Wydawnictwo Znak | Krak贸w 2015
Wydawnictwo Znak | Krak贸w 2015
Projekt okładki i opracowanie graficzne Oksana Shmygol Fotografia na okładce Paweł Mazur (ikony ze zbiorów Szymona Hołowni) EAST NEWS
Wybór ilustracji Dorota Gruszka Współpraca Bartłomiej Sury Redakcja Katarzyna Mach Korekta Katarzyna Onderka Kamila Zimnicka-Warchoł Łamanie Edycja
Copyright © by Szymon Hołownia © Copyright for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2015
ISBN 978-83-240-4050-6
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl Wydanie I, Kraków 2015. Printed in EU
Wstęp teoretyczny, czyli: po co w ogóle są święci?
Jest takie opowiadanie Marka Twaina (Wyjątek z opisu wizyty kapitana Stormfielda w niebie), w którym idący do nieba chrześcijanie na wejściu żądają, by dać im śpiewnik, podręczną harfę, aureolę i parę skrzydeł. Następnie ze zdumieniem odkrywają, że niebo to nie udawanie, że jest się koktajlem z organisty, ministranta i katechetki. Że niebo jest (jak to powiedział z kolei chyba Peter Kreeft) utkane z relacji, ale każdy może sobie tu wybrać zawód i spełniać się, robiąc to, co kocha. „Nie umieramy w formie skończonej”. Niebo nie kastruje człowieka, przeciwnie – temu, co w nim jest dobre, dodaje supermocy. Niebo to nie stagnacja, to spełnienie. Po co wydłużać i tak już niemożebnie długaśny rząd książek o jego mieszkańcach? Właśnie po to, by po raz kolejny przypomnieć, że tamta rzeczywistość ma się tak do tego, co przeżywamy teraz, jak tort do jajek albo jak dom z cegły do gliny. Patrząc na świętych, widzę, co może powstać z materii, którą teraz jestem. I to właśnie oni są najlepszym dowodem, że w niebie nie będzie nudy. Skąd by się tam wzięła, jeśli trafiły tam tak kompletnie odmienne pasje, talenty, poczucie humoru, wrażliwości, charaktery? Katolicki Zachód od jakiegoś czasu świętych ma generalnie w nosie. Może jesteśmy tak przekonani o własnej samowystarczalności, że nie potrzebujemy już – jak nasi dziadkowie – specjalnej pomocy z Góry, może nasiąkliśmy protestanckim myśleniem,
5
Wstęp teoret yczny, czyli: po co w ogóle są święci?
w którym nie czci się świętych. Z kimkolwiek spośród moich nawet bardzo wierzących znajomych gadałem, pisząc tę książkę, wszyscy odpowiadali: „O, o świętych? Wiesz, to może być ciekawe (czytaj – nudne jak flaki z olejem – przyp. SH), jakoś nigdy nie mogłem się do tego tematu przekonać, to jakaś niezrozumiała, obca ziemia, no bo co my mamy z nimi wspólnego?”. Relacje ze świętymi w zasadzie tylko w prawosławiu przybierają rozmiary niespotykane w innych gałęziach naszej wyznaniowej rodziny. Bracia wschodni mają totalnego hysia na punkcie relikwii, ikon, nabożeństw adresowanych do świętych. Dlaczego? Bo w tej duchowości idzie się raczej drogą opisanego w tej książce świętego Charbela (a on z kolei naśladował ojców i matki pustyni): człowiek całe życie zmaga się przede wszystkim z sobą samym. Idzie, bacznie siebie obserwuje, a gdy się zrani, „przykłada” w to miejsce Ewangelię i patrzy, czy to działa. Dopiero gdy nauczy się czegoś sam o sobie, zaczyna przyjmować uczniów, radzić innym. To dlatego w prawosławiu raczej nie ma misjonarzy, „nowych ewangelizacji”, a mnisi całe życie „doczyszczają się” wewnętrznie. Za to ich święci zaczynają robić cuda po śmierci. To wtedy stają się pełną gębą lekarzami, cudotwórcami, duszpasterzami. Przykładów znajdzie się w tej książce mnóstwo. Na Zachodzie, myśląc o świętych, szukamy ciekawych życiorysów. Był interesujący – fajnie. Kolejny król, pustelnik albo zakonnica – nudy na pudy. Na Wschodzie święty to żyjący z dala od ludzi mistrz kung-fu, który całymi latami doprowadzał do perfekcji sztukę łączenia oddechów i ruchów, w naszym kręgu kulturowym święty to bardziej bohater, ekspert, celebryta. Z moich obserwacji wynika, że im dalej na zachód, tym ekscytacja zagadnieniem słabnie. A szkoda. Omijając świętych, amputujemy dobrowolnie jakąś część siebie samych.
