Aktivist 175

Page 1

AKTIVIST.PL

NUMER 175, LUTY 2014

MIASTO MODA DIZAJN MUZYKA LUDZIE WYDARZENIA

MROK • PSY • DZIEWCZYNY


AKTIVIST

MAGAZYN MODA

A2


LUTY 2014

A3


AKTIVIST

MAGAZYN MODA

A4


LUTY 2014

EDYTORIAL LUTY

W NUMERZE WYWIAD

JENNI KONNER O LENIE DUNHAM Tekst: Anna Tatarska

16 KALENDARIUM

21

YOUNG FATHERS I INNE KONCERTY IMPREZY WYDARZENIA

LEPSZE JEST LEPSZE

MODA

PODSIADŁO: ANGIELSKI DRESIARZ PO POLSKU

No i stało się. Nowy rok, nowy „Aktivist”. Bum! Whoa! Tadam! Piękny, elegancki, wyprasowany, odremontowany. Lśniący nowością. Ale spokojnie, w głębi duszy pozostał sobą – niepokornym miejskim magazynem o tym, co dla nas najważniejsze – muzyce, zajawkach, fajnych ludziach i dziwacznych sytuacjach. Wciąż zaglądamy tam, gdzie nie powinniśmy, wściubiamy nos w ciemne zakamarki i podpatrujemy kulisy miejskiego życia. Odpowiadając na wyrażane przy rozmaitych okazjach oczekiwania naszych czytelników, trochę więcej miejsca poświęcimy modzie, designowi i kuchni. Tej ostatniej głównie dlatego, że sami coraz więcej czasu spędzamy, jedząc. Na szczęście wciąż pozostaje nam trochę energii na imprezowanie. I choć sama jestem typem, który uważa, że zmiany zazwyczaj są na gorsze, tym razem muszę swoją życiową filozofię lekko zweryfikować. Jest lepiej. Zdecydowanie. Ale mam nadzieję, że obcowanie z nowym „Aktivistem” przyniesie wam tyle samo radochy, ile nam praca nad jego nowym obliczem. Niech jego piękno będzie z wami!

Tekst: Michał Koszek

48

KUCHNIA

JEDZENIOWI SWINGERSI Tekst: Olga Wiechnik

52

aktivist.pl

numer 175, luty 2014

miasto moda dizajn muzyka ludzie Wydarzenia

mrok • psy • dzieWczyny

Foto: Marta Pruska Stylizacja: Natasza Dziewit dla Kiss the Frog Modelka: Liubov Gorobiuk – artystka video, autorka teledysku „Siamese Sister” Baascha, z którym wywiad przeczytacie w tym numerze.

Ach! Gdybyście mieli jakieś uwagi, piszcie na redakcja@aktivist.pl. Sylwia Kawalerowicz redaktor naczelna A5


AKTIVIST

MAGAZYN WYWIAD

A6


LUTY 2014

SYNTEZATORY • SIOSTRA • WIEŻOWCE

MROCZNY ROMANTYZM Tekst: Sylwia Kawalerowicz Zdjęcie: Liubov Gorobiuk

Gwiazda naszej grudniowej okładki i gali Nocne Marki 2013. Na własny użytek odkryliśmy go już jakiś czas temu, kiedy oczarował nas swoimi mrocznymi i niepokojącymi utworami, przywodzącymi na myśl najlepsze dokonania pierwszoligowych ponuraków. Głośno zrobiło się o nim, kiedy skomponował muzykę do filmu „Płynące wieżowce”. Teraz Baasch intensywnie pracuje nad swoją pierwszą pełnoprawną płytą. Nad ciastkiem i kawką opowiada o tym, że wcale nie jest takim znowu smutasem. Nie jesteś chyba specjalnie wesołym chłopakiem.

To nie tak. Po prostu komponuję w specyficznych momentach życia. W weselszych śmigam po mieście, spotykam się z ludźmi, słucham muzyki. W tych innych siadam do komponowania. Muzyka odgrywa rolę medytacji, która pozwala mi rozładować napięcie pojawiające się w różnych momentach – kiedy kumulują się we mnie doświadczenia i emocje, które muszę z siebie wyrzygać. Stąd być może wrażenie, że jestem ponury i smutny. Ale muszę przyznać, że mrok mnie pociąga. To dość łatwo zauważyć. Twoje utwory są niepokojące, trochę dziwaczne. To, o czym śpiewasz, muzyka, jaką komponujesz, obrazy, które do tych dźwięków powstają, robią wrażenie bardzo przemyślanej wizji.

To dla mnie ważne. Proponuję całościową wizję swojego świata, do którego zapraszam. Dźwięki i obrazy się uzupełniają. Udaje się to głównie dzięki temu, że pracuję z ludźmi, z którymi świetnie się dogaduję. Przyjaźnimy się od lat, dobrze znamy swoją wrażliwość. Tak jest chociażby w przypadku Liubov Gorobiuk, która jest autorką teledysku do mojego ostatniego singla „Siamese Sister”. Bałem się, że wideo może się okazać dla niektórych zbyt odważne. Lubię jednak, gdy to, co się robi, nie odpowiada w bezpieczny sposób na oczekiwania publiczności. Przesuwa granice. Największym komplementem jest dla mnie to, gdy ludzie mówią mi, że coś jest fajne, ale dziwne. To oznacza, że coś się podoba, ale jednocześnie jest wyzwaniem, zaskakuje, nie jest oczywiste. „Siamese Sister”, singiel z teledyskiem, o którym wspominasz, to twoja najnowsza produkcja zapowiadająca pełnoprawny album. Znowu jest dość dziwnie…

To piosenka, która opisuje relację z bardzo bliską mi osobą. Wydaje mi się, że przeniknęliśmy przez siebie i jesteśmy spójnym tworem. Z drugiej strony to także piosenka o złożonej naturze ludzkiej. Każdy z nas ma w sobie jakiś dualizm,

ścierające się ze sobą osobowości. Bardzo lubię ten utwór. Kawałek w całości nagrałem, używając tylko dwóch instrumentów – analogowego syntezatora Roland Juno 106 i automatu perkusyjnego Elektron. Usiadłem do sprzętu, a utwór jakby napisał się sam.

Chcę proponować całościową wizję swojego świata, do którego zapraszam. Dźwięki i obrazy się uzupełniają. Czy podobnie pracowało się przy soundtracku do „Płynących wieżowców”? To ścieżka dźwiękowa do tego filmu sprawiła, że usłyszało o tobie szersze grono.

„Płynące wieżowce” są projektem mimo wszystko pobocznym, ale to fakt – wiele osób usłyszało o mnie przy tej okazji. Ten film był mi bliski stylistycznie, nie musiałem się naginać, iść na żadne kompromisy. Pisanie muzyki dla Tomka [Wasilewskiego, reżysera – przyp. red.] było ciekawym doświadczeniem. Nauczyłem się, jak diametralnie muzyka zmienia odbiór obrazu, jak bardzo precyzyjnie trzeba odczytać emocje z filmu i przelać na abstrakcyjne dźwięki. Nie zdawałem sobie sprawy, że aż tak. Z Tomkiem pracowało się bardzo fajnie, chociaż zdarzało się, że musiał mnie hamować. Niektóre z moich pierwszych propozycji były zbyt angażujące emocjonalnie, przez co rywalizowały z obrazem. Robił się z tego teledysk, a nie o to chodziło. Tomek bardzo lubi ciszę, więc i tak zgodził się na więcej muzyki, niż pierwotnie planował. Muzyka nie powinna pojawić się, jeśli nie jest absolutnie niezbędna – tego się nauczyłem. Ostatni rok był dla ciebie wyjątkowo aktywny. Nagrałeś EP-kę, skomponowałeś ścieżkę dźwiękową do filmu, wystąpiłeś na ważnych festiwalach. Wcześniej jednak też zajmowałeś się muzyką, tyle że pod innymi szyldami. Kim

A7

BAASCH wokalista, kompozytor i producent. Nagrał EP-kę „Simple Dark & Romantic” oraz ścieżkę dźwiękową do głośnego i obsypanego nagrodami filmu „Płynące wieżowce” w reżyserii Tomasza Wasilewskiego. Muzyk supportował warszawskie koncerty takich artystów jak Tricky i Bloodgroup. W grudniu zagrał na aktivistowej gali Nocne Marki 2013.

byłeś, zanim stałeś się Baaschem? Najgłośniejszymi z moich poprzednich projektów były występy z zespołem Plazmatikon. Nagrałem z nimi jedną płytę, występowałem na żywo. Na ten czas odłożyłem Baascha na bok. Ale tęskniłem i musiałem się zdecydować, co chcę robić. Mój solowy projekt powstał, kiedy poczułem się na tyle dojrzały, że wiedziałem już, o czym chcę śpiewać, jak i co tworzyć. To, co działo się wcześniej, to mniej lub bardziej udane próby odnalezienia swojego miejsca. Nie bez powodu teraz robię muzykę sam, od początku do końca. Zawiodłem się na pracy z ludźmi w tym sensie, że bardzo często okazywało się, że wizje tego, co chcemy osiągnąć, zbyt się różnią, by coś z tego wyszło – komuś odpuszcza energia, ktoś wyjeżdża. Teraz mam pewność, że jeśli się do czegoś zabiorę, to to skończę i będzie to dokładnie takie, jak chcę. Chociaż na pewno chciałbym kiedyś znów z kimś współpracować, bo to bardzo rozwijające. Na razie spotykam się z innymi muzykami przy okazji robienia remiksów. Jesteś jednym z tych artystów, którzy doceniają potęgę internetu. Swój pierwszy minialbum udostępniłeś za darmo w sieci.

Nikt w tej chwili nie wie, jak rynek muzyczny będzie wyglądał za kilka lat. Żyjemy w czasach, gdy wszystkie zasady się zmieniają, kształtuje się nowy porządek. Ja nie kalkuluję. EP-kę oddałem słuchaczom za darmo i dzięki temu bardzo wiele dobrego się wydarzyło – didżeje zaczęli grać moje kawałki w klubach, odezwało się mnóstwo osób, nawiązałem wiele kontaktów. Dzięki internetowi prawie podpisałem kontrakt z jedną z amerykańskich wytwórni. Dowiedziała się ona o mnie od ludzi z francuskiego labelu, którzy z kolei znaleźli mój kawałek w serwisie bandcamp.com i wydali go na swojej składance. Dawniej to byłoby niemożliwe. Nie znasz dnia ni godziny, kiedy coś może się wydarzyć. Nie można się obrażać na internet. W grudniu pojawiłeś się na naszej aktivistowej okładce. Dobrze się czułeś w roli gwiazdy?

To była fajna przygoda, ale nie mam parcia na szkło. Lubię robić muzykę, ale pokazywanie się jest obce mojej naturze. Chciałem pozostać nierozpoznawalny – taki był plan na samym początku. Projektowałem nawet maskę, na wzór tej, która jest na okładce EP-ki. Podczas występów miała się żarzyć pod wpływem mojego głosu. Ale potem pomyślałem, że jeśli wyjdę w tej masce na scenę małego klubu w Bydgoszczy, to będzie to szalenie pretensjonalne, wyjdzie z tego cyrk. Więc zrezygnowałem. Sesję na okładkę „Aktivista” robiła moja przyjaciółka w łazience mojej babci. Czułem się swobodnie i wyszło fajnie. Ale pozowanie do zdjęć nie wpisuje się w moje wyobrażenie o karierze muzycznej.


AKTIVIST

MAGAZYN SZTUKA PENS • KANAŁ • BETON

DOŚWIADCZALSKI Tekst: Alek Hudzik

Nurkował w śmieciach weneckich kanałów, wymieniał się ubraniami z poznańskimi bezdomnymi, szukał Boga razem ze Zbigniewem Liberą. W pierwszym zdaniu rozmowy pyta, czy sztuka kojarzy mi się z zapachami. Franciszek Orłowski nie boi się angażowania w sprawy społeczne, ale nie gubi sztuki w reportażowej formie. Uznawany jest za najciekawszego i najbardziej obiecującego polskiego artystę. Pojechać do Londynu, zrobić kilka fotografii budynków starym – nie byle jakim, bo szpiegowskim – aparatem. Następnie razem z grupą speców od mikrospraw przeciąć jednego pensa i włożyć do środka mikrofilm – brzmi jak scenariusz show Bogusława Wołoszańskiego. Pens w końcu trafia do portfela, a stamtąd do obiegu. Franciszek Orłowski męczył się nad pracą bardziej skomplikowaną niż jakakolwiek galeryjna instalacja, by jednym gestem dosłownie ją wydać i tym samym stracić to, co każdy inny artysta wolałby po prostu sprzedać. Żegnaj dzieło, liczy się eksperyment, badanie granic.

Zaspokoić potrzebę

Może właśnie dlatego w 2009 r. podczas 53. Biennale w Wenecji, zamiast biegać za kolekcjonerami, zanurkował w kanałach, by odkrywać zatopione fundamenty i piwnice weneckich kamienic. – Mówili, że jestem idiotą, bo nad głową, w mętnej jak ściek wodzie pływały motorówki. Po co to robić? Nie chodzi tylko o poznawanie nowego oblicza miasta (podczas nurkowania Franciszek nakręcił film „Spadek”, który mrocznymi wizjami mógłby konkurować z niejednym horrorem). Ważne jest doświadczanie, zaspokajanie egzystencjalnej potrzeby – tłumaczy Orłowski. Artysta doświadcza za nas, wcielając w życie najdziwniejsze pomysły. Nie da się wyłapać jednego technicznego czy wizualnego wątku, który wiąże wszystkie prace Orłowskiego. Skacze od tematu do tematu, mówi, że jego pracownią jest głowa. To tu powstają projekty, realizacja to rzecz drugorzędna. Jakiś czas temu zainteresował się bezdomnością. – Temat jest mi bliski, znam kilku bezdomnych. To nie jest tak, że oni mieszkają na ulicy wyłącznie z biedy. Często sami wybierają taki los – ubranie staje się ich mieszkaniem, bo nie potrafili rozpychać się łokciami. Problemy egzystencji doprowadziły ich w to miejsce – opowiada. Swoje obserwacje w 2008 r. przekuł w artystyczne działanie – napotkanym bezdom-

nym oferował wymianę ubrań. Na ławce, w parku, przy świadkach przebierał się w ich ciuchy. Trzy lata później wrócił do projektu. Zebrał śmierdzącą odzież i uszył z niej namiot, tworząc mieszkanie ze szmat – jedynego realnego lokum bezdomnych. Nie ma w jego działaniu społecznego aktywizmu innego artysty – konstruującego pojazdy dla bezdomnych Krzysztofa Wodiczki. Jest za to brutalna, cuchnąca prawda o życiu osób, których w galerii z pewnością nie zobaczymy.

Odór sztuki

Sztuka Orłowskiego nie jest miła, łatwa i przyjemna. Ani łatwa w interpretacji. Gdy pod warszawskim Muzeum Sztuki Nowoczesnej przykrył samochód grubą czarną warstwą asfaltu, niewielu zrozumiało, że pod galerią ktoś postawił dzieło sztuki. Jeszcze mniej wyłapało trafny komentarz do ówczesnej sytuacji MSN. Bardziej czujni wiedzą, jak wiele wspólnego ma maszyna ukryta pod asfaltową pierzyną z potencjalnie najlepszym muzeum w Polsce, które jednak nigdy nie powstało. Ci, którzy lubią udowadniać, że polscy artyści chętnie kserują dawno już istniejące pomysły, mogliby zarzucić Orłowskiemu niemal literalne powtórzenie pracy Amerykanina Jamesa Winesa, który zalał asfaltem cały parking starych samochodów w USA. Franciszek nie opowiada jednak o paranoi amerykańskiej nadprodukcji, lecz o energii uwięzionej w małej przestrzeni tymczasowego muzeum. Nietypową fascynacją Orłowskiego okazują się zapachy. – Interesuje mnie nowa przestrzeń, którą może opisać zapach przenikający tam, gdzie nie sięga wzrok i dźwięk. Zapach tworzący podziały inne niż ściany – tłumaczy. Odór brudnej odzieży, smród ścieków tworzą przestrzeń zaskakującą, która może „dosięgnąć” nas tam, gdzie się tego nie spodziewamy. Tym samym artysta toruje sobie drogę w nowe rejony, jak dotąd zupełnie przez artystów wzgardzone. A8

Zero (2011) Drobne (2010) Pod skórą (2008 , fot. Jan Smaga)


LUTY 2014

A9


AKTIVIST

MAGAZYN REPORTAŻ

HAJS TALENT PLAN LEKCJI

KURS NA FEJM Tekst: Olga Święcicka Ilustracja: Tymoteusz Piotrowski

Są zawody dużej charyzmy i obrzydliwej pewności siebie, z którą albo się rodzisz, albo możesz o niej zapomnieć. Do tej pory literatura i muzyka to był rezerwat dla najwytrwalszych. Jak sobie nie wykarczujesz, to nie zarobisz. Nie ma jednak takiego poletka, którego nie można by zagospodarować. Z ciekawością neofity odkryliśmy, że istnieją szkoły, które w kilka tygodni uczynią z nas pisarza czy didżeja. Można? Można. Trzeba tylko zapłacić i czekać na efekty. Sprawdzamy, co w trawie piszczy i czy rzeczywiście nie matura, lecz chęć szczera zrobi z ciebie oficera. Albo przynajmniej rzemieślnika artystę.

Męka pisania

Uwielbiam czary-mary i bara-bara lubię/ Mam obcykane wszystkie nowe suczki w klubie (…)/ Usteczka mogą kłamać, lecz prawdę mówi szpara/ Uwielbiasz czary-mary i kochasz bara-bara Jakub Winiarski, „Piosenki starego serca” „Pisania można się nauczyć”, głosi hasło na stronie internetowej Pasji Pisania – szkoły, którą założyły trzy mamy. Poznały się na parkingu przy podstawówce i postanowiły stworzyć coś wyjątkowego. Szkołę pisania. I nie

chodzi tu oczywiście o stawianie liter, ale o pisanie na najwyższym poziomie. Powieści, reportaże, opowiadania. Nauczyciele obiecują, że w sześć tygodni, czyli po ukończeniu pierwszego poziomu kursu, za który trzeba zapłacić około 600 złotych, będzie można nazwać się pisarzem. Brzmi dumnie. Na zajęcia idę jednak pełna obaw. Jako „osoba pisząca”, a często też redagująca, wiem, że pisać nie każdy może. Chyba że do szuflady, ale w takiej sytuacji trudno zasłużyć na miano pisarza. Cóż, na szczęście to nie ja jestem od odbierania marzeń. Grupa mnie zaskakuje. Jest przekrojowa, z przewagą kobiet. Wiek i pomysły różnorodne, choć większość wydaje się pisać o sobie. Jest więc mężczyzna opowiadający o samotnym tacierzyństwie, 60-latka pisząca powieść o frustracjach seksualnych i młoda dziewczyna parająca się fantastyką. A10

Jest też nauczyciel, który na wejściu obdarowuje mnie swoim tomikiem dość niewybrednych wierszy – tytuły „Mlaszczenie pytonga” czy „Pierdol się króliczku” należą do najbardziej wyszukanych. Prezent pozostawiam bez komentarza, choć patrząc na współczujące uśmiechy uczestników, domyślam się, że nie jestem jedyną, którą spotkał ten zaszczyt. Bez oceniania jednak. W końcu przyszłam tu pisać, a nie oddawać się „słodkiemu bara-bara”. Zabieram się więc do pracy. Zajęcia zaczynają się od pytania: „Jak minął twój pisarski tydzień?”. Spowiadają się wszyscy po kolei. Trzy strony – średnio, pięć – coraz lepiej, dziesięć – oklaski. Zeznania trafiają do zeszytu. Widać, że ci, którzy napisali mało, są zawstydzeni. Czuję egzaminacyjny ból brzucha. Po serii zeznań przychodzi czas na krytykę. Dwie wyznaczone osoby rozdają uczestnikom swoje teksty. Czytamy po cichu, oceniamy na głos. Najpierw mówimy o swoich wrażeniach, potem analizujemy fragmenty, korzystając ze wzoru pytań przygotowanego przez nauczyciela. Jest trochę jak w szkole podstawowej. Czy jest bohater? Jak się nazywa? Czy wiemy, co lubi? Pytań jest sporo i rzeczywiście pomagają ocenić tekst. Po quizowej serii czas na chwilę oddechu i wykład, któremu przyświeca motto nauczyciela: „Pisanie jest rzemiosłem”. Poznajemy więc tajniki konstruowania treści, budowania postaci, wprowadzania dialogu. Zasady do zanotowania i natychmiastowego wdrożenia. O stylu tu się nie rozmawia. – To nie są warsztaty dla osób, które mają wyrobiony styl – tłumaczy Jakub Winiarski, pisarz i pisarski coach. – To warsztaty dla początkujących, którzy chcieliby nauczyć się literackiego rzemiosła. Potencjalny Franz Kafka czy inny poszukiwacz nowych smaków mógłby się tu rozczarować. To, co się sprzedaje, to literatura rzemieślnicza, i tego uczę


LUTY 2014

A11


AKTIVIST

– opowiada. Kiedy nieśmiało pytam o talent i wymieniam ważnych dla mnie pisarzy, nauczyciel zbywa mnie krótkim zdaniem. – Talent jest przereklamowany. Każdy może być pisarzem, bo każdy ma do opowiedzenia jakąś historię. A sprzedają się głównie te opowiedziane prosto. Czasem nietypowo, czasem pokracznie, ale to nie ma znaczenia, jeżeli to się sprzedaje. W końcu lepiej pisać, tworzyć niż marnować czas – żartuje. Sądząc po liczbie wydanych przez absolwentów szkoły książek, wśród których są zarówno publikacje w stylu „Kochanek malutki”, jak i reportaż o górskiej wyprawie „Sekretne życie motyli”, można uwierzyć, że pisanie to rzeczywiście sport dla każdego. Najważniejsze jest dobre tempo i opanowana technika. – Niektórym wciąż wydaje się, że w Polsce można być albo Mickiewiczem, albo nikim. A to nie jest prawda. Nie ma wstydu w byciu Grocholą. Wciąż u nas brakuje silnej literatury mainstreamowej, dobrze zrobionej. Jak chce się pisać, to trzeba pisać, a nie martwić się opinią innych – tłumaczy. Na pytanie, kto ma to wszystko czytać, nie dostaje już odpowiedzi. Pytong zasnął.

God is a DJ

Nie chcę go budzić. Postanawiam więc spełnić swoje kolejne marzenie i zostać didżejką. Spinlab – pierwsza profesjonalna szkoła didżeingu założona przez Pawła (DJ Falkon) i Wojtka (DJ Kebs) – może mi w tym pomóc. Co prawda moja muzyczna wiedza jest dość ograniczona i zawsze miałam problemy z poczuciem rytmu, ale za to mam chęci i dużą potrzebę zabłyśnięcia. Nie tracę więc wiary nawet wtedy, kiedy orientuję się, że jestem najstarszą i zdecydowanie najmniej „cool” osobą na sali. Na początek chłopaki pytają mnie, jaki kawałek ostatnio przyprawił mnie o dreszcze. W myślach odrzucam „Play with Fire” Rolling Stonesów i zaczynam nerwowo jąkać się, opowiadając o jakimś artyście electro. Reszta czteroosobowej grupy jest zdecydowanie lepiej przygotowana. Robię dobrą minę do złej gry i chwytam za słuchawki. Ilość sprzętu jest naprawdę imponująca. Znajdą tu coś dla siebie zarówno miłośnicy starego dobrego gramofonu, jak i zaawansowani komputerowcy. Wybieram sprzęt klasyczny. Chłopcy są cierpliwi. Kiedy reszta zaczyna grać na

poważnie, ja cały czas męczę się z jednym bitem. Jedyne, co mi wychodzi albo w moim odczuciu wypada nieźle, to skreczowanie, tylko że nie samym skreczowaniem człowiek żyje. Porzucam więc „drapanie płyty” i przez godzinę cierpliwie ćwiczę przejście między dwoma numerami. Didżejka ze mnie marna, choć chłopcy robią wszystko, żeby rozkochać mnie w sprzęcie. Faktycznie, ze sprzętem mi do twarzy, ale szkoła niestety nie jest dla tych, co chcą błyszczeć i robić show, tylko dla tych, którzy naprawdę kochają grać. – Jeśli ktoś myśli, że przychodząc tu, zyska sławę albo coś sobie ugra, to na pewno nie jest to miejsce dla niego – mówi Wojtek – Bycie didżejem to ciężka praca. Imprezy, popularność, zabawa to dodatki, na które trzeba zapracować. W dzisiejszych czasach niektórym się wydaje, że wystarczy ściągnąć z sieci 200 najbardziej popularnych kawałków i można okrzyknąć się didżejem. Sztuką jednak nie jest rozruszanie tłumu, ale wykreowanie mody na jakiś styl, pokazanie nowej muzyki, zagranie niesztampowo – tłumaczy. Chłopaki wprowadzają więc w arkana rzemiosła. Sami uczyli się na własnych błę-

Społeczeństwo nam się bogaci i dorasta do dojrzałych decyzji. Zamiast na ZUS wpłaca na marzenia. dach, podglądając kolegów i ściągając pierwsze tutoriale z sieci. Swoim podopiecznym chcą oszczędzić czasu, który sami wykorzystali na poszukiwania. – Nie każdy nadaje się na didżeja, ale dzięki naszej szkole może w szybki sposób zweryfikować swoje marzenia. Uczymy dobrych nawyków, obsługi sprzętu i oswajamy z nim. Zawsze mówię, że żeby zostać didżejem, wystarczy umieć policzyć do czterech, mieć poczucie rytmu i jarać się muzyką. Reszta to praca – tłumaczy Paweł. Paulina, która razem ze mną przyszła na zajęcia, nie chce grać w klubach. – Granie to dla mnie hobby. Kocham muzykę, ale z byciem didżejką nie wiążę przyszłości. Chętnie zagram na domówce u przyjaciół, ale imprezy zostawiam najlepszym – mówi. Spinlab niczego nie obiecuje swoim kursantom. Wiadomo, że na sukces trzeba zapracować. Można mu jednak dopomóc. Każdy z kursów kończy się egzaminem, po podstawowym nagrywa się pierwszy set, po zaawansowanym gra set na imprezie w zaprzyjaźnionych ze szkołą klubach. Możliwości na złapanie kontaktów jest więc sporo. – Jeśli wyrobi się dobre nawyki, to zagra się wszędzie. Wiadomo, że najwięcej nauczysz się podczas imprezy, ale zanim wyjdzie się do ludzi, należy się przygotować. Uczymy naszych kursantów, że grając muzykę, nie można już tylko myśleć „fajne, niefajne”, lecz trzeba się zastanawiać, jak jest zbudowana i co można z nią zrobić – tłumaczy Paweł.

