Hołownia i Prokop w elektryzującej rozmowie. Zderzenie dwóch odmiennych spojrzeń na religię, kulturę i świat mediów. Jezus jako marketingowiec, pożytki płynące z noszenia habitu, różnica między Bogiem a idolem, urok pieniędzy i problemy z wolną wolą – to tylko niektóre wątki tej zaskakującej konfrontacji. Prowadząc rozmowy składające się na tę książkę, robimy po prostu to samo co taksówkarz wiozący pasażera na lotnisko, fryzjer zakręcający klientce loki, babcie gderające w kolejce do laryngologa czy kumple spotykający się po robocie przy piwie. Przedstawiamy nasz punkt widzenia. Dyskutujemy. Spieramy się. Mówimy, co nam się wydaje. Wywalamy na stół to, co nam prywatnie w duszy gra. Tyle, że zamiast o najnowszym serialu, biuście Dody czy bieżącym kursie franka szwajcarskiego częściej gadamy o rzeczach, które mimo wszystko wydają nam się ważniejsze. Marcin Prokop Po tej książce boję się bardziej niż kiedykolwiek, że stosowną lekcję kontemplacji dadzą mi kiedyś aniołowie. Ja będę chciał toczyć z nimi teologiczne dysputy, oni – pogrążeni w słuchaniu Morrisseya – zacytują mi trzydziesty drugi rozdział Mądrości Syracha: „Przemów, starcze, tobie to bowiem przystoi, jednak z dokładnym wyczuciem, abyś nie przeszkadzał muzyce. A kiedy jej słuchają, nie rozwódź się mową ani nie okazuj swej mądrości w niestosownym czasie!”. Szymon Hołownia
Szymon Hołownia – dziennikarz i publicysta, dyrektor programowy kanału Religia.tv, współpracuje z telewizją TVN, jest felietonistą „Newsweek Polska”. Laureat nagród „Grand Press” i „Ślad”. Autor książek Kościół dla średnio zaawansowanych, Tabletki z krzyżykiem, Ludzie na walizkach, Monopol na zbawienie, Bóg. Życie i twórczość oraz Ludzie na walizkach. Nowe historie. Znany jako prowadzący programy Mam talent!, Między sklepami oraz Ludzie na walizkach. Marcin Prokop – dziennikarz, redaktor naczelny czasopisma „Stuff ”, w TVN prowadzi programy Mam talent!, Dzień dobry TVN oraz Milion w minutę. Wcześniej prezenter MTV Polska i TVP2, juror trzeciej edycji Idola, redaktor naczelny „Filmu” oraz „Machiny”. Autor cyklu „Duży wywiad” w Radiu Zet. Patronat medialny:
Cena detal. 39,90 zł
WYDAWNICTWO ZNAK | KRAKÓW 2011
H: Czy Bóg istnieje? P: Skoro o Nim w tej chwili mówimy, to znaczy, że istnieje. Pytanie tylko, jaki jest wymiar tego istnienia. Czy jest wyłącznie figurą literacką, wyłaniającą się z kart Biblii i teoretycznym przedmiotem odwiecznego, globalnego dyskursu, do którego w tej chwili się skromnie przyłączamy, czy też jest realną, obiektywną, dającą się zważyć i zmierzyć siłą, energią, istotą, której jednak przy dzisiejszym stanie naszej wiedzy nie potrafimy uchwycić. A może nigdy nie uchwycimy, bo naturą Boga jest wymykanie się naszemu szkiełku i oku? W takim razie jaki jest sens istnienia osoby, która chce wejść z nami w relację, a jednocześnie robi wszystko, żeby nie dać się rozpoznać? To tak, jakbym chadzał na randki z dziewczyną w papierowej torbie na głowie, na dodatek przekonując ją w nieznanym jej języku, że jestem naprawdę fantastyczny, inteligentny, obrotny i piękny, i do tego bardzo ją kocham. Tylko musi mi uwierzyć na słowo. Bo jak nie, to zamknę ją w piwnicy i będę karał. Po co ta gra? Nie znam odpowiedzi na te wszystkie pytania i o ile wiem, nie jestem pierwszym, który je sobie zadaje. Siadam do rozmowy z tobą w nadziei, że może tobie uda się chociaż część tych wątpliwości satysfakcjonująco rozmontować.
H: Chyba wyrosłem ze stawiania sobie takich zadań. Im jestem starszy, tym mocniej jestem przekonany, że tak zwana ewangelizacja nie może być jak show Nawróć mnie!, które wymyślił mój kolega ateista – oto stoję na scenie i wykonuję pobożne fi kołki w oczekiwaniu, aż dotychczas nieprzekonana widownia w pewnym momencie stwierdzi: „Już! Poczułem, wierzę”, a to wszystko na antenie religia.tv.
CZY JEST I CZY OBJAWIŁ SIĘ W UT WORACH MORRISSEYA?
15
Żeby coś się między nami w tej sferze rzeczywiście stało, musiałoby zostać spełnionych kilka warunków: po pierwsze, ty musiałbyś być autentycznie gotów uwierzyć, że historia Objawienia, o której będę ci pewnie mówił, całe story Jego komunikowania się z ludźmi i wysłanie Syna to mogą nie być bajki, ale szczyt realnego zaufania i miłości. A jeszcze nie wiem, czy jesteś gotowy. Po drugie – moje życie musiałoby być odbiciem tego zaufania i miłości, żebyś zobaczył, że to nie bajki, lecz rzeczywistość. A raczej nie jest. Żeby zaś debata miała sens, musimy się co do pewnych twierdzeń zgadzać, bo gdy siada naprzeciw siebie dwóch gości, których nie łączy totalnie nic, efektem może być wyłącznie czcza nawalanka. Czy możemy więc zgodzić się, że Bóg raczej istnieje, niż nie istnieje, a później ewentalnie pospieramy się z wdziękiem o resztę? P: Dyskusja niewierzący kontra wierzący jest stara jak świat i to, w jakim kierunku taka rozmowa pójdzie, pozostaje wyłącznie kwestią kultury obu stron. Wcale nie uważam, że fundamentalne różnice w naszym podejściu do wiary muszą się zakończyć nawalanką. Chyba że siadasz do rozmowy z takim nastawieniem. A wracając do podstawowej kwestii – Bóg jako żywa osoba? Mnie się to nie mieści w głowie, nie starcza mi wyobraźni. Od razu mam skojarzenia z brodatym, dobrotliwym dziadziem w powłóczystym prześcieradle, który prowadzi nieustający casting na tych, co mają się znaleźć w Jego niebiańskiej drużynie. No bo osoba to dla mnie ktoś, kto ma ręce, nogi, umysł, uczucia, namiętności i tak dalej. Nie potrafię uznać za osobę czegoś, co jest całkowicie nieokreśloną abstrakcją. Ty zaczynasz opowieść o Nim „od góry”, a ja – „od dołu”, uważając, że Bóg istnieje raczej jako pewien kulturowy symbol, kod, element tradycji. Myślę jednak, że ty też startujesz z tego miejsca co ja, o samym Bogu nic nie wiesz, opakowałeś po prostu opowieściami odwieczne ludzkie pragnienie nieśmiertelności, czegoś większego niż marna doczesność. Mój Bóg funkcjonuje jako wymysł człowieka i istnieje w tym sensie, że nie możemy go z naszej kultury, cywilizacji wyrugować, zaprzeczyć, że ten topos w dużej
16
BÓG
mierze nas ukształtował. Paradoksalnie, ma on wpływ nawet na ateistów, którzy poświęcają swój czas i energię na szukanie dowodów na nieistnienie Boga.
H: Jak w takim razie ów topos znalazł się w naszych głowach? Jaskiniowcy usiedli i pomyśleli: „Hm, nie możemy ciągle żyć w lęku, wymyślmy więc sobie Boga, co pozwoli nam znaleźć ukojenie w złudzeniu nieśmiertelności”? A jeśli istnienie pragnienia to dowód na to, że gdzieś musi też być realna, a nie wymyślona woda? P: Czy chęć otrzymania prezentu jest dowodem na istnienie świętego Mikołaja? Chciałbym, żeby to było takie proste.
H: Pragnienie wody to jednak inna kategoria. Organizm mówi ci, że masz w sobie jakiś minus, na który odpowiedzią musi być jakiś plus, bo gdyby go nie było, ludzie by ginęli, a nie giną. P: Ciekawa logika, nie rozumiem jednak, na jakiej podstawie zakładasz, że dla każdej ludzkiej potrzeby musi istnieć czynnik, który ją zaspokaja. Zresztą to już chyba zadanie dla zawodowego filozofa.
H: Zostawmy w takim razie bożonarodzeniowo-hydrologiczne wątki, gdyż korci mnie, by zagłębić się w odmętach twojej wątłej duszy. Dopytywać: Czy zawsze miałeś takie przekonanie? Czy też kiedyś bardziej wydawało ci się, że Bóg istnieje, a później że jest tylko, a może aż, figurą? Czy relacja z owym – jak to dziś nazywasz – mitem Boga jakoś w tobie ewoluowała? P: Odkąd pamiętam, wykonywałem na owym micie pewne intelektualne ćwiczenia. Zwłaszcza na jednym jego fragmencie. Otóż zawsze bardziej niż pytanie: „Czy jest Bóg?” frapowała mnie taka kwestia: jeśli On rzeczywiście istnieje i jest wszechmocny, ostateczny oraz samowystarczalny, to po co mu człowiek? Po jakiego grzyba miałby
CZY JEST I CZY OBJAWIŁ SIĘ W UT WORACH MORRISSEYA?
17
nas tworzyć na swoje podobieństwo? Jedyna sensowna odpowiedź, jaka przychodzi mi do głowy, brzmi: skoro Bóg jest miłością, potrzebował partnera do zbudowania z Nim relacji, bo inaczej byłby zmuszony kochać samego siebie. Ten trop odnalazłem również u Sebastiana Francka, który napisał, że „Bóg sam w sobie jest niczym. Jest bez woli, sprawstwa, bez czasu, miejsca, osoby i imion. Staje się on czymś w stworzeniach, tak że tylko poprzez nie dostępuje istnienia”. W podobny sposób stawiał sprawę Hegel. Według niego jesteśmy zwierciadłem, w którym Bóg się przegląda, jak gdyby buduje swoją świadomość poprzez uczestnictwo w historii człowieka. To zaś oznaczałoby, że wszechmoc i samowystarczalność Boga są ograniczone.
