecie, który swoją karierę rozpoczynał właśnie od aperitivo, by w 2014 r. zostać uhonorowanym laurem International Bartender of the Year. Simone przywiezie ze sobą do Warszawy specjalnie przygotowaną kartę koktajli, które serwowane będą przez cały czas działania Caffè Torino by Martini w Regina Barze. Tego jednego dnia Simone stanie też za barem i specjalnie dla pierwszych gości przygotuje oryginalne włoskie koktajle. W kolejnych dniach kartę Simone Caporale swoimi propozycjami uzupełnią koktajlowe wariacje takich mistrzów miksowania jak Monika Berg, Rana Van Ongevalle, Anita Otłuszyk czy ekipa barmanów z Wody Ognistej. Żeby dopełnić tradycji, w Caffè Torino by Martini będziecie mogli spróbować włoskich przekąsek z menu opracowanego specjalnie na tę okazję przez szefa kuchni Regina Bar oraz zaproszonych do współpracy przy projekcie znawców kuchni włoskiej. Już 19 września przenosimy Turyn do Warszawy. Bądźcie gotowi, bo wszystko co dobre szybko się kończy i tylko do 13 października, wchodząc do warszawskiej odsłony Caffè Torino by Martini, będziecie mogli spytać barmana: „Fate aperitivo?”. Caffè Torino by Martini, Regina Bar, ul. Koszykowa 1, Warszawa 19 września – 13 października 2018 r.

KUCHNIA


54

MARTINI


46

SEZONOWO


43

WIZYTÓWKA PÓŹNEGO LATA Tekst i foto: Marianna Medyńska Mają różne odcienie, rumienią się z różnych stron – duże, małe, podłużne, bulwiaste i te, których kształtów nie sposób nazwać. We wszystkich rozmiarach, formach i kolorach – pasiaste, z plamkami, i te, które soczyście popękały, wisząc na krzaku o jeden dzień za długo. Na próżno szukać na świecie dwóch takich samych pomidorów. Wszystkie są piękne, każdy smakuje trochę inaczej. Wymieszane

na jednym talerzu stanowią najbarwniejszą i najbardziej apetyczną wizytówkę późnego polskiego lata. Przygotowana z nich salsa – słodka, kwaśna i orzeźwiająca – lubi towarzystwo lekko orzechowego palonego masła z szałwią i charakternego koziego sera. To połączenie doskonałe, którym najlepiej raczyć się podczas jednego z coraz wcześniejszych, lecz wciąż jeszcze ciepłych polskich zachodów słońca.  

SEZONOWO


44

Grzanki z palonym masłem szałwiowym, kozim serem i salsą z pomidorów z octem cydrowym MASŁO SZAŁWIOWE: 200 g masła pęczek świeżej szałwii SALSA: 500 g pomidorów, najlepiej różnych odmian i kolorów 1 mała czerwona cebula ½ łyżki jasnego miodu 3 łyżki octu cydrowego 3 łyżki oliwy z pierwszego tłoczenia spora szczypta soli garstka świeżych liści bazylii GRZANKI: 8 kromek ulubionego chleba 2 łyżki masła ½ rolady koziego sera pleśniowego

Masło szałwiowe przygotuj z wyprzedzeniem – poprzedniego dnia lub o poranku, jeśli ucztę planujesz na wieczór. W garnku o grubym dnie rozpuść masło. Dodaj liście szałwii i podgrzewaj na średnim ogniu. Co jakiś czas przemieszaj je szpatułką, aby szałwia smażyła się równomiernie. Kiedy masło

się spieni, zmniejsz ogień i bacznie je obserwuj – od dołu zacznie brązowieć, a w powietrzu zacznie się unosić jego orzechowy aromat. Zdejmij garnek z ognia, przelej masło wraz z listkami do słoika lub miseczki i odstaw do wystudzenia, a następnie włóż do lodówki na minimum sześć godzin. Po tym czasie wyjmij twarde masło, przełóż do dużej miski i ubij mikserem (całe, razem z szałwią) na puszystą masę. Przechowuj w lodówce. Aby przygotować salsę, skrój w kostkę pomidory, dodaj drobno posiekaną czerwoną cebulę, miód, ocet, oliwę i sól. Wszystko dokładnie wymieszaj i odstaw na czas przygotowywania reszty dania. Pomidory puszczą dużo pysznego soku – można go wypić lub wykorzystać jako dressing do innej sałatki. Rozgrzej dużą patelnię i podsmaż z obu stron na maśle kromki chleba, aż się zezłocą. Zdejmij z ognia i przestudź na kratce. Możesz je też podpiec w piekarniku, ale nie rozgrzewaj go dla kilku kromek – wykorzystaj to, że jest rozgrzany, jeśli akurat używasz go do czegoś innego. W tym czasie pokrój na grube talarki kozi ser. Grzanki posmaruj masłem szałwiowym, ułóż na nich plasterki sera, a na wierzchu salsę z pomidorów. Podawaj od razu. Smacznego!

SEZONOWO


45

SEZONOWO


46

Bezmięsny Mięsny WEGAŃSKI RZEŹNIK

bezmiesnymiesny.pl

Bezmięsny Mięsny to pierwszy w Polsce wegański rzeźnik. Na jego wirtualnych półkach piętrzą się kiełbasy, pieczenie, burgery, a nawet boczek czy żeberka. Wszystkie produkty są w pełni roślinne, a ich mięsne nazewnictwo podpowiada, jakie mają cechy i zastosowania. Zakupów dokonuje się w sklepie internetowym lub we współpracujących sklepach, również stacjonarnych. Marka wystartowała dopiero dwa lata temu, a już idzie jak burza – nie tylko ze względu na rosnące w społeczeństwie zainteresowanie wegetarianizmem, wysoką jakość produktów i ich naturalny skład, ale też pozytywną energię i osobiste zaangażowanie, którymi stojący za ladą w Bezmięsnym Mięsnym Igor i Rafał jak magnes przyciągają kolejnych smakoszy.

Mięso in vitro

„CZYSTE MIĘSO” PAULA SHAPIRO

Roślinne zamienniki mięsa zadowalają coraz więcej wymagających podniebień wegan i wegetarian. A co z tymi, którzy zrezygnowawszy z mięsa wyłącznie z pobudek ideologicznych, chętnie by po nie sięgali, gdyby produkcja nie wiązała się z cierpieniem zwierząt i szkodami dla środowiska? Odpowiedzią może być już niedługo mięso in vitro, którego produkcja nie wymaga hodowli i zabijania żywych stworzeń. Jego tkanki powstają z komórek macierzystych w laboratorium, a od zwykłego mięsa różni je jedynie bledszy kolor wynikający z braku krwi. Nie do końca rozumiecie, jak to możliwe? A może chcielibyście dowiedzieć się, jakich zmian na świecie spodziewać się wraz z tą rewolucją? Wszystkie szczegóły na temat mięsa in vitro znajdziecie w książce „Czyste mięso” Paula Shapiro, członka największej organizacji broniącej praw zwierząt na świecie (The Humane Society of the United States). Publikacja ukazała się na polskim rynku w tym roku. Ta lektura, łącząca kwestie etyczne i zagadnienia produkcji żywności, rolnictwa i technologii, a także praw zwierząt i ochrony środowiska, może się okazać wciągająca jak najlepszy thriller.

KUCHNIA: TRENDY


47

W misce smakuje lepiej Dobrze znamy już smoothie bowls – podawane w miskach zamiast szklanek, z powierzchnią udekorowaną mozaiką owoców, bakalii i superfoods. W niejednej knajpie zjemy dziś Buddha bowl, czyli kolorową miskę pełną odżywczego jedzenia – białka, pełnych ziaren, świeżych warzyw, past, sosów, wartościowych przypraw i dodatków. Był już także poke bowl z Hawajów, a teraz na salony coraz odważniej wkracza japońskie donburi. Dużo tego jeszcze przed nami? Możliwe, bo w „miskowej” formie można podać wszystko – i wygląda na to, że wszystko w niej również lepiej smakuje! Z pewnością wiąże się to z wygodą jedzenia i przygotowania. Z niecierpliwością czekamy, aż trend dotrze w rejony tradycyjnej kuchni polskiej. Jak myślicie, co by z tego powstało? Buddha Bowl

Gastronomia less waste Less waste opanowuje polską gastronomię i jest to zdecydowanie jeden z najzdrowszych trendów, jakie możemy w niej zaobserwować od długiego czasu. Bary rezygnują z plastikowych słomek, kawiarnie oferują zniżki dla przychodzących po kawę z własnym kubkiem (te jednorazowe, choć wydają się papierowe, pokryte są warstwą plastiku i nie nadają się do recyklingu). Warszawski STOR zaopatrzył się nawet w prywatny kompostownik, który przerabia organiczne odpady na nawóz dla roślin! Jak małym wysiłkiem stać się częścią tych zmian? Noś przy sobie wielorazowy kubek i pudełko, do którego zapakujesz jedzenie na wynos. Wiele z nich składa się jak harmonijka, dzięki czemu nie zajmują w torbie więcej miejsca niż zeszyt. W sklepie i na targu odmawiaj plastikowych siatek – zamiast tego zaopatrz się w lnianą lub plecioną torbę, z którą będziesz chodzić na zakupy. Kupuj nieidealne, obite warzywa i owoce, które mają mniejszą szansę zostać sprzedane. I choć nie robisz tego na pokaz, chwal się tym bezwstydnie w social media – im więcej osób ci pozazdrości, tym więcej dobrego zrobimy dla naszego środowiska.

KUCHNIA: TRENDY


48

Vienia rozmowy przy stole Kuchnia


49

Szamowyzwalacz vol. 7 O fiksacji i zatruciu pokarmowym, senności na zajęciach u Anny Dymnej i szale na jogurty w latach 90., w Wegeguru, świątyni warszawskich wegan, rozmawiam z Bartkiem Gelnerem. Foto: Paweł Starzec Vienio: Istnieje wiele form wyrażania siebie – artyści wiedzą to najlepiej! Nie sądzisz, że jedną z nich jest dziś dieta i związana z nią jedzeniowa filozofia? B: Oczywiście. Ostatnio uświadomiła mi to wizyta u babci. Wiesz, jak jest – przyjeżdżasz i widzisz smażący się na smalcu, na czarnej, cygańskiej patelni kotlet schabowy. Przypominają ci się wszystkie wizyty i święta spędzone z rodziną... Nie mogłem się powstrzymać, oczywiście zjadłem go i jeszcze pół kolejnego, dobiłem modrą kapustą i ziemniakami. Po obiedzie wsiedliśmy z rodzicami do samochodu i zaczęliśmy gadać o tym, jak w ostatnim czasie zmieniły się nasze nawyki żywieniowe. A ja zacząłem trawić babcine kotlety i przez następne trzy dni czułem się okropnie. Mam wrażenie, że zrobiłem sobie tymi kotletami krzywdę. V: Schabowy, który skłonił do refleksji...? B: Świadome odżywianie przy moim aktywnym trybie życia to konieczność. Gdy gram spektakl o 19 czy 20, nie mogę przedtem napchać się byle czym. Częsty kontakt z Zosią Zborowską [aktorka i ekoaktywistka, Vienio rozmawiał z nią kilka numerów temu, w Szamowyzwalaczu vol. 4 – przyp. red.] powoduje też, że nie biorę już do ręki plastikowej łyżeczki czy słomki. Podoba mi się, że jemy lżej, zmieniamy swoje nawyki. Bardzo sobie cenię świadome jedzenie i modę na bezmięsne super foods. Cieszę się, że cały czas idziemy w tym kierunku. Teraz gram w teatrze, w którym jest tylko knajpa wegetariańska – Wars i Sawa. Ich wegerosół wspaniale zastępuje mi ten na kurze, nie tęsknię za wkładką mięsną. Pamiętam, że kiedyś inaczej wyglądały moje posiłki, np. po zjęciach w szkole. Jadłem pierogi ruskie na głębokim tłuszczu polane po całości śmietaną, a potem dziwiłem się, czemu jestem megasenny na lekcjach u Ani Dymnej. Teraz jest inaczej – dbam o nawyki i dostosowuję je do swoich porzeb, tak, żeby mi nie przeszkadzały w pracy. Żyję w zgodzie ze sobą. V: Gotujesz? B: Nie jestem wybitnym kucharzem, gotuję, jak potrafię, ale omlet z jaglanką, pomidorem i awokado jem codziennie. Wiem, że da mi to energię na pięć godzin i nie będę zapchany ani śnięty, tak jakbym był po zjedzonym na śniadanie tłustym bekonie.

