nr 11 grudzień 2013 cena 8,99 zł (w tym 8% VAT)
numer indeksu 277983
1
2
www.diuk.eu
Miejsce stworzone dla mężczyzn ceniących swój czas, wygląd, którzy poszukują ubrań wyjątkowych. W kameralnych wnętrzach willi przy al. Wiśniowej 43A we Wrocławiu panowie znajdą wszystkie potrzebne elementy męskiej garderoby: garnitury biznesowe, okazjonalne, smokingi, koszule, buty, dodatki.
3
4
S6
Od dziecka była perełką – Agnieszka Sawczyńska
S10
Imiela na Capitolu – wywiad z Konradem Imielą
S18
Kapitalny ten Capitol – Beata Maciejewska
S26
Art Debiuty – Sesja Nostalgia Magdaleny Jendyk
S32
Tajemnica l'haute couture – Marta Klimaszewska
S36
Art Stations Foundation by Grażyna Kulczyk
S41
Laboratorium Designu i Sztuki
S44
Art Debiuty – Sesja The Dark Site Kingi Jasny
S50
Na temat Art – Hałas w mia Art Gallery
S54
Ireneusz Korzeniewski jako Styleman
S60
Muc&Scott: rozmowa z Małgorzatą Muc i Joanną Scott
S63
Buduar – zaginiony pokój
S64
Niestrawność w Seattle – Magdalena Maskiewicz
S71
Zakrzowska 29
| Redakcja: Beata Łańcuchowska, Agnieszka Sawczyńska, Marta Klimaszewska, Marta Gruntmejer, Magdalena Maskiewicz , Kinga Łakomska, Magdalena Mielnicka, Agata Makowska, Marta Lupa | Skład i grafika: Katarzyna Ochocka, ooochocka@gmail.com | Korekta: Elżbieta Wieliczko | Dyrektor działu reklamy: Izabela Cugier, izabela.cugier@wowmagazine.pl | Na okładce: zdjęcie w wykonaniu Rafała Makieły z edytorialu Imiela na Capitolu | Współpraca: Krzysztof Trojnar ukończył studia magisterskie na Awf Wrocław, aktualnie prowadzi własny gabinet Fizjoterapii FIZJO-METOD. Od ponad 5 lat pracuje jako Fizjoterapeuta w Fitness Academy,przez 3 lata współpracował z wrocławską drużyną Futbolu Amerykańskiego (Giants Wrocław), a w tym roku został fizjoterapeutą reprezentacji polski w futbolu Amerykańskim. W roku 2012 pracował jako fizjoterapeuta drużyny reprezentacji europy w meczu z USA. Redakcja nie zwraca tekstów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo do ich redagowania i skracania. Za treść ogłoszeń redakcja nie odpowiada.
5
STYL ŻYCIA
tołpa® zaskakuje odświeżoną, prostą identyfikacją, estetycznymi opakowaniami i nietypowym sposobem mówienia o kosmetykach. Intrygująca okazuje się cała idea marki, która ma zachęcić do zdrowego umiaru. Ten zdrowy umiar dotyczy wszystkich przestrzeni, w których funkcjonuje współczesny człowiek. Według marki tołpa® warto ograniczyć potrzeby. Nie musisz mieć wszystkiego. Więcej nie znaczy lepiej, sugeruje tołpa®. Nie trać czasu. Zdrowo się odżywiaj. Dbaj o siebie, ale nie ufaj łatwym i wyidealizowanym sposobom na zdrowy wygląd. Po czym dodaje: nie kupuj niepotrzebnych rzeczy. Nie zbieraj kosmetyków, których nigdy nie będziesz używać. Jeśli jesteś kobietą, nie daj sobie wmówić, że kierujesz się tylko emocjami. A jeśli jesteś mężczyzną, nie daj sobie wmówić, że dbanie o siebie jest niemęskie. To pierwszy od dawna tak mocny komunikat na rynku kosmetyków. Jego siła naj-
6
prawdopodobniej wynika stąd, że tołpa® mówi o tym, o czym wszyscy wiemy, a czego do tej pory nikt głośno nie mówił. Że nie da się cofnąć czasu i nie wystarczy raz użyć kremu, by skóra stała się o 10 lat młodsza itd... Że w pielęgnacji o wiele ważniejsze są konsekwencja, zdrowy rozsądek i codzienne decyzje. W tym, jak to zrobić, pomóc ma właśnie marka tołpa®. Mówiąc o kosmetykach w sposób zrozumiały. Umożliwiając każdemu z osobna rozmowę ze specjalistą (dermokonsultacje odbywają się na terenie całej Polski) oraz dając możliwość testowania kosmetyków. Marka ujęła to w swoim manifeście. Warto też zwrócić uwagę na same opakowa-
nia, na których znajdują się najważniejsze informacje dotyczące kosmetyków - ich zawartości, działania, sposobu. Są one napisane językiem przyjaznym, bez skomplikowanych nazw chemicznych, ale za to z pełną informacją co znajduje się w środku. Tym samym tołpa® świadomie postawiła na transparentność, rzetelność i wiarygodność. Na każdym opakowaniu znajduje się również praktyczny miniporadnik, ze wskazówkami dotyczącymi zdrowego stylu życia. Na osobną uwagę zasługują jeszcze tzw. ps-y, czyli dodatkowe, zabawne informacje. tołpa® tym samym chce przełamać dystans i jak sama „mówi” w końcu lepiej mieć zmarszczki od uśmiechu, niż od zmartwień.
STYL ŻYCIA
7
PSYCHOLOGIA
Od dziecka była perełką. Ładna, wdzięczna, z kręconymi włoskami i rezolutnym spojrzeniem, z dołeczkami w policzkach, bawiła dorosłych i dzieciaki. Oczko w głowie rodziców… Już w przedszkolu miała naturę wodzireja. To ona wymyślała zabawy, była prowodyrem szaleństw, walk i zawierania rozejmów. Kiedy dzieciaki leżakowały po obiedzie, ona wymyślała historie. Każdy sygnał karetki pogotowia rozbudzał jej wyobraźnię jak najlepszy pobudzacz. Myślała wtedy o ofiarach wypadku, lejącej się krwi i trupach na asfalcie. Lubiła się bać i lubiła opowieści o wypadkach, morderstwach, porwaniach. Taki dzieciak. Nie miała oporów, aby wyjść w każdej chwili na środek sali w dowolnym miejscu, zaśpiewać wojskową piosenkę, powiedzieć wierszyk, zatańczyć czy porobić minki. Mama i tata dbali o jej edukację. Oboje nauczyciele, lubiący naukę, ludzi, spotkania, rozmowy – typowe małżeństwo „postudenckie.” Jedyna córka – powód dumy i radości. Taka mała małpka, co robi fiku miku na hasło. W podstawówce to samo – Agunia tu, Agunia tam. Dać komuś kwiaty, wystąpić na apelu, poprowadzić dzieciaki na spacer, wykłócić się z panią o cokolwiek. Oczywiście przewodnicząca klasy… Ponieważ szło jej w szkole dobrze, rodzice podnosili poprzeczkę, ale ona jakoś nie widziała, że coraz mniej ma czasu na dzieciństwo, a coraz więcej obowiązków. Dzieciaki tego chyba od razu nie zauważają. Rodzice powtarzali, że nauka jest najważniejsza, więc i ona…. nawet teraz tak lubi sobie rzucić na głos to mądre hasło. Mając 10 lat, dziewczynka miała już pełen etat – szkoła, angielski, rytmika, skrzypce, nauka recytacji i młodsza siostra pod opieką. Każdy dzień był wypełniony po brzegi, łącznie z zakupami i pomaganiem w domu. Niby nic takiego, ale jednak sporo tego było. Uczyła się jednak bardzo dobrze, była dumą rodziców i sama znako-
8
micie się czuła, móc spełniać ich oczekiwania. Popisowym numerem była gra na skrzypcach przed całą klasą. Jej mama uczyła dzieci w szkole, do której chodziła dziewczynka, więc oczywiste było, że Agunia wzorem musi być. Tata chodził na wywiadówki i zakreślał misternie piątki minus i czwórki plus w kółeczka, z których potem musiała się wytłumaczyć. Niby to było żartobliwe, ale z perspektywy czasu… Starała się jak diabli, siedząc po nocach nad książkami, szczególnie w ogólniaku, który był koszmarem. Wtedy wsparcie rodziców było potrzebne jak powietrze. Nowe, nieznane nauczycielki, inne koleżanki, brak taryfy ulgowej, no i to dojrzewanie… Kłopotliwy stan zakochania, który dopadł ją około ósmej klasy, nie mijał, a skrzypce i miłość nie szły w parze. A tu pała za pałą z matmy, braki z fizyki i niezadowolona mina taty. Bolała ta warunkowa miłość, pełna oczekiwań, pretensji. Kolejna siostra, coraz więcej pracy w domu, masa nauki i przerażająca perspektywa pójścia koniecznie na DOBRE STUDIA. Znalazła tylko falvit – takie witaminy mamy, leżące w kuchni. Nie bardzo wiedziała, co to jest i co będzie… ale pewnego wieczoru połknęła wszystkie. I wcale nie chodzi o to, że to były tylko witaminy. Chodzi o to, że do dzisiaj nikomu o tym nie powiedziała, że mama i tata nawet nie przypuszczali, jakie były intencje ich PIERWORODNEJ dumy, ich najlepszej córeczki, która nadal zdobywała pierwsze miejsca w konkursach i miała ten cholerny czerwony pasek na każdym świadectwie. Ona miała tak dość, że nawet trudno jej było te myśli ubrać w słowa. Nie bardzo było komu powiedzieć, nie było Facebooka, żeby dać znak, żeby ktoś to wyczytał między wierszami. Pisała wprawdzie coś tam do szuflady, jakieś opowiadania o smutnej i zmęczonej dziewczynce, ale czytali je tylko rodzice i nic nie zrozumieli. Po tych tabletkach na szczęście nic spektakularnego
się nie wydarzyło. Przyszła akurat w odwiedziny znajoma sąsiadka lekarka z dołu. Nic nie mówiła, patrzyła tylko jakiś czas na dzieciaka, dziwnie zasmarkanego przed telewizorem. Długo potem rozmawiała z rodzicami Aguni i po tej rozmowie, rodzice wypisali córkę ze szkoły muzycznej, Uff…. choć tata patrzył wzrokiem pełnym nieskrywanego żalu, taki był zawiedziony. Kiedy już nastało szaleństwo dostania się na studia, oczywiście było jasne, że to ojciec wie, jakie będą najlepsze dla Aguni. Prawo, medycyna, architektura – proste i klarowne przesłanie: będziesz niezależna, zamożna i szanowana publicznie. Egzaminy odbyły się latem i okazały się totalną klęską. Zdawała na prawo do Torunia, bo tam była najmniejsza konkurencja… I klapa z historii ustnej. Ona nawet szczególnie nie była załamana, no chyba tylko dlatego, że zawiodła rodziców i nie mogli się pochwalić dobrym startem córeczki w dorosłość. Chciała ten rok do następnych egzaminów przesiedzieć w domu, pomyśleć, co dalej, czego chce… Chciała uspokoić się, odpocząć od tej tyry w ogólniaku, od oczekiwań, planów, nie swoich zresztą. Ale rodzice znowu postawili na swoim i na rok odpoczynku nie wyrazili zgody. Studia, na które w końcu poszła, były jej tak obce jak astronomia czy fizyka jądrowa. Ale był Wrocław i obietnica czegoś magicznego, poza domem… Początki były trudne – stancja za miastem, ciemno, głucho i samotnie. Zimny pokój, brzydki, obcy, do tego wstawanie zimą po ciemku, żeby zdążyć na zajęcia. Trudne to były czasy i nie lubi do nich sięgać pamięcią. Jedynym symbolem dobrobytu były perfumy, stojące obok łóżka, podarowane jej przez kochanka, faceta dokładnie dwa razy starszego. S. był dla niej jak dobry duch, czuwający nad spokojem w jej głowie. Co weekend jeździła do niego do rodzinnego miasta. Albo on przy-
PSYCHOLOGIA
jeżdżał do Wrocławia, wtedy karmił ją w dobrych restauracjach, spali w ciepłych hotelach i woził ją wszędzie swoim terenowym samochodem. Poza tym był ogromny, silny i odważny, nic się przy nim nie mogło stać złego. S. ją naprawdę kochał. Pozwalał jej zapomnieć o domu, którego jednocześnie nienawidziła i za którym tęskniła, o ojcu, którego ciężka ręka naście lat nie szczędziła jej ciosów, o zagubionej matce, wiecznie narzekającej i zapłakanej, o siostrach, tak samo jak ona, dręczonych przez sfrustrowanego ojca, który przecież chciał dobrze, tylko metody miał słabe. Kiedy była z tym facetem, nie przeszkadzało jej, że on ma żonę i dzieciaki, że od początku nic jej nie obiecywał. Widywali się często, a on dawał jej siłę i oparcie, uczył, jak żyć, jak postępować w trudnych sytuacjach, jak uważać na facetów. Chyba tylko on mógł wiedzieć, jak czuła się sama w obcym mieście, jak potrzebowała bezpieczeństwa i ciepła, zwyczajnego zainteresowania. Był dla niej po prostu drugim ojcem. Starzy albo nie mieli pojęcia, co ona czuje, albo nie chcieli wnikać. Mieli swoje problemy… a ona miała się uczyć, zdawać sesje i iść do przodu. W zasadzie dzięki S. przetrwała studia. Romans wkrótce stał się jawny dla jej rodziców, ale nie reagowali. Samo się wypaliło, skończyło, umarło. Agunia zrozumiała, że jej serce musi być wolne od tęsknoty za S., już wiedziała, że z nim nigdy nie będzie na stałe. Chłopaków na studiach było mnóstwo. Miała powodzenie i chodziła z kilkoma, ale zawsze skutecznie umiała dać pstryczka w nos, gdy sprawy zaczynały wyglądać poważnie. Bała się związków, nie umiała zaangażować, bała się prawdziwej bliskości. Teraz rozumie, dlaczego, zna przyczynę i umie o niej mówić. Wtedy nazywała to byciem niezależną i to jej bardzo imponowało, że nikt jej nie zawraca
głowy i może robić, co chce. Była taka dorosła i taka mądrutka… Po skończonych studiach wszyscy szukali pracy w zawodzie. Ona zanim zaczęła się rozglądać, już miała pracę w dobrej, renomowanej firmie. Załatwiła ją dla niej ukochana ciotka i wysokość pensji mówiła sama za siebie. Stać ją było na wynajem mieszkania i prowadzenie niezależnego życia. Dom rodzinny zaczął odpływać w niepamięć, awantury obserwowała z dystansu, mało wnikała już w szczegóły. Miała swoje cztery kąty, pracę, auto i uwielbiała swoje życie. Faceci byli, odchodzili, traktowała ich zawsze jako dodatek do codzienności. Aż do dnia, kiedy nie spotkała kolejnego „ojca”. Wydawał jej się mądry, doświadczony, znający życie i przy nim poczuła się bezpiecznie. Jak ćma do ognia, poszła za nim, nie patrząc na kłopoty, różnicę wieku /znowu podwójną/. Przeczekała zły czas, zamieszkali razem, było bajecznie. I chociaż zostawiał ją jedenaście razy w ciągu dwóch lat, nigdy jej nie przyszło do głowy, że to coś nie tak. Że nie można tak krzywdzić człowieka. Dzielnie znosiła telefony od jego żony, obelgi, wyzwiska, bała się codziennie jej najazdu. Jednocześnie czuła się już silna, gotowa na walkę, na starcie z życiem. Miała kolejną, jeszcze lepszą pracę, większą kasę, sprawdzonych przyjaciół. Jej brazylijska historia pożycia z I. była tematem spotkań towarzyskich i rodzinnych. Nie widziała, że facet robił, co chciał, i poważnie nadwerężał jej, delikatnie mówiąc, uprzejmość. Że lata mijały, a on nadal był żonaty i niezbyt mu to przeszkadzało. Po jakiejś megaburzy, którą mu urządziła w ’99 zamieszkali wreszcie razem na stałe. Po trzech latach urodziła im się piękna córeczka, a po dwóch kolejnych latach on uprzejmie się rozwiódł. Nawet nie zwróciła na to szczególnej uwagi, chyba już miała to gdzieś. Dziecko dawało jej tyle szczęścia i radości. Obiecała sobie lepsze dzieciństwo
i życie dla małej dziewczynki, która była dla niej jak lek na każde zło świata. Tymczasem kochający partner dawał znaki słabości, teraz tak to nazywa. Wtedy miała powtórkę z koszmaru w czterech ścianach. Uparty, tyran, zacięty, mało komunikatywny i wylewny. Kochał ją nad życie i wiedziała to. Ale jego agresywna zazdrość i strach, że Agunia odejdzie do kogoś młodszego, rozpoczęły zły czas. Czas awantur i łez, długi, bolesny i to chyba równie trudny dla niej, jak ten w rodzinnym domu. Znajome poczucie osamotnienia, braku zrozumienia i wsparcia było tak podobne, jak wtedy, gdy przytłoczona ponad siły obowiązkami, nie miała kiedy wyjść na podwórko poskakać w gumę czy pobiegać z psem po trawniku. Nocami leżała w łóżku po obowiązkowym seksie i myślała o błędach, które popełniła, nie do końca rozumiejąc jeszcze przyczyny. W pracy było podobnie. Zawsze ogarniała tematy, pracując na 200% normy, i w zamian nie było uznania. Była za to poprzeczka, podnoszona wyżej i wyżej. Uciekała w drinki, książki, dumanie. Ojciec już nie żył, matka bezwiednie unosiła się na powierzchni życia, bezradna i bezwolna jak zawsze. Samotność była koszmarem. Najgorszym, jaki można sobie wyobrazić. Kiedyś spotkała znajomego muzyka, saksofonistę, podczas spaceru w Rynku. Pogadali chwilę, on stał z wymiętoloną reklamówką o wiadomej zawartości. Ona jak zwykle dobrze ubrana, uśmiechnięta, full make up, pogodna… Przez chwilę pozwoliła sobie przy nim na chwilkę szczerości. „Ehhh, mała, nie będziesz mieć lekkiego życia” – powiedział. Te słowa utknęły jej w pamięci na zawsze. Jak cholerna mantra, która kołacze się w głowie podczas złych momentów. Rozwód z I. był bardzo trudny. Nie tylko ze względu na rozpad rodziny i rozstanie, wyprowadzkę z wymarzonego domu. Dla niej był klęską, końcem przyjaźni, zerwaniem relacji,
9
PSYCHOLOGIA
