Nakręcana dziewczyna Paolo Bacigalupi Przełożył Wojciech M. Próchniewicz Wydawnictwo MAG Warszawa 203
Tytuł oryginału: The Windup Girl Copyright © 2009 by Paolo Bacigalupi Copyright for the Polish translation © 20 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Ilustracja oraz opracowanie graficzne okładki: Tomasz Maroński Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń Wydanie II ISBN 978-83-7480-264-2 Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 2 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 34 743 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 9, 05-850 Ożarów Maz. tel. 227 23 000 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: drukarnia@dd-w.pl
I – Nie, nie mangustan. – Anderson Lake nachyla się i pokazuje. – Poproszę ten tutaj. Kaw pollamai nee khap. Czerwona skórka i zielone włoski. Wieśniaczka uśmiecha się, obnażając poczerniałe od żucia betelu zęby i wskazuje pryzmę owoców za plecami. – Un nee chai mai kha? – Tak. To. Khap. – Anderson kiwa głową i zmusza się do uśmiechu. – Jak to się nazywa? – Ngoh. – Wymawia to słowo starannie, dla cudzoziemca, i wręcza mu jeden okaz. Anderson bierze owoc, marszcząc czoło. – To coś nowego? – Kha. – Kobieta potwierdza, kiwnąwszy głową. Anderson obraca owoc w dłoni, przyglądając mu się. Bardziej niż owoc przypomina morski ukwiał lub rozdymkę. Ze wszystkich stron sterczą łaskoczące go w dłoń szorstkie zielone macki. Skórka ma rdzawoczerwoną barwę rdzy pęcherzowej, ale w zapachu nie wyczuwa się ani śladu zepsucia. Mimo wyglądu, wydaje się zupełnie zdrowy. – Ngoh – powtarza chłopka, a potem, jakby czytając mu w myślach: – Nowy. Nie ma rdzy. Anderson kiwa z roztargnieniem głową. Targ soi wokół kłębi się od mieszkańców Bangkoku na zakupach. Przejście wypełniają cuchnące pryzmy durianów i wiaderka z wodą, w których chlupocą ryby żmijogłowe i tajskie makrele. Nad nimi płachty polimeru z oleju palmowego obwisają od żaru zwrotnikowego słońca, rzucając na targ cienie ręcznie malowanych kliprów kompanii handlowych i twarze 7
uwielbianej Małej Królowej. Przepycha się człowiek niosący wysoko nad głową kury o cynobrowych grzebieniach, trzepoczące i skrzeczące z oburzenia w drodze do rzeźni, a kobiety w jaskrawych pha sin targują się i uśmiechają do sprzedawców, zbijając ceny pirackiego ryżu U-Tex i nowych odmian pomidorów. Andersona nic z tego nie rusza. – Ngoh – powtarza jeszcze raz wieśniaczka, szukając kontaktu. Długie włoski owocu łaskoczą go w dłoń, pobudzając do rozmyślań o jego pochodzeniu. Kolejny sukces tajskich genhakerów, po pomidorach, bakłażanach i papryczkach, od których uginają się sąsiednie stragany. Całkiem jakby zaczynały się spełniać proroctwa grahamickiej Biblii. Jakby święty Francis we własnej osobie kręcił się niespokojnie w grobie, przygotowując się do powtórnego przyjścia, objuczony ciężarem zatraconych w historii kalorii. „I przybędzie w dźwięku trąb i powróci Eden...”. Anderson obraca dziwny włochaty owoc w dłoni. Ani śladu smrodu cibiskozy. Ani jednej blizny od rdzy pęcherzowej, ani graffiti, jakie rysuje na skórce genhakowany ryjkowiec. Ma w głowie cały atlas kwiatów, owoców i warzyw świata, a jednak nie widzi żadnej wskazówki, która pomogłaby mu go rozpoznać. Ngoh. Tajemnica. Na migi pokazuje, że chciałby spróbować, i chłopka zabiera mu owoc. Brązowym kciukiem gładko oddziera włochatą skórkę, ukazując blady miąższ. Półprzejrzysty, żyłkowany, najbardziej kojarzy się z marynowanymi szalotkami serwowanymi w martini w klubach dla naukowców w Des Moines. Oddaje mu go. Anderson wącha ostrożnie. Zaciąga się kwiatową słodyczą. Ngoh. Nie powinien istnieć. Wczoraj 8