V: Czyli jesteś fikserem jedzeniowym? B: Totalnie! Od trzech lat codziennie, chyba że jestem na planie, jadam omlet na oleju kokosowym. Mało tego – odkrywam różne niuanse tego dania. Dziś był lepszy, wczoraj trochę gorszy, jajka smaczniejsze były tamte. Ostatnio fiksuję się też na kaszy jaglanej – jem ją na śniadanie, obiad i kolację. V: Na planie reklamy – katering, w serialu – barbus, w teatrze – instytucja baru czy kantyny dla aktorów. Który karmiciel sercu najbliższy? B: Gastronomicznie najbezpieczniejsza jest oczywiście sytuacja teatralna. U nas w teatrze prężnie działa kuchnia pod wodzą pani Igi, która jest chyba w moim wieku i która urządziła tam prawdziwą rewolucję. Obecnie wystawiamy spektakl „Apollonia” autorstwa Elizabeth Costell, w którym pada tekst porównujący ubój zwierząt do Holokaustu. Trudno po takim doświadczniu i wczuciu się w rolę w przerwie między próbami wcinać schabowe. Do deklaracji artystycznych dostosowujemy więc też nawyki żywieniowe. Mogę powiedzieć, że jestem zadbany, jeżeli chodzi o jedzenie w moim teatrze. Inna sprawa to barobus. Tam nie wybrzydzasz, jesz, co jest. Nie jestem dziwadłem i nie kręcę nosem, zachowuję zdrowy rozsądek. V: Cytujesz Elizabeth Costell i jej sformułowanie „holokaust zwierząt” na określenie okrutnego przemysłu mięsnego przedmiotowo i nieludzko traktującego żywe istoty. Czy właśnie tak o tym myślisz? B: Wychowałem się jeszcze w czasach, kiedy jajka były ze wsi, a zabita na obiad kura – od gospodarza. Dziś sprzedawane w dużych marketach mięso jest pozbawione tego wszystkiego, co powinno w sobie pierwotnie zawierać. To jest w zasadzie substytut mięsa – hodowane byle jak, karmione byle czym. Myślę, że jedzenie takiego produktu mija się z celem, i dobrze rozumiem ludzi, którzy przestają się żywić białkiem zwierzęcym. Moje jedzenie mięsa sprowadza się do kawałka wiejskiej kiełbasy z chrzanem na święta i czasem, na wakacjach we Włoszech, melona owiniętego szynką parmeńską – to by było na tyle. Nie chodzę na steki nie tylko ze względu na moje poglądy, ale też dlatego, że mięso mi nie służy. Proces jego trawienia jest o wiele

KUCHNIA


50 dłuższy niż warzyw i kaszy, i ja to zauważam. To prawda, czasem gdy poczuję zapach pieczonej na ognisku kiełbasy, trochę mi do niej tęskno, ale świadomość kary związanej z długim trawieniem odwodzi mnie od pokusy. V: Czyli jednak przemawia do ciebie aspekt zdrowotny, a nie etyczny czy moralny. B: W te rzeczy nie wchodzę, od tego mam w teatrze zaangażowane koleżanki – Maję Ostaszewską czy Magdę Popławską, walczące ostro z przemysłem mięsnym, koncernami i ubojem rytualnym. Ale to prawda – z jednej strony mamy szokujące filmy dokumentalne o tym, jak się produkuje parówki czy nuggetsy z kurczaka, a z drugiej – ludzi, którzy nie potrafią sobie tego skojarzyć, zamawiając zestaw w fast foodzie. To też jest powód znacznego ograniczenia przeze mnie mięsa. Zastanawia mnie również, dlaczego mówi się „owoce morza”, a nie „zwierzątka z morza”. Sam wcinam morskie przysmaki i mam megasentyment do filmu „Gdzie jest Nemo”. Czasem ciężko mi nawet patrzeć na akwarium. V: A więc z jednej strony wiedza o tym strasznym procederze się rozszerza, z drugiej jednak setki tysięcy ludzi odwracają głowy i zatykają uszy, żeby nie myśleć o pochodzeniu produktów, które jedzą. B: To chyba kwestia pokolenia. Ja jestem przedstawicielem tego, które dorastało w okresie boomu na kolorowe hipermarkety. Pamiętam czasy, gdy powstawały pierwsze centra handlowe na Śląsku – jeździło się wtedy z rodzicami na wielkie zakupy, brało wózek za dwa zyle i wrzucało do niego absurdalne rzeczy: jogurty, słodcze, desery z ziarnami, wszystko niby-zdrowe. Wózek wypełniały też soki – pozornie naturalne, bo z karotenem i witaminami, a tak naprawdę z proszku, z hiperilością cukru i innego syfu. Nikt wtedy nie czytał etykiet. V: Zachłyśnięcie hiperkonsumpcją? B: Tak, oczywiście. Ale nie winię siebie za to, że wtedy jadłem na tony niezdrowe jedzenie podkręcane marketingowo amerykańskimi filmami. Wszyscy moi koledzy w klasie pili chemiczne jogurty, to było częścią tamtych czasów. Wierzyliśmy przecież w każdą reklamę. Dopiero potem okazało się, że to lipa. Mam wrażenie, że świadomość rozwinęła się w nas dopiero niedawno, kilka lat temu. Dziś mamy dostęp do lepszych produktów, obserwujemy wysyp wegeknajp i wszędzie, nawet w hipermarketach, mamy półki z ekoproduktami. Zauważyliśmy w końcu problem chowu klatkowego czy przemysłu mięsnego, zmiany klimatu i potrzebę dbania o środowisko. Powstają ruchy obywatelskie, organizacje pozarządowe, które wspierają na różne sposoby ekoinicjatywy i chronią zwierzęta. V: Angażujesz się w jakieś akcje tego typu? Przyznam się, że adoptowałem pszczołę po obejrzeniu filmu dokumentalnego o problemie tych owadów. Autentycznie się przejąłem. Jestem wielkim fanem miejskich uli i pomaganiu w odbudowie i ochronie pszczelich rodzin. Myślę, że ludzi KUCHNIA

uświadamia w tym względzie także telewizja publiczna. Z telewizji śląskiej, którą oglądałem w dzieciństwie, pamiętam tylko program rolniczy, w którym padały liczby i nazwy nawozów. W tamtych czasach nikt nie mówił o zagrożeniach związanych z niezdrową żywnością. Dziś tej wiedzy jest dużo – jest dostępna w przestrzeni publicznej, w mediach tradycyjnych i społecznościowych. Jesteśmy pierwszym świadomym pokoleniem, które może te informacje nieść dalej. V: Wspominasz słodycze, którymi zajadałeś się za młodu. Pamiętasz inne smaki z dzieciństwa? B: Ryż gotowany na mleku w Tarnowie, u mojej babci, osobno zblendowane truskawki czekające w lodówce i prawdziwa bita śmietana. Wracałem do domu z basenu w Mościcach głodny, zmęczony słońcem, a w domu czekał pod kołdrą pachnący ciepły ryż z truskawkami! Z drugiej strony: prawdziwy śląski żurek – tak gęsty, że łyżka stała, ze świeżą bułką z grubo krojonym masłem prosto z lodówki. Uwielbiałem go za tę gęstość, co zresztą do dziś mi zostało – jestem megafanem zup kremów. V: Jesteśmy blisko domu, a twój dom rodzinny to część wielkiego miasta. A jaki jest twój stosunek do ulicznego jedzenia? B: Z czasów studenckich w Krakowie byłem mocno wkręcony w zapiekanki kazimierzowskie, wtedy u pana Endziora. Wspominam je jako megaklasyk. Jeżeli chodzi o Warszawę, to rzadko jadam street food, a jeśli już – to falafel. Odchodzę od tego typu jedzenia – nawet nad morzem omijam już stoiska z goframi. V: Jeśli jesteśmy przy falafelach, to muszę zapytać o twoje ulubione kuchnie świata. B: Powiem ci, że nie jestem mistrzem odkrywania smaków, jem monotematyczne menu, które sprawdza mi się w wielu miejscach. Jednak jeżeli miałbym wybierać, to zdecydowanie najbliższa jest mi kuchnia południa Europy – grecka i bezkonkurencyjna włoska. Więc jeśli chodzi o miejsca, które wybieram na miłe spędzenie czasu w restauracji, to będą to głównie włoskie knajpy. Z kolei jeśli chodzi o ekstremalne doświadczenia, megawrażenie zrobiły na mnie smaki, kolory i przyprawy w Chinach. Tamtejsze jedzenie uliczne to coś niesamowitego. V: Jak już są zachwyty, to musi być też rozczarowanie. Jedzenie potrafi być dla człowieka również niezłą traumą. B: Życiowa trauma to liceum, randka i zatrucie żołądkowe po nachosach. Od tamtej pory ich nie tykam. V: Na koniec zarzuć czytelnikom i swoim fanom kilka swoich ulubionych miejscówek w mieście stołecznym. B: Definitywnie mokotowska Stółdzielnia, żoliborski Dom, Wars i Sawa w Nowym Teatrze, Mercado na Próżnej, no i oczywiście Wegeguru, w którym dziś smacznie rozmawiamy.



Nowe miejsca

52

MISS MELLOW

Miss Mellow to maciupeńka cukierenka, która zajęła miniprzestrzeń niedaleko Kuchni Konfliktu na Wilczej. Lodówka z ciastkami, ekspres, blacik, który pozwala przycupnąć i szybko łyknąć espresso. Dopracowany, oszczędny dizajn (trochę Paryż, trochę Nowy Jork, trochę bar mleczny) i wielka oldschoolowa, nieczynna maszyna do lodów, która robi wrażenie, jakby utrudniała dziewczynom funkcjonowanie za ladą. Póki ciepło, można przysiąść przy niewielkim stoliczku na zewnątrz, zimą pewnie ciastka, kanapki i kawkę będzie się łapać w biegu. Z dużym prawdopodobieństwem nigdy bym tu nie trafiła, gdyby nie twórcy tego miejsca – Krzysiek Kowalski i Ala Gabillaud, właściciele SuperSalonu – czyli najlepszego w mieście miejsca z wyborem najciekawszej światowej prasy. Ponieważ, jak się okazuje, słodycze kochają tak samo jak dobre magazyny, postanowili i dla nich znaleźć miejsce. Stworzyli więc MM, gdzie Ala realizuje swoje cukiernicze pasje, łącząc francuską tradycję, w której wyrastała, ze słodkimi fascynacjami z całego świata (są amerykański karmelizowany popcorn i pianki, ale też swojskie jagodzianki). I chyba ten wbrew pozorom bezpretensjonalny, szczery i osobisty charakter miejsca robi robotę. Być może równie smaczne ptysie znajdziecie w swojej osiedlowej cukierni u pani Basi, ale z pewnością na warszawskiej mapie słodkości, na której z jednej strony mamy wysublimowaną Odette, z drugiej – bezpłciowe sieciówki, a z trzeciej – bezglutenowe, bezcukrowe wegeciasta, to smakowity akcent. W ofercie Miss Mellow są przede wszystkim ciastka, m.in. ptysie (znakomite śmietanowe z malinami, czekoladowe i pistacjowe), tartaletki z owocami czy z yuzu curd i włoską bezą, są brownie i sernik. Są też zestawy śniadaniowe (solidne tosty na słodko i słono, granola z jogurtem), kawa (z ekspresu i przelewowa) i soki. Jest też niepozorna na pierwszy rzut oka królowa całego tego słodkiego towarzystwa – cynamonowa morning bun, czyli przepyszna maślana brioszka – wilgotna, słodka akurat i rozkosznie aromatyczna – upewnijcie się, że z Miss Mellow nie wyjdziecie bez niej. [Sylwia Kawalerowicz] Miss Mellow ul. Wilcza 62, Warszawa

NOWE MIEJSCA


LAS LAS wyrósł w opuszczonych wnętrzach Solca 44. Nowe miejsce w dobrze znanej lokalizacji zdecydowanie budzi zainteresowanie, bo popołudniami trudno tu o stolik. Po wejściu do środka można się poczuć dziwnie – tak jakby spotkać koleżankę z liceum, którą na pozór dobrze się znało, spędziło z nią niejedną imprezę, ale która w szkole nosiła aparat na zęby, miała pryszcze i bure włosy, a teraz przed wami stoi atrakcyjna blondynka, w której trudno dostrzec tamtą dziewczynę. Niby znajoma, a jednak inna osoba. To samo stało się z wnętrzem na Solcu. Do, nie bójmy się tego słowa, zapuszczonej świetlicy wpuszczono światło, przez okna nagle coś widać, odszorowano podłogi, dopucowano ściany. Ustawiono ładne meble i szafki z przetworami. Bum! Z kopciuszka mamy królewnę wystrojoną w modne druciane świeczniki, betonowe doniczki, są rośliny, monstera, a jakże, jest millennial pink i złoto. Jak trzeba. To jednak jeszcze nic – największe wrażenie robi ogródek – zorganizowany na ścianie nasypu kolejowego. W miejsce niezidentyfikowanych mrocznych krzaków zasadzono rośliny w bardziej uporządkowany, ale wciąż naturalny sposób, ustawiono skrzynki z ziołami. Ogromny plus za czujność w kwestii miejskiego ogrodnictwa udanie przeniesionego na bardziej elegancki grunt. O ile jednak z norowatego Solca łatwo było zrobić wnętrze bardziej przyjazne estetycznie, o tyle znacznie trudniej zmierzyć się z kulinarną legendą tego miejsca. Na szczęście kuchnia nie próbuje, chociaż koncept miejsca robi wrażenie nieco przekombinowanego – LAS próbuje się odnaleźć w kilku stylistykach jednocześnie – eleganckiego fine dining, swojskiego Peerelu i hipsterskiej nowości. Za dużo tego – w karcie kanapka z metką i paprykarz szczeciński obok ślimaków i świecy wołowej podanej na purée z marchewki z kardamonem i marynowaną szyszką sosnową. Koncept przetłumaczenia swojskich potraw na nowo jest godzien pochwały, ale wszystko to – przynajmniej w warstwie konceptu – jakieś takie miejscami zbyt heheszkowe i na siłę. A samo jedzenie – no właśnie, bez szału. Przede wszystkim nic, co wjechało na nasz stół, nie było gorące, przez co traciło już na wstępie. Po drugie niemal wszystkie potrawy okazały się raczej mało wyraziste w smaku, pomimo kwiecistej zapowiedzi w menu. Używając wszystkich modnych sposobów przyrządzania potraw, kuchnia osiągnęła efekt poniżej spodziewanego. Być może jednak źle obstawiliśmy tym razem. Śledź opiekany w occie był OK, ale w towarzystwie zimnawych bratkartofli nie robił dobrego wrażenia. Zestaw trzech past – przeciętny, assiette z ziemniaka – zupełna pomyłka, ziemniak „z ogniska” –ledwo ciepły. Dziękuję, ale nie. Lepiej wypadły główne dania – wspomniana świeca wołowa i miętus smażony na maśle – i były OK. Ale nic ponadto. Miejsce jest jednak na tyle sympatyczne, że pewnie damy mu drugą szansę. [Sylwia Kawalerowicz] LAS ul. Solec 44, Warszawa

NOWE MIEJSCA


54

Z KANAPY W TEREN Tekst: Oktawia Kromer Foto: Kamila Szuba


55 Dorota Borodaj, dziennikarka i animatorka kultury, i Tomek Kaczor, fotograf, oraz ich dzieci: Janka (3 lata) i Felek (15 miesięcy), opowiadają o zaletach przeprowadzki z Mokotowa na Pragę, o rodzinnych wyczynach i odkrywaniu Polski Nieodległej.

