Trzy róże, dwie kawy, no i Ta Jedyna

Page 1

~1~


Katarzynie Misiak w dniu imienin

~2~


Czy zastanawiałeś się kiedyś, jak to jest być głównym bohaterem komedii? Jak to jest przeżyć dzień, podczas którego wszystko co tylko może sprzymierza się przeciwko Tobie i robi to tylko po to, by inni mogli się z Ciebie pośmiać? Ja akurat nie muszę się nad tym zastanawiać, bo dzisiejszy dzień, a dokładniej jego połowa, to właśnie taka komedia. Oto moja krótka, autentyczna, aczkolwiek ciut podkolorowana historia. 25 listopada 2014 r., trzysta dwudziesty dziewiąty dzień roku; dzień, w którym w mojej szkole o godzinie 9.00 odbywała się próbna matura z polskiego oraz dzień, w którym moja ukochana obchodziła imieniny. Mając ją na uwadze (ukochaną rzecz jasna, nie maturę), dzień wcześniej wystosowałem z tej zacnej okazji stosowny wiersz o tematyce tak dziwnej i szalonej, jak dziwnie i szalenie powykręcane były litery na kartce zamkniętej w kopercie. Wstałem wcześnie rano, chcąc zrobić niespodziankę mojej lubej, która rozpoczynała zajęcia o godzinie 7.30. Uporawszy się z wczesną porą, wyruszyłem w stronę jej uczelni. Wysiadłem na przystanku, na którym ona zwykła wysiadać i czekałem, czekałem oraz czekałem. W końcu nadsunął tramwaj i przystanął na przystanku, jak to zwykł przystawać na wszystkich innych przystankach. Najzwyczajniej otworzył swoje wrota, ale nienadzwyczajnie moja ukochana nie raczyła wysiąść z tego tramwaju, a po dogłębniejszej analizie sytuacji mogłem stwierdzić, że nie raczyła wysiąść, ponieważ w ogóle jej w tym tramwaju nie było. „Może moja ukochana niepozornie wyszła wcześniej, a wsiadłszy we wcześniejszy tramwaj, wcześniej z niego wysiadła, zanim ja przyjechałem” – pomyślałem, po czym jeszcze stwierdziłem – „Na szczęście moja najukochaniuchna ma ciut przykrótkie nóżki, więc jeszcze nie zdążyła zajść z przystanku tramwajowego na swoją uczelnię. Może ją dogonię.” – no i zacząłem gonić. Goniłem, stawiając kolejne chodnikowe kroki i mijając coraz to kolejnych chodnikowych przechodniów, jednakże moja gonitwa okazała się bezsensowna albo raczej bezcelowa, ponieważ mojego celu wcale nie było w drodze na uczelnię. Jak później się okazało, obrała nieco inną trasę, więc nie miałem ani ociupiny fizycznego prawa spotkać jej na swojej drodze, ponieważ jej droga nie pokrywała się z moją drogą w ani jednym punkcie. Była już godzina 7:30, a więc wystarczająco późna, aby zrezygnować z pogoni i schować kopertę, jednak nie wystarczająco, aby udać się do mojej szkoły. Postanowiłem więc zahaczyć o biuro naszego Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży. Po drodze zboczyłem z obranego szlaku, aby wcześniej zakupić kawę w pobliskiej kawiarni na początku ulicy Grodzkiej. Nie była to zwykła kawa, ale bardzo niezwykła, o intensywnie wyrazistym smaku, a niezamulająca w ogóle. Kawa, która nie jest normalnie tania, w Słodkim Wierzynku codziennie rano była dostępna za 3 złote. Wziąłem dwie, chcąc zrobić drobną niespodziewankę Mariannie – osobie, która wita wszystkich wizytatorów naszego biura szerokim uśmiechem i serdecznością, a czasem mniej lub bardziej złośliwym żarcikiem. Nie słodziłem, ponieważ w biurze mamy własny cukier, tylko przykryłem dwa papierowe kubki

