Kronika końca świata

Page 1



Kronika końca świata



Jakub Mielnik

Wydawnictwo Poznańskie Poznań 2013


Copyright  ©  Jakub Mielnik 2013 Copyright for this edition  ©  Wydawnictwo Poznańskie, 2013

Redakcja i korekta Magdalena Owczarzak Redakcja techniczna Barbara Adamczyk Projekt okładki Michał Szperling, Paweł Stelmach

Fotografie Ewa Bulanda, Piotr Długosz, Jakub Mielnik, Paweł Ulatowski/Agencja Gazeta

ISBN  978-83-7177-814-8

Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o. 61-701 Poznań, ul. Fredry 8 Sekretariat: tel. 61 853-99-10 Dział handlowy: tel. 61 853-99-16, faks 61 853-80-75 e-mail: handlowy@wydawnictwopoznanskie.com www.wydawnictwopoznanskie.com


Spis treści

C Z Ę Ś Ć P I E RW S Z A:

Ludzie znikąd . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Początek końca . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Na Berlin . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Społeczeństwo spektaklu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ludzie znikąd . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Praca czyni wolnym . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Tarzan z Żoliborza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Mentalny szkorbut . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

7 9 11 15 28 33 39 42

Inaczej niż w raju . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pocztówki z dalekiego kraju . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Egzotyka molocha . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Tajwański pan Tadeusz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Bezruch w poczekalni . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Newsy z wczorajszych gazet . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Noc co noc . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Tortura drobiu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Dzieci Pol Pota . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Święci ludobójcy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Palenie pieniędzy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Yellow fever . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Czuć mu było z ust . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

51 53 58 65 69 73 76 81 86 94 102 108 113

C Z Ę Ś Ć D R U G A:


Psem o drzewo . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kumpel wszystkich rodaków . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Hak do lodu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pociąg samobójców . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Bez twarzy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

119 128 133 140 146

Czas męczenników . . . . . . . . . . . . . . . . . . Bóg jest wielki! . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Pandemia strachu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Irackie pospolite ruszenie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Alibaba i girlaski Mansona . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Old Shatterhand w Bagdadzie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Audiencja u martwego człowieka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Krewni z Kurdystanu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Uran Saddama . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

153 155 161 172 185 192 197 201 207

Tsunami . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Spadkobiercy z Jalan Jaksa . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Marynarz asfaltowych mórz . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Swąd goździka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Powrót donikąd . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kataklizm jako wartość estetyczna . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Uczta padlinożerców . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Ruchomy Aceh . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Przewijamy na koniec . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Kto, co i jak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

213 215 222 227 230 233 239 246 252 258

C Z Ę Ś Ć T R Z E C I A:

C Z Ę Ś Ć C Z W A R T A:


C Z Ę Ś Ć P I E RW S Z A

Ludzie znikąd


Gdy ruszyliśmy w drogę, stare imperia chwiały się w posadach a ulicami spacerowały tłumy ponurych, zagubionych nieszczęśników, liczących psie kupy na trotuarach. My zachłysnęliśmy się robieniem rzeczy głupich i niezdrowych, o których nie było mowy w telewizyjnych pogadankach na temat europejskiej tożsamości, toczonych z pasją po upadku muru. Daliśmy się nabrać na koniec historii. W idiotycznym amoku beztroskiej zabawy, która miała trwać wiecznie, majaczyła jednak dobrze znana ludzka mizeria. Ekstatyczne tańce szybko zmieniły się w uliczne zamieszki, po których nadeszły rewolucje i wojny. Fala, wzniecona przez walącą się żelazną kurtynę miała ponieść nas gładko przez miejsca tak z pozoru różne jak ­Lizbona i Tajpej, Londyn i Manila, Bagdad i Paryż, Amsterdam i Dżakarta, Zagrzeb i Kabul, Szanghaj czy Phnom Penh.