Dorota i Tomek to dwa żywioły – kawiarniano-kanapowa ona i przygodowo-outdoorowy on. Widać to już po ich trybie pracy. Oboje freelancerzy, ale Dorocie wystarczy laptop i przytulne miejsce do pisania, a Tomek jest najszczęśliwszy, gdy całe dni spędza z aparatem w terenie. Co robią razem, w wolnym czasie? To pole odwiecznego sporu, w którym ostatnio coraz więcej do powiedzenia mają najmłodsi – Janka i Felek. A ci coraz wyraźniej skłaniają się w stronę przygód. I jeszcze ta przeprowadzka... Kanapowcy z Mokotowa Gdy urodziła się Janka, Dorota i Tomek mieszkali na Starym Mokotowie. Mieli tam do dyspozycji zamykane podwórko, pobliską Królikarnię, gdzie uwielbiali spacerować, i przede wszystkim – mnóstwo kawiarni, w których Dorota pomiędzy jednym a drugim karmieniem, np. w Cafe Relaks, sączyła kolejne latte i oddawała się dorosłym zajęciom, takim jak zdalna praca i rozmowy ze znajomymi. Janka nie buntowała się – kawiarniany styl życia całkiem pasował do jej charakteru. Spokojna, trochę nieśmiała, najlepiej czuła się zatopiona w świecie książek dla dzieci, które kazała sobie czytać godzinami (np. w Bibliotece Multimedialnej przy Tynieckiej). Na zajęciach, na które zapisywali ją rodzice, by zapewnić jej kontakt z rówieśnikami, zamykała się w sobie i nudziła jak mops – nie bawiło ją stukanie w cymbałki, nie przekonywały modne zajęcia sensoryczne. Wyczynowcy z Pragi Gdy Janka podrosła i urodził się Felek, przestrzeń domowa niebezpiecznie się skurczyła i trzeba było poszukać większego mieszkania. Za namową przyjaciół, rodziców bliźniaków w wieku Janki, Dorota i Tomek zdecydowali się przenieść na prawy brzeg Wisły. W nowym miejscu wytworzyły się dwurodzinne sąsiedzkie rytuały – wspólne powroty ze żłobków do jednych albo do drugich, wspólne oglądanie bajek, malowanie, gotowanie i domowa kotłowanina. Zdarzało się, że gdy pogoda nie zachęcała do powrotu, Dorota i Tomek z dziećmi zostawali u przyjaciół na noc. Czuli się wtedy trochę jak na wakacjach – jak w leśniczówce na Podlasiu, w której co roku bywali z przyjaciółmi, zanim jeszcze urodziły się dzieci, a później i z nimi. Przyjaciele „z leśniczówki” (m.in. aktywni

w organizacjach pozarządowych dziennikarze, animatorzy kultury, socjologowie i historycy) postanowili zrobić razem coś więcej. Tak powstało Towarzystwo Krajoznawcze „Krajobraz” – motywujące kanapowców do ruszenia w Polskę, bliższą i dalszą, i poznania jej historii. Ekipa z Krajobrazu zachęca do eskapad, np. do źródeł Kanałku Bródnowskiego, czy wycieczek podmiejską koleją (dokąd jechać, radzą w przewodniku „Po kolei”). Dorota i Tomek są w Krajobrazie od samego początku. On na wyprawach czuje się jak ryba w wodzie, ona bez żalu zamieniła latte na mleku sojowym na kawę z termosu. Najnowsza akcja Krajobrazu to Polska Nieodległa (Nieodlegla.pl), w ramach której stulecie niepodległości ma uczcić setka wyczynów krajoznawczych, takich jak dotarcie do najniżej położonego punktu w Tatrach lub w miejsca znane z polskich banknotów, ale też policzenie wróbli w miejscowości Orzeł Biały (gmina Wróblew) czy złożenie kwiatów (polnych, oczywiście) pod pomnikiem przyrody. W wyczynach, którymi następnie można się pochwalić w sieci, najważniejsze jest, by robić je razem – z rodziną, przyjaciółmi, sąsiadami... Na swój pierwszy wyczyn Dorota i Tomek wybrali wyznaczenie środka rodzinnej gminy Doroty – Kotli. Przygoda rozpoczęta na Google Maps zakończyła się pamiątkowym zdjęciem, na którym zgromadzili się w szczerym polu z dziećmi, rodzicami, babcią, ciocią, kuzynką... Roześmiani pstryknęli je i zaczęli klaskać. Wariaci? Może. Janka i Felek do dziś nie rozumieją pewnie, po co rodzice ciągnęli ich prababcię w białych butach i niedzielnej sukience na środek rozkopanego pola. Ale jaka to była frajda! Później zaczęły się kolejne, ambitniejsze wycieczki. W czasie jednych wakacji Janka z kanapowej bibliofilki przeobraziła się w śmiałą eksploratorkę, której niestraszne, że czasem może się wywrócić czy ubłocić, a Dorota przestała się bać ruszenia z domu bez precyzyjnego kawiarniano-parkowego planu. Dziś przyznaje Tomkowi rację – dzieciaki muszą mieć przestrzeń, w której będą mogły się rozpędzić, rzucić się w nią na całego. Dzikich leśnych ścieżek nie zastąpi nawet najbardziej wypasiony sensoryczny plac zabaw. Miejskie rekomendacje? Wodno-błotny plac zabaw przy moście Poniatowskiego (i cała trasa spacerowa wzdłuż Wisły), park Skaryszewski, w którym zeszłej zimy Tomek jeździł z Janką na łyżwach po zamarzniętym jeziorku... A w przerwie między jedną a drugą przygodą – warszawskie zoo i Fundacja „Sto Pociech”.

RODZINA W MIEŚCIE


56

Odsłuch: Jakub Żulczyk

Aphex Twin „Selected Ambient Works vol. II” Ta płyta potrafi na jawie uruchomić ci te części mózgu, które normalnie uruchamiają się, kiedy śpisz. I to nie jest metafora. To psychoaktywna muzyka, która niejednokrotnie wpływała na moją świadomość i przy okazji kreatywność. Pokazuje, że rzeczywistość może być w swej istocie czymś innym niż to, co mówią zmysły. Wszystkie płyty Aphex Twina są dla mnie ważne, ale nie chcę mówić, że jest geniuszem, bo to truizm. Gas „Königsforst” Podobną rolę odgrywa dla mnie Gas, ale jego muzyka przenosi mnie w bardzo konkretne miejsce – jest to las nieopodal wioski Zabiele, w której się wychowałem. I kiedy odpowiednio się wsłucham w tę muzykę, to znowu jestem w tym lesie i mam cztery lata. William Basinski „Disintegration Loops” Zamierzam słychać tej płyty, gdy będę umierał. The Beatles – wszystkie płyty Beatlesi to pewien elementarz, do którego trzeba dorosnąć, lekcja, którą trzeba odebrać, miłość, którą trzeba przeżyć. Lil Wayne „Dedication 2” Kiedy Lil Wayne nagrywał ten mixtape, uważał, że jest najlepszym raperem na świecie, i miał rację. Jest gościem, który może powiedzieć wszystko i nic w jego ustach cię nie zdziwi, a jednocześnie dziwi cię wszystko. 6. i 7. Kanye West „Yeezus”, „The Life of Pablo” Bo te płyty po prostu nigdy mi się nie nudzą. 8. i 9. No Means No „Wrong” Z reguły, kiedy muzyka jest dowcipna, wydaje mi się grana na pół gwizdka. Kabaret pozornie wyklucza wirtuozerię. A No Means No są jak najlepszy stand-up, a do tego muzycznie jest to zagrane na 200%. 10. Armia „Legenda” Bo musi być tu jakaś polska płyta, a ta trafiła do mnie najbardziej. 11. i 12. Nirvana „In Utero”, Sunny Day Real Estate „Diary” Wychowałem się na amerykańskiej muzyce gitarowej z lat 90. i te dwie płyty zostały ze mną do dziś. ODSŁUCH


ANTYOKSYDANTY ZAMKNIĘTE W BUTELCE

Tabela składników odżywczych oraz skład wyróżniają napoje SOTI Natural spośród innych na sklepowej półce. Niesłodzona, naturalna zielona herbata marki SOTI po raz pierwszy pojawiła się na sklepowych półkach trzy lata temu. Potem dołączyła do niej wersja jaśminowa a w tym roku pod szyldem marki można znaleźć zdrowe ice tea w trzech nowych wersjach pod marką SOTI oraz trzy herbaty w butelce pod marką GO BIO. Czym te napoje się różnią od innych ice tea? – Opracowałam sposób parzenia, który zachowuje aż trzy tysiące razy więcej cennych naturalnych antyoksydantów niż herbaty parzone w warunkach domowych – tłumaczy twórczyni marki SOTI Natural, Monika Kowal. Funkcjonalny, naturalny, niesłodzony napar zamyka w wygodnych butelkach, które można dostać w sklepach, klubach fitness a które restauracje podają w kieliszkach jako eliksir długowieczności – łyk czystych antyoksydantów. – Antyoksydanty nie tylko eliminują nadmiar wolnych rodników, ale także wzmacniają

nasz układ odpornościowy. W warzywach i owocach znaleźć można tylko niewielką ich ilość, dlatego warto sięgnąć po butelkę, w której mamy zagwarantowaną ich obecność – tłumaczy Monika Kowal. Jak powstają napoje produkowane przez SOTI Natural? I czym różnią się od klasycznej herbaty zaparzanej w domu? – Przede wszystkim chodzi o dostosowanie parametrów parzenia, których nie jesteśmy w stanie osiągnąć w warunkach domowych czy nawet gastronomicznych. Większość osób nie ma też codziennie 50 minut, by poświęcić je na odpowiednie zaparzenie herbaty, stąd SOTI Natural cieszy się powodzeniem – tłumaczy Monika Kowal. Wśród przygotowanych przez nią kompozycji można znaleźć napary wytrawne na bazie liści zielonej herbaty Gyokuro lub Sencha, deserowe na bazie herbaty białej czy jaśminowej, neutralne, naturalne lekko słodkawe z herbaty czerwonej czy prażonej oraz bardzo orzeźwiające cytrusowe jak SOTI Mięta z trawą cytrusową.

MATERIAŁ PROMOCYJNY


58

BAWMY SIĘ PÓKI MOŻEMY Artystyczna odwaga Sophie zawsze dzieliła publiczność. Od czasu pierwszych utworów tworzonych z kolektywem PC Music, przez współpracę z Charlie XCX (i kilkoma innymi postaciami z pierwszej linii popowego frontu), aż do najnowszego albumu – brytyjska producentka stawiała na oryginalną wizję. W tym roku ukazał się drugi album Sophie „Oil of Every Pearl’s Un-Inside”. Wydawnictwo można uznać za pełnoprawny debiut, bo wcześniejszy „Product” był kompilacją singli. Tutaj mamy spójne i wielowymiarowe dzieło, które czasem wybucha zdeprawowaną wręcz euforią, a czasem wzrusza cyberballadami na miarę XXI w. To również pierwszy moment, kiedy artystka otwarcie – za pomocą teledysku „It’s Okay To Cry” – mówi o swojej płynnej seksualności. Bycie osobą transgenderową jest mocno powiązane z wiecznie nieokreśloną i zmienną naturą jej muzyki, a także – co szczególnie ważne w kontekście futuryzmu jej brzmienia – z transhumanizmem. Z Sophie spotkaliśmy się na słowackim festiwalu Pohoda i ucięliśmy sobie pogawędkę tuż przed jej rewelacyjnym setem, podczas którego złamała wiele schematów, na zmianę grając ambientalnymi konstrukcjami dźwiękowymi i wielobarwnymi melodiami.