jeszcze nie istniał. Wczoraj nie sprzedawał ich ani jeden stragan w całym Bangkoku, a dzisiaj piętrzą się piramidkami wokół tej siedzącej na ziemi w cieniu plandeki niedomytej kobiety. Z jej szyi mruga do niego lśniący złoty amulet z męczennikiem Phra Seubem, talizman chroniący przed zsyłanymi przez firmy kaloryczne rolniczymi plagami. Ubolewa, że nie może obserwować tego owocu w jego naturalnym środowisku, wiszącego na drzewie, albo kryjącego się pod liśćmi jakiegoś krzaka. Mając odrobinę więcej informacji, mógłby odgadnąć rodzaj i rodzinę, wpaść na jakiś trop genetycznej przeszłości, którą próbuje ekshumować Królestwo Tajlandii, nie ma jednak żadnych więcej wskazówek. Wsuwa do ust śliską, półprzejrzystą bryłkę ngoh. Atak smaku, uderzenie cukru i płodności. Kwiatowa bomba oblepia mu język. Całkiem jakby wrócił na pola MegaPlonu w Iowa, kiedy dostał pierwszą w życiu, maleńką landrynkę od agronoma z Midwest Compact, będąc jeszcze tylko bosym chłopakiem ze wsi między łodygami kukurydzy. Ten wstrząsający atak smaku – prawdziwego smaku – po wypranym z niego całym życiu. Z nieba leje się żar. Kupujący przepychają się i targują, ale jego nic nie rusza. Obraca ngoh w ustach, z zamkniętymi oczyma, smakując przeszłość, rozkoszując się czasami obfitującymi w takie owoce, zanim krajobraz spustoszyła cibiskoza i japoński genhakowany ryjkowiec, rdza pęcherzowa i świerzbopleśń. Stapia się z rajem – pod słonecznym młotem, wśród stękających bawołów i krzyków umierających kur. Gdyby był grahamitą, padłby na kolana i w ekstazie dziękował za przedsmak powrotu Edenu. Z uśmiechem wypluwa czarną pestkę na dłoń. Czytywał dzienniki botaników i odkrywców, kobiet i mężczyzn, 9
którzy przemierzali najgłębsze ostępy dżungli w poszukiwaniu nowych gatunków – ich odkrycia nie dają się jednak porównać z tym jednym owocem. Ponieważ ci wszyscy ludzie pragnęli odkryć. On zaś znalazł odrodzenie. Wieśniaczka rozpromienia się, już pewna, że ma klienta. – Ao gee kilo kha? Ile? – Zdrowe są? – pyta Anderson. Kobieta wskazuje na rozłożone obok na kamieniach świadectwa Ministerstwa Środowiska, podkreślając palcem daty kontroli. – Najnowsza odmiana – mówi. – Najlepszy gatunek. Anderson przygląda się połyskującym pieczęciom. Najprawdopodobniej białe koszule przybiły je za łapówkę, nie przeprowadzając pełnej kontroli, która zapewniłaby, że produkty są odporne na rdzę pęcherzową ósmej generacji oraz cibiskozę .mut.7 i mut.8. Cynik w głębi duszy podpowiada, że właściwie to bez znaczenia. Misterne, lśniące w słońcu stemple nie mają rzeczywistej funkcji, są raczej talizmanami – pozwalają ludziom czuć się bezpiecznie w niebezpiecznym świecie. W istocie, jeśli cibiskoza wybuchnie znowu, zdadzą się na nic. To będzie nowa odmiana, wszystkie stare badania staną się bezwartościowe, a ludzie znów zaczną modlić się do amuletów Phra Seuba, podobizn króla Ramy XII, składać ofiary w świątyni Lak Mueang, a potem wszyscy wykaszlą płuca, obojętne ile pieczątek Ministerstwa Środowiska będzie przyozdabiało ich żywność. Anderson chowa pestkę ngoh do kieszeni. – Poproszę kilo. Albo nie, dwa. Song. Song Podaje jej konopny worek. Nie chce mu się targować. Ile zażąda, to i tak za mało. Cuda są na wagę złota. Unikatowy gen dający odporność na kaloryczne epidemie albo 10
