PRZEŁOŻYLI MAŁGORZATA STRZELEC I WOJCIECH SZYPUŁA
WYDAWNICTWO MAG WARSZAWA 2019
Tytuł oryginału: Ruin and Rising Copyright © 2014 by Leigh Bardugo Copyright for the Polish translation © 2019 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Joanna Figlewska Korekta: Urszula Okrzeja Projekt okładki: Natalie C. Sousa i Ellen Duda Opracowanie gra�czne okładki: Piotr Chyliński Mapy: Keith Thompson Projekt typogra�czny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-578-0 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 228 134 743 www.mag.com.pl Wyłączny dystrybutor: Firma Księgarska Olesiejuk spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz. tel. 227 213 000 www.olesiejuk.pl Druk i oprawa: CPI Moravia Books s.r.o.
ROZDZIAŁ 1
Stałam z rozpostartymi ramionami na rzeźbionym kamiennym balkonie, trzęsłam się z zimna w tanich szatach i próbowałam robić dobrą minę do złej gry. Keftę miałam pozszywaną ze strzępów sukni, którą nosiłam w noc ucieczki z pałacu, oraz krzykliwych zasłon, pochodzących – jak mi powiedziano – z niedziałającego teatru gdzieś w okolicach Sali. Obszyto ją paciorkami z żyrandoli wiszących w teatralnym holu. Haft na mankietach już się strzępił. David i Genya zrobili, co mogli, ale pod ziemią zasoby mieli ograniczone. Z daleka jednak efekt był należyty: kefta mieniła się złotem w świetle emanującym z moich dłoni, jego odblaski padały na stężałe w ekstatycznych grymasach twarze moich zwolenników zebranych daleko, daleko w dole. Dopiero z bliska dało się dostrzec, że szata rozłazi się w szwach, a pozłota jest fałszywa. Jak ja. Sfatygowana święta. Głos Apparata niósł się po wnętrzu Białej Katedry. Tłum się chwiał – z zamkniętymi oczami i uniesionymi rękami przypominał pole maku kołysane wiatrem, którego nie czułam. Wykonywałam wyreżyserowaną sekwencję gestów w taki sposób, żeby David i ewentualnie pomagający mu tego ranka piekielnicy mogli z łatwością śledzić moje ruchy z ukrytej pieczary tuż powyżej balkonu. Poranne modlitwy zawsze mnie przerażały, kapłan upierał się jednak, że taki fałszywy pokaz jest absolutnie niezbędny. 12
– Dajesz swoim ludziom dar, Sankta Alino – mówił. – Dajesz im nadzieję. Prawdę mówiąc, dysponowałam zaledwie bladą namiastką tego światła, którym władałam dawniej. Złota poświata była iluzją, dziełem piekielników, których ogień odbijał się w sfatygowanym zwierciadle sporządzonym przez Davida ze szkła z odzysku. Zwierciadło przypominało te, których użyliśmy podczas nieudanej próby odparcia ataku hordy Zmrocza w Os Alcie. Daliśmy się wówczas zaskoczyć: moja moc, wszystkie nasze plany, pomysłowość Davida i umiejętności Nikołaja nie wystarczyły, by powstrzymać rzeź, ja zaś od tamtej pory nie byłam w stanie wykrzesać nawet jednego promyka słońca. Jednakże większość trzódki Apparata nigdy nie widziała, co naprawdę potra� ich święta, więc na razie nasze małe oszustwo było wystarczające. Apparat skończył kazanie. To był też sygnał dla nas, żeby kończyć przedstawienie. Piekielnicy jaśniej rozświetlili moją postać; przez chwilę światło migało i dygotało w przypadkowy sposób, po czym przygasło, gdy opuściłam ręce. No, teraz już wiedziałam, kto pełni dyżur u boku Davida. Posłałam gniewne spojrzenie w głąb groty. Harshaw. Zawsze dawał się ponieść. Troje piekielników uszło z życiem z bitwy w Małym Pałacu; jedna z piekielniczek zmarła od ran zaledwie kilka dni później, a z pozostałej dwójki Harshaw był potężniejszy i bardziej nieprzewidywalny. Zeszłam z podwyższenia, chcąc jak najszybciej oddalić się od Apparata, ale pośliznęłam się, potknęłam i musiał złapać mnie pod rękę, żebym nie upadła. – Uważaj, Alino Starkov. Musisz dbać o swoje bezpieczeństwo. – Dzięki – odparłam. Chciałam mu się wyrwać, uwolnić od otaczających go stale woni świeżo wzruszonej ziemi i kadzidła. – Źle się dzisiaj czujesz – powiedział. – Wcale nie. Po prostu niezdara ze mnie. Oboje wiedzieliśmy, że to kłamstwo. Od czasu przybycia do Białej Katedry odzyskałam nieco sił, kości mi się zrosły, byłam 13
też w stanie zatrzymać posiłek w żołądku, ale nadal byłam osłabiona, wiecznie obolała i zmęczona. – Może przyda ci się dzień odpoczynku. Zgrzytnęłam zębami. Kolejny dzień uwięzienia w mojej komnacie. Zdławiłam irytację i posłałam Apparatowi wątły uśmiech. Wiedziałam, co chce zobaczyć. – Marznę – powiedziałam. – Wizyta w Kociołku na pewno dobrze by mi zrobiła. Ściśle rzecz biorąc, nie kłamałam: kuchnia była jedynym miejscem w Białej Katedrze, do którego wilgotny chłód nie miał przystępu, a o tej porze przynajmniej w jednym palenisku powinien płonąć ogień – przygotowywano przecież śniadanie. Obszerną okrągłą jaskinię wypełniał zapach pieczonego chleba i słodkiej zupy przyrządzanej z suszonego grochu i mleka w proszku, dostarczanego przez naszych sojuszników na powierzchni i gromadzonego przez pielgrzymów. Dla lepszego efektu wzdrygnęłam się teatralnie, ale w odpowiedzi uzyskałam tylko niezobowiązujące „Hmm”. Moją uwagę zwróciło poruszenie na dnie groty: właśnie przybyli nowi pielgrzymi. Odruchowo zmierzyłam ich spojrzeniem wojskowego stratega. Niektórzy mieli na sobie mundury, które zdradzały dezerterów z Pierwszej Armii, wszyscy zaś byli młodzi i krzepcy. – Żadnych weteranów? – zagadnęłam. – Żadnych wdów? – Niełatwo podróżuje się pod ziemią – odparł Apparat. – Wielu jest zbyt słabych lub za starych na taką wędrówkę. Wolą zostać w wygodnych domach. Mało prawdopodobne. Pielgrzymi przychodzili do nas wsparci na kulach i laskach, nie bacząc na swój wiek i stan zdrowia. Nawet umierający chcieli przed śmiercią zobaczyć Słoneczną Świętą. Obejrzałam się dyskretnie przez ramię: łukowato sklepionego przejścia strzegli brodaci, uzbrojeni po zęby żołnierze Straży Kapłańskiej – mnisi, równie uczeni jak Apparat, jedyni uprawnieni do noszenia broni pod ziemią. Na powierzchni byli jeszcze odźwierni, mający za zadanie odsiewać szpiegów i niewiernych 14