Tekst: Paweł Klimczak TYP


59

TYP


60

TYP


61 Najpierw chciałbym pogratulować ci rewelacyjnego i bardzo odważnego albumu. Dziękuję! Tak właśnie trzeba to robić.

traktowani z góry przez muzykę pop, ani przez żadnych innych artystów. To musi być naturalne.

Dlatego chciałem cię zapytać, jak wypadło twoje spotkanie z wielkim biznesem muzycznym, kiedy robisz tak awangardową muzykę? Dobre pytanie. Praca z ludźmi związanymi z mainstreamem była ważnym doświadczeniem – wiele się nauczyłam dzięki tym sytuacjom. Kiedy piszesz muzykę pop, odczuwasz dużą presję. Uczysz się szybko, bo naprawdę musisz wiedzieć, co chcesz zrobić – cała sesja zależy od ciebie, a czas ludzi w tym biznesie jest bardzo cenny. To stresujące otoczenie. Przy sesjach, w których brałam udział, oczekiwano ode mnie napisania dwóch, trzech piosenek dziennie. Lubię pracować szybko, nad wieloma pomysłami jednocześnie, ale i tak było to wyzwanie. Oprócz tego odkryłam nowe rzeczy, które chcę robić z muzyką pop. Myślałam wtedy: „Moi przyjaciele robią wszystko lepiej od tych ludzi, na każdym etapie. Musimy zrobić to tak jak trzeba”.

Ale jest dużo muzyki pop, która słuchaczy traktuje z góry. Oczywiście, że jest, ale to nie mój interes! (śmiech) Staram się po prostu robić rzeczy, które wydają mi się oczywiste. Każdy widzi, że możemy jechać na Ibizę, na Słowację, na inne festiwale i dobrze się tam bawić. Ale jednocześnie możemy czuć mrok i beznadzieję sytuacji, w jakiej się znajdujemy. Więc ma to sens, że równocześnie świętujemy, ale czujemy, jak dziwna i surrealistyczna jest nasza egzystencja. To jest uczucie, które jest mi bliskie i które próbuję implementować do mojej muzyki.

Można powiedzieć, że jesteś koniem trojańskim, który do popu wprowadza bardzo odważne pomysły! To ciekawe, bo niedawno moja dziewczyna powiedziała dokładnie to samo! Lubię myśleć w ten sposób, ale nie jest tak, że robię to z premedytacją: zwodzę kogoś, a potem odwalam coś szalonego. Zawsze chciałam po prostu być sobą. Doceniam muzykę pop i doceniam nowatorski sound design, muzykę disco i techno. I zawsze chciałam właśnie to reprezentować w mojej muzyce. Uważasz, że jest miejsce na takie eksperymenty w muzyce pop? PC Music – jedna z najbardziej wpływowych muzycznych instytucji ostatnich lat – wyrosło z undergroundu, ale błyskawicznie zdobyło popularność i równie szybko część mainstreamu dogoniła to brzmienie. PC Music też było zainspirowane przez mainstream. I mimo że oficjalnie nie jestem częścią kolektywu, to byli pierwsi ludzie, których spotkałam w Londynie i którzy chcieli pisać muzykę pop. Pomyślałam wtedy: „Tak, to jest to”. PC Music tworzyli muzykę dla przyjaciół, robili albumy na swoje urodziny, czasami powstawały całe albumy dla żartu. Tak to się wszystko zaczęło – działanie było napędzane przez wspólnotę. A przez to, że byliśmy zainspirowani przez przyjaciół, uważaliśmy, że to jest dużo bardziej szczere, złożone i interesujące niż jakakolwiek inna muzyka pop. Chcieliśmy dać głos naszym przyjaciołom. Mówisz o szczerości i złożoności emocji w muzyce pop – i czuję, że twojej muzyce udaje się je pogłębić. Mówisz też, że transhumanizm i transgenderyzm są ze sobą połączone, lubisz wskazywać też na płynność tożsamości. Czy myślisz, że emocje to jedyna realna baza dla tożsamości? Hm, mogę się z tym zgodzić. Ale muszę nad tym dłużej pomyśleć! (śmiech) Złożoność, głębokie emocje – tak, ale myślę o tym w inny sposób: „To jest tak oczywiste, czemu inni też tak nie myślą!”. Jesteśmy cały czas bombardowani marketingowymi obrazkami i informacją, ale jesteśmy myślącymi, czującymi istotami ludzkimi. Nie chcemy być

W tym sensie twoja muzyka dobrze oddaje pełny sprzeczności zeitgeist. Na przykład nawet jeśli chcesz być kompletnie etycznym czy ekologicznym człowiekiem, w wielu aspektach nie masz wyboru. Choćby technologii, która w twoim przypadku gra dużą rolę. Na rozwój technologiczny patrzę jak na coś, co ma neutralny wpływ na świat, w którym żyjemy. Dopiero to, jak używają go ludzie, nadaje pozytywnych i negatywnych aspektów. Weźmy np. muzykę EDM, która jest bardzo zaawansowana technologicznie, ale jeśli nie ma odpowiedniego przekazu, nie działa tak efektywnie, jak powinna. Jest wiele przesądów na świecie dotyczących technologii, ale i też konfuzji – sama czuję często ten mętlik. To wszystko jest bardzo dezorientujące… Myślę, że najlepsze, co można zrobić, to spróbować bawić się dobrze, póki możemy. Przebywać z przyjaciółmi, jeździć na festiwale, budować więzi, które pomogą nam przejść przez ciężkie dni. To bardzo ważne. Bardzo ciekawe, że tak dużo mówisz o przyjaźni, więziach międzyludzkich. Z kolei sporo ludzi patrzy na twoją muzykę jako coś abstrakcyjnego, bardzo konceptualnego. Tak! Dlatego muszę to powtórzyć: te sprawy są dla mnie oczywiste. Rozmawiam z moimi przyjaciółmi, bawimy się, żartujemy, ale jednocześnie poważnie rozmawiamy o tym, jak się czujemy, co byśmy chcieli zrobić ze światem. I nie można tego oddzielać. Możesz się cieszyć muzyką pop i lekkością, jednocześnie przyjmując mrok. SOPHIE: Brytyjska producentka, wokalistka i songwriterka. Zadebiutowała dzięki kultowej wytwórni Numbers, współpracowała m.in. z kolektywem PC Music, Madonną, MØ, czy Lady Gagą. Przez długi czas prawdziwa tożsamość SOPHIE była tajemnicą, którą rozwikłał dopiero teledysk „It’s Okay To Cry” – artystka ujawniła się jako transgenderowa kobieta. Styl producentki jest oparty na innowacyjnym sound designie ze sporym naciskiem na melodię. Kontrast między euforią i entuzjazmem (inspirowanym m.in. EDM czy eurodance’em) a mrocznymi, atmosferycznymi dźwiękami to podstawa unikalnego brzmienia SOPHIE. W czerwcu tego roku ukazał się jej najnowszy album „Oil of Every Pearl’s Un-Insides”. Już niedługo (12 października) będziecie mogli posłuchać jej w Polsce, na festiwalu Unsound w Krakowie.

MUZYKA


MUZYKA


63 SISTARS „SIŁA SIÓSTR” KAYAX

••••

R’n’b nie ma w Polsce łatwego życia. Ostatnie lata przyniosły pewien odświeżający powiew, ale przez długi czas gatunek ten sprowadzał się do żartu z Ewą Sonnet w tle. Wydany 15 lat temu debiut Sistars, choć osiągnął sukces, nie stał się kamieniem węgielnym polskiej wersji gatunku. A szkoda. Słuchając reedycji krążka, łatwo zidentyfikować inspiracje sióstr Przybysz i produkcyjnego duetu Królik/Piotrowski: trochę Soulquarians i D’Angelo, trochę więcej Neptunes i dużo hip-hopu. Właśnie te rapowe koneksje, wyrażone również obecnością wielu MC’s na płycie, sprawiają, że „Siła sióstr” to nie tylko kalka trendów zza oceanu. Siostrom udało się stworzyć kapitalną fuzję rapu i śpiewu, z płynnymi przejściami między jednym a drugim. „Siła sióstr” jest równie ciekawa instrumentalnie – basowe pochody Bartka Królika po prostu imponują, a położenie ciężaru na bardzo żywe podkłady pozwala uciec od czasem może zbyt silnych inspiracji amerykańską muzyką tego typu. Wracając do albumu po tylu latach, jestem zaskoczony – materiał nie zestarzał się prawie wcale, do dzisiaj pozostaje jedną z najlepszych polskich płyt r’n’b (a nawet hiphopowych). Trochę szkoda, że poza porządnym, jerseyclubowym remiksem Spiska Jednego reedycja nie dodaje nic do oryginalnego wydania, ale najważniejsze, że ten krążek ma okazję dotrzeć do młodszej publiczności. [Paweł Klimczak]

OXFORD DRAMA „SONGS” ART2

nieść wrażenie, że zespół podjął się bardzo ambitnego zadania i choć nie zawsze udawało mu się unieść jego ciężar, to nie pamiętam innej, równie bogatej brzmieniowo polskiej popowej płyty. Utwory takie jak „Velvet” czy „Painting Beyond Yourself” wskazują, że mamy do czynienia z prawdziwymi talentami. Owszem, instrumentacja może się wydać odrobinę tatusiowata, ale lepszy lekki vintage Oxford Drama od każdego kolejnego duetu spod znaku „mam Abletona” (pozdrawiam Linię Nocną). [Paweł Klimczak]

P.UNITY „PULP” U KNOW ME RECORDS

••••

P.Unity sporo czerpią z funku George’a Clintona i dorobku D’Angelo, ale mają w rękawie kilka własnych asów, które dobrze wróżą na przyszłość. Debiut P.Unity jest najlepszy, gdy zaskakuje. Najgorszy, kiedy pojawia się rap… Niemal rockowy „Faraway”, intrygujące „Klan” i „Mother”, bujający „Philosophy” – tych utworów można by słuchać w kółko. „Kiwanie” czy „Funk jest” powodują zgrzyt zębów. Zresztą strona wokalna, aczkolwiek różnorodna, to najsłabszy aspekt tej produkcji, zupełnie niepotrzebnie spychający zespół w archaiczną stronę polskiej muzyki. To smuci, bo „Pulp” to płyta dziwna w najlepszy z możliwych sposobów, a P.Unity wykazują spory potencjał. Debiut trapi duch poszukiwań – nie zawsze udanych, hołdów – niekoniecznie potrzebnych, ale ostatecznie jest w tej płycie coś, co sprawia, że miło się do niej wraca. To zapewne świetny groove i instrumentalne umiejętności, które pozwalają nadrobić aranżacyjne niedostatki. [Paweł Klimczak]

•••

GAIKA „BASIC VOLUME” WARP

•••

Wrocławski projekt Oxford Drama miał to nieszczęście, że został zaliczony do grona nudnych, generycznych, elektronicznych duetów chłopiec-dziewczyna. Taka forma wynikała nie tyle ze świadomej decyzji artystycznej, co ze względów ekonomiczno-logistycznych. Na „Songs” duet rozwinął skrzydła, stając się pełnoprawnym indie zespołem. Aranżacje są dużo bogatsze i bardziej dynamiczne, a kompozycje i produkcja odsyłają do klasyków popu – zarówno tych starszych („Seasons” czy „Party Song”), jak i nowszych („110”, „Be Kind”). Łatwo od-

Gaika na żywo to junackie zacięcie, chłodna, cyberpunkowa charyzma i zadatki na przywódcę ulicznych zamieszek, które muszą wreszcie wstrząsnąć ślepą i głuchą, rozbestwioną Europą. Na jego debiutanckim albumie wszystko to

MUZYKA

wydaje się jednak tlić tylko na drugim planie. Świadomość społeczna, z jaką Gaika pisze swoje teksty (czy felietony do Dazed & Confused), i swada, z jaką dobiera mocno eklektyczne a jednocześnie spójne w swoim futurystycznym, dancehallowym sznycie, syntetyczne riddimy (m.in. Jam City, SOPHIE czy Dre Skull), nie wybucha bowiem na jego pierwszym longplayu z wyczekiwaną przeze mnie bojówkarską werwą. Dysydenckie hymny nie są wystarczająco nośne, slowwine’owe ballady są za mało lepkie, a basu nie starcza często, żeby na jego falach dopłynąć do brzegu. Głos Tavaresa nie hipnotyzuje tak jak kiedyś Horace Andy, nie otumania jak Tricky ani nie chwyta jak Young Thug, a to wszystko na pewno bliskie Gaice wokalne punkty odniesienia. Cały ten krążek zdaje się niestety zrobiony na pół gwizdka. A kiedy wzywa się do rewolucji, trzeba dmuchać, ile pary w płucach. Aż usta zaczną pękać, serca bić jak opętane, a samochody wokół płonąć. [Filip Kalinowski]

