Elantris

Page 1


Brandon Sanderson

ELANTRIS

Przełożyła Aleksandra Jagiełowicz

Wydawnictwo MAG Warszawa 2007


Tytuł oryginału: Elantris Copyright © 2005 by Brandon Sanderson Copyright for the Polish translation © 2007 by Wydawnictwo MAG Redakcja i korekta: Urszula Okrzeja Ilustracja na okładce: Stephan Martiniere Opracowanie graficzne okładki: Jarosław Musiał Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń

Wyłączny dystrybutor Firma Księgarska Jacek Olesiejuk ul. Kolejowa 15/17, 01-217 Warszawa tel./fax (22) 631-48-32, (22) 632-91-55, (22) 535-05-57 www.olesiejuk.pl, www.oramus.pl

ISBN 978-83-7480-056-3 Wydanie I

Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax (0-22) 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl http://www.mag.com.pl


Prolog

Elantris kiedyś było piękne. Nazywano je miastem bogów: miejscem pełnym mocy, promiennym i magicznym. Przyjezdni twierdzili, że nawet kamienie lśniły tam wewnętrznym blaskiem, a miasto pyszniło się przedziwnymi, niezwykłymi cudownościami. Nocą Elantris lśniło jak wielki, srebrzysty płomień, widoczny nawet z wielkiej odległości. A jednak, choć Elantris było wspaniałe, jego mieszkańcy byli jeszcze wspanialsi. Mieli białe i lśniące włosy, a skórę niemal metalicznie srebrzystą. Elantrianie błyszczeli niemal tak samo, jak ich miasto. Legendy mówią, że byli nieśmiertelni – albo prawie nieśmiertelni. Ich ciała goiły się szybko, byli też obdarzeni wielką siłą, instynktem i szybkością. Mogli czarować samymi gestami dłoni; ludzie zjeżdżali do Elantris z całego Opelonu, by zakosztować elantryjskiego uzdrowienia, strawy lub mądrości. Elantrianie byli bóstwami. I każdy mógł zostać Elantrianinem. Zwano to Shaod, Przemianą. Uderzała na ślepo, zazwyczaj nocą, w czasie tych tajemniczych godzin, kiedy ciało zażywało 5


odpoczynku. Shaod mogła ogarnąć każdego – żebraka, rzemieślnika, szlachcica lub wojownika. A gdy już nadeszła, życie tej szczęśliwej osoby kończyło się i zaczynało od nowa – mogła odrzucić dawną, światową egzystencję i przeprowadzić się do Elantris. Elantris, w którym żyła w chwale, panowała mądrze i była czczoną przez wieczność. Wieczność skończyła się dziesięć lat temu.


Część pierwsza

CIEŃ ELANTRIS


Rozdział 1

Książę Raoden z Arelonu obudził się tego ranka bardzo wcześnie, całkowicie nieświadom, że właśnie został skazany na całą wieczność. Wciąż zaspany usiadł, mruganiem usiłując przyzwyczaić oczy do łagodnego porannego światła. Za otwartymi oknami balkonu w oddali widział ogromne miasto Elantris, a jego surowe ściany rzucały głęboki cień na mniejsze miasto Kae, gdzie mieszkał Raoden. Mury Elantris były niewiarygodnie wysokie, ale książę wciąż mógł dostrzec czarne szczyty wież ponad nimi – ich strzaskane iglice mówiły o ukrytym przed wzrokiem upadłym majestacie. Opuszczone miasto wydawało się ciemniejsze niż zazwyczaj. Raoden przyglądał mu się przez dłuższą chwilę, aż wreszcie odwrócił wzrok. Ogromne elantryjskie mury nie dawały o sobie zapomnieć, ale lud Kae wciąż starał się to uczynić. Bolesne było wspomnienie piękna miasta, zastanawianie się, jak dziesięć lat temu błogosławieństwo Shaod stało się przekleństwem... Raoden potrząsnął głową i wstał z łóżka. Jak na tak wczesną porę, było niezwykle ciepło. Nie czuł nawet odrobiny chłodu, 9