Pieniądz gra rolę

Ja nie zrobię nic, bo – jak widać – mam problemy z techniką i milionem guziczków, nie mówiąc o zerowej muzycznej intuicji. Stawiam więc wszystko na jedną kartę. Skoro nie nadaję się na rzemieślnika literatury i jestem zbyt głucha na didżeja, to może przynajmniej mogę zostać menadżerem muzycznym. W końcu to on dostaje konkretny produkt do wypromowania i na muzyce nie musi znać się wcale. Ot, zaawansowany sprzedawca, który wie, kogo poklepać i kiedy zabronić zespołowi pić. Żartuję. Bycie menadżerem wydaje mi się zadaniem A12

najtrudniejszym. Kapelę trzeba znać lepiej niż własną rodzinę, w klubach wiedzieć, gdzie są wejścia oknem, i do tego umieć myśleć na kilka lat do przodu. Skoro jednak Akademia Menadżerów Muzycznych, która od roku organizuje roczne szkolenia z bycia menadżerem, mówi mi, że mogę to wszystko osiągnąć ciężką pracą, to nie zostaje mi nic więcej niż spróbować. Zajęcia odbywają się w prywatnej szkole Koźmińskiego. Biznesy czuć w powietrzu. Przeglądam plan lekcji. Sporo jest teorii, ale i zaskakującej praktyki. Będą zajęcia z psychologiem i wykłady z prawa muzycznego. Do tego sporo promocji i kontaktów z mediami. Brzmi ciekawie. Nazwiska wykładowców też wyglądają znajomo. Menadżerka Fokusa, menadżer Republiki, Myslovitz i właściciel wytwórni SP Records. – Przy dobieraniu kadry zależało mi na trzech czynnikach – tłumaczy Przemek Kubajewski, organizator szkoleń. – Po pierwsze, chciałem ludzi, którzy minimum dziesięć lat działają w branży. Po drugie, muszą być w niej wciąż obecni, bo wiadomo, że rynek się zmienia. Po trzecie w końcu, muszą to być osoby, które działają z nieprzypadkowymi artystami. Jeden sukces nie wystarczy. Dlatego na naszej liście są menadżerowie komercyjnych, ale wartościowych artystycznie gwiazd – dodaje. Aż dziwne, że wszyscy tak ochoczo chcą dzielić się swoją ciężko zdobytą wiedzą. – Nie miałem problemów ze zwerbowaniem kadry – przyznaje nieskromnie Kubajewski. Od otwarcia zorganizowano już trzy kursy, zaraz zaczyna się nabór na kolejny. Mimo że cena rocznej nauki to siedem tysięcy, chętnych nie brakuje. – Profil uczestników jest różny. 70% to osoby, które prowadzą zespoły i chcą je wypromować, 20% to zupełnie świeży uczniowie, którzy chcą spełnić swoje marzenie, 10% to pracownicy firm menagmentowych i eventowych, których przysłali do nas pracodawcy – wylicza Kubajewski. Ja poznaję Konrada z Lublina, który jest menadżerem celtyckiego zespołu Lia Fail. Na wstępie przyznaję, że o folkowej muzyce nie mam pojęcia, i współczuję mu, że musi ją promować. Konrad jednak nie traci wiary. Nic dziwnego, zespół założyła jego żona, więc ma pewne zobowiązania. – Przed Akademią myślałem, że bycie menadżerem to wydzwanianie, pisanie maili i kłócenie się z klubami. Robiłem to wszystko, ale efekt był marny. Szkoła uporządkowała moją wiedzę i dała mi niezbędne kontakty – mówi. Jeśli nie ma się własnego zespołu, to szkoła organizuje uczniowi staż u boku jakiegoś bandu. – Zgłoszeń po menadżera mam więcej niż chętnych do szkoły – żartuje Kubajewski. Jest więc w czym wybierać. A czy można zostać menadżerem zespołu, którego się nie lubi? Tu zdania są podzielone. Kubajewski twierdzi, że bez muzycznej zajawki trudno coś zdziałać.

Na skróty do mety

– Nie powiedziałbym, że Akademia to droga na skróty. To raczej prezentacja wielu dróg. Każdy ma swój przepis na sukces. Uczestnik wybiera ten, który jest mu najbliższy. I to nieprawda, że tylko przebojowi coś tu ugrają. Analityczni też świetnie sobie radzą. Kwestia wyboru stylu – puentuje Kubajewski. Style rzeczywiście są różne. Jedni wolą uczyć się w akademiach, inni wybierają szkołę życia. Kto pierwszy na mecie? Trudno ocenić, bo szkoły tego typu to rzecz nowa i niepowtarzalna na naszym rynku. Jedno jest jednak pewne. Społeczeństwo nam się bogaci i dorasta do dojrzałych decyzji. Zamiast na ZUS wpłaca na marzenia. Ryzykowna inwestycja w rock’n’rollową emeryturę.


LUTY 2014

A13


AKTIVIST

MAGAZYN PSY

Kapitan Wrona, Salvador i Tajga zagrzewają się do walki o psią modę.

NA PSA UROK

DRESY • MORDA • ŚNIEG

Tekst: Olga Święcicka Zdjęcia: Neon

Kolorowe, dresowe, ciepłe. Bluzy Neon niewiele różnią się od tych, które każdy z nas ma w szafie. Uszyte z grubej bawełny, w klasycznym kroju z kapturem, są kwintesencją wygody. Psiej wygody, bo Neon to modowa marka dla czworonogów. Skoro pan może, to kto pieskowi zabroni. Najlepsze pomysły rodzą się na spacerach. Szczególnie tych, które wydają się nie mieć końca. Kiedy w zimowym mroku gubi ci się czarny pies, to można mówić o takim niekończącym się spacerowym scenariuszu. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Pies się znalazł, a razem z nim przyszedł pomysł na biznes. Kiedy Konstancja Liszewska i Asia Kawalec zeszłej zimy powiedziały znajomym, że chcą szyć bluzy dla psów, usłyszały rozbawione komentarze. Dziś nikt już się nie śmieje. Pierwsza kolekcja bluz trafiła do sprzedaży i spotkała się z gorącym przyjęciem. Zanim jednak stało się kolorowo-neonowo, bywało różnie.

Wrona modelem

– Nie oszukujmy się – mówi Asia. – Żadna z nas nie miała pojęcia o szyciu. Ja co prawda miałam starą maszynę, ale nie umiałam z niej korzystać. Szycie to zresztą najmniejszy problem. Kłopotem jest wykrój. Psia sylwetka nijak ma się do ludzkiej. Zanim wymyśliłyśmy, jak uszyć rękawy z przodu, zrobiłyśmy setkę nieudanych rysunków – opowiada. Wyzwaniem było też stworzenie rozmiarówki.

Wiadomo, pies psu nierówny. Pierwsze bluzy powstały więc dla Tajgi i Kapitana Wrony, czyli psów dziewczyn. Potem zaczęło się wydzwanianie po znajomych i chodzenie z centymetrem na spacery. Po kilku tygodniach prób wykroje w trzech rozmiarach były już gotowe. Do sukcesu brakowało już tylko kogoś, kto marzenie przeniesie na materiały. – Kiedy dzwoniłyśmy po krawcowych, większość śmiała nam się w słuchawkę – opowiada Konstancja. – Niektóre też szczerze przyznawały się, że nie potrafią szyć takich rzeczy i nie dały się namówić na wyzwanie – dodaje. Pomoc znalazły dopiero w Wołominie, gdzie po chwili konsternacji szwaczki nie tylko zdecydowały się na psią konfekcję, ale nawet wymyśliły Asi i Konstancji pseudonim. Określenie „te od psów” towarzyszyło im przez cały okres produkcji. Warto jednak było zacisnąć zęby, bo bluzy wyszły lepiej, niż dziewczyny oczekiwały.

Kontra koronki

– Kiedy odebrałyśmy pierwsze egzemplarze, byłyśmy zachwycone. Kolory świetnie współgrały z psią sierścią, A14

a bluzy wyglądały jak miniaturki ludzkich – opowiada Asia. – Trzeba było tylko zobaczyć, co myślą o nich sami zainteresowani – żartuje. Pierwszy test nie wyszedł pomyślnie. Bluza, którą uszyły z myślą o Wronie, okazała się trochę za mała. Kiedy ją założyły, pies znieruchomiał. Wystarczyło jednak zamienić rozmiar na większy, a Wrona swoim starym zwyczajem zaczął biegać i wariować, nie zwracając uwagi na modne ubranko. Podobnie było z innymi psami. Biegały za piłką, skakały, bawiły się. Neon dodawał im tylko uroku i rozgrzewał. – Gdyby dwa lata temu ktoś powiedział mi, że będę ubierała swojego psa, pewnie postukałabym się w czoło. Po zeszłej, bardzo ciężkiej zimie wiem jednak, że to dla jego dobra. A skoro już się nosić, to modnie i ładnie. W sklepach dla zwierząt brakuje bluz dla większych psów, a jeśli już są, to w moro albo z cekinami – mówi Asia. – Zdecydowanie lepiej, żeby pies chodził w dresie niż w koronkach i wstążkach – dodaje Konstancja. Jak postanowiły, tak się stało. Dresowe bluzy Neonu można kupić na ich stronie na Facebooku i w showroomie internetowym Moustache. Jedna z neonowych bluz trafiła też na stronę Design dla Zwierząt. Pieniądze uzyskane z jej sprzedaży zostaną przeznaczone na karmę dla psów w schronisku. Zarówno Asi, jak i Konstancji los opuszczonych zwierząt nie jest obojętny. Nie tylko same przygarnęły psy, lecz także właścicielom schroniska zaproponowały zniżkę na neonowe bluzy. – W przyszłości chciałybyśmy jeszcze bardziej zaangażować się w pomoc – mówi Konstancja. – Dla obu z nas to bardzo ważna sprawa. W końcu gdyby nie nasze psy, nigdy nie powstałby Neon – dodaje.


LUTY 2014

A15


AKTIVIST

MAGAZYN WYWIAD DZIEWCZYNY • JEDZENIE • ORCHIDEA

MYŚLOWY METABOLIZM NA WYSOKICH OBROTACH Rozmawiała: Anna Tatarska

Jenni Konner – amerykańska producentka i scenarzystka – jest obok Leny Dunham i Judda Apatowa jedną z osób odpowiedzialnych za ogromny sukces serialu „Dziewczyny”. Dunham jest jej podopieczną, przyjaciółką i kreatywną partnerką. W produkcję HBO Jenni zainwestowała cały swój czas, serce i energię.

Konner nazywana jest emocjonalnym ochroniarzem Leny Dunham.

Opłaciło się. „Dziewczyny” zgarniają kolejne nagrody i stają się biblią pokolenia dwudziestolatek. Do grona fanów serii zaliczają się m.in. Glenn Close i Daniel Day Lewis. Moja rozmówczyni, z którą spotykam się w londyńskim hotelu Soho, lubi od czasu do czasu w poważną wypowiedź wrzucić siarczyste przekleństwo i głośno się zaśmiać. Jest pewna siebie i zrelaksowana, ale przyznaje, że wciąż nie może uwierzyć w wielki sukces niepozornego projektu o czterech spłukanych i lekko neurotycznych dziewczynach z Brooklynu. W HBO pokazywana jest obecnie trzecia seria hitowego serialu. Współpracujesz z Leną Dunham od samego początku jej kariery. Co zwróciło twoją uwagę, kiedy zetknęłaś się z nią po raz pierwszy?

Wystarczyły mi „Mebelki”, pierwszy film Leny. Był inny niż wszystko, co widziałam wcześniej. Nigdy nie zetknęłam się z twórcą, który przez dziesięć minut filmuje wkładanie pokrywającej całe ciało bielizny wyszczuplającej! Także sposób prowadzenia narracji wydał mi się wyjątkowy i bardzo odważny. Główna bohaterka filmu wraca do domu po studiach i zachowuje się wobec swojej rodziny jak kompletny dupek: nie wynosi śmieci, jest emocjonalną terrorystką, wyżera jedzenie z lodówki... Lena nie bała się

opowiadać o kimś, kto zachowuje się okropnie, ale i tak go lubimy. Zwariowałam na punkcie tego filmu – i Leny. Wieść gminna niesie, że z sympatii do filmu posunęłaś się do nie do końca legalnych działań.

Nie, nie, nic z tych rzeczy [śmiech]. Po prostu przez jakiś czas agencja, w której pracowałam, kopiowała „Mebelki” na moją prośbę. Film nie był dostępny w sklepach, a ja tak bardzo chciałam go pokazywać ludziom... Dlatego Judd [Apatow, producent wykonawczy serialu – przyp. red.] nazywał mnie nieoficjalnym dystrybutorem. Kiedy dostałam telefon, że Lena będzie realizować nowy projekt i chcą, bym została jego „opiekunem”, zgodziłam się bez wahania. Kiedy zaczynałyście pracę, Lena była bardzo młoda. Starałaś się ją chronić?

Na początku czułam się, jakbyśmy byli z Juddem opiekunami idealnej orchidei, której nikomu nie wolno było dotknąć, niczego w niej zmienić. Ale teraz Lena sama jest już świetna w tej „samoobronie”. Uczy się szybciej niż ktokolwiek, kogo znam. Porównałabym to do kultowej sceny w „Splash”, kiedy grana przez Darryl Hannah syrena opanowuje w jeden dzień zdolność mówienia po angielsku, oglądając telewizję A16

w domu handlowym. Nie wiem, jak Lena to robi. Ja w jej wieku nigdy nie byłabym w stanie nakręcić takiego serialu. Przetworzenie wydarzeń z tamtego czasu zajęło mi 20 lat i dopiero teraz potrafię o tym pisać. Ale ona błyskawicznie „trawi” nowe fakty i zjawiska. Myślowy metabolizm Leny jest niewiarygodnie szybki. Jak opisałabyś stworzone przez Lenę postaci – cztery mieszkające na Brooklynie przyjaciółki?

Myślę, że Hannah jest łącznikiem w tej grupie. Każda z dziewczyn nazwałaby siebie jej najlepszą przyjaciółką. To ona ma ich klucze i to do niej dzwonią, kiedy w nocy nie mogą się dostać do swoich domów. Marnie to przyjaciółka Hanny z dawnych lat. Być może gdyby po studiach trafiły do innych miast, już by się nie trzymały razem, ale póki co są blisko, choć bardzo się różnią. Shoshanna żyje w swoim własnym świecie, ale liczy się też ze zdaniem swoich przyjaciółek, przynajmniej do pewnego stopnia... Wydaje mi się, że w pewnym sensie toona najlepiej wie, czego chce, i ma najdokładniej wyznaczone cele. Wreszcie Jessa: wolny duch, którego urok wyczerpuje się wraz z nieubłaganie płynącym czasem. Najbardziej zaskakuje, jest jak nieskończony obraz, cały czas ewoluuje.


LUTY 2014

To pytanie męczy wszystkich fanów serialu: Czy Lena i Hannah to syjamskie siostry?

Nieustannie mówię do Leny Hannah, to się już robi nieznośne. Klasyczna pomyłka! Wydaje mi się, że na początku Lena i Hannah miały wiele więcej wspólnego niż teraz. Lena tak bardzo dojrzała przez ten czas, że Hannah stała się raczej jej młodszą siostrą. Ciekawi mnie pewien paradoks: serialowe „Dziewczyny” zmagają się z problemami finansowymi, ale kwestia pieniędzy nie jest zbyt często analizowana na ekranie.

To się zmieni w tym sezonie, kiedy Hannah nareszcie zacznie swoją pierwszą „prawdziwą” pracę i dostanie pierwszą oficjalną pensję. Dotąd zarabiała pieniądze na lewo, w kawiarni... Kiedy piszemy, zawsze staramy się pamiętać, jak na psychikę naszych bohaterek wpływa lęk przed finansową niestabilnością, myślimy o nich w tym kontekście. To dziewczyny, które czasami nie mogą wyjąć z bankomatu ostatniej kasy, bo maszyna nie wydaje monet... Jesteś producentem wykonawczym serialu, ale pracujesz też jako jego scenarzystka. Jak wygląda wasza praca?

Jest nas szóstka. To mało jak na amerykańskie standardy. „Modern Family” ma chyba 15 scenarzystów. Zabawne jest też to, że choć wszystko, co powstaje, musi zostać zaakceptowane przez Lenę, a potem przeze mnie, to większość naszych współpracowników ma o wiele większe telewizyjne doświadczenie niż my dwie. Mamy w zespole ludzi, którzy współtworzyli „Sześć stóp po ziemią” czy „News Radio”. Lena pracowała wcześniej wyłącznie w pojedynkę i wiem, że moment, w którym zaufała naszemu zespołowi, był dla niej magiczny. Poza tym ona robi naraz cztery tysiące rzeczy i gdyby miała pracować sama, byłoby to coś strasznego. Oczywiście w pracy 90% czasu spędzamy, rozmawiając o jedzeniu: co zamówimy teraz, co zjemy potem, co zjemy jutro... pozostałe 10% to rozmowa o pracy i praca. Skąd bierzecie pomysły na kolejne odcinki?

Tematy przychodzą do nas stopniowo, wraz z postępem pracy. Np. podczas pierwszego sezonu myśleliśmy, że jeśli kiedykolwiek dane nam będzie nakręcić drugi, to chcielibyśmy zobaczyć Adama i Raya razem. Kiedy wiedzieliśmy już, że kontynuacja nastąpi, mogliśmy przygotowywać pod to grunt. Zwykle już na wczesnym etapie prac nad serią wiemy, co wydarzy się dalej. Niekiedy pod koniec pozwalamy sobie na drobną zmianę planów, robimy niespodziankę. Zdarza wam się kłócić?

Czasami spieramy się, czy dana postać zrobiłaby coś, co wymyśliliśmy dla niej w scenariuszu, czy nie... Ale z czasem poznajemy nasze postaci coraz lepiej i odpowiedzi na te pytania stają się bardziej oczywiste. Niekiedy spieramy się o zachowanie w danej sytuacji. Czasami komuś nie podoba się napisana przez drugą osobę historia albo dowcip. Jak widzisz, same drobiazgi.

Jak układa się wasza współpraca z HBO?

JENNI KONNER, Z HBO związana od początku kariery. Najpierw tworzyła animowany serial „George and Martha”. Potem poznała Judda Apatowa, z którym pracowała przy „Studenciakach”, „Terapii grupowej” i „In the Motherhood”. W końcu skupiła się na script doctoringu i stała się specjalistką od konsultowania postaci kobiecych (m.in. w „Red” czy „Transformers”). Choć to Dunham jest twarzą „Dziewczyn”, bez Konner kultowa seria nigdy by nie powstała. To ona wzięła debiutującą scenarzystkę pod opiekę.

Powiem tak – kiedy oglądasz ceremonie rozdania nagród, na których laureaci dziękują HBO, to zapewniam cię, że to nie jest tylko czysta kurtuazja. Ta stacja daje całkowitą artystyczną wolność, dlatego tak chętnie współpracują z nią największe nazwiska w branży. Niektórym wydaje się, że to oznacza, że zostawiają cię samopas, ale to nieprawda. Są świetnymi, twórczymi partnerami, krytykują konstruktywnie, ich uwagi są merytoryczne. I zgłaszają je tylko wtedy, kiedy naprawdę mają coś do powiedzenia, co nie jest typowe w świecie telewizji. Zwykle wygląda to tak, że musisz się konfrontować podczas narady z 15 osobami, które nie mają pojęcia o tym, co robisz, ale każda musi wygłosić jakiś nawet najdrobniejszy, często też głupi komentarz, żeby uzasadnić istnienie swojego stanowiska. Z HBO się rozmawia. Jesteśmy bardzo zadowolone z tej współpracy – gdybyśmy nie były, nie podpisałybyśmy z nimi umowy na inne, przyszłe zlecenia. Wasz serial ma wielu fanów, krytycy go wychwalają, ale jest też grupa osób, w których wywołuje bardzo silne, negatywne emocje...

Ludzie potrafią się na nas wściekać, do tej pory jest to coś, co cholernie mnie zaskakuje. Wiesz, jak bardzo bywają na nas źli? To szaleństwo! Ale ma to też swoją dobrą stronę: nie można się tak bardzo wkurzyć na coś, z czym nie mamy emocjonalnej więzi. Nie wkurzaliby się na nas, gdyby nie oglądali serialu! Moi drodzy, jeśli nas nie lubicie, to wyłączcie telewizor albo zafundujcie sobie Showtime! Nie cierpcie! Jakiś czas temu twórcy „Przed północą”, czyli już trzeciej części filmowej opowieści o Jessem (Ethan Hawke) i Celine (Julie Delpy), żartowali, że wyobrażają sobie ósmą

A17

część, w której bohaterowie są w wieku protagonistów „Miłości” Hanekego. Jak długo będziemy śledzić losy „Dziewczyn”?

Naprawdę nie wiem. Pewnie będziemy chcieli o nich mówić, dopóki ich historia będzie autentyczna. Ale mnie osobiście nie interesowałoby śledzenie ich losów jako trzydziestolatek czy jeszcze później. Myślę, że to całkiem inny etap życia, na którym wszystko wygląda inaczej, i że to nie jest temat dla nas. Czyli nie doczekamy się „Kobiet”?

Nie, skąd. Może nakręcimy „Stare dziewczyny”... [śmiech] W trzecim sezonie zachodzą duże zmiany. Nasze bohaterki aktywnie pracują nad tym, by dorosnąć – to nowa sytuacja w serialu. Nie mówię, że im się udaje, ale próbują. Kiedy oglądaliśmy ich poczynania w poprzednim sezonie, na pewno spora część widzów mamrotała pod nosem: „Zbierzże się wreszcie do kupy, dziewczyno!” Teraz przyszedł czas, że i do nich to dotarło. Czy kiedy zaczynałyście, spodziewałaś się takiego sukcesu? Dziś o „Dziewczynach” mówi się „kultowe”.

Absolutnie nie. Myślałam, że realizujemy jakąś niszową, maleńką produkcję, która podobnie jak „Mebelki” zyska popularność w bardzo wąskim i specyficznym kręgu. Ale nigdy, przenigdy nie spodziewałam się, że będę promować serial w Londynie, gdzie teraz rozmawiamy. Sukces „Dziewczyn” dopiero do mnie dociera. Wczoraj, w połowie pokazu odbywającego się w ramach europejskiej premiery trzeciego sezonu, nagle do mnie dotarło, gdzie jestem, co się dzieje i że po projekcji rozmowę z nami poprowadzi Richard E. Grant. To jest szaleństwo. Takie momenty olśnienia właściwie mam przez cały czas.


AKTIVIST

MOJE MIASTO

GDAŃSK

HAMBUKSY, NIE BURGERY

Ulubione miejsca rapera RakRaczej

Góra Pachołek w Gdańsku Oliwie

Lubię czasami wejść na Pachołek, zapalić spliffa i pokontemplować widok na moje ukochane Przymorze i zatokę – szczególnie wieczorem. Zajebisty widok – polecam. Stawki przy osiedlu Żabianka

RAKRACZEJ

Stocznia Gdańska

Imprezy, kluby i szaleni artyści. Przeżyłem kilka niezapomnianych melanży w nieistniejących już klubach na terenie stoczni. Jeśli w dowolny weekend będziesz chciał się przejść po terenie stoczni, na pewno trafisz na gości biegających z aparatami fotograficznymi i statywami – bardzo inspirujące miejsce, również dla kamery.

Gdański raper i producent związany z Ziomboi Kliką, jeden z dwóch MCs w składzie DwaZera. Od początku lat dwutysięcznych aktywna postać trójmiejskiej sceny niezależnej. Często udziela się na przeróżnych mikstape'ach, a większą rozpoznawalność zawdzięcza nagranemu wspólnie z HIFI Bandą internetowemu wydawnictwu „Gotowi na rajd”. Od tamtej pory jego macierzysty skład wypuścił oficjalny debiut w Prosto – „Płytę z czarnych płyt” – a on sam zacieśnił więzy z Hadesem, czego efektem była najpierw EP-ka, a teraz długogrający krążek składu RH- (recenzję możecie przeczytać kilka stron dalej).