i udzielać schronienia tym, których uznają za godnych tego przywileju. W ostatnim czasie pielgrzymów przybywało coraz mniej, a ci, którzy wstępowali w nasze szeregi, wydawali się bardziej silni niż pobożni. Apparatowi zależało na potencjalnych żołnierzach, nie na kolejnych gębach do wykarmienia. – Mogłabym wyjść do starych i chorych – zaproponowałam. Wiedziałam, że to próżny trud, ale mimo wszystko musiałam spróbować. Prawie nie wypadało mi zachować się inaczej. – Święta powinna spotykać się z ludźmi, a nie chować jak szczur w norze. Apparat uśmiechnął się dobrodusznym, pobłażliwym uśmiechem, który pielgrzymi wprost uwielbiali. Mnie na jego widok chciało się wyć. – W trudnych czasach wiele zwierząt przypada do ziemi – odparł. – W ten sposób mogą przetrwać. Gdy głupcy toczą swoje głupie bitwy, szczury rządzą na polach i w miasteczkach. I ucztują na poległych, pomyślałam i znów się wzdrygnęłam. Apparat, jakby czytając mi w myślach, dotknął mojego ramienia. Jego długie, białe palce rozpostarły się na mojej skórze jak odnóża woskowego pająka. Jeżeli chciał mi w ten sposób dodać otuchy, to mu się nie udało. – Cierpliwości, Alino Starkov. Powstaniemy, gdy przyjdzie czas. Nie wcześniej. Cierpliwość. Jego stała recepta na wszystko. Powstrzymałam się od odruchowego dotknięcia nadgarstka, gdzie powinny spoczywać kości żarptaka. Zdobyłam łuski morskiego bicza i poroże jelenia, ale wciąż brakowało mi ostatniego elementu układanki Morozova. Moglibyśmy już mieć trzeci ampli�kator, gdyby Apparat udzielił wsparcia polowaniu lub chociażby pozwolił nam wrócić na powierzchnię, ale wiedziałam, że takie pozwolenie będzie miało swoją cenę. – Marznę – powtórzyłam, tłamsząc w sobie rozdrażnienie. – Chcę pójść do Kociołka. Zmarszczył brwi. – Nie podoba mi się, kiedy tulicie się tam we dwie z tą dziewczyną... 15
Za naszymi plecami strażnicy zamamrotali niespokojnie, jedno słowo doleciało do moich uszu: – Razruszaja. Strąciłam z ramienia dłoń Apparata i weszłam w głąb korytarza. Żołnierze Straży Kapłańskiej wyprężyli się na baczność. Podobnie jak wszyscy ich bracia nosili brązowy strój z promiennym złotym słońcem na piersi, takim samym jak zdobiące szatę Apparata. To był mój symbol. Nigdy nie patrzyli mi w oczy, nigdy też nie próbowali rozmawiać ani ze mną, ani z innymi griszami-uchodźcami. Stali w milczeniu pod ścianami pomieszczeń albo chodzili za mną krok w krok niczym brodate widma uzbrojone w karabiny. – To zakazane imię – powiedziałam. Patrzyli prosto przed siebie, jakbym była niewidzialna. – Naprawdę nazywa się Genya Sa�n i gdyby nie ona, wciąż byłabym więźniem Zmrocza. Żadnej reakcji, zauważyłam jednak, że odruchowo napięli mięśnie na dźwięk tego nazwiska. Dorośli mężczyźni z bronią bali się jednej pobliźnionej dziewczyny. Przesądni durnie. – Spokojnie, Sankta Alino. Apparat ujął mnie pod łokieć i zaprowadził do swojej komnaty audiencyjnej. Przetykany sebrnymi żyłkami su�t wyrzeźbiono w kształt rozety, ściany ozdobiono wizerunkami świętych ze złotymi aureolami, które musiały być dziełem fabrykatorów, bo żaden naturalny pigment nie przetrwałby w zimnym i wilgotnym środowisku Białej Katedry. Kapłan usadowił się na niskim drewnianym krześle i skinieniem ręki wskazał mi drugie, takie samo. Usiadłam, starannie maskując ulgę. Nawet dłuższe stanie mnie wyczerpywało. Taksował mnie wzrokiem, przyglądał się mojej ziemistej cerze i cieniom pod oczami. – Genya na pewno może się bardziej postarać – powiedział. Od mojej potyczki ze Zmroczem upłynęły dwa tygodnie, a ja wciąż nie wróciłam do pełni sił. Kości jarzmowe przecinały moje zapadnięte policzki jak para wściekłych wykrzykników, pobielałe włosy były delikatne jak pajęczyna. Jakiś czas temu udało mi się w końcu przekonać Apparata, żeby pozwolił Genyi asystować mi w kuchni; przy okazji miała używać swoich umiejętności, by 16
doprowadzić mnie do porządku. Był to dla mnie pierwszy od wielu tygodni kontakt z innym griszą. Rozkoszowałam się każdą chwilą, każdą, nawet najmniejszą nowiną. – Robi, co w jej mocy – odparłam. Apparat westchnął. – Zatem wszyscy chyba musimy zachować cierpliwość. Z czasem wyzdrowiejesz. Dzięki wierze. Dzięki modlitwie. Ogarnął mnie gniew. Doskonale wiedział, łajdak jeden, że jedynym lekarstwem dla mnie byłoby używanie mojej mocy, ale żeby to zrobić, musiałabym wrócić na powierzchnię. – Gdybyś tylko pozwolił mi wyjść na górę... – Za duże ryzyko. Jesteś dla nas zbyt cenna, Sankta Alino. – Wzruszył ramionami w przepraszającym geście. – Sama nie dbasz o swoje bezpieczeństwo, więc ja muszę to robić. Nie odpowiedziałam. To była taka nasza gra, którą prowadziliśmy od chwili, gdy mnie tu sprowadzono. Wiele