kiedy narzucił szlafrok i pociągnął za sznur wzywający służbę, oznajmiając, że chce dostać śniadanie. Jeszcze jedna dziwna sprawa. Był głodny. Bardzo głodny. Prawie umierał z głodu. Nigdy nie lubił obfitych śniadań, ale dziś po raz pierwszy niecierpliwie czekał na posiłek. Wreszcie zdecydował się wezwać kogoś, aby sprawdzić, czemu akurat dzisiaj trwa to tak długo. – Ien?! – zawołał w stronę mrocznych komnat. Odpowiedziała mu cisza. Raoden zmarszczył lekko brwi, zdziwiony nieobecnością Seona. Gdzie może być Ien? Wstał i jego wzrok znów zatrzymał się na Elantris. Ukryte w cieniu ogromnego grodu Kae wyglądało jak niewielka wioska. Ogromny, czarny jak heban blok... właściwie już nie gród, a tylko skorupa. Raoden zadrżał. Rozległo się stukanie do drzwi. – Wreszcie – mruknął Raoden i podszedł, by wpuścić starą Elao, która stała za nimi z tacą owoców i ciepłego chleba. Taca wyśliznęła się ze zmartwiałych dłoni służącej i upadła z hukiem na podłogę. Raoden zamarł. Metaliczny brzęk rozległ się echem w cichym porannym korytarzu. – Litościwy Domi! – szepnęła z przerażeniem w oczach Elao i drżącą ręką sięgnęła do piersi, by chwycić amulet Korathi zwisający z jej szyi. Raoden wyciągnął dłoń, ale pokojowa cofnęła się z drżeniem, w pośpiechu zahaczając nogą o mały melon. – Co się dzieje? – zapytał Raoden. Nagle ujrzał własną dłoń. To, co do tej pory było skryte przed jego wzrokiem przez półmrok pokoju, teraz objawiło się w migoczącym świetle latarni w korytarzu. Raoden odwrócił się gwałtownie i chwiejnym krokiem podszedł do wielkiego zwierciadła wiszącego na ścianie komnaty. Światło poranka było już wystarczająco jasne, by mógł wyraźnie ujrzeć oblicze, które spojrzało na niego z tafli. Odbicie twarzy obcego człowieka. Niebieskie oczy nie zmieniły się, choć teraz wypełniało je przerażenie. Jednakże włosy zmieniły kolor z piaskowego na szary i pozbawiony życia. Najgorsza była skóra. Twarz w lustrze 10


była pokryta niezdrowymi, czarnymi plamami, niczym ciemne sińce. Plamami, które mogły oznaczać tylko jedno. Dosięgła go Shaod. *** Brama miejska Elantris zatrzasnęła się za nim z przeraźliwym grobowym hukiem. Raoden oparł się o nią plecami, wciąż jeszcze oszołomiony wydarzeniami dnia. Wydawało się, że te wspomnienia należą do innej osoby. Jego ojciec, król Iadon, nie spojrzał synowi w oczy, kiedy nakazał kapłanom przygotować go i wrzucić do Elantris. Uczyniono to szybko i bez hałasu. Iadon nie mógł sobie pozwolić na rozniesienie się wieści, że książę, następca tronu, jest Elantrianinem. Dziesięć lat temu Shaod uczyniłaby Raodena bogiem. Teraz, zamiast zmieniać ludzi w srebrnoskóre bóstwa, zmieniała ich w chore potwory. Raoden pokręcił z niedowierzaniem głową. Shaod – to się zdarzało innym ludziom. Nieznajomym. Ludziom, którzy zasługiwali na to, by ich przeklęto. Nie książę korony Arelonu. Nie Raoden. Przed sobą miał gród Elantris. Wzdłuż wysokich murów ciągnęły się strażnice i szeregi żołnierzy – ludzi, którzy za zadanie mieli nie chronienie miasta przed dostępem wroga, lecz niedopuszczenie do ucieczki mieszkańców. Od Reod wszystkie osoby dotknięte Shaod zsyłano do Elantris, by sczezły. Upadłe miasto stało się ogromnym grobowcem dla tych, których ciała zapomniały, co to śmierć. Raoden pamiętał, jak stawał na tych murach, spoglądając na przerażających mieszkańców, tak samo, jak teraz strażnicy spoglądali na niego. Wtedy miasto wydawało się odległe, choć stał na jego obrzeżu i zastanawiał się, jak by to było wędrować po tych poczerniałych ulicach. Teraz się dowie. Raoden przez moment napierał na bramę, jakby chciał w nią wrosnąć, oczyścić ciało ze zgnilizny. Opuścił głowę, wydając cichy jęk. Miał ochotę skulić się w kłębek na brudnych kamieniach 11


