Ja kapitan_Tadeusz Wrona_2013.indd 1
9/23/2013 3:15:06 PM
Ja kapitan_Tadeusz Wrona_2013.indd 2
9/23/2013 3:15:06 PM
Tadeusz Wrona
Wydawnictwo Poznańskie, Poznań, 2013
Ja kapitan_Tadeusz Wrona_2013.indd 3
9/23/2013 3:15:06 PM
Copyright © Tadeusz Wrona, 2013 Copyright © Wydawnictwo Poznańskie Sp. z o.o., 2013
Redakcja i korekta Lidia Wrońska-Idziak Projekt typograficzny i łamanie Mateusz Czekała Projekt okładki Michał Szperling, Paweł Stelmach Fotografia na okładce Maciej Mańkowski Konsultant literacki Piotr Gajdziński Współautor projektu Jerzy Kolasiński
ISBN 978-83-7177-812-4
Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o. 61-701 Poznań, ul. Fredry 8 Sekretariat: tel. 61 853-99-10 Dział handlowy: tel. 61 853-99-16, faks 61 853-80-75 e-mail: handlowy@wydawnictwopoznanskie.com www.wydawnictwopoznanskie.com
Ja kapitan_Tadeusz Wrona_2013.indd 4
9/23/2013 3:15:06 PM
Spis treści
Część pierwsza. Pilot Rozdział 1. Zezowate szczęście • 13 Rozdział 2. Żółtodziób • 33 Rozdział 3. Trzy mewki • 47 Rozdział 4. Marzena • 65 Rozdział 5. Pół metra podłogi • 79 Rozdział 6. Krzyż Maddoxa • 95 Rozdział 7. Nowa epoka • 113 Rozdział 8. Globalna wioska • 133 Część druga. Skrzydła Rozdział 9. Wszyscy jesteśmy z nich • 151 Rozdział 10. Od Czapli do Dreamlinera • 157 Szybowce Czapla • 157 Mucha 100 • 160 Mucha Standard • 162 Bocian • 164
Ja kapitan_Tadeusz Wrona_2013.indd 5
9/23/2013 3:15:06 PM
Sroka • 167 Jantar 1 • 170 Samoloty An 2 • 186 Gawron • 188 Wilga • 189 Zlin • 190 Antonow 24 • 191 Boeing 767 • 194 Boeing 787 Dreamliner • 204 Rozdział 11. Nieziemsko dumni • 207 Byłam nieziemsko dumna • 207 Ciekawość świata miał od dziecka • 216 Tadeusz wzięty w jasyr • 221 Biec ile tchu • 229 Los wybrał najlepszego z możliwych • 231 Usłyszałam, że ktoś bije brawo • 237 Ludzie bali się pięknie • 240 Dodatek. 20 najbardziej spektakularnych awaryjnych lądowań od roku 1980 • 246
Ja kapitan_Tadeusz Wrona_2013.indd 6
9/23/2013 3:15:06 PM
Wielu ludziom spotkanym na lotniczym szlaku winien jestem wdzięczność. Ich wiedza, doświadczenie oraz serce ukształtowały mnie jako człowieka i pilota. Jeśli przypisywać mi zasługę w uratowaniu 230 osób znajdujących się 1 listopada 2011 roku na pokładzie Boeinga 767 „Papa Charlie”, to duża część tej zasługi należy się im — moim nauczycielom i profesorom, instruktorom, koleżankom i kolegom pilotom, z którymi wspólnie trenowałem, a czasem rywalizowałem. To oni nauczyli mnie jak powinno wyglądać skuteczne i bezpieczne latanie. Bardzo dziękuję także załodze, z którą odbyłem ten lot. Wyrazy serdecznych i gorących podziękowań kieruję również do moich najbliższych. Bez ich wsparcia, pomocy i wytrwałości nigdy nie zostałbym pilotem. Szczególnie gorąco dziękuję mojej Mamie i nieżyjącemu już Tacie — za trud wychowania, za wiarę we mnie, za pomoc w najtrudniejszych momentach. Dziękuję również moim braciom — Kazikowi i Ryszardowi. Dziękuję mojej żonie Marzence, bez której moje życie byłoby mniej kolorowe. To Ty, Marzenko, czynisz je ekscytującym. Dziękuję Natalce i Mikołajowi, moim dzieciom, za wyrozumiałość i zrozumienie. I za to, że są. Po prostu. Tadeusz Wrona
Ja kapitan_Tadeusz Wrona_2013.indd 7
9/23/2013 3:15:06 PM
Ja kapitan_Tadeusz Wrona_2013.indd 8
9/23/2013 3:15:06 PM
CZĘŚĆ PIERWSZA
PILOT
Ja kapitan_Tadeusz Wrona_2013.indd 9
9/23/2013 3:15:06 PM
Ja kapitan_Tadeusz Wrona_2013.indd 10
9/23/2013 3:15:06 PM
Data:
Newark, Stany Zjednoczone. 31 października 2011 roku.