zawdzięczałam Apparatowi. Najpierw dzięki niemu moi griszowie uszli cało z bitwy z potworami Zmrocza, a potem udzielił nam schronienia pod ziemią. Tyle że z każdym upływającym dniem Biała Katedra coraz bardziej przypominała mi więzienie, coraz mniej zaś bezpieczny azyl. Zetknął dłonie czubkami palców. – Mijają miesiące, a ty wciąż mi nie ufasz – zauważył. – Ależ ufam – skłamałam. – Naturalnie, że ci ufam. – Mimo to nie dajesz sobie pomóc. Gdybyśmy zdobyli żarptaka, wszystko mogłoby się zmienić. – David studiuje dzienniki Morozova. Jestem pewna, że znajdzie w nich odpowiedź. Beznamiętne, mroczne spojrzenie Apparata przeszywało mnie na wskroś. Podejrzewał, że wiem, gdzie szukać żarptaka, który był trzecim ampli�katorem Morozova i kluczem do pozyskania jedynej siły zdolnej pokonać Zmrocza i unicestwić Fałdę. I miał rację. A przynajmniej miałam nadzieję, że ma rację. Jedyna wskazówka odnośnie do miejsca pobytu żarptaka kryła się w moich skąpych wspomnieniach z dzieciństwa i nadziei, że pyliste ruiny Dva Stolba są czymś więcej, niż wydają się na 17
pierwszy rzut oka – ale, tak czy inaczej, lokalizacja żarptaka pozostawała tajemnicą, którą zamierzałam zachować dla siebie. Osamotniona pod ziemią, niemal pozbawiona mocy i szpiegowana przez Straż Kapłańską nie zamierzałam wyzbywać się jedynego potencjalnego narzędzia nacisku. – Chcę dla ciebie jak najlepiej, Alino Starkov. Dla ciebie i twoich przyjaciół. Jakże niewielu ich zostało... Gdyby coś im się przydarzyło... – Nie waż się ich tknąć! – warknęłam. Zapomniałam, że miałam być łagodna i słodziutka. Nie podobał mi się zapał Apparata. – Zmierzałem tylko do tego, że pod ziemią zdarzają się wypadki. Wiem, że każdą stratę bardzo boleśnie byś odczuła, a jesteś przecież taka słaba... Przy tym ostatnim słowie odsłonił zęby w uśmiechu. Dziąsła miał czarne jak wilk. Znów poczułam złość. Od pierwszego dnia w Białej Katedrze powietrze było wręcz gęste od gróźb dławiących mnie ustawicznym lękiem. Apparat nie przeoczył żadnej okazji, żeby mi przypomnieć, jaka jestem bezbronna. Odruchowo poruszyłam palcami ukrytymi w rękawach szaty. Cienie na ścianach skoczyły wyżej. Apparat odchylił się na krześle. Spojrzałam na niego z udawaną konsternacją, marszcząc brwi. – O co chodzi? – zapytałam. Odkaszlnął, strzelając oczami na boki. – Nie... – wyjąkał. – O nic. Puściłam cienie. Reakcja Apparata była warta mojego wysiłku i związanych z nim zawrotów głowy – ale też na więcej nie było mnie stać: mogłam zmusić cienie do tańca i tyle. Było to smętne, odległe echo mocy Zmrocza, pozostałość konfrontacji, która omal nie zabiła nas obojga. Odkryłam je, gdy próbowałam przywołać światło, i od tamtej pory próbowałam przekuć w coś większego, w jakiś rodzaj broni. Bez powodzenia. Odbierałam cienie jak karę, echo dawnej mocy, szydzące ze mnie – świętej fałszu i luster. 18
Apparat wstał. – Pójdziesz do archiwum – stwierdził stanowczo, próbując odzyskać panowanie nad sobą. – Cisza, spokój, nauka i kontemplacja przyniosą ulgę twojemu umysłowi. Zdusiłam jęk w piersi. To była prawdziwa kara: bezowocne wielogodzinne ślęczenie nad starymi tekstami religijnymi w poszukiwaniu informacji o Morozovie. W dodatku archiwum było ponure, zawilgocone i pełne żołnierzy Straży Kapłańskiej. – Odprowadzę cię – dodał Apparat. Jeszcze lepiej. – A co z Kociołkiem? – spytałam, starając się ukryć przebijającą z mojego głosu desperację. – Później. Razru... Genya poczeka. Wyszliśmy na korytarz. – Zresztą nie musisz wcale wymykać się do Kociołka – mówił dalej. – Mogłabyś spotkać się z nią tutaj, na osobności. Zerknęłam na strażników, którzy ruszyli naszym śladem. Na osobności, dobre sobie. Myśl o tym, że nie będę mogła pójść do kuchni, wcale mi się nie podobała. Może właśnie dzisiaj główny przewód kominowy otworzy się na dłużej niż kilka sekund? Nadzieja na to była wątlutka, ale niczego lepszego nie miałam. – Jednak wolałabym Kociołek – uparłam się. – Tam jest ciepło. – Posłałam Apparatowi najpotulniejszy ze swoich uśmiechów i z drżeniem dolnej wargi dodałam: – Przypomina mi dom. Uwielbiał to, ten wizerunek prostej dziewczyny skulonej przy piecu i rąbkiem sukienki zamiatającej popiół z podłogi. Kolejna iluzja. Jeszcze jeden rozdział z jego pocztu świętych. – Dobrze – zgodził się w końcu. Zejście z balkonu zajęło nam dłuższą chwilę. Biała Katedra wzięła swą nazwę od alabastrowych murów i przepastnej głównej komory, w której codziennie rano i wieczorem odprawiano nabożeństwa, lecz jej wnętrze bynajmniej się na tym nie kończyło: rozległa sieć tuneli i jaskiń tworzyła prawdziwe podziemne miasto. Nienawidziłam każdego jego skrawka. Nie cierpiałam wilgoci przesączającej się przez ściany, skapującej ze sklepień i osadzającej 19