Początek końca

— Wstawaj, już są — szturchnięcie w bok przerwało popołudniową drzemkę. Pod plecami czułem ledwo heblowane deski, nad głową miałem dach z drewnianych resztek: jakichś starych drzwi i kawałków mebli. — Ale kto już jest? — pomyślałem, siadając gwałtownie, aż zakręciło mi się w głowie. Herizal zmieniał spodnie na sarong w biało-zieloną kratkę. Wokół siedziało kilku innych, zajadając ryż i pędy młodych drzew gotowane z kawałkami kurzych wnętrzności. Pachniało kawą. Korpulent­ ny imam w średnim wieku, który siedział w grupie posilających się mężczyzn, popchnął w moją stronę odrapany kubek, pełen czarnego jak smoła płynu. — Pij — powiedział Herizal, kończąc wiązać sarong. Jak każdy Azjata wyglądał na młodszego niż był w rzeczywistości. Na głowie miał białą czapeczkę, noszoną na Malajach przez członków radykalnych islamskich organizacji studenckich. Z czubka brody sterczało mu kilka rzadkich, ale długich włosów, tworzących nędzną namiastkę gęstej patriarchalnej brody, lansowanej przez wyznawców Proroka z Bliskiego Wschodu. Za kilka lat od żarliwych modłów w kucki z głową zwróconą w kierunku Mekki chłopak będzie pewnie z dumą obnosił rozległe sine zgrubienie na czole — znak, że jako pobożny muzułmanin nie oszczędza się w czasie modlitwy. 9


Kawa miała dziwny metaliczny posmak a po powierzchni pływały tłuste plamy. Korpulentny imam w średnim wieku, ten, który podał kubek, uśmiechał się dobrodusznie. Sklecona byle jak z połamanych desek szopa nie dawała wielkiej ochrony przed słońcem. Na szczęście przez szpary w ścianach wciskała się rześka morska bryza. Za oknem szumiał Ocean Indyjski. Pas zrujnowanego wybrzeża ciągnął się kilometrami. Z rybackich wiosek wciśniętych między brzeg oceanu a porośnięte dżunglą góry zostały resztki. Tropikalny raj zamienił się w bezludną pustynię. Zwały desek, ogołocone przez fale podmurówki domów, wraki samochodów ciągnęły się po horyzont. Tylko pozbawione dachów mury meczetów i kilka palm urozmaicało krajobraz. Wbijający się w morze cypel zasłaniał rumowisko porozrzucanych byle jak domów, które kiedyś były wioską Lambadeuk. Resztki jej mieszkańców kręciły się wśród sterty śmieci. Tuż obok szopy mężczyźni wykopali studnię, głęboką najwyżej na dwa, trzy metry. To z niej pochodziła tłusta i cuchnąca woda, z której przygotowano kawę. Studnia była zbyt blisko oceanu i zbyt płytko, by dać czystą wodę. Milczący imam obserwował więc bacznie, jak siorbię mieszankę morskiej wody i kanalizacyjnych ścieków, zmieszanych z resztkami sąsiadów i zwierząt domowych, rozkładających się wśród ruin. Wszystko to o smaku grubo zmielonej sumatrzańskiej kawy. Z cukrem. — Już są — powtórzył Herizal. Na plac przed zrujnowanym meczetem wkraczali obwieszeni bronią partyzanci. Niektórzy mieli mundury, zabrane zabitym żołnierzom indonezyjskiej armii. Inni maszerowali w zwykłych dżinsach albo rybackich portkach. Na szczycie jednego ze wzgórz, otaczających ruiny wioski, widać było ciemną sylwetkę z plecakiem. Karabin z podczepionym do lufy granatnikiem wyraźnie odcinał się na tle popołudniowego nieba.


Na Berlin

Oznaki nadciągającej zawieruchy dało się wyczytać nawet z ulicznych plakatów. Na Koszykowej artystyczna grupa Twożywo powiesiła billboard, na którym znudzony młody facet wyleguje się na trawie, pali skręta i patrzy w niebo. KIEDY WRESZCIE BĘDZIE WOJNA? — głosił napis na plakacie. Wszyscy zadawaliśmy sobie to samo pytanie. Z takich czy innych powodów wszyscy na nią czekaliśmy. Wyglądaliśmy jej od czasu, gdy runął berliński mur, zza którego przez całe lata wychylaliśmy się, by sprawdzić, co jest po drugiej stronie. Dopóki stał, był wyzwaniem. Wciskaliśmy się w jego szczeliny albo przelewaliśmy przez brzegi naszego bratniego kociołka w poszukiwaniu mitycznych, egzotycznych krain. Pakowaliśmy się więc przez drzwi i okna w bydlęce wagony, jadące do Berlina Zachodniego, gniotąc się w przedziałach, toaletach i na korytarzach. Tłuszcza na wszelki wypadek wlokła ze sobą kawałek znanej dobrze, zgrzebnej rzeczywistości — po części po to, by zarobić a trochę dlatego, żeby czuć się pewniej po tamtej stronie muru. W świat jechało więc masło, jaja na twardo, świnie, wódka i tytoń, wymieniane na tajwańskie magnetowidy albo bundesmarki. Nie był to bezbolesny proces. Na granicy cały transport spędzano na otoczoną drutami kolczastymi rampę przeładunkową. Zawistni o swobodę podróżowania enerdowscy celnicy syczeli pass 11