Czas:
Godzina 20:50.
Miejsce:
Uwagi:
polskiego. 1 listopada, godzina 1:50 czasu
lotnisko, wszystko Gdy wyruszaliśmy z hotelu na spokojny lot przez wskazywało, że to będzie kolejny, y tego nie liczy Atlantyk. Który? Nie wiem, nigd łem tę trasę po raz łem. W fotelu kapitana pokona co kiedyś wyda pierwszy w lipcu 1990 roku. To, , teraz już trochę wało się niedościgłym marzeniem te lata lądowałem spowszedniało. Przez wszystkie eryki Południowej, w wielu krajach Europy, Azji, Am donii. Przewiozłem w Australii, nawet na Nowej Kale tysięcy ton towaru. setki tysięcy pasażerów i wiele 0 czasu lokal Na lotnisku jesteśmy około 21:5 kiego. Rozpo nego, czyli około 2:50 czasu pols tu. Wszyscy czynamy przygotowania do odlo – drugi pilot Jerzy członkowie załogi rejsu LO 016 ofalski, stewardesy: Szwarc, szef pokładu Jerzy Kon ta Sobczak, Wioletta Anna MichalakZawadzka, Bea dalena Olędzka Bugajska, Magdalena Gortat i Mag ki i Grzegorz Pie oraz stewardzi: Wojciech Winiars e czynności. trzyk – wykonują swoje rutynow
11
Ja kapitan_Tadeusz Wrona_2013.indd 11
9/23/2013 3:15:06 PM
*** Siedem godzin później wszystk o wygląda inaczej. Po ponadgodzinnym krążeniu nad Okęciem po raz trzeci podchodzimy do lądowan ia. Kończy nam się
paliwo, więc to właściwie ostatnia próba. Pochy lam się w kierunku drugiego pilo ta i wyciągnąłem rękę. „Jurek, później już może nie być okazji – głos na chwilę uwiązł mi w gardle – dziękuję Ci za współpracę”. Mocny uścisk dłon i i życzenia powo dzenia przy lądowaniu. Będzie nam potrzebne. Podczas końcowej fazy lotu nie miałem zbyt wiele czasu na rozpatrywanie czarnych scena riuszy, ale w głowie wciaż mia łem obraz przeła mującego się samolotu i trawione go przez ogień kadłuba. Wcześniej przecież nikt na świecie nie lądował Boeingiem 767 bez pod wozia. Ostatnie kilkaset metrów do przy ziemienia. Widzę dywaniki ze specjalnej pian y przygotowa nej przez strażaków i nieco pon adtrzykilometrowy pas warszawskiego lotniska. Zas tanawiam się, czy jest wystarczająco długi, aby sun ąca z prędko ścią 240 kilometrów na godzinę , ważąca 128 ton maszyna, zdołała się zatrzymać…
12
Ja kapitan_Tadeusz Wrona_2013.indd 12
9/23/2013 3:15:06 PM
Rozdział 1
Zezowate szczęście
Brzmi to jak łzawa historia rodem z dziewiętnastowiecznych opowiastek, ale taka jest prawda — po raz pierwszy dotknąłem szybowca podczas wypasu krów. Miałem wówczas kilkanaście lat, mieszkaliśmy w Nowej Soli i latem często jeździliśmy do dziadków na wieś do Wieprza w okolicach Żywca. Cudowne miejsce na spędzanie wakacji. Piesze wędrówki po pobliskich górkach, kąpiele w Sole, niedużej rzece płynącej w sąsiedztwie, do tego praca w gospodarstwie — żniwa, jazda drabiniastym wozem, zabawy na sianie. Pełna wolność! Z małym wyjątkiem. Obok tych interesujących zajęć naszym obowiązkiem było zaprowadzanie krów na pastwisko i ich pilnowanie. Kilka godzin dziennie. Wyjątkowo nudne zajęcie. Ale któregoś dnia, właśnie podczas wypasu krów, zauważyliśmy krążący na niebie szybowiec. Nie było w tym niczego nadzwyczajnego, wiedzieliśmy, że na pobliskiej górze Żar jest szybowcowe lotnisko. Ten szybowiec jednak sukcesywnie obniżał lot i w końcu nawet dla nas, laików, stało się jasne, 13
Ja kapitan_Tadeusz Wrona_2013.indd 13
9/23/2013 3:15:07 PM