się kropelkami na mojej skórze; chłodu, którego nic nie było w stanie przegnać; muchomorów i nocnych kwiatów rozkwitających w szparach i szczelinach. Nie lubiłam sposobu, w jaki odmierzaliśmy czas: nabożeństwo poranne, modlitwa popołudniowa, nabożeństwo wieczorne, dni świętych, dni postne i półpostne. Nade wszystko zaś nie mogłam znieść uczucia, że naprawdę jestem małym szczurem, jasnoskórym i czerwonookim, skrobiącym słabiutkimi, zaróżowionymi pazurkami w ściany więżącego mnie labiryntu. Apparat prowadził mnie przez jaskinie rozciągające się na północ od głównej niecki, gdzie ćwiczyli Soldat Sol. Ludzie rozstępowali się przed nami, odsuwali pod ściany albo wyciągali ręce, żeby dotknąć złotego rękawa mojej szaty. Szliśmy powoli, z godnością, tak jak należało; zresztą i tak nie dałabym rady poruszać się szybciej bez zadyszki. Trzódka Apparata wiedziała o mojej chorobie i modliła się o mój powrót do zdrowia, on jednak obawiał się, że gdyby wyszło na jaw, jak słaba – jak bardzo ludzka – naprawdę jestem, wybuchłaby panika. Soldat Sol zdążyli już rozpocząć trening: święci wojownicy Apparata, żołnierze słońca noszący mój symbol wytatuowany na twarzach i rękach – głównie dezerterzy z Pierwszej Armii, choć nie brakowało też zwykłych młodzików, zajadłych i gotowych na śmierć. Pomogli mnie wyratować z Małego Pałacu, co okupili ciężkimi stratami: święci czy nie, nie mogli się równać z niczewojami Zmrocza. Ponieważ jednak Zmroczowi służyli także zwykli ludzie i griszowie, Soldat Sol ćwiczyli się w walce. Nie używali prawdziwej broni, trenowali z ćwiczebnymi mieczami i karabinami nabitymi woskowym śrutem. Stanowili inny rodzaj pielgrzymów, do Słonecznej Świętej przyciągnęła ich obietnica zmian – wielu młodych miało ambiwalentny stosunek do Apparata i starych kościelnych tradycji. Od czasu mojego przybycia Apparat trzymał ich bardzo krótko. Potrzebował ich, ale nie do końca im ufał. Doskonale go rozumiałam. Rozstawieni pod ścianami żołnierze Straży Kapłańskiej bacznie śledzili przebieg treningu. Ich broń była nabita prawdziwą amunicją. Ich miecze nie zostały stępione. 20
Kiedy znaleźliśmy się w sali treningowej, moją uwagę zwróciła grupka Soldat Sol skupiona wokół Mala sparującego ze Stiggiem, drugim z naszej ocalałej dwójki piekielników. Miał gruby kark i blond włosy, nie miał za to ani krztyny poczucia humoru. Prawdziwy Fjerdanin. Mal uchylił się przed jednym ognistym pociskiem, ale od drugiego koszula zajęła mu się ogniem. Widzom zaparło dech w piersiach. Spodziewałam się, że Mal się cofnie, on jednak zaatakował: przeturlał się po podłodze, gasząc płomienie, ściął Stigga z nóg i w okamgnieniu przyszpilił go do ziemi twarzą w dół, po czym złapał go za nadgarstki i unieruchomił mu obie ręce, uniemożliwiając w ten sposób kolejny atak. Śledzący przebieg pojedynku żołnierze słońca zaczęli klaskać i pogwizdywać z uznaniem. Zoya odrzuciła lśniące czarne włosy na ramię. – Świetnie, Stigg – powiedziała. – Jesteś unieruchomiony i gotowy przyjąć bęcki. Mal uciszył ją znaczącym spojrzeniem. – Zaskoczyć, rozbroić, unieszkodliwić – powiedział. – Najważniejsze to nie spanikować. – Wstał i pomógł pozbierać się Stiggowi. – Nic ci się nie stało? Rozdrażniony Stigg łypnął na niego spode łba, ale pokręcił głową i poszedł ćwiczyć z młodą, ładną żołnierką. – Nie bój się, Stigg. – Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Nie będę okrutna. Twarz dziewczyny wydała mi się znajoma, ale potrzebowałam dłuższej chwili, żeby ją skojarzyć: Ruby. Mal i ja byliśmy z nią w jednym pułku w Poliznai, razem trenowaliśmy. Zapamiętałam ją jako pogodną, rozchichotaną, szczęśliwą �irciarę, przy której czułam się niezręcznie i beznadziejnie. Nadal była skora do uśmiechu, nadal miała ten sam długi blond warkocz, ale nawet z daleka dostrzegałam w niej nieznaną wcześniej czujność, ostrożność wyniesioną z wojny. Na prawym policzku miała wytatuowane czarne słońce. Dziwnie mi było z myślą, że dziewczyna, z którą kiedyś siadywałam przy jednym stole w jadalni, dziś uważa mnie za bóstwo. 21
Apparat i jego ludzie rzadko prowadzili mnie tędy do archiwum. Co się dzisiaj zmieniło? Chciał, żebym spojrzała na niedobitki swojej armii i uświadomiła sobie cenę, jaką zapłacili za moje błędy? Chciał mi pokazać, jak niewielu sojuszników mi zostało? Patrzyłam, jak Mal dobiera w pary żołnierzy i griszów. Najpierw szkwalnicy: Zoya, Nadia i jej brat Adrik, którzy do spółki ze Stiggiem i Harshawem tworzyli całą moją drużynę eteryków. Tyle że Harshawa nigdzie nie było widać – pewnie po tym, jak podczas nabożeństwa przywoływał dla mnie ogień, wrócił jeszcze pospać. Jeśli chodzi o somatyków, to z ciałobójców w sali treningowej byli tylko Tamar i jej potężnie zbudowany brat-bliźniak, Tolya. Zawdzięczałam im życie – i nie bardzo mi się ten dług podobał. Oboje byli w zażyłych stosunkach z Apparatem, przeszli szkolenie Soldat Sol, a na dodatek w Małym Pałacu całymi miesiącami mnie okłamywali. Nie byłam pewna, co o nich myśleć. Zaufanie było luksusem, na który nie mogłam sobie pozwolić. Griszów było zwyczajnie za mało i pozostali żołnierze musieli czekać w kolejce do sparingu. Genya i David trzymali się z boku, zresztą i tak w walce nie byłoby z nich pożytku. Maxim, uzdrowiciel, najchętniej ćwiczył się w swoim rzemiośle w lazarecie, chociaż niewielu członków trzódki Apparata ufało griszy na tyle, by skorzystać z jego usług. Sergiej był potężnym ciałobójcą, miał jednak opinię zbyt niezrównoważonego, żeby dopuszczać go do treningów. Kiedy Zmrocz wyprowadził swój zaskakujący atak, Sergiej znalazł się w największym ogniu bitwy, gdzie potwory na jego oczach rozerwały jego ukochaną. Naszego drugiego ciałobójcę niczewoje zabrali nam gdzieś po drodze między Małym Pałacem i kaplicą. „Z twojej winy”, odezwał się głos w mojej głowie. „Zawiodłaś ich”. Głos Apparata wyrwał mnie z nieprzyjemnej zadumy: – Chłopak pozwala sobie na zbyt wiele. Spojrzałam tam, gdzie on: Mal kluczył pomiędzy żołnierzami, do jednego coś powiedział, drugiemu wytknął jakiś błąd. 22