pomyłką, o jakiej nawet nie myślała. Gigantyczny strach, słabość, brak pomocy i pustka. Do tego kolejna nowa praca, wymarzona, ale stresująca i wymagająca trzeźwości umysłu 24/dobę. Do tego chora córka, sporo nocy w szpitalu, biegi po lekarzach i nieustanne czuwanie. Stan gotowości. Nerwowe sny, obawa o przyszłość, nerwy napięte do granic możliwości. I ta niekończąca się samotność w głowie. Niby mama dzwoniąca i troskliwa, niby siostry i rodzina obok, a jednak pustka i bezradność. A na zewnątrz silna baba, łapiąca życie za rogi, obiekt podziwu koleżanek i obiekt westchnień kolejnego kandydata do serca. Zupełnie inny od I., wreszcie rówieśnik, pomocna dłoń, spokojny, opanowany. Wydawał się lekiem na całe zło. Dała się skusić, porwać i pozwoliła mu pomóc. Nie było mu lekko, mało miała dla niego czasu. Sama ustawiła sobie poprzeczkę tak wysoko, że aby jej dosięgnąć, naprawdę musiała zapieprzać równo. Dzień podobny do dnia. Śniadanie, szkoła, praca, zakupy, obiad, sprzątanie. O 19 padała na twarz. Nieraz zasypiała w ciuchach pod kołdrą. Z pełnym makijażem. Bez znaczenia było, co dalej. Tylko spać. Ani jedzenie, ani picie, ani przytulanie, ani seks, nie miały znaczenia. Chciała tylko spać. Sen przynosił ukojenie, zapomnienie, odpadała w minutę. Pracowała sama na dwóch etatach w męskim, hermetycznym środowisku. Jej szef był /o dziwo!!!/ jak jej ojciec. Wymagający, konsekwentny, nie dyskutował, tylko oznajmiał. Apodyktyczny, pełen kompleksów i pretensji do świata, samotny. Odkrywała go krok po kroku, porównując z tatą i ucząc się na przyspieszonym kursie, jak nie zwariować. Już podświadomie wiedziała, że nie może sobie dać wejść na głowę. Że musi stawiać granice, umieć mówić nie, głośno i stanowczo. Ale strach był silniejszy. Strach przed odrzuce-
10
niem, krzywą miną, cudzym gniewem i niezadowoleniem. A ona nie umiała za nic znieść sytuacji, w której ktoś jest z niej niezadowolony. Rozczarowany - tym bardziej nie. W środku wszystko się gotowało, huczało, krzyczało, tak bardzo chciała walnąć pięścią w stół, ale…„Nie wypada” – słowa matki szybciutko stawiały ją do pionu. Prostowała się natychmiast i robiła swoje, bez dyskusji… tak, jak lubił tata. Szybko i sprawnie, odpowiedzialnie. Z tej pracy musiała odejść pół roku temu. Od dawna wiedziała, że nie ma tam dla niej miejsca. Szef tyran umarł, ale jego następcy nie bardzo umieli tolerować myślącą, już bardziej opanowaną Agunię. Miała coraz częściej swoje zdanie, krytykowała, głośno wyrażała swoją opinię. Wnioski miała celne, trafne uwagi. W niczym nie ustępowała Panom Prezesom i Dyrektorom. Jednak męski świat bezlitośnie kasuje przeciwników, mocno zwiera szeregi i instynktownie wykańcza opozycję. Ona już to wie. Pracuje teraz gdzie indziej, na swoim. Założyła działalność, znalazła dobrego klienta. Facet – znowu, a jakże… Ale bez kompleksów, inny, otwarty, bywały w świecie, jest świeższy w głowie – tak by to nazwała. Dobrze jej w pracy. W domu spokój. Z miłością teraz krucho. Sama ją trochę wypchnęła za drzwi. Przy okazji pomocny, zakochany, ten ważny ktoś… dorobił jej rogi do nieba. Pierwszy raz w życiu. Zawsze kochana, oblegana, wielbiona, dusza towarzystwa i obiekt westchnień chłopaków – została zdradzona. I to przez tego, za którego dałaby sobie łeb obciąć. Calutki mądry łeb. A siostra intuicja dawała jej znaki, głośno krzyczała. Kolejny raz odepchnęła domysły, bo wierzyła, że on jest dobry, lojalny, przyjazny. Nie posłuchała szóstego zmysłu, nie mogła uwierzyć, że zdrada przydarzy się właśnie jej. Pieprzony chichot losu. Trzydzieści miesięcy chodziła
z rogami. Starała się z tym facetem ułożyć życie, pracowała nad sobą, łaziła do psychologa, układała w głowie plan na życie z nim, dobre, spokojne. Uczyła się akceptować jego wady, walczyła ze swoimi nawykami, bo ona przecież pedantka, a on artysta… Pokochała jego córkę, polubiła matkę, zaakceptowała ojca dziwaka, brata odludka. Ułożyła też swój stosunek do jego byłej – matki jego dziecka. Odwaliła gigantyczną pracę nad sobą ku pieprzonej świetlanej przyszłości !!! A on w tym czasie bzyk, bzyk, bzyk – z inną panną. Taka sytuacja. Dzisiaj jest sama. Ale nie jest już samotna. Żyje dniem dzisiejszym. Umie mówić „nie”. Dobiera przyjaciół. Nie sypia z kim popadnie. Nie jest już psem, co się łasi do każdej ręki. Zna swoje słabości i je pielęgnuje. Umie zatrzymać się, pomyśleć, nie goni już jak kiedyś. Nie drży, co o niej myślą inni. Zna swoją wartość i jest jej pewna. Rozumie mamę i jej nie osądza. Dba o córkę i wychowuje ją na przyjazną, radosną osobę. Bardzo pilnuje, aby ojciec jej dziecka był blisko, bo wie, jak jego miłość, właśnie ta bezkrytyczna, jest potrzebna dziecku . Nie spuszcza głowy przed nikim. Jeśli nie będzie robić tego, co lubi… może robić, co trzeba. Praca to tylko sposób na zdobycie pożywienia, można żyć na sto sposobów. Myśli o rocznej podróży do Azji, z córką oczywiście. Nie musi już zasługiwać codziennie na zadowolenie taty. Może popełniać błędy i zasypia spokojnie. Wczoraj zwiała z randki z bogatym kandydatem, bo intuicja szepnęła „uciekaj”, choć rozsądek mówił „pożegnaj się miło.” Gnała do samochodu i śmiała się głośno. Agnieszka Sawczyńska Autorka bloga www.41time.blogspot.com
11
12
Konrad Imiela RocznikImiela 1972 Konrad Aktor, piosenkarz, kompozytor, reżyser Rocznik 1972 Dyrektor Teatru Muzycznego Aktor, piosenkarz, kompozytor,Capitol reżyser Mąż, Ojciec Dyrektor Teatru Muzycznego Capitol Mąż, Ojciec
13
NASZE GWIAZDY Zrobiłeś mi się taką dominantą osobowościową w Magazynie. Jesteś na okładce, w obiektywie Rafała Makieły, Beata Maciejewska cytuje twoje wypowiedzi w swoim artykule, sesja zdjęciowa i wywiad w środku. Masz może coś z otwarcia teatru? Wrzucimy cię do backstage’u… Konrad Imiela: [śmiech] 6 maja 2006 roku, nominacja na dyrektora Teatru Muzycznego Capitol. Pamiętasz jeszcze, długo się zastanawiałeś? Rozmowy z prezydentem Dutkiewiczem prowadziłem przez kilka miesięcy. To był taki specyficzny, trudny moment, kiedy wraz z moimi przyjaciółmi z Formacji Chłopięcej Legitymacje , Samborem Dudzińskim i Cezim Studniakiem, postanowiliśmy postawić wszystko na jedną kartę. Złożyliśmy w teatrze wypowiedzenia, postanowiliśmy grać koncerty i inwestować w artystyczne działania Legitymacji. Chcieliśmy tworzyć następne spektakle, pisać piosenki i poświęcić się temu w stu procentach. Wspólnie podjęliśmy taką decyzję, a to był dla nas bardzo twórczy czas, mieliśmy mnóstwo zaproszeń na koncerty, byliśmy po wyreżyserowaniu naszej Gali Wiatry z Mózgu (26 PPA). I w tym momencie ja dostaję propozycję, aby objąć to stanowisko, kompletnie pod włos moim planom. Przecież nigdy nie chciałem być administratorem! Propozycja z kosmosu i wyrzuty sumienia wobec chłopaków z zespołu. Aktor- artysta? Tak… aczkolwiek ja mam gdzieś w sobie potrzebę bycia liderem. We wszystkich środowiskach, w których bywam, najlepiej się czuję właśnie w tej roli. Nawet gdy na przykład idziemy gdzieś z moją rodziną, z przyjaciółmi, na wycieczkę, zawsze to ja mówię, jak spędzimy ten czas, co zabieramy ze sobą, mam taką duszę organizatora. To, oczywiście, ma wiele wad, ale taką mam naturę. W związku z tym, pełnienie tej funkcji nie jest wbrew mnie, staram się działać naturalnie i nie wbijam się w sztuczną rolę dyrektora, sztuczne konwenanse, nie chodzę do pracy w garniturze, pod krawatem, bo to nie jest mój świat. Oczywiście jeśli potrzeba ubrać smoking, to jestem w smokingu. Do zdjęć dla WOW założyłem marynarkę, bo to zjawiskowe tło nowego Capitolu zobowiązuje. Ale obejmowanie takiego stanowiska w wieku 34 lat to, z jednej strony, jakby się Pana Boga za nogi chwyciło, a z drugiej to ogromne wyzwanie. Mnie zawsze kręciło rzucanie się na głęboką wodę. Wiedziałem, że nie było wtedy pomysłu
14
na propozycję innej osoby z wrocławskiego środowiska. Jeżeli byłby to ktoś z zewnątrz, realizując swoją autorską wizję, mógłby wprowadzić tutaj swój zespół, a mnie bardzo zależało na tym, by ten świetny zespół, który stworzył Wojtek Kościelniak, ocalał i kontynuował swoją pracę. To był jeden z argumentów „za”. Moja żona bardzo mnie wspierała, szanowała moje wybory, mój ojciec (bo pierwszy telefon wykonałem właśnie do niego), który też bywał liderem, bo zakładał Solidarność w Starachowicach, moim rodzinnym mieście, później został wiceprezydentem miasta, powiedział mi wtedy: „Słuchaj, tylko musisz mieć świetnych zastępców, bo jeżeli nie będziesz miał dobrych zastępców, to się nie pchaj ”. Jak w firmie. Co by o teatrze nie mówić, jakkolwiek jest to specyficzne i magiczne miejsce, to jest to instytucja, która musi być porządnie zarządzana, więc ja jeszcze sobie dawałem furtkę, rezerwę, uzależniłem decyzję od znalezienia odpowiednich zastępców. To się udało i dzięki temu ta lokomotywa jedzie. Nigdy nie mieliśmy długów, przeprowadziliśmy gładko bardzo złożoną inwestycję przebudowy teatru i realizujemy ambitny plan repertuarowy. Zespół został i od 2010 roku wylądowaliście na walizkach. Ciężka jest dola tułacza? Ciężka, ale wzmaga kreatywność. Potrzeba jest matką wynalazków, a przeszkody powodują, że człowiek jest bardziej twórczy. Zespół Capitolu świetnie to przetrwał, wręcz okazało się, że te ostatnie dwa sezony urodziły wybitne przedstawienia. Wszelkie splendory i nagrody, jakie dostaliśmy ostatnio, to właśnie za premiery z tych dwóch lat. Miewałem i wciąż miewam rozmaite lęki na ten temat: świetnie dajemy sobie radę z pokonywaniem problemów, a jak będziemy w komfortowym teatrze, to czy nie osiądziemy na laurach, czy to nie osłabi naszej pomysłowości? Fakt, problemy same się znajdą, ale myślę o potencjale tej sytuacji. Wciąż zastanawiam się, jak poradziliśmy sobie z logistyką, z budowaniem teatru prawie w każdym miejscu od nowa. I jak udało nam się nie stracić przy tym widowni, która czasem traciła orientację, gdzie dokładnie jesteśmy. Bo raz objawialiśmy się niedaleko Hali Stulecia, a później na Karkonoskiej. Bez ogromnej motywacji i energii wszystkich pracowników Capitolu nie byłoby to możliwe. Niezmiernie ważne jest również wsparcie miejskich urzędników w takich chwilach, oni w końcu decydują o pieniądzach. Wróciliście do korzeni, teatrów wędrownych. I nauczyliśmy się pokory. To był bardzo dobry
czas, powiem raz jeszcze. I cieszę się, że ten zespół ma to, na co zasłużył. Bardzo szanujemy to, co dostaliśmy. Rozpoczynamy nowe życie. Grasz w tym samym teatrze, którym zarządzasz. Nie tracisz dystansu? Mam nadzieję, że go nie tracę, ale to nie jest łatwe. Nie jest łatwe zarządzać przyjaciółmi. Ja wyrosłem z tego zespołu, a teraz muszę dyscyplinować moich przyjaciół, muszę też czasami odsuwać ich od pracy, a czasem ich zwalniać. I to na pewno nie są łatwe rzeczy. W mojej codziennej pracy największy problem sprawia mi to przeskakiwanie z jednej roli w drugą. Mózg twórcy jest zupełnie innego koloru niż mózg administratora. Potrzebne są zupełnie inne mechanizmy. Na przykład reżyser na scenie musi być totalnie kreatywny, musi wymyślać, proponować, tworzyć kolejne elementy spektaklu. Ja bardzo często wpadam w taką pułapkę, że na przykład po próbie, podczas której reżyserowałem spektakl, przychodzę do gabinetu i dalej chcę wymyślać, robić wszystko sam, nie umiejąc obdzielić tymi zadaniami znakomitych ludzi, którzy tu pracują. Jeżeli nawet 15 godzin pracuję, wykonując zadania związane z zarządzaniem teatrem, to nie jest dla mnie problem. Albo odwrotnie: dzień samej pracy twórczej – też z wielką przyjemnością daję radę, lecz jeżeli kilka razy dziennie muszę przeskakiwać z jednej roli w drugą, to jestem wykończony. Bycie artystą to mój pierwszy zawód, to, co mnie wiedzie przez życie i nie mógłbym tego nie robić. Nie potrafiłbym pełnić funkcji dyrektora bez możliwości artystycznej kreacji. Gdy obejmowałeś stanowisko dyrektora, mówiłeś, że chcesz mieć tu szkołę aktorstwa musicalowego, dobry klub, kawiarnie. Wszystko jest. I co dalej? Będziesz odcinał kupony? Teraz trzeba myśleć o nowych rzeczach. Nadal poszukiwać nowej formuły dla teatru muzycznego. Pokazywać to, czego dotąd nie było, poruszać istotne tematy, być wrażliwym na nowe światy muzyczne. Wymyśliłem takie motto: uwodzić formą i intrygować treścią. Gdy patrzę w przyszłość i widzę Capitol w roku 2017, 2018, wyobrażam sobie trzy rzeczy: nasz spektakl zaproszony na Edinburgh International Festival, czyli zauważenie nas w Europie jako istotnej teatralnej sceny, która proponuje coś oryginalnego, frekwencję przekraczającą 100 tysięcy widzów rocznie i teatralny bufet pełen pasjonatów, którzy uwielbiają ze sobą pracować, księgowych z aktorami, akustyków z konserwatorami, tancerzy z marketingowcami. To oczywiście symboliczne, ale oddaje istotę marzeń o Capitolu. Będziemy szukać nowych dróg,
NASZE GWIAZDY
15
NASZE GWIAZDY
będziemy grać dla dorosłych i dzieci, będziemy również robić przedstawienia tylko dla rozrywki. Zawsze też będziemy mieli w repertuarze spektakle klasyczne. Takie operetkowe? Operetka wyrosła z opery buffo, później zmieniła się w musical, teraz powstają jeszcze nowsze formy. Klasycznej operetce bliżej dziś do opery niż do nowoczesnego teatru muzycznego. Dlatego cieszę się, że pani Ewa Michnik w Operze Wrocławskiej co jakiś czas wystawia operetkę, bo zdaje sobie sprawę, że ten gatunek ma wciąż wielu fanów. Ja postrzegam klasykę jako dobry broadwayowski musical, klasyczną literaturę podaną w musicalowej formie czy na przykład rewię muzyki swingowej. Bardzo dużo pracujesz… 15 godzin dziennie to dwa etaty. Masz czas pomieszkać? 15 godzin to jest ekstremum, ale czasem się zdarza... To jest pewien problem. I tu mniej chodzi o to, jak długo się pracuje, tylko na ile praca zajmuje nam głowę. Jeśli nie potrafisz stworzyć w mózgu wolnej przestrzeni na życie rodzinne, wtedy nieważne jest, gdzie jesteś – w domu czy w pracy. Ja wpadłem w taki ciąg. Teraz jestem na
16
takim etapie, że staram się w tym wszystkim złapać równowagę, ograniczam pewne działania. Dopadł cię pracoholizm? Tak i to nie jest za fajne, zbyt wiele się traci. W domu też czasami grasz albo zarządzasz? Niestety. Łapię się na tym, że zarządzam. Zapominam o tym, że nie tyko ja tu wyznaczam reguły, że ktoś może mieć inne zdanie. Mam zakodowane pewne mechanizmy, które się w domu zupełnie nie sprawdzają, i trzeba się od tego odciąć. Nie przenosić? Wyjść z pracy. W 2010 roku podczas powrotu do domu zostałeś napadnięty i brutalnie pobity. W 2011 roku zorganizowałeś koncert „Agresję Miłością”. Taka artterapia pomogła? Tak, mnie pomogła… oczywiście ten koncert w dużej mierze zrobiłem dla siebie. Wypowiedziałeś się na temat, który dotknął cię bezpośrednio. To zdarzenie nagromadziło ekspresję, którą
trzeba było z siebie wyrzucić. Jedni biegają maratony, ćwiczą na siłowni, ja jestem artystą, więc odreagowałem w sztuce. Chciałem zastanowić się nad przyczynami i zapobieganiem agresji, dać ludziom sygnał, jak wiele może to w życiu zburzyć. Burzy dosłownie, trzeba to później odbudować. Trzeba, bo to najczęściej nie dotyka bezpośrednio osoby, która została skrzywdzona. W moim przypadku najbardziej dotknęło to moją rodzinę, moje córki. Dzieci tracą poczucie bezpieczeństwa, gdy coś złego spotyka rodzica. Ja mam dużo siły do życia, pokonywania problemów. Poradzę sobie, zresztą pozbierałem się dzięki ogromnemu wsparciu moich bliskich, rodziny, przyjaciół, cudownej miłości mojej żony, ale z traumą dzieci nie jest tak łatwo, tym bardziej przykre to wspomnienie. Dla mnie solidna życiowa lekcja. Capitol często zabiera głos w sprawach ważnych, pomaga… Reagujemy przede wszystkim na to, co dzieje się w samym teatrze. Pomagamy naszym pracow-
NASZE GWIAZDY nikom i ich dzieciom, i tym, którzy tej pomocy potrzebują. I wykorzystujemy do tego narzędzie jakie mamy – sztukę. A jako artyści jesteśmy bardzo emocjonalną nacją, bardzo wrażliwą. Takie środowisko szybkiego reagowania. Konrad Imiela. Rola życia? Mam takie dwie. Z jednej strony rola życia, taka wymarzona z literatury, to Romeo, którego już nigdy nie zagram, bo grać już nie powinienem. To byłby jakiś dziwoląg, bo szekspirowski Romeo powinien mieć 16 lat. A czemu właśnie Romeo? Zawsze podobało mi się w tej postaci zderzenie dwóch światów, dwóch energii. To był chuligan, niepokorny łobuz, bardzo często przedstawiany jako ckliwy, łzawy kochanek. A to zupełnie nie ta postać. I nagle tego typu charakter zalewa tsunami uczuć, coś, czego nie zna, z czego kpił, a teraz nie potrafi się temu oprzeć. Chciałbym się kiedyś zabrać jako reżyser za ten tekst, skoro już grać Romea nie mogę...