APHEX TWIN „COLLAPSE” WARP

••••

O tym, jak bardzo kanoniczny jest sprężysty, zacinający się rytm, z którym nieodzownie kojarzy się logo Aphex Twina, najlepiej świadczą dwie pierwsze minuty jego najnowszej epki. Już chciałoby się powiedzieć: ech, znów ten stary… i po raz enty dodaje się zaraz: dobry ejpeks. Na szerokim i ciasno zabudowanym współczesnym horyzoncie muzyki syntetycznej wciąż naprawdę nieliczni brzmią bowiem tak treściwie i kompletnie, charakterystycznie i osobno, retrofuturystycznie i ponadczasowo. I choć przy jego niedawnych produkcjach zasadne zdają się pytania o to, jaki wpływ na jego muzykę ma gwiazdorski status, jakim się obecnie cieszy, i czy nadal można go w ogóle nazywać artystą progresywnym, to za każdym razem precyzja i dezynwoltura, z jaką dopieszcza swoje kolejne wydawnictwa, nie pozwala mi rzucić kamieniem, który od lat już – z ciut ojcobójczych pobudek – trzymam na podorędziu. Przeszkadzają mi w tym i – stricte muzyczne – autodestrukcyjne skłonności Richarda, i jego dubowe fascynacje, których wraz z upływem lat słychać u niego coraz więcej, i słabość do komplikowania popu, której pięknym owocem jest „abundance10edit”. Bo nawet jeśli Aphex Twin odcina dziś kupony od swojej sławy, to robi to niesamowicie elegancko i stylowo, a każdy ten mały bonik można zawsze wziąć na język i wybrać się w podróż do miejsc, do których nie kursują żadne autobusy, pociągi, samoloty czy nawet sterowce. [Filip Kalinowski]


64 VA-„DISQUES DEBS INTERNATIONAL VOL. 1” STRUT

••••

Tropikalna muzyczna archeologia to jeden z fajniejszych trendów panujących w ostatnich latach. Tak się jakoś składa, że sporo odświeżanych w ramach wszelakich składanek singli pochodzi z wysp oceanicznych. Od Zielonego Przylądka, przez Mauritius i Reunion, po Haiti. Dzięki Strut przyszła teraz pora na refleksję, że Karaiby to nie tylko reggae, mambo i afro-cuban. Pierwsza część „Disques Debs International” kompiluje najlepsze kawałki z początkowej dekady działalności wytwórni z Gwadelupy, na której czele, przez całe życie, stał Henri Debs. Opowiedzenie kilkudziesięciu lat historii labelu, który wydał ponad 500 płyt, zabierze pewnie parę kolejnych części kompilacji. Tym bardziej że Debs był swoistą ikoną muzyki regionu i od najwcześniejszych lat ściągał na malutki archipelag sławy z całej zatoki. Na premierowej składance usłyszycie m.in. Cyrila Diaza czy Raymonda Cicault. Ale goście to tylko cytrynka w szklance rumu, bo prawdziwymi gwiazdami są lokalsi. Od solistów takich jak Remy Mondey po prawdziwe bigbandy, czyli np. Orchestre Esperanza Et Jean Leroy. Ta muzyka zaskoczy was więcej niż 21 razy, a tyle właśnie utworów liczy „Disques Debs International Vol. 1”. [Michał Kropiński]

ZAUMNE „EMO DUB” CZASZKA RECORDS

•••

Na „Emo dub” pochodzący z Poznania producent minimalizuje rozdygotany techno ambient i stawia na brudne house’owe szmery. Po przeszywającym debiucie „Przeżycia” Zaumne nie wychodzi daleko poza ramy smutnej, brutalnie rozprawiającej się z ludzkimi emocjami muzyki. Godząc się na warunki, jakie artysta stawia na swoim sofomorze, wchodzimy głęboko, aż po szyję, do posępnego świata outsider house’u podszytego duszną melorecytacją. Nieprzyjemnego niczym pierwszy jesienny deszcz i interwencja kontrolera biletów. U Zaumne najwyraźniej słyszalne są echa enigmatycznego producenta ze stajni Giegling – Traumprinza. Wystarczy posłuchać „Hand in Hand”, w którym dostajemy charakterystyczne, wytłumione wokalizy i sakralną aurę wciągającą niczym studnia bez dna. Wspaniale transowe „New Design” czy

„Missin’ M” aż się proszą o prezentację przed zadymionym parkietem, gdzieś w opuszczonej fabryce. „Emo dub” to historia z gatunku tych, w których nie chcemy bezpośrednio uczestniczyć, ale z przyjemnością popatrzymy na nią z daleka, z bezpiecznego miejsca. Tak widzę soundtrack do pierwszej imprezy po destrukcyjnym rozstaniu. [Lech Podhalicz] TIRZAH „DEVOTION” DOMINO RECORDING

••••

Zjawisko, jakim jest eksperymentalny pop, ma się obecnie bardzo dobrze. Takie artystki jak (swego czasu) FKA twigs, Smerz czy Oklou zdobyły spore uznanie zarówno wśród majorsów, jak i bardziej świadomej gawiedzi. W kanon wpisuje się również Tirzah – brytyjska wokalistka, która początkowo poruszała się w klubowej estetyce, żeby odnaleźć się w intymnym art r’n’b. „Devotion” jest mądrze zrealizowanej płytką, która w dużej mierze zawdzięcza swój sukces doskonałej produkcji. Odpowiada za nią Mica Levi – protoplastka wyczynów, z których słyną dzisiaj wyżej wymienione dziewczyny. Zwieńczeniem kilkuletniej znajomości obu artystek jest pełnoprawny debiut Tirzah. Brzmienie wykreowane przez Micachu nie trąci myszką, nie powiela utartych schematów, ale też nie sili się na przesadny eksperymentalizm. Od początku do końca słychać, że to bardzo osobiste, przemyślane dzieło. Faworyci? Traktujący o toksycznym związku „Do You Know” opiera się na fantastycznym, hipnotyzującym loopie. Przebojem może się okazać „Holding On” – Micachu wspięła się tutaj na producencki szczyt, a Tirzah dorzuca swoją najlepszą partię wokalną. Minimalizm singlowego „Affection” czy dziwaczność „Guilty” i surowość numeru tytułowego to kolejne dowody na to, jak różnorodna jest ta płyta. Tirzah brzmi, jakby wyśpiewała swoje miłosne zawody w przepoconej pościeli, dopalając kolejną paczkę papierosów. Ta naturalność właśnie jest największym atutem „Devotion”. [Lech Podhalicz]

BLOOD ORANGE – „NEGRO SWAN” DOMINO

•••

Dev Hynes ma 32 lata i CV, które ciężko jest przebić. Nagrywał szaleńczy post-hardcore

MUZYKA

z Test Icicles, pełen werwy folk jako Lightspeed Champion, a jako producent pomógł Solange odnaleźć własny głos. „Blood Orange” z początku było wehikułem łączącym wpływy indie i nowej fali z pełnokrwistymi, „czarnymi” brzmieniami. Z czasem stało się jednak platformą poszukiwania własnej tożsamości w kontekście rasowych podziałów i konfliktów. Na „Negro Swan” Hynes kontynuuje tematycznie tę misję i łączy funk, r’n’b oraz hip-hop, zszywając je uduchowioną, niemal sakralną narracją. Efektem jest dzieło żywe, a w zasadzie zbyt żywe i zmienne. Multiinstrumentalista i producent rozpoczyna multum wątków, które bez wątpienia uwodzą swoją pozorną, kryjącą tony emocji lekkością. Niemal żaden nie jest jednak doprowadzony do satysfakcjonującej kulminacji. Tym bardziej frustruje wieńczące pierwszą połowę płyty „Charcoal Baby” – lśniący popowy diament, który tylko uwypukla kompozycyjne braki pozostałych utworów. Hynes urzeka wyczuciem i intryguje pomysłami. Ale ma ich chyba aż za dużo. [Cyryl Rozwadowski]

IMPERIAL TRIUMPHANT – „VILE LUXURY” GILEAD MEDIA/THROATRUINER

•••

Metal to, obok rapu, gatunek obciążony chyba największym balastem stereotypów. Na jego obrzeżach dzieją się jednak nieustannie rzeczy ciekawe i progresywne, m.in. za sprawą takich grup jak Deafheaven, Vektor, Locrian czy Panopticon. Do tej ligi dołącza właśnie Imperial Triumphant – zespół, który jako inspiracje, obok tuzów ambitnego black i death metalu, wymienia Krzysztofa Pendereckiego i Scotta Walkera. „Vile Luxury”, jak na razie ich najwybitniejsze dzieło, tętni unikalnymi pomysłami i odkrywczymi perspektywami. Do pokracznie rozstrojonych, głucho brzmiących gitar dodaje fantazyjne oznaczenia taktowe, a także jazzowe pasaże i wielu gościnnych wokalistów. Ci ostatni sprawiają, że ta godzinna suita przypomina quasi-operowe concept albumy Magmy czy Koenjihyakkei. „Vile Luxury” w przewrotny sposób dokumentuje chaotyczny klimat miejsca urzędowania zespołu, czyli Nowego Jorku. Spleen i dekadencki charakter wyraża poprzez kolizję fortepianu i saksofonu z magmą matematycznych, przytłaczających dźwięków. To płyta jedyna w swoim rodzaju, ale przeznaczona dla tych, którzy mają dobry muzyczny metabolizm i nie boją się ciężkostrawnych dań. [Cyryl Rozwadowski]



FILM


67 „CZARNE BRACTWO. BLACKKKLANSMAN” REŻ. SPIKE LEE ••••

„TAJEMNICE SILVER LAKE” („UNDER THE SILVER LAKE”) REŻ. DAVID ROBERT MITCHELL ••••

„DOGMAN” REŻ. MATTEO GARRONE ••••

Czarna komedia

Przypadek? Nie sądzę

Bezpański pies

Spike Lee w swoim nowym filmie nie bawi się w subtelności. Wbija nam do głowy młotkiem słuszne poglądy, ale robi to na tyle umiejętnie, że nie czujemy się pokrzywdzeni. Nie spodziewajmy się pełnego niuansów dramatu społecznego. Tu chodzi o rozrywkę, wzbogaconą antydyskryminacyjnym i antyfaszystowskim przesłaniem. Punktem wyjścia jest prawdziwa historia Rona Stallwortha, który pod koniec lat 70. został pierwszym czarnoskórym oficerem policji i detektywem w Colorado Springs. Brawurowo wcielił się w niego syn Denzela Washingtona, John David Washington, od dwóch lat udzielający się aktorsko. Główny bohater zmaga się z rasistowskimi docinkami współpracowników i szykanami ze strony przełożonych, nie zniechęca go to jednak, lecz staje się impulsem do działania. Policyjne śledztwo, które uczyniło Stallwortha legendą, zaczyna się niewinnie. Detektyw widzi w gazecie ogłoszenie o poszukiwaniu nowych członków „Organizacji”, jak lubił się określać Ku Klux Klan, i postanawia na nie odpowiedzieć. Przez telefon, w ramach wstępnej rozmowy rekrutacyjnej, Ron Stallworth umiejętnie udaje białego nacjonalistę nienawidzącego czarnoskórych i Żydów. Szybko wkrada się w łaski faszyzujących mężczyzn, a na spotkania z nimi wysyła kolegę z pracy Flipa Zimmermana, granego przez znakomitego jak zwykle Adama Drivera. Tak oto czarny i Żyd wspólnie infiltrują Ku Klux Klan i pną się w jego strukturach, co nie tylko jest źródłem nieskończonej liczby gagów, lecz także uwypukla absurd tez szowinistów. Ukazani w filmie członkowie KKK, zbyt zaślepieni, by dojrzeć kreta w swoich szeregach, tworzą stereotypową, ale też intrygującą paletę postaci – od psychopaty bez przerwy wymachującego bronią, przez poczciwego fajtłapę, po wyrachowanego i charyzmatycznego lidera. Dzięki humorystycznemu ukazaniu skomplikowanych zagadnień polityczno-kulturowych „BlacKkKlansman” kojarzyć się może nieco z kinem spod znaku Tarantino. Spike Lee jest jednak bardziej dosłowny niż jego kolega po fachu, nie tylko w swoich deklaracjach światopoglądowych, lecz także w formie. Do fabuły wplótł bowiem liczne anty-Trumpowskie aluzje, jak również nagrania telewizyjne ukazujące działania dzisiejszych faszyzujących Amerykanów. [Olaf Kaczmarek]

Kalifornijskie słońce, kryminalne zagadki, teorie spiskowe… Brzmi znajomo? Oczywiście – „Tajemnice Silver Lake” wydają się bowiem odpowiedzią na „Wadę ukrytą” Paula Thomasa Andersona sformułowaną przez podejrzanie zdolnego geeka. Trzeba jednak jasno powiedzieć, że nowy film Davida Roberta Mitchella na wielu polach nie dorównuje kongenialnej adaptacji powieści Thomasa Pynchona. Mniejsza już o to, że „Wada…” tylko pozoruje beztroskę, by w rzeczywistości stanowić gorzkie rozliczenie z fiaskiem ideałów kontrkultury. Co znacznie ważniejsze, film Andersona – choć trwa aż dwie i pół godziny – przez cały czas utrzymuje zawrotne tempo i nie zawiera ani jednej zbędnej sceny. „Tajemnice…” dorównują co prawda „Wadzie…” metrażem, ale mniej więcej po 2/3 seansu wyraźnie tracą impet. Mitchella nieco przerastają zawiłości własnej intrygi i zaczyna przeplatać sceny błyskotliwe z dziwacznymi, ale mimo to jest w stanie dostarczyć nam mnóstwo frajdy. Duża w tym zasługa głównego bohatera Sama (świetny Andrew Garfield), który wzbudza sympatię, bo reprezentuje na ekranie typowego konsumenta kultury masowej. Gdy więc zyskuje szansę, by przeżyć w realu przygodę w rodzaju tych, o jakich dotychczas czytał tylko w komiksach, czujemy, że dostępuje tego zaszczytu w imieniu nas wszystkich. Perypetie Sama są miejscami ekscytujące, lecz przede wszystkim bardzo zabawne. Majstersztyk stanowi pod tym względem scena, w której bohater spotyka kompozytora przechwalającego się, że napisał wszystkie szlagiery muzyczne świata. Dzięki takim momentom można mieć pewność, że zrodzone z miłości do popkultury „Tajemnice…” same na trwałe zapiszą się w jej historii. [Piotr Czerkawski]