A18

Plaża Gdańsk Przymorze

Plaża jak plaża, najbardziej lubię ją odwiedzać, gdy jest mało ludzi. Mieszkam blisko, więc mogę tam dotrzeć w każdej chwili – z buta zajmuje mi to około 15 minut. Bardzo sobie cenię szum fal i spokój. Latem, jak jest ciepło, bywam tam raczej rzadko i niechętnie – nie lubię widoku rozwalonych wszędzie ludzi, wyglądających jak obtaczające się na grillu kiełby. Tłok. U Szwagra

Buda na pętli autobusowej przy przystanku Oliwa SKM. Pamiętam ją od zawsze i od zawsze jem tam hambuksy. Może nie są to przemodne burgery, które zalewają teraz wszystko, ale jak na moje standardy – bardzo smaczne. I niezmienne od czasu, gdy zjadłem pierwszego. Polecam.

fot. Robert Juchnevic CC BY-SA 3.0, Gdaniec CC BY-SA 3.0

Dobre miejsce na wieczorny chill. Stawek, drzewa, kaczki, myszy, nietoperze itd. Jednym słowem: natura. A w tle wielkie betonowe bloki przy ulicy Pomorskiej. Idealne miejsce na grilla przy piwku. Na to drugie trzeba uważać – wiadomo.


CITY MOMENT

MIASTO • FOTO • CHWILA

Robimy zdjęcia. Obsesyjnie, kompulsywnie, ajfonem. Jak wszyscy. Sorry. Śledźcie nas na Instagramie. Miasto widziane naszymi oczami na instagram.com/aktivist_magazyn

A19


AKTIVIST

MAGAZYN DIZAJN

Płatek zębatek

MAŁE • ŁADNE • COŚ

Czasem rower, czasem śnieg. A czasem jedno i drugie Minnesota, jak wiedzą wszyscy wystarczająco „starzy”, żeby pamiętać, dlaczego Brandon i Brenda przeprowadzili się do Kalifornii, słynie z mroźnych i śnieżnych zim. Ekstremalny klimat nie powstrzymuje jednak mieszkańców Minneapolis, największego miasta tego stanu, przed jeżdżeniem na rowerze także zimą. Grupa lokalnych snowbikerów, gdy już trochę podrosła, zajęła się także wytwarzaniem części i gadżetów rowerowych, ułatwiających jazdę ekstremalną. Albo upiększających. Jak ta zębatka w kształcie płatka śniegu. Do kupienia (w edycji limitowanej) na www.wolftoothcycling.com.

BYĆ I NIE MIEĆ Tekst: Olga Wiechnik

Z tymi rzeczami same problemy. A im większa rzecz, tym problem większy. Nina Woroniecka, studentka warszawskiej ASP, zaprojektowała zestaw mieszkaniowy dla miejskich nomadów: niezbędne do funkcjonowania w pomieszczeniu minimum, które szybko i łatwo razem z tobą zmieni mieszkanie. Fotel (który od biedy może być łóżkiem), stół, dwa krzesła, regał, lampa i pudełka na osobiste drobiazgi – to niezbędne życiowe minimum, które Nina Woroniecka zamknęła w sprytnym i ładnym modułowym zestawie. Wszystkie elementy mieszczą się w skrzyni, która wraz z półkami tworzy regał, a jej wieko to jednocześnie blat stołu. Skrzynia jest wystarczająco duża, aby oprócz mebli pomieścić wszystkie rzeczy osobiste miejskiego nomada, i odpowiednio mała, aby można ją było łatwo transportować. Pomysł Niny jest banalnie prosty: często się przeprowadzamy, a przeprowadzki są upierdliwe. Im mniej mamy rzeczy, tym lepiej. I podczas przeprowadzki, i na co dzień. Bo bałagan też jest upierdliwy. Nina wprawdzie żadnych traum poprzeprowadzkowych nie ma, ale zdarzyło jej się raz wyprowadzić dość daleko, bo do Francji, gdzie przez pół roku uczyła się w L’Ecole de design Nantes Atlantique. – Ten wyjazd uświadomił mi, jak niewiele przedmiotów potrzeba do życia. Spakowałam się w jedną walizkę – wspomina Nina.

Podczas tego wyjazdu jej uwagę zwróciły też bardzo funkcjonalnie urządzone pokoje w akademiku. Każdy ze studentów do dyspozycji miał własne pomieszczenie z łazienką. – Pokój miał 9 m², jego układ i wyposażenie były bardzo dobrze przemyślane, np. łóżko, żeby nie zajmowało miejsca w ciągu dnia, podjeżdżało pod sufit – wspomina Nina. Po powrocie przeprowadziła wśród swoich znajomych ankietę: jak często się przeprowadzają i co ze sobą zabierają. Z ich odpowiedzi wybrała niezbędne minimum, zgromadziła wybrane przedmioty, pomierzyła, uśredniła rozmiary i zaprojektowała swojego Nomadę. „Minimalizm – czytamy w katalogu »Coming Out«, prezentującym najlepsze zeszłoroczne dyplomy ASP – to postawa alternatywna (...) manifestująca się bytowaniem oprzyrządowanym w sposób minimalny”. W Nomadzie mamy więc oprzyrządowanie do spania, siedzenia, odpoczywania i pracy (pod warunkiem że intelektualnej, czyli raczej na siedząco), a nawet, jak się uprzeć, do socjalizowania, bo krzesła są dwa. A20

Coś starego Im nowszy masz sprzęt, tym szybciej będziesz musiał go wyrzucić. Otaczają nas przedmioty, które coraz szybciej się psują, ale coraz dłużej będą się rozkładać, bo produkowane są z bardzo trwałych materiałów. Jeśli więc coś starego można zamienić w coś nowego, to już coś. Dobry uczynek i dobry design w jednym. Lampa na zdjęciu powyżej powstała z 36 kaset magnetofonowym i możecie ją kupić za ok. 250 złotych na stronie Slow Design. Ale możecie też zrobić taki klosz samodzielnie – fachowca zastępując klejem lub trytytkami.


KALENDARIUM LUTY

Olga Święcicka (oś)

Filip Kalinowski (fika)

Mateusz Adamski (matad)

Michał Kropiński (mk)

MUST SEE

Kacper Peresada (kp)

Rafał Rejowski (rar)

Cyryl Rozwadowski [croz]

Alek Hudzik [alek]

Iza Smelczyńska [is]

Kuba Gralik [włodek]

IDZIE NOWE

Luty będzie syty. Co prawda karnawał jest już zanikającym tworem, ale w najkrótszym miesiącu w roku będzie można poszaleć. I to w kilku stylach. Jeśli lubicie retro, to koniecznie wpadajcie na Torwar posłuchać pięciu łamaczy serc. Przyjazd Backstreet Boys do Polski to na pewno jedno z bardziej sentymentalnych wydarzeń sezonu. Podobnie jak powalentynkowy koncert DJ-a BoBo, który przeniesie was prosto w głębokie lata 90. Disco zmienia wszystko. Zmienia się też nasza rodzima scena. Posłuchajcie The Dumplings w Krakowie, Fismolla we Wrocławiu i Domowych Melodii w Gdańsku. Wszyscy piękni i obiecujący. Mniej urodziwi, ale za to już uznani też znajdą swoje miejsce. Sepultura, Bullet for my Valentine czy Glasvegas to mroczne gwiazdy, które idealnie wpisują się w lutowy klimat. Ślizgawka, morze wódki i trochę kultury. Do teatru na „Tramwaj zwany pożądaniem” i do Zachęty na Kubę Dąbrowskiego. Zwiedzać, nie spać. Miejmy nadzieję, że nowy „Aktivist” bezpiecznie przeprowadzi was przez gęstwinę koncertów, wystaw i festiwali. Zima mroczna, więc oczy miejcie otwarte. Olga Święcicka K21

02.02 MODERAT WARSZAWA Basen, ul. Konopnickiej 6 21.00 100-120 zł

Co trzy głowy... Moderat to jeden najbardziej wspaniałych przykładów istnienia synergii w naturze. Sebastian Szary i Gernot Bronsert, znani lepiej jako Modeselektor, oraz Sascha Ring, ukrywający się pod przydomkiem Apparat, rządzili berlińską sceną elektroniczną. Ci pierwsi swoimi przebojowymi, ale i stylowymi propozycjami, ten drugi emocjonalnym brzmieniem i stopniowo odkrywanymi umiejętnościami wokalnymi. Ich ryzykowna współpraca zaowocowała w 2009 r. świetnie przyjętą płytą. Trio zostało również zaproszone na wspólną trasę z Radiohead, w ramach której panowie wystąpili też w Poznaniu. Od tego czasu Moderat dwukrotnie był headlinerem Nowej Muzyki. Swoją klasę potwierdził też zeszłorocznym, bardzo udanym albumem „II”. Ich najbliższe koncerty zapowiadane są jako wielkie multimedialne widowiska i nic dziwnego, że bilety na warszawski koncert rozeszły się jak świeże bułeczki. [croz]


KALENDARIUM

IMPREZA

01.02

KONCERT

01.02

ABDULLA RASHIM

THE BLACK TAPES

WARSZAWA Nowa Jerozolima, Al. Jerozolimskie 57 23.00 15-20 zł

WARSZAWA Cafe Kulturalna, pl. Defilad 1 22.00 20 zł

Esencja techno

Czarne taśmy, czarna kawa

Kolektyw Technosoul to goście, którzy odpowiadają za sukces białostockiego festiwalu Up2Date. Od lat ich jedynym celem jest promowanie dobrej muzyki – patrząc na ich nazwę, chyba domyślicie się, jaki gatunek lubią najbardziej. Na sam początek lutego Dtekk i spółka zaprosili do warszawskiej Nowej Jerozolimy genialnego szwedzkiego producenta Abdullę Rashima. Jego kawałki są niemalże esencją prawdziwego techno – bez zbędnych dodatków, propsów w internecie, autokreacji i z dala od świateł reflektorów. Abdulla tworzy po prostu idealną muzykę dla miłośników surowego brzmienia. Każdy kolejny album przysparza mu coraz większą rzeszę fanów, którzy jego produkcje porównują do klasyków Plastikmana czy twórców związanych z Chain Reaction. Początek lutego zaczniemy równą stopą. [kp]

WYSTAWA

01.02–16.03

Choć tej zimy pod Pałacem nie ma lodowiska, a akcja „Zima w mieście” pewnie też zostanie odwołana, to jednej atrakcji możemy być pewni. W Cafe Kulturalnej urodziny będą obchodzić The Black Tapes. Siedem lat na warszawskiej scenie alternatywnej, dwie EP-ki i dwie płyty długogrające – to wszystko robi wrażenie. W kolejnym roku działalności chłopaki wcale nie zamierzają się poddać. Samej muzyki The Black Tapes nie trzeba lubić, wydaje mi się ograna na tysiąc sposobów i odrobinę infantylna. Nie można jednak zaprzeczyć, że ich energetyczne koncerty skłonią do tańca nawet największych sztywniaków. Krótkie, rytmiczne piosenki doprawione chwytliwymi refrenami. Perkusja, gitary, wzmacniacze kontra mina wokalisty wyrażająca ból, zniesmaczenie i zachwyt jednocześnie. W Kulturalnej będzie głośno, brudno i rock’n’rollowo. Będziemy klaskać i prosić o bisy. [kop]

FILM OBYCZAJOWY PRODUKCJI POLSKIEJ WARSZAWA Galeria Zachęta, pl. Małachowskiego 3

Manifest fotograficzny Zdarzyło wam się na nudnej lekcji rysować krótkie animacje na krawędzi kartek zeszytu? Pewnie tak, w końcu każdy to robił, a potem wprawiał kartki w ruch, tworząc animowaną historyjkę. Prawda stara jak kino. Ale czy z takich rysunków można stworzyć film fabularny? Takiego zadania podjął się Kuba Dąbrowski, który nieprzerwanie od 19 lat fotografuje, czym popadnie – od analogowych aparatów po telefon komórkowy. Nie jest to jednak

bezrefleksyjne robienie zdjęć w każdym, nawet najbardziej niestosownym momencie, ale świadoma ingerencja. Jego fotografia to projekt totalny, nieprzebrane archiwum, które artysta wraz z kuratorką Joanną Kinowską postara się uporządkować na potrzeby wystawy. Czy będzie to, jak sugeruje tytuł ekspozycji, film fabularny? Pewnie nie, ale na pewno fotograficzny manifest pokolenia lat 80. [alek]

KONCERT

06.02

ELLIE GOULDING WARSZAWA Hala Torwar, ul. Łazienkowska 6a 20.00 110-180 zł

Pop bez fajerwerków Ellie Goulding to popowa piosenkarka i po trochu gitarzystka. Na koncie ma dwie płyty długogrające i liczne featuringi z takimi szychami, jak Calvin Harris, Kanye West czy Skrillex. Do tej pory artystka zdobyła nagrody Brit Awards i BBC of Sound w 2010 r., w Polsce znana jest z list przebojów komercyjnych stacji radiowych. Czego możemy spodziewać się po lutowym koncercie? Goulding to po prostu gwarancja solidnego występu scenicznego. Bez ekipy z Hollywood strzelającej sztucznymi ogniami, zastępu tancerzy K22

i szafy z kreacjami, za to z porządnym bandem na scenie, grającym chwilami nawet na żywo. Dla jednych może być to wadą, innym oszczędność aranżacji pozwoli bardziej skupić się na muzyce. Pytanie tylko, czy to coś godnego uwagi. W 2010 r. Goulding odwołała występ na Open’erze, na Torwarze przekonamy się, czy było czego żałować. [kop]


LUTY 2014

TRASA

01.02

KONCERT

KONCERT

01.02

04.02

TRASA

05.02

GLASVEGAS

KALIBER 44

LUCKY DRAGONS

KARI AMIRIAN

WARSZAWA Proxima, ul. Żwirki i Wigury 99a 20.00 79-85 zł

GDAŃSK B90, ul. Doki 1/145b 20.00 44-55 zł

WARSZAWA Powiększenie, ul. Nowy Świat 27 20.00 20-30 zł

WARSZAWA Basen, ul. Konopnickiej 6 20.30 40 zł

I cóż że ze Szkocji

A pamiętasz jak?

Zrób mi ambient

Pop z północy

Były takie czasy, gdy za jedyne sensowne miejsce, gdzie można potupać do brytyjskich przebojów, w pewnych kręgach uchodziła Jadłodajnia Filozoficzna. Tam też często leżał jeden z numerów magazynu „Pulp”, z którego dowiadywaliśmy się, jaki jest „najgorętszy zespół na planecie”. W 2008 r. ten tytuł przypadł Glasvegas – bandzie Szkotów dowodzonej przez wokalistę wystylizowanego na Joego Strummera. Kwartetowi przyszyto łatkę czołowych smutasów z Wysp, a jego debiutancki krążek odbił się echem na całym świecie. W tym miesiącu Glasvegas przyciągną was do klubów tym, co króluje w ich muzyce – nostalgią. [croz]

Pamiętacie lenary, bazarowe adidasy i „Usłysz nasze demo” słuchane z kasety w szkole? Jeśli tak, to pewnie podejrzliwie reagujecie na pomysł reaktywacji Kalibra. Wyposzczeni muzycy zachęceni ponownym sukcesem „W 63 minuty dookoła świata” po ponad dekadzie wracają do rywalizacji na krajowym podwórku rapowym. Szkoda tylko, że zespół, który przez wiele lat twardo bronił swojej pozycji, zdecydował się na krok kojarzący się bardziej z postradzieckimi wybotoksowanymi gwiazdami niż z prawdziwymi piewcami podwórkowej prawdy. Z drugiej strony współczesna gimbusiarnia, która katuje „Jesteś Bogiem”, nie zwracając uwagi na wchodzące w kadr mikrofony, też ma prawo oderwać się czasem od HG i Tedego. Muzycy przygotowali więc serię koncertów pod hasłem „Powrót w wielkim stylu”. Czy naprawdę wielkim? – sami ocenicie. Zapowiada się dobrze, bo zespół zagra w pełnym składzie, który widzieliśmy na tegorocznym Open’erze. Powrót popularności kaset w ostatnim czasie pokazuje, że może im się udać. [mk]

Lucky Dragons to eksperymentalny projekt dwójki Kalifornijczyków: Sary Rary i Luke’a Fischbecka, którzy w ciągu 13 lat zdążyli nagrać 19 albumów długogrających. Utwory zawarte na ich płytach to w większości efekt atonalnych jam sessions, podczas których muzycy improwizują na chałupniczo skonstruowanych syntezatorach. Duet czerpie też z brzmień world rhythm, muzyki relaksacyjnej i psychodelii. Podczas koncertów artyści dodatkowo zachęcają publiczność do czynnego udziału w występie i chętnie dzielą się z nią swoimi instrumentami. Jeśli na początku lutego masz ochotę posłuchać klasycznej muzyki, to raczej odradzamy. Jeśli jednak nie brakuje ci odwagi, usiądź po turecku wraz z Sarą i Lukiem. [kop]

Delikatna, dziewczęca i tajemnicza. Kari Amirian tworzy nie tylko dla wrażliwców. Jej muzyka to niezwykle udane połączenie między światem niezależnego popu a elektroniką. Zimne brzmienia i aksamitny głos wokalistki budzą silne skojarzenia z chłodną północą. Nie bez powodu. Kari sama przyznaje się do skandynawskich inspiracji i opowiada, że największy wpływ na jej twórczość ma Stina Nordenstam. Niezależnie jednak od tego, czy nazwiemy ją polską Lykke Li, czy też w jej utworach będziemy doszukiwać się organicznych wpływów, trzeba przyznać, że Amirian jest faktycznie zdolna. Sama komponuje, pisze i aranżuje. Jeżeli straciliście już wiarę w polską muzykę, a kategorię „pop” omijacie szerokim łukiem, to przejdźcie się na koncert Kari. Przy minusowych temperaturach sprawdzi się świetnie. Szczególnie że w planach numery z najnowszego albumu „Wounds and Bruises”. [oś]

03.02 GDAŃSK Żak, ul. Grunwaldzka 195/197 20.00 40-70 z

04.02 WROCŁAW Alibi, ul. Grunwaldzka 67 20.00 55-65 zł

06.02 WROCŁAW Firlej, ul. Grabiszyńska 56 20.00 20-25 zł

06.02 POZNAŃ CK Zamek, ul. Święty Marcin 80/82 20.00 25-35 zł

07.02 3 lutego 1959 r. W katastrofie lotniczej niedaleko Clear Lake w stanie Iowa ginie Buddy Holly, jeden z najważniejszych rock’n’rollowych muzyków. Zdarzenie do historii przechodzi jako „Dzień, w którym umarła muzyka”. W tym samym wypadku giną też dwaj inni muzycy, Ritchie Valens i Jiles Perry Richardson. K23

KRAKÓW Studio, ul. Widolda Budryka 4 20.00 30-40 zł

08.02 KATOWICE Kinoteatr Rialto, ul. Świętego Jana 24 20.00 30-40 zł

09.02 ŁÓDŹ Scenografia, ul. Zachodnia 81/83 20.00 35-40 zł


KALENDARIUM

KONCERT

KONCERT

06.02

BALTHAZAR POZNAŃ Meskalina, Stary Rynek 6 18.00 30-40 zł

Z niejednego kanału Założony w 2004 r. kwintet Balthazar okrzyknięto w rodzimej Belgii jednym z najciekawszych młodych zespołów. Muzycy mają na swoim koncie już dwa albumy. Produkcję ostatniego z nich, zatytułowanego „Rats”, powierzono Noahowi Georgesonowi, znanemu ze współpracy z Devendrą Banhartem czy The Strokes. Grupa przemierzyła już kilkakrotnie Europę u boku The Joy Formidable, dEUS i Editors. Wspólna trasa z tym ostatnim okazała się dużym sukcesem i zakończyła decyzją o samodzielnych koncertach – dwa

07.02

z nich grupa zagra w Polsce, w Poznaniu i Warszawie. Twórczość Belgów powinna spodobać się wszystkim tęskniącym za brytyjską odmianą New Rock Revolution, a w szczególności za nonszalancją Arctic Monkeys i The Rascals, romantyzmem szkockiego Camera Obscura, a nawet... balladowością Nicka Cave’a. [rar]

07.02 WARSZAWA Hydrozagadka, ul. 11 Listopada 22 19.00 39-45 zł

IMPREZA

07.02

ANTHONY CHORALE

S-TYPE

SOPOT Teatr na Plaży, al. Franciszka Mamuszki 2 20.00 10-15 zł

WARSZAWA Pin Up Studio, ul. Nowogrodzka 84/86 22.00 10 zł

Surfer z gitarą

Hip-Ser

Anthony Chorale to zespół Oliviera Heima – holenderskiego wokalisty i gitarzysty, członka międzynarodowego tria Très.b. Olivier zadebiutował w 2012 r. albumem „The Eternal Now”, pół roku później wydał EP-kę „Ambitions of the Son”, poszerzając swoje aranżacje o perkusję (Thomas Pettit) i wiolonczelę (Karolina Rec). Artysta przyznaje się do inspiracji twórczością Kurta Vile’a, Cass McCombs, Idiot Glee czy Fleetwood Mac. W swoich kompozycjach stopniowo rezygnował z akustycznych instrumentów i zaczął wykorzystywać gitarę elektryczną, bas i syntezatory, odkrywając granice pomiędzy muzyką surferską i soulem z lat 60. Przy szumie fal zabrzmi świetnie. [oś]

Gdy pierwszy raz usłyszałem największy jak dotąd hit S-Type’a „Billboard”, pomyślałem „cheesy as fuck” i moja opinia ciągle się nie zmieniła. Niemniej jednak reprezentant Lucky Me fanów ma niemało. Jego produkcje to przede wszystkim synthy, klawisze i dziwne sekundowe przestoje. Mimo że żaden z jego tracków mnie nie porwał, to wydaje mi się, że Szkota trzeba usłyszeć na żywo. Organizatorzy piszą, że S-Type przybił już piątki z waszymi ulubionymi producentami, więc jest to jakiś pozytyw. Jeśli fakt, że gość poznał osobiście Hudsona Mohawke’a, ma numer w komórce do Lunice’a i wysyła prywatne wiadomości na Twitterze do Cashmere Cata, jest dla was powodem, by się jarać, to nie możecie ominąć tego koncertu. Jeśli nie – pójdźcie i sprawdźcie, czy hip-hop ze zbyt dużą ilością synthów faktycznie lepiej brzmi na żywo. [dup]

TRASA

07.02

TOMEK MAKOWIECKI SOPOT Scena al. Franciszka Mamuszki 3 22.00 38-75 zł

Ejtisowy Tomek Tomek Makowiecki nieco zaskoczył słuchaczy swoim nowym, elektronicznym brzmieniem na wydanej jesienią płycie „Moizm”. Teraz czas zrobić to, czego twórcy tego typu muzyki obawiają się najbardziej – krzyknąć: „Sprawdzam!” i udać się na koncert. Nagrany przy współpracy m.in. z Danielem Bloomem krążek jest stylistycznym powrotem do lat 80. Jeśli słuchaliście jedynie singla promującego to wydawnictwo, spieszę z wyjaśnieniem: Makowiecki nie stara się być jak Kamp! Październikowy koncert w warszawskim Basenie, na którym byliśmy, zaskoczył nas np. rozbudowanymi improwizacjami rodem z jam session. Bądźmy więc gotowi na to, że muzycy, kręcąc miliardem gałek, K24

będą się starali wycisnąć z syntezatorów ich legendarną moc. Choć w muzyce lata 80. powoli odchodzą, Makowieckiego przybywa. Dajmy mu szansę. [kop]

13.02 WARSZAWA Teatr Studio, pl. Defilad 1 20.00 65-85 zł

21.02 ŁÓDŹ Wytwórnia, ul. Łąkowa 29 20.00 30-35 zł


LUTY 2014

TRASA

KONCERT

07.02–16.02

08.02

TRASA

09.02

fot. Moti Shushan

07.02

FESTIWAL

PABLOPAVO I LUDZIKI

RÓWNE PRAWA DO MIŁOŚCI

ZBIGNIEW WODECKI

FISMOLL

POZNAŃ CK Zamek ul. Święty Marcin 80/82 20.00 25-35 zł

WARSZAWA różne lokalizacje

KRAKÓW Nowohuckie Centrum Kultury ul. Jana Pawła II 232 29.00 60 zł

WROCŁAW Puzzle, Przejście Garncarskie 2 20.00 25-35 zł

Dancing z Pablopavo

Poli-amori

„Wyłażą z piwnic koty, wyłażą z ciemności dni, wyleźmy gdzieś na zielone ja i ty” – śpiewa o nadejściu wiosny Pablopavo. Zanim jednak ona nadejdzie, frontman rusza w trasę promującą najnowszy krążek zespołu – „Polor”. Fragment pochodzi z pierwszego singla „Koty”, drugim jest zdobywający popularność na listach przebojów utwór „Dancingowa piosenka o miłości”. Zapraszając na trasę, organizator napisał: „Pablopavo raczej cię lubi i zaprasza na wszelkie koncerty z jego udziałem”. My lubimy Pablopavo. [włodek]