i czekać, aż ten sen się skończy. Wiedział jednak, że nigdy się nie obudzi. Kapłani stwierdzili, że ten koszmar nie ma końca. Jednak coś w głębi duszy popychało go przed siebie. Wiedział, że musi iść dalej, że jeśli się zatrzyma, po prostu się podda. Shaod objęła jego ciało. Nie mógł pozwolić, aby ogarnęła również jego umysł. I tak, z własną dumą jako jedyną tarczą przed rozpaczą, beznadzieją i – co najważniejsze – rozczulaniem się nad sobą, Raoden uniósł głowę, by spojrzeć w twarz potępieniu. *** Niegdyś, kiedy Raoden stawał na murach Elantris, aby spojrzeć w dół – zarówno dosłownie, jak i w przenośni – na jego mieszkańców, widział okrywający miasto brud. Teraz sam w nim stał. Każda powierzchnia – od ścian budynków po liczne pęknięcia w bruku – była pokryta patyną brudu. Śliska, oleista substancja wyrównywała koloryt Elantris, wszystkim barwom nadając ten sam jednolity, przygnębiający odcień – kolor stanowiący mieszaninę pesymizmu czerni z nieczystymi zieleniami i brązami ścieków. Przedtem udawało mu się dostrzec kilku mieszkańców miasta. Teraz mógł ich również słyszeć. Kilku Elantrian leżało na cuchnących kocich łbach rynku. Wielu siedziało bezmyślnie w kałużach ciemnej wody, które pozostały po nocnej ulewie. I wszyscy jęczeli. Większość czyniła to cicho, mamrocząc coś pod nosem, lub popiskując z bólu. Tylko jedna z kobiet w głębi placu wrzeszczała jak opętana. Po chwili jednak ucichła, jakby zabrakło jej tchu lub sił na dalsze krzyki. Większość była odziana w coś, co wyglądało jak łachmany – luźne, ciemne odzienie, równie brudne jak ulice. Z bliska jednak Raoden rozpoznał tę odzież. Spojrzał na własne, białe trumienne szaty. Były długie i powiewne, jak wstęgi zszyte razem w długą, luźną tunikę. Len na ramionach i kolanach był już zabrudzony od ocierania się o bramy miasta i kamienne filary. Raoden domyślał się, że wkrótce będą nie do odróżnienia od strojów innych Elantrian. 12