Reżyser głośnej „Gomorry” ponownie zawędrował na podejrzane przedmieścia Neapolu. Akcja nowego, nagrodzonego na festiwalu w Cannes filmu Włocha rozgrywa się co prawda w miejscowości o wdzięcznej nazwie Coppola, ale w ciemnych zaułkach nie spotka się wiernych uczniów Vita Corleone. Przyziemne włamy, handel dragami na małą skalę, automaty do gier – u Garronego myśli się nie o budowie mafijnego imperium, lecz o związaniu końca z końcem i porządnej działce na wieczór. Pod tą niezbyt szczęśliwą gwiazdą urodzili się główni bohaterowie filmu: prowadzący salon piękności dla czworonogów Marcello oraz jego kompan i prześladowca w jednej osobie Simoncino, który ciągle wykorzystuje nieumiejącego się postawić kumpla. Naiwny, zastraszony wielbiciel zwierząt i koki podąża za rottweilerem w ludzkiej skórze, do czasu gdy za jeden ze wspólnych wyskoków przyjdzie mu zapłacić wysoką cenę. Wówczas, żeby zachować resztki godności, zamieni się we wściekłego psa. Tę historię groteskowej walki naćpanego Dawida i Goliata w ortalionie Garrone snuje z rozczulającym humorem i empatią, zaskakującymi jak na twórcę beznamiętnej, publicystycznej w wymowie „Gomorry”. I nawet jeśli widz szybko może zwęszyć znajome tropy filmowe, to reżyser zapełnia ekran plejadą barwnych, fascynujących postaci i czworonogów, a pod koniec przekonująco uderza w poważniejsze tony. Ukazując zaraźliwą przemoc i zamknięty krąg męskiej hierarchii, „Dogman” unika uproszczeń i nie zabiega nachalnie o sympatię publiczności. Każdy ma tu coś na sumieniu, każdy jest więźniem swojego środowiska i każdy pomyśli o zdradzie, jeśli na horyzoncie pojawi się miraż lepszego życia. Ale inaczej niż w kinie gangsterskim za brak lojalności na tym psim padole grozi kara gorsza niż śmierć. Wykluczenie ze stada. [Mariusz Mikliński]

obsada: Andrew Garfield, Riley Keough, Topher Grace USA 2018, 139 min Gutek Film, 21 września

obsada: John David Washington, Adam Driver, Laura Harrier USA, 128 min UIP, 14 września

FILM

obsada: Marcello Fonte, Edoardo Pesce, Alida Baldari Calabria Włochy/Francja 2018, 102 min M2 Films, 14 września


68 „FOKSTROT” REŻ. SAMUEL MAOZ ••••

„ŻONA” („WIFE”) REŻ. BJÖRN RUNGE ••••

„SEARCHING” REŻ. ANEESH CHAGANTY ••••

Wojna w głowach

Małżeńskie tajemnice

Z zimną krwią

„Wojna nigdy się nie kończy” – stwierdza jeden z izraelskich żołnierzy portretowanych przez Maoza, ale słowa te bardziej oddają stan jego umysłu niż faktyczną sytuację. Chłopak stacjonuje wraz z czterema kolegami w punkcie kontrolnym na odludziu, gdzie największym wrogiem jest obezwładniająca monotonia. Młodzi żołnierze razem medytują nad puszką mielonki, gadają o seksie i Torze i sporadycznie legitymują zbłąkanego kierowcę. Są jednak uzbrojeni po zęby, więc zgodnie z filmową logiką nie obędzie się bez wystrzału. Samuel Maoz długo milczał po swoim pamiętnym debiucie – chwytającym za gardło „Libanie”, który w 2009 r. przyniósł mu Złotego Lwa w Wenecji i wiele innych nagród. Na szczęście warto było czekać. W „Fokstrocie” reżyser odchodzi od surowej, paradokumentalnej estetyki poprzedniego dzieła, a historię dzieli na trzy powiązane ze sobą epizody. Każdy jest utrzymany w innej konwencji, ale wszystkie łączy lekko surrealistyczny rys, który może przywodzić na myśl komiczno-tragiczne utwory Etgara Kereta i jego żony Shiry Geffen. Ukazując absurdy życia zmilitaryzowanego społeczeństwa, Maoz kreuje duszną, przytłaczającą atmosferę, w jakiej żyją bohaterowie próbujący utrzymać pozory normalności. Trudno jednak o to, gdy w każdej chwili z wojska może przyjść informacja o śmierci syna. I nawet jeśli okaże się ona straszną pomyłką, nic już nie będzie takie samo. Maski opadną, kroki zaczną się mylić, a machina oblężnicza wzajemnych pretensji ruszy pełną parą. „Fokstrot” przejmująco pokazuje, że nawet jeśli na froncie panuje umiarkowany spokój, to wojna toczy się w głowach. W takiej rzeczywistości wystarczy byle pretekst, by pociągnąć za spust. [Mariusz Mikliński]

Legendarna Glenn Close wraca na duży ekran w pierwszoplanowej roli. W „Żonie” wciela się w postać kobiety, która przed laty zrezygnowała z własnych ambicji i zgodnie z oczekiwaniami środowiska poświęciła talent pisarski dla męża i rodziny. W tej roli, zupełnie inaczej niż w „Fatalnym zauroczeniu”, jest uosobieniem dojrzałego podejścia do kina, aktorką świadomą własnego talentu i przemijania. Prostym gestem, dyskretnym spojrzeniem, bez wysiłku i jakby mimochodem potrafi powiedzieć znacznie więcej niż wiele młodszych koleżanek po fachu. I jest w tym po prostu fenomenalna. Graną przez Close Joan Castleman poznajemy w chwili, gdy jej mąż Joe (Jonathan Pryce) dowiaduje się, że przyznano mu Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury. Entuzjazm i gorączkowe przygotowania do podróży do Szwecji zakłóca jednak głęboko tajony sekret, który za wszelką cenę usiłuje ujawnić pewien wścibski dziennikarz (Christian Slater). Pod jego wpływem Joan przeprowadza swoisty rachunek sumienia. Rozlicza się z przeszłością, by wreszcie zacząć żyć, odetchnąć pełną piersią. Adaptacja powieści Meg Wolitzer w reżyserii Björna Rungego to intrygujące, świetnie zagrane studium relacji małżeństwa z długim stażem, które musi się zmierzyć z niecodziennymi okolicznościami. Zgodnie z tytułem reżyser skupia się na postaci kobiety. „Żona” wychodzi z cienia i znajduje miejsce w świetle jupiterów. [Magdalena Maksimiuk]

Głównym bohaterem „Searching” jest zdesperowany ojciec zaginionej nastolatki, który boleśnie zdaje sobie sprawę z wpływu, jaki na nasze życie ma nowoczesna technologia. O tym, że nie jest łatwo zachować zimną krew w obliczu czyhającego na każdym kroku cyberzagrożenia, widz przekonuje się podczas niełatwych stu minut seansu, siedząc na skraju kinowego fotela i nerwowo gryząc paznokcie. Trudno uwierzyć, że „Searching” to pełnometrażowy debiut młodego Amerykanina Aneesha Chaganty. Każda scena jest tu dokładnie przemyślana i wycyzelowana w stopniu, którego spodziewalibyśmy się raczej po bardziej doświadczonym twórcy. Filmowy ojciec, postawiony w sytuacji bez wyjścia, popełnia błędy i co chwilę gubi trop, a następnie odkrywa kolejne elementy intrygi, w którą wplątana jest jego ukochana córka. Chaganty zdecydował się na bardzo odważny zabieg formalny – cała akcja rozgrywa się na ekranach różnych urządzeń: komórki, komputera i telewizorów. I z każdym kolejnym kliknięciem sytuacja bohaterów staje się trudniejsza, a rozwiązania nie widać. Reżyser wzorowo odrobił lekcje z „Telefonu” Schumachera, „Azylu” Finchera czy „Locke’a” Knighta, którzy fantastycznie radzili sobie z ograniczonymi przestrzeniami, niewielką liczbą zaangażowanych aktorów i sytuacjami na granicy prawdopodobieństwa. „Searching” na tle tych produkcji wypada naprawdę świetnie – film, po którym może nie spodziewacie się wiele, okaże się jednym z najbardziej ekscytujących obrazów początku jesieni! [Magdalena Maksimiuk]

obsada: Glenn Close, Jonathan Pryce, Christian Slater, Max Irons Szwecja/USA 2017, 100 min UIP, 7 września

obsada: John Cho, Debra Messing, Joseph Lee USA, 101 min UIP, 28 września

obsada: Lior Ashkenazi, Sarah Adler, Yonathan Shiray, Izrael/Francja/Niemcy 2017, 113 min, Aurora Films, 7 września

FILM


CZASEM MUSISZ SIĘ ODGRYŹĆ

DOGMAN OPOWIEŚĆ PSIEGO FRYZJERA

NIC NIE JEST TYM, CZYM SIĘ ZDAJE

Reżyseria

DAVID ROBERT MITCHELL

TAJEMNICE SILVER LAKE FILM TWÓRCY „COŚ ZA MNĄ CHODZI” W KINACH

W K I N AC H


70

KSIĄŻKI „DZIWNIEJSZA HISTORIA” REMIGIUSZ RYZIŃSKI WYDAWNICTWO CZARNE

••

Podobno nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, bo to niehigieniczne. Ryziński po opublikowaniu w ubiegłym roku swojego pierwszego reportażu o warszawskich gejach na tle socjalistycznej Polski, z przemykającym gdzieś w oddali Foucaultem, kolejny raz postanowił zanurkować w ich świat już bez zbędnego krygowania. Treść osnuł wokół życia głównego bohatera – ponaddziewięćdziesięcioletniego geja. Długie życie i historyczne okoliczności pozwoliły Hubertowi (nie poznajemy jego nazwiska) przeżyć XX w. w jego najdramatyczniejszych momentach: okupacji niemieckiej, powstania warszawskiego, stalinizmu... Autor oddaje mu głos i pozwala opowiedzieć własną, dziwniejszą niż uczą podręczniki, historię. Te najbardziej wstrząsające momenty z okresu okupacji hitlerowskiej nie mają jednak za dużo wspólnego z jego homoseksualizmem... Jakie ma bowiem znaczenie to, że jeden z Żydów ginących w gettcie podobał się Hubertowi, gdy rozwiewane za mury popioły dzień po dniu w lecie 1943 r. zasypują jego mieszkanie? Całość okupacyjnych wspomnień bohatera jest owszem ciekawa, ale co tak naprawdę daje nam wiedza, że w tym okresie homoseksualiści spotykali się w mistycznym grzybku – toalecie na placu Trzech Krzyży, działały pikiety, własowcy masturbowali się w latrynach, a niemieckie mundury szyte przez Hugo Bossa wzbudzały nie tylko strach, ale i podniecenie? Dodatkowo, i jest to już zarzut wobec reportażu, autor oplata wokół historii Huberta losy innych bohaterów, którzy poza seksualnością nie mieli z nim nic wspólnego: profesora Głowińskiego – ukrywającego się z matką w czasie wojny Żyda, a dzięki rewelacyjnej biografii „Kręgi obcości”, od kilku lat wyoutowanego już geja, żyjącego w Sopocie Jurka i (tu plus za poszerzenie perspektywy) dwóch staruszek lesbijek. Niestety, przybliżenie postaci Głowińskiego głównie poprzez cytaty z jego książek i streszczenie losów jest powtórzeniem tego, co profesor powiedział o sobie wcześniej (a zrobił to z ogromną klasą) i niczym ponadto. To, że geje żyli w PRL-u (o czym mówi druga część książki) i uprawiali seks z żołnierzami, popełniali przestępstwa, kochali się, spotykali w toaletach i kawiarniach wiemy już z poprzedniej książki

Ryzińskiego. To, że otworzył i wysłuchał swoich rozmówców u schyłku ich życia, zasługuje na pełen szacunek. To, że niestety zbudował z tych opowieści chaotyczną książkę, pełną dygresji wyskakujących niczym penis z niedopiętych spodni i unurzaną w specyficznej „intertekstualnej” poetyce wczesnej, średniej i późnej Julii Kristevy – męczy. A że się powtarza – nudzi. [Wacław Marszałek]