H: Na to mamy dość jasną odpowiedź. Bóg nie mógł być sam, będąc Trójcą doskonałych Osób, a wmawianie Mu, że był jakiś taki niepełny bez ciebie, beze mnie i Joli Rutowicz, bywa piękne literacko, ale jest obarczone poważnym błędem metodologicznym – z faktu, że my jesteśmy w czymś podobni do Boga, nie wynika, że On jest we wszystkim podobny do nas. Jest inny niż Franck, Hegel, Prokop i Hołownia. Nie da się wysnuwać kategorycznych wniosków co do istoty wszechświata na podstawie wnikliwej znajomości pięciu skał, które krążą koło Marsa. P: Taka logika to miecz obosieczny. Na jakiej podstawie w takim razie wysnuwasz kategoryczne wnioski, upierając się co do istoty wszechświata, w którym Bóg na pewno istnieje? Zbywanie pytania o relacje pomiędzy człowiekiem i Bogiem odesłaniem do Trójcy Świętej ze zgrabnym wpleceniem w to Joli Rutowicz – to rzeczywiście odpowiedź jasna jak słońce. Trójka doskonałych osób, z których żadna nie jest osobną istotą. Ojciec, Duch i Syn, zrodzony z Ojca, choć – jak mówi teologia – nie było takiego momentu, w którym Syn nie byłby Synem. Wszyscy razem tworzą jedność, mimo że rozmawiają z sobą na odległość, a nawet jeden z Nich chodził po ziemi w ludzkim ciele. To takie proste. Że też sam na to nie wpadłem. Przepraszam, że ironizuję, ale
18
BÓG
nawet jeśli uznać wymagający głębokiej wiary dogmat o Trójcy Świętej za „oczywistą oczywistość”, to za chwilę pojawia się kolejny paradoks. Dlaczego Bóg, skoro potrzebował człowieka w celu dopełnienia swojej boskości, nie stworzył go od razu, dlaczego przez miliardy lat kosmos był pusty? A może wcale nie? Może nie jesteśmy jedyną rozumną formą istnienia? Może agent Mulder z Archiwum X oraz Erich von Däniken mają rację? Z kolei jeśli tak, podkopywałoby to cały antropocentryczny wymiar chrześcijaństwa stawiającego człowieka w wyjątkowym, uprzywilejowanym miejscu, na szczycie dzieła stworzenia. I tak dalej, i tak dalej...
H: Żadne i tak dalej, bo na tę twoją wątpliwość – jak sam zauważasz – nienową, mamy już wypracowaną tonę argumentów. Świat, gdy został już stworzony, miał wpisane w siebie prawa dane mu przez Stwórcę. I zwyczajnie musiał doczekać momentu, w którym ziemia mogłaby się zaludnić. Człowiek był w tym planie przewidziany od początku. P: Czuję się idiotycznie, zadając to pytanie, bo mam wrażenie, że poruszamy się w przestrzeni coraz większej abstrakcji – a im głębiej w nią wchodzimy, tym bardziej ty starasz się mnie przekonać, że przecież to są rzeczy logiczne i oczywiste – ale w takim razie co z kosmitami? Jeżeli pewnego dnia okaże się, że istnieją, to co im powiemy? „Sorry, ale pójdziecie do piekła, ponieważ zgodnie z naszą wiarą i tym, co zapisano w Biblii, Jezus umarł na krzyżu za nasze grzechy. O waszych nic nie wspominał. Poza tym Bóg stworzył człowieka na swoje podobieństwo, a wy macie zielone macki i trzy pary oczu, więc najwyraźniej za bardzo was nie kocha”. To jest właśnie moje „i tak dalej”. Mógłbym mnożyć takie paradoksy wiary w nieskończoność, a ty w nieskończoność byś je rozbrajał, twierdząc, że macie na wszystko gotową odpowiedź. Uważam, że jesteś najlepszym rzecznikiem prasowym, jakiego mógł sobie wyobrazić Pan Bóg na ziemi, i mówię to zupełnie serio, z dużym szacunkiem. Masz imponującą, fenomenalną wręcz umiejętność
CZY JEST I CZY OBJAWIŁ SIĘ W UT WORACH MORRISSEYA?
19
dorabiania pozornie spójnej logiki do rzeczy, które jej się z zasady, fundamentalnie wymykają. Niestety mnie to, co uprawiasz, bardziej intelektualnie fascynuje, niż przekonuje do twoich racji. Bo dla mnie ta cała dyskusja sprowadza się do jednego – albo wierzysz, albo nie.
H: Tu pełna zgoda. Ja nigdy nie dostarczę ci rozstrzygających naukowych dowodów, że Bóg istnieje, ty nigdy nie udowodnisz mi, że Go nie ma. Będziemy więc pewnie nawzajem starali się przekonać, że nasze sądy są racjonalne. Sądzę, że taki spór może być wdzięczny, ale może też trwać całą wieczność, chyba że obaj zdecydujemy się zaryzykować i przejść na drugą stronę ściany, pod którą teraz debatujemy. Na pole wiary, które zaczyna się – wbrew temu, co sądzą ludzie – nie w momencie konstatacji „Boże, jesteś”, lecz wtedy gdy ryzykuję stwierdzenie „Boże, ufam Tobie”. Czyli – mówię to bez ironii czy agresji – przenieść się w obszary, które tobie jawią się jako wydumana przez nas kompletna abstrakcja. Zaś co do kosmitów – zaskoczę cię, ale dla nich też jest w teologii miejsce. Nie można stawiać Bogu granic i wykluczać, że są inne światy. Nie wiemy, czy i jak dokonało się w nich Objawienie. Nie mamy zielonego pojęcia, stawiamy znak zapytania, czekamy na koniec świata, by się przekonać, czy będzie także końcem czegoś innego niż to, co już znamy. P: Pociesza mnie świadomość, że nawet wy, którzy tak pięknie poukładaliście sobie wszechświat, jednak wszystkiego nie wiecie...
H: A wracając do pytania, które postawiłeś – ustalmy: czy ty wierzyłeś i przestałeś, czy wierzysz, lecz masz wątpliwości, czy też uznajesz, że Bóg nie jest ci do niczego potrzebny? P: Chciałbym wierzyć w Boga. Tylko głupiec by nie chciał. Autentycznie ufać w to, że gdzieś tam ktoś grzeje dla nas miły rajski pokoik, w którym będzie trwała wieczna impreza. Daj spokój, jak można odrzucić
20
BÓG
taką obietnicę! Niestety nie przypominam sobie ani jednego momentu ze swojego życia, w którym mógłbym z pełnym przekonaniem powiedzieć: „Tak, wierzę, czuję, wiem, nie mam wątpliwości”. Czyli mówiąc innymi słowy, nigdy nie byłem z Bogiem w relacji. Parę razy próbowałem mówić do Niego, ale ani razu nie miałem poczucia, że On mówi do mnie, chociaż starałem się mieć czyste uszy i nasłuchiwać.
H: Może za szybko się zraziłeś? Byłeś jak turysta, który dojrzawszy do myśli, żeby wybrać się w Tatry, wchodzi tylko do budynku dworca w Zakopanem i wychodzi rozczarowany, gdyż nie rozumie, co Karłowicz czy Przerwa-Tetmajer w tych Tatrach takiego mistycznego widzieli. P: Idąc za twoją metaforą – może miałem prawo oczekiwać, że jakiś przewodnik mnie z tego dworca odbierze i oprowadzi po okolicy, zamiast kazać mi siedzieć na walizkach, a potem pytać przypadkowych przechodniów o drogę?
H: Może trzeba było przejść te pół kilometra – na Kościuszki – do punktu informacji turystycznej? Kościół nie spełnił należycie swojej roli w twoim życiu? Czy też w ogóle do niego nie chodziłeś i masz pretensje, że on nie przyszedł do ciebie? P: No proszę cię, moja nad wyraz religijna babcia nie przepuszczała żadnej mszy świętej i bardzo się starała, abym i ja nie miał w tym względzie zaległości. Byłem też przykładnie prowadzany na katechezy, podczas których ładnie rysowałem w zeszycie scenki z Biblii, więc siostra Noemi bardzo mnie lubiła i wieszczyła, że z pewnością zostanę ministrantem. Byłem u Pierwszej Komunii Świętej, przystąpiłem też do bierzmowania, w którym najbardziej podobało mi się to, że mogę sobie wybrać nowe imię. Ponieważ po moich narodzinach rodzice postanowili, że będę po prostu Marcinem, bez żadnych dodatków, zawsze zazdrościłem tym, którzy mieli drugie imię. Było w tym coś arystokratycznego. Kiedy po
CZY JEST I CZY OBJAWIŁ SIĘ W UT WORACH MORRISSEYA?
21
bierzmowaniu mogłem wreszcie przedstawiać się jako Marcin Franciszek, byłem, za przeproszeniem, wniebowzięty.
H: Dlaczego akurat Franciszek? P: W kościele, do którego chadzałem, w bocznej nawie stały rozmaite używane podczas procesji proporce z wyhaftowanymi na nich religijnymi hasłami i postaciami. Bardzo podobał mi się zwłaszcza taki, na którym brodaty facet w długiej sukmanie polewa szalejące płomienie wodą z wiadra, a nad tym napis: „Święty Florianie, chroń nas od ognia”. Był też inny, ze świętym Franciszkiem otoczonym dzikimi zwierzętami, zapatrzonym tęsknie w niebo, jakby próbował tam coś zobaczyć. Przyszło mi wtedy do głowy, że ja również próbuję dojrzeć w chmurach coś, co jednak nie chce mi się objawić. No i stąd Franciszek na bierzmowaniu.
H: Co spodziewałeś się dostrzec w tych chmurach? P: Bardzo chciałem dostrzec jakiś znak obecności Boga. Serio. Liczyłem na jakiś rodzaj niepodważalnego, zindywidualizowanego przeżycia, które będzie boskim mrugnięciem okiem w moją stronę, sygnałem naszego intymnego porozumienia. Najbliżej tego nawiązania łączności byłem w momencie, kiedy bardzo modliłem się o to, aby dziewczyna, którą poznałem na koloniach, odpisała na mój list. Strasznie się w niej kochałem. Pod koniec turnusu pocałowaliśmy się nawet parę razy. Po powrocie do domu wysmażyłem do niej płomienny list, w którym wyznałem, że nie wyobrażam sobie bez niej życia, i tak dalej. Po trzech tygodniach przyszła odpowiedź. Drżącymi rękami rozrywałem kopertę, dziękując Jezusowi za skuteczne wstawiennictwo u Niebieskiego Ojca. Niestety treść odpowiedzi można było sprowadzić do jednego zdania: „Odczep się ode mnie, nie chcę cię znać, zupełnie nie wiem, jak mogłam zainteresować się takim lapetą jak ty, przestań do mnie pisać i zapomnij o moim istnieniu, bo jak nie, to mój chłopak, który teraz jest w wojsku, przetrzepie ci gnaty, jak już wyjdzie”. To nie była boska interwencja, na jaką
22
BÓG
liczyłem. A tak zupełnie poważnie, chadzając do kościoła i na lekcje religii, widziałem celebrację, nie dostrzegałem natomiast w tym wszystkim żywej istoty. Patrząc na czerwone światełko tlące się przy tabernakulum, widziałem sześćdziesięciowatową żarówkę, a nie gorejące serce Jezusa. Zażyczyłeś sobie wcześniej, żebym nie zasypywał cię pseudofilozoficzną retoryką na temat istoty Boga, lecz opowiedział o swoim prywatnym doświadczeniu. Tylko że u mnie te dwie sfery się nierozerwalnie wiążą. Nie potrafię oddać Bogu serca, nie kwestionując go rozumem. Może to jest właśnie moja forma doświadczania Go? Może moja relacja z Bogiem polega na nieustannych próbach przyłapania Go na niekonsekwencji, na niespójności? Nie potrafię Mu tak po prostu zaufać, pójść za Nim, bo ufność buduje się jednak na jakichś fundamentach, na oczekiwaniach wynikających z dobrych doświadczeń z daną osobą, ze wspólnej historii. Ja z Bogiem takiej historii nie przeżyłem.
H: Skoro opowieści innych cię nie przekonują, co musiałby – pytam bez ukrytej konfesyjnej pretensji – zrobić dla ciebie Bóg, żebyś w Niego uwierzył? P: To trochę tak, jakbyś mnie zapytał, jaka musiałaby być dziewczyna, żebym się w niej zakochał. A ja ci na to odpowiem – jak ją spotkam, to będę wiedział.