W lutym rusza 8. Festiwal Równe Prawa do Miłości, który co roku organizuje Stowarzyszenie Bez!miar. Tematem przewodnim tegorocznej edycji będzie ludzka seksualność. Trwający ponad tydzień festiwal to okazja nie tylko do szalonej zabawy w towarzystwie osób o różnej orientacji, ale też szansa na poszerzenie swojej wiedzy dotyczącej chociażby poliamorii. W programie pokazy filmowe w kinie Muranów, dyskusje dotyczące queerowego porno, warsztaty poświęcone przemocy seksualnej o przewrotnym tytule „Cycki na stół” czy wystawa „Body Work”. Każdego dnia festiwalu jego uczestnicy będą mogli wziąć udział w innego typu wydarzeniu. Imprezowi ucieszą się z kotylion party, zaangażowani na pewno nie mogą ominąć debaty pt. „Czemu seks jest tabu?”, a aktywni zapewne chętnie wezmą udział w queerowym happeningu walentynkowym. Różne orientacje, różne sytuacje, ale miłość jedna. Dajmy sobie do niej prawo. [oś]

13.02 WROCŁAW Łykend, ul. Podwale 37/38 20.00 25-30 zł

15.02 KRAKÓW Piękny Pies, ul. Bożego Ciała 9 19.00

28.02

Czemu śmiesznie marszczysz brwi

Wodecki to już nie pan od nieszczęsnej „Pszczółki”, ale gość, z którym każdy liczący się hipster chętnie przybiłby piątkę. Meandry muzyki są nieprzeniknione. Nie wiem jakim cudem, ale ktoś nagle odkrył stare piosenki Wodeckiego, zachwycił się i puścił dalej. A potem już działał efekt domina. Finałem tego ponownego odkrycia był tegoroczny występ Zbigniewa na Offie, gdzie muzyk zagrał w towarzystwie Mitch&Mitch. Młodzież szalała, Wodecki machał grzywą, a koncert przeszedł do historii. Trudno stwierdzić, czy to jednorazowa przygoda, czy nowa moda. Jeśli zagra swój wczesny przebój „Posłuchaj mnie spokojnie”, to gwarantuje, że wyjdziecie, ubóstwiając go. „Jestem zbyt zmęczony, jestem zbyt wzruszony”. Sentymentalne łezki polecą jak nic. [oś]

WARSZAWA Fabryka Trzciny, ul. Otwocka 14 20.00 30-35 Zł

K25

Młody zdolny Fismoll to podobno odkrycie nastolatek. Nastolatką już nie jestem, więc trudno mi zrozumieć tę ekscytację, ale fakt, że bilety na jego koncerty wyprzedają się w tempie ekspresowym, mówi sam za siebie. Śpiewa po angielsku, jest eteryczny i na wskroś skandynawski. Z północą łączy go jednak jedynie delikatna barwa głosu, bo chłopak pochodzi z Poznania. Fismoll to uzdolniony 19-latek, songwriter, aranżer i student klasy gitary klasycznej. Debiutancka płyta Fismolla „At Glade” ukazała się w czerwcu 2013 r. i z miejsca została entuzjastycznie przyjęta zarówno przez krytyków, jak i słuchaczy, którzy porównują ją z takimi artystami jak Bon Iver, Sigur Rós czy Ben Howard. Dla tych, którzy śledzą najnowsze trendy, wyjście na jego wrocławski koncert to obowiązek. O tym chłopaku może być już tylko głośniej. [oś]

16.02 GDAŃSK Klubokawiarnia Bunkier ul. Olejarna 3 21.00 25-35 zł


KALENDARIUM

KONCERT

KONCERT

13.02

13.02

TRASA

13.02

IMPREZA

14.02

DEEP PURPLE

MIKROMUSIC

DOMOWE MELODIE

JIMMY EDGAR

POZNAŃ Arena, ul. Wyspiańskiego 33 20.00 140-290 zł

POZNAŃ Pod Minogą ul. Feliksa Nowowiejskiego 8 20.00

GDAŃSK Parlament ul. Świętego Ducha 2 20.00 25-35 zł

KRAKÓW Prozak, pl. Dominikański 6 22.00 25-35 zł

Déjà vu

Nie pijaka, nie biedaka

Hand made

Berlin pana Forda

To będzie, uwaga, 18. i 19. polski koncert Deep Purple w Polsce od 1993 r.! Niewiele odkrywczego można więc napisać o występach tych najbardziej klasycznych rockowych wymiataczy, którzy ponad 40 lat temu właściwie wymyślili hard rocka. Podejrzewam, że osoby, które wybierają się do Poznania lub Katowic, mają już za sobą przynajmniej jeden występ Purpli (poprzednio grali u nas zaledwie pół roku temu), a Brytyjczycy na koncertach nie zaskakują. Piątka starszych panów bez ceregieli wychodzi na scenę i trzaska swoje kompozycje już piątą dekadę – nie wyglądają przy tym na znudzonych. Podobnie publiczność, która nie ma nic przeciwko kolejnemu wysłuchaniu „Smoke on the Water”, „Highway Star” czy „Space Truckin”. Dla porządku warto dodać, że Deep Purple nagrali w zeszłym roku nowy krążek, który okazał się (mimo wszystko zaskakującym) sukcesem artystycznym i komercyjnym. No i jak tu nie pójść po raz kolejny? [matad]

Istnieją ponad dziesięć lat, ale dopiero ostatni rok okazał się dla ich zespołu przełomowy. Wszystko za sprawą hymnu singielek „Takiego chłopaka”, który przez kilka dobrych tygodni nie schodził z ust rozczarowanych samcami alfa Polek. Mikromusic to fuzja jazzu, trip-hopu, popu, a nawet rocka i muzyki ludowej. Wyłamują się wszelkim muzycznym schematom. Pochodzący z Wrocławia zespół powstał w 2002 r. z inicjatywy Natalii Grosiak i Dawida Korbaczyńskiego, gitarzysty i kompozytora. W składzie są także basista i producent Robert Szydło, klawiszowiec Robert Jarmużek, trębacz Adam Lepka i perkusista Łukasz Sobola. Natalia Grosiak, wokalistka i frontmenka Mikromusic, czaruje swoim niecodziennym głosem. Śpiewa krucho i delikatnie, wręcz krystalicznie, by uwieść lirycznymi tekstami o miłości, relacjach czy snach. Mikromusic mają na swoim koncie już pięć płyt, ale to dzięki jednemu utworowi z ich ostatniego albumu „Piękny koniec” (luty 2013) stali się znani szerszej publiczności. Jeżeli lubicie koncerty jednego przeboju, to spróbujcie. [oś]

Domowych Melodii nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Zespół, który powstał rok temu, ma już rzesze fanów. Co ludzie lubią w Domowych? Może eteryczną blondynkę, może prostotę, a może figlarne teksty bez zadęcia. Ja tego nie kupuję, ale bilety się sprzedają. Dla każdego, kto lubi folkowo, ale z pieprzem i po krakowsku zespół wydaje się idealny. Domowe grają proste, akustyczne piosenki z pogranicza popu i folku o nieco niepokojących tekstach. Grupa tworzona przez Justynę Chowaniak, Staszka Czyżewskiego i Kubę Dykierta wypłynęła na Open’erze i od tej pory płynie z prądem. Grają dużo i często. Ku uciesze publiki, która lubi się pobujać przy kultowej już „Grażce” i popatrzeć na wokalistkę Melodii w króliczym kapturku. Miłe to i urocze, ale raczej na krótką metę, choć talentu i samozaparcia oczywiście nie można im odmawiać. Ciężko zapracowali na swój sukces, więc mają się teraz czym cieszyć. [oś]

Jimmy Edgar chyba bardzo polubił Polskę. Mieliśmy okazję oglądać go w naszym kraju w kilku wersjach. Był solo, był z Machinedrumem jako JETS, a po każdym występie wszyscy się zastanawiali, jak szybko do nas wróci. Dobrego grania nigdy mało. Pochodzący z Berlina Jimmy skacze po gatunkach, nie pozwalając sobie na wydanie dwóch takich samych EP-ek. Jego ostatnie wydawnictwo dla Ultramajic to mieszanka techno i house’u, z kolei jego pierwsza produkcja, pełna powolnych, zmysłowych i wykręconych melodii, więcej ma wspólnego z funkiem. W połowie lutego Jimmy pojawi się w klubie, który przez nas i naszych czytelników został uznany za miejscówkę roku. Takie połączenie – świetnego producenta i najlepszego klubu – zobowiązuje. [kp]

15.02 KATOWICE Spodek, al. Wojciecha Korfantego 35 20.00 150-380 zł

21.02 KATOWICE Kinoteatr Rialto, ul. Świętego Jana 24 20.00 30-35 zł

Tego dnia The Beatles nagrywają dziesięć piosenek na swój debiutancki album „Please Please Me”, na którym znalazły się też cztery powstałe wcześniej single. Zajęło im to mniej niż dziesięć godzin.

11 lutego 1963 r.

K26


LUTY 2014

KONCERT

WYSTAWA

14.02–01.06

14.02–13.04

IMPREZA

15.02

fot. Wojciech Puś „Magic Hour”

14.02

WYSTAWA

SEPULTURA KATOWICE Mega Club, ul. Żelazna 9 18.30 85 zł

CO WIDAĆ. POLSKA SZTUKA DZISIAJ

POZDROWIENIA Z AMERYKI! MORZE OCZEKUJE TWOJEGO POWROTU

WARSZAWA Muzeum Sztuki Nowoczesnej ul. Emilii Plater 51

GDAŃSK Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia ul. Jaskółcza 1

Metalowa samba

Wspieraj spekulację

Kto w podstawówce czy gimnazjum nie miał koszulki z Sepulturą, niech się nie przyznaje. Brazylijska legenda thrash i death metalu młóci już od 30 lat, a płyty takie jak „Arise”, „Chaos A.D.” czy „Roots” powinny stać nie tylko na półkach kosmatych metalowców. I chociaż założyciele grupy, bracia Cavalera, opuścili jej szeregi dawno temu, to pod wodzą Andreasa Kissera i Paula Jr. Sepultura wydała w zeszłym roku kolejny, 13. już album o długaśnym tytule „The Mediator Between Head and Hands Must Be the Heart”. Brazylijczycy pojawią się w naszym kraju w ramach promocji właśnie tego krążka, a towarzyszyć im będą takie thrashowe załogi jak Legion of the Damned, Flotsam and Jetsam. [rar]

Mijają cztery lata od wystawy „Establishment (Jako źródło cierpień)”, ostatniej tak dużej syntezy polskiej sceny artystycznej. W 2008 r. Marcin Krasny i Stach Szabłowski trafiali bez pudła, wskazując nazwiska, które dziś zadają szyku. Tym razem to kuratorzy Muzeum Sztuki Nowoczesnej, Łukasz Ronduda i Sebastian Cichocki, spróbują zabawić się w spekulacje, wybierając 67 artystów, których prace zobaczymy na wystawie „Co widać. Polska sztuka dzisiaj”. Czym mogą nas zaskoczyć? Trudno przewidzieć. W ostatnich latach mieliśmy silną krytyczną odwilż, temat zaangażowania społecznego ustąpił miejsca osobistej perspektywie, co widać chociażby w twórczości Pauliny Ołowskiej czy Franciszka Orłowskiego. Artystycznego objawienia nie było, następców Ładnie czy Penerstwa jeszcze nie widać. Czy uda się przedstawić przyszłość polskiej sztuki? Przekonamy się w MSN-ie. Owocnych spekulacji. [alek]

Wycieczka Dwie wystawy, które zostaną otwarte w połowie lutego w Centrum Sztuki Współczesnej Łaźnia 2, to historie biegunowo różne. Karol Radziszewski w „Pozdrowieniach z Ameryki!” kontynuuje rozpoczęty w 2013 r. projekt dotyczący pobytu kontrowersyjnej artystki Natalii LL w Stanach Zjednoczonych. Z kolei dwoje holenderskich twórców, Erwin Van Doorn i Inge Nabuurs, posługując się nowoczesnymi obrazami, filmami i pracami wideo, przygotuje instalację, która jest alegorią znanego każdemu hasła memento mori. Przyjazd niderlandzkich artystów do Gdańska to wielkie zaskoczenie, jednak w poholenderskich budynkach gdańskiej instytucji na pewno odnajdą się doskonale. [alek]

K27

FUNCTION KRAKÓW Prozak 2.0, pl. Dominikański 6 22.00 25-35 zł

Piaski techno Sandwell District to jedna z najważniejszych instytucji świata techno. Połowa tego projektu, Function, pojawi się ponownie w Polsce, aby zaprezentować swoją wizję 4/4. Jego zeszłoroczny debiutancki album „Incubation” potwierdził, że Nowy Jork (z którego Człowiek Funkcja pochodzi) nie musi być gorszy od Detroit, gdy chodzi o techno. W Polsce Function pojawi się ze swoim live’em, którym oczarował mieszkańców wszystkich dużych miast Europy. Do tej grupy szczęściarzy dołączą mieszkańcy Krakowa. [kp]


KALENDARIUM

KONCERT

KONCERT

15.02

15.02 LONDON ELEKTRICITY WARSZAWA Basen, ul. Marii Konopnickiej 6 22.00 29 zł

Nie ma czego się bać Z czym kojarzy wam się drum’n’bass? Z wygolonym kolegą z osiedla noszącym się na sportowo? Dla mnie to sen na jawie naspeedowanego perkusisty. Czy powinniśmy więc omijać koncert London Elektricity? Nie tak prędko. Pod tym pseudonimem kryje się didżej, muzyk i producent Tony Colman, współzałożyciel wytwórni Hospital Records i popularyzator gatunku, obecny na scenie od połowy lat 90. Powiedzmy sobie szczerze, przez niespełna 20 lat można dojść do perfekcji w łamaniu bitów, zwłaszcza gdy nagrało się siedem longplayów. Na żywo Colman potrafi zaskoczyć energiczną sekcją rytmiczną – gra wraz z perkusistą, kontrabasistą i dwiema swingującymi wokalistkami. Wszystko o dziwo trzyma się kupy i buja. [kop]

THE DUMPLINGS KRAKÓW Kwadrat, ul. Skarżyńskiego 1 19.00 25 zł

Dzieci electro-śmieci Są młodzi. A świat kocha młodych. Robią słodką elektronikę, a ta wciąż jest bardzo modna. On komponuje, ona śpiewa. Czasem po polsku, czasem po angielsku. Raczej z serca. Nie wydali jeszcze pierwszej płyty, ale już jest o nich głośno. Justyna Święs i Jakub Karaś, nastolatki

K28

z Zabrza, pod nazwą The Dumplings robią hipsterską karierę. Są niewinni, zdolni i modni. Poznali się na szkolnym konkursie muzycznym. Ona na tapecie telefonu miała zdjęcie Yanna Tiersena, on był od zawsze fanem „Amelii”. Trochę cukierkowo, ale nie bierzcie tej historii za bardzo do siebie. Nasze Pierożki nie są aż takie mdłe, jak mogłoby się wydawać po przesłuchaniu pierwszego kawałka. Trochę pieprzu, trochę słodyczy i dużo klawiszy. Niezobowiązująco. Ich największy przebój brzmi „Nie słucham”, ale posłuchać akurat można. [oś]


KONCERT

KONCERT

15.02

18.02

DJ BOBO

JOHN MAYALL

POZNAŃ Hala Arena, ul. Wyspiańskiego 33 19.00 69-199 zł

WARSZAWA Stodoła, ul. Batorego 10 20.00 121-143 zł

Niezły cyrk

Ojciec chrzestny blues rocka

Koncert walentynkowy i DJ BoBo – to nie wróży niczego dobrego. Jednak ktoś wpadł na taki pomysł i zaprosił wykonawcę, którego wasz wąsaty już zapewne sąsiad katował na swoim pierwszym kaseciaku. Wiemy, nam też się wydawało, że ten facet już dawno skończył karierę i grzeje tyłek gdzieś na Bali. Tymczasem 20 lat po debiucie Szwajcar szykuje się do wydania 22 płyty w swojej karierze... Żeby było wesoło, album ma się nazywać „Circus”. Niestety, koncert w Poznaniu nie będzie związany z jego promocją. Ci, którzy chcą zobaczyć klaunów i skaczącego na trapezie Spider-Mana, muszą zatem odpalić sobie youtubowy trailer płyty (polecamy, moc wrażeń!). W każdym razie, jeśli wybieracie się do Areny, możecie liczyć nie tylko na walentynkowe uniesienia, ale i na śpiew na żywo – w 2002 r. artysta zrezygnował bowiem z playbacku. Cenimy poświęcenie w imię prawdziwej sztuki! [mk]

Jeśli blues rock ma jakiegoś ojca chrzestnego, to z pewnością jest to John Mayall. To właśnie on wymyślił wszystkie patenty, na których od pół wieku (!) opiera się ten gatunek. Dowodzona przez niego w pierwszej połowie lat 60. formacja The Bluesbreakers zrewolucjonizowała muzykę popularną i stała się prawdziwą kuźnią dla rockowych talentów. Z niej wywodzą się bowiem tak ważni twórcy, jak Eric Clapton, Mike Fleetwood (później założył Fleetwood Mac) czy Mick Taylor (The Rolling Stones). Sam Mayall po rozwiązaniu grupy kontynuował karierę solową, zarażając swoją miłością do bluesa kolejne pokolenia. Koncerty w Polsce będą częścią trasy upamiętniającej 80. urodziny mistrza. Wstyd nie być. [matad]

W SKRÓCIE

01.02 WDECHY

14.02 SUPERHIRO

WARSZAWA Wdechy organizowane są przez „Gazetę Co Jest Grane” po raz dziesiąty. Ideą plebiscytu jest wyróżnianie najciekawszych postaci i wydarzeń kulturalnych w Warszawie. Na tegorocznej gali wystąpi Warszawskie Combo Taneczne, projekt Teatru Nowego Nowa Warszawa, w którym bierze udział Stanisława Celińska, Bartek Wąsik & Royal String Quartet, oraz kolektyw didżejski Cool For Cats. Na afterparty „Gazeta” zaprasza do Baru Studio.

WARSZAWA Basen ul. Konopnickiej 6 22.00 Zima to czas podsumowań. Nocne Marki już były, ale nagród do wręczenia jest znacznie więcej. 14 lutego w Basenie odbędzie się czwarta już gala miesięcznika „HIRO Free”. Nagrody zostaną przyznane osobom, miejscom i wydarzeniom, o których w minionym roku było głośno. Wieczór wręczenia umili Kixnare, Daniel Drumz, Auer i Groh&Buszkers. Ma być hard. Party hard.


KALENDARIUM

KONCERT

KONCERT

19.02

19.02

TRASA

20.02

BULLET FOR MY VALENTINE

BIRDPEN

WARSZAWA Stodoła, ul. Batorego 10 19.00 95-110 zł

WARSZAWA Skwer ul. Krakowskie Przedmieście 60a 20.00 45-50 zł

Idzie nowe

Delikatnie tak

Jeśli słuchasz tzw. ciężkich brzmień, to twoja reakcja na zespół Bullet for my Valentine musi być skrajna. Albo zachwycasz się i tupiesz nogami, albo rzucając różnymi inwektywami, otwierasz kolejnego browara. Nie da się inaczej! Ekipa Walijczyków to jeden ze składów, które dzielą fanów Slayera i dzieciarnię. Zdobywcy prime time’u w MTV na koncertach stają na rzęsach, żeby udowodnić swój prymat w metalowym światku. Z drugiej strony takie granie naprawdę trudno brać na poważnie. Wykolczykowane gęby, grzywki i wrzaski o braku akceptacji połączone z melodiami w stylu NWOBHM to chyba jednak zbyt nowoczesna mieszanka dla osób, które przyzwyczaiły się do brzuchatych żartów o kurd’m’allu i snów o koncertach Death. No ale cóż, świat pędzi do przodu, idzie nowe. W związku z tym w Stodole poza gwiazdami wieczoru zobaczymy dwa supporty o tajemniczych nazwach Coldrain i Callejon. [mk]

BirdPen to projekt jednego z wokalistów niezwykle popularnego w Polsce zespołu Archive – Dave’a Pena. Duet, w którego skład wchodzi też Mike Bird, powstał w 2004 r., a debiutował pięć lat później krążkiem „On/Off/Safety/Danger”. Twórczość formacji często porównywana jest do dorobku Pink Floyd. W październiku tego roku premierę miała druga płyta zespołu – „Global Lows” – z której pochodzi singiel „Sorrow”. Warszawski koncert odbędzie się w ramach trasy promującej nowy materiał. Fajerwerków pewnie nie będzie, ale można spodziewać się porządnego koncertu. Z gitarami, męskim silnym wokalem i nastrojowym klimatem. Na zimę w sam raz. [dup]

BOKKA KATOWICE Jazz Club Hipnoza pl. Sejmu Śląskiego 2 20.00 20-25 zł

Zabawa w chowanego Sekret. Tajemnica. Plotka. Bokka doskonale wie, jak zrobić wokół siebie szum. Zespół, który powstał w zeszłym roku, do tej pory nie ujawnił tożsamości grających w nim artystów. Wiadomo, że są z Warszawy, wiadomo, że grają też w innych zespołach, no i słychać, że są piekielnie zdolni. Ich występy to tajemniczy show. Schowani za półprzezroczystą tkaniną, często w maskach, grają organiczną muzykę, wykorzystującą naturalne dźwięki. Wstrząśnięta woda w butelce, wrzucone do bębna orzechy, pudełko po chusteczkach uderzające o podłogę. Bokka lubi się bawić i igrać z ogniem. Ciekawe, jak długo uda im się utrzymać sekret.

Lutowa trasa to ich jedne z pierwszych występów przed publicznością. Czy ktoś zerwie zasłonę milczenia? [oś]

21.02 KRAKÓW Fabryka Klub, ul. Zabłocie 23 20.00 34-40 zł

22.02 ŁÓDŹ Wytwórnia, ul. Łąkowa 29 20.00 30-35 zł

23.02 WROCŁAW Eter, ul. Kazimierza Wielkiego 19 20.00 29-45 zł

02.03 WARSZAWA Basen, ul. Marii Konopnickiej 6 21.00 30-40 zł

19 lutego 1982 r.

Ozzy Osbourne zostaje aresztowany w San Antonio za wysikanie się na pomnik upamiętniający ofiary bitwy o Alamo. W chwili aresztowania ma na sobie sukienkę swojej przyszłej żony.