Myślałam, że będzie jakiś news, że coś zdradzisz… Właściwie jest jedno wydarzenie inspirowane jubileuszem. Chcemy zrobić jeden wspólny koncert dwóch jubileuszowych, flagowych wrocławskich festiwali. W 2014 roku jest 50. Jazz nad Odrą i 35. PPA. Koncert odbędzie się w tygodniu między jednym festiwalem a drugim. Jedno wspólne wydarzenie, z muzyką ze świata jazzu, ale z aktorskimi interpretacjami piosenek. Przyszłość zapowiada się interesująco, nowy teatr, nowe marzenia i wyzwania… Wszystko wygląda obiecująco. Ale dla mnie chyba najważniejsze jest odwrócenie wekto-
ra moich życiowych potrzeb. W końcu po to człowiek wymyślił codzienną pracę i zarobki, by utrzymać swoją rodzinę. Rodzina nie powinna być dodatkiem do życia zawodowego. Chcę teraz skupić się na domu, na ukochanych osobach, bardzo chciałbym, by mi się udało odwrócenie tych priorytetów bez uszczerbku dla jakości moich zawodowych działań. Zatem właśnie tego tobie i twoim najbliższym najbardziej życzę. Dziękuję. Rozmawiała: Izabela Cugier Foto: Rafał Makiela
A rzecz druga? To zrobienie kolejnego recitalu, własnego koncertu, intymnego spotkania z publicznością w towarzystwie moich przyjaciół – znakomitych, wrażliwych muzyków. Mam na koncie dwa takie recitale. Pierwszy z 1995 roku, piosenki Toma Waitsa, i później „Śpiewa Konrad Imiela”, z którego została płyta „Garderoba męska”. Myślę, że jest czas na kolejny taki etap, na kolejny program solowy, pokazujący moją dzisiejszą wrażliwość i osobowość czterdziestolatka: męża, ojca, artysty, dyrektora. Od 2006 roku Capitol nieprzerwanie jest producentem PPA, a ty jesteś dyrektorem artystycznym. Tak, ale edycję PPA 2006 przygotował artystycznie jeszcze Wojtek Kościelniak. Gonią was same jubileusze. W zeszłym roku dziewięćdziesiąte urodziny pani Aliny Janowskiej, w tym - 35 lat samego festiwalu. To jeden z najstarszych festiwali w Polsce, wciąż działających, ważne, by nadążał za tym, co się dzieje dookoła, żeby ewoluował. Tak staram się nim opiekować. Mam świadomość, że jest nowe pokolenie twórców gustujących w teatrze piosenki i na pewno nie będę się kurczowo trzymał stanowiska dyrektora, jeżeli stwierdzę, że nie mam takiego świeżego spojrzenia jak kiedyś. Obecnie kończymy budowanie repertuaru 35. PPA i wydaje mi się on dość intrygujący. Jednak nie planujemy szczególnych uroczystości jubileuszowych.
17
18
WROCŁAW, KRZYKI-BOREK
Zamieszkaj
pod szczęśliwą gwiazdą
www.centauris.pl
19
WROCWOW
20
WROCWOW Jest jak wielka gwiazda na czerwonym dywanie. Ma urodę i szyk, kreację od najlepszych projektantów i popularność, na którą pracował długie lata. Nic dziwnego, że wszyscy chcą go oglądać. Widzowie urządzają awantury przy kasach, bo biletów na „Mistrza i Małgorzatę”, spektakl w reżyserii Wojciecha Kościelniaka, przygotowany na otwarcie Capitolu (we wrześniu, po „przebudowie i modernizacji teatru”, jak w papierach urzędników unijnych nazwano wskrzeszenie ikony przedwojennego Wrocławia) nie starcza dla wszystkich. Breslauerski Capitol był najbardziej luksusowym kinoteatrem we wschodnich Niemczech, wrocławski Capitol chce błyszczeć w całej Polsce. Zachował wszystko, co najlepsze z przeszłości – wdzięk i blichtr szalonych lat 20., a jednocześnie dostał przyszłość – nowy budynek, nową scenę, nowe technologie. Drugie, a nawet trzecie życie. – Mamy jedną z najnowocześniejszych scen w Polsce, wszystko jest skomputeryzowane (programy pisano specjalnie dla nas), niczego ręcznie nie obsługujemy. Dostaliśmy znakomite światła, scena zaopatrzona została w ruchome zapadnie, scenę obrotową, podnoszoną i opuszczaną fosę orkiestry – wylicza dyrektor Konrad Imiela. – Oczywiście, to może być niebezpieczne, bo dopóki pan Mietek ciągnął linę, nic nie mogło nas zaskoczyć. Nawet gdyby zemdlał, zastąpiłby go pan Tadek, a widzowie o niczym by się nie dowiedzieli. Z komputerem tak łatwo nie pójdzie. Ale jesteśmy gotowi zaryzykować, bo na takiej scenie możemy zrealizować wszystkie pomysły inscenizacyjne. Jesteśmy ograniczani jedynie przepisami BHP – śmieje się Imiela. Z pomocą Bułhakowa i Kościelniaka pokazał możliwości nowej sceny oraz umiejętności i dojrzałość artystyczną zespołu. „Mistrzowi i Małgorzacie” udało się olśnić publiczność z siłą porównywalną do efektu, jaki wywołał widok wnętrza Teatru Muzycznego „Capitol” po przebudowie. Spektakl to majstersztyk – ze świetną muzyką Piotra Dziubka, przejrzystą narracją i znakomitymi kreacjami aktorskimi – napisała recenzentka „Gazety Wyborczej” Magdalena Piekarska. A Wojciech Dmochowski, dyrektor Teatru Muzycznego w Gdyni, nie ukrywał, że zazdrości Wrocławiowi: – Jestem pod wrażeniem możliwości technicznych. Teatr jest rzeczywiście świetnie wyposażony. A sam spektakl bardzo mi się podobał.
Capitol rozbłysnął po raz pierwszy 20 lutego 1929 roku w najjaśniejszym gwiazdozbiorze Breslau. Dzisiejsza ul. Piłsudskiego, wówczas Gartenstrasse, była nie tylko najbardziej prestiżową i luksusową (po Świdnickiej) ulicą miasta, ale także śląskim Broadwayem. Na Gartenstrasse przychodziły tłumy, Dom Koncertowy (stał koło Teatru Polskiego, rozebrany w 1945 roku, występowali tu Brahms, Mahler, Wagner) miał największą salę w mieście, na 1500 osób, a Palast-Theater – jego miejsce zajmuje dziś DCF – przyjmował sto lat temu 25 tysięcy widzów miesięcznie. Nic dziwnego, że Capitol przygotował 1200 foteli i o frekwencję się nie martwił. Miał być nie tylko kinem, ale także siedzibą teatru, rewii i varietes. Wzniesiony na wydłużonej parceli (26 m szerokości, 110 m długości), składał się z trzech członów, przedzielonych wewnętrznymi dziedzińcami. Frontowa część z wejściem od Gartenstrasse mieściła westybul, hol kasowy, sklep i mieszkania na piętrach,
21
WROCWOW w środkowym gmachu było kino, a trzecim budynku, od strony dzisiejszej ulicy Bogusławskiego, urządzono biura i magazyny. Na otwarcie zjechała cała śmietanka towarzyska Breslau, publiczność najpierw podziwiała na scenie tenora Maksa Kaplika z Metropolitan Opera i tancerkę ze Staatsoper w Berlinie Elisabeth Grube, a potem obejrzała film „Der Kampf um Matterhorn”. Nawiasem mówiąc, film okazał się godny Capitolu. Bardzo dobra muzyka, wspaniałe pejzaże alpejskie oraz trzymające w napięciu sceny niebezpiecznych wspinaczek górskich zachwyciły publiczność. Zaproszeni goście w przerwach tego programu artystycznego rozkoszowali się przepychem wnętrz. Sala widowiskowa atakowała wzrok feerią kolorów. Ściany i sufity ozdobiono geometryczną dekoracją ze srebrnej folii, na którą laserunkowo naniesiono farbę. Pod wpływem światła czterobarwnych lamp wnętrze kina zamieniało się w bajkowy pałac. Widownię poprzedzał szeroki hall z bufetem i garderobą. Za rzędami foteli w kolorze głębokiej czerwieni znajdowały się loże, a nad nimi balkon z balustradą w odcieniu masy perłowej. Mieniący się złotem sufit zdobiły dwie pozorne kopuły z ukrytym oświetleniem, a scena została zasłonięta trzema jedwabno-welurowymi kurtynami w kolorze złota, tycjanowskiej czerwieni i czerni. Notabene, oświetlenie zamontowane na potrzeby Capitolu zaspokoiłoby potrzeby 20-tysięcznego miasteczka, ale gwiazda błyszczeć musiała. Oślepiająco, skoro ówczesne przewodniki nazywały Capitol najpiękniejszym kinoteatrem Europy.
I tę urodę odzyskał, choć trudno w to uwierzyć, gdy się ogląda zdjęcia Gartenstrasse z 1945 roku. Morze ruin, jedna strona ulicy niemal zupełnie zniszczona. Sam Capitol wprawdzie przetrwał wojnę, jednak poniósł znaczne straty – zniszczeniu uległa część frontowa, którą zastąpiono niskim pawilonem (urządzono w nim kasy). Sala widowiskowa zachowała się, ale w ramach tzw. modernizacji usunięto, w 1956 roku, pierwotną kolorystykę, a wnętrze pomalowano temperami. Blask ekspresjonizmu zgasł i nikt nie wierzył, że to może być wnętrze, które będziemy chcieli pokazywać turystom. Nowy budynek (zaprojektowany przez krakowską pracownię KKM Kozień Architekci) ma klasę, jego autorzy odnieśli sukces, jeszcze zanim ich dzieło zobaczył Wrocław – zostali uhonorowani nagrodą Projekt Roku 2005 przez krakowski oddział Stowarzyszenia Architektów Polskich „za trafne rozwiązanie przestrzenne w trudnej lokalizacji śródmiejskiej oraz uzyskanie harmonijnego powiązania istniejących obiektów z nową strukturą architektoniczną”. W przełożeniu na język polski znaczy to mniej więcej tyle, że pięciokondygnacyjny gmach jest jak „arka przymierza między dawnymi i młodszymi laty”: oryginalny, choć nawiązuje do dawnej fasady kinoteatru i jednocześnie bez zgrzytów łączy się z zabytkową częścią. Wprawdzie płytki złocone amalgamatem zostały zastąpione piaskowcem – notabene, takim samym jakim wyłożono elewację Opery Królewskiej w Kopenhadze – ale przeszklenie w elewacji frontowej oraz lizeny podświetlane na różne kolory przez diody LED mają przypominać i o formie dawnego kina, i o blasku, którym kiedyś emanowało.
22
WROCWOW A jak ktoś już wejdzie do środka i zobaczy część z 1929 roku, mieszczącą salę widowiskową, przekona się, że przewodniki, które osiemdziesiąt lat temu nazywały Capitol najpiękniejszym kinoteatrem Europy, dużo nie przesadziły. Renowacją zachowanej zabytkowej części zajęła się architekt Anna Morasiewicz (znakomita specjalistka, to dzięki niej wnętrze Opery znów zachwyca, a kamienica Pod Podwójnym Złotym Orłem na Kurzym Targu wygląda jak w czasach Habsburgów) i zdołała cofnąć czas. Efektu nie da się opisać, trzeba zobaczyć: ściany i sufit foyer pokryte płatkami srebra, czarne i perłowe lastriko na schodach (tak spostponowane w czasach PRL-u, a tak efektowne jeśli zrobi je mistrz), wykładzina dywanowa w miedziano-złote wzory, robiona na indywidualne zamówienie we Francji, hebanowe gabloty w holu kasowym, efektowne witraże.