„WYHODUJ SOBIE WOLNOŚĆ: REPORTAŻE Z URUGWAJU” MARIA HAWRANEK, SZYMON OPRYSZEK WYDAWNICTWO CZARNE

do pracy 20-letnim volkswagenem i oddającego pensję na cele charytatywne czy zbieraczy śmieci, tzw. scavengers, których praca powinna być bardziej doceniania. Warto poznać tę mniej oczywistą stronę fascynującego kraju, w którym na jednego mieszkańca przypadają trzy sztuki bydła i zapewne hektolitry mate, a tożsamość narodowa tworzy się na stadionach piłkarskich. [Olaf Kaczmarek] „HISTORIA PRZEMOCY” ÉDOUARD LOUIS WYDAWNICTWO PAUZA

•••

••••

Co to za kraj, w którym obowiązuje ścisłe oddzielenie religii od państwa, marihuana jest legalna, homoseksualiści mogą adopotować dzieci, obywatele dostają od rządu tablety i laptopy, a prostytutki są objęte ubezpieczeniem społecznym? Tak postępowe prawo, kojarzące się ze Skandynawią czy Kanadą, obowiązuje w niepozornym państwie wielkości Grecji, o łącznej liczbie mieszkańców niewiele większej od Warszawy. To Urugwaj, znajdujący się między Brazylią a Argentyną, ewenement na tle reszty Ameryki Południowej. Na pozór ten mało znany w naszej części świata kraj wydaje się rajem stereotypowego lewaka – nie dość, że laicki i otwarty na odmienności, to jeszcze z wysokimi temperaturami przez większość roku i plażami nad Oceanem Atlantyckim. Jak zwykle jednak pozory mylą. Książka duetu polskich reporterów jest próbą zmierzenia się z fenomenem tego niezwykłego państwa. Jak sami przyznali, do Urugwaju przyjechali po raz pierwszy, by „zajarać jointa”. Ewidentnie złapali fazę, bo postanowili wniknąć w lokalną kulturę i opisać ją w sposób możliwie szczegółowy i wyważony. Trzeba przyznać, że się udało. Nie ma tu porad podróżniczych i listy atrakcji turystycznych – zamiast tego dostajemy rasowy reportaż pełen kwestii politycznych, światopoglądowych, a przede wszystkim po prostu ludzkich. Obserwacje autorów poparte są dziesiątkami rozmów z lokalsami i bogatą bibliografią. Poznajemy tu m.in. losy dyrektorki szkoły, która musiała ustąpić ze stanowiska, gdyż za bardzo eksponowała swoją wiarę, byłego prezydenta jeżdżącego

KSIĄŻKA

Późny wieczór 24 grudnia. Młody paryski pisarz wraca z kolacji u przyjaciół. Po drodze spotyka ciemnoskórego chłopaka, który zaczyna z nim flirtować. Chwilę później lądują razem w łóżku. Nad ranem czar pryska – podejrzenie o kradzież prowadzi do przemocy. 24-letni autor, we Francji przez część krytyków obwołany jednym z najważniejszych głosów młodego pokolenia, w swojej trzeciej powieści opisuje własne trudne doświadczenia. To on padł ofiarą napastnika, który niedługo po premierze książki został zatrzymany, a proces, zakończony zresztą uniewinnieniem, przykuł uwagę nie tylko światka literackiego. Abstrahując od sensacyjnej otoczki, autorowi nie można zarzucić, że kieruje się potrzebą ekshibicjonizmu. Choć nie oszczędza szczegółów, bardziej od powierzchni zdarzeń nurtuje go język, za pomocą którego ubieramy je w słowa, przepaść między żywym doświadczeniem a spisaną historią. Ukazując incydent z różnych perspektyw – policjantów, przyjaciół i siostry relacjonującej napaść mężowi – odsłania sieć uprzedzeń, która oplata myśli postaci i samego czytelnika. Przemoc indywidualna stopniowo przeradza się w symboliczną i poniekąd znajduje w niej uzasadnienie. Główny bohater traci kontrolę nad wydarzeniami, staje się zakładnikiem tragedii, a ona – zwykłym frazesem, historyjką z dreszczykiem cementującą stereotypowy światopogląd różnych osób („ci agresywni imigranci”, „ci myślący penisem geje”). Nic dziwnego, że w opowieści wigilijnej Francuza, wielbiciela Pierre’a Bourdieu, nie ma mowy o wyzwalającej przemianie. W teatrze życia gorliwego adepta determinizmu społecznego ludzie nie potrzebują suflera, muszą pozostać zakładnikami swojego języka i ról: poli-


71 cjanta, kobiety z prowincji czy lekarza. I paryskiego pisarza – może dlatego nie powstrzymuje się on przed nieco egzaltowanymi nawiązaniami do klasyki literatury, mającymi najwyraźniej nadać jego książce ciężar gatunkowy. Chyba że to tylko moje uprzedzenie wobec autora, który twierdzi, że do 17. roku życia nic nie przeczytał, a teraz odważnie stawia obok siebie brutalne konsekwencje gejowskiej schadzki i cierpienie w poholokaustowej powieści Kertésza… 180 stron, a jest się o co kłócić. [Mariusz Mikliński] „RAZ MNIE WIDZISZ, RAZ NIE WIDZISZ I INNE ESEJE O DESIGNIE” MICHAEL BIERUT KARAKTER

••

Esej zawsze brzmi dumniej niż felieton, jednak zbiór artykułów słynnego amerykańskiego grafika Michaela Bieruta (żadna rodzina z tym, o kim myślimy) uzurpuje sobie to miano trochę na wyrost. Wydanie 54 tekstów zawiera obok krótkich wspomnień również recenzje i wywiady, które w swoim życiu autor popełnił ma marginesie pracy w agencjach reklamowych. Bierut najbardziej znany jest z zaprojektowania kilka lat temu logo kampanii Hillary Clinton i tekst poświęcony tej współpracy jest w książce najciekawszy. Dowiadujemy się z niego, jak proste logo może wywołać polityczną burzę, dając wiatr w żagle kandydatce na prezydenta. Inny świetny temat, przestawiony jednak bardzo skrótowo, to cisi autorzy przemówień amerykańskich polityków. Bierut, oceniając ich pracę z poziomu dyrektora kreatywnego, oryginalnie opowiada o wpływie marketingu na politykę. Mówiąc wprost – najciekawiej jest, gdy Bierut stara się pokazać pracę grafików (i copywriterów) jako coś o wiele bardziej złożonego niż tylko sprzedaż produktów. Znamienne jednak (o czym wspomina lekko sfrustrowany autor), że jedna z najsłynniejszych akcji reklamowych, w której plakaty mające sławić koncern farmaceutyczny o szemranej historii rozlepione w rzędzie mają układać się w słowo „nazi”, okazuje się wyłącznie miejską legendą. Projektowanie graficzne nie zmienia świata, jest jednak w stanie go kształtować. W jaki sposób dokładnie – to już kolejna kategoria tekstów autora. Rady wujka B. są niestety równie zajmujące co poradniki na temat pielęgnacji kota po kastracji. Pomimo ogromu doświadczenia i dobrych chęci w wielu felietonach autor tworzy zestawy myśli, które w całości zapełniają tylko kolejne strony, pozwalając mu zgrabnie kogoś zacytować, coś tam wspomnieć i... nic więcej. Chyba że dla kogoś słowa, że styl to pierdnięcie, staną się prawdą objawioną zmieniającą życie. Wówczas należy tylko życzyć szczęścia i mocnych zwieraczy. Wiele miejsca poświęca również Bierut typografii, choć rozrzucone po wielu tekstach pojedyncze obserwacje w efekcie potęgują tylko chaos tego zbioru. Na koniec zostajemy z wiedzą, że Helvetica jest dobra, za to krój liter Cooper Black „przypomina kanibalizm albo seks z własną siostrą”. I nadal jeszcze nie byłoby tak

źle, gdyby teksty zostały chociaż ciekawie wydane. Niestety, przy ilustracjach wielkości znaczków pocztowych trudno mówić o dobrej oprawie graficznej. [Wacław Marszałek] „ZAĆMIENIE” SCEN. ED BRUBAKER, RYS. SEAN PHILLIPS, KOL. ELIZABETH BREITWEISER MUCHA COMICS

Jeśli jeszcze nie jesteście przekonani do tego komiksu, to może zachęci was to, że „Zaćmienie” dostało dwie Nagrody Eisnera, czyli komiksowe odpowiedniki Oscara. [Łukasz Chmielewski]

•••••

„DESCENDER. BLASZANE GWIAZDY”, „DESCENDER. MECHANICZNY KSIĘŻYC” SCEN. JEFF LEMIRE, RYS. DUSTIN NGUYEN MUCHA COMICS

Koniec lat 40. XX w. Hollywood. Scenarzysta znajduje zwłoki aktorki, która gra główną rolę jego filmie. Wytwórnia szybko tuszuje sprawę, informując o samobójstwie gwiazdy. Scenarzysta nie przyjmuje jednak tej wersji i chce za wszelką cenę odnaleźć mordercę. Wraz z przyjacielem rozpoczyna prywatne śledztwo, które zaprowadzi ich w najciemniejsze zakątki Miasta (Upadłych) Aniołów. Fabuła „Zaćmienia” napisana jest z rozmachem i dbałością o szczegół. Ed Brubaker oparł ją na wspomnieniach swojego wujka Johna Paxtona, scenarzysty, który stał się znany dzięki głośnym filmowym adaptacjom prozy, jak „Ogień krzyżowy”, „Dziki” czy „Żegnaj, laleczko”. Podczas rodzinnych spotkań Paxton bardzo krytycznie wspominał realia złotej ery Hollywood. Brubaker idzie tym tropem, kreując pozbawiającą złudzeń fabułę o przemocy seksualnej, ekonomicznej i psychicznej, a także o przyjaźni i zderzeniu z bezwzględną machiną filmową. Główny bohater ma blokadę twórczą, a scenariusze pisze za niego przyjaciel, który przez komunistyczne sympatie trafił na czarną listę i nie może znaleźć pracy. Do garderób aktorek prowadzą tajne korytarze, które zbiegają się w gabinecie producenta. FBI poluje na rosyjskich szpiegów, a wytwórnie traktują aktorów gorzej niż sprzęt filmowy. Do tej mieszanki Brubaker dorzuca jeszcze osobiste dramaty bohaterów, których biografie są powikłane bardziej niż węzeł gordyjski. Hollywood nie jest jednak tylko pajęczą siecią, w którą wpadają niewinni. Ludzie godzą się na zło z różnych powodów, niektórzy z czasem stają się potworami tkającymi własne sieci. W efekcie Fabryka Snów zostaje pokazana niemalże jako antyutopia. Komiks utrzymany jest w stylistyce kryminałów noir. Brubaker kapitalnie prowadzi główny wątek, myląc tropy i podsuwając różne rozwiązania. W efekcie lektura wciąga mocniej niż bagno. W tym kontekście samo zakończenie może się wydać nieco rozczarowujące, ale bez takiego właśnie finału komiks byłby mniej wiarygodny. Akcja została świetnie osadzana w historii Fabryki Snów. Mnóstwo wątków pobocznych bardzo ciekawie odwołuje się do ikonicznych wydarzeń nie tylko ze złotej ery Hollywood. Zwykle są to reinterpretacje, które pozwalają spojrzeć inaczej choćby na śmiertelny wypadek Jamesa Deana. „Zaćmienie” równie dobrze się ogląda, jak i czyta. Oczywiście duża w tym zasługa samego scenariusza, ale duet Sean Phillips i Elizabeth Breitweiser zachwyca realistycznymi, precyzyjnymi rysunkami i mrocznymi, potęgującymi napięcie kolorami.

„Descender” to pełna emocji opowieść o nastoletnim robocie, od którego zależą losy wszechświata. Po morderczym ataku ogromnych robotów nazwanych Żniwiarzami trwa polowanie na wszelkie nieorganiczne istoty. Tim-21 jest najnowocześniejszym produktem, który świetnie potrafi nie tylko kopiować ludzie uczucia, ale także uczyć się ich i prawdziwie je przeżywać. Wyjątkowość tego robota podkreśla także jego cyfrowe DNA, które może się okazać kluczowe dla koegzystencji ludzkości i maszyn. Jeff Lemire opowiada wielokrotnie już słyszaną historię o wybrańcu, przeznaczeniu, wędrówce i przyjaźni. Fabuła obfituje w popularne motywy gatunkowe i popkulturowe – od walk gladiatorów, przez cyborgizację, po zabawę w bogów. Scenarzysta nie ogranicza się wyłącznie do kostiumu sci-fi, czyli futurystycznej technologii i kosmicznej egzotyki, ale problematyzuje fabułę ontologicznie, pytając o człowieka i postludzkość. Roboty napędza rządza zemsty, ale przyświeca im nadrzędny cel: chcą wiedzieć, czy po wyłączeniu ostatecznym jest coś dalej? Czy istnieje rodzaj raju, w którym przechowywane są robocie BIOS-y? Jednocześnie Lemire sięga po iście Dänikenowskie zagranie, pokazując, że ludzka myśl technologiczna ma obce pochodzenie. Takie wymieszanie, funkcjonujących na tych samych prawach, różnorodnych motywów – od poważnych pytań bioetycznych do tabloidowej paleoastronautyki – sprawia, że fabuła jest mięsista i wciąga. Uwagę czytelnika przykuwa także skupienie opowieści na emocjach i relacjach bohaterów, wielowątkowa narracja i metaforyczny wydźwięk fabuły. Dekoracje sci-fi są w dużej mierze kostiumem dla problemów dzisiejszego świata. Ruch oporu robotów, które ludzie traktują jak terrorystów, można czytać jako metaforę zderzenia cywilizacji i globalnej wojny z terroryzmem zapoczątkowaną atakiem na WTC. To jednocześnie wizja nie tak dalekiej przyszłości, w której trzeba będzie się zastanowić, jak opodatkować pracę robotów i jakie przyznać im prawa obywatelskie. W polowaniu na maszyny pobrzmiewają także echa segregacji rasowej i dyskryminacji seksualnej. Świetnie wypadają rysunki Dustina Nguyena. Przypominają szkice pokolorowane akwarelami o stonowanej i ograniczonej palecie barw. Zwykle w komiksach sci-fi rysownicy dążą do maksymalnej precyzji. Nguyen celowo rozmywa ostrość, nadając fabule nieco onirycznego i baśniowego charakteru. Do tej pory ukazały się dwa tomy „Descendera” i oba trzymają wysoki poziom. [Łukasz Chmielewski]

KSIĄŻKA

••••


WNM2 PARTY

Gorąca letnia noc, Miłość i my... Na imprezie promującej ostatni numer „Aktivista” bawiliśmy się w warszawskim klubie Miłość z Perłą i Coconaut przy dźwiękach, które przy wsparciu Lutto Lento i Kuby Karasia z The Dumplings serwowały nam z DJ-ki nasze bohaterki okładkowe – Zuzanna Bartoszek i Maffashion. Tej nocy królowały właśnie one – alternatywa w kontraście z mainstreamem, piękno w różnorodności.