kontrole z chrapliwym akcentem, który u starszych podróżnych wywoływał historyczny dreszcz na plecach. Czasami któregoś z przemytników rozbierano dla przykładu. Brakowało tylko ujadania dobermanów. Potem pociąg toczył się do wschodnioberlińskiej stacji Alexander Platz. Tam trzeba było przesiąść się na metro i pojechać do stacji Friedrichstrasse, która była przejściem granicznym między Wschodem a Zachodem. Wrota do zachodniego raju na stacji Friedrichstrasse przypominały śluzę stacji kosmicznej z filmów science fiction. Z kartonowo szarej enerdowskiej ulicy schodziło się do przejścia podziemnego, by wyjść po drugiej stronie w świat kolorowych neonów, porsche, mercedesów i czarnych z dredlokami, którzy krążyli po mieście w kanciastych amerykańskich autach z Ulic San Francisco. Michael Douglas był wtedy młodziutki a jego partnerem był stary gliniarz z nochalem, w który ktoś napchał chyba spęczniałego bobu. Skomplikowany system metalowych bramek, barierek i przegród, sterowanych zamkami na elektromagnes miał zapobiegać niekontrolowanej dekompresji. Przez lata udawało się jakoś reglamentować wymianę powietrza między obydwoma stronami śluzy. Niemcy ze wschodu, trochę ze strachu przed tajniakami a trochę z obawy przed dekompresją i utratą ciśnienia podtrzymującego funkcjonowanie ich stacji orbitalnej raczej nie tłoczyli się przy przejściu na drugą stronę. Tam z kolei obawa przed wessaniem w próżnię była znacznie mniejsza. Tamta śluza przypominała raczej fragment dekoracji historycznego filmu wojennego. Worki z piaskiem, zasieki i budka strażnicza wyglądały, jakby przed chwilą skończyli tu zdjęcia do Parszywej dwunastki lub innego przygodowego filmu o II wojnie światowej. Zorganizowano nawet stosowne muzeum, dokumentujące pionierskie próby wyrwania się ze stacji kosmicznej w otwartą przestrzeń. Opancerzone wartburgi, którymi przebijano mur, jakieś pokraczne lotnie, skrytki na ludzi ukryte w bagażniku trabanta świadczyły o determinacji nielicznych pionierów podboju kosmosu. 12