Warto zwrócić uwagę na dwubiegowe schody z podestem, prowadzące na balkon. Ogranicza je balustrada z żelaznej, szlifowanej kraty. Ma ona w jednym miejscu (na półpiętrze) wkomponowany zarys wieży, w którą wpisano literę S. Kim był tajemniczy S? Być może Paulem Siemersem, architektem, który zajął się wystrojem wnętrz. A może to sygnatura bohatera zbiorowego – spółki Schauburg AG, do której należał Capitol. Obu należy się pomnik, albo choćby skromna literka, bo dali miastu nie tylko miejsce, w którym można miło spędzić czas. To symbol znakomitych tradycji architektonicznych Wrocławia, nowy punkt na szlakach turystycznych. Imiela chce to wykorzystać. – Na razie Capitol mogą zwiedzać tylko grupy zorganizowane, 20-50 osób, po uprzednim zgłoszeniu – zapowiada. Bilet kosztuje pięć złotych, przyjemność zanurzenia się w srebro i złoto – bezcenna. Ale singli też się tu nie dyskryminuje. Mogą przyjść na podwórko Capitolu (pełni funcję holu wejściowego, faktycznie wygląda jak podwórko), codziennie od 12 do 19, napić się kawy, pobuszować w internecie (bezpłatny), wymienić książki (punkt wymiany znajduje się w literze „O” z napisu „Capitol”). Dla osobników zestresowanych zostanie w styczniu uruchomiony punkt relaksacyjny przy największej zielonej ścianie Wrocławia (zarośniętej pnączami – goście zaproszeni na otwarcie Capitolu ukradkiem miętolili liście, podejrzewając dyrektora o eksponowanie teatralnych rekwizytów). – Rozstawimy leżaki, przygotujemy słuchawki i 15-minutowy program terapeutyczny. W czasie spaceru po Piłsudskiego będzie można zrobić sobie przerwę na odpoczynek – roztacza miraże hedonistycznych przyjemności Imiela. To przynęty, na które chce złowić jak najwięcej widzów. Przyjdą, żeby poleżeć na leżaku, wrócą, żeby posiedzieć na czerwonym pluszu. Kiedyś bywał tu cały Breslau, czemu ma teraz nie przychodzić cały Wrocław. – Myślę o organizowaniu seansów starych filmów, żebyśmy mogli wrócić w przeszłość. Zachowaliśmy okienka projekcyjne w sali widowiskowej, przypominają o niezwykłej karierze filmowej, i ulicy, i samego Capitolu – opowiada Imiela. A kariera faktycznie jest niezwykła, bo pierwsze projekcje filmowe na dzisiejszych ziemiach polskich zorganizowano właśnie na Piłsudskiego, wówczas Gartenstrasse. Kinematograf
23
WROCWOW braci Lumière uruchomiono we wrześniu 1896 roku (niespełna rok po paryskiej premierze wynalazku), w Domu Koncertowym (stał koło Teatru Polskiego, rozebrany w 1945 roku). W ciągu trzech miesięcy przyciągnął 90 tysięcy wrocławian. Capitol zwiastował już nową epokę w dziejach kina. Dwa lata przed jego otwarciem świat zobaczył i usłyszał „Śpiewaka jazzbandu” – pierwszy fabularny film dźwiękowy w reżyserii Alana Croslanda. Dlatego w kabinie projekcyjnej, zbudowanej z ognioodpornego żelazobetonu, stały trzy aparaty do filmu niemego, ale wkrótce – jak podawała prasa – miał być wbudowany czwarty, do wyświetlania filmu dźwiękowego. Poza tym całe kino naszpikowano nowinkami technicznymi. Na pulpicie dyrygenta zostały zamontowane aparaty telefoniczne i sygnalizacja ułatwiająca kontakt z kierownikiem sceny, iluminatorem i operatorem wyświetlającym film. A w piwnicy stała wanna zapachowa, przez którą przechodziło powietrze wdmuchiwane do sali, więc nie tylko oczy i uszy widzów były zajęte kontemplowaniem sztuki. Nosy też.
Bo Capitol nie szedł na łatwiznę, tylko walczył o widzów. I nadal tę bitwę prowadzi. Główne starcie zaplanował na dużej scenie. – Nie zamierzam zrezygnować z poszukiwań artystycznych, ale nie chcę tu wystawiać hermetycznych spektakli. „Mistrz i Małgorzata” to modelowy przykład przedstawienia, na które będziemy zapraszać widzów: wysoka literatura, problemy uniwersalne, a jednocześnie show z wykorzystaniem technicznych nowinek – mówi Imiela. Ponieważ dotychczasowe spektakle dostały szansę prezentacji w nowym Capitolu, więc ten show będziemy mogli oglądać w różnych odsłonach. Na styczeń zaplanowano wystawienie „Hair”. Poza tym na nowo też możemy spojrzeć na zagadkową śmierć 42 osób, w spektaklu Agaty Dudy-Gracz „Ja, Piotr Riviere, skorom już zaszlachtował siekierom swoją matkę, swojego ojca, siostry swoje, brata swojego i wszystkich sąsiadów swoich…”. Czysta rozrywka też zostanie wpuszczona na dużą scenę – na sylwestra zaplanowano spektakl o Bondzie, dziewczyny w dżetowych sukniach zaśpiewają „Goldeneye” i „Diamonds are Forever”. A to nie koniec przyjemności. Dyrektor Imiela, który obejmując Capitol w 2006 roku wpuścił doń anarchistycznego ducha, dalej chce eksperymentować, ale najodważniejsze eksperymenty zarezerwował dla sceny kameralnej, z widownią na 180 osób. W lutym Cezary Studniak pokaże tam spektakl o Serge’u Gainsbourgu. Studniak do grzecznych nie należy, można się spodziewać klimatów z filmu Rogera Vadima „I Bóg stworzył kobietę”. – Mamy najbardziej różnorodny repertuar z teatrów muzycznych i to też jest sposób na widza. Zwabi go „Mistrz i Małgorzata”, to przyjdzie na „Piotra Riviere’a...”, choć pierwotnie wcale tego nie chciał. Jeden tytuł pracuje na drugi - tłumaczy Imiela. Gwiazda musi świecić pełnym blaskiem. – Jestem przekonany, że ten blask tu pozostanie. Zespół teatru Capitol okrzepł, dojrzał, przestał być grupą poszukującą, udźwignie tę inwestycję – ocenił minister kultury Bogdan Zdrojewski. – Trzymam za nich kciuki.
24
„Dopóki śmiech nas nie rozłączy...”
25
26
Wyszukujemy i odnawiamy dla Państwa oryginalne antyczne meble francuskie pochodzące z XIX i początku XX w a następnie w naszej pracowni ofiarowujemy im drugie życie, tak aby służyły w Państwa domach kolejne setki lat. Wyszukujemy i restaurujemy meble zarówno do domów i rezydencje jak również do hoteli czy restauracji. Realizujemy również specjalne zamówienia naszych klientów na meble czy dodatki do wnętrz. Przedmioty przez nas oferowane mają charakter unikatowy i niepowtarzalny dlatego, spełniamy marzenia naszych klientów o pięknym i wyszukanym wnętrzu.
Dom Niprem nad
27
Foto: Magdalena Jendyk Modelka: Sylwia Morawska MakijaĹź/Stylizacja: Magdalena Jendyk
28
29
ART DEBIUTY
30
ART DEBIUTY
31
32
ART DEBIUTY
33
WROCŁAWIANKA W PARYŻU
L’Haute Couture… Samo brzmienie przenosi nas w sferę luksusu oraz wyrafinowanej elegancji. To świat, od początku swego istnienia dostępny tylko dla wybranych, o którym mimo wszystko marzy i dziś niejedna kobieta.
34
WROCŁAWIANKA W PARYŻU
L’Haute Couture… samo brzmienie przenosi nas w sferę luksusu oraz wyrafinowanej elegancji. To świat, który od początku swego istnienia dostępny jest tylko dla wybranych, o którym mimo wszystko marzy i dziś niejedna kobieta. Paryski Hôtel de Ville w raz z muzeum Galliera postanowił uchylić rąbka tajemnicy L’Haute Couture zwykłemu zjadaczowi chleba, organizując wspaniałą ekspozycję na ten właśnie temat. Po raz pierwszy możemy podziwiać wybrane kreacje ze wspaniałych zbiorów. Organizatorzy zapraszają nas do obejrzenia mitycznych sukien Chanel, Balenciagi, Vionnet, Courrèges i wielu innych, których twórczość miała tak wielki wpływ na ten bajeczno-mistyczny świat luksusu. Większość z wyeksponowanych kreacji nigdy dotąd nie ujrzała światła dziennego. Modele przedstawione są wraz z całą dokumentacją, która wprowadza nas w tajniki procesów ich tworzenia, a dzięki filmowym reportażom mamy bezpośredni wgląd w arkana tego świata. Przedstawione zostają nam od podszewki talent i rzemiosło, tak często pomijane i niedoceniane. Sztuka ta bowiem istnieje nie tylko dzięki genialnym głowom projektantów, ale ponad wszystko, dzięki sztabowi tak zwanych „małych rączek”, gwardii rzemieślników nieustannie pozostających w cieniu wielkich nazwisk, o których nigdy oficjalnie się nie wspomina, a bez których nigdy L’Haute Couture by nie za-
istniała. To przecież oni wprowadzają w życie wizję projektantów. Dzięki tej wystawie uświadamiamy sobie, że zawody hafciarza, plisownika, „les plumassier”, czy twórcy jedwabnych kwiatów, które, zdawałoby się, dawno już wymarły w nowoczesnym XXI wieku, wciąż istnieją i nadal są niezmiernie potrzebne. Przyglądając się po kolei wyeksponowanym sukniom, wyraźnie zdajemy sobie sprawę z tytanicznej wręcz pracy wielu par rąk, które wchodzą w skład tej imponującej maszyny, jaką jest Dom Mody. Zagłębiając się nieco w historię powstania L’Haute Couture, musimy przenieść się do roku 1900, kiedy to młodzi krawcy zaczęli tworzyć luksusowe ubrania dla wybranych, przedstawiając tym samym szerokiej publiczności swój ogromny, artystyczny potencjał. L’Haute Couture, to nie tylko krawiectwo – to przede wszystkim sztuka sama w sobie. To francuska la haute couture w latach 1860-1960 dyktowała styl w modzie na całym świecie. Paryskie domy mody były wyznacznikami stylu, elegancji i gustu. Naszym oczom ukazują się dzieła sztuki. Przepych haftów na wirujących w rytm charlestona sukniach z lat dwudziestych XX wieku, misterne hafty zdobione kryształkami od Swarovskiego na sukni Pierre Balmain z 1955 roku,
jedwabie, welury czy wspaniałe cięcia i plisy u Diora, dzięki którym choć na chwilę można pomarzyć i zapomnieć o rzeczywistości. Do dziś moda odgrywa ważną rolę. Dla Francji to nie tylko wizytówka, ale też mocna strona ekonomiczna. L’Haute Couture, choć nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę, to również wielka machina. Nie każdy dom mody może należeć do tej elity, trzeba bowiem spełniać rygorystyczne wymagania, aby móc wstąpić w jej szeregi. I tak… pretendujący dom mody, musi mieć własne atelier, w którym to pracuje wymagana liczba ludzi. Wykonywane modele są szyte ręcznie. Narzucona jest również określona liczba modeli wykonanych na miarę. Następnym z wymogów jest zużycie danej ilości materiałów oraz obowiązkowe uczestnictwo w przynajmniej dwóch pokazach mody w Paryżu. Po spełnieniu tych warunków dany dom mody może przystąpić z prośbą o dołączenie w szeregi L’Haute Couture. Obecnie tylko dwadzieścia domów mody należy do tej elity. Myślę, że warto odwiedzić tę wystawę, jeśli przypadkiem znajdziecie się w pobliżu. Uwierzcie – ucieszy oko nie tylko znawców tematu. Pozdrowienia z Paryża, Marta K
35
36
37
38
NA TEMAT: ART
Art Stations Foundation by Grażyna Kulczyk to autorski projekt kolekcjonerki i promotorki szeregu działań z dziedziny kultury, sztuki oraz biznesu. Fundacja znajduje się w samym sercu Starego Browaru, jednego z najważniejszych centrów handlowo-kulturalnych w Europie. Kompleks złożony z XIX-wiecznych zabudowań przemysłowych, odrestaurowanych przez Grażynę Kulczyk, uznany w 2008 roku za najlepsze centrum handlowe na świecie, otwiera przestrzeń dla harmonijnego współistnienia aktywności komercyjnej i kulturalnej dzięki formule 50/50. Filozofia łącząca 50% sztuki i 50% biznesu to świadome budowanie założeń instytucji promującej wiedzę o kulturze i sztuce w przestrzeni Starego Browaru. Art Stations Foundation by Grażyna Kulczyk realizuje dwa główne programy: wystawienniczy oraz performatywny. Prezentowane wystawy zainspirowane są zbiorami z prywatnej Kolekcji Grażyny Kulczyk, a ich istotna część oparta jest na innowacyjnych zestawieniach sztuki współczesnej (zarówno międzynarodowej, jak i polskiej), ilustrujących najnowsze trendy oraz poszukiwania estetyczno-teoretyczne. Realizowane przez Fundację działania otwarte są na nowe, odważne strategie – kuratorzy z polskich i zagranicznych instytucji zapraszani są do współtworzenia projektów wystawowych, wnosząc nowe spojrzenie na zbiory prac. Każdej wystawie towarzyszy bogaty program edukacyjny, na który składają się oprowadzenia, wykłady oraz pokazy filmowe przeznaczone dla osób z różnych grup wiekowych – organizowane są warsztaty dla dzieci, młodzieży szkolnej i akademickiej, a także spotkania dla seniorów. Program performatywny – Stary Browar Nowy Taniec – to wielopoziomowa koncepcja promo-
cji i prezentacji tańca współczesnego, zakładająca organizowanie spektakli i pokazów, pobytów rezydencyjnych, projektów edukacyjnych i badawczych. Misją jest popularyzacja współczesnej sztuki choreograficznej oraz wspieranie profesjonalnego rozwoju młodych polskich artystów. Celem natomiast stało się stworzenie w Poznaniu miejsca regularnych prezentacji awangardowych trendów w sztuce tańca i przestrzeni kreacji tańca współczesnego. Ważnym zadaniem programu jest także rozbudzenie zarówno w artystach, jak i w publiczności głębszej świadomości bogactwa współczesnych zjawisk tanecznych, a poprzez rozpoczęcie nad nimi dyskusji i pobudzenie teoretycznej refleksji, przygotowanie odpowiedniego gruntu dla dynamicznego rozwoju sztuki choreografii w Polsce. Stary Browar Nowy Taniec jest partnerem w kilku europejskich projektach unijnych, od momentu swojego powstania nieprzerwanie kreując w Starym Browarze platformę spotkań artystów polskich i zagranicznych oraz konsekwentnie promując polski taniec na arenie międzynarodowej. Projekty artystyczne i performatywne Fundacji skupione są wokół Dziedzińca Sztuki, gdzie znajduje się galeria sztuki Art Stations oraz budynek Słodowni z platformą tańca i salami wystawienniczymi. Kolekcja Grażyny Kulczyk udostępniana jest dla szerokiej publiczności nie tylko poprzez organizowane w galerii Art Stations wystawy, ale również poprzez dzieła sztuki, które wypełniają przestrzenie całego kompleksu Stary Browar. To najbardziej imponujący efekt konsekwentnego wdrażania w życie autorskiej idei 50/50 – charakteryzującej obecnie wszystkie działania Grażyny Kulczyk.