– Pomaga im w treningu – odparłam. – Wydaje rozkazy – poprawił mnie kapłan. – Orecev? – przywołał Mala. Cała się spięłam, patrząc, jak do nas podchodzi. Od czasu gdy zakazano mu wstępu do mojej komnaty, prawie się nie widywaliśmy. Nie licząc moich starannie racjonowanych spotkań z Genyą, Apparat odciął mnie od wszystkich potencjalnych sprzymierzeńców. Mal się zmienił. Nadal miał na sobie chłopski strój z samodziału, który w Małym Pałacu wystarczał mu za mundur, ale schudł i zbladł po dłuższym pobycie pod ziemią. Wąska blizna na szczęce rysowała mu się wyraźniej niż przedtem. Stanął przed nami i się ukłonił. Od miesięcy nie byliśmy tak blisko siebie. – Nie jesteś tu dowódcą – upomniał go Apparat. – Tolya i Tamar są wyżsi stopniem. – To prawda. – Mal skinął głową. – Dlaczego wobec tego prowadzisz zajęcia? – Niczego nie prowadzę. Po prostu ja mam im coś wyłożyć, a oni mają się czegoś nauczyć. W rzeczy samej, pomyślałam z goryczą. Mal nabrał ogromnej wprawy w walkach z griszami. Przypomniałam sobie, jak poobijany i zakrwawiony stał nad powalonym szkwalnikiem w stajni Małego Pałacu, mierząc przeciwnika wyzywającym, pogardliwym spojrzeniem. Kolejne wspomnienie, bez którego mogłabym się obejść. – Dlaczego tamci rekruci nie zostali oznakowani? – Apparat gestem wskazał przeciwległy kraniec pomieszczenia, gdzie grupa młodych ludzi okładała się nawzajem drewnianymi mieczami. Najstarszy z nich mógł mieć ze dwanaście lat. – Bo to jeszcze dzieci – odparł lodowatym tonem Mal. – Dokonały wyboru. Odmawiasz im prawa do zadeklarowania lojalności wobec naszej sprawy? – Chcę im oszczędzić przykrości. – Nikt nie ma takiej władzy. Mięsień na żuchwie Mala drgnął. 23
– Jeżeli przegramy, tatuaże napiętnują ich jako żołnierzy słońca. Równie dobrze mogliby od razu stanąć przed plutonem egzekucyjnym. – Czy to dlatego ty również nie masz tatuażu? Brak ci wiary w nasz triumf? Mal zerknął na mnie, po czym wrócił spojrzeniem do Apparata. – Wiarę wolę zachować dla świętych – odparł spokojnym tonem – zamiast dla ludzi, którzy posyłają dzieci na śmierć. Kapłan zmrużył oczy. – Mal ma rację – wtrąciłam. – Nie zmuszajmy ich do tatuowania się. Apparat zmierzył mnie tym swoim nieprzeniknionym mrocznym spojrzeniem. – Proszę – dodałam półgłosem. – Wyświadcz mi tę uprzejmość. Wiedziałam, jak bardzo lubi ten ton: łagodny, ciepły, jak do śpiewania kołysanki. – Cóż za czułe serce... Zacmokał, ale ja widziałam, że jest zadowolony. Wystąpiłam wprawdzie przeciwko niemu, ale taką właśnie świętą chciał we mnie widzieć: kochającą matkę niosącą otuchę swojemu ludowi. Zaciskając pięść, wbiłam paznokcie we wnętrze dłoni. – To Ruby, prawda? – zagadnęłam, żeby zmienić temat i odwrócić uwagę Apparata. – Przybyła tu przed kilkoma tygodniami – powiedział Mal. – Jest dobra. Służyła w piechocie. Poczułam leciuteńkie ukłucie zazdrości. Nic nie mogłam na to poradzić. – Stigg jest jakiś nieszczęśliwy. Ruchem głowy wskazałam piekielnika, który wyraźnie wyładowywał na Ruby złość po przegranej z Malem. Dziewczyna broniła się, jak umiała, ale było widać, że nie ma szans. – Nie lubi przegrywać – odparł Mal. – A ty się nawet nie zadyszałeś, co? – Rzeczywiście, nie zadyszałem się. To niedobrze. 24
– Dlaczegóż to? – zainteresował się Apparat. Mal posłał mi ulotne, trwające zaledwie ułamek sekundy spojrzenie. – Kiedy przegrywasz, możesz się więcej nauczyć. – Wzruszył ramionami. – Dobrze, że przynajmniej Tolya jest pod ręką; zawsze może mi skopać dupę. – Nie wyrażaj się! – warknął Apparat. Mal udał, że go nie słyszy. Przytknął dwa palce do ust i zagwizdał przenikliwie. – Ruby! Odsłaniasz się! Za późno: warkocz dziewczyny zajął się ogniem. Młody żołnierz podbiegł do niej z wiadrem wody i narzucił je jej na głowę. Skrzywiłam się. – Tylko ich za bardzo nie przypieczcie – powiedziałam. – Moi soverenyi. – Mal ukłonił się i truchtem wrócił pomiędzy ćwiczących. Ten tytuł... Kiedy teraz go użył, nie usłyszałam w jego głosie urazy, jaką zapamiętałam z Os Alty, a mimo to jego słowa wyrżnęły mnie jak pięść w żołądek. – Nie powinien tak do ciebie mówić – wytknął mu Apparat. – Dlaczego? – To tytuł Zmrocza. Nie przystoi świętej. – To jak ma mnie nazywać? – W ogóle nie powinien zwracać się do ciebie bezpośrednio. Westchnęłam. – Kiedy następnym razem będzie miał mi coś do powiedzenia, każę mu napisać list. Apparat odął wargi. – Jesteś dziś niespokojna. Myślę, że dodatkowa godzina w kojącej atmosferze archiwum dobrze ci zrobi. Powiedział to z przyganą, jakbym była marudnym dzieckiem, które dawno powinno było iść spać. Wspomniawszy obietnicę wizyty w Kociołku, posłałam Apparatowi wymuszony uśmiech. – Z pewnością masz rację. Zaskoczyć, rozbroić, unieszkodliwić. 25