H: Dziś nadal masz na to nadzieję? Wpatrujesz się w te chmury? Czy zarzuciłeś poszukiwania, dochodząc do konkluzji, że tam i tak nic nie ma? P: Dojście do takiego autorytarnego wniosku wydaje mi się równie nieuprawnione jak próby paranaukowego udowadniania, że Bóg istnieje. Obie strony nie mają chyba żadnych obiektywnych narzędzi, żeby dowieść swoich racji. Jedyne, czym mogą się posługiwać, to mniej lub bardziej zręczna ekwilibrystyka argumentami, z których każdy – żebyś nie wiem jak się starał i nie wiem jakie hołubce intelektualne przede mną
CZY JEST I CZY OBJAWIŁ SIĘ W UT WORACH MORRISSEYA?
23
wycinał – i tak w efekcie prowadzi do punktu zero, czyli stanięcia u wrót wiary. I to właśnie łaska wiary jest zagadnieniem, które w religii najbardziej mnie zajmuje. Dlaczego jedni ją posiedli, a inni nie? Nauka nie ma tu nic do roboty. Z mojej perspektywy wywody Richarda Dawkinsa, obsesyjnie tropiącego boską nieobecność, są tak samo bezwartościowe jak klasyczne „pięć prawd” świętego Tomasza, który apelując do logiki, próbował wyprowadzić niepodważalny dowód na istnienie Absolutu. Nie da się skutecznie rozumowo przekonać osoby pozbawionej wiary, że Bóg jest. Tak samo jak nie da się przed osobą wierzącą wykazać za pomocą fizyki i matematyki, że Boga nie ma. Kropka.
H: A to ciekawostka. Gdybyś znalazł błąd w tym, co na ten temat pisali święty Tomasz czy święty Anzelm, byłbym ci naprawdę wdzięczny, bo oni akurat z dużym powodzeniem starali się wykazać, że wierzyć można też – choćby nie wiem jak paradoksalnie to brzmiało – rozumem, uznającym jednak, że oprócz matematyki i fizyki ten świat opisuje na przykład filozofia czy logika, które także dysponują naukowymi narzędziami. P: Gdybym był złośliwy, przypomniałbym, że święty Tomasz utrzymywał, iż kobieta została powołana do bytu jako pomoc do rodzenia, podległa mężczyźnie na takiej samej zasadzie, jak obywatele państwa podlegają władzy. Skoro jednak skupiamy się na przemyśleniach religijnych Akwinaty, to wiesz dobrze, że na temat jego dowodów na istnienie Boga, skądinąd bardzo efektownych intelektualnie, napisano setki prac, w których punktowano ich logiczne niedoróbki oraz wykazywano, że opierają się na fałszywych empirycznych założeniach. Nie ma sensu, żeby po raz kolejny przytaczać te argumenty, zainteresowani mogą sobie doczytać w źródłach. Zresztą gdybym w tej chwili ja – skromny prezenter telewizyjny, ze swadą wypytujący w porannym paśmie swoich gości o przepisy na ulubioną szarlotkę albo comber z dzika – chciał wejść w buty adwersarza świętego Tomasza czy innych wybitnych myślicieli, byłby to niezamierzony komizm, a my tu chcemy poważnie pogadać.
24
BÓG
H: Ot i strategia – najpierw wypalisz z armaty, po czym uciekasz, krzycząc: „Dajcie spokój, przecież nie jestem artylerzystą!”. Chcesz poważnie gadać o tomizmie? Zapoznać się z obszerną bibliografią prac obalających tezy tych cytowanych przez ciebie autorów? Podłubać przy pytaniu: czy można en bloc zanegować uniwersalne dzieło filozofa czy artysty ze względu na jakiś jego osadzony ściśle w epoce społeczny komentarz? P: Podoba mi się łatwość, z jaką rozbrajasz czyjeś niemądre sądy, usprawiedliwiając je „ścisłym osadzeniem w epoce”. W podobny sposób generał Jaruzelski uzasadnia dziś wprowadzenie stanu wojennego.
H: Nie widzę związku. Powtórzę: nietrafne z naszego punktu widzenia komentarze społeczne świętego Tomasza nie wpływają żadną miarą na ocenę jego filozofii. P: Nawet jeśli masz rację, to i tak z naszej dyskusji na temat przedstawionych przez niego „dowodów” wynika jedynie konkluzja, że punkt widzenia zależy wyłącznie od zestawu lektur, jakie mamy na półkach. To zaś dowodzi z kolei nierozstrzygalności naszego sporu.
H: On chyba będzie nierozstrzygalny, dopóki będziemy wyciągać z półek książki i nimi się okładać. Cały czas krążymy bowiem wokół sedna – mojej religii, chrześcijaństwa, nie da się wyczytać z książek. Chrześcijaństwo jest nie tyle religią Księgi, choć Księga odgrywa w nim ważną rolę, ile religią Osoby. Mózg jest wierze niezbędny, ale relacji z Osobą nie da się zbudować tylko mózgiem, w nią musisz wejść cały. Jak rozumiem – gdy idzie o wiarę, twój mózg nie uruchamia twojego serca. Najbliżej ci do agnostyka, który twierdzi: „Wiem, że nic nie wiem”? P: Pewnie skrzywisz się na dźwięk tego nazwiska, bo z pewnością nie zaliczasz go do ekspertów od teologii, lecz niejaki Marilyn Manson w jednym ze swoich utworów śpiewa: „Bóg jest liczbą, do której nie potrafimy zliczyć”. To bliska mi myśl. Rozumiem ją w ten sposób, że
CZY JEST I CZY OBJAWIŁ SIĘ W UT WORACH MORRISSEYA?
25
Bóg jest sumą całej ludzkiej niewiedzy w danym momencie historii. Jest zbiorem białych plam na mapie naszego poznania. Można powiedzieć, że kiedyś Boga było „więcej”, bo musiał służyć jako wytrych do wyjaśnienia i opisania większej ilości zjawisk i tajemnic, których natury nie potrafiliśmy inaczej zrozumieć. Rozwój nauki sprawił, że tego miejsca na Boga robi się coraz mniej. Do niedawna nie byliśmy świadomi, że istnieją bakterie, nie było ich bowiem widać gołym okiem. Teraz nie dość, że potrafimy manipulować w strukturze atomu, to jeszcze ujarzmiamy te wszystkie kwarki i neutrina. Majstrujemy przy ludzkim genomie. Pomyśl, że jeszcze tysiąc lat temu największe ludzkie autorytety podpisywały się pod stwierdzeniem, że Ziemia jest płaska i wspiera się na skorupach wielkich żółwi! Kiedy składam to wszystko w logiczny proces, nabieram przekonania, że wszystkie procesy zachodzące w kosmosie, nawet te, których istnienia jeszcze nie podejrzewamy, da się prędzej czy później opisać, objaśnić, zmierzyć. Na razie chrześcijanie, szukając dowodów na istnienie Boga, używają argumentu – podważonego zresztą między innymi przez Kanta – że przecież wszechświat nie wziął się z niczego. Że musiała istnieć jakaś praprzyczyna. Rzeczywiście, nasza wiedza w tym zakresie jest obecnie ograniczona, ale jestem przekonany, że do czasu. Kiedyś i tego się dowiemy. Tak było z wieloma innymi zagadkami, które przez wieki uchodziły za nierozwiązywalne. Dojdziemy też pewnie do momentu, gdy zapanujemy nad ludzką śmiertelnością. Wtedy znajdziemy się w punkcie, kiedy Bóg zwyczajnie zniknie, bo przestanie być potrzebny. Wbrew pozorom wcale nie brzmi to dla mnie euforycznie, tylko przygnębiająco. Zresztą nawet zaprzysięgły ateista Nietzsche był zdania, że nauka definitywnie ograbiła świat z sensu. Dopóki krył on wiele nierozstrzygalnych naukowo zagadek, dopóty można było mu przypisywać jakiś wyższy sens, nadprzyrodzoną konieczność. A tak mamy zestaw zer i jedynek, które opisują wszystko. Widzę też jednak ciemną stronę ludzkiej idei Boga. Poza wszystkim jest ona dla mnie dowodem nieskończonej ludzkiej pychy i arogancji. No pomyśl tylko – szef wszystkich szefów, ten wszechwładny
26
BÓG
byt mający u swoich stóp cały przeogromny kosmos, wybrał za główny obiekt swojego zainteresowania właśnie nas, niesforne mróweczki latające w kółko po grzbiecie tyciej planety! Trudno nie dostrzegać w tym rozumowaniu absurdu. To tak, jakby przecinek zagubiony wśród zdań Pana Tadeusza upierał się, że zawiera w sobie sens całej opowieści.
H: Mówisz więc, że człowiek jest jednak w stanie sam poznać całą prawdę o świecie, sam w rezultacie okazać się w tym świecie bogiem, trzeba na to tylko i wyłącznie czasu. Nie wykluczasz jednak, że poza tym światem może też istnieć inny Bóg, niemający z nim żadnego związku, o którym nie wiemy nic i niczego nie będziemy w stanie się dowiedzieć. Tak czy siak – człowiek jest z tym wszystkim sam. Wiarę postrzegasz jako rodzaj plasterka na egzystencjalną samotność i przygnębienie? P: Raczej jako rodzaj nie przez wszystkich tolerowanego leku uspokajającego, który – po pierwsze – tłumi potrzebę zadawania trudnych pytań, a po drugie – pomaga się znieczulić wobec wszechogarniającego bezsensu wszechświata. Całkowite wyzbycie się złudzeń, że nie ma żadnego wyższego porządku, żadnej spinki, która zbiera do kupy ten warkocz rozmaitych przypadków, musi być nieludzko bolesnym i trudnym doświadczeniem. Dlatego jestem przekonany, że nawet w najbardziej zapiekłym ateiście gdzieś w głębi tli się iskierka irracjonalnej nadziei: może jednak ta cała układanka ma jakiś ukryty przede mną cel? Może obudzę się po śmierci w innym, lepszym świecie? Zazdroszczę tym autentycznie wierzącym, takim jak ty, bo myślę, że jest wam zdecydowanie łatwiej. Dla was te kilkadziesiąt lat spędzonych na ziemi to zaledwie nic nieznaczący przystanek w drodze na wieczne wakacje, gdzie czeka kochający tato z duchowymi kanapkami. I to wszystko za cenę posłuszeństwa wobec paru, nawet dość sensownych, napisanych przez niego reguł, które nikomu nie robią krzywdy. Nawet jak się człowiek czasami zapomni, to wystarczy, że szczerze przeprosi, odpokutuje – i pozamiatane. No, po prostu bajka! Kto przy zdrowych zmysłach odrzuciłby taką ofertę?
CZY JEST I CZY OBJAWIŁ SIĘ W UT WORACH MORRISSEYA?
27
H: Ktoś, kto chce mieć o tyle łatwiej, by nie musieć się przejmować żadnymi regułami ani pracować na żadną nagrodę. Chce robić, co mu się podoba. Jest wolny. P: Ależ wolność nie jest żadną gwarancją szczęścia. Przeciwnie! Według mnie człowiek na każdym niemal kroku dowodzi, że jest istotą, która nie potrafi „obsłużyć” bezmiaru wolności. Jeśli ktoś nagle wskakuje do wielkiego basenu, w którym nie ma dna ani nie widać brzegów, to musi naprawdę dobrze pływać, żeby się nie utopić. Myślę, że to właśnie z tej ułomności, a nie tylko ze strachu przed śmiercią, bierze się w człowieku pragnienie i potrzeba Boga – kogoś ostatecznie porządkującego chaos wszechświata. Ratownika, który wyznaczy reguły korzystania z pływalni i dopilnuje, żebyśmy wszyscy się nie potopili. Takiej ostatecznej rozstrzygającej instancji, jaka istniała w teleturnieju Wielka gra, gdzie o uznaniu lub nieuznaniu odpowiedzi na zadawane uczestnikom pytania decydował sędziwy pan profesor w grubych okularach, wzbudzający respekt samym swoim wyglądem.
