Humans of New York. Ludzie Nowego Jorku

Page 1



HUMANS of NEW YORK


Brandon Stanton


HUMANS of NEW YORK


Dla Nowego Jorku. Miałem taki szalony, młodzieńczy sen, że urzeczywistnisz wszystkie moje marzenia. I zrobiłeś to.

Humans of New York Copyright © Brandon Stanton 2013 Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2015 Copyright © for the Polish translation Bartosz Czartoryski 2015 Redakcja i korekta – Sonia Miniewicz, Joanna Mika Skład i łamanie – Joanna Pelc Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl Book design – Jonathan Bennett Cytat na stronie 277: Truman Capote, Inne głosy, inne ściany, tłum. Bronisław Zieliński, Warszawa 1958 All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część́ nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Wydanie I, Kraków 2015 ISBN: 978-83-7924-503-1


WSTĘP

P

ierwszy aparat kupiłem w styczniu 2010 roku. Handlowałem wtedy papierami wartościowymi, więc mogłem się nim pobawić jedynie w weekendy, ale i tak połączyła nas żarliwa miłość. W każdy wolny dzień zabierałem swój aparacik do centrum Chicago i robiłem zdjęcia dosłownie wszystkiemu. A kiedy już zobaczyłem coś wybitnie pięknego, fotografowałem to pod dwudziestoma różnymi kątami, chcąc się upewnić, że złapię ten właściwy. Pod koniec takiego dnia miałem przeszło tysiąc nowych fotek. I choć większość do niczego się nie nadawała, nie traciłem zapału. Złapałem bakcyla. Fotografowanie zdawało mi się poszukiwaniem skarbów i mimo że byłem w tym do kitu, czasem udawało m się znaleźć prawdziwy diament. A to wystarczyło, żebym się nie poddawał. Gdy w lipcu straciłem pracę, zdecydowałem, że zostanę fotografem. Co nie znaczy, że nie lubiłem wymagającej, ale i stymulującej roboty handlowca – miałem na punkcie rynku obsesję podobną tej, która przyciągnęła mnie do aparatu. Lecz ostatecznym celem kupna i sprzedaży zawsze jest zarabianie. Spędziłem dwa lata, myśląc o pieniądzach, i koniec końców nic mi z tego nie przyszło. Kolejny etap swojego życia chciałem poświęcić pracy, której efekt ceniłbym sobie równie mocno co ją samą. Fotografia wydawała mi się oczywistym wyborem. Jak już mówiłem, robienie zdjęć przypominało poszukiwanie skarbów. Niezły sposób na zagospodarowanie czasu.


Rodzice powiedzieli mi, że oszalałem. Odbyłem wówczas parę niezręcznych rozmów telefonicznych. Moja mama nie kryła rozczarowania. Handel papierami był według niej bardzo prestiżowym zajęciem, z kolei fotografię postrzegała jako słabo zawoalowaną próbę wymigania się od pracy. Nie pomagał fakt, że nie miałem żadnego planu, jak na tym zarobić. Uznałem jednak, że najlepszym sposobem na nabranie doświadczenia jest robienie zdjęć. Postanowiłem więc zjechać kilka głównych amerykańskich miast i cykać fotki. Pod koniec lipca opuściłem Chicago i wyruszyłem w podróż po kraju. Moim pierwszym przystankiem był Pittsburgh. Przemierzałem tamtejsze ulice, tak samo jak eksplorowałem Chicago: szwendałem się bez celu, gubiłem się i fotografowałem wszystko, co zobaczyłem. Wieczorami wrzucałem swoje zdjęcia albumu podpiętego pod mój profil na Facebooku. Zatytułowałem go Yellow Steel Bridges („Żółte stalowe mosty”), odwołując się do pierwszej myśli, która przyszła mi do głowy, kiedy zobaczyłem Pittsburgh. Większość moich fotografii przedstawiała budynki i mosty, ale od czasu do czasu udawało mi się uchwycić jakąś interesującą osobę. Powtórzyłem ten proces w Filadelfii. Całe dnie poszukiwałem interesujących obiektów i co wieczór zgrywałem zdjęcia do albumu na Facebooku. Nazwałem go Bricks and Flags („Cegły i flagi”). Fotografie w dużej mierze przypominały te zrobione w Chicago – z jednym chlubnym wyjątkiem. Ich tematem coraz częściej byli ludzie. Przestałem cykać zdjęcia z ukrycia, podchodziłem do obcych i zatrzymywałem na ulicy przypadkowe osoby. Portrety, które udało mi się wówczas zrobić, okazały się najbardziej intrygującymi z moich fotografii, postanowiłem więc pójść w tym właśnie kierunku. Do Nowego Jorku przyjechałem na początku sierpnia. Miałem spędzić tam tydzień i złapać samolot na Zachodnie Wybrzeże, ale zostałem w mieście aż do końca lata. Pamiętam moment, kiedy mój autobus wyłonił się z tunelu Lincolna i po raz pierwszy zobaczyłem Nowy Jork. Chodniki tętniły życiem. Budynki zapierały dech w piersi. Ale to ludzie wywarli na mnie największe wrażenie. Były ich całe tłumy i wszyscy wydawali się gdzieś śpieszyć. Tej nocy założyłem album ze zdjęciami