Zanim skręciliśmy w korytarz prowadzący do archiwum, obejrzałam się. Zoya rozłożyła właśnie żołnierza na łopatki i kręciła nim jak obróconym na wznak żółwiem, zataczając dłonią leniwe kręgi w powietrzu. Ruby rozmawiała z Malem, uśmiechnięta i skwapliwa – za to Mal patrzył na mnie. W widmowej poświacie jaskini jego oczy miały głęboki, intensywnie niebieski odcień, jak samo wnętrze płomienia. Odwróciłam się i poszłam za Apparatem, przyśpieszając kroku i usiłując powstrzymać świszczenie w płucach. Myślałam o uśmiechu Ruby, o jej przypalonym warkoczu... Miła dziewczyna. Normalna. Tego właśnie Mal potrzebował. Nawet jeśli jeszcze nie znalazł sobie nikogo nowego, to w końcu to zrobi, a ja pewnego dnia stanę się dostatecznie dobrym człowiekiem, żeby życzyć mu jak najlepiej. Pewnego dnia. Po prostu jeszcze nie dzisiaj. *** Dogoniliśmy Davida, który też szedł do archiwum. Jak zwykle, wyglądał rozpaczliwie: włosy sterczące na wszystkie strony, rękawy upaćkane atramentem. W jednej ręce niósł szklankę gorącej herbaty, w kieszeni miał kawałek tostu. Zerknął najpierw na Apparata, a potem na żołnierzy Straży Kapłańskiej. – Jeszcze balsamu? Apparat odął wargi. David opracował recepturę balsamu z myślą o Genyi; wspomagał jej starania i pomagał maskować najgorsze blizny, chociaż rany zadane przez niczewojów nigdy całkowicie się nie goiły. – Sankta Alina zamierza poświęcić poranek na naukę – odparł z wielkim namaszczeniem kapłan. David drgnął w sposób, który nieco przypominał wzruszenie ramion, schylił się pod framugą i wszedł przez drzwi. – Ale później przyjdziesz do Kociołka? – zapytał. – Za dwie godziny przyślę wam eskortę – zapowiedział Apparat. – Genya Sa�n będzie już na ciebie czekać. – Zmierzył 26
wzrokiem moją udręczoną twarz. – Dopilnuj, żeby bardziej się postarała. Skłonił się nisko i przepadł w głębi korytarza. Rozejrzałam się po sali i przygnębiona westchnęłam ciężko. Powinnam uwielbiać archiwum, stale przesycone wonią atramentu na papierze i rozbrzmiewające cichym skrzypieniem piór, ale miejsce to – słabo oświetlony labirynt wykutych z białego kamienia łuków i kolumn – było zarazem siedzibą Straży Kapłańskiej. Widziałam kiedyś – jeden jedyny raz – jak David omal nie stracił zimnej krwi. Zdarzyło się to właśnie tutaj, gdy spojrzał na rzędy wgłębionych półek, z których część zapadła się ze starości, pełnych starych ksiąg i rękopisów o stronicach poczerniałych ze zgnilizny i grzbietach spęczniałych od wilgoci. Powietrze było tak wilgotne, że na podłodze zbierały się kałuże wody. – To niemożliwe... niemożliwe, że ktoś przechowywał dzienniki Morozova w takim miejscu! – niemal wykrzyczał David. – To jest bagno! Od tamtej pory spędzał w archiwum całe dnie (i większość nocy), ślęcząc nad zapiskami Morozova, notując w zeszycie rozmaite teorie i szkice. Podobnie jak większość griszów uważał wcześniej, że dzienniki Morozova przepadły po stworzeniu Fałdy, ale Zmrocz nigdy nie dopuściłby do tego, żeby taka wiedza się zmarnowała: ukrył dzienniki i chociaż Apparat nigdy nie odpowiedział mi wprost na zadawane mu pytania, domyślałam się, że to właśnie on najpierw znalazł je w Małym Pałacu, a następnie stamtąd wykradł, gdy Zmrocz został zmuszony do ucieczki z Ravki. Klapnęłam ciężko na stołek naprzeciwko Davida. Przeciągnął sobie krzesło i stół do najsuchszej z jaskiń, gdzie na jednej z półek zebrał zapasy oliwy do lamp oraz ziół i maści do produkcji balsamu dla Genyi. Zwykle potra�ł całymi godzinami garbić się przy blacie, majstrując przy czymś lub ślęcząc nad swoimi recepturami, ale dzisiaj wyraźnie nie mógł usiedzieć na miejscu; nieustannie przestawiał kałamarze albo bawił się odłożonym na blat zegarkiem kieszonkowym. Apatycznie kartkowałam jeden z dzienników Morozova. Z biegiem czasu szczerze je znienawidziłam: były bezużyteczne, mętne 27
i – co najgorsze – niekompletne. Przedstawiał w nich swoje hipotezy odnośnie do ampli�katorów, pisał o tym, jak tropił jelenia, opisywał dwuletni rejs na pokładzie statku wielorybniczego w poszukiwaniu morskiego bicza, prezentował teorie związane z żarptakiem, a potem... nic. Albo część dzienników gdzieś zaginęła, albo Morozov porzucił swoje dzieło, nie skończywszy go. Już sama perspektywa odnalezienia i wykorzystania żarptaka wydawała się przytłaczająca, ale kiedy pomyślałam o tym, że mógłby w ogóle nie istnieć i miałabym stawić czoło Zmroczowi bez niego... Ta myśl przerażała mnie tak bardzo, że wolałam dłużej się nad nią nie zastanawiać. Po prostu odepchnęłam ją na bok. Zmuszałam się do przewracania kolejnych stronic. Jedynym wskaźnikiem upływu czasu był leżący na stole zegarek. Nie wiedziałam, skąd David go wziął, jak udało mu się go uruchomić ani czy wskazywana przezeń godzina ma coś wspólnego z czasem upływającym na powierzchni, ale wpatrywałam się w jego tarczę i siłą woli starałam się popychać wskazówkę minutową. Strażnicy przychodzili i wychodzili, czujni i pochyleni nad swoimi lekturami. Mieli ponoć studiować manuskrypty niosące oświecenie, wątpiłam jednak, by na tym właśnie polegało ich główne zadanie. Siatka szpiegów Apparata rozpościerała się na całą Ravkę, a ci ludzie uważali się za powołanych do jej obsługi; odszyfrowywali przychodzące wiadomości, zbierali informacje, tworzyli kult nowej świętej. Kontrast z moimi Soldat Sol – młodymi, niepiśmiennymi, odciętymi od prastarych tajemnic – był wręcz uderzający. Mając szczerze dość bełkotu Morozova, najpierw zaczęłam się wiercić na stołku, żeby rozruszać obolałe plecy, a potem sięgnęłam po stary zbiór tekstów zawierający głównie dysputy o naturze modlitwy. Ja jednak znalazłam w nim także jeden z opisów męczeństwa Sankt Ilii. W tej wersji Ilia był kamieniarzem, a syn sąsiadów został zmiażdżony przez upadającego na niego konia – było to coś nowego, bo zazwyczaj chłopak z sąsiedztwa ginął ścięty lemieszem pługa. Historia kończyła się jednak tak samo jak zawsze: Ilia 28