Z biegiem czasu determinacja jednak osłabła. Śmiałków, gotowych pójść na druty kolczaste i gniazda automatycznych karabinów maszynowych było coraz mniej. Śluza na Friedrichstrasse świeciła pustkami, dopóki nie pojawiliśmy się tam my, sącząc się jak woda przez rdzewiejącą żelazną kurtynę. Maszerujący z pracy lub na zakupy ludzie, dla których Friedrichstrasse była jedynie kolejną stacją wschodnioberlińskiego metra, patrzyli z zazdrością na kolejkę czekających na przejście na drugą stronę. Zabawialiśmy się kosztem tych nieszczęśników. Wyłapywaliśmy wzrokiem jakiegoś Niemca, sponiewieranego jawną niesprawiedliwością, przez którą banda słowiańskich barbarzyńców przepycha się na drugą stronę muru, podczas gdy on od 30 lat nie może odwiedzić ciotki, mieszkającej trzy przecznice dalej. Gdy nasze spojrzenia krzyżowały się, uśmiechaliśmy się obleśnie, wyciągając swoje paszporty i machaliśmy nimi enerdowcom przed nosem jak hunwejbini książeczkami Mao. Zanim zniknęliśmy za szczelnymi stalowymi zaporami przejścia granicznego, udawało się jeszcze wyłapać moment, w którym niechęć tych nieszczęśników przeradzała się w otwartą nienawiść. Olas Obiński okazał się zapobiegliwym towarzyszem podróży na Drugą Stronę Lustra. Wziął ze sobą worek z cążkami do paznokci, świeczkami tortowymi i innym pożałowania godnym śmieciem, które podobno cieszyło się wzięciem na berlińskich targowiskach. Po kilku próbach sprzedania komukolwiek tego chłamu cisnęliśmy cały worek do kosza i szliśmy do Aldiego, uraczyć się najtańszym zachodnioniemieckim piwem. Berlin Zachodni był wtedy pogranicznym miastem garnizonowym, zamieszkanym przez amerykańskich żołnierzy, sowieckich szpiegów, kurdyjskich i arabskich terrorystów, jugosłowiańskich cwaniaków i polskich zbiegów z kraju stanu wojennego. Rozpieszczeni dotacjami Niemcy żyli beztrosko na zasiłkach. Bońska republika przeznaczała spore sumy dla każdego, kto gotów był podtrzymać istnienie otoczonego murem i zasiekami miasta. W knajpach na Kreuzbergu pełno było dobrze odżywionych, zamożnych rewolucjonistów, którzy 13


zjedli zęby w walce o to, od czego w popłochu wiały tłumy przekraczające codziennie śluzę na Friedrichstrasse. Teraz zrezygnowani czekali na ostateczne potwierdzenie klęski swojej rewolucji, skupiając się na kolonizowaniu przyczajonych w cieniu muru komunalnych kamienic. Za kilka lat te inwestycje miały ich uczynić milionerami. W drodze powrotnej przez przejście na Friedrichstrasse i Alexander Platz przepijaliśmy i przejadaliśmy jeszcze resztki aluminiowych enerdowskich marek. Wokół słychać było przedśmiertne popierdywania wartburgów i trabantów, a skutery schwalbe ciągle obwoziły po ulicach swoje dupska w beznadziejnym kolorze musztardowej sraczki. Ale to już był definitywny koniec. Przewalający się w tę i z powrotem tłum podpitych polskich handlarzy zapowiadał zupełnie nowe czasy. Gdy upadł mur, Berlin na chwilę stał się miastem niczyim. NRD, którego był stolicą, już nie istniało a Niemcy zjednoczone jeszcze na dobre nie objęły swoim panowaniem tej dziwnej stacji kosmicznej, zapomnianego przyczółka na froncie, który się rozpadł. Wielu berlińczyków nie mogło się pogodzić z upadkiem zapory, broniącej surrealistycznego status quo po obu stronach muru przed zgubnym wpływem rzeczywistości. W maju wyklęty lud opływającej przecież w dostatki republiki plądrował ulice, palił samochody i niszczył sklepy. Wyglądało to tak, jakby demonstranci chcieli dać wyraz swojej niezgodzie na zburzenie żelaznej kurtyny. Siadaliśmy wygodnie w którejś z narożnych knajp na Kreuzbergu, by obserwować zmagania spuszczonego ze smyczy żywiołu. Można by pomyśleć, że ci kawiarniani rewolucjoniści próbowali zawracać rzekę kijem a konkretnie kawałkiem solidnego, niemiec­ kiego bruku. Tak naprawdę bronili oni jednak swoich przywilejów przed pokrewnymi im ideowo pasażerami stacji kosmicznej DDR, którzy mogli bardziej niż oni skorzystać na dekompresji. Podobnie było także w innych częściach Europy.