że za chwilę wyląduje. Pilot obrał kurs na pegeerowskie pola, które, jak się później dowiedzieliśmy, były zapasowym lotniskiem dla szybowców. Puściliśmy się biegiem na skróty, przez pole kapusty, przez krzaki nad Sołą, przez most i dotarliśmy na miejsce w momencie, gdy ceglasta Mucha dotknęła ziemi. Okazało się, i to nas absolutnie zaskoczyło, że szybowiec był pilotowany przez kobietę. Staliśmy jak wryci, a wkrótce obok nas zjawiła się spora grupa ciekawskich, ogromnie podekscytowanych ludzi, którzy rzucili się w kierunku szybowca. Do dziś pamiętam zdenerwowanie pilotującej go kobiety — poznałem ją zresztą później, była moim instruktorem na Żarze — Haliny Bułki, która bała się, że nasz entuzjazm doprowadzi do zniszczenia Muchy, szybowca niezwykle delikatnej konstrukcji, w znacznej części zbudowanego ze sklejki pokrytej płótnem. Po kilkunastu minutach przyleciał CCS 13, popularnie zwany „kukuruźnikiem”, który miał wynieść „nasz” szybowiec w powietrze. Mucha została odpowiednio ustawiona, a pilotka wybrała jednego z gapiów, który miał pomóc przy starcie. Jego zadaniem było podtrzymywanie szybowca za skrzydło, miał on bowiem tylko przednie koło i tylną płozę. Podczas startu, do momentu rozpędzenia szybowca, trzeba było go podtrzymywać, aby skrzydła były ułożone równolegle do ziemi. Chętnych było co niemiara, bo dla każdego z nas było to niemal równoznaczne z pilotowaniem samolotu! Oczywiście wszyscy pozostali biegli obok rozpędzającego się szybowca, wydając z sie14
Ja kapitan_Tadeusz Wrona_2013.indd 14
9/23/2013 3:15:07 PM
bie dzikie wrzaski i próbując udowodnić, że nawet jeśli nie mogą pomagać przy starcie, to przynajmniej biegają szybciej i dalej niż ów podtrzymujący skrzydło szczęściarz. Region żywiecki to moje rodzinne strony. Urodziłem się w Żywcu w roku 1954, ale gdy miałem sześć lat, rodzice przenieśli się do Słubic. Tata pracował w banku, gdzie zajmował się rozliczeniami wewnętrznymi. Jak każdy młody człowiek chciał awansować, bo po pierwsze był ambitny, a po drugie, awans oznaczał lepszą pracę i co najważniejsze — wyższe zarobki. A pieniędzy w rodzinie, w której było trzech wiecznie głodnych i nieustannie zdzierających odzież chłopaków, nigdy nie było za wiele. Tata dostał w końcu szansę awansu, ale warunkiem była przeprowadzka do Słubic. W tamtych czasach było to spore wyzwanie, bo oznaczało przeniesienie się w zupełnie inny region Polski, na tak zwane ziemie odzyskane, nad samą granicę z Niemcami, krajem, który wciąż jeszcze budził spore emocje, a strach, zwłaszcza wśród starszego pokolenia, przed groźbą odebrania tych ziem Polsce był powszechny. Do Słubic tata pojechał sam. Zanim ściągnął rodzinę, chciał na własnej skórze sprawdzić jak tam jest i przygotować organizacyjnie nasz przyjazd. W końcu, chyba po kilku miesiącach, dołączyliśmy do niego. Uderzył nas brak gór. Żywiecczyzna to teren bardzo pofałdowany i my, którzy tam wyrośliśmy, nie wyobrażaliśmy sobie, że gdzieś może być zupełnie płasko. Nie było tam nawet najmniejszych wzniesień, których brakowało nam 15
Ja kapitan_Tadeusz Wrona_2013.indd 15
9/23/2013 3:15:07 PM
szczególnie zimą, zwłaszcza na początku. W rodzinnych stronach trochę jeździliśmy na nartach, bardzo wówczas prymitywnych, dużo na sankach. A tu nic, płasko jak na stole. W Słubicach jedynym wzniesieniem, które jakoś nadawało się do zjeżdżania, był wał przeciwpowodziowy przy Odrze. Zamieszkaliśmy w banku. To była spora willa, w której pomieszczenia bankowe zajmowały parter, a nad nimi urządzono trzy mieszkania. W jednym, pamiętam, mieszkał dyrektor z rodziną, w drugim my, a w trzecim prawdopodobnie także ktoś zatrudniony w banku. Budynek stał na dużej, ogrodzonej wysokim murem parceli, którą natychmiast zawładnęliśmy. W Słubicach nie było wówczas komunikacji miejskiej, a