Oto czym się stanę, pomyślał Raoden. To się już zaczęło. Za kilka tygodni będę tylko pozbawionym nadziei ciałem, trupem jęczącym gdzieś w kącie. Z żalu nad swym losem wyrwał go nagle słaby ruch po drugiej stronie rynku. Kilku Elantrian siedziało w kucki w mrocznym podcieniu po drugiej stronie placu, na wprost niego. Niewiele mógł wyczytać z ciemnych sylwetek, ale wydawało się, że na coś czekają. Czuł na sobie ich wzrok. Uniósł rękę, by osłonić oczy przed światłem, i dopiero wtedy przypomniał sobie, że trzyma w dłoni mały pleciony kosz. Zawierał on rytualną ofiarę Korathi wysyłaną z umarłym w kolejne życie – lub w tym przypadku, do Elantris. Kosz zawierał bochen chleba, pęczek wątłych warzyw, garść ziarna i małą flaszkę wina. Zwykłe ofiary dla umarłych były znacznie obfitsze, ale to była ofiara dla Shaod. Raoden spojrzał znów na postaci w bramie i przypomniał sobie plotkę, którą słyszał jeszcze tam, na zewnątrz, o tym, jak brutalni bywają Elantrianie. Cienie jeszcze się nie poruszyły, ale spojrzenia, które czuł na sobie, były irytujące. Odetchnął głęboko i zszedł na bok, poruszając się wzdłuż murów miejskich ku wschodniej części rynku. Postaci wciąż mu się przyglądały, ale nie poszły za nim. Po chwili nie widział już bramy, a sekundę później skręcił szybko w jedną z bocznych uliczek. Odetchnął głęboko, czując, że udało mu się przed czymś uciec, choć nie wiedział przed czym. Po kilku chwilach był już pewien, że nikt go nie śledzi, i zaczął się wstydzić własnego niepokoju. Do tej pory nie natknął się jeszcze na nic, co potwierdzałoby krążące na temat Elantris plotki. Pokręcił głową i ruszył dalej. Smród wręcz obezwładniał. Wszechobecne ścieki wydzielały smród pleśni i zgnilizny, jak gnijące grzyby. Raoden był tak oszołomiony tym odorem, że omal nie nadepnął na starca skulonego pod ścianą budynku. Człowiek jęknął żałośnie, wyciągnął chudą rękę. Raoden spojrzał w dół i przeszedł go dreszcz. „Starzec” miał nie więcej niż szesnaście lat. Pokryta sadzą skóra istoty była ciemna i plamista, ale twarz należała do dziecka, nie do mężczyzny. Raoden mimowolnie cofnął się o krok. 13


Chłopiec jakby zrozumiał, że straci wkrótce szansę, i wyprostował rękę z nagłym przypływem sił, jaki daje tylko desperacja. – Jedzenie? – wymamrotał ustami, w których brakowało połowy zębów. – Proszę. Ręka opadła, widocznie zapas jego sił się wyczerpał. Ciało również opadło i znów oparło się o kamienną ścianę. Oczy jednak nie ustawały w śledzeniu Raodena. Smutne, pełne bólu oczy. Raoden widział już wcześniej żebraków w Zewnętrznych Miastach i prawdopodobnie nie raz został oszukany przez szarlatanów. Ten chłopiec jednak nie udawał. Sięgnął do kosza i wyciągnął bochen ofiarnego chleba, podając go chłopcu. Wyraz niedowierzania, jaki przebiegł po twarzy nieszczęśnika był chyba jeszcze bardziej niepokojący niż rozpacz, której miejsce zajął. To stworzenie dawno temu straciło nadzieję i żebrało bardziej z przyzwyczajenia, niż czekając na pomoc. Raoden minął chłopca i ruszył dalej wąską uliczką. Miał nadzieję, że miasto okaże się mniej ponure, kiedy opuści rynek, sądząc, że być może brud nawarstwiał się na skutek większego ruchu. Mylił się jednak – uliczka tonęła w takiej samej warstwie błota, jeśli nie grubszej. Za jego plecami rozległ się nagle stłumiony łomot. Raoden obejrzał się, zaskoczony. U wylotu bocznej uliczki stała grupa ciemnych postaci, pochylona nad spoczywającym na ziemi ciałem. Żebrak. Raoden z drżeniem patrzył, jak pięciu mężczyzn pożera bochenek chleba, walcząc o niego między sobą i ignorując rozpaczliwe okrzyki chłopca. Wreszcie jeden, widocznie zirytowany, spuścił na głowę chłopaka zaimprowizowaną pałkę, z chrzęstem, który rozległ się w całym zaułku. Mężczyźni skończyli jeść chleb i spojrzeli na Raodena, który z lękiem cofnął się o krok. Chyba zbyt pochopnie uznał, że nie jest śledzony. Kiedy pięciu mężczyzn wolno ruszyło w jego stronę, Raoden okręcił się na pięcie i rzucił do ucieczki. Za plecami słyszał odgłosy pościgu. Z przerażeniem biegł przed siebie – jako książę nigdy by tego nie uczynił. Biegł na oślep, spodziewając się, że za chwilę zabraknie mu tchu, a w boku odezwie się ostre ukłucie bólu, jak zwykle, kiedy się zmęczył. Nic się 14