Społeczeństwo spektaklu

Za łby wzięli się Słowianie południowi. W pociągu toczącym się przez targaną wojną Jugosławię między Zagrzebiem a Rijeką ludzie pili śliwowicę i wino, zagryzając je węgierskim salami, jak w czasach, gdy jechali na adriatyckie wakacje. Tyle że teraz uciekali przed wojną. Jeszcze niedawno podziwiani za swoją skórzaną elegancję i status emisariuszy lepszego, na poły wolnego świata, teraz byli mieszkańcami kolejnego rozpadającego się państwa. Zostawiali swoje domy, kolekcje płyt Jugotonu i uciekali przed wojną, jeszcze przed chwilą znaną wszystkim wyłącznie z partyzanckich westernów, z których słynęła jugosłowiańska kinematografia. Sytuacja wymagała od nich heroicznej determinacji a tej towarzyszyła brutalna przemoc. Wielu to chyba smakowało, bo gdy pociąg z Rijeki wypluł nas w Zagrzebiu, miasto dosłownie pulsowało zapachem zwycięstwa. — Zobacz, ile tu pięknych kobiet — Ewa, moja Ewka, z którą wyruszyliśmy w drogę będąc niemal nastolatkami, była chyba trochę zazdrosna. Rzeczywiście, Zagrzeb był wtedy miastem kobiet. Gromady młodych, pięknych chorwackich dziewczyn krążyły od jednej kawiarni do drugiej, rozsiewając promienne, choć nieodwzajemniane spojrzenia. Facetów, jeśli nie liczyć kilku brzuchatych Cyganów podpierających taksówki, było jak na lekarstwo. Dopiero po południu pociągi zaczęły wypluwać całe zastępy ustaszy, wracających na 15


wieczór z wojny do miasta. Linia frontu przebiegała o kilkadziesiąt minut jazdy pociągiem lub samochodem od chorwackiej stolicy. Wieczorem zawieszano walki, by żołnierze obu stron mogli zabawić się jak cywilizowani ludzie. Chorwaccy ustasze mieli powody do zabawy. W błyskawicznej akcji, zaplanowanej przez amerykańskich najemników i sfinansowanej przez Niemców, którzy za nic mieli embargo na dostawy broni do Jugosławii, Chorwaci wypędzili z Krajiny dwieście tysięcy Serbów. Tysiące położono w masowych grobach. To wtedy Chorwaci odkryli dla świata termin „czystka etniczna”, który podczas wojny w Bośni świat uznał za wyłącznie serbską specjalność. Historię rozpadu Jugosławii napisali spece z amerykańskiej firmy Ruder Finn. Gigant światowego PR, pracujący m.in. dla Pepsi, Microsoftu i Kraft Foods został wynajęty przez Chorwatów na samym początku wojny, by przekonać świat, że na gruzach imperium marszałka Tito toczy się manichejska wojna dobra ze złem. Zadanie wykonane zostało koncertowo: po jednej stronie barykady Ruder Finn postawił krwiożerczego neobolszewika i serbskiego nacjonalistę Slobodana Miloševicia a po drugiej miłujące pokój ofiary: chorwackiego przywódcę Franjo Tudjmana i prezydenta Bośni Aliję Izetbegovicia. W rzeczywistości cała trójka była siebie warta. Tudjman był nacjonalistą i dyktatorem, który rządził krajem żelazną ręką, długo po tym, jak Slobo został uznany za nowe wcielenie Hitlera. Tudjman wspierał dzielnie Izetbegovicia, bośniackiego dysydenta z czasów Tito, pomagając mu organizować zaciąg wśród międzynarodowych dżihadystów, ściągających na świętą wojnę do Bośni. Obaj na prawo i lewo rozdawali im bośniackie i chorwackie paszporty dla ochotników, zasilających szeregi doborowej jednostki bośniac­kiej o nazwie „Handżar”. Kontynuowała ona tradycje bojowe dywizji Waffen SS Handżar, sformowanej przez Muzułmanów bośniackich w czasie II wojny światowej. Izetbegović gładko przejął od Tudjmana usługi agencji Ruder Finn, bardzo sprawnie budującej, jak to się dziś ładnie mówi, nar16