z Nowego Jorku. Nazwałem go Humans of New York („Ludzie Nowego Jorku”). Nie myślałem wówczas o prowadzeniu bloga. Ba, nie wiedziałem nawet, czym jest blog. Ale po tych kilku tygodniach w Nowym Jorku byłem pewien jednego – chciałem fotografować ludzi. Przez całe lato zaczepiałem nieznajomych na ulicach. Pod koniec sierpnia miałem już przeszło sześćset portretów. Czułem, że wpadłem na trop czegoś wyjątkowego. Pojechałem do Chicago, aby spakować bagaże, i wróciłem do Nowego Jorku 4 listopada 2010 roku. Uznałem H.O.N.Y. za swoisty spis ludności Nowego Jorku. Chciałem zebrać dziesięć tysięcy portretów i nanieść je na interaktywną mapę miasta. Kiedy kliknęłoby się na jakąś dzielnicę czy osiedle, można by było zobaczyć twarze mieszkających tam ludzi. Przez kilka miesięcy obracałem ten pomysł w głowie i udało mi się zrobić tysiące zdjęć, ale niewielu one obchodziły. Podczas pierwszego roku istnienia H.O.N.Y. dziennie moją stronę odwiedzała zaledwie garstka internautów. I wtedy odkryłem potęgę mediów społecznościowych. Muszę podziękować mojemu przyjacielowi Mike’owi Schaeferowi, bo to on przekonał mnie do założenia na Facebooku strony Humans of New York. Przez jakiś czas opierałem się tej sugestii, bo wrzucałem swoje zdjęcia na prywatny profil i tworzenie kolejnego wydawało mi się zbędne. Ale któregoś dnia uległem jego namowom i otworzyłem osobne konto dla Humans of New York. Minął zaledwie rok, a dzięki podjętej od niechcenia decyzji dorobiłem się pół miliona fanów. Nie stało się to od razu. Liczba odwiedzających zwiększała się powoli. Ale po paru tygodniach zamieszczania kolejnych zdjęć zauważyłem, że oglądają je i komentują nieznane mi osoby. Każde nowe zdjęcie zachęcało następnych ludzi do śledzenia mojej pracy. Dostrzegłem bezpośrednią zależność pomiędzy publikowaniem fotografii a wzrostem popularności strony. H.O.N.Y. rozrastało się z dnia na dzień. Po paru miesiącach bezowocnego oczekiwania nareszcie mogłem odetchnąć. Kolejnym przełomem było odkrycie Tumblra. Żadna inna platforma nie oferuje artystom i twórcom lepszego narzędzia promocji. H.O.N.Y. szybko się tam zadomowiło, głównie dzięki wsparciu udzielonemu mi