39
40
41
NA TEMAT: ART
Wystawa „Dla każdego gestu inny aktor” otworzy urodzinowy, dziesiąty rok działalności Art Stations Founadtion by Grażyna Kulczyk i po raz pierwszy połączy dwa główne programy Fundacji – wystawienniczy i performatywny. Trzon wystawy stanowią rysunki z Kolekcji Grażyny Kulczyk. Punktem wyjścia dla wyboru dzieł jest relacja pomiędzy gestem a rysunkiem. Koncepcja wystawy sięga poza tradycyjną definicję ujmującą go jako kompozycję linii na płaszczyźnie. Prezentowane prace na papierze, obiekty, fotografie i filmy czerpią znaczenia ze złożonych związków rysunku z ciałem. Linie na płaszczyznach i w przestrzeni stają się śladami gestów, zapisem ruchów, rejestracją fizycznych stanów. Bywają także narzędziem dominacji i kontroli. Wybrane prace 18 artystów ujawniają performatywne właściwości medium, rolę scenariuszy i przypadków w procesie tworzenia. W ujęciu Gety Brătescu czy Jarosława Kozłowskiego powstawanie rysunku jest trwającym w czasie aktem fizycznego, niemal teatralnego działania, równie istotnego jak ukończone dzieło. Odtworzone na wystawie historyczne prace Williama Anastasiego z rozlanej na ścianach emalii (Untitled [Bez tytułu], 1966) stanowią eksperymentalną próbę przekroczenia granic medium i jego podstawowych właściwości. Jednocześnie są śladem ekspresji i ulotnego gestu artysty. W jego rysunkach linia uwalnia się spod rygoru podłoża i akademickiej precyzji. Podobnie dzieje się w przypadku malarstwa gestu Tadeusza Kantora, reprezentowanego na wystawie poprzez wyjątkową dokumentację – odnaleziony niedawno film „Uwaga!... malarstwo” z 1957 roku, rejestrujący moment powstawania obrazu informel. Zestawiony z oniryczną wizją twórczego aktu film Pierra Bismutha „Following the Right Hand of Sigmund Freud” (Podążając za prawą ręką Zygmunta Freuda) z 2009 roku otwiera pole do rozważań nad rysunkiem jako manifestacją ego autora, wskazując na podświadomość jako źródło spontanicznego ruchu dłoni. Niekontrolowany ruch i przypadek zdecydowały o formie prezentowanych rysunków Carol Ramy i Tima Knowlesa. Praca tego ostatniego powstała w wyniku swobodnego rozlewania się tuszu na kartce papieru podczas transportu do kolekcji Grażyny Kulczyk. Najstarsze dzieło na wystawie, „Akt” Bruno Schulza z 1933 roku, a także wybór aktów Jerzego Nowosielskiego wprowadzają wątek reprezentacji ciała, dalej rozwinięty w krytycznym dialogu z twórczością artystek
takich, jak Alina Szapocznikow, Dora Maurer i Kate Davis. W filmie Davis i jej rysunkach składających się na pracę „Disgrace” (Hańba) z 2009 roku fragmenty ciała artystki odrysowane na reprodukcjach modernistycznych aktów Amadeo Modiglianiego kwestionują dominację męskiego spojrzenia w historii sztuki. Jednocześnie, idealizowane szkice „wielkich mistrzów” silnie kontrastują z przedstawieniami tracących sprawność ciał w pracach Magdaleny Abakanowicz („Katarakta”, 2002), Gety Brătescu („Wypadek”, 1994) i Haliny Chrostowskiej („Ręce”, 1974-1975), w których rysunek staje się poruszającym świadectwem fizycznej niemocy i sposobem na jej przekroczenie. Poza wyborem prac historycznych i współczesnych w ramach wystawy powstaną też specjalne realizacje. Efemeryczna rzeźba Mirosława Bałki „Pisząc ciało/Writing the body/Koerper schreiben” będzie narastać w trakcie trwania wystawy jako zapis śladów pozostawionych w przestrzeni przez zwiedzających. Tony Orrico, były solista zespołu tańca Trishii Brwon, odtworzy na ścianach galerii rysunki z serii „Penawald Drawings” rejestrujące cykl symetrycznych ruchów, powtarzanych przez wiele godzin w ciągu trzydniowej akcji. W czasie jego tygodniowego warsztatu dla choreografów zaprezentuje również performens „Wrists on Walks” (Nadgarstki na spacerach), połączony z performatywnym wykładem o wypracowanej przez siebie metodzie działania. Poświęcona relacji pomiędzy rysunkiem i ruchem przestrzeń ekspozycji stanie się także sceną działań trzech młodych choreografek. Aleksandra Borys, Magdalena Ptasznik oraz Anna Steller odbędą podczas wystawy twórcze rezydencje w Art Stations Foundation. Ich czasowe interwencje w galerii odniosą się do zgromadzonych w niej prac i łączących je motywów: meandrujących linii, ulotnych gestów i trwałych znaków. Wystawie towarzyszyć będą również spektakle choreografów, którzy fascynację aktem rysowania przetłumaczyli na język tańca i przenieśli bezpośrednio na scenę. Rodrigo Sobarzo de Larraechea w swoim spektaklu „Harvest” (Żniwo) uczyni przeniesioną w trójwymiar linię narzędziem modelowania przestrzeni oraz determinantem działań performerów. Z kolei choreograf Jeremy Wade i artystka wizualna Monika Grzymała spotkają się w Studio Słodownia +3, by dialogować w serii improwizowanych akcji, zderzając ze sobą fizyczne działania tancerza i tworzone ad hoc przez artystkę jej „rysunki w przestrzeni”.
Artyści: Magdalena Abakanowicz, William Anastasi, Mirosław Bałka, Geta Brătescu, Pierre Bismuth, Halina Chrostowska, Kate Davis, Tadeusz Kantor, Tim Knowles, Jarosław Kozłowski, Edward Krasiński, Marcin Maciejowski, Dora Maurer, Jerzy Nowosielski, Tony Orrico, Carol Rama, Bruno Schulz, Alina Szapocznikow
Artyści programu performatywnego: Aleksandra Borys, Monika Grzymała i Jeremy Wade, Tony Orrico, Magdalena Ptasznik, Rodrigo Sobarzo, Aleksandra Borys oraz Anna Steller Kuratorka wystawy: Kasia Redzisz Kuratorka programu performatywnego: Joanna Leśnierowska
42
43
Celem projektu było dostarczenie dzieciom i młodzieży narzędzi pozwalających na refleksję nad własnym otoczeniem oraz na aktywne jego modyfikowanie. Miał on także pomóc kształtować młodych otwartych i kreatywnych ludzi, którzy poszerzają swoją kulturową świadomość już od najmłodszych lat oraz zwracają uwagę na estetykę swojego środowiska, dzięki czemu w przyszłości będą mogli stać się krytycznymi autorami oraz odbiorcami otaczającej ich kultury. Był także próbą stworzenia dla najmłodszych platformy wspólnego kreatywnego działania, co pozwoliło im poczuć się samodzielnymi twórcami. Działania podejmowane przez trzy miesiące przyczyniły się do budowania lokalnego kapitału społecznego, co możliwe jest tylko w wypadku wykształcenia u młodych odpowiedzialności za wspólną przestrzeń. Dzieciaki poczuły się współodpowiedzialnymi za swoje otoczenie, pokazały możliwości działania, a także pozwoliły na odkrycie swoich talentów.
Równo z rozpoczęciem roku szkolnego w CRZ Krzywy Komin we Wrocławiu ruszył projekt KIDS DESIGN SPACE – DZIECI PROJEKTUJĄ PRZESTRZEŃ, w ramach którego przez trzy miesiące specjaliści z dziedzin projektowania prowadzili wieloaspektowe warsztaty edukacyjne, które miały wyczulić najmłodszych na różne sposoby odbierania przestrzeni oraz nauczyć ich odpowiedzialności za jej kształtowanie oraz utrzymanie.
Trzymiesięczny projekt skierowany do dzieci i młodzieży w wieku od 7 do 16 lat wpisuje się w dyskusję o zasadności wprowadzania już na etapie gimnazjum programu edukacyjnego „Kształtowanie przestrzeni”, który od września ruszył w części polskich szkół. KIDS DESIGN SPACE nie ma jednak uczyć najmłodszych „jedynej właściwej architektury i urbanistyki”, lecz zaprezentować możliwości dobrego wykorzystania przestrzeni i umożliwić kontakt z osobami, które decydują o wyglądzie otoczenia. Trzy cykle warsztatowe – POZNAWANIE, PROJEKTOWANIE I INTERWENIOWANIE – przypisane kolejno trzem miesiącom działań pozwoliły młodym na uczestniczenie w szeregu spotkań i warsztatów oscylujących wokół tematyki kształtowania środowiska. Każdy z miesięcy zakładał stopniowe oswajanie dzieci i młodzieży z przestrzenią oraz skłanianie ich do podjęcia samodzielnych działań na rzecz jej poprawy. ORGANIZATORZY:
Zmiana myślenia w społeczeństwie, w którym liczy się tylko „własne podwórko” nastąpić może właśnie dzięki włączeniu dzieci i młodzieży w proces tworzenia koncepcji i przeobrażania jej w realny projekt. Umożliwi im to poczucie się współodpowiedzialnymi za swoje otoczenie, pokaże możliwości działania a także pozwoli na odkrycie swoich talentów. Najmłodsi powinni zacząć zadawać sobie pytania o to, co im przeszkadza w przestrzeni miejskiej i przede wszystkim, dlaczego właśnie to im nie odpowiada. Natomiast rodzice i inni dorośli muszą zacząć sobie uświadamiać, że estetyczna edukacja dzieci procentować będzie w przyszłości życiem w lepszej przestrzeni. Finał przedsięwzięcia to dwudniowe spotkania młodych z architektami, urbanistami, miejskimi aktywistami, w formie otwartej dyskusji i konsultacji nad efektami pracy. Tym razem jednak to dorośli specjaliści zadają pytania, a nie odwrotnie. Trzy panele dyskusyjne oraz warsztaty stanowią podsumowanie trzymiesięcznych działań.
FINANSOWANIE:
Szczegółowy program projektu dostępny na stronach:
www.krzywykomin.pl www.facebook.com/KIDSDESIGNSPACE
PATRONAT: Projekt Kids Design Space
Organizatorem projektu jest Fundacja Open Mind.
objęty jest honorowym patronatem Wydziału Edukacji Urzędu Miejskiego Wrocław.
44
Organizacją zarządzającą CRZ Krzywy Komin jest GRUPAKREATYWNI.PL.
Projekt dofinansowano ze środków Narodowego Centrum Kultury w ramach Progamu Narodowego Centrum Kultury Kultura - Interwencje.
Projekt Kids Design Space objęty jest honorowym patronatem Rzecznika Praw Dziecka.
na aktywne i kreatywne korzystanie z nowoczesnych technologii. Znajomość narzędzi i sprawne posługiwanie się nimi sprzyja zacieśnianiu więzi społecznych i przeciwdziałaniu wykluczeniom. Druga strefa, RZEMIOSŁO, to szansa na poznanie tradycyjnych technik rzemieślniczych. Popularność tych manualnych zajęć – prowadzonych zarówno przez rzemieślników, którzy w zawodzie pracują od przeszło pół wieku, jak i bardzo młodych, ale i bardzo utalentowanych – pozytywnie nas zaskoczyła. To dowodzi, że Polacy nie chcą już żyć w bylejakim, jednorazowym otoczeniu - są głodni produktów własnoręcznie wykonanych i dobrze zaprojektowanych, jedynych w swoim rodzaju. Nowoczesnemu designowi Laboratorium przeciwstawia więc tradycyjne rzemiosło?
- rozmowa z Wioletą Król, prezesem Fundacji OPEN MIND, koordynatorką LABORATORIUM DESIGNU I SZTUKI
Wprost przeciwnie! Laboratorium Designu i Sztuki jest niecodzienną okazją do dialogu między rzemieślnikami i designerami. To spotkanie, z którego i jedni, i drudzy wychodzą bogatsi. Rękodzielnicy o nową wiedzę, która pozwala im na usprawnienie procesu projektowego i wytwórczego. Projektanci poznają natomiast tradycyjne techniki, często niemal zupełnie zapomniane. To zupełnie nowa jakość – i dla rzemiosła, i dla designu.
Czym jest Laboratorium Designu i Sztuki? Laboratorium Designu i Sztuki to całoroczna oferta edukacyjna - warsztaty, szkolenia i seminaria, realizowane między innymi we wrocławskim CRZ Krzywy Komin, dla których punkt wyjścia stanowi design, reprezentujący wszystko to, co nowoczesne, innowacyjne i otwarte na człowieka. Można wziąć u nas udział w zajęciach kulturalnych i biznesowych, które integrują, pobudzają wrażliwość, stymulują kreatywność i przedsiębiorczość. W teorii brzmi nieźle – a jak to wygląda w praktyce? Na program Laboratorium składają się cztery strefy: DESIGN, RZEMIOSŁO, KULTURA i SZTUKA. Ten pierwszy to nowoczesne wzornictwo, ale i zupełne innowacje – projektowanie i drukowanie w 3D, robotyka, nowe media. Szczególny nacisk kładziemy
laboratoriumdesidnuisztuki.pl
Wspomniałaś też o dwóch innych strefach – KULTURY i SZTUKI. Laboratorium to w dużej mierze praca koncepcyjna i wytwórstwo. Wartość edukacyjna projektu leży jednak również na pokazywaniu odbiorcom najlepszego wzornictwa i sztuki. W tym duchu zorganizowaliśmy pierwszą edycję festiwalu Wroclove Design – największą tego typu imprezę na Dolnym Śląsku, która do wrocławskiej Hali Stulecia przyciągnęła 10 000 miłośników designu. Perły dolnośląskiego wzornictwa – szkło i ceramikę – promujemy również na arenie ogólnopolskiej. Wystawa „WROCŁAW.CISZA”, prezentująca dzieła absolwentów wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych, była jednym z istotnych punktów programu Wawa Design 2013. Warsztaty kreatywne, wystawy, festiwal Wroclove
Design – to oferta bardzo bliska kulturze i sztuce. Jest jednak i ta druga strona Laboratorium Designu i Sztuki – twardo stąpająca po ziemi, biznesowa. Design i sztuka to bez wątpienia wspaniały pomysł na spędzanie wolnego czasu, ale mogą być też sposobem na życie. Wielu utalentowanych ludzi, którzy chcieliby pracować w przemyśle kreatywnym, napotyka problemy już na początku drogi – nie wiedzą, jak przekuć swoją pasję w pracę i zamiast do niej dopłacać, utrzymywać się z tego, co lubią i potrafią robić. Laboratorium Designu i Sztuki stara się wyposażyć ich w komplet umiejętności niezbędnych do prowadzenia własnego biznesu. Właśnie dlatego organizujemy takie cykle szkoleń jak „Designer biznesu. ABC PRZEDSIĘBIORCZOŚCI” – spotkania z przedsiębiorcami-praktykami, wyróżniające się interaktywnymi i nowoczesnymi metodami pracy. Dlatego też - z drugiej strony - przekonujemy biznesmenów, że inwestycja w design to mądra decyzja, a na współpracy z projektantami mogą tylko zyskać. Pierwszy rok pracy Laboratorium Designu i Sztuki już niemal za Wami. Co dalej? Dla nas projektowanie to proces integralnie, od samego początku do samego końca, związany z człowiekiem. Niezależnie od tego, czy jest on designerem, rzemieślnikiem, przedsiębiorcą czy użytkownikiem. Bliski jest nam pogląd brooklyńskiego projektanta Franka Chimero: ludzie ignorują design, który ignoruje ludzi. Zapominając o człowieku nie ma szans na dobry projekt, na właściwe „zaprojektowanie” świata. W drugi rok wchodzimy z zastrzykiem energii, jaki dają nam wszyscy uczestnicy naszych tegorocznych działań. Wchodzimy też z ogromem nabytego doświadczenia, które sprawia, że jesteśmy więcej niż pewni, że Wroclove Design 2014 i kolejna edycja Pracowni Mebla, zajęcia promujące przedsiębiorczość oraz kolejne wystawy – wszystko to będzie lepsze niż kiedykolwiek wcześniej. Kolejny rok to jeszcze bardziej nowatorski design i jeszcze wspanialsza sztuka. Ale jedno pozostaje niezmienne – dla nas to człowiek zawsze będzie najważniejszy.
45
46
ART DEBIUTY
47
ART DEBIUTY
48
ART DEBIUTY
49
ART DEBIUTY
50
ART DEBIUTY
51
NA TEMAT: ART
Józef Hałas i Jacek Łozowski w Rezydencji Piasek
„Jeśli jeden element pomaga drugiemu być sobą (i na odwrót), to razem tworzą trzecią wartość – całość.” / Józef Hałas „Podręcznik dla asystenta”, 2012
52
NA TEMAT: ART Niezbyt często zdarzają się takie spotkania, jednak gdy już się zdarzą, stanowią bezcenny zalążek nowego. Wystawa „Hałas 2013. Prace najnowsze i Kolekcja Sztuki Jacka Łozowskiego” pokazuje, jak wartościowe jest połączenie dwóch światów – artysty i jego odbiorcy. Zainspirowana konsekwentnie budowaną kolekcją sztuki współczesnej, wystawa prezentuje unikalny zestaw obrazów Józefa Hałasa, zbieranych przez lata przez Jacka Łozowskiego. Z drugiej strony prezentowane na niej najnowsze dzieła Hałasa, ukazują eksplozję potencjału twórczego i wartości twórcy, niezależnie od wieku, historii i kontekstów. Jacek Łozowski pierwszą pracę Hałasa, z 1961 roku, kupił kilkanaście lat temu, rozpoczynając w ten sposób kolejny rozdział swojej kolekcji sztuki. Do dziś zebrał blisko 10 dzieł twórcy, pokazujących różne etapy malarstwa profesora, aż do współczesności. Spójność wyborów, pasja i determinacja, uważność i nieustępliwość w poszukiwaniu wybranych „ulubionych” to podstawowe cechy zbieracza sztuki. Łozowski wybierając kolejne „Hałasy” studiował informacje o twórcy, śledził jego kolejne cykle i serie, odwiedzał wystawy, uczestniczył w aukcjach i sprzedażach galeryjnych. W jego zestawie dzieł Józefa Hałasa widać bardzo konsekwentny i wciąż rozwijający się gust i smak – „kod estetyczny”, determinujący wybory i wyróżniający każdy głodny sztuki umysł. Warto pamiętać również, że kolekcjoner, kupując prace tworców, jest graczem. Zakup dzieła zawsze obarczony jest ryzykiem, jednak ekscytacja zdobywania, zawłaszczania kawałka sztuki, połączona z wiedzą o artyście i jego rynku, daje możliwość świadomego tworzenia kolekcji, której wartość rośnie w czasie. Prywatna kolekcja sztuki przynosi satysfakcję i prestiż, a samo obcowanie ze sztuką – radość i zaspokojenie potrzeb estetycznych. W pewnym momencie rodzi się też potrzeba dzielenia, prezentacji i obejrzenia siebie i swojego „dzieła” w oczach odbiorcy. Różne są pobudki kolekcjonerów do pokazywania swoich zbiorów, ale zawsze takie projekty tworzą wartość uniwersalną – dzielenie się pasją, inspiracją, promocja kultury i edukacja. Taki jest również projekt kolekcjonera z Wrocławia: „Kolekcja Sztuki Jacka Łozowskiego”, który zakłada cykliczne prezentacje fragmentów kolekcji w zestawieniu z aktualnym rynkiem sztuki w różnych konfiguracjach, edukację i promocję pasji, jaką może być współczesna sztuka. A co na to artysta? Podejmuje rękawicę i sprawdza. Zależy mu na tym, by „jego część” wystawy brzmiała mocno i wyraziście. Stawia się w pozycji partnera w dialogu i zdecydowanie mówi o teraźniejszości. Jego sztuka jeszcze pachnie farbą. To jak wyścig gigantów, z których każdy wie, że wygrał. Wspaniała, pełna klasy rywalizacja, sprawia, że spotkanie dwóch światów ma wyjątkowy smak i koloryt. Nawiązuje się dialog, gracze przeJózef Hałas
53
glądają się nawzajem w swoich oczach i dopełniają wzajemną ciekawością i próbowaniem sił. Tak powstała ta wystawa. Spotkanie dwóch światów, których mariaż przynosi odbiorcy apetyt na sztukę, wiedzę i inspiracje. Włącza go aktywnie w świat sztuki, pokazując, jak doskonała pełnia może powstać ze spotkania artysty z odbiorcą, dzieła sztuki z potrzebą estetyki, twórcy i kolekcjonera.