pozwalający efektywniej wykorzystywać azot sprawia, że zyski rosną niebotycznie. Jeśli rozejrzy się teraz po targu, zobaczy tę prawdę na każdym straganie. W uliczce kłębią się Tajowie kupujący wszystko, od genhakowanych odmian ryżu U-Tex, po cynobrowe kury. Ale wszystko to stare wynalazki, oparte na osiągnięciach genetycznych AgriGenu, PurCala i Total Nutrient Holdings sprzed lat. Owoce dawnej nauki, wytworzone gdzieś w bebechach laboratoriów naukowych Midwest Compact. A ngoh to co innego. Ngoh nie pochodzi ze Środkowego Zachodu. Królestwo Tajów jest sprytne, nie to co reszta. I kwitnie, a inne kraje, jak Indie, Birma i Wietnam, padają jak kostki domina, głodując i żebrząc u kalorycznych monopolistów o ich naukowe osiągnięcia. Parę osób przystaje, żeby zerknąć na nabytki Andersona, ale rezygnuje, widząc cenę, która jemu wydała się niska. Kobieta podaje mu ngoh, a Anderson omal nie wybucha śmiechem z rozkoszy. Ani jeden z tych kudłatych owoców nie powinien istnieć; równie dobrze mógłby nieść worek pełen trylobitów. Jeśli dobrze domyśla się jego pochodzenia, powrót ngoh z niebytu jest równie szokujący, jak byłby przechadzający się po Thanon Sukhumvit tyranozaur. Ale przecież to samo dotyczy wypełniających targ ziemniaków, pomidorów i papryczek, piętrzących się we wspaniałej obfitości, czy skrzynki innych dorodnych, niewidzianych od lat psiankowatych. W tym tonącym mieście chyba wszystko jest możliwe. Owoce i warzywa powstają z martwych, w alejach kwitną wymarłe kwiaty, a za tym wszystkim stoi Ministerstwo Środowiska, odprawiające czary nad niefunkcjonującym od pokoleń materiałem genetycznym. Dźwigając worek pełen owoców, przeciska się z powrotem przez soi i wychodzi na szeroką aleję. Wita go kłębowisko 11
ruchu, ludzie jadący do pracy przelewają się przez aleję Thanona Ramy IX jak wezbrany Mekong. Rowery, riksze rowerowe, niebieskoczarne bawoły i człapiące, ogromne megodonty. Na widok Andersona Lao Gu wyłania się z cienia walącego się biurowca, starannie odłamując żarzący się koniuszek papierosa. Znowu te psiankowate. Są wszędzie. Nie ma ich nigdzie na świecie, a tu plenią się aż miło. Resztę Lao Gu wtyka do wystrzępionej kieszeni koszuli i truchta przed Andersonem do rikszy. Stary Chińczyk wygląda jak strach na wróble, ubrany w łachmany, ale i tak mu się poszczęściło. Żyje, a większość jego rodaków zginęła. Ma pracę, a inni uchodźcy z Malezji tłoczą się jak hodowlane kurczaki w upalnych wieżowcach z czasów Ekspansji. Lao Gu ma na kościach żylaste mięśnie i dość pieniędzy, by pozwolić sobie na papierosy Singha. Według reszty żółtych kart, żyje sobie jak król. Siada okrakiem na siodełku rikszy i cierpliwie czeka, aż Anderson wgramoli się na fotel pasażera. – Do firmy – wydaje polecenie. – Bai khap. – Potem przechodzi na chiński: – Zou ba. Staruszek staje na pedałach i włącza się do ruchu. Rowery dzwonią ze wszystkich stron, jak dzwonki odstraszające cibiskozę, zirytowane, że tamują ruch. Lao Gu nie zwraca na nie uwagi i lawiruje, wjeżdżając głębiej w potok pojazdów. Anderson sięga po kolejnego ngoh, potem się powstrzymuje. Powinien je zachować. Są zbyt cenne, by się nimi opychać jak łakome dziecko. Tajowie wymyślili jakąś nową metodę na ekshumowanie przeszłości, a jemu wystarczy nasycić się dowodami rzeczowymi. Bębni palcami po owocach w worku, z trudem się pohamowując. 12