~3~


plastikowymi zakrywkami. Omylnie wziąłem te o rozmiar większe, więc poza pilnowaniem, żeby kawa w swej podróży z ulicy Grodzkiej na ulicę Wiślną się nie rozlała, musiałem mieć na oku przykrywki, aby te nie spadły. Gdy dotarłem pod numer dwunasty i wspiąłem się na drugie piętro, okazało się, że drzwi oznakowane numerem siedem, prowadzące do naszego biura, są jeszcze zamknięte. Było kilka minut przed godziną otwarcia, więc przycupnąłem na schodach i zacząłem pociągać pierwsze łyki nieposłodzonej kawy. I tak minęło pięć minut, dziesięć, piętnaście, dwadzieścia... a Marianny jak nie było, tak nie było. Wyszedłem, bo czas mnie gonił, a dokładniej to ja goniłem czas, aby zdążyć na odpowiednią godzinę. Dopiłem pierwszą nieposłodzoną kawę, a kubeczek wrzuciłem do pierwszego napotkanego kosza, podczas mojego przejścia przez krakowskie planty na przystanek tramwajowy. Na przystanku rozpocząłem popijanie drugiej nieposłodzonej kawy, przeznaczonej dla Marianny, a gdy nadjechał pierwszy lepszy tramwaj, opatrzony szczęśliwym numerem 13, wsiadłem do niego wraz ze swoją kawą. Po kilku przystankach dosiadł się mój niemało zacny kolega z klasy, Krzysiu, który podźwigał w swej prawej lub lewej ręce papierową torbę pełną zacnych kaw, w ilości powodującej rychły zawał serca po bezpośrednim kontakcie wąchacza z zapachem tylu kaw. Poza magicznym napojem w swej torebce Krzysiu krył także cukier oraz mieszadełka, a hojność Krzysia jest znana z tego, że zawsze użyczy trochę cukru lub też mieszadełka każdemu bliźniemu w potrzebie, na przykład mnie. Musieliśmy wysiąść z tramwaju, ponieważ maszynista zapewne nie zgodziłby się zmienić trasy w jakikolwiek sposób, a tym bardziej taki, aby przejechać koło naszej szkoły. Cała sprawa była tak oczywista, że nawet nie pytaliśmy się o taką możliwość, tylko po prostu wysiedliśmy, aby się przesiąść. Zaczynałem już powoli mieć dosyć kawy, która choć była pyszna, to przylewała mnie swoją ilością. Nieudana niespodzianka z listem, nieudana niespodzianka z kawą oraz buzująca dawka kofeiny w mojej krwi dały mi do zrozumienia, że obecny dzień przybrał dość niespodziewany i dziwny schemat. Mając to na uwadze, stwierdziłem także, że powinienem nie zdać nadchodzącej próbnej matury, aby dopełnić schemat dnia. I trwałem w tym przekonaniu i postanowieniu, dopóki podczas gdy zmierzając na przystanek tramwajowy razem z Krzysiem, przechodziliśmy przez przejście dla pieszych, i podczas tego przechodzenia zadziwiło nas gromkie zatrąbnięcie dochodzące, jak to się nie natychmiast, ale po chwili okazało, z samochodu naszego kolegi Krzysia, ale innego Krzysia niż ten z kawą, a ten Krzysiu w samochodzie nosił ksywkę „Misior”. On także zmierzał w stronę szkoły, a ponieważ chodził do tej samej szkoły, a nawet klasy co my, trąbnął aby dać nam znak, że miejsca w jego samochodzie starczy i dla nas. I ten właśnie drobny uśmiech losu sprawił, że nieszczęsny schemat dnia nie był już aż tak oczywisty i sam już nie wiedziałem, czy powinienem zdać próbną maturę z polskiego, czy może nie powinienem, aby schemat dnia został dopełniony.