K30


LUTY 2014

FESTIWAL

20.02

KONCERT

FESTIWAL

20.02

21–22.02

IMPREZA

21.02

OPERA RARA

GARY NUMAN

6. COCART MUSIC FESTIVAL

FLUXION

KRAKÓW Teatr im. Juliusza Słowackiego pl. Świętego Ducha 1 20.00 100-180 zł

WARSZAWA Palladium , ul. Złota 9 20.00 120-135 zł

TORUŃ Centrum Sztuki Współczesnej Wały Gen. Sikorskiego 13 25 zł (karnet 40 zł)

WARSZAWA Brzozowa 37, ul. Brzozowa 37 22.00 20 zł

Händel nie ze stadionów

Elektryczny przyjaciel

Chemiczne melodie

Dubowe Pasmo

W ramach festiwalu Opera Rara będziemy mieli rzadką okazję do wysłuchania opery „Admeto” skomponowanej przez Georga Friedricha Händla do libretta Nicoli Hayma. Ideą przedsięwzięcia jest prezentacja muzyki symfonicznej nieznanej szerszemu gronu. Utwór wykona Il Complesso Barocco – zespół specjalizujący się w muzyce barokowej, który po raz pierwszy wykonał publicznie „Admeto” już w 1979 r. Sam Händel to twórca jak na swoje czasy niekonwencjonalny – chętnie kopiował własne kompozycje i je przetwarzał, występował też przed angielskim królem w zaskakujących okolicznościach. Zainteresowanych szczegółami biografii odsyłamy do podręczników, a miłośników muzyki zachęcamy do wizyty w Teatrze Słowackiego – nawet jeśli znajomość twórczości Händla w ich przypadku ogranicza się do hymnu Ligi Mistrzów. [kop]

Wszyscy znamy na pamięć „Cars” i „Are Friends Electric”, a kto nie pamięta tych kawałków, na pewno może sobie je przypomnieć na jakiejkolwiek ambitniejszej, ejtisowej imprezie. Utwory Tubeway Army to jednak zamierzchła przeszłość, a lider grupy Gary Numan od początku lat 80. z androgynicznego noworomantyka zamienił się w farbującego na czarno krótkie włosy piewcę industrialu. Wydaną w 1994 r. płytą „Sacrifice” nie tylko powrócił z artystycznego niebytu, ale też zainspirował takich gigantów jak choćby Nine Inch Nails – zespół, z którym później również występował. W zeszłym roku wydał 18. (!) solową płytę „Splinter (Songs From a Broken Mind)”. W Palladium zagra wszystkiego po trochu. Lata spędzone na scenie zobowiązują. [rar]

Oprócz pierników, Radia Maryja i planetarium Toruń ma coś jeszcze, co przyciąga ludzi – CoCArt Music Festival. Tegoroczna edycja, podobnie jak pięć poprzednich, skupia się na łączeniu nowych trendów we współczesnej muzyce eksperymentalnej. Z polskich artystów w CSW zobaczycie m.in. Piotra Kurka, Innercity Ensemble czy Grzegorza Tyszkiewicza z Bocian Records. Jednak w porównaniu z tym, co pokażą goście z Zachodu, nasi artyści wydają się dość zachowawczy. Niemiecki projekt Feine Trinkers bei Pinkels Daheim Jürgena Eberhardta to dowód na to, że muzykę można tworzyć za pomocą przedmiotów kuchennych, a nawet chemikaliów. Bernd Klug z Austrii pochwali się jedną ze swoich instalacji dźwiękowych, a Francisco López zakryje wam oczy, żebyście lepiej usłyszeli otaczające dźwięki. Imprezy towarzyszące to koncert Micromelancolié, chillout room w klubie Tantra, warsztaty dźwiękowe i after party w NRD. [is]

Głębokie Pasmo zrobili sobie przerwę w bookingach, ale gdy już postanowili wrócić do robienia imprez – zaprosili gwiazdę wyjątkową. Na Brzozową wpadnie grecki twórca Fluxion, którego możecie kojarzyć z prawdziwie berlińskim techdubowym brzmieniem. Konstantinos będzie promować w Polsce reedycję legendarnej kompilacji „Vibrant Forms”, na której umieszczone są najbardziej znane single producenta. Oczywiście oprócz klasycznych tracków podczas jego występu możecie spodziewać się wielu nowości, jak i kawałków, których nie usłyszycie nigdzie indziej. Tego wieczoru spodziewajcie się też reprezentacji warszawskich producentów, którzy na tę okazję wyselekcjonują najlepsze dubowe płyty, jakie tylko znajdą w swoich przepastnych kolekcjach. [kp]

K31


KALENDARIUM

KONCERT

23.02

KONCERT

KONCERT

23.02

24.02

MISIA FF

DEPECHE MODE

POZNAŃ Pod Minogą ul. Feliksa Nowowiejskiego 8 20.00 29-34 zł

ŁÓDŹ Atlas Arena al. Bandurskiego 7 20.00 220–385 zł

Kobieta rakieta

Black Celebration

Muszę przyznać, że zawsze miałam słabość do pięknych basistek. Misia FF, która jak dotąd była znana jako Misia Furtak, do takich właśnie należy. Wokalistka międzynarodowego tria très.b postanowiła zadziałać solo. I na dobre jej to wyszło. EP-ka, którą wydała pod koniec zeszłego roku, została przyjęta przez krytyków z dużym entuzjazmem. Brudne, garażowe granie w połączeniu z osobistymi tekstami i delikatnym wokalem to jej przepis na sukces. Przepis dobry. Mało na naszej rodzimej scenie odważnych kobiet, więc tym bardziej kibicujemy Misi. Na koncert warto wpaść nie tylko dla muzyki, ale chociażby po to, żeby zobaczyć piękny bas artystki i dziewczynę w akcji. Magnetyzuje. [oś]

Polscy fani Depeche Mode należą do najbardziej zagorzałych na świecie. Nic więc dziwnego, że od kilku lat Gahan i spółka odwiedzają nas podczas każdej kolejnej trasy koncertowej. Nie inaczej jest przy okazji trwającego właśnie objazdu globu związanego z promocją płyty „Delta Machine”. W wakacje mogliśmy oglądać DM w najbardziej rozbuchanej koncertowo wersji na Stadionie Narodowym, a w lutym w Łodzi zobaczymy coś więcej niż tylko fragment telebimu. Oczywiście nie obejdzie się bez standardowego „Enjoy the Silence”, „Personal Jesus” czy „Walking in My Shoes”, bo pewne elementy po prostu muszą być obecne w depeszowym show. Czy ktoś by wyszedł z koncertu zadowolony bez zobaczenia obrotu Dave’a, zbiorczego machania łapkami przy „Never Let Me Down Again” czy obowiązkowego akustycznego setu Martina? Wszystko to widzieliśmy milion razy, ale nie znudzi się nigdy. [matad]

BACKSTREET BOYS WARSZAWA Torwar ul. Łazienkowska 6a 20.00 170-699 zł

Szaleństwa młodości To może być najważniejszy koncert dla pokolenia, które w drugiej połowie lat 90. wychowało się na „Bravo” i MTV. Najsłynniejszy boysband świata postanowił przypomnieć o sobie polskim fanom. Backstreet Boys to nie tylko chłopcy spoglądający z plakatów rozmarzonym wzrokiem spod nażelowanych grzywek,

ale też autorzy całego mnóstwa hiciorów, będących w zasadzie synonimem terminu „guilty pleasure”. Bo któż nie lubi pośpiewać razem z chłopakami „Quit Playing With My Heart”, „Everybody”, „As Long As You Love Me” czy „Larger Than Life”? W połowie zeszłego roku ukazała się wprawdzie nowa płyta boysbandu, „In a World Like This”, ale chyba każdy, kto stawi się na Torwarze, liczy na stare hity, których na szczęście nie zabraknie na setliście. Tak samo jak chętnych do ujrzenia idoli z młodości, bo bilety od dawna są wyprzedane. [matad]

KONCERT

24.02 STEEL PANTHER WARSZAWA Proxima ul. Żwirki i Wigury 99a 19.00 80-100 zł www.proxima.com.pl

Brokat i skóra Ach, jak wspaniałe było życie pudelmetalowców pod koniec lat 80., zanim pojawił się ten brudas Cobain i wszystko zepsuł… Tony lakieru we włosach, spandexowe portki, kolorowe szmatki przywiązane do wszystkich części ciała, snopy iskier i dziesiątki kolorowych świateł na scenie, własne śmigłowce, jachty, hektolitry alkoholu i kilogramy magicznych proszków. Plus nieskończony sznur grouppies gotowych spełnić każdą zachciankę. Ekipy Mötley Crüe, Van Halen, Def Leppard, K32

Extreme czy Whitesnake do dziś przeklinają pewnie dzień, gdy światu objawił się grunge i nic już nie było takie samo. Steel Panther funduje nam radosny powrót do czasów rockowego hedonizmu, gdzie na przetłuszczone włosy nie było miejsca, a diamentowy motocykl albo plująca ogniem gitara były podstawowym scenicznym rekwizytem. Chłopaki z LA wyglądają jak zahibernowani ćwierć wieku temu i grają porządnego, naładowanego testosteronem hard rocka. To trzeba zobaczyć. [matad]


LUTY 2014

KONCERT

26.02

TRASA

TEATR

27.02

27.02

TRAMWAJ ZWANY POŻĄDANIEM

KONCERT

28.02

YOUNG FATHERS

COLDCUT

KATOWICE Jazz Klub Hipnoza pl. Sejmu Śląskiego 2 21.00 20-25 zł

SOPOT Sfinks700 ul. Mamuszki 1 22.00 30-40 zł

Ojcowie gatunku

Polepione dźwięki

Czuć chuć

Kociczka

Historia Young Fathers sięga 2008 r., kiedy swoim ultraprzebojowym singlem „Straight Back on It” zespół zaistniał jako hiphopowy boysband dla indie-dzieciaków. Chłopcy potrzebowali trzech lat, by przedefiniować swoje brzmienie i powrócić do gry dzięki dwóm mixtape’om (rezolutnie nazwanym „Tape One” oraz „Tape Two”), które łączą w sobie abstrakcyjny rap, nawiedzone r’n’b i elementy muzyki Czarnego Kontynentu. Pochodzące z Edynburga trio przyciągnęło w ten sposób uwagę Anticonu, jednej z najważniejszych wytwórni promujących niezależny, świadomy hip-hop. To pod jej szyldem ukaże się debiutancki album Young Fathers zatytułowany „Dead”. Panowie będą go promować na dwóch koncertach pod egidą festiwalu Nowa Muzyka. [croz]

Być może czasami marzycie o sytuacji, w której odmieniacie losy świata, pozbawiając życia jednego z ciemiężców. Gdybyście jednak w tym scenariuszu obrali za cel panów z Coldcut, powrócilibyście do rzeczywistości, w której główną atrakcją jest siedzenie z gitarą przy ognisku. Matt Black i Jonathan Moore w latach 80. byli innowatorami w dziedzinie samplingu oraz remiksów, a swoją fuzją hip-hopu i nowoczesnej elektroniki stworzyli podwaliny big beatu i trip-hopu. Żeby tego było mało, Coldcut dorzucili swoje trzy grosze do historii VJ-ingu – i to właśnie z audiowizualnym show Matt Black wpadnie do trzech polskich miast. [croz]

Bogusławowi Lindzie spodobała się praca w roli reżysera. Po zeszłorocznej premierze „Merlin Mongoł” aktor tym razem sięgnął po legendarną sztukę Tennessee Williamsa – „Tramwaj zwany pożądaniem”. Tekst amerykańskiego dramaturga spopularyzowała ekranizacja Eliego Kazana z Vivien Leigh i Marlonem Brando w rolach głównych. Akcja sztuki rozgrywa się w latach 40. w Nowym Orleanie. Pod oknami domu Stelli i Stanleya Kowalskich biegnie linia tramwajowa o nazwie Pożądanie. Pewnego dnia przyjeżdża nią siostra Stelli – Blanche. W roli Blanche zobaczymy Julię Kijowską („Drogówka”, „Pod Mocnym Aniołem”), Kowalskiego zagra natomiast Tomasz Schuchardt (Fokus z „Jesteś Bogiem”). Sztukę na język polski przełożył Jacek Poniedziałek, który przetłumaczył również inny tekst Williamsa – „Kotkę na gorącym blaszanym dachu”, od niedawno prezentowaną na deskach Teatru Narodowego. [włodek]

Miss Kittin występuje u nas w kraju przy każdej możliwej okazji. Weteranka sceny klubowej zahacza o wszystkie większe krajowe imprezy elektroniczne. Ledwie wystąpiła na Free Formie, a już wbija do Poznania. Panna Caroline Hervé grała i na nieśmiertelnej Love Parade, i na Mayday, i na Sonarze. Jej koncerty od lat reklamowane są jako skandalizujące show z pogranicza DJ-setu i queer performensu. Współpracowała m.in. z Laurentem Garnierem, Chicks on Speed czy Trickym. Żadne info prasowe nie może się oczywiście obyć bez informacji na temat tego, że Caroline latem rezyduje na Ibizie. Nie wiemy, nie byliśmy, bliżej nam jednak do Poznania. [mk]

27.02 WARSZAWA Cafe Kulturalna, pl. Defilad 1 21.00 20-25 zł

28.02 WARSZAWA 1500 m2 do wynajęcia, ul. Solec 18 22.00 30-40 zł

01.03 KRAKÓW Fabryka, ul. Zabłocie 23 22.00 30-40 zł

WARSZAWA Teatr Ateneum ul. Stefana Jaracza 2 25-90 zł

K33

MISS KITTIN POZNAŃ SQ Klub ul. Półwiejska 42 22.00 35-39 zł


AKTIVIST

NOWE MIEJSCA

Warszawa

Niezłe Babki

Jadalne i miłe

Babeczki, nawet te niezłe, niekoniecznie są w kręgu moich zainteresowań. Podobnie jak Imielin, zwłaszcza zimą, która w połowie stycznia zaczęła ciąć w twarz śniegodeszczem, zwłaszcza w godzinach szczytu i bez karteczki, na której zanotowało się adres. Imielin jest jak Bemowo, z którego jechałem, więc gdy wydostałem się z autobusu, poczułem się jak w punkcie wyjścia. Do tego głodny, a w Niezłych Babkach tylko muffiny. Ale jest ciepło, jest światło, nie jest źle, choć lokal w nowym budownictwie, z biurowymi kasetonami i plastikowymi witrynami, nie był najłatwiejszy do aranżacji. Na ścianach cztery babki (namalowane), w gablocie sześć (jadalne), za kontuarem dwie (miłe) – Aleksandra i Michalina same wymyślają receptury, upychają ciasto w foremki i serwują gotowe muffinki. Przepisów mają kilkadziesiąt: ostre z chili, słone z preclami czy piwno-czekoladowe. W dniu, w których doczłapałem na Imielin, piwa brak, jest za to klasyka. – Dziś akurat babki raczej babcine, na Dzień Babci – tłumaczy jedna z właścicielek. Do kawy dobieramy cztery rodzaje: korzenne z jabłkiem, słodzone fruktozą babeczki dla cukrzyków wypełnione kwaśną żurawiną, kukurydziane i potrójnie czekoladowe (5-6 zł). Ostatnie najlepsze, wszystkie niby niezbyt pokaźne, ale cztery na dwie osoby to i tak za dużo. Dobrze, że babki (i te miłe, i te jadalne) dotarły na Imielin – kawiarnianą pustynię, przydałyby się teraz na innej, Bemowie, gdzie babki raczej niemiłe i wszystko trochę niejadalne. [Mariusz Mikliński]

Być Może

Śniadanie po zachodzie słońca

Jeśli miałabym wskazać jeden ulubiony posiłek, byłoby to bez wątpienia śniadanie. Dlatego uwielbiam nocować w hotelach. Zrywam się wcześnie i biegnę biesiadować, radując się mnogością smakołyków, których nigdy nie potrafię zgromadzić we własnej lodówce w jednym czasie – i serek pleśniowy, i naleśniki, i paróweczka, i wędzona ryba, i kawałek wędliny, i sałatka z owoców. Raj. Inne posiłki mogłyby nie istnieć. Dlatego też nic mnie tak nie cieszy, jak możliwość zjedzenia ulubionego posiłku bez względu na porę dnia. I taką właśnie radość oferuje Być Może, gdzie można zjeść śniadanie (uwaga, rym) o każdej porze. Niedawno więc, korzystając z okazji, zasiadłyśmy z koleżankami nad wieczornym śniadankiem. Zestawów w Być Może jest kilka, spokojnie można też łączyć rozmaite warianty. Są pakiety z jajkiem, z omletem w kilku wersjach (z figami, z kozim serem, z szynką parmeńską), jest twarożek albo granola z jogurtem w słoiku. Do każdego zestawu śniadaniowego (15 zł) dostajemy napój (herbata, kawa lub sok) i pieczywo wypiekane na miejscu (pyszne! potrafi zaskoczyć np. chleb z jabłkiem, cydrem i cynamonem). Za pierwszym razem dostałyśmy też mus jabłkowy do smarowania. Za drugim już nie, więc nie wiem, która wersja obowiązuje na co dzień. Są też kanapki, zestawy lunchowe (codziennie coś innego, np. krem z groszku i polędwiczki z grillowanymi warzywami albo zupa brokułowa z carpaccio z gruszki i gulasz z kurczaka, 24 zł), oraz dość skromna oferta słodkości. Atmosfera niezobowiązująca, w sobotni poranek po lokalu plączą się i dzieci, i psy. I politycy organizujący tu spotkanie swojej młodzieżówki. Może się zdarzyć, że na zamówienie trzeba poczekać dość długo, ale to wszystko dlatego, że klientów jest dużo. Tak, wiem,

ul. Nugat 9 wt.-sob. 11.00-21.00, niedz. 12.00-17.00

że Być Może nie zaskakuje i być może aż zbyt dokładnie wpisuje się w aktualne trendy (pieczywo wypiekane na miejscu, wszystko w drewnie, common table), i już gdzieś to widzieliśmy. Nieraz. Ale co tam, jest naprawdę ładnie i smacznie, a to chyba ważniejsze niż być oryginalnym na siłę. Poza tym nie wszyscy zmieszczą się w Charlotte. No i wielki plus za ożywienie pl. Unii. Szykuje się starcie Zbawix kontra Unix. Być Może to silny zawodnik. [Sylwia Kawalerowicz]

ul. Bagatela 14 (przy pl. Unii Lubelskiej) pon.-niedz. 07.00-23.00 www.bycmoze.com.pl

A34


LUTY 2014

Café de la Poste

Wolność, równość, sery!

O Café de la Poste jako pierwszy doniósł nam znajomy, który ma szczęście mieszkać na placu Konfederacji. Temu uroczemu zakątkowi Bielan, przypominającemu trochę ryneczek jakiegoś niewielkiego miasteczka, zdecydowanie brakowało przyzwoitej kawiarni. O kawiarni francuskiej, i to nie tylko z nazwy, ale też z ducha, pewnie nawet nikt tam nie marzył. Nikt oprócz właściciela, rodowitego Francuza, który to miejsce upatrzył sobie już lata temu. Co sprowadziło go do Polski? Sądząc po schludnym, ale skromnym wystroju kawiarni (krzesła pamiętające polskie podstawówki z początku lat 90.), raczej nie pieniądze. Tak czy inaczej cieszymy się, że przyjechał i w końcu dopiął swego – z końcem stycznia otworzył własną knajpkę. Café de la Poste urzeka z co najmniej dwóch powodów. Pierwszy to właściciel – sam robi wszystko, od mycia podłogi po wypiekane co rano (w tygodniu kawiarnia czynna jest od siódmej) bagietki i croissanty. Tym ostatnim poczęstował nas zupełnie bezinteresownie, zapewniając (całkiem zgrabną polszczyzną z bardzo silnym francuskim akcentem), że taką sobie wymyślił tradycję – pożegnalny croissant dla każdego. A croissant to był wyborny, świeżutki i bardzo maślany. (Ze słodkości Café de la Poste oferuje też francuską napoleonkę, eklerek, tartaletkę z jabłkami lub cytrynką i crème brûlée, wszystko po 8 zł) Drugi powód naszego zauroczenia to deska serów (19 zł) – przepysznych, wybornie śmierdzących francuskich serów. Bardzo miło zaskoczył nas też quiche, który w Café de la Poste serwowany jest w bardzo wdzięcznej wersji mini. Można się tu też napić dobrej i niedrogiej kawy (9 zł za sporą latte to cena zdecydowanie poniżej warszawskiej średniej) oraz napojów bardziej egzotycznych, jak mleko z syropem z grenadyny (4 zł). Na plac Konfederacji zapewne wrócimy, dokładając wszelkich starań, żeby właściciel uzbierał na wygodniejsze krzesła. [Olga Wiechnik]

pl. Konfederacji pon.-pt. 07.00-21.00, sob.-niedz. 10.00-22.00 tel. 22 114 08 30

O taką Polskę

Bez strzechy, schabowego i narzuty z owczarka podhalańskiego. Bar Polonez, który pod koniec grudnia otworzył się na ekspresowo gentryfikującej się Poznańskiej, reklamuje się jako bar polski w nowoczesnym wydaniu. Czyli coś pomiędzy przaśną wódką i zakąską, barokową Magdą Gessler i stołówkowym sznytem z baru mlecznego. 100% Polaka w Polaku. Brzmi obiecująco i – jak śpiewał ukochany przez statystycznego Polaka zespół – swobodnie. Rzeczywiście, w środku można poczuć się dobrze. Wystrój jest mieszanką estetycznych marzeń z lat minionych. Z jednej strony portret Mickiewicza, z drugiej seledynowa tapeta z porożem i ściana paprotek. W środku proste barowe krzesła i stoliki. Niby charakterystycznie, ale jednak niezobowiązująco. Karta, podobnie jak wystrój, jest w stylu „wszyscy Polacy to jedna rodzina”. Każdy znajdzie coś dla siebie. Dużo regionalnej wódki (8-18 zł), nalewek (11-18 zł) i lokalnego piwa. Do zjedzenia drobne przekąski z pierwszych stron gazet. Jest więc i jarmuż, i topinambur, i najbardziej polski ser koryciński z jarzębiną. Wszystko podane oczywiście z domowym pieczywem. Tak. Też słyszałam to już tysiąc razy, ale w Polonezie wyjątkowo hasła „lokalne”, „regionalne” i „domowe” nie wywołują we mnie chęci odwrotu. Może dlatego, że chłopakom udało się zrealizować ten pomysł w bezpretensjonalnym wydaniu – bez wspólnego stołu i białych filiżanek – albo może dlatego, że tutejsza „lokalność” jest po prostu szczera, a nie marketingowa. Podobnie jak obsługa, która zaskakuje uroczą niefrasobliwością. Chłopcy zza baru nie są modnie naburmuszeni i choć zdarza im się robić drinka na cztery ręce, to ich zapał wynagradza wszelkie skargi i zażalenia. Polonez z założenia ma być modelowym barem polskim, który z wypiekami mają odwiedzać obcokrajowcy. Nie wiem, czy sen chłopaków się spełni, ale mi pasuje on też w wersji „tuż za rogiem”. Wpaść, pogadać, zapalić papierosa, napić się nalewki, a potem zrobić siusiu. I nie zapomnieć o tym ostatnim, bo w toalecie czeka nas mała niespodzianka, która pozwala choć przez chwilę uwierzyć, że „wszyscy Polacy to jedna rodzina”, a „do tanga trzeba dwojga”. Muzyka i wódka łagodzą obyczaje. [Olga Święcicka] A35

Polonez ul. Poznańska 21 pon.-śr., niedz. 10.00-01.00, czw. 10.00-02.00, pt.-sob.10.00-03.00 tel. 604 942 169


KALENDARIUM

RED BULL MUSIC ACADEMY TOKIO 2014 RUSZYŁY ZAPISY! Red Bull Music Academy przemierza świat od 15 lat, a tej jesieni wyląduje w Tokio. Wszyscy twórcy muzyki, reprezentujący różne style, metody i poziomy zaawansowania, mogą już zgłaszać się do udziału w dwutygodniowych warsztatach. Macie czas do 18 marca 2014 r. Red Bull Music Academy każdego roku sprowadza swoje festiwale i warsztaty muzyczne do nowego miasta. Był już Nowy Jork, było Toronto, Londyn, Madryt, Sao Paulo, Melbourne czy Kapsztad. A teraz będzie Tokio, jedno z najbardziej rozpoznawalnych i inspirujących miast na świecie. Japonia to kraj, w którym maszyny mają dusze, a twórcy sprzętu i ścieżek dźwiękowych do gier wywierają ogromny wpływ na muzykę współczesną. Technologia stanowi tu punkt wyjścia dla wielu artystów reprezentujących japońską scenę elektroniczną – w tym Daito Manabe i Ryoji Ikeda, którzy wykorzystują w swojej twórczości sztukę wideo, platformy multimedialne oraz instalacje wizualne. Akademia będzie stacjonować w Tokio przez pięć tygodni – od 12 października do 14 listopada 2014 r. – oferując liczne warsztaty, koncerty,

imprezy w klubach oraz różnorodne widowiska muzyczne organizowane w całym mieście. Aby móc zgłosić się do udziału w Red Bull Music Academy w Tokio, artyści muszą do 12 października 2014 r. ukończyć 20 lat. Wszelkie informacje, odpowiedzi na najczęściej zadawane pytania oraz formularz aplikacyjny do pobrania na stronie: www.redbullmusicacademy.com/apply A jeśli chcecie poznać efekty nowojorskiej Akademii, polecamy wydawaną każdego roku składankę „Various Assets – Not For Sale”, która jest doskonałym przeglądem pomysłów i wspólnych projektów powstających w trakcie sesji studyjnych Red Bull Music Academy. Najnowsza edycja Various Assets zawiera 30 utworów autorstwa uczestników Akademii w Nowym Jorku. Znalazły się na niej zarówno utwory solowe, jak i liczne kolaboracje. Płyta CD jest dostępna w sklepach muzycznych, klubach i instytucjach kultury na całym świecie, można ją również ściągnąć ze strony www.redbullmusicacademy.com/various-assets

przyGOTOWANE z pasją

Matka natura poleca nowe napoje Hortex

Pyszne zupy kremy

Hortex jabłko-wiśnia wyśmienita kompozycja słodkich wiśni z soczystym jabłkiem. Napój idealny do posiłków. Hortex jabłko-rabarbar harmonijne połączenie jabłka z kwaskowym rabarbarem. Hortex jabłko-mięta ogrodowa wyjątkowo orzeźwiające połączenie jabłka z nutą świeżej mięty.

Mrożonki Hortex to pyszne i pełne witamin warzywa, bez dodatku konserwantów i wzmacniaczy smaku. Zachowują wartości odżywcze i smakowe zbliżone do świeżych warzyw. Poddane wstępnej obróbce, znacznie skrócą przygotowanie posiłków. Doskonale sprawdzą się do przygotowania pysznych i delikatnych zup w postaci kremu.

M36


LUTY 2014

10 LAT RAZEM

Jeremy Scott znowu to zrobił

Wiosenna kolekcja Jeremy'ego Scotta dla adidas Originals tym razem wyjątkowa jest z dwóch powodów. Pierwszy to niezmiennie świetne projekty, a drugi to fakt, że związek Scotta i Adidasa właśnie obchodzi rocznicę. Stuknęło im już dziesięć wspólnych lat, ale wszystko wskazuje na to, że zmęczenie materiału im nie grozi. Tym razem punktem wyjścia stał się dla Jeremy'ego Londyn i jego moda uliczna. My, oglądając najnowsze projekty Scotta możemy sobie tylko pomarzyć, jak pięknie wyglądałyby polskie ulice, gdyby ludzie chodzili w ciuchach przez ten dream team zaprojektowanych.

M37


AKTIVIST

MAGAZYN MODA

Podsiadłę inspirują ludzie związani z miejską kulturą i dresiarze.