H: Bóg jest więc w tej koncepcji rodzajem tymczasowej intelektualnej protezy, która pomaga nam wędrować po ziemskich górach. P: Cały czas mówię o Bogu jako o ludzkiej idei, która przybiera różne formy, zależne od potrzeb. Raz jest, jak to nazwałeś, intelektualną protezą, raz świętym Mikołajem, do którego modlimy się o dary, a kiedy indziej milczącym psychoterapeutą wysłuchującym naszych skarg i zażaleń. Ateiści, jak rozumiem, uznają takie budowanie wyimaginowanych figur za dziecinadę, natomiast agnostycy po cichu żywią nadzieję, że może któreś z tych wyobrażeń o czymś większym od nas jest w jakimś stopniu prawdą, tak samo jak założenie, że istnieje życie pozaziemskie. Nie mamy dowodów, że małe zielone ludziki o urodzie zbliżonej do twojej kolonizują Proxima Centauri, ale trudno też stuprocentowo wykluczyć, że ich w ogóle nie ma. Taka postawa wobec Boga wydaje mi się po prostu najbardziej racjonalna. Założenie „tertium non
28
BÓG
datur” – że albo Bóg jest, albo Go nie ma i nie istnieje żadna prawda pośrednia – to rodzaj intelektualnego wygodnictwa zwalniającego nas z refleksji, że może rzeczy w istocie nie są takie, jakie nam się wydają. A może Bóg istnieje, tylko ma zupełnie inną postać niż ta, którą wyczytaliście z Objawienia? Może mylicie się w swoich interpretacjach? Tego nie wiem, lecz nie wykluczam żadnej możliwości. Z twojej perspektywy jak to jest? Łatwiej się żyje komuś, kogo łódeczkę popycha do przodu żagiel wypełniony niezachwianą wiarą?
H: Myślę, że to życie może być pełniejsze, ale – paradoksalnie – trudniejsze. W momencie kryzysu znacznie łatwiej jest stwierdzić, że świat jest zły, niż zmierzyć się z pytaniem, dlaczego Bóg, który jest dobrem, zdaje się nie działać. O ile więc ateiście może być łatwiej żyć, o tyle trudniej mu chyba umierać. Wielokrotnie próbowałem wyobrazić sobie, jak wyglądałaby moja śmierć, gdybym był ateistą, który w ostatniej chwili może jedynie zamknąć całe swoje człowieczeństwo w krótkim: „Tylko tyle?”. Dlatego takim wstrząsem były dla mnie deklaracje profesora Zbigniewa Religi, że tam nic nie ma, i już. Żaden tam miękki agnostycyzm, brak furtki zostawionej nadziei. P: Nie mam żadnego prawa oceniać postawy Zbigniewa Religi ani kogokolwiek w jego położeniu, lecz wydaje mi się, że w każdym takim geście ostentacyjnego zanegowania Boga jest coś rozpaczliwego. Coś na kształt próby samobójczej zwichrowanego emocjonalnie nastolatka, który sięgając po żyletkę, wcale nie chce się naprawdę zabić, tylko pragnie w ten sposób zwrócić na siebie uwagę, wykrzyczeć otoczeniu: „Jestem!”. Ucieszę cię pewnie, ale kiedy widzę, ile wojujący ateiści wkładają energii w to, żeby udowodnić nieistnienie Boga, mam wrażenie, że wyrażają w ten sposób najgłębszą tęsknotę, by Go jednak spotkać. Patrzę na Nergala, skądinąd bardzo inteligentnego faceta, wyśpiewującego pseudosatanistyczne brednie i dorabiającego do nich w wywiadach nietrzymającą się kupy filozofię, i myślę, że przypomina małego niegrzecznego chłopca, który wyrzucił zabawki na środek pokoju na
CZY JEST I CZY OBJAWIŁ SIĘ W UT WORACH MORRISSEYA?
29
złość wiecznie nieobecnemu ojcu, żeby wzbudzić w nim jakąś reakcję. Że najbardziej by chciał, by tata, słysząc harmider rozrzucanych resoraków, wszedł do pokoju, przykucnął przy nim, przytulił, pogłaskał po policzku i powiedział, że teraz razem te zabawki pozbierają. Myślę, że brak pragnienia, aby coś było po drugiej stronie, jest nieczłowieczy. Nie wierzę w jego autentyczność. Tęsknota za transcendencją, to wołanie do Boga, jest po prostu wpisana w naszą naturę.
H: Mówisz, że Bóg to wymysł człowieka, figura kulturowa, a jednocześnie sam zauważasz w ludziach Jego głód i nie odrzucasz całkowicie prawdopodobieństwa, że jednak jest czymś więcej – w tej postawie jest jednak sprzeczność. P: Myślę, że jest w niej przede wszystkim przyznanie się do wielkiej bezradności oraz do wspomnianego rozdarcia pomiędzy sercem a rozumem. Serce chciałoby widzieć we wszystkim jakiś uniwersalny cel, do którego zmierzamy, niezachwianą bazę odwiecznego wyższego porządku. Rozum jednak natychmiast się buntuje i podpowiada, że wszechświat nie ma kompletnie żadnego sensu, ku niczemu nie dąży. Jest wyłącznie sumą mniej lub bardziej szczęśliwych przypadków, które sprawiły, że istniejemy, i nie ma to nic wspólnego z żadnym boskim planem. Andrei Plesu, autor świetnej książki O aniołach, pisze o takiej postawie, że „zwyczaj odsuwania tego, czego się nie rozumie, w półmrok przypadku jest wyrazem pospiesznej inteligencji, przedwcześnie pojednanej ze swoją własną granicą”. Może i moja inteligencja jest pospieszna i ułomna, ale mimo wszystko opowiada się za racją Nietzschego, który stwierdził, że ogólnym charakterem świata jest wieczny chaos. Jeszcze dobitniej ujął to Jacques Monod: „Chcielibyśmy być niezbędni, konieczni, odwiecznie włączeni w ład świata. Wszystkie religie, prawie wszystkie filozofie, częściowo nawet nauka, świadczą o heroicznym, niestrudzonym wysiłku ludzkości zaprzeczającej swojej własnej przypadkowości”. Zresztą o tym rozdarciu pisali nie tylko wielcy myśliciele, ale też chłopaki z ławki pod blokiem. Weźmy choćby zespół Kaliber 44, który bardzo
30
BÓG
cenię. W jednym z jego utworów pojawia się rozpaczliwy krzyk pod adresem milczącego Boga: „Dlaczego oczywistym dla mnie jest, że Ciebie nie ma? Bądź, a klęknę!”. To jest esencja całej mojej postawy wobec Boga. Pokaż mi się, a będę Cię czcił.
H: Gdybym był Bogiem, odpowiedziałbym ci na to: „To otwórz oczy!”. P: Dorzuć jeszcze: „Stań w prawdzie”, „Idź ku światłu” oraz „Płyń na głębię”, i będziemy mieli już pełen zestaw kościelnych frazesów, które doprowadzały mnie do szału, ilekroć słyszałem je od ołtarza.
H: Co cię tak w nich oburza? P: Co to znaczy „stanąć w prawdzie”? Jakiej prawdzie? Mojej, twojej czy jeszcze kogoś innego? Nie rozumiem tych haseł. Oczywiście przyjmuję hipotezę, której pewnie skwapliwie przyklaśniesz, że jestem duchowym kaleką i półdebilem, niezdolnym pojąć rzeczy oczywistych, ale dla mnie jest to raczej dowód na to, że Kościół, mający w moim mniemaniu pełnić funkcję tłumacza przysięgłego pomiędzy Bogiem a ludźmi, totalnie nie potrafi znaleźć języka czytelnego dla wątpiących i niewierzących. Słysząc takie komunały jak „Otwórz oczy”, zawsze czuję się jak pasażer autobusu, który pyta kierowcę: „Dokąd jedziemy?”, a w odpowiedzi słyszy: „We właściwym kierunku, proszę zająć miejsce, zapiąć pasy i nie awanturować się”. Zresztą rozmowa o Kościele i jego roli to osobny temat. Na razie wróćmy do spraw fundamentalnych.
H: OK. Słucham cię uważnie i mam wrażenie, że twoja religia jest religią tęsknoty. Krzyku w pustym mieszkaniu w poczuciu, że nie ma sensu otwierać drzwi. To jestem w stanie zrozumieć. Nie umiem jednak pojąć, jak spostrzegawczy człowiek może twierdzić, że świat wziął się z sumy szczęśliwych przypadków. Pamiętasz argument traktujący o małpach i sonecie Szekspira – gdyby wzięto nieskończoną liczbę tych stworzeń i kazano im w czasie, jaki upłynął od
CZY JEST I CZY OBJAWIŁ SIĘ W UT WORACH MORRISSEYA?
31
początku świata, stukać przypadkowo w klawisze, złożyłyby co najwyżej kilka liter pierwszego wyrazu. Sonet Szekspira to rzecz, zdaje się, nieco mniej skomplikowana od tych, o których rozprawiamy. P: Jedna z reguł statystyki mówi, że jeżeli coś nie jest absolutnie wykluczone, to jest prawdopodobne, a owo prawdopodobieństwo rośnie wraz z upływem czasu. Mówiąc inaczej, nawet pozornie najmniej prawdopodobne zdarzenie prędzej czy później nastąpi i nie jest to kwestia „czy?”, ale „kiedy?”. Biorąc pod uwagę, że wszechświat składa się z miliardów równań, złożonych z miliardów zmiennych, a wszystko to mieli się od miliardów lat na miliardach planet, nie widzę w istnieniu życia na Ziemi niczego nadprzyrodzonego. W moim pojęciu wszechświat jest zimny, milczący, niewspółczujący, nieobdarzony żadnymi wyższymi celami, które staramy się mu przypisać. Po prostu jest, a my próbujemy w nim odnaleźć swoje miejsce, zabawnie się przy tym miotając i przypisując sobie jakieś szczególne znaczenie.
H: Skoro cały wszechświat, według ciebie, z chaosu wyszedł i do niego dąży, dlaczego człowiek, w końcu też dziecko tegoż chaosu, nagle idzie w poprzek tego procesu, próbuje porządkować, ustalić regułę? Po co w ogóle cokolwiek robimy, podejmujemy jakieś działania, skoro per saldo to i tak nie ma sensu? P: Bo chcemy w tym nieprzyjaznym wszechświecie wynegocjować możliwie najlepsze, najbardziej komfortowe dla siebie miejsce. Gdybyśmy nagle trafili do ciemnego, głuchego, nieznanego lasu, to też chcielibyśmy znaleźć w nim taką polanę, gdzie możemy w miarę bezpiecznie rozbić namiot. Potem zaczęlibyśmy się rozglądać za jedzeniem, poszli na polowanie, a następnie zaczęli się zastanawiać, jak się stąd wydostać, gdzie jest kres tego lasu, i tak dalej. Jeśli istnieje na tym świecie jakaś uniwersalna, odwieczna zasada, jakaś „cząstka Boga”, czyli coś pierwotnego i niekwestionowanego, to według mnie jest nią instynkt przetrwania właściwy wszystkim formom życia.