do szkoły mieliśmy bardzo daleko. Od kościoła, do którego szło się w przeciwną niż do szkoły stronę, też dzieliło nas kilka kilometrów. Jeszcze dalej było do basenu, zbudowanego przez Niemców, więc jeździliśmy tam rowerami. W Słubicach tata był naczelnikiem rozrachunków wewnętrznych, mama natomiast znalazła pracę w Zakładach Przemysłu Drzewnego, gdzie — jeśli mnie pamięć nie myli — produkowano wówczas meble. Przez pierwszy rok chodziłem do przyzakładowego przedszkola, podobnie jak mój młodszy brat Ryszard. Kazik, najstarszy z nas, urodzony dwa lata przede mną, w Słubicach rozpoczął już naukę w szkole powszechnej. Tata w tym czasie chyba trochę interesował się lotnictwem, a może była to po prostu jakaś tęsknota za dalekimi podróżami i wolnością? To on nauczył nas rozpoznawać 16
Ja kapitan_Tadeusz Wrona_2013.indd 16
9/23/2013 3:15:07 PM
samoloty po odgłosach silników. Inne dźwięki wydawały wówczas odrzutowe samoloty wojskowe, inny był odgłos turbośmigłowych samolotów transportowych i pasażerskich. Często stawaliśmy razem na podwórku i wpatrzeni w niebo zgadywaliśmy, jaka maszyna nad nami akurat przelatuje. Tato kupował też modele samolotów, które pracowicie sklejał. Papierowo-drewniane modele szybowców puszczaliśmy później z okna naszego mieszkania. W Słubicach nabawiłem się pierwszej, poważniejszej kontuzji. Nie byłaby ona może warta wspominania, gdyby nie to, że jej skutki po wielu latach omal nie zaważyły na moim życiu, przekreślając wszystkie młodzieńcze marzenia. Otóż zimą organizowaliśmy sobie lodowisko w martwym korycie Odry. Mieliśmy łyżwy, oczywiście bardzo proste, przytwierdzane do butów rzemykami, i na tym sprzęcie ślizgaliśmy się. Najpierw po zmarzniętym śniegu, a gdy zamarzła Odra — po lodzie. Pewnego dnia przewróciłem się tak nieszczęśliwie, że uderzyłem głową o lód. Uderzenie musiało być naprawdę silne, bo nagle zacząłem widzieć podwójnie. Wylądowałem u lekarza, który stwierdził, że to efekt zeza, wywołanego uderzeniem głową o twardą powierzchnię. Zostałem skazany na okulary. Jak każdy chłopak w tym wieku nienawidziłem tych swoich binokli, starałem się ich nie używać i nie zdradzać konieczności ich noszenia, ale szybko się okazało, że bez okularów po prostu sobie nie radzę. Byłem wtedy chyba najnieszczęśliwszym człowiekiem na ziemiach odzyskanych! 17
Ja kapitan_Tadeusz Wrona_2013.indd 17
9/23/2013 3:15:07 PM
Zez zniknął niespodziewanie dzięki przypadkowej i niezwykłej „terapii”. Otóż po skończeniu lekcji zawsze szliśmy do świetlicy przy Zakładach Przemysłu Drzewnego. Spędzaliśmy tam czas do momentu zakończenia pracy przez mamę, natomiast podczas wakacji chodziliśmy na półkolonie. Któregoś dnia, dzisiaj nie potrafię już powiedzieć, czy było to podczas roku szkolnego, czy może półkolonii, zaczęliśmy się rzucać ciężkimi, drewnianymi klockami. W trakcie tej niezwykle „wysublimowanej” zabawy jeden z moich kolegów z niezwykłą precyzją umieścił klocek na mojej twarzy, zmieniając trwale konstrukcję moich okularów. Co najistotniejsze, od tego momentu, z przyczyn do dziś przeze mnie niezrozumiałych, moje oczy się „naprawiły”! Zez zniknął. Okularów już nie założyłem, a okulista, do którego zostałem przez mamę zaciągnięty, potwierdził, że wszystko jest w porządku, że nie ma sensu tych okularów naprawiać, a tym bardziej kupować nowych. Nie zagościliśmy w Słubicach zbyt długo. Po czterech latach pobytu w tym mieście, w 1964 roku czekała nas kolejna przeprowadzka — tym razem do Nowej Soli. Powodem był kolejny awans taty. Żaden z nas, trzech braci, nie był z tego zadowolony. Mimo wcześniejszych oporów polubiliśmy nasz dom, zżyliśmy się ze Słubicami. W Nowej Soli znów brakowało nam kolegów, brakowało słubickiego sadu, w którym spędzaliśmy całe dni. Także nowa kwatera nas nie zachwyciła — zamieszkaliśmy w poniemieckim, składającym się z kilku mieszkań 18