CHŁÓD TROPIKÓW

DRESIARZE • PRINTY • JARZENIÓWKI

Tekst: Michał Koszek Zdjęcia: Łukasz Wierzbowski, Szymon Brzóska

Warto zapamiętać to nazwisko. Sesję wizerunkową Marcina Podsiadły wyróżniły niedawno wpływowe serwisy Hypebeast.com i Fucking Young. To duże osiągnięcie, zważywszy na to, że oba portale przeprowadzają mocną selekcję i rzadko piszą o Polakach. Marcin pochodzi z miasta, które każdemu kojarzy się chyba tylko z Mamąmadzi. W Sosnowcu jest jak w piosenkach Dead Can Dance: depresyjnie i mrocznie. Szara rzeczywistość w połączeniu z mentalnością rodaków sprawiły, że Marcin zdecydował się na wyjazd do Anglii. – Gdy wyjeżdżałem, nawet noszenie zbyt obcisłych spodni wzbudzało tu spore kontrowersje. Chciałem uciec do innego świata – przyznaje. Wyjechał do Londynu. Trafił do University for the Creative Arts, uczelnia miała nowoczesny sprzęt i dobrą kadrę. Najważniejsze było jednak samo miasto. Imprezy, koncerty, najlepsze wystawy, butiki znanych domów mody na wyciągniecie ręki. Kulturowy miks zapachów, dźwięków i kolorów. Nikt nie pozostaje na te wpływy obojętny. – Londyn bardzo mnie otworzył, poszerzył horyzonty i rozbudził spontaniczność. Dziś potrafię ot tak zdecydować się na rzeczy, które kiedyś wydawały mi się szalone – przyznaje.

W projektowaniu nie szaleje tak bardzo. Jego propozycja to alians streetwearu z awangardą. Tworzy dla chłopaków. Wykonane z różnorodnych materiałów (dzianina, dżins czy nylon) oversize’y i warstwowe formy doskonale wpasowują się w klimat ulicy. – Od dziecka słuchałem rapu, trochę później malowałem graffiti. Inspirują mnie ludzie związani z miejską kulturą i dresiarze – przyznaje. W ostatniej kolekcji zaproponował m.in. bombery i parki, spodnie ze ściągaczem na nogawce albo o długości 7/8, metaliczno-niebieskie szorty i obszerne topy. Wymyślił, że opowie historię o lekkości bytu. I dlatego sięgnął po transparentne tkaniny i printy na bluzach nawiązujące do powietrza. Marcin lubi bawić się strukturą tkaniny, ale nie łamie zasad konstrukcji. W końcu w modzie męskiej chodzi przede wszystkim o szczegóły. – Moda męska jest bardzo ograniczona poprzez krój i fason, opiera się głównie na funkcjonalności. Trzeba kombinować A38

detalem. Staram się zatem przywiązywać dużą wagę chociażby do wykonania zamków i kieszeni – mówi. Na użytkowość stawiał zawsze. Debiutował kilka lat temu w konkursie Off Fashion. Pokazał wówczas rzeczy awangardowe, ale nadające się do noszenia. Cała kolekcja opierała się na trzech kolorach: białym, szarym i czarnym, a ubrania można było założyć na kilka sposobów. – Nadałem im nową formę. Wykorzystałem te, które miałem, by stworzyć z nich coś innego. Np. koszulkę zrobioną z trzech innych, koszulę z szalikiem uszytą z rękawów, spodnie z bluz – wspomina. Wspomina na pewno dobrze, gdyż konkurs wygrał. Gdy projektuje, zazwyczaj nie słucha muzyki – lubi wtedy ciszę. Ale gdy pracuje nad wykrojami i szyje (zazwyczaj nocą), oprócz rapu puszcza sobie ambient i industrial. Lekko psychodeliczna jest też jego pracownia w Sosnowcu, do którego wrócił po studiach na Wyspach. Sterylne wnętrze przywołuje na myśl niektóre domy mody, w których pracownicy chodzą w białych kitlach. – W białym fartuchu nie chodzę, ale faktycznie dużo u mnie bieli i szkła. Mam duży szklany stół do robienia wykrojów, pod sufitem jarzeniówki, dwie podstawowe maszyny, na jednej szyję prototypy. Na wieszakach wiszą ciuchy z lumpeksu, robię ich wiwisekcję – chcę zobaczyć, jak są wykonane – tłumaczy. Odpowiedni nastrój do pracy jest kreowany przez moodboard. Aktualnie przypięte są na nim zdjęcia młodocianych rosyjskich kryminalistów z obozów pracy na Syberii i zdjęcia z… tropików. Taki klimat będzie miała następna kolekcja.


LUTY 2014

A39

Niespodzianki Walentynkowe na


AKTIVIST

MAGAZYN MODA

SZAROŚCI • PRINTY • DRUK 3D

1 Shade Clth. to warszawska marka, której

3 Pierścionek zaprojektowany przez Joannę

twórcy chcą pozostawać, nomen omen,

Dominiak został wydrukowany na drukarce

w cieniu. Nie przeszkadza nam to, gdyż ich

3D. Projektantka skończyła architekturę, ale

projekty świetnie radzą sobie bez informacji,

twórczo realizuje się, wymyślając biżuterię

kto jest ich twórcą. Klasyczna szara

o dziwnych kształtach. Dzięki drukarce 3D

bluza + motyw gór + trochę pozytywnego

może sobie wszystkie te swoje dziwactwa

bodźcowania. Ładne.

produkować od ręki.

4 Inkkas to buty wytwarzane w Peru – ręcznie robione przez lokalnych rzemieślników, z poszanowaniem zasad

2

sprawiedliwego handlu. Twórcy marki zaklinają się, iż używają jedynie oryginalnych

5 Szary piankowy bomber autorstwa Moniki Kubatek zainteresował nas

południowo-amerykańskich materiałów,

swoją prostotą . Projektantka lubi rzeczy

a 10% dochodów przeznaczane jest dla

minimalistyczne, ale efektowne. Wśród

fundacji amazonwatch.org, która zajmuje

inspiracji wymienia architekturę lotnisk i hal,

się ratowaniem amazońskich lasów

postęp technologiczny i grafikę komputerową

deszczowych. Wszystko to brzmi tak pięknie,

3D. Jej projekty można zobaczyć w

że aż nie chce się wierzyć. Równie piękne

warszawskim conceptstorze Młodzi Polscy

są buty Inkkas – wzory i kolory mienią się

Projektanci.

w oczach. Do kupienia na www.amazonikka.pl

6 Rododendron to projekt z Poznania. Lubią

2 Królowymi szarości są bez wątpienia

nadruki i trójkąty. W ofercie bluzy i t-shirty

dziewczyny z Risk. Made in Warsaw. Choć

z sitodrukowaymi nadrukami i ręcznie

na rynku funkcjonują już dość długo,

malowane. Model, który nas oczarował,

wciąż nie brakuje im pomysłów na to,

nazywa się Querkus i ma na piersi żołędzia.

co można uszyć z szarej dresówki. Tym

Niby bardziej jesiennie, ale dobrze wiemy, że

razem zaprojektowały piękną długą suknię.

taki żołądź wbity w kawał lodu może narobić

Scarlett O’Szara, która równie dobrze

rozmaitych kłopotów. Więc lepiej, żeby znalazł się na bluzie.

6

sprawdzi się jako wyjściowa kreacja jak i elegancka podomka.

A40


LUTY 2014

A41


AKTIVIST

MAGAZYN KUCHNIA

Tel-Aviv Warszawa

BURGER WARZYWNY

Burger, jaki jest, każdy widzi. Narzekanie na nadmiar serwujących burgery knajp jest już tak nudne, jak same burgery. Tel-Aviv oczywiście burgerownią nie jest, a ich burger to po prostu bardzo smaczny kotlecik warzywny, otoczony świeżymi warzywami i otulony białą, przyrumienioną bułą z sezamem (bezglutenowcy mogą poprosić o zamianę buły na bezglutenową, bo takie pieczywo też Tel-Aviv serwuje). Smaczny, ale ideałowi wegetariańskiego burgera z Krowarzyw nie zagrozi.

Jedzeniowy swinging

Tel-Aviv Café to miejsce znane w Warszawie od ponad trzech lat, ale my akurat teraz obraliśmy je za temat naszych Historii kuchennych w odnowionym „Aktiviście”. Z dwóch powodów: odnowione menu i odnowione wnętrze. Tel-Aviv znacznie powiększył swój stan posiadania, anektując sąsiedni lokal, który właścicielka restauracji określiła jako „jakieś biuro”, nam coś się jednak wydaje, że wcześniej mieścił się tam zakład pogrzebowy. Wspomnienie ostatniej posługi nie popsuło nam apetytu, szczególnie że wystrój lokalu został znacznie... ożywiony przez Paulinę Tyro-Niezgodę, graficzkę projektującą m.in. książki i wystawy, a od teraz także wnętrza. Wśród jej pomysłów znalazły się m.in. papierowe podkładki pod talerze, na których wydrukowano ładnie ilustrowane, pouczające ciekawostki kulinarno-ekologiczne. Według jednej z nich przejście jednej osoby na dietę wegańską zmniejsza emisję dwutlenku węgla o 1,5 tony rocznie. Brzmi kusząco. Gdy Tel-Aviv Café powstawał w kwietniu 2010 r., zaczynał od koszeru, by przez kuchnię wegetariańską przejść do 100% wegańskiego i bezglutenowego menu. Ich motto brzmi „Zjedz coś dla siebie”. Nie daliśmy się prosić i przegryźliśmy się na wylot przez knajpiane menu. Po zjedzeniu wszystkiego, co Tel-Aviv nam zaserwował, nasunął nam się jeden podstawowy wniosek. Tego typu kuchnia idealna jest dla food-swingersów. Każdy zamawia coś innego i wszyscy jedzą wszystko. Trochę tego, dziaba tamtego, tu falafel, tam jedna, druga, czwarta pasta. Takie np. pieczarki po marokańsku (na które przepis znajdziecie obok), to danie bardzo aromatyczne – w całości mogłoby zmęczyć (poza tym ile pieczarek można zjeść naraz?), ale rozegrane na kilka widelców, świetnie komponowało się z całą resztą. Nie spróbowaliśmy jedynie niczego z oferty śniadaniowej (bardzo zachwalano nam szakszukę w wersji wegańskiej – czyli z tofu zamiast jajka), ale na pewno to nadrobimy, bo w Tel-Avivie śniadania podawane są w najlepszy możliwy sposób, czyli przez cały dzień. A! Alkohol też serwują przez cały dzień.

TEL-AVIV ul. Poznańska 11, Warszawa www.fooddesigners.pl

PASTY PIECZARKI PO MAROKAŃSKU

• dwie garście drobnych pieczarek • dwie łyżki oleju • szczypta soli • ostra papryka • słodka papryka • kumin • kolendra • ząbek czosnku • łyżka mąki kukurydzianej Pieczarki umyć i osuszyć. Do garnka wlać olej, dodać trochę soli, papryki ostrej i słodkiej, wsypać kumin, kolendrę, wgnieść ząbek czosnku. Wszystko chwilę podsmażyć, żeby uwolnić aromat przypraw. Dolać wody, dodać chilli i wsypać pieczarki, dosypać mąkę kukurydzianą. Dusić do miękkości. Pieczarki można ewentualnie dodać wcześniej, przekrojone na połówki i chwilę podsmażyć, jeśli komuś wersja tylko duszona mniej odpowiada. W Tel-Avivie danie to podawane jest ze świeżą kolendrą, z kaszą i sałatką w osobnych naczynkach.

Zjadły, sfotografowały i opisały: Sylwia Kawalerowicz, Olga Wiechnik i Olga Święcicka A42

To zdecydowanie nasz ulubiony sposób jedzenia: dużo drobnych porcji bardzo różnych rzeczy. Mogliśmy się naraz delektować hummusem, baba ganoush (z grillowanego bakłażana), pastą z zielonego groszku (z prażonym sezamem), z czerwonej soczewicy z curry, z czerwonej fasoli (z orzechami i rodzynkami) i wegańskim smalcem (cebulka i tłuszcz roślinny). Zamiast sztućców używaliśmy pity i bardzo fajnych cieniutko pokrojonych, przygrillowanych bułeczek.

SAŁATKA Z TEMPEHEM

Mieszanka sałat, grillowane warzywa, ocet balsamiczny i tempeh w roli głównej: w formie szaszłyka nabitego na gałązki świeżego rozmarynu. Brzmi i wygląda efektownie, smakuje trochę blado, za co obwiniamy właśnie tempeh. Tempeh to „kulinarny hit z Indonezji”, jak poinformowała nas nasza podkładka pod talerz. Wytwarzany ze sfermentowanych ziaren soi (jami), ze względu na wartości odżywcze, a także charakterystyczną teksturę i smak (bardzo charakterystyczną) jest coraz popularniejszy w kuchni wegańskiej i wegetariańskiej jako zamiennik mięsa i nabiału.


LUTY 2014

2

5

Piasek w zębach

4

Pewnie każdy w dzieciństwie robił koktajle z piasku, ziemiste babeczki i inne błotne potrawy, które wciskał potem na siłę lalkom i misiom. W końcu jednak odrywało się od ziemi i eksperymentowało z prawdziwym jedzeniem w kuchni. Jak widać, nie wszyscy wyrośli z piaskownicy. W mieszczącej się w Tokio francuskiej restauracji Ne Quittez Pas powstało całe menu dań, które doprawiane są ziemią. Z założenia lokal sprzedaje owoce morza. Szef kuchni Toshio Tanabe, który jest byłym bokserem i zwycięzcą popularnego w Japonii TV show, postanowił do morskiego menu wprowadzić trochę smaku ziemi. W karcie znajdziemy więc doprawianą ziemią zupę, błotniste risotto i czarne lody. Wszystko wygląda dość ponuro, ale jak wynika z opinii krytyków, smakuje nieziemsko. Kosztuje również, bo cena dania wynosi ponad 100 dolarów. Co ważne, nie jest to zwykła, zasikana przez pieski ziemia z parku, tylko gleba specjalnie „hodowana” i wydobywana z głębokości dziesięciu metrów. Ekoziemia na problemy pierwszego świata.

3

1

Ponieważ nasza redakcja mieści się na gastronomicznej

walbo walentynkowe czekoladki z Marks&Spencer 4 .

pustyni, musimy sobie radzić sami. W tym miesiącu z pomocą

Uczucia można okazywać na różne sposoby, ale – co by się

przyszły nam m.in. zupki gotowce od Pana Pomidora&Co

nie działo – nigdy, przenigdy nie dawajcie dziewczynie na wa-

(www.panpomidor.co) 1 . Prawie gotowa jest też nowość marki

lentynki sprzętów kuchennych. Więc piękne foodloopy, czyli

Fit&Easy, baza do przygotowania barszczu ukraińskiego 2 .

silikonowe, żaroodporne pętelki do pieczenia np. ryb

Na deser schrupać można chipsy bananowe Bakalland 3

(www.thefoodloop.com) 5 kupcie sobie przy innej okazji.

fot. www.jadlonomia.com

100 % mięska w mięsku

Grusztarda Tak. To nie literówka. Naprawdę istnieje coś takiego jak grusztarda i jest w smaku łudząco podobna do musztardy. Tyle że przygotowuje się ją ze słodkich gruszek, a nie tylko z gorczycy. Na upartego można więc udawać, że to zdrowsza wersja popularnego sosu. Grusztarda w swojej odmienności nie jest zresztą sama. Wraz z modą na wegańską kuchnię do lokali przywędrowały różne ciekawe wege-odpowiedniki. Jest więc glutenowy sejtan, który potrafi udawać każde mięso, jest parmezan w całości

zrobiony z migdałów i wege-majonez, który nawet nie widział jajek, za to zaprzyjaźniony jest z kaszą jaglaną, z której powstaje. Wegańskie sosy to w ogóle osobny rozdział w historii kuchni. Trzeba przyznać, że osoby niejedzące ani mleka, ani masła, ani jajek mają niebywałą fantazję. Sos czosnkowy na bazie białej fasoli, sos koperkowy ze zmiksowanego tofu i serowy sos z mąki kukurydzianej i mleka sojowego. Śmierć konserwantom i słoiczkom. Niech żyje grusztarda i wege-fantazja. A43

Moda na kuchnię wegańską to fakt już wszystkim znany. W ostatnich miesiącach otworzyło się w Warszawie kilka wegańskich miejsc, które prześcigają się w wege zamiennikach. Nie dziwne, że w obliczu mody na warzywa, producenci mięsa starają się zrobić wszystko, żeby nie stracić klientów. Mięsne batoniki Epic to jeden z lepszych przykładów produktów, które udają, że nie są tym, czym są. Ale po kolei. Batonik Epic ma wszystko. Dostarcza nam niezbędnego białka, jest bezglutenowy i ma niską zawartość cukrów. Jest też zdrowy i zawiera ekologiczne orzechy i suszone owoce. A zwierzęta? O nich zbyt wiele się nie mówi. Wiadomo tylko, że są przytulane, trzymane w dobrych warunkach i karmione wysokojakościową trawą. Może rzeczywiście lepiej nie wiedzieć więcej, choć sposób opowiadania o mięsnym batonie jako o najzdrowszej i „szczęśliwej” przekąsce trochę nas przeraża. Grunt, że rysunki na opakowaniu śliczne. Można kupować, żeby potrzymać sobie w gablotce.


MASZAP

MASZAP

MUZYKA FILM KSIĄŻKA KOMIKS

MUZYKA FILM

Beyoncé „Beyoncé” Sony Music

Ona („Her”) reż. Spike Jonze

Królowa Matka

Ivona 2.0

Nigdy nie przesłuchałem całej płyty Beyoncé. Zawsze kilka kawałków wpadało mi w ucho, ale na tym się kończyło. Do czasu. Gdy na iTunesa trafiło jej najnowsze wydawnictwo, postanowiłem przesłuchać je od pierwszej do ostatniej sekundy. I nadal słucham. Artystka trafiła w ręce ogromnej grupy producentów i muzyków. Każdy utwór jest połączeniem kilku mniejszych form, nuda więc nam nie grozi. Nie ma powtarzalności ani wtórności. Beyoncé jest tą „strong, black, independent woman”, którą była zawsze, ale dzięki genialnym produkcjom jest też jedną z najbardziej „forward thinking” artystek w muzyce. Gdy inne wokalistki za szczyt nowoczesności mają śpiewanie do dubstepu spod znaku Skrillexa czy jęczenie pod kolejny wtórny podkład Mike Will Made It, pani Knowles bierze sobie bity, pod którymi spokojnie mógłby się podpisać Phaeleh. Beyoncé potwierdziła tym albumem, że jest prawdziwą królową i nie boi się odkrywać samej siebie na nowo. [Kacper Peresada]

Główny bohater futurystycznej komedii romantycznej Spike’a Jonze’a „Ona” po rozstaniu z żoną, rozczarowany sobą, ludzkością i seks-czatami, bunkruje się w apartamencie ze swoją nową wybranką – systemem operacyjnym OS vel Samanthą. Wyposażony w zmysłowy głos Scarlett Johansson, jest bardziej empatyczny niż HAL 9000 z „Odysei kosmicznej”, nie przenosi wirusów i ma dykcję o niebo lepszą od syntezatora Ivona. Gdy grozi spięcie, można wyłączyć, gdy nudzi o filozofii, da się wepchnąć do kieszeni. Niby idealna aplikacja na miarę egotycznych czasów, ale jest jeden problem – ukochany software ma zaskakująco liberalne podejście do wierności. W tym samym czasie Samantha oddaje swoje cyfrowe serduszko kilku setkom neurotycznych użytkowników. Miłość z science fiction, zazdrość spod znaku sióstr Brontë. Zagadnienia związane z rozwojem sztucznej inteligencji i granicami człowieczeństwa, które znamy raczej z ponurych wizji cyberpunka, twórca „Być

KOMIKS

Batman. Długie Halloween sc. Jeph Loeb, rys. Tim Sale Mucha Comics

Zabójczo długie święta Ginie kuzyn mafijnego bossa, który rządzi Gotham City. Kolejne ofiary łączy to, że zamordowano je w dniu świątecznym. Tropem zabójcy, nazwanego Holiday, rusza Mroczny Rycerz... „Długie Halloween” uznaje się dziś za jeden z najlepszych klasycznych komiksów o Batmanie. Doceniany jest przede wszystkim za epickość scenariusza i efektowną grafikę. Jeph Loeb udanie połączył dwa światy: tradycyjną superbohaterską fantastykę z kryminałem noir. Gotham rządzi mafia, a w mieście jest pełno superzłoczyńców, którzy dla niej pracują. Co ważne, postacie, ich motywy i działania nie są jednoznaczne moralnie. Wiele wątków zostaje niedopowiedzianych, a czytelnik sam musi zdecydować, która wersja jest bardziej prawdopodobna. Warstwa M44

jak John Malkovich” w błyskotliwy sposób przełożył na język słodko-gorzkiej love story. W scenariuszu, który mógłby sprowadzać się jedynie do satyrycznego ujęcia współczesnego wyobcowania, przekonująco wybrzmiewają wątki melodramatyczne – łatwo uwierzyć w uczucie Samanthy i Theodore’a, dzięki czemu paradoksy cyfrowo-ludzkiego pożycia nie tylko śmieszą. Jonze jednocześnie udowadnia, że mało który reżyser potrafi budować równie wciągające alternatywne rzeczywistości. Jego Los Angeles przyszłości to rozświetlone szklane wieżowce (zdjęcia częściowo kręcono w Szanghaju), pastelowe biura rodem z komiksów i dziwaczna retro-hipsterska moda (Phoenix z potężnym wąsem, w wełnianych spodniach po pachy). W ten oryginalny świat wchodziłoby się nawet chętniej niż do głowy Malkovicha, gdyby oczytana Samantha zbyt często nie dzieliła się z widzem przemyśleniami godnymi raczej Danielle Steel niż Alana Wattsa. [Mariusz Mikliński] obsada: Joaquin Phoenix, Amy Adams, Rooney Mara, Scarlett Johansson USA 2013, 120 min UIP, 14 lutego

graficzna komiksu robi ogromne wrażenie. Kreska Tima Sale’a jest dynamiczna i swobodna, wizerunki bohaterów są bardzo wyraziste, niektóre ocierają się wręcz o groteskę. Efektownie wypada również kadrowanie i kompozycja plansz, przy czym bez kolorów naniesionych przez Wrighta komiks bardzo dużo by stracił. Przytłumione i mroczne rewelacyjnie współgrają z rysunkami, dzięki czemu album jest wizualną perełkę. Od publikacji minęło już prawie 20 lat, dlatego „Długie Halloween” nie robi dziś już takiego wrażenia. Scenariuszowi można zarzucać zbyt dosłowne odwołania do „Ojca chrzestnego” Maria Puzo i Francisa Forda Coppoli, a niektóre zwroty akcji są zbyt przekombinowane i czasem trudno doszukać się w nich logiki. Wciąż jest to jednak wciągający komiks ze świetnymi rysunkami. [Łukasz Chmielewski]


LUTY 2014

KSIĄŻKA MUZYKA

Miami Blues Charles Willeford Mundin

Warpaint „Warpaint” Sonic

Nieprzerwany sen

Miami blues Wydawnictwo Mundin, czyli artystyczne siły Honzy Zamojskiego i finansowe zaplecze Grażyny Kulczyk, postanowiło zaryzykować. Oprócz niszowych publikacji, z których słynęło poprzednie wydawnictwo Zamojskiego, wydało książkę „rozrywkową”. „Miami blues” to kryminał na trzy dłuższe popołudnia, w którym pierwsze skrzypce grają cwany rzezimieszek, głupiutka dziewczyna i ścigający ich niezdarny, ale dziarski glina Hoke Moseley (któremu zresztą autor Charles Willeford poświęcił całą serię książek). Akcja przypomina jeden sezon niezłego kryminalnego serialu: od lądowania w Miami, przez łamanie palca Krisznowcowi i chyba najdziwniejsze w literaturze morderstwo, po finałową strzelaninę. Ale to nie treść „robi” tę książkę. Czytając „Miami blues”, co kilka stron napotykamy świetne, trafione w punkt ilustracje Oli Niepsuj. W zawiłej topografii Miami, w którym gubi się nasz bandyta Junior, czytelni-

kowi pomoże się odnaleźć stworzona przez artystkę mapka. Dzięki temu, niczym w nudnawy serial „Downton Abbey”, zagłębiamy się w tę historię głównie dla genialnej oprawy wizualnej. Honza Zamojski udowadnia zarówno wystawami, jak i książkami, że kultura i sztuka nie muszą wspinać się na intelektualny Everest i z niego spoglądać na świat. Codzienność, przeciętność i płynący z nich humor – właśnie dlatego „Miami blues” zamiast do księgarni artystycznych powinno trafić do Empików. [Alek Hudzik]

Actress „Ghettoville” Werkdiscs/Ninja Tune

MUZYKA

Czarny romantyzm Od lat powszechnie nam panująca retromania, której pokłosiem w mainstreamie są vintage’owe piosenki Adele czy Ani Rusowicz, a na scenie niezależnej industrialowy renesans, w wersji klubowej przybiera wyjątkowo ciekawe formy. Parkietowa syntetyka, od zawsze oscylująca między house’owymi i technoidalnymi środkami wyrazu, ma nader krótki okres inkubacji. W epoce, w której płyty sprzed roku oceniane są pod względem tego, jak zniosły próbę... czasu, a twórcy debiutanckich krążków w ciągu jednego sezonu potrafią stać się „klasykami”, coraz więcej producentów patrzy wstecz. Stosują zabieg podobny do tego, jaki wykorzystywali XVIII-wieczni literaci, którzy swe powieści ubierali w szaty „pradawnych manuskryptów odnalezionych w najgłębszych lochach gotyckich zamczysk”. W przeważającej mierze młodzi M45