~4~


Wysiedliśmy z samochodu, przy najbliższym koszu pozbyłem się niedopitej kawy, której miałem już serdecznie dosyć. A jak kawa działa, każdy wie, zaraz po zostawieniu płaszcza w szatni musiałem biec do toalety. W tym samym czasie Krzysiu, który niósł torebkę pełną kaw, rozpoczął kolportaż tego magicznego napoju, szukając swoich kolegów-klientów po różnych salach. Mnie przypadła akurat największa z dostępnych sal – sala gimnastyczna wyłożona od ściany do ściany ponumerowanymi stolikami. Przed salą już dawno ustawiła się wielka kolejka, wśród której odszukałem kilku kolegów z klasy, którzy prowadzili swoje gawędki-pogawędki. Na salę wpuszczano pojedynczo, każdy uczeń musiał się wylegitymować dowodem osobistym oraz pozostawić ślad po sobie w postaci i formie autografu w jednej z rubryczek wielkiej listy uczniów. Zaczęło mnie suszyć. Zszedłem więc do szatni, w której zostawiłem wodę w plecaku, pociągnąłem jednego łyka. „To po tej kawie” - stwierdziłem i powróciłem do kolejki. Przed wejściem do sali nadal stała dość spora gromadka kilkudziesięciu uczniów. Kolegów z mojej klasy było zaledwie kilku przydzielonych do tej sali. Gdyby jakiś lekarz miał okazję zbadać mnie w tamtym momencie, zapewne stwierdziłby, że stresuję się nieubłagalnie zbliżającą się próbną maturą z polskiego. Jednak triumf wynikający z postawionej diagnozy szybko zostałby zgaszony, ponieważ matura z polskiego nie wywołała najmniejszego drgnięcia ani jednej mojej czerwonej krwinki, a podniesione ciśnienie oczywiście wynikało z ilości spożytej uprzednio kofeiny. A ta wredna substancja miała więcej skutków ubocznych... „Panowie, nadal mnie suszy” - oznajmiłem zebranym przy mnie kolegom i opuściłem ich grono, aby ponownie udać się do szatni, gdzie mogłem napić się wody. Gdy wróciłem nadal trwała wielce rygorystyczna weryfikacja tożsamości uczniów. Czekając na swoją kolej, myślałem o głupotach, jednak moje wielce głupie rozważania zostały przerwane przez wciąż powracającą myśl: „Noż kurczę, nadal mnie suszy!”. Popatrzyłem na pozostałą grupkę oczekujących, rozważając czas potrzebny na przepuszczenie ich przez system przepuszczania do sali i doszedłszy do wniosku, że ów czas jest wystarczający, aby ponownie udać się do szatni, by napić się wody, ponownie udałem się do szatni, by napić się wody. Tym razem mój gromki łyk był o wiele większy od poprzednich, aby starczył na cały czas pisania egzaminu. Gdy nadszedłem, moja pora nadeszła. Wyciągnąłem wcześniej przygotowany dowód osobisty, podałem go stojącemu na straży nauczycielowi, który prawie dokładnie sprawdził moje dane i pozwolił mi podpisać listę. Włożyłem także rękę do losowanki i wylosowałem numerek, którym było onumerowane moje siedzenie, na którym miałem usiąść. Usiadłem. Wysłuchałem krótkiego wywodu na temat, jak powinny zostać zakodowane prace, które zostały nam rozdane. W instrukcji nie było jednak zawartej odpowiedzi na najbardziej nurtujące mnie pytanie: czy powinienem zdać tę maturę, czy nie powinienem? Ta kwestia wyjaśniła się jednak po otwarciu pracy maturalnej. Już wiedziałem, że zdam. Praca pisemna przybrała dość ciekawy bieg. Moim zadaniem było napisanie

~5~


tekstu o starości na podstawie jednego fragmentu z „Granicy” Nałkowskiej oraz wiersza Tuwima „Staruszkowie”. Przedstawiały zupełnie odmienne wizje starości, pierwszą pełną chorób i cierpień, a drugą beztroską i spokojną. Aby było ciekawiej, upita wcześniej woda zdążyła już przepłynąć cały mój układ pokarmowy i w połowie czasu przeznaczonego na egzamin zaczęła wywierać presję na pęcherz, a ten zaczął wołać, abym jak najszybciej opuścił salę. Ta sytuacja usprawniła mój proces dochodzenia do wniosku, że sposób w jaki przeżyjemy starość zależy tylko od nas, od tego czy będziemy się martwić tym, co tracimy, czy cieszyć się tym co nam jeszcze pozostaje. Ucieszony i uradowany zakończeniem pracy uzgodniłem jedynie swoje dzieło ze słownikiem ortograficznym i wyszedłem z sali. Oczywiście popędziłem do toalety. Gdy wyszedłem rozradowany zaznaną ulgą, rozradowałem się jeszcze bardziej, bo przyszedł esemes od mojej ukochanej, że już skończyła zajęcia i wróciła do swojego mieszkania. Ta wieść dodała mi nadziei, że być może jeszcze zdążę ją złapać i wręczyć jej niespodziewankę zanim ponownie wróci na uczelnię. Gdy wyszedłem ze szkoły, przeszedłem przez dwa przejścia dla pieszych i doszedłem na przystanek tramwajowy, przyjechał właśnie tramwaj opatrzony numerem 22, który jechał bezpośrednio z mojej szkoły do mieszkania ukochanej. Bez chwili zastanowienia wsiadłem, ciesząc się, że los mi sprzyja. Wyciągnąłem telefon, aby sprawdzić, gdzie znajduje się najkorzystniej z mojego punku przechodzenia położona kwiaciarnia. Takowa znajdowała się niemalże idealnie na trasie pomiędzy przystankiem „Ofiar Dąbia”, a mieszkaniem, do którego zmierzałem. Gdy więc dojechałem na miejsce, zboczyłem ociupką ociupinkę z trasy i wszedłem do sklepu z kwiatami. Poprosiłem o trzy róże w trzech różnych kolorach. Mój „jednak nie aż tak sprzyjający” los chciał, że właśnie kiedy dokonywałem tej transakcji, moja ukochana minęła kwiaciarnię, idąc z mieszkania na przystanek tramwajowy, aby wrócić z powrotem na uczelnię. Ja oczywiście nie wiedząc o tym fakcie, w pełni zadowolony ze sprzyjających wiatrów zmierzyłem do celu, a stanąwszy przed furtką wybrałem odpowiedni mojej ukochanej numer mieszkania. Gdy odezwał się głos, rozpoznałem, że należy on do jednej ze współlokatorek, zapytałem więc: „Czy jest Kasia?”. W odpowiedzi niestety nie usłyszałem ani krzty potwierdzenia, a wręcz odpowiedź była wyraźnie przecząca, uargumentowana stwierdzeniem, że moja ukochana niedawno wyszła na uczelnię. Trochę mnie wryło. Zdezorientowany, zdziwiony, zaskoczony i nieusatysfakcjonowany stałem i myślałem. Absurd dnia sięgnął zenitu. Cóż jednak mogłem zrobić? Udałem się na przystanek i wsiadłem do pierwszego lepszego tramwaju, zmierzającego w stronę biura KSM-u. Podróż strasznie się dłużyła, tak jakby tramwaj w kółko jeździł w zabawkowej kolejce. W plecaku miałem kopertę dla ukochanej, w ręce trzymałem kwiaty. Nieznani mi współtowarzysze tramwajowej tułaczki pewnie myśleli, że właśnie jadę do ukochanej. A ja od niej wracałem. Byłem przybity, zmartwiony i zdołowany. Nawet nie miałem ochoty zastanawiać się nad schematem dnia,