jednak nie stało, zamiast tego poczuł jedynie ogromne znużenie i osłabienie, wydawało mu się, że zaraz upadnie. Było to okropne uczucie, jakby życie uchodziło z niego kropla po kropli. Z desperacją rzucił za siebie ofiarny koszyk. Wykonując niezgrabny ruch, stracił równowagę i niewidoczna wyrwa w bruku wprowadziła go w bezładny poślizg, ciskający go na masę gnijącego drewna. Drewno – które niegdyś mogło być stertą skrzyń – zatrzeszczało i zamortyzowało upadek. Raoden usiadł szybko, aż kawałki rozmiękczonej drzewnej miazgi rozprysły się naokoło. Napastnicy jednak stracili już zainteresowanie. Cała piątka klęczała w błocie, wymacując rozrzucone warzywa i ziarno, zbierając je z bruku i wyławiając z ciemnych kałuż. Raoden poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła, kiedy jeden z mężczyzn wsunął palce w szczelinę między kamieniami, wydobył spomiędzy nich papkę, w której było więcej ziemnej mazi niż kukurydzy, i łapczywie wepchnął do ust. Po podbródku pociekła mu brudna ślina, poruszające się wargi przypominały kociołek pełen bulgoczącego błota. Jeden z napastników zauważył, że Raoden im się przygląda. Warknął i sięgnął po pałkę wiszącą mu u boku. Raoden rozpaczliwie macał wokół siebie w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłoby służyć jako broń, aż znalazł deskę, która wydała mu się nieco mniej zgniła od pozostałych. Podniósł ją w niepewnych dłoniach, usiłując groźnie wyglądać. Bandyta przystanął. Sekundę później jego uwagę odwrócił dochodzący z tyłu okrzyk radości. Jeden z pozostałych odnalazł maleńki bukłak z winem. Walka, która się natychmiast wywiązała, sprawiła, że napastnicy na dobre zapomnieli o Raodenie. Wkrótce cała piątka znikła – czterech mężczyzn goniło piątego, szczęśliwca czy może naiwniaka, który dopadł bukłak jako pierwszy i postanowił uciec z cennym napitkiem. Raoden usiadł na stercie drewna, całkiem oszołomiony. A więc tym się staniesz... – Zdaje się, że zapomnieli o tobie, sule – usłyszał czyjś głos. Raoden poderwał się. Opodal, na niewielkich schodkach, rozparł się leniwie mężczyzna. Jego gładka, łysa czaszka błyszczała w świetle poranka. Zdecydowanie był Elantrianinem, ale przed 15


przemianą musiał należeć do innej rasy niż Raoden, pochodzącej spoza Arelonu. Skóra mężczyzny nosiła zdradzieckie ślady Shaod, ale jej nietknięte fragmenty nie były białe, lecz ciemnobrązowe. Raoden napiął mięśnie, gotów zmierzyć się z zagrożeniem, lecz ten człowiek nie okazywał ani pierwotnej dzikości, ani porażającej słabości, jakie prezentowali inni mieszkańcy. Wysoki, o zgrabnej sylwetce, miał szerokie dłonie i bystre oczy. Przyglądał się Raodenowi z niejaką zadumą. Raoden odetchnął z ulgą. – Kimkolwiek jesteś, cieszę się, że cię widzę. Myślałem, że wszyscy tutaj są umierający lub postradali zmysły. – Nie możemy być umierający – odpowiedział pogardliwie mężczyzna. – My już nie żyjemy. Kolo? – Kolo. – Obce słowo było mu jakby znajome, podobnie, jak silny akcent tamtego. – Nie pochodzisz z Arelonu? Mężczyzna pokręcił głową. – Jestem Galladon, z suwerennego Królestwa Duladelskiego. Ostatnio pochodzę z Elantris, krainy ścieków, szaleństwa i wiecznego potępienia. Miło cię poznać. – Duladen? – powtórzył Raoden. – Przecież Shaod dotyka jedynie ludzi z Arelonu. Wstał, otrzepał się z kawałków drewna i skrzywił, kiedy poczuł ból w stłuczonym palcu. Był pokryty błotem i przesiąkł już odorem Elantris. – Duladen to mieszanina ras: arelickiej, fjordelskiej, teodzkiej... Wszystkich tam znajdziesz. Raoden zaklął cicho. Galladon uniósł brew. – Co się dzieje, sule? Drzazga ci się wbiła w nieodpowiednie miejsce? A właściwie, jeśli się zastanowić, to nie ma na to odpowiednich miejsc. – To mój palec! – odparł Raoden, kuśtykając po śliskich kamieniach. – Coś się z nim dzieje. Potknąłem się, kiedy biegłem, ale ból nie chce zniknąć. Galladon pokręcił ze smutkiem głową. – Witaj w Elantris, sule. Nie żyjesz, twoje ciało nie będzie się regenerowało jak należy. 16