Żeby zająć się czymś innym, wygrzebuje paczkę papierosów i zapala jednego. Zaciąga się tytoniem, rozkoszując się żarem, wspominając zaskoczenie, gdy odkrył, jak świetnie prosperuje Królestwo Tajlandii, jak szeroko plenią się tutaj psiankowate. Paląc, myśli o Yatesie. O jego rozczarowaniu, kiedy siedzieli naprzeciw siebie, a między nimi na nowo tliła się wskrzeszona przeszłość. *** – Psiankowate. Zapałka Yatesa rozbłysła w półmroku biura SpringLife, oświetlając jego rumianą twarz, gdy przytykał ogień do papierosa i mocno się zaciągał. Zaskwierczał ryżowy papier. Koniuszek się rozżarzył, a Yates wypuścił dym, posyłając go pod sufit, gdzie w duchocie niczym w saunie posapywały nakręcane wiatraki. – Bakłażany. Pomidory. Papryki. Ziemniaki. Tytoń oskrzydlony; nicotiana. – Uniósł papierosa i poruszył brwią. – Tytoń. Zaciągnął się raz jeszcze, mrużąc oczy od żaru. Wokół w milczeniu stały zacienione biurka i pedałowe komputery. Wieczorem, po zamknięciu fabryki, można było w zasadzie pomyśleć, że te puste blaty znamionują coś innego niż klęskę. Może po prostu pracownicy poszli do domu, żeby wypocząć przed kolejnym dniem ciężkiej pracy? Kłam temu zadawały pokryte kurzem fotele i komputery – lecz w spowijającym meble cieniem półmroku, wśród prześlizgującego się przez mahoniowe okiennice światła księżyca, można było sobie wyobrażać co by było, gdyby. Wysoko, nakręcane wentylatory dalej powoli się kręciły, laotańskie gumowe paski rytmicznie poskrzypywały, ciągnąc 13
się po suficie, pobierając nieustanny strumyczek energii kinetycznej z centralnych sprężyn fabryki. – Tajowie mieli w laboratoriach trochę szczęścia – powiedział Yates – no i proszę, zjawiasz się. Gdybym był przesądny, pomyślałbym, że wyczarowali ciebie razem z tymi pomidorami. Bo każdy organizm potrzebuje drapieżnika. – Trzeba było zameldować, że robią takie postępy – odparł Anderson. – Nie tylko fabryką miałeś się zajmować. Yates się skrzywił. Jego twarz stanowiła studium niszczącego działania tropików. Popękane naczynka splatały się na policzkach w różowe dopływy i zdobiły bulwę nosa. Wodniste niebieskie oczy zamrugały, mętne jak powietrze miasta, duszne od palonego obornika. – Powinienem się domyślić, że wygryziesz mnie z mojej niszy. – To nic osobistego. – Nic, tylko moje dzieło życia. – Zaśmiał się, suchy terkot przypominający początki cibiskozy. Anderson uciekłby na ten dźwięk z pokoju, gdyby nie wiedział, że Yates, jak cały personel AgriGenu, jest uodporniony na wszystkie nowe odmiany. – Poświęciłem wiele lat, żeby to zbudować – dodał – a ty mi mówisz, że to nic osobistego. – Machnął rką ku okienkom biura wychodzącym na halę fabryki. – Zrobiłem sprężyny wielkości pięści, w których mieści się gigadżul energii. Cztery razy większy stosunek energii do wagi niż w innych produktach na rynku. Mam tu rewolucję w przechowywaniu energii, która przez ciebie pójdzie do śmieci. – Nachylił się ku niemu. – Czegoś tak przenośnego nie ma od czasów benzyny. – Tylko jeśli uda ci się je wyprodukować. 14
– Już jest blisko – upierał się Yates. – Tylko te kadzie z glonami. Tylko z nimi jest problem. Anderson nie odezwał się. Yates chyba odebrał to jako zachętę. – Sam pomysł jest bez zarzutu. Kiedy tylko kadzie zaczną produkować odpowiednią ilość... – Powinieneś nas powiadomić, jak tylko pierwszy raz zobaczyłeś psiankowate na rynku. Tajom udaje się uprawa ziemniaków od co najmniej pięciu sezonów. Ewidentnie mają gdzieś bank nasion, a my od ciebie nic nie wiemy. – Nie moja działka. Ja się zajmuję magazynowaniem energii. Nie hodowlą roślin. Anderson prychnął. – A jak zbiory się nie udadzą, to skąd weźmiesz kalorie do nakręcania twoich bajeranckich sprężyn? Rdza pęcherzowa mutuje teraz co trzy sezony. Chałupniczy genhakerzy łamią nasze projekty pszenicy TotalNutrient i SoyPro. Najnowsza odmiana kukurydzy MegaPlon daje radę ryjkowcom tylko w sześćdziesięciu procentach, a my tu