~6~


którego i tak bym pewnie wtedy nie ogarnął. Jechałem, a moje myśli krążyły po jakichś mroczniejszych zwojach mózgu, ale ni stąd ni zowąd, ni to spodziewanie, a zupełnie niespodziewanie natknęły się na coś ciekawego. Z pewnością nie była to moja myśl, bo nie jestem aż tak wspaniałomyślnym człowiekiem, a myśl ta z pewnością była wspaniała. Otóż przyszła do mnie myśl, że to wszystko, co mnie spotkało, jest dość zabawne. Dość!? Rozbawiło mnie to tak, że roześmiałem się na cały tramwaj! Nikt jednak tego nie zauważył, bo roześmiałem się wewnętrznie, a zewnętrznie przejawiało się to tylko parabolicznym kształtem ułożenia moich ust. Rzeczywistość stała się barwniejsza. W końcu kwiaty, które trzymałem w ręku były nadal kolorowe, a dzień jeszcze się nie skończył. Wysiadłem i półskocznym krokiem podreptałem do biura KSM-u. Tym razem Marianna zdawała się być ciut bardziej obecna, ponieważ biurowe drzwi zdawały się mniej zamknięte niż ostatnim razem o poranku. A gdy w końcu wyszedłem z zewnątrz do środka, okazało się, jak też się domyślałem, że Marianna - i to nawet w całości - siedzi na swoim miejscu. Uśmiechnęła się, ja już byłem uśmiechnięty. Wszedłem i z prawie pustej, półtoralitrowej butelki skonstruowałem najnowszej generacji dwuczęściowy wazon na moje róże, taki, że gdy wlałem do niego wodę, on nie uronił ani jednej łzy. Zadzwoniłem do mojej najukochaniuchniejszej, nie odbierała, ponieważ miała zajęcia. Ale wiedziałem, że oddzwoni. Zanim to jednak uczyniła, ja zdążyłem opowiedzieć Mariannie, co to takiego się stało, pomijając rozdział o kawie, którą dla niej rano przyniosłem, ponieważ mogłoby się zrobić jej głupio. Moja ukochana oddzwoniła, a ja z uśmiechem powiedziałem jej, że chciałem jej zrobić niespodziankę, ale wciąż się mijaliśmy, więc czy moglibyśmy się spotkać, abym mógł dokończyć swój plan. No i się zgodziła, a ja wypaliłem z biura i popędziłem. Kiedy dotarłem odpowiednim tramwajem na odpowiedni przystanek, ona już tam czekała. Wręczyłem jej kwiaty i kopertę, dostając w zamian buziaka. Jednak dużo więcej radości przyniosła opowieść na temat mojego pokręconego dnia. A Jej uśmiech i dość niepospolity śmiech wynagrodziły mi wszystkie złośliwości dnia, co więcej: cieszyłem się, że te wszystkie okropności mnie spotkały. Dały mi wspomnienia, którymi nadal z radością się dzielę. Odprowadziłem jeszcze „To, co najlepszego mnie w życiu spotkało” pod mieszkanie, w którym mieszka i pożegnałem się. Tak kończy się szalona historia z 25 listopada 2014 r. Zaskoczyło mnie to, jak takie paradoksalne wydarzenie mnie czegoś nauczyło. A oto morał jaki wyciągnąłem: to co mnie spotkało, już mnie spotkało. Ale ode mnie zależy, w jaki sposób będę to wspominał i opowiadał. To jedyna metoda, dzięki której mogę prawdziwie zmienić swoją przeszłość na lepsze, a swoje życie wypełnić radością!

~7~


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.