sprowadził chłopca z powrotem znad krawędzi śmierci, za co wieśniacy wrzucili go do rzeki zakutego w żelazne łańcuchy. Wedle niektórych przekazów nie utonął, lecz dopłynął do morza, wedle innych woda wyrzuciła jego ciało wiele dni później na odległą o całe mile piaszczystą łachę, idealnie zachowane i pachnące różami. Wszystkie te wersje znałam na pamięć; żadna nie wspominała o żarptaku ani nie sugerowała, że należałoby go szukać w Dva Stolba. Cała nasza nadzieja na znalezienie go opierała się na starej ilustracji przedstawiającej Sankt Ilię w Okowach w otoczeniu jelenia, morskiego bicza i żarptaka. Za jego plecami można było dopatrzeć się gór, a także drogi prowadzącej pod łukiem. Łuk ów dawno legł w gruzach, ja jednak podejrzewałam, że jego resztek można by szukać właśnie w Dva Stolba, nieopodal wiosek, w których ja i Mal przyszliśmy na świat. Tak w każdym razie myślałam sobie w przypływach optymizmu; dzisiaj akurat nie byłam wcale przekonana, że Ilia Morozov i Sankt Ilia to jedna i ta sama osoba. Nie chciało mi się nawet sięgać po któryś z egzemplarzy I�orii Sanktia, które leżały w zapomnianym kącie, zrzucone na butwiejący stos, i bardziej niż zwiastuny chwalebnego losu przypominały książki dla dzieci, które wyszły z mody. David wziął zegarek do ręki, odłożył go, znów po niego sięgnął, potrącił kałamarz, nieporadnym gestem złapał go i postawił prosto. – Co się dziś z tobą dzieje? – zapytałam. – Nic – odparł ostrym tonem. Zaniemówiłam ze zdumienia. – Masz rozciętą wargę – zauważyłam. – Krwawi. Otarł usta dłonią. Krew ponownie wezbrała w rance. Musiał wcześniej przygryźć wargę, i to mocno. – Davidzie... Mało nie podskoczyłam, kiedy zabębnił knykciami w blat stołu. Dwaj strażnicy stali już za moimi plecami, punktualni i upiorni jak zawsze. – Proszę. – David podał mi małą puszkę. Zanim zdążyłam ją wziąć, strażnik wyrwał mu ją z ręki. 29
– Co ty wyrabiasz? – zapytałam ze złością. Ale dobrze wiedziałam, o co chodzi: żaden grisza nie mógł mi przekazać przedmiotu, który nie zostałby dokładnie zbadany. Ze względów bezpieczeństwa, rzecz jasna. Strażnik zignorował mój sprzeciw. Powiódł palcami po wieku i dnie puszki, otworzył ją, powąchał zawartość, obejrzał wieczko, w końcu zamknął puszkę i podał mi ją bez słowa. Wyjęłam mu ją z dłoni. – Dzięki – powiedziałam z przekąsem. – Tobie też dziękuję, Davidzie. Ale on już znowu pochylił się nad notatnikiem, na pozór całkowicie pogrążony w lekturze. Tylko pióro ściskał w dłoni z taką siłą, jakby zaraz miał je przełamać na dwoje. *** Genya czekała na mnie w Kociołku – obszernej, niemal idealnie okrągłej grocie, z której pochodziło jedzenie dla wszystkich w Białej Katedrze. Pod zakrzywionymi ścianami gęsto rozmieszczono kamienne paleniska – relikty dawnej przeszłości Ravki, znacznie mniej wygodne (jak regularnie narzekali pracownicy kuchenni) niż używane na powierzchni piece ka�owe i piekarniki. Olbrzymie rożny były przeznaczone do pieczenia dużego zwierza, kucharze rzadko mieli jednak dostęp do świeżego mięsa – zamiast tego serwowali więc soloną wieprzowinę, gulasz z warzyw korzeniowych oraz dziwny chleb z grubo mielonej szarawej mąki z dyskretnym wiśniowym aromatem. Obsługa prawie, prawie przywykła do obecności Genyi – przynajmniej na jej widok nie krzywili się już i nie zaczynali od razu modlić, tak jak to się działo wcześniej. Wiedząc, że Kociołek stał się miejscem naszych regularnych spotkań, zostawiali nam nawet garnuszek owsianki albo zupy. Podeszłam bliżej wraz ze swoją zbrojną eskortą. Genya odrzuciła zasłaniający ją szal... i strażnicy stanęli jak wryci, gdy przewróciła jedynym ocalałym okiem i zasyczała jak kot. Cofnęli się do wyjścia. 30
– Przesadziłam? – spytała. – Nie, jest w sam raz – odparłam. Nie mogłam się nadziwić jej przemianie. Skoro była w stanie drwić z tego, jak te tępe tłuki na nią reagują, to był to bardzo dobry znak. Balsam od Davida z pewnością pomagał, ale osobiście byłam przekonana, że główne podziękowania należą się Tamar. Przez wiele tygodni po przybyciu do Białej Katedry Genya nie opuszczała swoich komnat: po prostu leżała tam po ciemku i nie ruszała się z miejsca. Pod nadzorem strażników rozmawiałam z nią, schlebiałam jej, próbowałam ją rozśmieszać. Na próżno. W końcu to Tamar wywabiła ją z kryjówki, żądając, żeby Genya przynajmniej nauczyła się samoobrony. – A co cię to obchodzi? – odmruknęła Genya, podciągają koc pod brodę. – Mnie? Nic. Ale dopóki nie umiesz walczyć, jesteś dla nas obciążeniem. – Mogę zostać ranna, mnie to obojętne. – A mnie nie! – wtrąciłam. – Alina musi mieć się na baczności – wyjaśniła Tamar. – Nie może dodatkowo troszczyć się o ciebie. – Nigdy jej o to nie prosiłam. – Czy życie nie byłoby piękne, gdybyśmy dostawali tylko to, o co prosimy? – spytała Tamar, po czym tak długo podszczypywała, poszturchiwała i ogólnie dręczyła Genyę, aż ta odrzuciła przykrycie i zgodziła się na jedną, jedyną lekcję walki, dyskretną, z dala od innych, tylko w obecności żołnierzy Straży Kapłańskiej. – Zmiażdżę ją – mruknęła do mnie. Moje powątpiewanie musiało być oczywiste, bo dmuchnięciem odrzuciła kosmyk rudych włosów opadający jej na pobliźnione czoło i dodała: – No dobrze, może jej nie zmiażdżę. W takim razie poczekam, aż zaśnie, i wtedy dorobię jej świński ryj. Poszła jednak najpierw na tę lekcję, później na następną, a Tamar – o ile mi wiadomo – nie obudziła się ani ze świńskim ryjem, ani z zaklejonymi powiekami. Genya nadal zasłaniała twarz i spędzała większość czasu w odosobnieniu w swojej komnacie, ale przynajmniej przestała się 31