Ja kapitan_Tadeusz Wrona_2013.indd 18
9/23/2013 3:15:07 PM
domu. Obok był ciąg budynków poprzedzielanych płotami, z dość sporych rozmiarów podwórkiem, kończącym się przy ogródkach działkowych. Z boku graniczyliśmy z budynkiem aresztu śledczego. Nowa Sól wydawała się nam wyjątkowo ponura, ale z czasem przyzwyczailiśmy się i polubiliśmy to miejsce. Podwórko przystosowaliśmy do gry w piłkę i jazdy rowerem, a z czasem ogródki działkowe zamieniono na plac zabaw. Tata pracował na kierowniczym stanowisku w banku, mama znalazła zatrudnienie w Zakładach Przemysłu Lniarskiego, wówczas jednej z dwóch największych w Polsce fabryk nici. Mieszkaliśmy stosunkowo blisko szkoły, ale po lekcjach, podobnie jak w Słubicach, musieliśmy codziennie chodzić do przyzakładowej stołówki, gdzie jadaliśmy obiady i czekaliśmy aż mama skończy pracę. W Nowej Soli skończyłem podstawówkę i stanąłem przed koniecznością wyboru szkoły średniej. Możliwości nie były oszałamiające: ogólniak, Technikum Elektryczne i Odlewnicze. To ostatnie odrzuciłem od razu. Wahałem się między liceum i „Elektrykiem”. Przeważyło technikum, bo rodzice byli zdania, że lepiej mieć konkretny zawód. Tata, sam absolwent ogólniaka, zawsze powtarzał, że w życiu najważniejszy jest fach. Wybrałem więc technikum. Także dlatego, że dwa lata wcześniej zaczął tam naukę mój starszy brat. Poszedłem w jego ślady, choć nie mogę powiedzieć, żeby jakoś specjalnie mnie do tego ciągnęło. Ale tata, który — wobec mizerii rynku usług — sam naprawiał w domu telewizor i radio — nauczył nas 19
Ja kapitan_Tadeusz Wrona_2013.indd 19
9/23/2013 3:15:08 PM
pewnych podstaw elektryki i to też był argument przemawiający za takim wyborem. Przez pewien czas myślałem o klasie elektronicznej w technikum zielonogórskim, ale to wiązałoby się z koniecznością zamieszkania w internacie lub codziennymi, wielokilometrowymi dojazdami. Na początku roku szkolnego byliśmy zafascynowani żeglarstwem. Kazik i ja zapisaliśmy się na kurs żeglarski i podczas wakacji pojechaliśmy na obóz nad Jezioro Sławskie. Tam po raz pierwszy zetknąłem się nie tylko z żaglówką, ale nawet ze sprzętem pływającym. Byłem zachwycony. Jezioro Sławskie jest wprawdzie dość wąskie, ale za to długie na blisko 12 kilometrów. Dla nas była to ogromna przestrzeń. Nikt z uczestników tego obozu nie był wcześniej nad morzem, więc to jezioro było dla nas niczym najprawdziwszy z oceanów. Oczarowani byliśmy przestrzenią, która dla nas, młodych chłopaków z miasta, zdawała się nie mieć końca. Na to nałożyły się kolejne, nieznane do tej pory atrakcje — spanie w namiotach, spora samodzielność wynikająca z oddalenia od domu, nawet praca w kuchni. Niestety, nie udało mi się dotrwać do końca obozu. Znowu przez oczy! Któregoś dnia, podczas jakichś wygłupów, kolega trafił mnie szyszką w oko. Karetką odwieziono mnie do zielonogórskiego szpitala. Nie potrafiłem się z tym pogodzić — na obozie zostali moi koledzy, brat, żeglarskie przygody, a ja musiałem leżeć w szpitalu pełnym obcych ludzi i wzbudzających strach lekarzy. Do tego z zaklejonym, bolącym okiem. Dlaczego? Gdzie sprawiedliwość?! Nie chciałem pogo20
Ja kapitan_Tadeusz Wrona_2013.indd 20
9/23/2013 3:15:08 PM