Dziewczyny z Warpaint trochę nas przetrzymały. „The Fool”, ich debiutancki album, ukazał się cztery lata temu, a w dzisiejszych czasach to prawie epoka. Płyta „Warpaint” nie zaskoczy niemiło słuchaczy – kwartet z Miasta Aniołów opowiada bowiem tę samą, rozmarzoną historię. Aranżacje poszczególnych numerów są nieco bardziej ascetyczne niż na debiucie, zbliżając zespół do stylistyki np. The XX. Jest to zresztą celowe działanie dziewczyn, które szkielet materiału tworzyły głównie podczas koncertowych prób i wspólnych jam session. Obawiałem się nieco zapowiadanych wpływów rapu i r’n’b, ale na szczęście sprowadzają się one do delikatnego ograniczenia roli gitar na rzecz ciepłych klawiszy i syntetycznej perkusji. Nie jest to ani przełomowa płyta, ani próba wypłynięcia na zupełnie nieznane wody. Mimo to „Warpaint” jawi się jako przemyślane i konsekwentne poszerzenie dotychczasowej stylistyki. Ja to kupuję. [Mateusz Adamski]

elektronicy z lubością pławią się bowiem w szumach, trzaskach i i lo-fi. Sample z mizernej jakości cyfrowych plików, wyłaniające się z morza szmerów zręby różnogatunkowych rytmów, wszechobecne zakłócenia, smutek, melancholia i nostalgia za „dawno” minionymi czasami „prawdziwego” klabingu. Emocja, nie refleksja; cytat, nie dekonstrukcja. Darren Cunningham, ukrywający się pod aliasem Actress, jest jednym z największych mistrzów tego stylu, a nowy krążek, dopełniający tetralogię jego albumów, to jeden z piękniejszych przykładów takiego podejścia. Z przyjemnie szemrzącego niepokoju muzyki Cunninghama wyłaniają się kolejne odniesienia, zwłaszcza do własnych wcześniejszych dokonań. Nie ma w tym jednak nic dziwnego, skoro „Ghettoville” jest ich zwieńczeniem. Klamrą, spajającą cykl rozpoczęty przez „Hazyville”, zamyka on ciąg przetworzeń i reinterpretacji. I tylko strach się bać, co się stanie, gdy za kilka lat któryś z klubowych newcomerów weźmie dorobek Brytyjczyka na warsztat. [Filip Kalinowski]


MASZAP

FILM

MUZYKA

Tajemnica Filomeny („Philomena”) reż. Stephen Frears

Niedobrana para na tropie Przeciwieństwa się przyciągają – z tą starą jak świat prawdą zgadza się także kino, które chętnie wpisuje ją w popularną konwencję filmu romantycznego. Tym razem mamy jednak do czynienia z chemią całkiem platoniczną, choć nie mniej prawdziwą. Niezwykła historia, którą w „Tajemnicy Filomeny” opowiada Stephen Frears, oparta jest na faktach. Filomena Lee była niezamężną nastolatką, gdy urodziła syna w klasztorze Roscrea, gdzie takich jak ona „zakał rodziny” było na pęczki. Siostry oddały jej dziecko do adopcji, a ona przez kolejnych 50 lat tęskniła, skrzętnie skrywając swoją tajemnicę przed światem. Gdy wreszcie zdradziła sekret swojej dorosłej córce, ta skontaktowała matkę z Martinem Sixsmithem. Spotkanie głęboko wierzącej starszej pani i cynicznego dziennikarza ateisty owocuje nie tylko wspólną podróżą, mającą na celu odszukanie zaginionego syna, ale i przy-

FILM

jaźnią nawiązaną pomimo różnic. Oboje też konsekwentnie dążą do filmowego katharsis. Nagrodzony w Wenecji scenariusz Steve’a Coogana i Jeffa Pope’a niesie tę historię lekko i z humorem, ale też z ogromną wrażliwością. W dowcipne dialogi subtelnie wplecione są momenty znacznie cięższe gatunkowo, bardziej skomplikowane. Zniuansowanie swoich bohaterów zdają się intuicyjnie rozumieć grający główne role Coogan i Judi Dench, którzy na ekranie tworzą niezwykłą parę. „Tajemnica Filomeny” jest filmem o wiele mniej konwencjonalnym i tradycyjnym, niż mógłby wskazywać na to jego opis. Niespodzianki i małe objawienia czekają nie tylko na bohaterów, ale i na widza. [Anna Tatarska] obsada: Judi Dench, Steve Coogan, Michelle Fairley Wielka Brytania/USA/Francja 2013, 98 min Bestfilm, 28 lutego

Borgman reż. Alex van Warmerdam

Funny Games Mieszczański koszmar się spełnia. Do drzwi jednego z holenderskich domostw puka bezdomny – chce wziąć prysznic. Podczas gdy krewki mąż i ojciec posyła mu kilka kopniaków, matka i żona opatruje mu rany i przygotowuje posłanie w domku przy basenie. Tajemniczy mężczyzna imieniem Borgman stopniowo zacznie przejmować kontrolę nad rodziną, do posiadłości zaprosi swoich kumpli, a tych, którzy będą starali się pokrzyżować mu plany, umieści z głową w wiadrze cementu na dnie stawu. Alex van Warmerdam, w Polsce właściwie nieznany, od połowy lat 80. swoją podążającą nieoczywistymi ścieżkami wyobraźnią zasila coraz wątlejszą tradycję europejskiego surrealizmu. Punkt wyjścia i wytrwałość, z jaką tym razem Holender tworzy oryginalną rzeczywistość, przywodzi na myśl słynnego „Kła” Yorgosa Lanthimosa, M46

Mogwai „Rave Tapes” Rock Action

Zgrane taśmy Mogwai w drugiej połowie lat 90. przyczynił się do ukształtowania post rocka. Już pierwsze nagrania zdefiniowały styl formacji: w większości instrumentalne kompozycje o otwartej strukturze łączyły melancholię z hałaśliwą ścianą dźwięku. Często bazowały na niespiesznym budowaniu podskórnego napięcia, które w pewnym momencie eksplodowało w noise’ową zawieruchę. W pierwszych latach nowego wieku grupa postawiła jednak na rzewne, senne melodie wpadające w nieznośny sentymentalizm. „Rave Tapes” nie wnosi wiele nowego. Brzmienie jest wprawdzie bardziej syntezatorowe i ciemniejsze, ale schematy większości utworów opierają się na oklepanych postrockowych patentach. Nawet kompozycje bardziej dynamiczne, o większym potencjale rozwodnione są patetycznym tłem. Wyróżniają się piosenki z wokalem – i o ile „Blues Hour” może urzekać lekkością, o tyle „The Lord Is Out of Control” brzmi już jak popłuczyny po Air. [Łukasz Iwasiński]

a sięgając nieco dalej – „Teoremat” Pasoliniego. Film nie stara się być jednak kolejną krytyką współczesnej, zatomizowanej rodziny, nawet jeśli motyw obcego wprowadza kilka społecznych rozpoznań („Jesteśmy z Zachodu, to nie nasza wina, że jesteśmy bogaci”). „Borgman” to przede wszystkim pierwszorzędna, zaskakująca czarna komedia napędzana makabrycznymi, absurdalnymi pomysłami. [Mariusz Mikliński] obsada: Jan Bijvoet, Hadewych Minis, Jaroen Perceval Holandia 2013, 113 min Alter Ego Pictures, 28 lutego


LUTY 2014

MUZYKA

MUZYKA

Angel Haze „Dirty Gold” Island/Republic

TOY „Join the Dots” Heavenly Recordings

Trudne sprawy

Inna bajka

W czasie gdy klerycy rozmieszczali w bocznych nawach żłóbki i zwierzątka, Angel Haze, świeżo upieczona rapowa gwiazdka, również postanowiła odstawić szopkę. Na scenie Amerykanka pojawiła się (z hukiem) w 2012 r., podpisała kontrakt z majorsem i spektakularnie pokłóciła się z Azealią Banks. Jej debiutancki album szybko stał się jedną z najbardziej wyczekiwanych płyt 2013 r., ale wytwórnia, z którą wiąże ją cyrograf, przesunęła datę premiery na 2014. Równie wyszczekana, co rezolutna wokalistka postanowiła więc wziąć sprawy w swoje ręce i – wzorem Death Grips – udostępniła skończony krążek na Soundcloudzie. Dorobiła oczywiście do tego narodowowyzwoleńczą ideologię, opisała wszystko w niewybrednych słowach na Twitterze i opowiedziała w filmiku. Co jest jednak dobre dla nie lada wkurwionego, punk-hopowego tria z Sacramento, niekoniecznie przysłuży się Andżelice. Ta bowiem, sądząc po zawartości „Dirty Gold”, ma zamiar stawać w szranki nie z tuzami podzie-

MUZYKA

mia, ale z Nicki Minaj i Eminemem, którym chciałaby wyrwać spod stóp jak największy kawałek czerwonego dywanu. I nie ma w tym właściwie nic dziwnego, skoro wśród współpracowników Angel znaleźli się znany z płyt Coldplay Markus Dravs i odpowiedzialna za chwytliwość singli Rihanny czy Davida Guetty Sia Furler. Co zaskakujące, na tle tych dyskotekowych przygrywek 22-letnia Haze, określająca się mianem „nauczycielki”, nawija o problemach, z którymi nawet bohaterowie „Trudnych spraw” mierzą się nieczęsto. Walka o rapową koronę przeplata się więc z próbami samobójczymi, rozterki ubraniowe z dylematami religijnymi, a damsko-męskie przepychanki z naznaczoną bliznami po sznytach relacją z matką. Samo życie. Tyle że wrażenie robi mniejsze, kiedy w tle pobrzmiewają manieczki, a wpajana za dzieciaka nieufność wobec systemu szepcze nam do ucha, że to nie szczerość, a tylko wymóg rynku. [Filip Kalinowski]

Angielski zespół, shoegaze i psychodelia. Czy może być bardziej przewidywalnie? Mimo iż na początku zdawać by się mogło, że TOY próbują się wybić na fali mody na vintage, to udało im się odnaleźć własną ścieżkę. Od biorących kwas w piękny, słoneczny dzień Tame Impala czy dusznych i mrocznych The Horrors (z którymi są zresztą dobrymi kumplami) piątkę z Brighton odróżnia ciepło oraz specyficzna bajkowość. Dobrymi tropami byłyby tu zarówno Pink Floyd jeszcze z Sydem Barrettem w składzie, jak i wczesna elektronika, szczególnie pierwsze ambientowe płyty Briana Eno. Choć „Join the Dots” jest miękkie i melodyjne, to nie można albumowi zarzucić, że jest mdły. Krautrockowa sekcja rytmiczna elegancko trzyma utwory w ryzach, nadając im wyrazistości. Być może zespołowi czasem brakuje nieprzewidywalności i potencjalnych przebojów, ale przez te piosenki tak przyjemnie się płynie, że naprawdę trudno się do czegoś przyczepić. [Krzysztof Kowalczyk]

Untold „Black Light Spiral”

– każdy utwór przepełniony jest niepokojącymi, niemalże agresywnymi dźwiękami, którym gdzieś tam w tle wtóruje techno-stopa. Gdy już wydaje nam się, że zaczynamy łapać, o co w tym wszystkim chodzi, Untold prezentuje nam „Wet Wool”, w którym nie ma nawet stopy. Wreszcie przychodzi czas na chyba najostrzejszy track całego wydawnictwa, „Strange Dreams”. Wszystko na tej płycie jest niespodziewane, złożone, brudne i ciężkie. Trudno mi jednoznacznie orzec, czy jest to dziecko geniuszu, czy głupoty, ale wierzę, że mamy do czynienia z tym pierwszym. [Kacper Peresada]

Nie wiem, o co chodzi Sześć lat i 22 EP-ki temu Untold był młodym debiutantem, który właśnie podjął decyzję o założeniu labelu Hemlock. Przez kolejne pół dekady Jack Dunning wydawał muzykę dla takich labeli jak Hotflush, Hessle Audio czy Clone, a w jego wydawnictwie karierę zaczynał m.in. James Blake. O muzyce Untolda można było powiedzieć wszystko oprócz tego, że łatwo ją zaszufladkować. Ogrom wpływów, jakie w niej słychać, jest przytłaczający – i tym samym przymiotnikiem w zasadzie można określić jego debiutancki album. „Black Light Spiral” zaczyna się syreną przeciwlotniczą, co powinno być odpowiednim ostrzeżeniem dla słuchaczy o słabych nerwach. To jedna z najcięższych płyt ostatnich lat i nie chodzi tutaj o „łamiące żebra” clapy w stylu Blawana, nie chodzi też o ciężką stopę. Wszystko sprowadza się do otoczki M47


MASZAP

FILM

„Co jest grane, Davis?” („Inside Llewyn Davis”) reż. Ethan i Joel Coen

Kocie, gdzie jesteś? Jeżeli przeprowadziłoby się dzisiaj plebiscyt na najbardziej przekornych autorów współczesnego kina, Joel i Ethan Coenowie z pewnością zajęliby w nim jedną z czołowych lokat. Zgodziliby się z tym pewnie zarówno krytycy, widzowie, jak i współpracownicy braci, nazywający ich kiedyś „reżyserem o dwóch głowach”. Z każdym kolejnym filmem panowie ugruntowują swój na poły farsowy wizerunek. Twórczość Coenów najłatwiej zrozumieć chyba wtedy, gdy ich dzieła ogląda się jak kolejne odcinki popularnego serialu. Nie inaczej jest w przypadku najnowszego, „Co jest grane, Davis?”. Fabularnie to przecież zwierciadło „Poważnego człowieka”, ideowo – opowieść o samotności artysty na miarę „Bartona Finka”, a formalnie – gatunkowy koktajl niczym w „Bracie, gdzie jesteś?”. Z tym ostatnim ma zresztą więcej wspólnego, bowiem amerykańscy twórcy serwują widzom kolejną muzyczną podróż przez Amerykę, choć

tym razem w mikroskali. O ile jednak wcześniej królował bluegrass, o tyle tłem dla perypetii tytułowego Llewyna (znakomita rola Oscara Isaaca) są lata 60. i folkowa scena nowojorskiego Greenwich Village. W jednym z tamtejszych klubów wykonuje on swój pierwszy numer i tam też ostatecznie skończy. Llewyn jest typowym prostaczkiem bożym, próbującym zaistnieć ze swoją twórczością i chwycić pana Boga za nogi. Tyle że u Coenów nie zawsze to wychodzi. Tam, gdzie inni reżyserzy roztoczyliby cukierkową wizję błyskotliwej kariery, bracia, z właściwą sobie ironią, serwują coś zupełnie innego. I pomyśleć, że wszystko zaczęło się nie od żadnego „trupa w szafie”, a od czworonożnego rudzielca o wdzięcznym i znaczącym imieniu Ulisses. Zapytani, skąd w ogóle taki pomysł, podczas jednego z wywiadów przekonywali, że nie do końca mieli precyzyjny pomysł na samą fabułę, dlatego postanowili dodać do niej... kota. Ot, cali Coenowie. Ich po prostu nie da się nie lubić. [Kuba Armata] obsada: Oscar Isaac, Carey Mulligan, Adam Driver, Justin Timberlake USA/Francja 2013, 105 min Vue Movie Distribution, 28 lutego

Sławomir Shuty „Dziewięćdziesiąte” Ha!art

Wspominki babinki

KSIĄŻKA

M48

Od czasu głośnego „Zwału” minęło dziesięć lat. W międzyczasie polski buntownik z nowohuckich bloków zdążył się trochę zestarzeć i statusieć. „Dziewięćdziesiąte” to nostalgiczna podróż po latach minionych. Latach pełnych przełomowych wydarzeń, nie tylko politycznych, ale też kulturowych. Shuty w swoim najnowszym zbiorze opowiadań snuje historie o pierwszym odtwarzaczu wideo, rozgrywce na Atari i wyprawie do Złotych Piasków. Między szczękami bazarów i podwórkowymi bijatykami trafia się też pierwszy kwas i mocny trip. Wszystko jest trochę rozmyte przez narkotyki, alkohol i pamięć, która, jak wiadomo, potrafi płatać figle. Czyta się to jak niezły pamiętnik. Problem jest tylko taki, że ze wspomnieniami jest trochę jak ze snami. Najbardziej bawią one opowiadającego. [Olga Święcicka]


LUTY 2014

MUZYKA

MUZYKA

MUZYKA

Cut Copy „Free Your Mind” Modular

Stephen Malkmus and the Jicks „Wig Out at Jagbags” Matador

Ceremony „Distance” Moon Sound Records

Test Ishihary

Wieczny tetryk

Wypastuj buty

Cut Copy to cwani erudyci zręcznie żonglujący gadżetami z popowej rekwizytorni, dobierający swoje zabawki ze znawstwem i smakiem. Pastisz był zawsze wyraźnie obecny w ich twórczości – na tę dosłowność zapożyczeń niektórzy się krzywią, podczas gdy inni zachwycają się doborem muzycznych tropów. Było New Order, było Fleetwood Mac – na „Free Your Mind” są w końcu Primal Scream, Happy Mondays, a nawet Snap!, Haddaway i kwasowo-fluorescencyjna jazda przełomu lat 80. i 90. I doprawdy nie rozumiem, jak można robić im z tego zarzut, tak jak m.in. dziennikarz brytyjskiego „Guardiana”, narzekający, że bez drgnienia powieki inkorporują haciendowy anturaż, podczas gdy parę miesięcy wcześniej świat przecież piał z zachwytu (i wciąż pieje) nad stuprocentową kopią Detroit-house’owych wzorców serwowaną przez Disclosure. Różnica między nimi jest taka, że ekipie Dana Whitforda powieka drży wyraźnie, a oni zwyczajnie puszczają do słuchacza oko. Wyłapcie to mrugnięcie i będziecie w domu. [Rafał Rejowski]

Moje najsilniejsze wspomnienie związane z postacią Stephena Malkmusa pochodzi sprzed czterech lat, kiedy to Amerykanin wpadł na Open’era wraz z legendarnym Pavement. W ten sposób spełnił mokry sen wielu smutnych muzycznych nerdów. Malkmus jednak przez całe półtorej godziny występu sprawiał wrażenie wyjątkowo mało zainteresowanego tym, co dzieje się wokół niego. Był nonszalancki do tego stopnia, że nie dbał nawet specjalnie o poprawne wyrecytowanie tekstów. I mimo początkowego rozczarowania po chwili doszedłem do wniosku, że lider Pavement z całym swoim bagażem doświadczeń nie może być inny. Szósta płyta Malkmusa nagrana z The Jicks (nadal nazywanymi jego „nowym” zespołem, choć stażem są już starsi od Pavement) jest kolejną porcją destylatu z egzystencjalnej neurozy muzyka, ozdobionym kilkoma autoironicznymi wstawkami. Nie ma tu żadnego zaskoczenia. „Wig Out at Jagbags” to zestaw przyjemnych i zgrabnych w swojej niechlujności kompozycji, które zapewnią Malkmusowi kolejną kadencję na stanowisku jednego z bardziej inspirujących songwriterów ostatnich dwóch dekad. [Cyryl Rozwadowski]

Ktoś kiedyś powiedział, że shoegaze zaczął się i skończył na „Psychocandy”. Z kolei ja myślę czasem, że cała muzyka gitarowa skończyła się z chwilą powstania komputerów – obecnie rock’n’roll to już tylko facet instruujący swojego syna przy koszu wyprzedażowym, żeby szukał Metalliki, „bo to dobre do samochodu”. Z drugiej strony, powstają jeszcze takie zespoły jak Ceremony, który wydał właśnie trzecią płytę. Hałaśliwe piosenki o miłości umie robić wielu, ale nieliczne z nich mają w sobie to coś, co sprawia, że zapamiętujemy je na dłużej. Formacja, wielbiona nie tylko ze względu na rudą basistkę Ringo Deathstarr, po debiucie była bliska przeszarżowania. Mimo to nieskrępowani żadnymi komercyjnymi ceremoniałami przyjaciele z Fredericksburga po prostu robią swoje, wypinając się na Pitchforka i jego czytelników. Cholera wie, czy to post punk, czy dyskotekowa łupanka, czy shoegaze. Mniej apokaliptyczne A Place to Bury Strangers spotyka się tu z transem Spacemen 3 i erotyką My Bloody Valentine. Shoegaze umarł? Lepiej wypastuj buty. [Michał Kropiński]

Assassin΄s Creed 4: Black Flag Ubisoft Polska Xbox 360/PS 3/XboxOne/PS 4

bycia piratem. I to piratem pełną gębą. Dość powiedzieć, że na akcjach asasyńskich spędziłem jakieś 15 godzin, a na morzu grubo ponad 45. Prułem fale moją Kawką (tak się nazywa statek), walczyłem ze sztormami, walczyłem z flotyllami przeciwników, podpływałem pod forty i zdobywałem je salwami z moich armat. Topiłem przeciwników, przejmowałem załogę, tworzyłem flotę, która pływa na drugi koniec świata, zarabiając dla mnie tonę kasy. Gdy nie miałem ochoty na kolejne bitwy morskie, ruszałem na łowy. Trzeba było powalczyć z żarłaczem białym i upolować orkę, a jeśli sumienie nie pozwalało mi na zabijanie tych pięknych zwierząt, ruszałem na poszukiwania zatopionych okrętów, które skrywały w sobie przeróżne skarby. Prawie trzy pełne dni grania i nie nudziłem się ani przez chwilę. Gra, która u podstaw jest grą o legendarnych zabójcach, jakimś cudem przemieniła się w idealną grę o piratach. [Kacper Peresada]

GRA

Szanty, rum i trupy Historia w „AC4” zaczyna się, gdy po raz pierwszy przekraczamy progi siedziby Abstergo Industries – producenta gier komputerowych opartych na prawdziwych wspomnieniach nieżyjących już ludzi. Aby zdobyć te myśli, pracownicy Abstergo muszą korzystać z Animusa – programu, który pozwala człowiekowi wniknąć w przeszłość jego przodków. Dzięki temu możemy przenieść się do początku XVIII wieku i jako Edward Kenway (ojciec Haythama, którego poznaliśmy w poprzedniej odsłonie gry) ruszamy w podróż ku pirackiej sławie i bogactwu. To, co dla serii charakterystyczne, czyli bieganie po dachach, skakanie na ludzi, morderstwa, bójki, wyścigi i kradzieże, ciągle jest takie, jakie być powinno. To, co świadczy o wyjątkowości czwartego „Assassina”, to możliwość M49


MASZAP

RH-„Karty SIM” Prosto

Krew z krwi MUZYKA

W połowie lat 90. trzeba było mieć gitarowe struny zamiast nerwów i serce bijące w takt solówek, żeby nie zakochać się w hip-hopie. Gdy Nowy Jork tłoczył w żyły słuchaczy równie surową, co energetyczną mieszankę twardych bębnów, ciętych sampli i mikrofonowej ekwilibrystyki, polska scena dopiero powstawała. Lata mijały, talenty hartowały się w ogniu środowiskowych sporów, a miłość do „złotej ery” rapu ze Wschodniego Wybrzeża nawet o jotę nie słabła wśród reprezentantów starej szkoły. Dopiero jednak nadejście HiFi Bandy pozwoliło lokalnym didżejom miksować zaoceaniczny boom-bap z jego krajową odmianą w taki sposób, by nie można było ich oddzielić grubą kreską. Solowy materiał Hadesa jeszcze dobitniej pokazał, w którą stronę ciągnie warszawskiego MC. Pomiędzy ciężarem betonu a bezmiarem kosmosu rozgrywa się również debiut RH- – duetu, w którym autor

albumu „Nowe dobro to zło” połączył siły z reprezentantem składu Dwazera, gdańszczaninem ukrywającym swoją tożsamość pod ksywką RakRaczej. Po EP-ce, za pomocą której panowie zaznaczyli swoją obecność na scenie, i wydanym międzyczasie albumie HAOS-u początek 2014 r. przynosi ich długogrającą płytę – w całości nawiniętą do bitów Ostrego. Oszczędne, acz pełnotłuste podkłady wwiercają się w uszy i kościec, a spora czereda krajowych turntablistów wspiera raperów w zadaniu niesienia treści. Bo to o sens się rozchodzi, sens będący wypadkową pewności siebie i niezgody na zastaną rzeczywistość, zamknięty w formie zwrotek i refrenów Hadesa i Raka. Nieufność (eufemistycznie rzecz ujmując) wobec systemu, weto wnoszone przeciwko ideologiom, które często nie są nawet poddawane pod dyskusję, i kontestacja ogólnie dziś obowiązujących, „plastikowych” relacji i zasad – to wszystko napędza MCs do ciągłego podnoszenia poprzeczki. Twardo stojąc na szarym, asfaltowym gruncie, trzeba nie lada skillsów, by dosięgnąć gwiazd. [Filip Kalinowski]

Ubiegły grudzień przyniósł polskiej scenie hiphopowej kilku mocnych kandydatów do miana albumu roku. Podczas gdy autorzy przedwczesnych podsumowań bili się w pierś i dopisywali erraty, my słuchaliśmy, notowaliśmy i czekaliśmy na lutowy numer, który macie teraz przed sobą.