– Co? – Raoden podszedł do stopni, na których siedział Galladon i usiadł obok. Palec bolał go wciąż tak samo jak w momencie uderzenia. – Każdy ból, sule – szepnął Galladon. – Każde skaleczenie, każde uderzenie, każdy siniec, każde ukłucie – pozostaną z tobą, aż oszalejesz z bólu. Jak powiedziałem, witaj w Elantris. – Jak to znosicie? – zapytał Raoden, masując palec. To było takie głupie, drobne uderzenie, ale i tak musiał hamować łzy bólu, napływające mu do oczu. – Nie znosimy. Albo jesteśmy bardzo ostrożni, albo kończymy jak ci rulos, których widziałeś na rynku. – Na rynku... Idos Domi! – Raoden dźwignął się na nogi i pokuśtykał w stronę rynku. Odnalazł młodego żebraka w tym samym miejscu, przy wylocie alejki. Wciąż żył... na swój sposób. Oczy chłopca były zwrócone ku niebu, źrenice drgały lekko. Poruszał ustami, ale nie wydobywał się z nich żaden dźwięk. Z boku jego szyi widniała ogromna rana, obnażająca kręgi i krtań. Chłopak próbował oddychać, ale czynił to ostatkiem sił. Nagle palec Raodena przestał być aż tak ważny. – Idos Domi... – wyszeptał, odwracając głowę. Ogarnęły go mdłości. Wyciągnął rękę i przytrzymał się ściany budynku, by nie upaść. Pochylił się, z całych sił starając się nie uczynić obfitszymi nieczystości spływających po bruku. – Jemu już niewiele pomoże – rzekł Galladon rzeczowym tonem, kucając przy żebraku. – Jak...? – zaczął Raoden, ale urwał, bo żołądek znowu zaczął go nękać. Z głośnym pluskiem usiadł w błocie i po kilku głębokich oddechach zdołał wreszcie zapytać: – Jak długo będzie tak żył? – Wciąż nic nie rozumiesz, sule – odrzekł ze smutkiem w głosie Galladon. – On nie żyje. Każdy z nas nie żyje. Dlatego przecież tu jesteśmy. Kolo? Chłopiec pozostanie w takim stanie na zawsze. A właściwie tak długo, jak długo trwa zwykle wieczne potępienie. – I nic nie możemy zrobić? Galladon wzruszył ramionami. 17