32
BÓG
H: Są tacy, którzy mówią, że zasadą świata nie jest chęć przetrwania, tylko miłość, czyli przekraczanie siebie. Jedni doświadczają tego w małżeństwie, inni w relacji z Bogiem, jeszcze inni odkrywają to, dopiero gdy zostaną rodzicami. Skąd się wzięła miłość? To też chęć przetrwania? Przecież można ograniczyć się do prokreacji, reszta to zbędne emocjonalne wydatki. P: Naukowcy twierdzą, że to, co definiujemy jako miłość, jest po prostu jakimś zaburzeniem balansu chemicznego w organizmie. Z punktu widzenia medycyny człowiek zakochany nie różni się niczym od człowieka niepoczytalnego albo będącego pod wpływem narkotyków. Miłość można też potraktować jako sprytne narzędzie ewolucji. Moja znajoma, świeżo upieczona mama, powiedziała mi kiedyś, że gdyby nie miłość, żaden normalny człowiek nie zajmowałby się z troską i poświęceniem wiecznie wrzeszczącym bachorem, który non stop czegoś od ciebie oczekuje. Tak samo nikt nie zajmowałby się starymi, zniedołężniałymi, wymagającymi opieki rodzicami. Oczywiście tak zimna i cyniczna definicja miłości budzi natychmiast mój emocjonalny sprzeciw, chociaż jest naukowo uprawniona. Przytaczam ją jednak po to, by obronić pogląd, że istnienie miłości nie jest automatycznym dowodem na istnienie Boga.
H: Nie zgadzam się z tobą. Taka wizja to nie żadna nauka, lecz naukowy totalitaryzm. Jeżeli któregoś dnia okaże się, że nasze pojęcie o astronomii jest błędne, trzeba będzie odwołać z nieba gwiazdy i słońce nie wstanie? W takiej wizji nie ma też miejsca na człowieczeństwo. Jeżeli zaś za miłość odpowiadają tak naprawdę chemia i matematyka, jeżeli świat jest jednym wielkim chaosem, a naszym jedynym celem jest mechaniczne dokonywanie wyborów, które pozwolą nam przeżyć, znika odpowiedzialność. Wszystko się dzieje poza tobą, nawet twoje wybory są powodowane tym, że istnieje śmierć. P: „Gra się tak, jak przeciwnik pozwala”, jak mawiał trener Kazimierz Górski. Jeśli przyjąć, że naszym głównym przeciwnikiem w życiu jest
CZY JEST I CZY OBJAWIŁ SIĘ W UT WORACH MORRISSEYA?
33
posępny, anorektyczny kamrat z kosą dybiący na nasze głowy, to nasze działania są w dużej mierze warunkowane świadomością jego istnienia.
H: Skoro już o tym mówimy – jak ktoś, kto deklaruje się jako niewierzący, oswaja śmierć? P: Nie chcę strugać bohatera, bo ilekroć dziwnie zakaszlę albo dostrzegę jakąś plamę na języku, której tam wcześniej nie było, od razu sięgam po Małą encyklopedię medycyny i nieuchronnie dochodzę do wniosku, że zostały mi jeszcze dwa miesiące życia, ale w szerszej perspektywie wizja własnej śmierci nigdy mnie specjalnie nie przerażała. Nie wpadam w paniczny bezdech na myśl o tym, że pewnego dnia mnie nie będzie i ktoś inny zacznie wydawać moje pieniądze. Towarzyszy mi raczej ciekawość, próba odgadnięcia tej finalnej niespodzianki: jak, kiedy, w jakich okolicznościach to się wydarzy? Umrę w łóżku ze starości, otoczony wnukami, zawinę się porszakiem na drzewie jak James Dean czy raczej dziabnie mnie zabójcza meduza podczas wakacji na antypodach? A może spotka mnie śmierć absurdalna i idiotyczna, jak bohaterów wyróżnionych Nagrodą Darwina? Mój ulubiony przykład to facet, który siedząc w biurze w piątek po godzinach, postanowił okraść automat z napojami, by zaoszczędzić dolara. W tym celu wpakował rękę aż po łokieć w otwór, z którego wypadają puszki. Niestety za chińskiego boga nie mógł potem tej ręki uwolnić. Przez godzinę próbował wzywać pomocy, ale że biuro już opustoszało, jedynym świadkiem jego dramatu były kamery ochrony. Po jakimś czasie doszedł do wniosku, że nie uśmiecha mu się czekać na ratunek do poniedziałku, więc spróbował rozwiązania siłowego. Przez chwilę mocował się i szarpał z maszyną, aż oderwał ją od ściany. W tym momencie kilkaset kilo rozkołysanego żelastwa powoli przechyliło się w jego kierunku, ostatecznie przygniatając go całym swoim ciężarem i zamieniając w plamę keczupu na biurowej wykładzinie. Tak więc moja własna śmierć jawi mi się jako pudełko z nieodpakowanymi czekoladkami. Boję się natomiast samego procesu umierania,
34
BÓG
długotrwałego cierpienia z tym związanego. A najbardziej przeraża mnie wizja całkowitej bezsilności wobec cierpienia moich bliskich, związanego na przykład z nieuleczalną chorobą. Jeśli ktoś w takich momentach swojego życia znajduje autentyczne ukojenie we wierze w Boga, to tego mogę mu zazdrościć.
H: Byłbyś w stanie umrzeć za kogoś? Na przykład za kogoś bliskiego, żeby go uratować? To jest taki moment, w którym pokonujemy dominację śmierci. Podejmujemy działanie niewynikające z lęku przed nią. P: Czy myślisz, że gdyby ktoś przed wojną zadał takie pytanie młodym ludziom, którzy parę lat później ginęli w Powstaniu Warszawskim, to bez wahania odpowiedzieliby: „Tak, oczywiście, wyobrażam sobie moment, kiedy z ochotą ruszę z bagnetem na czołgi i dam się zabić Niemcom na barykadzie”? Nie sądzę. Teoretyczne rozstrzyganie tego typu kwestii nie ma żadnego sensu. Nikt z nas nie ma pojęcia, jak zachowałby się w sytuacji granicznej. Jakiekolwiek deklaracje byłyby tu nie na miejscu.
H: Czy mimo braku wiary w Boga oraz prób tłumaczenia miłości za pomocą równań chemicznych uważasz siebie za osobę posiadającą coś więcej niż doczesne ciało? Czy da się te dwa elementy pogodzić – bycie po stronie niewierzących w Boga i przekonanie, że materia to nie wszystko? P: Trudno mi uwierzyć w duszę jako osobny, niematerialny byt, który jest w stanie oderwać się od ciała, zachowując przy tym zmysły. A taki mniej więcej obraz duszy wyłania się na przykład z relacji osób, które przeżyły śmierć kliniczną i przez jakiś czas pozostawały poza ciałem, obserwując przebieg akcji reanimacyjnej spod sufitu. W moim przekonaniu „dusza” jest hasłem opisującym sumę pewnych zjawisk i procesów dotyczących człowieka. Pierwszym składnikiem duszy jest unikalna indywidualna świadomość. W tym sensie dusza jest rodzajem filtra, przez który
CZY JEST I CZY OBJAWIŁ SIĘ W UT WORACH MORRISSEYA?
35
postrzegam siebie i rzeczywistość. Patrząc na ten sam wazon z kwiatami czy słuchając tej samej muzyki, każdy z nas widzi i czuje coś innego, ma inne skojarzenia, myśli, emocje. Ta różnica postrzegania jest dla mnie właśnie funkcją duszy. Dusza reprezentuje się również w tym, co dajemy z siebie światu. Najwyższą formę, w jakiej to się uwidacznia, stanowi sztuka. Na przykład muzyka. Przecież nie wystarczy suma dźwięków, żeby powstała melodia. Musi się zadziać jeszcze coś „pomiędzy” – i to jest miejsce, gdzie pojawia się dusza. Pod pojęciem duszy rozumiem także ślad, jaki pozostawiamy w rzeczywistości, pieczęć, jaką odciskamy we wszechświecie. Tak jak powiedziałem, nie wierzę w duszę jako samodzielną, obiektywną, wiecznotrwałą formę, ale wierzę w nieśmiertelność duszy jako sumę wspomnień, które pozostają po człowieku i jego czynach. Odciskiem duszy są zarówno naskalne malowidła pozostawione przez ludzi pierwotnych w grotach dzisiejszej Francji czy Hiszpanii, muzyka napisana przez Chopina, zdjęcie rodziców noszone w portfelu czy skromny brzozowy krzyżyk na grobie dziecka, które zmarło tuż po urodzeniu. W tym sensie dusza jest więc funkcją pamięci. Non omnis moriar. Podsumowując, dusza to dla mnie kategoria umowna, jak pojęcie punktu w matematyce. Coś, czego w sensie fizycznym nie ma, bo nie posiada wymiarów ani innych „cielesnych” przymiotów, ale obiektywnie istnieje.
H: W jaki sposób objawia się zatem twoja duchowość? Ja ją przeżywam i kultywuję w modlitwie, w kościele, w przestrzeni Boga. A ty, dla którego wszystko zaczyna się i kończy w człowieku? P: Wanną, w której kąpię swoją duszę, jest szeroko rozumiana popkultura i jej wytwory. Zwłaszcza muzyka, która stanowi dla mnie pomost do transcendencji, wyjścia „poza siebie”. Stefan Kisielewski swoje pierwsze doświadczenie uczestniczenia w koncercie rockowym opisał w następujący sposób: „Zrozumiałem, że jestem olśniony i przeżywam
36
BÓG
cuda. Że kocham ten tłum, a tłum kocha mnie, że wszyscy razem, pod przewodem dryblasów z estrady, uczestniczymy w jednoczącym nas wszystkich i porywającym misterium”.
H: Ku czemu ono prowadzi? Czy popkultura może pełnić funkcję – jak to się fachowo mówi – miejsca teologicznego, gdzie szuka i znajduje się Boga? Czy raczej jest rodzajem konkurencji dla religii, duchowością zastępczą, bo ja tak czytam słowa Kisielewskiego? P: Zdaję sobie sprawę, że konserwatywne środowiska zajmujące się teologią z dużą nieufnością i rezerwą traktują popkulturę, odbierając ją jako coś służącego wyłącznie rozrywce, i to często w kiepskim guście. To jest trochę tak jak z postrzeganiem instytucji Kościoła przez laików budujących sobie jej obraz bez zagłębienia się w temat, wyłącznie na podstawie strzępów informacji oraz stereotypowych przekonań. Tak jak drażnią mnie ci, którzy z pełnym przekonaniem głoszą, że wszyscy księża to z definicji pedofile i wykolejeńcy, Kościół zaś to miejsce wyłącznie dla betonowych umysłów w moherowych beretach, które nie potrafią myśleć samodzielnie, tak samo denerwuje mnie takie naskórkowe, lekceważące traktowanie kultury masowej przez drugą stronę. Nie cały Kościół ma twarz ojca Rydzyka i nie cała popkultura składa się z klonów Justina Biebera czy Lady Gagi. Czytając Biblię, a zwłaszcza Ewangelię według świętego Łukasza, wyobrażam sobie, że Jezus uważnie słuchał, co mówią ludzie na targu, o czym śpiewają dzieci, badał, jaki jest stan ducha tych, wśród których chce głosić swoją prawdę. Dla mnie popkultura jest właśnie takim narzędziem diagnozowania stanu ducha kolejnych generacji. Jest, parafrazując Stendhala, zwierciadłem przechadzającym się po gościńcu. Nastawiając ucha i przyglądając się kulturze masowej bez pogardliwego dystansu, można usłyszeć, jakie są nasze aspiracje, marzenia, tęsknoty, bolączki i rozdarcia. Można też, i to bardzo wyraźnie, posłuchać o zmaganiach z Bogiem, z religią, z duchowością. Znajdziesz tu każdą formę duchowej ekspresji. Opowieści o poszukiwaniu,
CZY JEST I CZY OBJAWIŁ SIĘ W UT WORACH MORRISSEYA?