Wstęp teoret yczny, czyli: po co w ogóle są święci?
6
A oni przecież mogą wyleczyć z wielu duchowych paranoi. Znaczna część moich znajomych jest na przykład przekonana, że Kościół to coś takiego jak wojsko, tylko dużo nudniejsze – wszyscy mają być tak samo ubrani, krzyczeć na rozkaz i służyć jakiejś wielkiej sprawie, o której coś tam wie ubrany na czarno major albo zawinięty w biel marszałek. Gdy się człowiek zapozna ze świętymi, dostrzega, że nie ma chyba większej bredni. Spójrzcie tylko na ludzi opisanych w tej książce: są tu ludzie Wschodu i Zachodu. Jest tu skończony histeryk będący genialnym tłumaczem, kobieta konkret, która cokolwiek z wiary zaczęła rozumieć po czterdziestce. Jest wieczny Hamlet, który był ministrem wojny, profesor medycyny, który dostał nagrodę od Stalina, jest pustelnik, jest fryzjer damski, były gangster, poeta – śpiewak i jest facet, który zginął, surfując koło Rio de Janeiro. Oni wszyscy osiągnęli w chrześcijaństwie szczyty własnego rozwoju. Jeśli doskwiera ci poczucie, że niełatwo zmieścić się w ławkach, patrz nie na wikarych i aktywistów parafialnych, podnieś głowę i popatrz na świętych. „W domu Ojca mojego jest mieszkań wiele”, mówił Jezus. O mniejszym i większym metrażu. Odpowiednich dla miłośników życia w mieście i hucznych domówek oraz relaksu na wsi, na tarasie, przy grillu. Jest drugi powód, dla którego warto zreanimować swoją więź ze świętymi. Z nimi jest trochę jak z posłami. Konstytucja mówi, że poseł w momencie wyboru przestaje reprezentować jakąś partię czy grupę, od tej chwili – choć nadal należy do partii i jeździ do swojego okręgu, reprezentuje cały naród. Święty – nieważne czy był w zakonie, czy był ojcem rodziny, pochodził z Salwadoru czy z Rosji – może zająć się i zaopiekować każdym, za każdego czuje taką samą odpowiedzialność. Jasne, ludzie poszufladkowali ich sobie jak lekarzy specjalistów: jeden ma załatwiać zniknięcie pryszczy, inny wypraszać kasę, jeszcze inny łagodzić pokusy
7
Wstęp teoret yczny, czyli: po co w ogóle są święci?