– Możemy próbować go spalić, o ile uda nam się rozpalić ogień. Ciała Elantrian palą się chyba lepiej niż przeciętnych ludzi, niektórzy uważają też, że dla naszego ludu to godna śmierć. – A... – Raoden wciąż nie mógł się zdobyć na to, by spojrzeć na chłopca. – A jeśli to zrobimy, co stanie się z nim... z jego duszą? – On nie ma duszy – odparł Galladon. – Przynajmniej tak twierdzą kapłani. Korathi, Derethi, Jesker... wszyscy mówią to samo. Jesteśmy przeklęci. – To nie jest odpowiedź na moje pytanie. Czy ból ustanie, jeśli go spalimy? Galladon spojrzał na chłopca. Po dłuższej chwili wzruszył ramionami. – Niektórzy powiadają, że jeśli się nas spali, albo odetnie głowę, albo zrobi coś, co spowoduje całkowite zniszczenie ciała, po prostu przestaniemy istnieć. Inni z kolei twierdzą, że ból nie ustanie. Że staniemy się bólem. Uważają, że będziemy unosić się bezmyślnie, niezdolni do odczuwania czegokolwiek oprócz bólu. Nie podoba mi się ani jedna, ani druga opcja, więc będę po prostu starał się pozostać w jednym kawałku. Kolo? – Tak – szepnął Raoden. – Kolo. Odwrócił się, wreszcie zbierając całą odwagę, by spojrzeć na rannego chłopca. Jego wzrok znów padł na ogromną ranę i krew wolno wypływającą z niej na ziemię – jakby płyn po prostu znajdował się w żyłach, niczym woda stojąca w bajorze. Z nagłym dreszczem przerażenia Raoden uniósł rękę i dotknął piersi. – Moje serce nie bije! – zawołał. Dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. Galladon spojrzał na Raodena, jakby usłyszał całkowicie idiotyczne stwierdzenie. – Sule, jesteś martwy. Kolo? *** Nie spalili chłopca. Nie tylko dlatego, że brakowało im do tego odpowiednich narzędzi, ale z tego powodu, że Galladon stanowczo się temu sprzeciwił. 18


– Nie możemy podjąć takiej decyzji. A jeśli on naprawdę nie ma duszy? Jeśli przestanie istnieć, kiedy spalimy jego ciało? Dla wielu istnienie w bólu jest lepsze niż jego brak. Pozostawili zatem chłopca tam, gdzie upadł. Raoden podążył za Galladonem, ponieważ nie miał pojęcia, co innego mógłby robić, mimo że poczucie winy dokuczało mu jeszcze bardziej niż ból w stopie. Galladon widocznie nie dbał o to, czy Raoden idzie za nim, czy nie. Ruszył przed siebie, potem się zatrzymał, obserwując plamę brudu na ścianie. Wreszcie potężny, ciemnoskóry mężczyzna ruszył w kierunku miejsca, z którego przyszli, całkowicie ignorując Raodena. Raoden spoglądał na odchodzącego Dulanina i próbował zebrać myśli. Był szkolony do życia w polityce, lata przygotowań nauczyły go szybko podejmować decyzje. Właśnie podjął kolejną. Postanowił zaufać Galladonowi. W Dulaninie niewątpliwie było coś sympatycznego, coś, co Raoden uznał za miłe, nawet jeśli to coś było ukryte pod warstwą pesymizmu tak grubą, jak warstwa nieczystości na bruku. Było to coś więcej niż inteligencja, coś więcej niż swobodny sposób bycia. Raoden widział wyraz oczu tamtego, kiedy spoglądał na cierpiącego chłopca. Galladon twierdził, że akceptuje to, co nie do uniknięcia, ale czuł smutek, że musi to uczynić. Dulanin odnalazł swoje dawne miejsce na schodach i usiadł znowu. Raoden westchnął z determinacją i podszedł, stając przed nim. Galladon podniósł wzrok. – No? – Potrzebuję twojej pomocy, Galladonie – rzekł Raoden, przykucając przed schodkami. Galladon prychnął. – To Elantris, sule. Nie ma tu czegoś takiego jak pomoc. Ból, szaleństwo i mnóstwo brudu to wszystko, co możesz tu znaleźć. – Mówisz tak, jakbyś w to wierzył. – Zwróciłeś się pod niewłaściwy adres, sule. – Jesteś jedyną przytomną istotą, która mnie nie zaatakowała – rzekł Raoden. – Twoje czyny są bardziej przekonujące niż słowa. 19