37
zwątpieniu i gniewie, ale też o religijnych iluminacjach. Dałem ci już jeden przykład – chłopaki z Kalibra 44, ubrani w spodnie z krokiem w kolanach, rapowali o tym samym, o czym przed nimi pisali Sartre, Kafka i Camus. Inny trop z podobnego podwórka – raper Sokół, który dla większości ludzi uosabia stereotyp wulgarnego, ulicznego chama, miotającego przekleństwa w co drugim wersie. Tymczasem na jego ostatniej płycie więcej jest dialogu z Bogiem, więcej poszukiwania prawdy, niż słyszałem w niejednym kościele. „Poczuj przez nas, Boże, co jest na tej ziemi / Może gdybyś poczuł, wszystko byś odmienił? / Boże, prawda jest bolesna, chcesz? / Włóż moją skórę i zostań mną choć przez chwilę”. Dla mnie to jest wyraz jakiejś poważnej refleksji, może ubranej w nieporadne słowa, lecz nie wątpię, że autentycznej.
H: OK, tylko co za tym idzie? Łabędzi śpiew do nieba, i basta? Nie przeczę, że niektórzy twórcy popkultury mają dużo egzystencjalnej wrażliwości, ale przecież wspomniany cytat z rapera Sokoła to wołanie dokładnie o to, co przecież już się stało według Ewangelii. P: Staram się tylko uzmysłowić ci, że popkultura nie jest wyłącznie źródłem rozrywki, lecz również miejscem, w którym manifestuje się życie duchowe. Może nikt wcześniej nie zwrócił Sokołowi uwagi na fakt, który właśnie wypunktowałeś? Może dlatego że nikt z „twojego” świata nie potrafił nawiązać kontaktu z „jego” stroną, ponieważ z góry ją skreślił, oceniając, że przecież wśród jarających blanty hiphopowców nie ma dla was niczego ciekawego? Jestem przekonany, że gdyby Jezus żył dzisiaj, wykorzystałby popkulturę, którą traktujesz z taką rezerwą, do swoich celów. Przecież On nie otaczał się wyłącznie pachnącymi filozofami. Sam mi opowiadałeś, że na swoich uczniów przyjmował rybaków, biedaków i prostytutki. Działał na marginesie. Mówiąc językiem dzisiejszym, używał mocno niekonwencjonalnych metod, żeby trafić do ludzi ze swoim przekazem. Moim zdaniem Kościół powinien wyciągnąć z tego właściwe wnioski i spojrzeć na popkulturę z większą atencją. Nauczyć się
38
BÓG
mądrze wykorzystywać ją do swoich celów, a nie ograniczać się do akcji w stylu „wyślijmy grupę księży na festiwal do Jarocina, żeby popracowała z trudną młodzieżą”, bo to świadczy o kompletnym niezrozumieniu tego zagadnienia.
H: To akurat przykład, który dowodzi, że Kościół szuka punktów stycznych z poddanymi królestwa popkultury, nikt tam nie mówi o pracy z trudną młodzieżą. P: Niech w takim razie nauczy się komunikować z nią jej językiem, zamiast narażać się na śmieszność. Jego działania są dla mnie tak samo groteskowe jak nakładanie przez mojego kolegę swojemu ledwo dychającemu dziadkowi słuchawek z nastawionym na cały regulator death metalem, by w ten sposób uzmysłowić mu, że to wyrafinowana i pasjonująca muzyka, o wirtuozerskich podziałach rytmicznych, a nie żadne tam „łup, łup”.
H: O czym ty mówisz? Przecież księża w Jarocinie czy na Woodstocku starają się mówić o Bogu tak, jak umieją. Jak raper Zdzichu utoczy z siebie kawał tęsknoty za transcendencją, ubierając ją w twardą mowę, od której puchną uszy, to jest piękne, ważkie i domagamy się, by obłożyć roślinkę nawozem. Ale jak jakiś ksiądz swoim językiem – może nieporadnym, ciut zbyt ckliwym, niedzisiejszym – szczerze próbuje powiedzieć coś o Bogu, to są parsknięcia, prychnięcia i krzyki, że Kościół „nie zdanża”. To, czego moim zdaniem tu brakuje, to odrobiny wzajemnej tolerancji – zanim zasiądziemy do uzgadniania świata wartości, wybaczmy sobie najpierw, że jeden z nas ma łańcuch w nosie, a drugi irytująco składa rączki. Inna rzecz, że od nas to chyba będzie wymagało jednak więcej samozaparcia. Ktoś słabo zorientowany w popkulturze, nastawiając na nią ucha, w pierwszej kolejności zamiast głosu Boga usłyszy raczej pochwałę chciwości, erotycznych wygibasów, wolności rozumianej jako całkowity brak reguł, gloryfikację zła jako ekscytującej przygody dla prawdziwych
CZY JEST I CZY OBJAWIŁ SIĘ W UT WORACH MORRISSEYA?
39
twardzieli oraz wspomnianego już pseudoartystę Nergala, który, drąc Biblię, krzyczy: „Żryjcie to g...no!”. P: Tak, rzeczywiście, moja świętej pamięci babcia o wszystkich mężczyznach, którzy mieli dłuższe włosy, mówiła „szataniści” i spluwała na ich widok. To się nazywa stereotyp. A co do Nergala – nie zamierzam go bronić, bo jego działania są spoza mojej półki estetycznej. W dodatku darcie Biblii na scenie to greps stary jak rock’n’roll i wyświechtany do entej potęgi, więc jego siła rażenia w tej chwili jest zerowa. Wytaczanie Nergalowi z tego powodu procesu tylko przydaje jego teatrzykowi znaczenia, a dzięki wyrokowi uniewinniającemu dodatkowo wyrósł na triumfatora w walce o wolność słowa. Zresztą o czym my tu w ogóle mówimy? Jest rok 2011, a my w Polsce podniecamy się wątpliwej jakości artystycznej happeningami, które świat przerabiał trzydzieści lat temu. Najważniejsi politycy i kościelni hierarchowie poświęcają czas i uwagę kręcącemu swoje lody medialnemu oportuniście, którego społeczna szkodliwość jest w mojej ocenie żadna, a który przez wielkie „aj-waj” rozkręcone wokół jego osoby otrzymuje tylko darmową reklamę. Jestem pewien, że kiedy Nergal po raz kolejny czyta news na swój temat, w którym przedstawia się go jako głównego demoralizatora młodzieży i pożeracza niemowląt, zaciera tylko ręce i śmieje się z głupoty tych, którzy dali się złapać w pułapkę jego prowokacji. Rozumiem jednak, że jego metody autopromocji mogą niektórych, w tym ciebie, drażnić. Niestety, tak samo jak w Kościele znajdą się szkodliwe oszołomy w postaci księdza Natanka albo ojca Rydzyka, tak i w popkulturze nie brak postaci, które w nie najlepszym stylu pracują na jej czarny PR.
H: Mówię o tym, jaki wizerunek ma popkultura w oczach kogoś, kto nie szuka w niej Boga, bo znajduje Go gdzie indziej. Oczywiście to jest jakiś stereotyp, ale na ten wizerunek popkultura przecież zapracowała. P: To spróbujmy go rozebrać kawałek po kawałku. Zacznijmy od rzekomej fascynacji złem. Rzeczywiście, rock chętnie posługuje się piekielną
40
BÓG
metaforyką, a w tekstach piosenek pewnie statystycznie częściej pojawia się słowo bad niż good. Ba, w wielu rock’n’rollowych hymnach, takich jak Sympathy for the Devil Rolling Stonesów czy N.I.B. Black Sabbath, szatan pojawia się wręcz personalnie, w dodatku jako dość miły gość, któremu należy współczuć i podać rękę. Dla mnie ta satanistyczna poetyka wynika z prostego faktu, że rock zawsze był muzyką buntu, sprzeciwu, kontestacji, rebelii. Szatan w pewnym sensie jest kwintesencją tych zjawisk jako ten, który sprzeciwił się Najwyższemu. Stąd ta symbolika, tak częsta w muzyce, jednak nie należy jej traktować zbyt dosłownie i odczytywać jako apoteozy zła. Szatan jest po prostu częścią rock’n’rollowego mitu, tak jak długie włosy i skórzane spodnie.
H: Dla mnie to jest czysta głupota, nie żadna mitologia. Gdyby oni śpiewali w ten sposób o Heinrichu Himmlerze, też byś to opatulał w taką pobłażliwość? Na widok wspomnianego już kolegi Nergala, który drąc jedną z największych dla mnie świętości, krzyczał: „Pierdolić tę hipokryzję” i „Heil, Satan”, mam się wyrozumiale uśmiechnąć i westchnąć: „Ach, Mickiewicz też stosował licentia poetica”? P: Co ma do tego Himmler? Mówimy o szatanie jako o pewnej wyimaginowanej figurze, uosabiającej cechy przeciwstawne boskim, o toposie obecnym zarówno w wielkiej poezji, jak i w głupich piosenkach, a ty wyjeżdżasz ze zbrodniarzem z krwi i kości, który wymordował parę milionów ludzi w imię chorej politycznej ideologii! Sorry, ale nie widzę związku.
H: A ja widzę. Spieramy się, bo to, co dla ciebie jest figurą, toposem i światem baśni, dla mnie jest tętniącą życiem rzeczywistością, szatan to dla mnie nie jin buntu ładnie uzupełniające jang posłuszeństwa, ale realna postać, ojciec wszelkiego zła, kłamstwa, istota, która odpowiada za łzy, cierpienie, która ma krew na rękach. P: Masz prawo tak wierzyć, trudno mi się z tym spierać. Tak czy inaczej, nie chcę być adwokatem Nergala, bo nie uważam tego, co robi
CZY JEST I CZY OBJAWIŁ SIĘ W UT WORACH MORRISSEYA?
41
na scenie, za warte obrony. Potrafię natomiast wyobrazić sobie, że za jego gestem – oburzającym z twojego punktu widzenia – kryje się jakiś problem z religią, z Bogiem. Może zamiast automatycznie nazywać to głupotą i w czambuł potępiać, warto spróbować zrozumieć motywację zbłąkanego bliźniego? To podobno po chrześcijańsku. Tak jak wspomniałem, darcie Biblii na scenie to dla mnie artystyczny obciach, nie odmawiałbym jednak szatanowi całkowicie miejsca przy popkulturowym stole. Potrafi on się przy nim wdzięcznie odnaleźć, pełniąc przy okazji pożyteczną, dydaktyczną funkcję.