rację wojny na Bałkanach. Role zostały dokładnie rozpisane i cały świat szybko nauczył się ich na pamięć. Przyswoiliśmy więc sobie wiedzę o serbskich obozach koncentracyjnych i masakrze w Srebrenicy, ale puściliśmy mimo uszu raporty sił pokojowych, dowodzące, że to sami Bośniacy ostrzelali z moździerzy pełne ludzi targowisko w Sarajewie, by wciągnąć NATO do wojny z Serbią. O tym, że osławione czystki etniczne, z powodzeniem ćwiczone potem przez Serbów, jako pierwsi zastosowali Chorwaci, nikt nie mówił. A było się czym pochwalić. Gdy przyjechaliśmy pociągiem do Zagrzebia, naród urządził sobie fetę, by uczcić ten wynalazek. Zagrzebskie kawiarnie trzęsły się od śmiechu pięknych Chorwatek i krzyków szczęśliwych chorwac­ kich wojowników. Uciekliśmy z powrotem do pociągu, telepiącego się gdzieś na Węgry i dalej na Słowację, w kierunku mostu w Ostrzyhomiu, który miał spinać dwa brzegi modrego Dunaju. Okazało się, że ostatnio spinał je pod koniec II wojny światowej. Przęsła pięknie wynosiły konstrukcję ponad nadbrzeżne bulwary, zabudowane hotelikami i kamienicami, ale kawałek dalej most urywał się, wysadzony w powietrze pół wieku wcześniej. Chyba niepotrzebnie zapomnieliśmy na chwilę, że to jest drugi świat, że tu ciągle, nie zważając na toczące się wokół nowe wojny, rozgrywamy kampanie z czasów naszych dziadków. Kosztowało nas to wiele kilometrów nadłożonej drogi i przeprawę płaskim jak deska, pozbawionym dachu promem, który brał Dunaj w silnym wietrze i strugach zacinającego deszczu. Byliśmy w środku wiru, który wciągnął nas pod berlińskim murem a potem niósł na wzburzonej fali przez Bałkany, by wyrzucić nas gdzieś koło La Rochelle. Od czasu, gdy trzej muszkieterowie urządzili sobie suto zakrapianą balangę pod murami hugenockiej twierdzy, wiele się tam chyba zmieniło. Nas było tylko dwoje i zamiast wina z Anjou, dojrzewających serów i gęsich pasztetów mieliśmy taniego siuracza z kartonu i zimne ravioli z puszki. W La Rochelle wiał świeży wiatr znad oceanu, niosąc w sobie zapachy zamorskich krain. Pobiegliśmy mimo zmęczenia 17


przez wydmy w stronę plaży, oczekując wzburzonych fal, pędzących od Ameryki w stronę francuskiego wybrzeża. Nic z tego. Z powodu odpływu ocean cofnął się o kilka dobrych kilometrów, odsłaniając ciągnące się po horyzont pola szarego błota, w którym brodzili poszukiwacze małży. Jedliśmy je potem ze straganu na nabrzeżu, zbierając siły przed dalszą drogą. Kierunki naprawdę nie miały znaczenia. Zasypialiśmy z Ewą w przydrożnym rowie koło Bordeaux, opędzając się kamieniami od szczurów, by kilka dni później obudzić się w wilgotnych zaroślach gdzieś na północ od Edynburga. W nosie kręcił zapach słodu, unoszący się nad zimną doliną Pitlochry. W niewielkim miasteczku z szarego kamienia przycupnęło pięć czy sześć destylarni whisky, wypuszczających swoje aromaty w pokryte sinymi chmurami niebo. Zimno wypędziło nas do Londynu, gdzie załapaliśmy się na spóźnione o całe dwa pokolenia Lato Miłości. W klubach rządziły zespoły z Manchesteru, mieszające nowoczesną elektronikę i hippisowską psychodelię. Włóczyliśmy się gdzieś między Hackney a Islington, wpadając na nielegalne imprezy, urządzane w norach z podłogą wysypaną trocinami i basem wibrującym głęboko w przeponie do samego rana. Trzeba było tylko uważać na czarnoskórych gangsterów w kabrioletach, krążących nocami po Hackney. Niedaleko, na Hoxton Square był klub Blue Note, lansujący z kolei elektroniczno-jazzowe łamańce. To był jakiś muzyczny wehikuł czasu, przenoszący nas swobodnie w czasy beatników i hippisów. Targaliśmy przecież przez Europę w plecakach wystrzępione egzemplarze psychodelicznego numeru „Nagłosu”, przerzucając się cytatami ze Snydera, Ferlinghettiego i Ginsberga. Polska odmiana psychodelii jakoś do tych strof nie pasowała. Straszyła nas tylko popsutymi zębami uzależnionych od makowego kompotu hippisów, którzy przysypiali w kinach podczas seansów musicalu Hair Miloša Formana. Zestawienie ­poezji Snydera z atmosferą nielegalnych rave’ów w Hackney i nowym jazzem z Blue Note wypadało o niebo lepiej. Poczuliśmy, że jednak jesteśmy w drodze. Środki lokomocji były inne — zamiast packardów i buicków 18