przez zespół redakcyjny. Niedługo potem setki tysięcy ludzi śledziły H.O.N.Y. za pośrednictwem Tumblra i do dziś jestem wdzięczny tamtejszej ekipie za przyłożenie ręki do mojego sukcesu. Ostatnim ewolucyjnym krokiem H.O.N.Y. były rozmowy przeprowadzane przeze mnie z ludźmi, których fotografowałem. Jeśli pojawiała się taka możliwość, parowałem zdjęcie z cytatem lub historyjką. Mariaż ten pozwolił H.O.N.Y. rozwijać się jeszcze szybciej. Każdego dnia zdobywałem setki nowych fanów. Potem były to tysiące. W tym czasie H.O.N.Y. przedzierzgnęło się z projektu fotograficznego w pełnoprawnego bloga. Nieco zmieniłem swoje priorytety. Nie dążyłem już do ukończenia ogromnego projektu fotograficznego, ale zdecydowałem się publikować codziennie kilka dobrych portretów. I mam nadzieję robić to jeszcze długo. Książka, którą trzymacie w rękach, jest rezultatem niemal trzech lat pracy. Aby zrobić te zdjęcia, przeszedłem setki tysięcy kilometrów, i zaczepiłem ponad dziesięć tysięcy osób. Nie było to łatwe zadanie, czasem wręcz wyczerpujące, ale cieszyła mnie każda minuta. Ludzie, którzy znaleźli się na tych stronach, są mi drodzy. Pozwalając się uwiecznić, pomogli mi zrealizować moje marzenie. I za to jestem im wdzięczny. Chciałbym też podziękować tym wszystkim, którzy śledzą moją pracę. Ogromnie mi pomogliście. To niezwykła przygoda. Jestem wam wdzięczny, bo to dzięki wam mogłem ją odbyć. Dziękuję, dziękuję i jeszcze raz dziękuję. Mam nadzieję, że Humans of New York przyniesie wam tyle radości, ile mnie.


„DUMAM NAD TYM, CO CHCĘ ROBIĆ,

BO NA PEWNO NIE TO”.


PODPATRZONE NA WEST INDIAN DAY PARADE

„RZUCISZ MI PARĘ GROSZY,

JAK ZATAŃCZĘ?”.


TEN KOLEŚ ZBIERAŁ PIENIĄDZE, TAŃCZĄC NA CHODNIKU. POPROSIŁEM GO, ŻEBY SPRÓBOWAŁ WYRAZIĆ CAŁY SWÓJ TALENT W JEDNYM RUCHU. I POKAZAŁ MI TO.


PODPATRZONE W BRIGHTON BEACH NA BROOKLYNIE

WSPANIAŁA WIADOMOŚĆ!

WSZYSTKIE TAJEMNICE WSZECHŚWIATA

ZOSTAŁY WYJAŚNIONE WCZORAJSZEGO POPOŁUDNIA.


ナ、PANIE OKAZJI


PODPATRZONE W BEDFORD-STUYVESANT NA BROOKLYNIE

PODPATRZONE W WASHINGTON HEIGHTS


„PRZYTRZASNĘŁY MNIE DRZWI OD AUTA”.


NAWET JEGO SMOOTHIE BYŁO CZARNE.


– CO CIĘ INSPIRUJE?

– KOLORY, KWIATY I PIKNIKI.


GAC FILIPAJ JEST UCHODŹCĄ Z BYŁEJ JUGOSŁAWII. PRZEZ OSTATNIE DWANAŚCIE LAT PRACOWAŁ JAKO DOZORCA NA UNIWERSYTECIE COLUMBIA. JEGO UMOWA PRZEWIDUJE „CIĘŻKIE PRACE ZWIĄZANE ZE SPRZĄTANIEM”, CZYLI WYRZUCANIE ŚMIECI I CZYSZCZENIE TOALET. PRZEZ CAŁY TEN CZAS W TYGODNIU PRACOWAŁ DO 23.00, A PO ZAKOŃCZENIU ZMIANY SIADAŁ DO KSIĄŻEK. W TEN WEEKEND, PO DWUNASTU LATACH NAUKI, UKOŃCZYŁ UNIWERSYTET COLUMBIA Z DYPLOMEM Z LITERATURY KLASYCZNEJ. RZADKO SPOTYKAM OSOBY, KTÓRE MAJĄ AŻ TYLE PODZIWIANYCH PRZEZE MNIE CECH.


„POTRAFIĘ ZAWIĄZAĆ WĘZEŁ WINDSORSKI, JADĄC PONAD STO KILOMETRÓW NA GODZINĘ”.


ZAUWAŻYŁEM SPORY TŁUMEK W WASHINGTON SQUARE PARK. KIEDY PRZEPCHAŁEM SIĘ BLIŻEJ, ZOBACZYŁEM TAKĄ OTO SCENĘ.


WĄSISKO JAK NA SIKHA PRZYSTAŁO.

W TRIBECE ZOBACZYŁEM ISTNY GEJZER PARY BIJĄCY Z KRATKI. A POTEM UJRZAŁEM DWOJE UCZNIÓW SZKOŁY BALETOWEJ JEDZĄCYCH LUNCH NA KRAWĘŻNIKU.


Koniec fragmentu Zapraszamy do księgarń i na www.labotiga.pl


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.