H: Możesz uznać mnie za starego dewota, ale tego, co mówisz, słucham z autentycznym przerażeniem. Wam się wydaje, że jesteście tacy mądrzy, że nawet szatana możecie wziąć w karby, czyniąc zeń powolną pensjonarkę. Chłopcy, nie wiecie, w co się bawicie... P: Czy w takim razie należałoby też usunąć diabła z bajek dla dzieci? Daj spokój. Rock’n’roll pełen jest opowieści, które puszczają oko do Belzebuba, i nie widzę w tym niczego groźnego. Jedna z najsłynniejszych to historia bluesmana Roberta Johnsona, który tworzył w latach trzydziestych. Biedny zwyczajny czarny chłopak wychowuje się na zabitej deskami farmie gdzieś w Missisipi. Jego największym marzeniem jest zostanie muzykiem, chociaż ledwo potrafi brzdąkać. Pewnego dnia, z gitarą pod pachą, idzie w świat szukać szczęścia. Wraca po roku jako inny człowiek – absolutnie genialny bluesman o wyrafinowanej, nowatorskiej technice i niebywałej scenicznej charyzmie. Zjawisko, które do tej pory uznawane jest za jedno z najwybitniejszych w historii bluesa. Po powrocie Robert niewiele mówi o tym, co się z nim działo przez tych kilkanaście miesięcy, ani kto nauczył go tak grać na gitarze. Po jakimś czasie za jego sukcesami zaczyna kroczyć legenda, że podczas swej podróży pewnej nocy spotkał na rozstaju dróg wysokiego mężczyznę, ubranego na czarno, który odebrał od niego gitarę, nastroił ją, po czym mu ją oddał.
H: Przez chwilę myślałem, że mowa o tobie, ale ty byś ani nie nastroił, ani nie oddał.
42
BÓG
P: Ani też nie zagrał. Próbowałem się kiedyś uczyć gry na gitarze, ale po kilku lekcjach mój nauczyciel szczerze wyznał, że mam słuch porównywalny do żeliwnego kowadła. Musiałbym chyba tak jak Johnson spotkać tajemniczego jegomościa w czerni. Od czasu owego rendez vous instrument w jego rękach działał jak magiczna różdżka, spełniając każdą jego muzyczną fantazję. Niestety darowanie diabłu duszy za talent nie opłaciło się w dłuższej perspektywie. Johnson odszedł, mając zaledwie dwadzieścia siedem lat. Zmarł po kilkudniowych męczarniach, prawdopodobnie otruty przez męża kochanki. Pochowano go w anonimowym grobie, bez krzyża. Choć umarł jako człowiek wyklęty, pozostał jedną z najbardziej wpływowych postaci we współczesnej muzyce. Jak widać, mimo obecności szatana w tle, jest to jednak historia z tak zwanym morałem, więc te diabelskie inklinacje w rock’n’rollu zwykle służą czemuś pozytywnemu. W najgorszym razie, jak u niektórych zespołów metalowych epatujących jarmarczną pseudodiaboliczną estetyką, która przypomina tanie horrory klasy B, świadczą co najwyżej o złym guście. Kiedyś z rozbrajającą szczerością opowiedział o tym Bruce Dickinson, lider zespołu Iron Maiden: „To, że kocham mojego synka i nigdy w życiu nie przyszłaby mi do głowy myśl, aby naprawdę obciąć mu głowę piłą mechaniczną, nie znaczy, że nie mogę napisać o tym piosenki”.
H: Kręci, bo skoro o tym mówi, to znaczy, że jednak taka myśl mu przyszła... P: Ale nigdy nie przeniosłaby się do realu! W rock’n’rolla z definicji wpisana jest duża doza umowności i należy nauczyć się ją właściwie interpretować.
H: I to właśnie z powodu tej umowności religia ma problem z popkulturą. One, choć mówią do tych samych ludzi, nigdy się na dobre nie spotkają. W religii, w wierze słowo jest narzędziem, które
CZY JEST I CZY OBJAWIŁ SIĘ W UT WORACH MORRISSEYA?
43
prowadzi do prawdy, inaczej nie ma racji bytu. W popkulturze mogę twierdzić, że jestem łysy, święty Antoni był kobietą, a Marcin Prokop zjada koktajl z dżdżownic, i ktoś zaraz dorobi do tego ideologię, że to taka miła artystyczna konwencja. Co jest dobre, a co złe, co jest prawdą, a co kłamstwem to sprawa aktualnego stanu pobudzenia i indywidualnych gustów. P: Zapominasz, że dla osoby niewierzącej biblijne opowieści o Jezusie, mity greckie albo rockowe piosenki w istocie niewiele się od siebie różnią. Wszystkie są zmyślonymi historiami o różnej wadze historycznej i artystycznej, mającymi jednak ten sam cel – opowiedzenie czegoś o ludzkiej naturze. Jasne, że perspektywa zmienia się w momencie, kiedy Biblia staje się dla ciebie objawieniem ostatecznej i jedynej Prawdy. Wtedy zestawianie popkultury i religii nie ma żadnego sensu.
H: I dlatego małżeństwa tu nigdy nie będzie. Może zatem choć przelotny flircik? Czy poza wygłupem można tu znaleźć coś poważnie sycącego w wymiarze duchowym? Czy są przestrzenie, gdzie popkultura staje się sprzymierzeńcem religii, a nie narzędziem jej kontestowania, łatwo przyswajalną ofertą zastępczą albo zabawą symbolami? P: Zależy, czego szukasz. Jeśli ktoś oczekuje od popkultury wyłącznie łatwej, pustej rozrywki, sezonowych hitów o majteczkach w kropeczki, rozpisanych na wszystkie możliwe warianty – znajdzie tego w bród. Zgodziłbym się nawet z tezą, że niestety, większość popkultury składa się z bezwartościowej papki. Zauważył to już znany badacz zjawiska Theodor Adorno, który w 1941 roku opublikował esej O muzyce popularnej. Postawił tam tezę, która nie przestała być aktualna do dziś, mianowicie że kultura masowa dąży do standaryzacji. Jeśli coś okazuje się popularne i przynoszące zyski, powiela się ten wzorzec ad infinitum. Dlatego większość popowych piosenek zbudowana jest na tym samym schemacie i dlatego tak często, słuchając komercyjnego radia, mamy poczucie déjà vu. Myślę, że inżynier Mamoń z Rejsu nieświadomie przyjął tę zasadę jako własną, głosząc: „Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem”.
44
BÓG
Na szczęście w obrębie popkultury funkcjonuje też interesujący nas obieg alternatywny, który z założenia ma te skostniałe standardy i schematy rozsadzać, naruszać, kwestionować. To właśnie w tej przestrzeni należy szukać autentycznego, emocjonalnego albo duchowego, przeżycia.
H: Przepraszam za porównanie, ale jeśli chcę zjeść coś smacznego i pożywnego, to jest większe prawdopodobieństwo, że uda mi się to w restauracji – czyli w Kościele – niż podczas buszowania po okolicznym śmietniku, gdzie owszem, może i uda mi się na coś trafić, lecz statystyka podpowiada, że, jak mawiają Anglicy, „not likely”. P: W utworze Panic mój ulubiony Morrissey śpiewa o radiowym didżeju, którego należałoby powiesić, bo puszcza na antenie piosenki, które „nie mówią nic o moim życiu”. Wielu ludzi w podobny sposób czuje się w Kościele. Słyszy od ołtarza słowa niemówiące nic o ich życiu, wypowiadane językiem, który nie pochodzi z ich słownika. To często powtarzany truizm, ale zgadzam się z twierdzeniem, że Kościół, jeśli chodzi o sposób komunikowania się z ludźmi, nie nadąża za duchem czasów. Uważam, że aby jego nauczanie było bardziej efektywne, powinno być mocniej skontekstualizowane – osadzone w tym, co w danej chwili dzieje się w nauce, kulturze, sferach, które tu i teraz żywo dotyczą ludzi. Tymczasem wartością nadrzędną w Kościele, cnotą samą w sobie, zdaje się niezmienność kultu, a nie poszukiwanie nowych sposobów dotarcia z Ewangelią do ludzi. Podoba mi się to, że ten problem nie występuje w tradycji wiary żydowskiej. Pisał o tym Leszek Kołakowski. Przekaz ustny ma tam pierwszeństwo nad pismem. Treść Tory przekazywana jest z ust do ust, w bezpośrednim kontakcie ucznia z mistrzem. Jej sens jest więc ciągle aktualizowany, dostosowywany do okoliczności otaczającego nas świata. Dzięki temu słowo Boże objawia się w akcie międzyludzkiej komunikacji, czego w Kościele często zwyczajnie brakuje. Z mojej perspektywy jest to instytucja, która chętniej mówi, niż słucha.
CZY JEST I CZY OBJAWIŁ SIĘ W UT WORACH MORRISSEYA?
45
H: Tyle że w Kościele jest coś jeszcze – żywy Bóg, większy od naszych komunikacyjnych dramatów. Co więcej – z upływem lat jestem coraz bardziej przekonany, że należy robić dokładnie odwrotnie: zamiast za wszelką cenę brnąć w bieżącą apologetykę, co mnie się również zdarza, trzeba wracać do źródeł, do początków chrześcijaństwa, zamiast zabijać się o wciąż nowe wzory, pokazywać klasyczne piękno, jakie mamy w naszym skarbcu. P: Ten „żywy Bóg” musi przecież przyjąć jakąś formę, czytelną i zrozumiałą dla współczesnego odbiorcy. Jeśli chcesz Go okutać w szaty pustynnego pasterza i kazać przemawiać greką, bo uważasz, że na tym ma polegać klasyczne piękno, to obawiam się, że tak „sprzedawany” Bóg dla jednych będzie niezrozumiały, a dla innych infantylny. W moim mniemaniu błąd Kościoła, o czym już mówiłem, polega właśnie na zaprzestaniu ciągłego uaktualniania języka i sposobów, w jakie komunikuje on swoją prawdę. Wy, katolicy, zachowujecie się jak ciastkarnia, która w swoim mniemaniu piecze najlepsze babeczki w mieście i chciałaby je sprzedawać na całym świecie, przy czym jedyną reklamą, jaką uznaje, jest pordzewiały szyld zawieszony nad drzwiami przez pradziadka. Jasne, stali klienci pewnie do was trafią, ale o ile rozumiem, filozofią waszej firmy ma być ciągłe zdobywanie nowych. Przecież nie chodzi o to, żebyście nagle zaczęli piec inne ciastka, aby zadowolić wszystkich, tylko żeby umiejętnie opakować to, co już macie i z czego jesteście tacy dumni. A to cholernie u was kuleje. Chociażby z tych powodów wielu ludzi szuka alternatywnych dróg dojścia do Boga. Niektóre z nich rzecz jasna okazują się ślepymi uliczkami, jednak mnóstwo osób „robiących” w popkulturze po jej plecach wspięło się wyżej. Za przykład mogę podać falę nawróceń, która miała miejsce w polskim środowisku rockowym w latach dziewięćdziesiątych. W podobnym czasie w stronę Kościoła zwrócili się Litza z Acid Drinkers, czyli późniejszy założyciel Arki Noego, Darek Malejonek z Houka i Tomasz Budzyński z Armii. Wszyscy uprawiający radykalną odmianę muzyki, wszyscy poszukujący w niej duchowości na różne sposoby. Litza – otaczający się demonicznym, diabolicznym sztafażem,
46
BÓG
jak na metalowca przystało. Malejonek – próbujący odnaleźć się w klimatach rastafariańskich, w muzyce reggae. Budzyński – uprawiający w tekstach mistyczną poezję, przyznający się do zainteresowania gnozą. I nagle wszyscy, rozmaitymi ścieżkami, chociaż wydeptanymi w obrębie jednego medium, dochodzą w efekcie do Jezusa.
H: Coś czuję, że wątku komunikacji w Kościele tak łatwo sobie nie odpuścimy, ale spróbuję „dobić” wątek popkultury: z tego, co dotąd powiedzieliśmy, wyprowadzam wniosek, że popkultura sama z siebie nie jest w stanie zastąpić religii, lecz może być pomostem pomiędzy profanum a sacrum. Na moście jednak nie da się zbudować domu. Można używać popkultury jako narzędzia, ale nie liczyć na to, że jest w stanie dać człowiekowi treści. P: Zgadzam się, że popkultura jest przestrzenią poszukiwań. Specjalizuje się raczej w stawianiu pytań niż w serwowaniu niekwestionowanych, ostatecznych odpowiedzi. Tym właśnie różni się od religii, z których każda apriorycznie zakłada, że – cytując klasyka – posiadła „monopol na zbawienie”.