słyszymy, że ty siedzisz na genetycznej kopalni złota. Ludzie głodują... Yates się zaśmiał. – Nie gadaj mi tu o ratowaniu życia. Widziałem, co się stało z bankiem nasion w Finlandii. – Nie my wysadziliśmy skarbce. Nikt nie miał pojęcia, że Finowie to tacy fanatycy. – Każdy głupi by to przewidział. Firmy kaloryczne mają taką reputację, jaką mają. – To nie była moja operacja. Yates znów parsknął śmiechem. – Tak się zawsze można wytłumaczyć, nie? Firma gdzieś wkracza, a my stoimy z boku i umywamy ręce. Udajemy, że to nie my byliśmy odpowiedzialni. Firma wycofuje SoyPro 15
z birmańskiego rynku, a my stoimy sobie z boku, mówimy, że kontrowersje wokół własności intelektualnej to nie nasza działka. Ale ludzie głodują i tak. – Zaciągnął się dymem z papierosa. – Naprawdę nie wiem, jak ktoś taki jak ty może spać spokojnie. – Nic trudnego. Odmawiam paciorek do Noego i świętego Francisa i dziękuję Bogu, że ciągle jesteśmy jeden krok przed rdzą pęcherzową. – Czyli to koniec? Zamykasz fabrykę? – Nie. Oczywiście, że nie. Produkcja sprężyn będzie trwać dalej. – O? – Yates nachylił się ku niemu, pełen nadziei. Anderson wzruszył ramionami. – Przykrywka się przyda. *** Żar papierosa dociera do palców Andersona, który upuszcza go między pojazdy. Pociera sparzony kciuk i palec wskazujący, a Lao Gu pedałuje przez zakorkowane ulice. Bangkok, Miasto Bóstw, przesuwa się w tył. Mnisi w szafranowych szatach przechadzają się chodnikami w cieniu czarnych parasoli. Dzieci biegają grupkami, rojąc się i rozpraszając, śmiejąc i pokrzykując do siebie w drodze do klasztornych szkół. Uliczni sprzedawcy wyciągają ramiona obwieszone wiankami z aksamitków, do składania w świątyniach, i unoszą błyszczące amulety z czcigodnymi mnichami, chroniące przed wszystkim, od bezpłodności po świerzbopleśń. Stragany na kółkach dymią i syczą, pachną smażonym olejem i fermentowaną rybą, a między kostkami nóg ich klientów migocą i nikną kształty cheshire’ów, pomiaukujące i czekające na resztki. 16
Nad głowami majaczą wysokościowce z czasów Ekspansji, obrośnięte pnączami i pleśnią – okna dawno powybijane, wielkie kości obrane do czysta. Pozbawione klimatyzacji i wind nie nadają się do mieszkania, więc stoją i kiszą się w słońcu. Z ich porów sączy się nielegalny dym z palonego obornika, znacząc miejsca, gdzie malajscy uchodźcy pośpiesznie pieką ćapati i gotują kopi, zanim na górę wtargną białe koszule i spuszczą im lanie za naruszanie przepisów. Pośrodku jezdni leżą twarzą do ziemi uchodźcy z północy, z wojny o węgiel, z rękoma wyciągniętymi do góry, w uprzedzająco grzecznej pozycji żebraka. Mijają ich riksze, rowery i zaprzężone w megodonty wozy, rozstępując się jak rzeka wokół kamieni. Na nosach i ustach żebraków wyrastają kalafiorowate narośle fa’ gan. Zęby mają czarne od betelu. Anderson sięga do kieszeni i rzuca im drobne pod stopy, nieznacznym skinieniem głowy odpowiadając na dziękczynne wai, i pełznie dalej. Krótką chwilę później ukazują się bielone ściany i uliczki cudzoziemskiej dzielnicy przemysłowej. Magazyny i fabryki stłoczone jedna przy drugiej, razem z zapachem soli i gnijących ryb. Wzdłuż uliczki rozkładają się handlarze, pod daszkami z brezentu i koców dla ochrony przed słońcem, które wali jak młotem. Tuż za nimi majaczy system zapór i śluz – to wały króla Ramy XII, powstrzymujące ciężar błękitnego oceanu. Trudno nie być nieustająco świadomym tych wysokich wałów i ciśnienia znajdującej się za nimi wody. Trudno nie myśleć, że Miasto Bóstw to jedna wisząca na włosku katastrofa. Lecz Tajowie są uparci i wymyślili sposób, by uchronić ich szacowne Krung Thep przed zatopieniem. Napędzane węglem pompy, przymusowe roboty na wałach i głęboka wiara w wizjonerskie przywództwo dynastii Chakri jak dotąd 17