Wystawa „Hałas 2013. Prace Najnowsze i Kolekcja Sztuki Jacka Łozowskiego”
do 21.12.2013 w mia ART GALLERY we Wrocławiu Galeria na Czystej, ul. Czysta 4, Wrocław. Józef Hałas: malarz, profesor Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu, członek Grupy Wrocławskiej. Pracuje na abstrakcyjnych formach malarskich, tworząc pejzaże oraz obrazując pojęcia. Pisze o życiu, sztuce i naturze świata (m.in. książka „Poradnik dla asystenta”). Inspiruje się ludowością i naturą. Mistrz koloru i struktury malarskiej. Jego prace są w zbiorach Muzeum Narodowego we Wrocławiu i wielu prywatnych kolekcjach (m.in. w Kolekcji Sztuki Jacka Łozowskiego). Jacek Łozowski: pochodzący z Wrocławia kolekcjoner sztuki współczesnej, filantrop, a także przedsiębiorca i deweloper z fantazją. Odznaczony nagrodą „Zasłużony dla Kultury Polskiej” oraz „Zasłużony dla Wrocławia”. Wśród jego osiągnięć biznesowych warto zauważyć ekskluzywną Rezydencję Piasek na wrocławskiej Wyspie Piaskowej oraz nagradzaną Galerię na Czystej we Wrocławiu. Od dzieciństwa związany z kolekcjonowaniem sztuki polskiej, znawca i pasjonat, żywo zainteresowany sztuką, jako wyjątkową formą autorozwoju, mecenas. Jego kolekcja sztuki współczesnej powstaje od dwóch pokoleń. W cyklu wystaw powstałych we współpracy z mia ART GALLERY będzie prezentował kolejne odsłony swojej kolekcji, opatrując je merytorycznym komentarzem, wydawnictwami i warsztatami edukacyjnymi. mia ART GALLERY Galeria sztuki współczesnej obecna na polskim rynku od 2012 roku, której misją jest rozwijanie rynku sztuki, promocja postaw kolekcjonerskich i świadomego uczestnictwa artystów w dialogu z odbiorcą sztuki współczesnej. Jednym z projektów mia ART GALLERY i prowadzącej jej Fundacji All That Art! jest współpraca przy promocji i budowaniu prywatnych kolekcji sztuki współczesnej. mia ART GALLERY organizuje wystawy młodej sztuki, projekty edukacyjne oraz prezentacje uznanych artystów. Fundacja All That Art! jest członkiem Stowarzyszenia Antykwariuszy i Marszandów Polskich oraz jego europejskiego odpowiednika – CINOA, i poprzez mia ART GALLERY prowadzi sprzedaż sztuki. Magdalena Mielnicka i Agata Makowska / All That Art!
54
55
Męski Świat
Od hipisa do harleyowca. Nieważne gdzie, zawsze w przemyślanej stylizacji, z nieodłącznym atrybutem – ciemnymi okularami. Ireneusz Korzeniewski, autor bloga: styleman.blog.pl ,,wymiata” – jak piszą najmłodsi czytelnicy, starsi natomiast czerpią z jego pomysłów garściami.
56
Męski Świat Z elegancją trzeba się urodzić czy można się jej nauczyć? Rodzimy się jak pusta tablica, na którą, idąc przez życie, wpisujemy kolejne rozdziały wiedzy o nas i o świecie, który nas otacza. Więc wszystkiego się uczymy, elegancji również. Eleganckim być to modnym być? Od wieków elegancja była połączona z modą. Nie będziemy wyglądali elegancko w garniturze sprzed paru sezonów, a moda, pomimo że wciąż powraca do pewnej stylistyki sprzed lat, wnosi pewną świeżość do elegancji. „Styleman” – czyli kto? Mężczyzna preferujący i dbający o styl w swoim codziennym ubiorze. Patrząc na Pańskie stylizacje, trudno oprzeć się wrażeniu, że szykowny i wytworny wygląd wymaga zasobnego portfela… Zakup danej rzeczy to niejako pierwsza faza i tu rzeczywiście koszty są większe od przeciętnych, ale gdy spojrzeć na to w dłuższej perspektywie, na możliwości noszenia takich rzeczy, okazuje się, że dużo zaoszczędziliśmy. Droższa rzecz to przede wszystkim wyższa jakość materiałów i wykonania, a co za tym idzie – i stylu. W Polsce nie ma mody na klasę i styl, lubi się Pan wyróżniać? Pytam, ponieważ nie sposób przejść obok Pana obojętnie. Nasze ulice powoli się zmieniają, więc nie uważam, żebym wzbudzał aż takie reakcje. Fakt, jakiś czas temu chciałem na blogu wstawiać zdjęcia z ulicy, dobrze, ciekawie ubranych mężczyzn. Biegałem z aparatem i efekt był bardzo mierny, po pewnym czasie poddałem się.
W całym życiu spotkałam może z piętnastu dobrze ubranych mężczyzn. Ale żeby aż tak jak Pan... Skąd się Pan właściwie wziął? Ireneusz Korzeniewski: Z długiego życia. W szkole średniej też był Pan taki wytworny? Do pewnego momentu, gdy postanowiłem wyrazić swój bunt. Były więc długie włosy, kolorowe ubrania, spodnie dzwony i wszystko, czym można było wtedy określić hipisa. Fascynacja kolorem i kolorowym życiem w ponurej, siermiężnej socjalistycznej rzeczywistości.
Czytałam, że pasjonują Pana Harleye, tam też jest miejsce na modę? Harleye są przedłużeniem tego zbuntowanego okresu mojego życia. Droga, kolorowi ludzie, których się spotyka, to ta sama forma poznawania świata, która była obecna w ruchu hipisowskim. Nie jestem zrzeszony w żadnym klubie, więc nie mam obowiązku jazdy w barwach klubowych. Na Harleya wsiadam różnie ubrany, zarówno w garnitur, jak i podarte dżinsy, połączone z kolorowym podkoszulkiem i skórzaną kurtką.
Jest Pan członkiem Stowarzyszenia „But w Butonierce”. Co to takiego? But w Butonierce BSC to stowarzyszenie, które skupia miłośników klasycznej elegancji. Promujemy nie tylko elegancki wizerunek, lecz także postawę i nastawienie wobec życia – etykietę i savoir-vivre. Wspieramy rzemieślników oraz sprzedawców towarów i usług, dla których jakość i zadowolenie klienta są priorytetem. Żyjąc w czasach masowej produkcji, staramy się odkrywać tych niewielu pozostałych, tajemniczych mistrzów interesujących nas profesji, związanych z elegancją i stylem życia. Cenimy zarówno kunszt włoskich mistrzów igły, jak i krawców z londyńskiej Savile Row.
57
Męski Świat Podziwiamy niszowe destylarnie szkockiej single malt whisky, dyskutujemy, o jakości butów ze Starego i Nowego Świata, ale najbardziej na sercu leży nam odrodzenie świetności polskich rzemieślników, którzy przed laty również słynęli na świecie. Dziś tych wybitnych pozostała garstka. Niektórzy doskonale odnaleźli się w nowych realiach, inni zaś potrzebują w tym wsparcia. Jedni i drudzy zasługują na naszą uwagę. Nasze stowarzyszenie prowadzi największe w Polsce forum dyskusyjne o klasycz-
nej męskiej elegancji, którego zasoby są do dyspozycji wszystkich. Promujemy eleganckie życie, rozrywki i spędzanie wolnego czasu. Od sportów, rekreacji i hobby po jedzenie, używki czy gadżety. Tych, którzy lubią cieszyć się życiem na wysokim poziomie, z pożytkiem dla siebie i szacunkiem dla innych, zapraszamy na imprezy organizowane przez stowarzyszenie. To stricte męskie stowarzyszenie, prawda? Zgadza się. Należą do niego tylko mężczyźni,
natomiast na naszym forum „But w Butonierce” bardzo często gościmy kobiety, które biorą czynny udział w naszych dyskusjach. Większość znanych mi eleganckich mężczyzn przyznaje się, że w kwestii stylu podpowiadają im kobiety, Pan też się ich radzi? Zgadza się, ja również liczę się ze zdaniem żony i córki, bardzo często ich wskazówki i akceptacja pomagają mi w dokonaniu wyboru. Stowarzyszenie promuje produkt „na miarę”. Czy to oznacza, że w sieciówkach nie można się nieprzeciętnie ubrać? Elegancja w ubiorze wymaga pewnej klasy, a na to składa się wiele elementów: gatunek materiału, rodzaj podszewki, dodatki, takie jak guziki, staranne wykończenie oraz wielka dbałość o szczegóły. Produkty dostępne w sieciowych sklepach tego nie mają. Nie pozwala na to cena. Potrafi Pan rozpoznać, czy ktoś ma na miarę szyty garnitur, czy to po prostu świetnie leżący Boss? To nieraz bardzo trudne do poznania. Firmy z tzw. górnej półki przywiązują wielką wagę do jakości swoich produktów. Garnitur szyty na miarę też nie zawsze leży i wygląda tak, jak byśmy tego oczekiwali. Elegancja kojarzy się z pewnym doświadczeniem i świadomością. Spotyka Pan młodych gniewnych i zarazem eleganckich? Oczywiście, młodzi mają teraz wzorce na wyciągnięcie ręki, czyli paru kliknięć w klawiaturę komputera. Jest im dużo łatwiej zbudować tę świadomość. Oczywiście muszą to czuć, a przede wszystkim chcieć, a z tym, jak widzimy na naszych ulicach, jest wręcz dramatycznie. Założył Pan blog o modzie, stylu i... jedzeniu. Skąd wzięła się taka potrzeba komunikowania się ze światem? To chęć dzielenia się swoją pasją i wiedzą. Otworzyłem w kraju sporo restauracji, które odniosły sukces. Poznałem i pracowałem z wieloma szefami kuchni z całego świata, oni nauczyli mnie patrzenia na jedzenie w inny sposób. Nie tylko tak, aby się najeść, ale – co najważniejsze – odnaleźć w każdym daniu to „coś”, co każdy inaczej odbiera. Często, bywając w restauracjach za granicą, staram się wejść do kuchni, żeby poznać serce całej restauracji. Mam wiele takich wizyt za sobą,
58
Męski Świat
brakuje mi tylko czasu, aby to opisać. Mając tak duże doświadczenie, pozwalam sobie nieraz na opisanie swoich wrażeń dotyczących restauracji, w których byłem. Moda fascynowała mnie od dawna, była na początku pewnego rodzaju buntem. Zresztą zostało mi to do dziś, pozwala mi na podkreślenie własnej indywidualności. Tworząc blog, chciałem się podzielić swoim spojrzeniem na ubiór. Miło mi czytać komentarze na blogu, że innym to również się podoba. Na fanpage’u FB codziennie zamieszczam zdjęcia rzeczy, które mnie zaintrygowały i bardzo mi się podobają. A moja największa pasja to motory Harley Davidson. Zjeździłem na nich całą Europę i kawałek świata. Jest to dla mnie przedłuże-
nie okresu hipisowskiego. Poznaję wielu ciekawych ludzi i nowe miejsca. Kiedyś, jeżdżąc autostopem, napisałem: ,,To, czy pokonamy tę drogę razem, zależy od kierowcy nadjeżdżającej ciężarówki”. Teraz to zależy ode mnie i mojego motocykla. Lata temu jechałem z przyjaciółmi autostopem trzy dni w jedną stronę i trzy dni z powrotem, aby obejrzeć, niegrany w tamtych czasach u nas w kinach, film „Easy Rider”. Gdy go obejrzałem, miałem jedno marzenie: wsiąść na taki motor, jakim jechał w tym filmie Peter Fonda, Capitan America. Spełniłem to marzenie wiele, wiele lat później. Jeżdżę teraz takim motocyklem. I to daje mi pewność, że trzeba mieć marzenia i dążyć do ich realizacji.
„To nie stylizacje, to styl życia” – przeczytałam na Pańskim blogu. Chce Pan tym zarażać? Zarazić tym nie jest tak łatwo, na razie staram się pokazać kawałek siebie, mając nadzieję, że ludzie z tego skorzystają i zmienią swoje podejście do życia i swojego wyglądu. Niestety, jest to bardzo trudne, wciąż mężczyzna, który stara się dobrze ubrać, dba o siebie odbierany jest jako gej. Świadczą o tym, chociażby wpisy pod moim wywiadem dla Onetu sprzed paru tygodni. I wątpię, aby to się diametralnie zmieniło, chociaż widzę znaczną poprawę. Temu również ma służyć Stowarzyszenie i forum „But w butonierce”. Rozmawiała: Izabela Cugier
59
Niepowtarzalne, wyśnione kolekcje jesienne i zimowe już w Polsce. Zachwycające wzornictwo, urzekające haty, przepiękne kolory, najlepsze tkaniny i doskonałe wykonanie. Francuska jakość, wdzięk, szyk i styl od Sylvie Thiriez. Zapraszamy po atrakcyjne prezenty gwiazdkowe!
60
61
Mają talent do tworzenia nowoczesnych wnętrz. Są wszechstronne – w ich portfolio znajdziemy wnętrza apartamentów ekscentrycznych gwiazd, kolorowe przedszkole przyjazne dziecku, ale także wnętrza luksusowego jachtu. Z niespotykanym wyczuciem potrafią wykorzystać walory naturalnego światła, a równocześnie po mistrzowsku operują oświetleniem sztucznym. Z tej przyczyny ich ulubionym materiałem jest szkło, a znakiem szczególnym projektów, obok ukochanej czerni, gra refleksów i odbić na błyszczących, szklanych powierzchniach.