WUZET „Własne zdanie” Koka

Szczeciniecko-londyński MC znalazł się rok temu na naszej liście czarnych koni, które stają do wyścigu o miejsce na muzycznym podium nadchodzących kwartałów. 12 miesięcy później Wuzet wydał swój debiutancki album i zgodnie z aktivistowymi przewidywaniami „przetoczył się on przez ulice, wjechał z buta do klubów i zamknął usta wszystkim rapowo-elektronicznym przechrztom”. Taneczność wzięła bezczelność pod ramię, syntetyczne podziemie z hukiem wdarło się na hiphopową scenę, a grime zyskał pierwszego lokalnego reprezentanta, który niezaślepiony modą i bez kompleksów przedstawia swoje własne – dzikie i zbasowane – zdanie.

JWP/BC x DJ STEEZ „No1 w Polsce” Rap History Warsaw

Sokół i Marysia Starosta „Czarna Biała Magia” Prosto

Rasmentalism „Za młodzi na Heroda” Asfalt

Hip-hop – wyraz odmieniany przez wszystkie przypadki, nadszarpnięty przez komercję, stereotypy i mentalne ograniczenia – poza czterema elementami ulicznej kultury zawiera w sobie również podejście do świata, na które składają się styl, umiejętności i ciągła gotowość do walki o dobre imię. Skompilowany przez DJ-a Steeza mixtape blendów, archiwaliów i kolaboracji, które od 2004 r. rejestrowała rapowo-grafficiarska „kuźnia talentów”, Jaśnie Wielmożni Panowie buńczucznie zatytułowali „No1 w Polsce”. Czy ktoś podejmie nawinięte przy wtórze mocnych bębnów wyzwanie, które rzucili samozwańczy mistrzowie Polski? Nie od nich to już zależy. Tak czy inaczej scena na tym skorzysta.

W natłoku politycznego i medialnego bełkotu zapominamy często o tym, jak wielka siła drzemie w słowach. Wytarta już „abrakadabra” oznacza właśnie „niech się stanie to, co zostało wypowiedziane”. „Mówisz i masz”, jak nawijał swego czasu – jeszcze w składzie WWO – Wojtek Sokół. Na swoim drugim, nagranym w duecie z Marysią Starostą krążku zgłębia on dalej arkana wpływania tekstem na rzeczywistość. Recytowane monotonnym tonem zaklęcia biją w ludzkie przywary i słabości, dodają krzepy i wytrwałości, projektują inny świat. Nie kłaniają się niczyim oczekiwaniom, a spójność cenią bardziej niż zaskakiwanie. Rytuał bowiem od zawsze w poważaniu miał to, czy się komuś podoba. Miał spełniać swoje zadanie.

Późne „debiuty” wychodzą większości hiphopowców na dobre. Zarówno dla producentów i raperów, jak i słuchaczy brak pośpiechu w nagrywaniu pierwszego, legalnego albumu owocuje zwykle samymi pozytywnymi rezultatami. Wiedzą o tym fani R.A. the Rugged Mana czy Skinnymana, niedawno utwierdzili się w tym przekonaniu również miłośnicy duetu Rasmentalism. Produkcje Menta XXL, które z lekkością i groove’em spajają staroszkolne tradycje z nowoczesnymi patentami, stanowią idealną podkładkę pod pełne humoru i celnych obserwacji wersy Rasa. Do spiętych warszawskich miejscówek wnoszą odpowiednią dawkę rapowej dezynwoltury, na hiphopowe imprezy – klubowy luz, a za pośrednictwem słuchawek tkwiących w uszach 20- i 30-latków uczą tak potrzebnego dystansu.

M50


LUTY 2014

FILM

Uwodziciel Reżyseria: Katarzyna Warnke Występuje: Anuszka Konieczna

„Scena zbrodni”, („The Act of Killing”) reż. Joshua Oppenheimer

Relaks i rolex Łatwo przegapić dokument Joshuy Oppenheimera. Niektórych nie przekona ani nominacja do Oscara, ani obecność we właściwie wszystkich rankingach najlepszych filmów zeszłego roku. W końcu co dla Europejczyka znającego np. statystyki II wojny światowej jest ciekawego w historii indonezyjskich czystek z lat 60., wskutek których zginęło około dwóch milionów „niepożądanych” obywateli. Czym „Scena zbrodni” różni się od innych relacji z piekła – khmerskiej Kambodży, stalinowskich łagrów czy hitlerowskich obozów? Siłą dokumentu, któremu amerykański reżyser poświęcił dziesięć lat życia, nie jest wcale możliwość spojrzenia złu prosto w oczy czy epatowanie okrucieństwem, lecz przewrotny punkt wyjścia. Oppenheimer wciąga w zaskakującą grę indonezyjskich oprawców, powtarzających, że „gangster oznacza wolny człowiek”. Zdobył ich zaufanie i przekonał, by na planie filmowym pokazali, jak tę wolność rozumieli w czasach, gdy eliminowali podej-

rzanych o sprzyjanie komunizmowi. W serii epizodów, imitujących azjatyckie musicale i amerykańskie dreszczowce (niegdyś były dla nich źródłem inspiracji), przedstawiają metody zabijania i prowadzenia przesłuchań, wcielają się w role ofiar, dziękujących za sprawiedliwą karę. Poza planem, wciąż traktowani jak bohaterowie i z honorami przyjmowani przez władze, oprowadzają po swoim, „oczyszczonym” świecie, którego filary stanowią „relaks i rolex”. „Scenę zbrodni” ogląda się jak political fiction – oprawcy wciąż twardo stoją na świeczniku, a nie przed trybunałem, zwiedzają miejsca kaźni, występują w telewizyjnych show. Dopiero konfrontacja z filmem, który miał być dla nich historyczną laurką, a nie oskarżeniem, zasiewa w zbrodniarzach ziarno niepokoju. Werner Herzog, producent dokumentu, stwierdził, że to rzadki przypadek, gdy kino zmienia rzeczywistość. Faktycznie, „Scena zbrodni” – w Indonezji zakazana – pozostawia rysy na fasadzie ufundowanej na kłamstwie i przemocy, choć o sentymentalnym katharsis oczywiście nie ma tu mowy. [Mariusz Mikliński] Dania/Norwegia/Wielka Brytania 2012, 115 min Against Gravity, 28 lutego

RZECZ

Pet drive USB to jeden z najwdzięczniejszych tematów dla wzornictwa użytkowego. Nic więc dziwnego, że jest to też temat bardzo wyeksploatowany. W zalewie „śmiesznych” gadżetów (USB z wszystkich możliwych ludzkich członków, psów ruchaczy, mięsnych pulpetów i wszystkiego, co tylko jesteście w stanie sobie wyobrazić) czasem pojawia się coś naprawdę ładnego. Jak seria drewnianych zwierząt kazachskiego twórcy Chingiza Shakurova, który na swojej anglojęzycznej stronie (en.cherrypapa.com) ostrzega, że jakoś tak, nie wiedzieć czemu, Kazachstan nie jest najlepszy w dziedzinie logistyki, przelewów internetowych, eksportu detalicznego i masowej produkcji. Ale jeśli ktoś spoza Kazachstanu zdecyduje się zamówić jego produkcje, to artysta dołoży wszelkich starań, żeby się udało. Powodzenia. [wiech] M51

Katarzyna Warnke debiutuje jako autorka tekstu i reżyserka. Skupia się na tym, co w każdym z nas niejednoznaczne i niedomknięte w w sferze tożsamości seksualnej. 6-8 lutego 20.00 Bilety: 25-40 zł

Pożar w burdelu odc. 14 Degeneracja albo śmieci Warszawy Reżyseria: Michał Walczak Występują: Agnieszka Przepiórska, Monika Babula, Anna Smołowik, Lena Piękniewska, Andrzej Konopka, Mariusz Laskowski, Tomasz Drabek, Max Łubieński Odsłonimy ciemną stronę Mokotowa – dzielnicy sprzeczności: świat nocncych sklepów, dilerów, zakazanych kabaretów, szmateksów i klubów. 13-16 lutego 20.00 19 lutego 21.00 20-23 lutego 20.00 Bilety: 40-60 zł

Nowy Teatr Madalińskiego 10/16 22 379 33 33

www.nowyteatr.org bow@nowyteatr.org www.ebilet.pl Patroni


MASZAP

FILM

MUZYKA

„Nieznajomy nad jeziorem” („L’Inconnu du Lac”) reż. Alain Guiraudie

Śmierć na plaży Z kinem gejowskim mam jeden zasadniczy problem. Większość tytułów, które docierają na nasze ekrany, to pedagogiczne melodramaty, w których zmieniają się jedynie szerokości geograficzne i dekoracje – jak nie zakochani neonaziści w Danii, to kochliwi policjanci w szatni niemieckiego komisariatu. Fabularny szkielet – od złamanych serc po łamane kości – zwykle pozostaje niezmieniony. Dla reżysera „Nieznajomego nad jeziorem” obyczajowa obserwacja jedynie przygotowuje grunt pod niekonwencjonalny film, który ani na chwilę nie daje się zaciągnąć pod chorągiew doraźnej publicystki. Podmiejska gejowska plaża u Alaina Guiraudie staje się tłem dla seksualno-kryminalnej intrygi. Leniwie falująca woda kontrastuje z tętniącymi życiem zaroślami – ich bywalcem jest Franck, atrakcyjny 30-latek, szukający przygodnego seksu. W krzyżowym ogniu spojrzeń, wśród wymiętych ręczników, na wygniecionej spocony-

MUZYKA

mi ciałami trawie, wypatruje Michela. Wąsaty macho rodem ze świerszczyków z lat 80. zaczyna interesować chłopaka jeszcze bardziej, gdy na plaży dochodzi do morderstwa – głównym podejrzanym jest jego obiekt fascynacji. Francuski twórca, niczym dokumentalista, odtwarza sieć drobnych zależności w środowisku bywalców pikiet. Mnożąc typy, ciała i gabaryty, unika klisz – jego kamera z podobnym dystansem zatrzymuje się na na tym, co piękne, i co brzydkie. Smutnego, niepewnego swojej orientacji outsidera przeciwstawia desperatowi, który wprowadza do fabuły trochę humoru. W dopełnieniu obrazu małomiasteczkowej społeczności gejów równie ważne co rozmowy są sceny seksu – dosadne, ale i jak najbardziej potrzebne. Zawieszony między realizmem a symbolem „Nieznajomy...” otwiera się na różne interpretacje – może być przykładem queerowej etnografii lub też metaforą epoki, w której HIV okazuje się fetyszem cielesnej przyjemności, sprzężonej z potrzebą podejmowania coraz większego ryzyka. [Mariusz Mikliński] obsada: Pierre de Ladonchamps, Christophe Paou Francja 2013, 92 min Stowarzyszenie Nowe Horyzonty, 28 lutego

Temples „Sun Structures” Heavenly Recordings

A na co to komu Jeden z komentatorów pod youtube’owym występem Temples napisał: „Po co robić taką muzykę, skoro już była?”. Przypomina mi się w tym momencie słynna pani, która wypowiadając się na temat legalizacji marihuany, pytała: „A po co? A na co to komu?”. A na to, że od czasu Tame Impala nie powstał zespół odwołujący się do lat 60., który celowałby tak wysoko. To jednak zupełnie inna bajka niż objawienie sprzed dwóch sezonów. Temples mają szansę podbić serca nie tylko hardfanów psychodelii, ale i małolat, które mdleją pod sceną Open’era. Powód jest prosty. „Sun Structures” brzmi jak żywcem wyjęte z przećpanego roku 1969. Dla starych wyjadaczy niby nic nowego, dla gnojków objawienie. Sęk w tym, że poza kwaśnymi odjazdami i typowymi dla kwiatowej M52

Bruce Springsteen „High Hopes” Sony Music

Doskonale odgrzane „High Hopes” jest szóstym albumem Springsteena w ciągu ostatnich dziesięciu lat! Na szczęście nie odbija się to na jakości kompozycji. „High Hopes” to zbiór coverów, alternatywnych wersji i na nowo nagranych kompozycji, które artysta gromadził przez 15 lat. Czy warto więc postawić tę płytę na półce? Zdecydowanie tak. Numer tytułowy, w oryginale wykonywany przez mało znany zespół The Havalinas, świetnie wypada w aranżacji wzbogaconej o brzmienia dęciaków. Z kolei „Just Like Fire Would” Australijczyków z The Saints to typowy Springsteenowy rocker w najlepszym stylu. Ascetyczna przeróbka popularnego na koncertach „American Skin” jest niezwykle poruszająca, podobnie jak interpretacja „Dream Baby Dream” duetu Suicide. Osobne słowa uznania należą się Tomowi Morello, który chyba na dobre zadomowił się w zespole Bruce’a. Odgrzewane kotlety? Może i tak, ale świetnej jakości. [Mateusz Adamski]

epoki harmoniami Temples potrafią nadać swoim numerom brzmienie, które pojawiło się na rynku dopiero w latach 80., a nawet 90. Wyobraźcie sobie Jefferson Airplane z refrenami w stylu Robbiego Williamsa, a zrozumiecie, że ten zespół może trafić na ołtarze. Ale żeby nie było – to nie jest popowo-szmirowata płytka „skomponowana” na biurku producenta, który stwierdził, że zarobi trochę hajsu na sukcesie Tame Impala. To kawał świetnego gitarowego grania. Ten argument nie zadowoli pewnie wielbicieli amerykańskiego undergroundu, ale czasem trzeba zrozumieć, że bez podcinania żył też można zrobić album, który za kilka lat w najgorszym wypadku określimy mianem solidnego. Na razie już za samo dotarcie z takim brzmieniem do mas – piąteczka! [Michał Kropiński]


LUTY 2014

PROMO

KSIĄŻKA

„Kacastrofa, czyli jak leczyć skutki picia wódki” Milton Crawford Pascal

Kto pije, ten je Nie oszukujmy się. Każdy kiedyś go miał. Nawet skrajny abstynent. Występuje w różnych postaciach. Potrafi zagnieździć się w brzuchu, w głowie albo w oczach. Działa

butiki

z przyczajenia albo atakuje w pełnej mocy, zwalając z nóg. Kac to choroba dorosłości. Nieunikniona i nieodgadniona. Kiedyś mieszało się wszystko i nie działo się prawie nic. Teraz po kieliszku wina potrafi być niedobrze przez dwa dni. Każdy przechodzi go inaczej i każdy ma na niego swój sposób, mniej lub bardziej skuteczny. Aspirynki, cytrynki, magnez. Można próbować, ale każdy wie, że najważniejsze jest jedzenie. Czasem trzeba zacząć jeszcze przed piciem, czasem trzeba przegryźć coś w trakcie, zawsze jednak należy przynajmniej spróbować coś skubnąć po. „Kacastrofa, czyli jak leczyć skutki picia wódki” to książka kucharska dla cierpiących na alkoholowe zatrucie. Książka całkiem sprytna – nie tylko podsuwa ociekające tłuszczem przepisy, pełne kiełbasek, jajek i cukru, ale też diagnozuje kaca. Po krótkiej ankiecie i teście wzrokowym można ocenić swój stan. W zależności od tego, czy pokarał nas kac atomowy, szpila, czy kometa, nasze menu powinno być inne. Problem tylko w tym, że mając kaca, zwykle możemy najwyżej albo leżeć, albo siedzieć. Gotowanie nie należy do czynności, które wchodzą w grę. Można więc książki użyć przed kacem, o ile oczywiście potraficie go przewidzieć, albo potraktować jako element miłosnego szantażu. Albo ugotujesz, albo zwymiotuję. Przepisy są raczej proste i niewymagające, więc śmiało można namawiać do gotowania naiwnego chłopaka albo młodszą siostrę. Oczywiście najlepiej byłoby kaca nie mieć, ale umówmy się, to niemożliwe. [Olga Święcicka]

M53

„Kokaina” Arkadiusz Siedlecki Dla fanów Janusza L. Wiśniewskiego Wydawnictwo Drugie Piętro Cena: 39 zł

„Kokaina” to studium nałogu i zarazem obraz Polski lat 80. i 90. Autor tak mówi o swojej książce: „Krzysztof, trzydziestolatek z Gliwic, jak wielu młodych Polaków wyemigrował z Polski do Wielkiej Brytanii w poszukiwaniu ziemi obiecanej. Wyjechał czysty, choć z bagażem doświadczeń narkomana, ze świadomością ciągłego zagrożenia uzależnieniem od narkotyków. Rzeczywistość na Wyspach jest oczywiście inna od tej mu znanej, rodzimej – ciekawa, absorbująca, ale i groźna. I tam czyhają niebezpieczeństwa, z którymi bohater radzi sobie dobrze, gorzej i najgorzej – bo swoje problemy małżeńskie chce rozwiązać za pomocą kokainy właśnie”. Autorem książki jest Arkadiusz Siedlecki.

www.swiss.eu


AKTIVIST

TYLNE WYJŚCIE

1 Konstruktywna prokrastynacja

Czyli redakcyjny hype (a czasem hejt) park. Piszemy o tym, co nas jara, jarało lub będzie jarać. Nie ograniczamy się – wiadomo bowiem, że im dziwniej, tym dziwniej, oraz że najlepsze rzeczy znajduje się dlatego, że ktoś ze znajomych znalazł je przed nami.

Internet – wynalazek doskonały i największa baza informacji na świecie – od jakiegoś czasu przypomina coraz bardziej zbiorowy gwałt na intelekcie rozumnej części społeczeństwa. Tymczasem wciąż są ludzie, którzy chcieliby przeczytać coś innego niż 50. nius o transferze Lewego. I właśnie dlatego taki freak jak Greg Ross założył Futility Closet. Ten mały blog to dla mnie kopalnia informacji przypominających mi, na jak pokręconej planecie żyjemy. Historia o najsłynniejszej nierozwikłanej dotąd norweskiej zbrodni, czyli porzuconych na środku pustkowia zwłokach kobiety z sześcioma fałszywymi tożsamościami. Opowieść o bombie z nietoperzy, która miała zadać Japonii śmiertelny cios przed projektem Manhattan. Macie dość makabresek albo nie jara was „Z Archiwum X”? Spoko! Dowiedzcie się, jak twórca Monopoly pomagał brytyjskim jeńcom, albo przyjrzyjcie się najsłynniejszym zagrywkom szachowym świata. I nie mówimy tu tylko o epoce Kasparowa, ale o pojedynkach sprzed nawet kilkuset lat. Greg jest zresztą namiętnym poszukiwaczem najsłynniejszych łamigłówek, więc jeśli interesuje was, co w wolnej chwili rozkminiał Pitagoras, lub jakie zagadki zadawał swoim przyjaciołom Abraham Lincoln, to już wiecie, gdzie szukać. Regularna lektura tej stronki nie sprawi, że zostaniecie mistrzami small talku i poderwiecie wymarzoną dziewczynę, ale przynajmniej pozwoli prokrastynować w sposób bardziej oryginalny, niż robi to 90% internautów. Aha, Greg wydał książkę pod tytułem „Futility Closet”. [Michał Kropiński]

2 Kosmiczne cudaki

1

Kosmiczne łowy na egzoplanety (czyli planety położone poza naszym Układem Słonecznym) przestały elektryzować już chyba nawet środowisko astronomów. Od przełomowego odkrycia Aleksandra Wolszczana w 1992 r. do chwili, w której piszę te słowa, czyli do końca stycznia, odkryto ich 1003. Na nikim już nie robią wrażenia gazowe olbrzymy wielkości naszego Jowisza czy Saturna – najłatwiej wykrywalne ze względu na swoją masę i zazwyczaj po prostu nudne. W trakcie tych poszukiwań badacze odkrywają niesamowite światy, których istnienia można się spodziewać tylko wtedy, gdy oczekuje się niespodziewanego. Trzy lata temu np. w odległości 4000 lat świetlnych odkryto planetę składającą się ze skompresowanego węgla, czyli będącą... gigantycznym diamentem. „Forbes” szybko wycenił planetę na 26,9 nonilionów dolarów. Nie pytajcie nawet, ile to jest zer... Ostatnio też namierzono kosmicznego cudaka. Planeta w młodym układzie, położonym 57 lat świetlnych od Ziemi, ciągle „ząbkuje” – jej atmosfera kotłuje się i miesza, wytwarzając ogromne ilości ciepła i sprawiając, że glob świeci... na różowo. Wielki, truskawkowy chupa chups zawieszony w czarnej pustce, niepodobny do niczego, co do tej pory widzieliśmy w kosmosie. Astronomom też należy się wisienka na torcie odkryć i wygląda na to, że właśnie ją znaleźli. [Rafał Rejowski]

3 Szczęśliwa trzynastka

2

3

Niby czasy prawie w pełni cyfrowe, a ja wciąż nie mogę się wyzbyć starych przyzwyczajeń. Nie korzystam z agregatorów muzycznych, z internetowych rekomendacji zazwyczaj się śmieję, a wydawnictwa nawet w formie plików puszczam zwykle w całości. Gdy więc nachodzi mnie chęć, by zerwać z monotonią i coś zamieszać, siadam do gramofonów albo... wolę zaufać komuś innemu. Sieć pełna jest wszelkiej maści audycji radiowych, setów i podcastów. Jest nasz lokalny Densinghour, są serie XLR8R-a, FACT-u czy – znów naszego, nadwiślańskiego – Lineoutu, jest niezawodny cykl sygnowany logo wytwórni Stones Throw i jest wreszcie Secret Thirteen. Litewski portal promujący muzykę niesztampową, progresywną i eksperymentalną przypomniał mi się niedawno, gdy oddał w ręce internautów setną odsłonę swojej muzycznej serii, a dwie z zeszłorocznych trafiły do mojej puli najlepszych miksów 2013 r. Nasi północno-wschodni sąsiedzi do współpracy zapraszali już takie postaci jak Scanner, Sun Araw, Roly Porter, Simon Scott czy Jan Jelinek. Każdy z artystów ma pełną swobodę wyboru, a stylistyczną rozpiętość ich selekcji włodarze S13 starają się za każdym razem „opisać” przy pomocy obrazu, który jak najcelniej – ich zdaniem – oddaje klimat miksu. Wywodząca się z konserwatoriów muzyka współczesna splata się więc z postpunkowym jazgotem, jazzowe wolnomyślicielstwo towarzyszy technoidalnej rytmice, a „Noc Walpurgii” Paula Klee może posłużyć za klucz do odbioru całości. Zwykle jednak najlepiej sprawdzają się zamknięte oczy, o czym wie nawet Sasha Grey, która niedawno udostępniła na swoim wallu przepełniony dubową głębią podcast stałego gościa Unsoundu, Lustmorda. [Filip Kalinowski] A54

REDAKTOR NACZELNA Sylwia Kawalerowicz skawalerowicz@valkea.com ZASTĘPCA RED. NACZ. Olga Wiechnik owiechnik@valkea.com REDAKTORKA MIEJSKA (WYDARZENIA) Olga Święcicka oswiecicka@valkea.com REDAKTORZY Film: Mariusz Mikliński Muzyka: Filip Kalinowski WYDAWCA Ilona Trzeciak itrzeciak@valkea.com MARKETING MANAGER PATRONATY Michał Rakowski mrakowski@valkea.com DYREKTOR ARTYSTYCZNA Magda Wurst mwurst@valkea.com REDAKTOR WWW Kacper Peresada kperesada@valkea.com KOREKTA Mariusz Mikliński Informacje o wydarzeniach prosimy zgłaszać przez formularz na stronie: aktivist.pl/zglos-informacje WSPÓŁPRACOWNICY Mateusz Adamski Kuba Armata Piotr Bartoszek Łukasz Chmielewski Jakub Gralik Piotr Guszkowski Aleksander Hudzik Łukasz Iwasiński Urszula Jabłońska Michał Karpa Michał Kropiński Paweł Lachowicz Rafał Rejowski Cyryl Rozwadowski Iza Smelczyńska Karolina Sulej Anna Tatarska Maciek Tomaszewski Artur Zaborski Aleksandra Żmuda PROJEKT GRAFICZNY MAGAZYNU Magdalena Piwowar DYREKTOR FINANSOWA Beata Krawczyk REKLAMA Ewa Dziduch, tel. 664 728 597 edziduch@valkea.com Milena Kostulska, tel. 506 105 661 mkostulska@valkea.com Monika Barchwic, tel. 506 019 953 mbarchwic@valkea.com DYSTRYBUCJA Krzysztof Wiliński kwilinski@valkea.com

DYSTRYBUCJA 4Business Logistic DRUK Elanders Polska Sp. z o.o.

VALKEA MEDIA S.A. ul. Elbląska 15/17 01-747 Warszawa tel.: 022 257 75 00, faks: 022 257 75 99 REDAKCJA NIE ZWRACA MATERIAŁÓW NIEZAMÓWIONYCH. ZA TREŚĆ PUBLIKOWANYCH OGŁOSZEŃ REDAKCJA NIE ODPOWIADA.


LUTY 2014

A55


AKTIVIST

MAGAZYN MODA

A56


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.