pozwalają im opanować żywioł, który pochłonął Nowy Jork i Rangun, Mumbai i Nowy Orlean. Lao Gu wciska się w zaułek, niecierpliwie brzęcząc dzwonkiem na tamujących ruch kulisów. Na śniadych grzbietach kołyszą się zrobione z WeatherAll skrzynie. Logotypy sprężyn skrętnych produkowanych przez Chińczyków z Chaozhou, antybakteryjnych chwytów kierownicy Matsushita i ceramicznych filtrów do wody Bo Lok bujają się tam i z powrotem w hipnotycznym, człapiącym rytmie. Fabryka SpringLife unosi się nad tą ciżbą, jak wysoka twierdza zwieńczona wielkimi wentylatorami, kręcącymi się powoli w wylotach na najwyższym piętrze. Po drugiej stronie soi stoi jej lustrzane odbicie – fabryka rowerów Chińczyków z Chaozhou, a pomiędzy nimi kłębią się narosłe jak pąkle stragany na kółkach, jakie zawsze tamują wszystkie wejścia do fabryk, sprzedając ich pracownikom przekąski i posiłki. Lao Gu hamuje na dziedzińcu zakładu i wysadza Andersona przed wejściem na halę. Anderson gramoli się z rikszy, chwyta worek ngoh i przez chwilę stoi, patrząc na ośmiometrowe wrota do wpuszczania megodontów. Nazwę tej fabryki powinno się zmienić na „Kaprys Yatesa”. Straszny był z niego optymista. Anderson wciąż go słyszy, jak zachwala zalety genhakowanych glonów, jak protestuje, wygrzebując z szuflad biurka wykresy i zabazgrane kartki. „Nie możesz z góry osądzać mojej pracy tylko dlatego, że projekt Dar Oceanu się nie udał. Produkty tych glonów, starannie obrobione, dają wykładniczy wzrost pojemności energetycznej. Zapomnijmy o ich potencjale kalorycznym. Skupmy się na zastosowaniach w przemyśle. Jeśli tylko dasz mi trochę czasu, przyniosę ci na tacy cały rynek magazynowania energii. A przynajmniej, zanim podejmiesz decyzję, wypróbuj jedną z pokazowych sprężyn...”. 18
Gdy wchodzi na halę, ogarnia go huk maszyn, tłumiąc ostatni rozpaczliwy okrzyk optymizmu Yatesa. Megodonty stękają, napierając na kieraty, olbrzymie głowy nisko spuszczone, chwytne trąby wloką się po ziemi, gdy zataczają powolne koła wokół osi. Te genhakowane zwierzęta to żywe serce systemu napędowego fabryki, zapewniające energię dla linii taśm, wentylatorów i linii wytwórczych. Gdy ciągną naprzód, ich uprzęże rytmicznie poszczękują. Związkowi poganiacze w czerwieni i złocie chodzą obok swoich podopiecznych, pokrzykują na zwierzęta, od czasu do czasu smagają bambusowymi witkami, zachęcają pochodzące od słoni potwory do większego wysiłku. Po drugiej stronie hali linia produkcyjna wydziela sprężyny skrętne w nowiutkich obudowach i wysyła je do Działu Kontroli Jakości, a stamtąd do Pakowni, gdzie są ustawiane na paletach w oczekiwaniu na jakiś teoretyczny moment, gdy będą gotowe do wyeksportowania. Na widok Andersona robotnicy przerywają pracę i pozdrawiają go wai, składając dłonie i unosząc je do czoła, falą wyrazów szacunku rozchodzącą się wzdłuż linii. Banyat, szef Kontroli Jakości, podbiega z uśmiechem. Składa dłonie w wai. Anderson odpowiada zdawkowym wai. – Jak tam jakość? Banyat się uśmiecha. – De khap. Dobrze. Świetnie. Proszę spojrzeć. – Daje znak, a Num, kierownik zmiany, uderza w dzwon sygnalizujący zatrzymanie linii. Zaprasza Andersona, by poszedł za nim. – Ciekawa rzecz. Będzie pan zadowolony. Anderson rzuca mu wąski uśmiech, ma wątpliwości, czy cokolwiek od Banyata może go naprawdę ucieszyć. Wyciąga z worka ngoh i podaje kontrolerowi. 19