62
STYL ŻYCIA
Muc i Scott to dwie bliźniacze osobowości artystycznie czy może dwie skrajności? M. Muc: Zdecydowanie dwie skrajności! Może dlatego świetnie się uzupełniamy? Joanna jest osobą raczej wyciszoną, spokojną. Podczas gdy ja mam opinię bomby energetycznej, której nie sposób zatrzymać. Myślę, że dzięki tym różnicom charakterów nasze biuro funkcjonuje bez zastrzeżeń. Wzajemnie się uzupełniamy i w ten sposób powstaje nieosiągalna w innych warunkach harmonia. Mam nadzieję, jest ona widoczna w naszych realizacjach. Wszystkie projekty tworzycie wspólnie czy każda z Was ma w ich obrębie „swoją działkę”? Muc&Scott: W praktyce na ogół wygląda to tak, że gdy zaczynamy prace nad nowym projektem, zostajemy w biurze po godzinach i prowadzimy wielogodzinne rozmowy, wspólnie szukając idei przewodniej. Równolegle pracujemy też nad aspektami funkcjonalnymi wnętrza i opracowaniem jego planu. Dopiero po tym zaczyna się „burza mózgów” dotycząca materiałów wykończeniowych i kolorystyki, czyli kwestii estetycznych. W momencie, gdy widzimy, że wszystkie te elementy zaczynają się układać w spójną całość, rozpoczynamy prace nad wizualizacjami. Cały proces twórczy prowadzimy więc wspólnie, a dzielimy się zadaniami dopiero na etapie realizacji. Nadzór procesów budowlanych dzielimy między siebie tak, aby każda za nas była odpowiedzialna za inną część projektu albo odrębny projekt, w przypadku mniejszych przedsięwzięć. W ten sposób jest nam najłatwiej zapanować nad wszystkim, czym równocześnie się zajmujemy. Idealne wnętrze dla Was jako architektów? Muc&Scott: Idealne wnętrze dla architekta? Czy takie wnętrze w ogóle istnieje? Jako projektantki odczuwamy wieczny niedosyt i potrzebę tworzenia czegoś nowego, ulepszonego w stosunku do poprzedniej realizacji. W naszej opinii „architektoniczny ideał” nie istnieje, ale na pewno warto do niego dążyć bo to napędza twórczość. Ktoś może za ide-
ał uznać ascetyczne, białe pomieszczenie, które będzie można bez końca upiększać i zmieniać w ślad za chwilowym kaprysem czy niespodziewaną inspiracją. Jednak my, jako zwolenniczki minimalizmu, bardzo ostrożnie podchodzimy do dekoracji. Na ile elastyczne jesteście w swojej pracy? Dopasowujecie się do oczekiwań klienta czy raczej przekonujecie go do swojej wizji? Muc&Scott: Rozpoczynając pracę z nowym klientem, umawiamy się na rozmowę, która ma na celu dokładne poznanie jego oczekiwań. Potem przedstawiamy naszą wizję projektu. Przygotowując ją, staramy się uszanować indywidualny gust, styl życia i przyzwyczajenia inwestora. Równocześnie sugerujemy zmiany, funkcjonalne i estetyczne, oraz udogodnienia. Mamy świadomość, że projektując wnętrze mieszkalne mamy wpływ na codzienne życie właściciela poprzez stworzenie dla niego ram przestrzennych i estetycznego tła. Nie zawsze udaje się nam przekonać klienta do swoich, nieważne jak dobrych, pomysłów. Zdarzają się i tacy, który potrzebują jedynie wprawnych rąk do rozrysowania własnej wizji i profesjonalnego nadzoru wykonawczego. Nie odmawiamy takim klientom, jednak pod tymi projektami się nie podpisujemy i nie umieszczamy ich w portfolio. Jaki jest typowy klient Muc & Scott – narzuca swoją wolę czy poddaje się Waszej? Na ile jest otwarty na propozycje i sugestie? Muc&Scott: Co do tego nie ma reguły. Każdy klient jest inny, prezentuje inne wymagania i odmienne oczekiwania. Stosunkowo często udaje nam się przekonywać inwestorów do naszych propozycji. Najlepszym przykładem będzie Piotr, właściciel apartamentu na ulicy Koszykowej w Warszawie, który na pierwszym spotkaniu zaznaczył, że mieszkanie ma być w całości białe, bez akcentów (nie wspominając o większych powierzchniach) barw ciemnych. Proszę spojrzeć na zdjęcia tej realizacji – głównym elementem kompozycyjnym jest czarna kostka wykończona lakierowanym szkłem usytuowana w centrum mieszkania. Piotr, zapytany czy jest
zadowolony z efektu końcowego, przyznaje, że uwielbia swoje mieszkanie i nawet przez chwilę nie żałował, że dał się przekonać do użycia czerni wbrew pierwotnym założeniom. Największą satysfakcję daje współpraca z klientem, który pozostawia nam wolną rękę. Wówczas możemy poszaleć! Wasze realizacje robią niesamowite wrażenie, także jeśli chodzi o poziom cenowy materiałów wykończeniowych. Czy tylko ktoś z bardzo zasobnym portfelem może tak pięknie mieszkać? Muc&Scott: Miło nam to słyszeć. Każdy projekt traktujemy bardzo indywidualnie i chciałybyśmy, żeby każdy był arcydziełem! Dokładamy starań, by efekt końcowy zachwycał przede wszystkim klienta. To on ma być szczęśliwy w swoim „nowym gniazdku”, które pomogłyśmy mu urządzić. Im większy budżet, tym większe pole do popisu – to naturalne. Jednak nie ograniczamy się tylko do wysokobudżetowych projektów. W przypadku niższych jesteśmy w stanie wykończyć mieszkanie równie efektownie. Na rynku funkcjonuje wiele firm, które wykonują tańsze meble inspirowane klasykami. Wychodzimy z założenia, że w prostym, eleganckim otoczeniu wystarczy kilka „designerskich” mebli, aby mieszkanie nabrało charakteru. Lubimy to nazywać „umpf efektem”. Z jakimi klientami pracuje się Wam najlepiej? Muc&Scott: W naszym zawodzie stykamy się z całym wachlarzem osobowości, co jest szalenie inspirujące. Dzięki temu każdy projekt ma swoją niepowtarzalną historię. Każda realizacja rozwija nas i wzbogaca, przynosi doświadczenia, które wykorzystujemy przy kolejnych. Każdy nowy klient to wartościowa lekcja. Ale odpowiadając na zadane pytanie – najlepiej współpracuje się z inwestorem, który ma do nas stuprocentowe zaufanie, oparte na znajomości naszych prac i kompetencji. Taka współpraca owocuje najlepszymi pomysłami, bo wówczas czujemy, że możemy sobie pozwolić na szaleństwo i nie włączamy hamulców. Foto: Bartek Podkowa / Rafał Lipski
63
Małgorzata Muc Absolwentka Wydziału Architektury i Urbanistyki Politechniki Krakowskiej. Miłośniczka nowej architektury, mody i sztuki współczesnej. Powołanie do projektowania wnętrz odkryła w sobie zaraz po ukończeniu studiów. Bardzo szybko wykreowała też rozpoznawalny dla siebie styl. Realizacje Małgorzaty od początku bazowały na prostych formach i przewadze ciemnych, neutralnych barw. Czerń, również prywatnie, jest ulubionym kolorem projektantki, która przedkłada półmrok i nastrojowe oświetlenia nad przesadnie doświetloną, sterylną przestrzeń. Jak mało kto potrafi wyczarować klimat sztucznym światłem. Posiada rzadki dar przekonywania klientów do swoich pomysłów, a wśród współpracowników ma opinię „dobrego policjanta”, którego nie da się nie lubić. Od czterech lat zasiada w jury konkursu L'Oréal Professionnel na najlepiej zaprojektowany salon kosmetyczny w Polsce.
Joanna Scott Swoją wrażliwość i wyczucie stylu projektantka zawdzięcza wpływowi dwóch odmiennych kultur i tradycji estetycznych: polskiej oraz brytyjskiej. Urodziła się w Londynie, szkołę średnią ukończyła w Krakowie, ale po maturze powróciła na Wyspy, by studiować architekturę na prestiżowym Uniwersytecie w Brighton. Joanna kocha minimalizm, a poza projektowaniem wnętrz jej największą pasją są podróże.
64
STYL ŻYCIA
Etymologia – fr. Boudoir ‘jw.’od boude – dąsać się, kaprysić, zatem dosłownie miejsce, gdzie można się wydąsać i pokaprysić… I pomyśleć ,że w niezbyt odległych czasach, bo pierwsze buduary pojawiły się we francuskich pałacach w XVIII w. – kobiety oddawały się… dąsaniu w specjalnie do tego urządzonych pokojach. Ciężko nie zatęsknić za ta sposobnością, szczególnie że przyszło nam żyć w czasach, gdy nerwowość i rozkapryszenie łączy się z zespołem przedmiesiączkowym lub niestabilnością emocjonalną. Nie ma czasu, by bardziej odpocząć bo dzieci, bo zakupy... a gdzie tu celebrować ten stan, szykować się do wyjścia lub snu kilka godzin, jeszcze na dodatek w osobnym pokoju. Czasem zastanawiam się, czy feminizacja ,wiele dając, jednocześnie też wielu aspektów nas nie pozbawiła. Buduar kojarzy się z luksusem, pięknymi szlachetnymi materiałami i wykwintnymi dekoracjami. Często to miejsce wypoczynku połączone było z garderobą i toaletą. Oczywiście mogły sobie na to pozwolić damy, mające wysoki status materialny. A dziś, jak urządzić współczesny buduar? Czy faktycznie potrzeba wyrzucić na niego aż tak wielkich nakładów finansowych, aby wygospodarować dla siebie taką właśnie przestrzeń? Może warto znaleźć w naszej sypialni miejsce na toaletkę z ozdobnym lustrem, ustawić przy niej odnowione stare krzesło obite lnem, jedwabiem lub aksamitem lub zakupić stylizowane, a jeśli sypialnia jest większa, to dostawić do niej jeszcze klimatyczny szezlong. Ważne jest oświetlenie, zarówno to z góry, jak i lampy boczne. Może warto pokusić się o tak modne ostatnio kryształowe żyrandole? Bardzo ważnym i do tego zazwyczaj największym elementem sypialni jest łóżko. Narzuta, jaką przykrywamy pościel, może nadać wnętrzu zupełnie inny charakter. Ale tak naprawdę buduar to magia odpowiednio dobranych drobnych dodatków, magicznych pudełek, ozdobnych szczotek, flakonów po perfumach, pojemników na biżuterię czy też kwiatów w wazonie. Wyobraźnia twórcza drzemie w każdej kobiecie, myślę, że warto podarować sobie nieco buduarowego powiewu w sypialni. Być może wniesie on ciekawe ożywienie do tej sfery naszego życia. 1. Pościel, With Love, Sylvie Thiriez 2. Łóżko, Dom nad Niprem 3. Żyrandol, Crystal Drop Chandelier, www.horchow.com
65
KULINARIA
NIESTRAWNOŚĆ W SEATTLE
66
Po dwóch i pół roku od światowej premiery erotycz-
dwóch tysiącach stron powieści, przewrotnie chcia-
na trylogia autorstwa E.L. James nadal rozgrzewa
łabym zajrzeć w życie literackich bohaterów od kuch-
rynki wydawnicze i fora internetowe, gdzie obecnie
ni. Dosłownie. Temat jedzenia odgrywa w powieści
szeroko komentuje się dobór aktorów do hollywo-
istotną rolę, i to nie tylko dlatego, że główna bohater-
odzkiej ekranizacji powieści. Ten najlepiej sprzedają-
ka (Ana) cierpi na zaburzenia łaknienia o nieustalonej
cy się paperback w historii u czytelniczek na całym
etiologii, a główny bohater (Grey) stara się za wszel-
świecie wywołuje efekt motyla (w brzuchu), a u kry-
ką cenę ten jadłowstręt w niej przełamać, co z kolei
tyków literackich – w najłagodniejszych przypadkach
u niej wywołuje oburzenie, co z kolei w nim wywo-
niestrawność. Autorka, na stałe mieszkająca w Wiel-
łuje wściekłość i chęć wymierzenia jej klapsa, co z ko-
kiej Brytanii, akcję swoich powieści umieściła na za-
lei musi być poprzedzone przyswojeniem przez nią
chodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, w Seat-
jakiegoś posiłku, gdyż w przypadku Greya zwykle jest
tle i okolicach, bo rzekomo bardziej stymulowały jej
to preludium seksualnego maratonu, który Ana ma
wyobraźnię niż najbliższe sąsiedztwo. Zresztą słowo
szansę ukończyć tylko pod warunkiem, że będzie od-
stymulacja akurat w przypadku tych książek zdaje się
powiednio odżywiona, ale groźba kar cielesnych tym
mieć kluczowe znaczenie. Ale nie o tym. Skoro wszel-
bardziej nie zaostrza jej apetytu i… cóż to skompliko-
kie tajemnice alkowy zostały ujawnione na blisko
wane… Zacznijmy zatem od podstaw.
KULINARIA
Ana jej nie cierpi. Mało tego, wydaje się, że zanim przewrotny los postawił na jej drodze Greya, w całym swoim 22-letnim życiu nigdy nie miała okazji widzieć kubka latte, czego dowodzi jej niedowierzanie na widok wzoru liścia na mlecznej pianie. Ana pije tylko herbatę Twinings English Breakfast, która pojawia się w książce na tyle często, że można śmiało zacząć podejrzewać autorkę o mało wyrafinowany product placement. Egzotyczny stosunek głównej bohaterki do kawy jest o tyle nieprawdopodobny, że w Seattle spożywa się jej najwięcej ze wszyst-
kich miast na terenie USA, na każde 100 tys. mieszkańców przypada tam 35 lokali serwujących kawę, a miesięczne wydatki na ten cel szacuje się na 36 $ na osobę. W końcu Seattle jest kolebką Starbucksa i chociaż dzisiaj globalna ekspansja tej sieci umożliwia dostęp do jej produktów na całym niemal świecie, był czas gdy istniał tylko jeden Starbucks, przy Pike Place Market w Seattle. Podobno jeśli mieszkańcy tego miasta nie rozmawiają o pogodzie, to rozmawiają o kawie. A migdałowy rogal i latte to obowiązkowy zestaw śniadaniowy nad zatoką Elliota.
Oczywiście na temat wina Ana również nic nie wie. Co nie przeszkadza jej się nim upijać, czasem wymiotując, czasem zadając wybitnie niedyskretne pytania, a czasem podpisując kontrakty o świadczenie usług seksualnych o submisywnym charakterze. Na szczęście i tutaj Grey staje (sic!) na wysokości zadania, by ze znawstwem i niewymuszoną nonszalancją otwierać jej oczy na meandry enologii. Jak wtedy, gdy napełniając kieliszki różowym szampanem, mówi: „Bollinger Grande Annee Rose 1999, doskonały rocznik”. Słusznie zauważyła Victoria Coren z brytyjskiej edycji magazynu GQ – wymawianie nazwy spożywanego trunku wraz z rocznikiem i okraszanie tego komentarzem, co do jego klasy jest szczytem buractwa. Byłoby nim nawet wtedy, gdyby ktoś zadał pytanie: „Co
pijemy?”. Ana jednak nie pyta, bo najczęściej rozdziawia usta w niemym podziwie lub przygryza dolną wargę. Co powoduje, że Grey ma znowu ochotę dać jej klapsa. Ale nie o tym. Brakuje więc tylko, by seksualny dominator i król enologów z Zachodniego Wybrzeża przepłukał Bollym (tak finansowi potentaci mówią na Bollingera) usta, splunął na podłogę i przez resztę wieczoru mówił po francusku. Co oczywiście też potrafi. Na końcu mógłby wsiąść w Lambo (tak finansowi potentaci mówią na Lamborghini) i odjechać z piskiem. Kto chce zdyskontować sukces Greya w sypialni, nie dysponując jego finansowymi atrybutami, niech nie traci nadziei, tylko zacznie od kuchni, bo jak wiadomo „przez żołądek do serca” i czyta.
Barossa Valley Shiraz – wytrawne, dobrze zbudowane wino, o głębokiej karmazynowo-krwistej barwie, z odcieniami ziemistości, przypraw, śliwek, czekolady i kawy, z dobrze zintegrowanym dębem. Intensywne i eleganckie, z posmakiem owoców i drewna. W książce bohaterowie raczą się nim w restauracji Le Picotin przy steku z polędwicy z sosem berneńskim, pieczonymi ziemniakami i zielonymi warzywami. Australia przeprasza Anę za wyczuwalną nutę kawy… Pouilly Fume – białe wino klasy A.O.C., produkowane we wschodniej części Doliny Loary w 100% ze szczepu sauvignon blanc, o niezwykłym aromacie dymu (fr. fume – dym), piżma i akacji. Intensywne, idealnie balansujące słodycz z kwasowością. Doskonałe na ciepłe, letnie wieczory i gorące noce, przydatne również, gdy trzeba rozświetlić mroczne zakamarki w Czerwonym Pokoju Bólu… Sancerre – mój prywatny faworyt, od czasu gdy pewien długowłosy, wysmagany wiatrem i słońcem surfer odkrył je przede mną w jednej z urokliwych knajpek na wybrzeżu. Smagający pejczem Grey
też miał najwyraźniej do tego wina słabość, ponieważ wielokrotnie przewija się ono na kartach powieści, serwowane wraz z ostrygami, dorszem ze szparagami, tłuczonymi ziemniakami i sosem holenderskim. Jest również obecne podczas „ostatniej wieczerzy” kochanków, wraz z Pasta Alle Vongole, po której Ana opuszcza swego Pana, by w kolejnym tomie powrócić, i dać się nim napoić, przegryzając je pikantną jagnięciną w miętowo-jogurtowym sosie, chlebkiem pita z humusem i gołąbkami z liśćmi winorośli. Sancerre łatwo pomylić z Poulliy Fume, gdyż produkowane jest z tego samego szczepu winogron sauvignon blanc i to dosłownie po sąsiedzku, w wiosce po drugiej stronie rzeki. Jest jednak lżejsze, bardziej cytrusowo-owocowe i mineralne. Dobrze schłodzone idealnie łączy się z białym rybim mięsem i kozimi serami. Sączone z umiarem, orzeźwia i pomaga zachować jasność umysłu, nawet podczas negocjacji najbardziej perwersyjnych kontraktów… Pinot Grigio – białe, lekkie wino, świetnie kojarzone na rynku amery-
67
KULINARIA
68
kańskim. Winogrona typu Pinot Grigio, należące do jednych z łagodniejszych, królują na włoskich plantacjach, dając wino orzeźwiające ze zdecydowanym akcentem cytrusowym i kwiatowym. W książce serwowane do zupy z pokrzyw i dziczyzny w restauracji Cuisine Sauvage (nieistniejącej), nieopodal miasta Olympia (jak najbardziej istniejąca stolica stanu Waszyngton). Chablis – bladożółte wina z odcieniem zieleni, z wiekiem przechodzące w złocisty. Mają subtelny bukiet kwiatów, jabłek, pigwy, czasem orzechów. Wina z nerwem, lekko drażniące podniebienie, o nieco metalicznym, mineralnym posmaku. Jeśli wierzyć autorce powieści – idealne na złagodzenie stresu wywołanego rozmowami o antykoncepcji lub badaniem ginekologicznym. Mogą dodać też kurażu przed wizytą w pokoju zabaw, gdzie metaliczny jest tylko chrzęst łańcuchów i kajdan. Frascati – włoskie, białe wino z Lacjum, regionu nazywanego też
Australią Włoch. Ulubione domowe wino rzymskich restauracji, produkowane z odmian Greco, Malvasia i Trebbiano. Często niestety zarzuca mu się brak głębi i charakteru, co pozostaje w kontrze do nader wyrazistego Greya, który podlewa nim swoją partnerkę obficie, czy to na morzu, czy w górskiej chacie w Aspen, łącząc je harmonijnie z włoskimi antipasti lub risotto. Prosecco – włoskie wino musujące, z żyznych i zielonych wzgórz przedgórza Alp, z regionu Veneto. Produkowane ze szczepu Prosecco, zwanego również Glera, który nabiera mocy i wyrazistości w połączeniu z bąbelkami. Ma delikatny owocowy smak, z nutami gruszki, jabłka, cytrusów, czasem pojawiają się nuty kwiatowe, owocowego cukierka lub galaretki. Według badań naukowych gaz w winie wprowadza pijącego w stan euforyczny. To tłumaczyłoby wiele zachowań Any, jak chociażby bieganie bez majtek po trawniku przyszłych teściów…
Powiedzmy sobie szczerze, zanim Ana poznała Greya, głównym składnikiem jej menu nie były małże świętego Jakuba z chorizo, pieczone piersi piżmówki amerykańskiej z kremowym puree z karczochów czy kandyzowane figi z lodami klonowymi. Żywiła się pizzą na wynos, chińszczyzną i lasagne domowej roboty, ot, studenckie menu. Stąd pewnie wziął się pomysł na zabranie Greya do IHOP (International House of Pancakes), który wkrótce okazuje się dla Any dość niestrawny, gdyż przy stoliku pokrytym tanim laminatem, pożądanie pali ją równie mocno jak zgaga. Co do dolegliwości gastrycznych, trudno się dziwić, Międzynarodowy Dom Naleśników, specjalizuje się w śniadaniach, które podawane są tu 24
godziny na dobę, także na obiad i kolację. IHOP serwuje nie tylko naleśniki, ale również tosty, kanapki, jajka, bekon, omlety, a nawet steki i krewetki – to ostatnie pewnie od dnia, w którym przyodziana w hipsterskie Conversy stopa Greya przekroczyła skromny próg tej sieciowej jadłodajni. Ostatnio do menu wprowadzono nową potrawę – kawałki kurczaka w panierce z goframi, świeżymi owocami i syropem klonowym. No nie wiem sama, ale po kontakcie z kelnerką pożądany jest chyba kontakt z lekarzem lub farmaceutą. Na obronę IHOP zasługuje tylko, ku zgrozie Any – kawa. W filmie Jima Jarmuscha „Kawa i papierosy”, Iggy Pop i Tom Waits dochodzą do wniosku, że jest niezła.