cielesne. Uważam, że to nie ma większego sensu, wolę chyba myśleć o tym w bardziej wschodniej perspektywie. Gdy zacznie się relację ze świętym zupełnie inaczej: nie przyjdzie doń jak do szewca, ale jak do kogoś, z kim można się zaprzyjaźnić, do mistrza, relacja stanie się dużo głębsza i więcej można z niej wynieść. Bo co, jeśli idącemu do szewca zacznie się rżnąć nagle ząb mądrości? Zostawi go i będzie leciał sprawdzać w internecie, który ze świętych z kolei zajmuje się sprawami paszczowymi? Święci dzięki różnorodności swoich losów (ale też i mimo niej) mogą pokazać, że tak naprawdę nieważne, kim jesteś i co robisz, ważne, że zawsze – nawet gdy rozpadnie ci się małżeństwo albo wyleją cię z pracy – masz nadal po co żyć i czym się zająć, bo nadal masz siebie. A tylko gdy naprawdę będziesz miał siebie, będziesz w stanie dać siebie światu. Zamiast więc latać od okienka do okienka, lepiej zbudować własną brygadę, własny pitstop świętych, którzy od teraz będą iść z tobą przez resztę życia. Chciałbym, by ta książka była praktycznym przewodnikiem pomagającym samemu powołać do życia takie niebiańskie zaplecze, grupę wsparcia wysokościowego. Trzeba ich wybrać starannie, a zanim się wybierze – choć trochę obwąchać się i poznać. Dać na to szansę sobie, ale i konkretnemu świętemu. Święci to przecież ludzie, a z ludźmi jest tak, że jeden ci przypasuje, a z drugim – mimo że nic do niego nie masz – nie nadajecie na tych samych falach. Święci są nam potrzebni, ale czy my przypadkiem nie jesteśmy też czasem potrzebni świętym? Możemy zrobić za nich to, czego oni nie zdążyli zrobić kiedyś albo chcieliby dziś, patrząc na to, co się dzieje na ziemi. Relacja ze świętym naprawdę rozkwita, gdy z interesownego monologu zmienia się w dialog. Gdy poznajesz przyjaciela, ale on też poznaje ciebie – o ile łatwiej mu wtedy zasypywać cię zupełnie nieoczekiwanymi prezentami.
Wstęp teoret yczny, czyli: po co w ogóle są święci?
8
Zrozum jednak – błagam – że nigdy go nie zdobędziesz, jeśli nie zaczniesz szukać! Zastanawiam się, czy mizeria naszych relacji ze świętymi nie bierze się z uogólnionej bierności naszego chrześcijaństwa, z poczucia, że naszym zadaniem jest wyłącznie „się nadstawiać”, że wszystko tu musi zrobić się samo. A przecież to aktywność ziemi powoduje reakcję nieba. Święta mistyczka Hildegarda z Bingen wyłożyła to najmocniej jak można, formułując szokujące zdanie: „Jeśli w człowieku nie ma pytania, w Duchu Świętym nie ma odpowiedzi”. Pewnie wielu czytelników ma już swoich ulubionych patronów. A gdyby tak – w imię zachłystywania się różnorodnością tego świata – poszerzyć nieco grono znajomych na niebieskim Facebooku? Proponuję na początek pięćdziesięciu dwóch świętych do wyboru. Dlaczego akurat tych? Bo z nimi akurat mam bardzo serdeczną relację. Wszystkich ich lubię, intrygują mnie, kręcą, drażnią, do wszystkich z nich czasem się modlę i nieraz przekonałem się, jak uważnie słuchają. Są tu święci katoliccy, prawosławni, tacy, których nigdy oficjalnie nie kanonizowano (ale raczej na bank wiadomo, że są w niebie), oraz tacy, którzy czekają na formalne przyznanie aureoli. W niebie nie ma przedzielonych elektrycznym pastuchem zagród dla katolików, protestantów czy Koptów. Bóg to nie Stadion Narodowy z lepszymi sektorami dla tych, co już dorobili się tytułu świętych, i ciut gorszymi dla tych, co dochrapali się dopiero Sługi Bożego. Na koniec wyznam, że pisanie tej książki, kompletowanie materiałów, doczytywanie różnych wersji biografii, ganianie po świecie (głównie na Wschód) po ikony sprawiło mi naprawdę dawno nie odczuwaną przyjemność. Jeśli pomysł chwyci, jestem gotów zajmować się pisaniem biografii świętych już do końca życia, a takie zbiorki wydawać regularnie, na przykład co rok. Jeśli jednak
9
Wstęp teoret yczny, czyli: po co w ogóle są święci?