Sala Paradise’a i Deana Moriarty’ego mieliśmy autostop i autobusy do przewozu gastarbeiterów ze wschodu na zachód a naszym paliwem, zamiast tabletek z benzydryną, były dmuchane bagietki z czekoladowym budyniem z Carrefoura i amsterdamski haszysz. Tyle że podobnie jak bohaterowie Kerouaca błąkaliśmy się bez celu. Ta gorączkowa bieganina z jednego krańca Europy na drugi to nie była wcale prosta sprawa. Mur padł, ale granice między państwami pozostały. Kto dziś jeszcze pamięta ten świat wniosków wizowych, kontroli granicznych i nieustannej groźby deportacji pod byle pozorem? Kiedyś wyjazd zagraniczny wymagał skomplikowanych zabiegów, wizyt na milicji, wniosków o każdorazowe wydanie paszportu. Potem dopiero zaczynały się schody. Trzeba było udowodnić zdolność do wyjazdu, wnioskując o wizy, przedkładając zaproszenia i zaświadczenia o odpowiedniej ilości pieniędzy do odbycia zagranicznej podróży. Były sposoby na obejście tych ograniczeń. Wyjazdy po tej stronie żelaznej kurtyny organizowane były pod pozorem obozów pracy w ramach bratniej przyjaźni dla Czechów, Węgrów czy Bułgarów. Można tam było spotkać milicjantów, ubeków i posłusznych im studenckich aktywistów, którzy firmowali to swoją poezją śpiewaną. Wszyscy i tak jeździli się tam odkuć, wymieniając dżinsy z pewexu na dywany, pasty Elmex, płyny do kąpieli o zapachu zielonego jabłuszka i muszle klozetowe. Beztroskie puszczanie pieniędzy w knajpach na Malej Stranie w Pradze nie mieściło im się w głowie i byli wyraźnie wściekli, gdy zajechaliśmy pod ich kramiki z Liberem dorożką z kubańskimi cygarami w zębach i strzelając szampanami. Inną furtką do wielkiego świata były grupy pielgrzymkowe, organizujące wyjazdy do francuskich sanktuariów. Tu atmosfera była podobna, mimo że pozornie byli to ludzie z przeciwległego bieguna. O ile tamci reżimowi podróżnicy interesowali się wyłącznie robieniem pieniędzy, to tutaj na pierwszym miejscu była modlitwa. Gdzieś w przerwach wymykaliśmy się z Marcinem na wiejskie festyny w bawarskich wioskach, na których rozłożyste matrony roznosiły po pięć litrowych kufli piwa w każdej dłoni. Pielgrzymi nadciągnę19


li na festyn, gdy orkiestra dęta wystrojonych w lederhose mężczyzn w sile wieku dobrze się rozkręciła a Liber tańczył z miejscowymi na stole. Kilka dni później uciekliśmy chyłkiem z modlitewnego centrum w Taizé, minęliśmy piękne ruiny opactwa w Cluny, gdzie benedyktyni wpadli na pomysł wypraw krzyżowych, i pomknęliśmy na własną rękę do Paryża. Zawalenie się żelaznej kurtyny, choć zapowiadało wielkie otwarcie, tylko z pozoru zmieniło sytuację. Z punktu widzenia zagranicznych służb celnych ciągle byliśmy urwanymi ze smyczy dzikusami z głębi Azji. Mogliśmy całe noce tańczyć w rytm opętańczych mechanicznych rymów na rumowisku betonowych płyt, dzielących Berlin, ale biurokracja i tak wymagała od nas wiarygodnych powodów przyjazdu. Na nic zdawało się przekonanie o europejskiej tożsamości, znajomość Iliady, Pieśni o Rolandzie i trójpodziału władzy według Jana Jakuba Rousseau.

Plądrowaliśmy europejski porządek, przywożąc w charakterze łupów nowe mody i wzorce zachowań.

20


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.