Jako że aura nad Zatoką Puget bywa kapryśna, a niebo jest tam najczęściej zachmurzone i skotłowane, jak nie przymierzając pościel w sypialni demona seksu z kart powieści, alkohol leje się w książce szerokim strumieniem. Jako ciekawostkę zdradzę sposób prognozowania pogody wypracowany przez mieszkańców Seattle i okolic – otóż gdy są w stanie dojrzeć szczyt Mount Rainier, pokrytego lodowcem uśpionego wulkanu, jest szansa na pogodny dzień, gdy tonie on we mgle, bez gadania wbijają się
w swetry z merynosów. Nader często też, bohaterowie powieści wbijają się do barów, gdzie raczą się Margharitą, Cosmopolitanami, Truskawkowym Mojito lub Daiquiri, Cytrynowym Martini, Bourbonem, Argmaniakiem, czy piwem typu lager. Mówiąc szczerze, niektóre fragmenty książki, zwłaszcza te opisujące trójstronną, symultaniczną konwersację pomiędzy Anastasią, jej wewnętrzną boginią i podświadomością, trzeźwym okiem i umysłem też bywają trudne do ogarnięcia…
Przyznam szczerze, jest pewna rzecz, której zazdroszczę bohaterom powieści. Nie jest to osobista stylistka u Neimana Marcusa, ani penthouse w Escala Building przy Czwartej Alei, nie są to nawet elek-
tryczne wyładowania i wielokrotne orgazmy za każdym niemal razem, gdy skóra Greya muśnie skórę Any. Jest nią natomiast, możliwość nieskrępowanego buszowania
w miejscu, które śmiało można określić jako jedną z najbardziej smakowitych i zaskakujących obfitością zgromadzonych w niej specjałów, miejskich spiżarni, a mianowicie Pike Place Market. Ten publiczny targ, uruchomiony w 1907 roku, zajmujący powierzchnię ponad 9 akrów i będący miejscem widokowym na Zatokę Elliota, zasłużenie zyskał już status kultowego. W filmie „Bezsenność w Seattle” jest scena, podczas której główny bohater, grany przez Toma Hanksa, rozmawia ze swoim przyjacielem, siedząc przy barze w zatłoczonej restauracji. Rozmowa toczy się wokół standardów randkowania w latach 90, kształtu jaki powinien mieć męski tyłek, by móc określić go mianem „cute butts” oraz zagadki włoskiego deseru – tiramisu. Scena ta została nakręcona w restauracji Athenian, specjalizującej się w daniach z ryb i owoców morza, a mieszczącej się w bezpośrednim sąsiedztwie Pike Place Market i chociaż w filmie trwała zaledwie jedną minutę i trzydzieści osiem sekund, zapewniła restauracji Athenian wieczną sławę, czyniąc z niej cel turystycznych pielgrzymek. Fani filmu mogą nawet usiąść na tych samych stołkach barowych, które zostały zaszczycone muśnięciem pośladków Toma Hanksa i Roba Reinera, gdyż oznaczono je odpowiednimi tabliczkami. Powstaniu Pike Place Market przyświecała idea „Meet the Producer”, która teraz, po ponad 100 latach, dzięki idei slow food, znowu zyskuje na znaczeniu, dając mieszkańcom miasta możliwość czerpania z bogactw farmerskich upraw, rybackich kutrów, lokalnych piekarni, mleczarni czy sklepów rzeźnickich. Na górnym poziomie targowiska, gdzie sprzedaje się ryby, owoce morza i świeże produkty żywnościowe, stoły wprost uginają się pod halibutami z Alaski, dorszami, gładzicami, łososiami, karmazynami, tuńczykami żółtopłetwymi, skorupiakami z przylądka Dungeness czy ostrygami z Kolumbii Brytyjskiej. Łososie latają tam również nad głowami klientów w słynnym show, urządzanym przez sprzedawców z Pike Place Fish Market, którzy przerzucają między sobą z dużą wprawą okazałe sztuki, od czasu do czasu rzucając w tłum klientów gumową atrapę ryby. Łosoś zresztą jest królem rybnych stoisk, występując w dziesiątkach odmian, jak choćby wędzony na styl Nowej Szkocji, idealny do bajgli z kremowym serem czy suszony z czarnym pieprzem i czosnkiem, świetny jako przekąska na piesze wędrówki po okolicznych parkach krajobrazowych. Pike Place Market to ponad 500 najemców, oferujących swoje produkty w 8 budynkach, począwszy od świeżych ryb i mięsa (warto wymienić BB Ranch, sklep rzeźnicki dostarczający tylko mięso z lokalnych hodowli i ręcznie wyrabiane wędliny), ekologicznie uprawianych warzyw i owoców (jak maliny i truskawki z zajmującej 15 akrów organicznej farmy Dr. Leo Bolles, czy owoce pestkowe na stoisku Tiny’s Organics), ręcznie wyrabianych serów, na przysmakach z białych trufli, wyrobach czekoladowych, orzechach czy miodzie skończywszy. To również nieprawdopodobna feeria barw i zapachów na stoiskach z kwiatami, dziesiątki sklepików z upominkami, małych galerii sztuki, rodzinnych restauracji z kuchnią z każdego zakątka świata i kafejek. W tym z pierwszą kawiarnią sieci Starbucks. Trudno więc orzec, co jest dziś prawdziwym benchmarkiem, międzynarodową wizytówką Seattle – białe kubki Starbucksa z wizerunkiem syreny, najsłynniejszy publiczny targ na Pike Place, wieża Space Needle czy prowokacyjny romans rozgrywający się w jego scenerii… Magdalena Maskiewicz Przepisy na dania i koktajle inspirowane powieścią do znalezienia na stronach: www.myrecipies.com oraz www.cookingchanneltv.com
69
Ten ostatni element jest często bagatelizowany. Kładziemy się późnym wieczorem, wstajemy o świcie, mocna kawa staje się naszym najlepszym przyjacielem. Ożywienie nie trwa jednak długo, a niewyspanie daje się we znaki. Zalecana dawka snu to 7-8 godzin na dobę. Tyle czasu nasz organizm potrzebuje, żeby się zregenerować. Co ciekawe, kobiety powinny spać około 20 minut dłużej niż mężczyźni. Według brytyjskich naukowców jest to spowodowane tym, że u kobiet kora mózgowa odpowiedzialna za myślenie, mówienie, pamięć i świadomość pracuje intensywniej, a tym samym potrzebuje dłuższej regeneracji. Wiadomo jednak, że liczy się nie tylko ilość, ale także jakość, dlatego nawet najdłuższe leniuchowanie w łóżku nie spowoduje, że będziemy czuli się świetnie. Dla naszego samopoczucia w ciągu dnia bardzo duże znaczenie ma to, na czym i w jakich warunkach śpimy. Świątynia relaksu Sypialnia powinna być swoistą oazą snu i wyciszenia. Nie zabierajmy do łóżka laptopa, nie oglądajmy przed zaśnięciem telewizora. Warto także zadbać o odpowiednią temperaturę i wilgotność powietrza. Najlepiej będzie nam się spało w temperaturze między 17 a 20 stopni Celsjusza. Pomieszczenie powinno być także wywietrzone. W cieplejsze nocne warto spać przy uchylonym oknie, co zapewni cyrkulację świeżego powietrza.
70
„Ból Gwóźdź programu a to z kolei zapobiega powstawaniu roztoczy i alergenów. kręgosłupa, bóle Kolejnym ważny elementem, który ma wpływ na jakość Modele piankowe i bonnelowe są nieco tańsze, ale głowy, pogorszenie wzroku, naszego snu, jest materac. Dobry model pozwala odpodzięki wykorzystaniu dobrych jakościowo materiaodrętwienie palców u rąk i nóg, cząć mięśniom, zapewnia podparcie dla kręgosłupa łów są również warte polecenia. kłucie w piersiach to tylko niektóre doi sprawia, że zapadamy w głęboki, spokojny sen. Skąd jednak wiedzieć, który model jest dla nas najlepszy? legliwości spowodowane przez złe nawyki. Decydujące detale Na rynku dostępne są m.in. materace bonnelowe Jeżeli spokojny sen na właściwie dobranym Jeśli już zdecydujemy, który rodzaj materaca materacu nie zregeneruje codziennych (inaczej sprężynowe), piankowe, kieszeniowe i lateknajlepiej odpowiada naszym potrzebom, należy przeciążeń, w wieku 30 lat zaczniemy sowe. Aby wybrać materac dopasowany do naszych wybrać jego twardość. – Zasada jest taka, że dla systematycznie wizyty u rehabilitantów potrzeb, warto wiedzieć więcej o właściwościach osób o wadze powyżej 80 kg najlepsze są modele i różnego rodzaju lekarzy” – Krzyszkażdego z nich. nieco twardsze, a dla osób o drobniejszej budowie tof Trojnar, fizjoterapeuta ciała modele miękkie lub średnio twarde. Jeśli mamy i masażysta. Materac materacowi nierówny dylemat, ponieważ dzielimy łóżko z drugą osobą, a zna– Obecnie najpopularniejsze są materace kieszeniowe – mówi cząco różnimy się wagą, można rozważyć zakup dwóch poTomasz Goc, dyrektor handlowy Fabryki Materacy Janpol. – Ich wkład jedynczych materacy – tłumaczy T. Goc. Warto także położyć się na stanowią sprężyny umieszczone w oddzielnych kieszeniach, które pracują wybranym modelu i sprawdzić, czy jest nam wygodnie. Jeśli już stwoniezależnie od siebie. Dzięki temu materac ugina się punktowo i ruchy rzymy warunki sprzyjające komfortowemu wypoczynkowi i będziemy jednej osoby nie są odczuwalne dla drugiej. Jest to zatem idealny model mu poświęcali odpowiednią ilość czasu, z pewnością poczujemy różdo łóżek podwójnych. Materace lateksowe są bardzo elastyczne i doskonicę, a nasz organizm będzie nam wdzięczny. Być może energia, którą nale dopasowują się do kręgosłupa. Są także polecane alergikom, poniezyskamy popchnie nas do kolejnych pozytywnych zmian, np. uprawiaważ ich porowata struktura sprzyja odpowiedniej cyrkulacji powietrza, nia sportu lub znalezienia nowej, inspirującej pasji…
71
72
WROCWOW
Zakrzowska 29 to adres na mapie Wrocławia, pod którym intensywnie działa Centrum Inicjatyw Wszelakich. Jesienią do propozycji cyklicznych zajęć dla dzieci i dorosłych dołączył WIR, czyli festiwal Wiem i Rozumiem. Pierwsza edycja odbyła się 7 września.
Wpadnij w WIR dobrej zabawy
i nie tylko…
Festiwal naukowy dla całej rodziny to najnowszy pomysł twórców Centrum Zakrzowska 29. – Eksperymenty fizyczne dla dzieci od 5. roku życia, zaciekawiły także dorosłych, matematyczne gotowanie, doświadczenia poznawcze w dziedzinie biologii, kreatywna matematyka, a ponadto: warsztat kroju i szycia, zajęcia planistyczno-budowlane, kulisy tradycyjnej fotografii, turniej gier planszowych – to tylko niektóre z festiwalowych propozycji, które cieszyły się największą popularnością. Zwieńczeniem imprezy była Zakrzowska Noc Odkrywców, podczas której dzieci, już bez rodziców, kontynuowały naukowe poszukiwania, znajdując odpowiedzi na najbardziej zaskakujące pytania. – Organizatorzy przejęli opiekę nad dziećmi, a rodzice, którzy przy tej okazji zyskali nieco czasu wolnego, byli również bardzo zadowoleni- podkreśla organizatorka Agnieszka Kaczor-Tykierko.
Na Zakrzowskiej działa też szkoła rodzenia prowadzona przez położną, która jako jedna z niewielu w Polsce ma uprawnienia do odbierania również porodów w domu. Cyklicznie organizowane są bezpłatne warsztaty ABC narodzin, podczas których rodzice oczekujący na narodziny maleństwa dowiadują się, jak najlepiej przygotować się do powiększenia rodziny. W ramach zajęć odbywają się rozmaite spotkania z ekspertami od noszenia dzieci w chustach, ekorodzicielstwa, z doulą, specjalistami od kompletowania wyprawki, snu dziecka, bezpieczeństwa czy karmienia piersią. Na Zakrzowskiej 29 dorośli także mogą eksperymentować w kuchni. Raz na kilka tygodni warsztaty prowadzi Marta Dymek, twórczyni bloga kulinarnego www. Jadlonomia.com oraz zaprzyjaźnieni kucharze, którzy uczą, jak zrobić wyśmienite sushi, sprawnie wyfiletować ryby czy drób. Hitem Centrum jest joga. Coraz większą popularnością cieszą się warsztaty szycia, w czasie których można nauczyć się prostych rzeczy – jak wszycie zamka, czy skrócenie zasłon, ale też zaprojektować (a projekt zrealizować) własną torebkę, magiczne poduszki, a nawet autorską sukienkę. W przerwie między zajęciami, albo tak po prostu, można tu usiąść w klimatycznej kawiarence, wypić przepyszną, artystyczną kawę, poczytać dostępne gazety czy książki albo skorzystać z darmowego wifi. Zapraszamy zatem na Zakrzowską 29. Warto.
Zakrzowska dla dzieci Centrum Inicjatyw Wszelakich to 350 metrów, podzielonych na 5 sal i dużą, wygodną szatnię wyposażoną w przewijaki. Miejsce z klimatem, w którym na zajęciach dobrze czują się już kilkumiesięczne maluszki. W ofercie znajdują się także zajęcia dla przedszkolaków, starszych dzieci oraz młodzieży. Jest muzykoterapia, robotyka, angielski prowadzony metodą Helen Doron i warsztaty kulinarne, podczas których nie tylko można przyrządzić pizzę, zrobić pierogi czy przygotować zdrowy deser, ale przy okazji nauczyć się, jak nakryć do stołu czy sprawnie posługiwać sztućcami. Dużą popularnością cieszą się także Projektanci Mody – zajęcia, podczas których uczestnicy samodzielnie przygotowują wykroje, a przy okazji trenują umiejętności matematyczne – liczą biorąc miarę, czy wreszcie nawlekają igłę i szyją. W grupie zaawansowanej, która zna już ręczne ściegi, także na maszynie. W Centrum można również zorganizować swoje urodziny. Do dyspozycji jubilatów jest kilkanaście scenariuszy, ale animatorzy stale pracują nad nowymi pomysłami. – Jesteśmy także otwarci na życzenia gości. Pięcioletni Adaś podczas swojej imprezy chciał być strażakiem. Nie mieliśmy w standardowej ofercie takiej opcji, więc napisaliśmy scenariusz specjalnie dla niego – mówi A. Kaczor–Tykierko.
73
74
75
76