garbić i unikać spotkań z ludźmi w tunelach. Z podszewki starego płaszcza uszyła sobie czarną jedwabną przepaskę na oko, jej włosy przybrały wyraźnie intensywniejszy rudy odcień. Skoro zaczęła używać swoich mocy do zmiany koloru włosów, to może odzyskała część dawnej próżności. To byłby postęp. – Zaczynajmy – powiedziała. Odwróciła się plecami do pomieszczenia, spojrzała w ogień, po czym naciągnęła szal na głowę i rozpostarła jego frędzlaste końce, żeby zasłonić nas obie przed wścibskimi spojrzeniami. Kiedy pierwszy raz tego próbowałyśmy, strażnicy doskoczyli do nas po paru sekundach – dopiero gdy zobaczyli, jak nakładam balsam na blizny Genyi, cofnęli się i dali nam spokój. Rany zadane przez niczewojów traktowali jak boski wyrok, chociaż nie byłam pewna, czym Genya mogłaby sobie na nie zasłużyć – bo jeśli jej wina miałaby polegać na brataniu się ze Zmroczem, to większość z nas miała ten grzech na sumieniu. Co by powiedzieli na widok śladów ugryzień na moim ramieniu? Albo na to, jak potra�ę skłębić i zdeformować cienie? Wyjęłam puszkę z kieszeni i zaczęłam smarować balsamem rany Genyi. Od jego ostrego, świeżego aromatu łzy napłynęły mi do oczu. – Nie zdawałam sobie sprawy, jak bolesne może być takie długie siedzenie bez ruchu – poskarżyła się Genya. – Ty wcale nie siedzisz bez ruchu, tylko ciągle się wiercisz. – Bo to swędzi. – Mam cię dziabnąć pinezką? Przestaniesz wtedy myśleć o swędzeniu? – Po prostu powiedz, jak skończysz, ty potworze. – Bacznie śledziła ruchy moich dłoni. – Dzisiaj nic z tego? – spytała szeptem. – Na razie nic. Tylko w dwóch paleniskach płonie ogień, w dodatku niezbyt duży. – Wytarłam ręce w brudną ścierkę. – Proszę bardzo. Gotowe. – Twoja kolej – powiedziała Genya. – Wyglądasz... – Okropnie, wiem. – To rzecz względna. 32
Smutek w jej głosie był oczywisty. Miałam ochotę kopnąć się w tyłek. Dotknęłam jej policzka. Skóra pomiędzy bliznami była biała i gładka jak alabastrowe mury. – Jestem głupia. Kącik jej ust drgnął krzywo, prawie jakby się uśmiechnęła. – Bywasz – przyznała – ale to ja zaczęłam. A teraz zamknij się i daj mi popracować. – Tylko nie przesadź. Nie chcę, żeby Apparat dostał śliczną małą świętą, którą może pokazywać wszystkim dookoła, bo wtedy nie pozwoli nam się tu więcej spotykać. Genya westchnęła z teatralną przesadą. – To naruszenie jednego z moich najgłębszych przekonań. Później będziesz musiała mi to wynagrodzić. – Niby jak? Przekrzywiła głowę. – Powiedzmy... dasz się zrobić na rudo. Przewróciłam oczami. – Nie w tym życiu. Kiedy zaczęła powoli pracować nad moją twarzą, ja obracałam w dłoniach puszkę z balsamem. Próbowałam ją zamknąć, ale część wieczka się odkleiła i przestało pasować. Podważyłam tę część paznokciem: cienki, woskowaty krążek papieru. Genya dostrzegła go w tej samej chwili. Na odwrocie niemal nieczytelnym charakterem pisma Davida napisano jedno słowo: „dzisiaj”. Genya wyrwała mi papierek z dłoni. – Na wszystkich świętych, Alino... W tej samej chwili usłyszałyśmy tupot ciężko obutych stóp i przed wejściem do kuchni wybuchło jakieś zamieszanie. Któryś garnek spadł na podłogę z głośnym klang! Kucharka wrzasnęła przeraźliwie, gdy w Kociołku zaroiło się od żołnierzy Straży Kapłańskiej z karabinami gotowymi do strzału i oczami pałającymi świętym ogniem. Tuż za nimi do kuchni wkroczył Apparat w powiewającej brunatnej szacie. 33
– Wszyscy, wyjść! – zarządził. Ja i Genya zerwałyśmy się na równe nogi. Wśród protestów i okrzyków przerażenia strażnicy brutalnie wypędzili z kuchni wszystkich pracowników. – Co to ma znaczyć? – zapytałam stanowczym tonem. – Alino Starkov – odezwał się znowu Apparat – grozi ci niebezpieczeństwo. Serce waliło mi jak młotem, ale głos miałam spokojny. – Jakiego rodzaju? – Zerknęłam na bulgocące garnki nad paleniskami. – Kiepski obiad? – Spisek. – Apparat wskazał na Genyę. – Ci, którzy udają twoich przyjaciół, chcą cię zniszczyć. Kolejni brodaci pomagierzy wmaszerowali przez drzwi za jego plecami, a kiedy się rozstąpili, ujrzałam pośród nich Davida z wytrzeszczonymi ze zgrozy oczami. Genyi zaparło dech w piersi. Musiałam złapać ją za ramię, żeby nie rzuciła się naprzód. Następne były Nadia i Zoya – obie ze związanymi rękami, żeby nie mogły niczego przywołać. Obsypana piegami skóra Nadii pobladła, krew sączyła jej się z kącika ust. Towarzyszył im także Mal, który z twarzą zalaną krwią trzymał się za bok, jakby osłaniał pęknięte żebro, i kulił się z bólu. Ale najgorszy był widok pary wartowników, którzy go przyprowadzili: byli to Tolya i Tamar. Tamar nie tylko odzyskała swoje toporki, oboje byli uzbrojeni po zęby jak żołnierze Straży Kapłańskiej. Nie chcieli mi spojrzeć w oczy. – Zamknijcie drzwi na klucz – polecił Apparat. – Załatwimy tę smutną sprawę we własnym gronie.