– A może tylko dlatego cię nie zaatakowałem, że nie masz nic, co można by ci zabrać? – Nie uwierzę w to. Galladon wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć „Nie obchodzi mnie, w co wierzysz”, i oparł się o ścianę budynku, przymykając oczy. – Jesteś głodny, Galladonie? – zapytał cicho Raoden. Mężczyzna raptownie otworzył oczy. – Kiedyś się zastanawiałem, kiedy król Iadon karmi Elantrian – dumał na głos Raoden. – Nigdy nie słyszałem, by do miasta przywożono jakieś zapasy, ale zawsze sądziłem, że je przysyła. Uważałem, że Elantrianie są żywymi istotami. Teraz myślę, że jeśli ludzie z tego miasta mogą żyć bez bicia serca, mogą zapewne również obejść się bez żywności. Oczywiście, to nie znaczy, że głód znika. Kiedy się rano obudziłem, byłem bardzo głodny. Dalej jestem. Sądząc z tego, jak zachowywali się ludzie, którzy mnie zaatakowali, ten głód się wzmaga. Sięgnął pod poplamioną błotem ofiarną szatę, wyjął niewielki, cienki przedmiot i położył przed sobą. Kawałek suszonego mięsa. Galladon wytrzeszczył oczy, a wyraz jego twarzy zmienił się ze znudzenia w zainteresowanie. W jego źrenicach pojawił się błysk – odrobina tej samej dzikości, jaką Raoden widział już wcześniej w oczach napastników. O wiele bardziej kontrolowana, ale istniała. Po raz pierwszy zrozumiał, co ryzykuje, stawiając na pierwsze wrażenie. – A skąd to? – zapytał Galladon. – Wypadło z mojego koszyka, kiedy kapłani mnie tu prowadzili, wsadziłem więc za pas. Chcesz je czy nie? Galladon przez dłuższą chwilę milczał. – Dlaczego sądzisz, że nie zaatakuję cię, by je zdobyć? Te słowa nie były tylko hipotezą. Raoden czuł wyraźnie, że część umysłu Galladona rozważa takie działanie. Jak duża część, trudno było powiedzieć. – Nazwałeś mnie „sule”, Galladonie. Jak mógłbyś zabić kogoś, kogo nazwałeś przyjacielem? Galladon usiadł, wpatrując się w mięso jak zahipnotyzowany. Z kącika ust pociekła mu strużka śliny. Podniósł wzrok na 20


Raodena, który czuł, jak ogarnia go coraz większy niepokój. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, w Galladonie coś jakby pękło i napięcie znikło. Dulanin roześmiał się nagle. – Mówisz po duladelsku, sule? – Tylko kilka słów – odparł Raoden. – Wykształcony człowiek? Cóż za bogata ofiara dla Elantris! Zgoda, ty cwany rulo, czego chcesz? – Trzydziestu dni – odparł Raoden. – Przez trzydzieści dni będziesz mnie oprowadzał i mówił wszystko, co wiesz. – Trzydzieści dni? Sule, jesteś kayana. – O ile dobrze zrozumiałem – odparł Raoden, czyniąc gest, jakby chciał zabrać mięso – jedyna żywność, która się tu pojawia, wchodzi wraz z nowo przybyłymi. Przy tak marnych ofiarach i tylu gębach do wyżywienia człowiek szybko robi się głodny. Można powiedzieć, że głód doprowadza cię do obłędu. – Dwadzieścia dni – odparł Galladon, a w jego oczach pojawił się znowu błysk. – Trzydzieści, Galladonie. Jeśli ty mi nie pomożesz, uczyni to ktoś inny. Galladon zgrzytnął zębami. – Rulo – wymamrotał i wyciągnął dłoń. – Trzydzieści dni. Na szczęście nie planowałem w najbliższym czasie żadnych dłuższych wyjazdów. Raoden rzucił mu mięso. Galladon chwycił je w locie i odruchowo podniósł do ust, ale nagle znieruchomiał. Ostrożnie wsunął mięso do kieszeni i wstał. – Więc jak cię mam nazywać? Raoden zawahał się. Może lepiej, żeby ludzie na razie nie wiedzieli, że jestem z królewskiego rodu? – pomyślał. – „Sule” będzie całkiem dobrze. Galladon zachichotał. – Widzę, że jesteś skryty. Dobrze, chodźmy zatem. Czas na wycieczkę.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.