H: Nie czujesz, że to pogłębianie chaosu w ludzkich głowach przez kwestionowanie wszystkiego i uciekanie od odpowiedzi jest po prostu brakiem odpowiedzialności? Popkultura przypomina dziecko – znałem takiego bachorka – które rzuca siedzącym w pokoju gościom petardę i uciekając na bezpieczną odległość, stamtąd przygląda się, jaka będzie ich reakcja. P: Z punktu widzenia osoby niewierzącej każda religia reprezentuje jakiś wariant prawdy. Ja nie jestem w stanie obiektywnie rozstrzygnąć, czy rację masz ty czy na przykład muzułmanin, który mógłby teraz siedzieć na twoim miejscu. I tak samo postrzegam przekazy popkultury – jako różne warianty widzenia świata. Wybieram te z nich, które gdzieś w środku najsilniej mi rezonują.
CZY JEST I CZY OBJAWIŁ SIĘ W UT WORACH MORRISSEYA?
47
H: W takim razie przełóżmy tę teorię na twoje osobiste doświadczenie. Z jednej strony deklarujesz się jako niewierzący agnostyk, z drugiej strony ze wszystkiego, co mówisz, wynika, że jednak jest ci po drodze do Jezusa. Chcesz sobie jednak utrudnić życie – OK, twoja sprawa – i szukasz off-roadowej ścieżki, innej niż dobrze oznakowana i oświetlona autostrada, którą jest dla mnie Kościół. Czy w sferze popkultury widzisz konkretnych twórców, których mógłbyś uznać za rzeczników swojej sprawy, których poszukiwania są jakoś zbieżne z twoimi? P: Przykładem bliskiego mi artysty, bardzo mocno uwikłanego w profanum, a jednocześnie konsekwentnie poszukującego sacrum, jest Nick Cave. Facet, który zaczynał jako ikona nihilistycznej sceny punkowej, występując na czele zespołu Birthday Party, szokującego w tamtym czasie brutalnością przekazu. Jego credo, o czym mówił w wywiadach, było „atakować, obrażać i ranić”. Prywatnie Cave też nie był świętoszkiem, zaliczył etap poszukiwania dna, kiedy zdarzyło mu się w heroinowym zamroczeniu wypisywać na ścianach swojego domu hasła własną krwią. Jednak każda jego kolejna płyta to fascynujący zapis stopniowego zbliżania się do Boga, oswajania Go oraz interpretowania na własny sposób. To ostatnie jest ważne, bo według Cave’a Jezus jest przede wszystkim wyzwolicielem ludzkiej kreatywności, imaginacji, umysłu. Przyszedł na ten świat, by pokazać go ludziom w zupełnie nowej perspektywie. Dał człowiekowi nadzieję na zerwanie z jego zwyczajnością, przeciętnością, śmiertelnością. Pamiętam wywiad, w którym Cave powiedział – cytuję z pamięci – „W jaki sposób ludzie przygnieceni ciężarem jednoznaczności kościelnej interpretacji słowa Bożego mogą przeżywać jakiekolwiek religijne oświecenie? Jezus został przybity do krzyża gwoździami wykutymi z braku ludzkiej kreatywności”. To spostrzeżenie znakomicie łączy się z wnioskami, jakie wysnuł Paul Ricoeur, który napisał, że ludzie nie zmieniają się poprzez apelowanie do ich poczucia etyki, ale przez wpływanie na ich wyobraźnię. Gdyby prześledzić kolejne albumy wydawane przez Cave’a, to na początku mieliśmy fascynację przemieszaną z odrazą wobec surowego,
48
BÓG
mściwego, mrocznego Boga Starego Testamentu. Boga, który doświadcza i opuszcza człowieka, jak w Księdze Hioba. Cave tłumaczył później, że posługiwanie się tymi obrazami było formą ekspresji jego osobistego gniewu, buntu, cierpienia, jakie w tamtym okresie przeżywał. Jedna z kolejnych płyt, Tender Prey, była jeszcze mocniej zanurzona w biblijnej tematyce. Album otwiera piosenka Mercy Seat – narracja więźnia tuż przed egzekucją, który powtarza sobie, że boskie miłosierdzie jest nieograniczone, że ludzie go mogą osądzać, ale on i tak wierzy, że jedynie Bóg zrobi to sprawiedliwie. Przełomowym momentem w szukaniu porozumienia z Bogiem jest u Cave’a konkluzja, że problemem nie jest Stwórca, który opuścił ludzi, lecz ludzie, którzy się od Niego odwrócili. „People just ain’t no good” – śpiewał. Ostatni etap to odrodzenie wiary Cave’a, następujące wraz z odkryciem siły Ewangelii według świętego Marka, na którą często się powołuje. Obsesja na punkcie starotestamentowego Boga ustępuje miejsca inspiracji Jezusem, z naciskiem na ludzki wymiar Jego istoty, wraz z przypisanymi do niej uczuciami izolacji, złości, gniewu, samotności czy zwątpienia. Mówię o tym wszystkim, żeby pokazać, jak żywą, wielowymiarową, inspirującą, bliską emocjonalnie postacią może stać się Jezus, Bóg, przetworzony przez wyobraźnię popkultury. Moje doświadczenie z poszukiwaniem go w Kościele, o czym już wspominałem, prowadziło do całkowicie przeciwnych wniosków.
H: Czy nie ma w tym wszystkim ryzyka, że Bóg wynikający z takiego przetworzenia będzie tylko bożkiem ulepionym zgodnie z bieżącymi indywidualnymi potrzebami? Bierzemy elementy, jakie nam pasują, i robimy z nich figurkę, do której potem się modlimy, która realizuje nasze oczekiwania, a sama nie zgłasza żadnych wymagań? P: Myślę, że na tym właśnie polega proces szukania i definiowania indywidualnej duchowości. Po wejściu na tę ścieżkę niektórzy zatrzymają się w połowie drogi i uznają, że tu chcą zostać, bo im dobrze i wygodnie, a inni ruszą dalej. Jedni może skręcą w kierunku buddystów, a inni padną
CZY JEST I CZY OBJAWIŁ SIĘ W UT WORACH MORRISSEYA?
49
w objęcia Jezusa. Z mojego punktu widzenia cenny i dobry jest sam proces szukania, który popkultura może w ludziach inspirować i podsycać. Samo „dawanie do myślenia”. Nawet Madonna tarzająca się pod krzyżem w teledysku do piosenki Like a Virgin dla niektórych mogła być kiczowata, a u innych wywoływała autentyczne poruszenie. Pamiętam nawet wypowiedź pewnego duchownego, który z zachwytem stwierdził, że ta piosenka jest piękną metaforą naszej relacji z Bogiem – wstępując w bramy Jego królestwa, możemy poczuć się jak dziewica dotknięta po raz pierwszy przez kochanka.
H: Powiadam ci, synu, zmień parafię... P: Jeśli zaprzęganie duchowości w służbę popkultury ma służyć czemuś więcej niż tylko cynicznemu robieniu kasy i sprzedawaniu celowo sfabrykowanego falsyfikatu religii, to uważam, że należy to dostrzegać i wspomagać. Kilka lat temu na jednym z amerykańskich uniwersytetów przeprowadzono badania, z których wynikło, że studenci kojarzą hasło „religia” z instytucjami, natomiast hasło „duchowość” z osobistym doświadczeniem Boga. Pamiętam też wywiad, w którym artysta Moby na pytanie o swój stosunek do religii odpowiedział: „Jestem chrześcijaninem, ale dość dziwnym. Nie chodzę do kościoła i nie jestem członkiem żadnego zboru. Z nikim też nie wykłócam się na tematy religijne, bo uznaję, że każdy może mieć swoją rację, a ja mam swoją. Brzmi ona bardzo prosto: kocham Jezusa, Jego życie oraz naukę i staram się postępować, mając je na uwadze”. To wszystko prowadzi do konkluzji, że istnieje olbrzymia rzesza ludzi, którzy pragną, jak wy to mówicie, „żyć w Chrystusie”, i jednocześnie czują się z różnych powodów odizolowani od Kościoła. Jeśli chcecie ich do niego zaprosić, nauczcie się mówić ich językiem. Ten język to właśnie popkultura, współczesna lingua franca, zrozumiała i aktualna pod każdą szerokością geograficzną. Jak rozumiem, o taki rodzaj zjednoczenia chodzi właśnie w powszechnym Kościele. Macie do dyspozycji fantastyczne narzędzie. Zamiast nim pogardzać, skorzystajcie. Niedrogo doradzę, jak to fachowo zrobić.
Hołownia i Prokop w elektryzującej rozmowie. Zderzenie dwóch odmiennych spojrzeń na religię, kulturę i świat mediów. Jezus jako marketingowiec, pożytki płynące z noszenia habitu, różnica między Bogiem a idolem, urok pieniędzy i problemy z wolną wolą – to tylko niektóre wątki tej zaskakującej konfrontacji. Prowadząc rozmowy składające się na tę książkę, robimy po prostu to samo co taksówkarz wiozący pasażera na lotnisko, fryzjer zakręcający klientce loki, babcie gderające w kolejce do laryngologa czy kumple spotykający się po robocie przy piwie. Przedstawiamy nasz punkt widzenia. Dyskutujemy. Spieramy się. Mówimy, co nam się wydaje. Wywalamy na stół to, co nam prywatnie w duszy gra. Tyle, że zamiast o najnowszym serialu, biuście Dody czy bieżącym kursie franka szwajcarskiego częściej gadamy o rzeczach, które mimo wszystko wydają nam się ważniejsze. Marcin Prokop Po tej książce boję się bardziej niż kiedykolwiek, że stosowną lekcję kontemplacji dadzą mi kiedyś aniołowie. Ja będę chciał toczyć z nimi teologiczne dysputy, oni – pogrążeni w słuchaniu Morrisseya – zacytują mi trzydziesty drugi rozdział Mądrości Syracha: „Przemów, starcze, tobie to bowiem przystoi, jednak z dokładnym wyczuciem, abyś nie przeszkadzał muzyce. A kiedy jej słuchają, nie rozwódź się mową ani nie okazuj swej mądrości w niestosownym czasie!”. Szymon Hołownia
Szymon Hołownia – dziennikarz i publicysta, dyrektor programowy kanału Religia.tv, współpracuje z telewizją TVN, jest felietonistą „Newsweek Polska”. Laureat nagród „Grand Press” i „Ślad”. Autor książek Kościół dla średnio zaawansowanych, Tabletki z krzyżykiem, Ludzie na walizkach, Monopol na zbawienie, Bóg. Życie i twórczość oraz Ludzie na walizkach. Nowe historie. Znany jako prowadzący programy Mam talent!, Między sklepami oraz Ludzie na walizkach. Marcin Prokop – dziennikarz, redaktor naczelny czasopisma „Stuff ”, w TVN prowadzi programy Mam talent!, Dzień dobry TVN oraz Milion w minutę. Wcześniej prezenter MTV Polska i TVP2, juror trzeciej edycji Idola, redaktor naczelny „Filmu” oraz „Machiny”. Autor cyklu „Duży wywiad” w Radiu Zet. Patronat medialny:
Cena detal. 39,90 zł