WNM2 PARTY

Oprócz znanych twarzy bywalców i artystów, którzy zawitali na Aktivist 207 WMN2 Party, czwartkową noc w Miłości uświetnili też nasi przyjaciele z Glitter Confusion. Niezależna grupa artystek i artystów spowiła klub atmosferą tajemnicy, w której pomiędzy gośćmi błąkały się fantastyczne stwory rodem ze światów, w których wolno więcej. Wszystko to z wprawą ubierał w kadry Adrian Chmielewski (k35photo) – zobaczcie sami!


RELACJA


75

RELACJA


RELACJA


RELACJA


Wydarzenia

IX/X 2018

78

MÓZG FESTIVAL, 22.09 - 10.11, Bydgoszcz Mózg Festival odbędzie się po raz czternasty. W tym roku hasło wydarzenia, wokół którego skupiać się będą zaproszeni artyści brzmi: „Duchowość jest powszechna”. W programie jak zwykle nieoczywiste brzmienia muzyki współczesnej, której towarzyszyć będą performance’e, audio- i wideoinstalacje. Spotykając na scenach festiwalu twórców z ca-

łego świata, możemy poznać oraz zrozumieć wielopłaszczyznowość innych kultur. To wydarzenie dla wymagającego słuchacza, który nie lubi monotonii ani prostoty. [Paula Dziekańska] AVANT ART FESTIVAL 1-7 października, Warszawa Avant Art to zdecydowanie jedno z najważniejszych polskich wydarzeń z muzyką eksperymentalną

POWERED BY WYDARZENIA

w roli głównej. Na przełomie września i października we Wrocławiu oraz Warszawie będziemy świadkami absolutnie wyjątkowych, skrajnie odmiennych od siebie muzycznych wydarzeń, których wspólnym mianownikiem jest stuprocentowa artystyczna wolność. Festiwal gromadzi twórców stanowiących definicję tego, czym jest muzyka awangardowa, tak daleka od wszelkich utartych schematów. Errorsmith, Lotic czy Moor Mother to tylko część spośród artystów, którzy wystą-



80 pią podczas 11. edycji Avant Artu. Oznaczać to może olbrzymią dawkę kreatywności, destrukcyjnych bitów i prowokacji. Jednak chyba najbardziej wyczekiwaną gwiazdą nadchodzących wydarzeń jest Yves Tumor. Słynący ze swoich niezwykle przejmujących i porywających występów na żywo, jest gwarancją mocnych muzycznych przeżyć. [Igor Kozak) PHUM VIPHURIT 6 października Pogłos, Warszawa Pochodzi z Bangkoku, wychowywał się w Nowej Zelandii, a jesienią rozpocznie swoje pierwsze europejskie tournée. Phum Viphurit to przesympatyczny młody człowiek, którego muzykę najłatwiej porównać do garażowego, beztroskiego indie. Jego bohaterami bez wątpienia są Mac DeMarco i Sufjan Stevens, a z Boyem Pablo łączy go braterska sztama. Wszyscy ci artyści uwielbiają ubierać się w vintage lumpach, nosić za duże T-shirty i znoszone czapki z daszkiem. Tajskiego artystę warto jednak zobaczyć nie tylko ze względu na ciekawą stylówkę, ale głównie dlatego, że najzwyczajniej w świecie robi dobrą muzykę. Lekka, letnia, przebojowa i z odpowiednią nutą nostalgii. [LP] UNSOUND FESTIVAL 7-14 października Kraków Tegoroczna edycja krakowskiego Unsoundu odbędzie się pod hasłem PRESENCE (OBECNOŚĆ). Organizatorzy stawiają pytanie, jak odnaleźć się w świecie, w którym większość czasu zajmuje nam egzystencja internetowa, jak poradzić sobie z otaczającymi nas fake newsami, ogromem bodźców i drugim życiem w wirtualnej rzeczywistości. Tegoroczny Unsound to próba zwolnienia tempa, przystosowania się i obecności „tu i teraz”. Wśród ogłoszonych do tej pory artystów znajdują się mistrzowie – Terry Riley, Tim Hecker, Alva Noto, RP Boo, a także fala mło-

dych, niezwykle utalentowanych i naginających konwencje do granic możliwości wykonawców – Iglooghost, Sinjin Hawke & Zora Jones, SOPHIE czy Dis Fig. Jedno jest pewne – po raz kolejny będziemy mieli okazję uczestniczyć w festiwalu o przyjaznej, rodzinnej wręcz atmosferze, który poszerza horyzonty i przedstawia to, co dla wielu wydaje się wciąż nieodkryte. Widzimy się w październiku w Krakowie. (LP) FLATBUSH ZOMBIES 9 października Progresja, Warszawa Flatbush Zombies to zdecydowanie jedno z najciekawszych zjawisk na scenie nowojorskiego rapu po 2010 r. Meechy Darko, Zombie Juice i Erick Arc Elliott status sprawnych komentatorów współczesnego świata z potrójnie niebanalnym flow rozpowszechniają na coraz większą skalę. Pomagają im w tym liczne odniesienia do popkultury, autorskie produkcje i wydawnicza płynność. Ostatni album w ich dorobku to „Vacation in Hell” i to z tym materiałem ruszyli w trasę, w ramach której odwiedzą również Warszawę. Na ich koncert warto wybrać się dla wciągającej narracji, undergroundowego vibe’u i scenicznych choreografii. [Magda Staniszewska] MAC DEMARCO 19-20 października Progresja, Warszawa Pełen pozytywnych emocji Kanadyjczyk podający adres swojego mieszkania na oficjalnie wydanym albumie? Tak, to Mac DeMarco, ikona alternatywnego gitarowego grania obecnej dekady. Swoich fanów zdobył trzema longplayami, autentycznością, humorem i bezkompromisowością, dzięki której nie zagubił się ani w muzyce, ani w życiu prywatnym. Polska publiczność miała okazję zobaczyć go na zeszłorocznym Open’erze – o ile muzycznie możemy spodziewać

się tego samego bazującego na brzmieniach lo-fi klimatu, o tyle nikt nie jest w stanie przewidzieć, do czego dojdzie w trakcie koncertu. Niewykluczone są: nagi perkusista, pochwała torrentów, całowanie się z fanem. [Magda Staniszewska] ROSS FROM FRIENDS 20 października, Smolna, Warszawa Mówisz lo-fi house – z dużym prawdopodobieństwem myślisz Ross From Friends. Druga fala tego gatunku powoli kończy swój wyjątkowo krótki cykl życia, ale doczekała się kilku pamiętnych momentów – w tym „Talk To Me You’ll Understand”, spłodzonego właśnie przez Felixa Weatheralla. Nowy nabytek Brainfeedera wraca do Warszawy po niespełna rocznej przerwie, teraz już z debiutanckim longplayem na koncie. Jego (a raczej ich, bo Ross korzysta ze wsparcia skrzydłowych) live’y wypełniają brzmienia żywych instrumentów, gitarowych loopów i hipnotyzujących sampli, a sentymentalny „Family Portrait” powinien zadziałać w tych warunkach idealnie. Warto wpaść po dawkę ciepłego, przyjemnie błogiego brzmienia. Mateusz Drohobycki] VITALIC 20 października P23, Katowice Pascal Arbez-Nicolas – bo tak brzmi jego prawdziwe imię – występuje pod pseudonimem Vitalic od 2001 r. Wtedy też zaczął odnosić pierwsze komercyjne sukcesy, które przyniosły mu światową sławę i uznanie. DJ i multiinstrumentalista ma na swoim koncie największe klubowe hity, a numery „My Friend Dario” czy „Poison Lips” zna prawdopodobnie każdy – świadomie lub nie. Wydaną rok temu płytą „Voyager” udowodnił, że mimo upływu lat wciąż zaraża energią i pozytywnymi wibracjami. Doskonale wyczuwa, co sprzyja świetnej zabawie, i tworząc muzykę, sam się nią w pewien sposób bawi i jest w tym

POWERED BY WYDARZENIA

zupełnie szczery. Jeśli jesteście spragnieni całonocnych tańców przy tych szalonych rytmach, 20 października koniecznie wpadnijcie do P23 w Katowicach. [Igor Kozak] NATALIA NYKIEL 18 października - 28 listopada, trasa Kariera Natalii Nykiel nabrała zawrotnego tempa, a nie należy zapominać, że wokalistka skończyła dopiero 23 lata. To kolejny przypadek udowadniający, że z braku głównej nagrody w talent show też można zbudować solidne podwaliny pod przyszłe sukcesy. Do tego niezbędna jest jednak dawka talentu, a tego Natalii nie brakuje – niech za dowód posłuży świetny zeszłoroczny „Sukces” i parę innych electropopowych wycinków z jej portfolio. Przyszłość polskiego mainstreamu? Bez wątpienia. Przekonacie się o tym w Łodzi, we Wrocławiu i w Gdańsku na koncertach Natalii odbywających się w ramach V Tour! [Mateusz Drohobycki] EVIDENCE 7 listopada, Iskra, Warszawa 8 listopada, Alchemia, Wrocław Jeden z najbardziej popularnych amerykańskich raperów i producentów, Evidence, ponownie odwiedzi Polskę. W ramach europejskiej trasy promującej jego ostatni solowy krążek „Weather or Not” wystąpi u nas aż dwukrotnie. Wydany na początku roku album to kontynuacja płyty „Cats & Dogs” i zarazem zakończenie cyklu „Weatherman”. Za warstwę dźwiękową odpowiadają tutaj m.in. tacy producenci, jak: Alchemist, DJ Premier czy DJ Babu. Współzałożyciel kultowej formacji Dilated Peoples wystąpi już 7 listopada w warszawskim klubie Iskra, a następnego dnia we wrocławskiej Alchemii. Dla polskich fanów będzie to fantastyczna okazja, by wreszcie usłyszeć ten materiał na żywo. Widzimy się pod sceną! [Paulina Dziekańska]



Aktivist Redaktorka naczelna Sylwia Kawalerowicz skawalerowicz@valkea.com

Reklama Milena Mazza, tel. 506 105 661 mmazza@valkea.com Ewa Dziduch, tel. 664 728 597 edziduch@valkea.com

Redaktorka prowadząca Oktawia Kromer okromer@valkea.com

Dystrybucja Krzysztof Wiliński kwilinski@valkea.com

Redaktorzy działów Film: Mariusz Mikliński Muzyka: Paweł Klimczak Moda: Michał Koszek

Druk Zakład Poligraficzny „Techgraf”

Redaktor prowadzący Aktivist.pl Zdzisław Furgał zfurgal@valkea.com PR manager, patronaty Daniel Jankowski djankowski@valkea.com Projekt graficzny magazynu, dyrektorka artystyczna Kaja Kusztra

Informacje o wydarzeniach prosimy zgłaszać przez formularz na stronie: aktivist.pl/zglos-informacje Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych. Za treść publikowanych ogłoszeń redakcja nie odpowiada. Redaktor naczelny nie odpowiada za treść materiałów reklamowych i konkursowych.

Korekta Aneta Ziółek Współpracownicy Kuba Armata Łukasz Chmielewski Piotr Czerkawski Małgorzata Halber Aleksander Hudzik Olaf Kaczmarek Filip Kalinowski Michał Kropiński Magdalena Maksimiuk Wacław Marszałek Marianna Medyńska Adriana Prodeus Rafał Rejowski Cyryl Rozwadowski Iza Smelczyńska Paweł Starzec Olga Święcicka Vienio Olga Wiechnik Artur Zaborski

Valkea Media S.A. ul. Ficowskiego 15 01-747 Warszawa tel.: 022 257 75 00

Wydawca Beata Krawczak

aktivist.pl


OKLADKA BOJACK.indd 4

29/08/18 16:14


OKLADKA BOJACK.indd 5

29/08/18 16:14


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.