miałoby to stać się jednym z ważniejszych aspektów mojego powołania, proszę pogadać o tym ze swoimi świętymi, inicjatywa musi wyjść od nich. Bo to niby jest fajne, ale wiem też, ile ryzykuję. Przecież stanę kiedyś z nimi twarzą w twarz, a gdy będę umierał, wyjdzie po mnie ta moja Rada Nadzorcza i nie chciałbym, żeby pokiwali głowami i zaczęli robić sobie ze mnie bekę, mówiąc: „No to, Szymuś, chłopaku, poleciałeś... Poleciałeś...”. :)
Instrukcja obsługi Z tej książki można korzystać na trzy sposoby. 1. Czytać wszystko po kolei, jak leci, nie odbierając sobie przyjemności płynącej z zaskoczenia: nigdy nie wiesz, kogo spotkasz, przewracając kartkę: osłaniającą się tylko swoją własną fryzurą pustelnicę, byłego sprzedawcę cukierków, założyciela pierwszego przedszkola w historii, faceta, który całe życie przesiedział na słupie, latającego mnicha czy biskupa, którego najbliższy przyjaciel mieszkał w stawie (albowiem był łabędziem). 2. Do książki dołączyliśmy pięćdziesiąt dwie karty z portretami świętych. Dajmy na to w każdą niedzielę, po mszy (a jeśli nie uczęszczasz – po spacerze lub lodach), wylosuj jedną z nich, a panią lub pana przyjmij jako przyjaciela, doradcę, obrońcę na następny tydzień. Kartę noś w portfelu, woź w aucie, a życiorys znajdź w książce, przeczytaj. Spróbuj przez tydzień sprawdzić, czy to znajomość na dłużej, czy w kolejną niedzielę każde z was pójdzie swoją drogą. Jeśli po roku spacerów w różnym towarzystwie uda ci się odnaleźć choćby jednego świętego, którego nazwiesz swoim patronem – dokładnie o to chodziło. Jeśli nie – świętych jest dobrze ponad dziesięć tysięcy, czekaj więc cierpliwie na kolejny tom tej książki. 3. Ja najbliższych sobie świętych, których poprosiłem, by byli moimi patronami, zgrupowałem w moją prywatną Radę Nadzorczą. Należą do niej: święte Teresa od Jezusa i Urszula Ledóchowska,
11
Instrukcja obsługi
święci: Charbel, Spirydon, Szymon Słupnik Młodszy i Sergiusz z Radoneża. Podobny zabieg rekomenduję również czytelnikom. Proponuję w tej książce dziesięć grup świętych ekspertów, dla osób na różnych etapach drogi. Jedni pewnie bardzo potrzebują cudów, inni – żeby życie przestało ich boleć, by odpuściły choroby czy męczące lęki, jeszcze inni – mają problemy z Kościołem, ktoś może chce się oduczyć wkurzać na ludzi albo zacząć sensownie zarządzać kawałkiem świata, jaki został mu dany. Jeżeli odnajdujesz się w jednej z tych grup – zapoznaj się ze świętymi, którzy naprawdę mogą pomóc ci wyjść z tarapatów albo odkryć nowe supermoce. Zupełnie wyjątkowe miejsce, na wstępie i na końcu, przeznaczyłem dla dwóch najbliższych mi świętych – świętego Szymona i świętego Sergiusza. Z jednym z tych gości idziemy razem już od prawie czterdziestu lat (choć dowiedziałem się o tym dosłownie parę lat temu), drugiego znam od lat trzech, ale ileż on już rzeczy zdążył mi pokazać (a raz nawet zwrócił za zakupy).
Święty Charbel Makhlouf Po pierwsze chciałbym dać świadectwo, że niektórzy modlili się w Polsce do świętego Charbela na długo przed tym, zanim zaczęło to być modne. Dobrych szesnaście lat temu z lektury książkowego wywiadu rzeki z siostrą Małgorzatą Chmielewską zapamiętałem coś, co powtarzałem później jako pobożną dykteryjkę: święty Charbel, pustelnik żyjący w XIX wieku w górach, jakieś pięćdziesiąt kilometrów na północ od Bejrutu, jest niezwykle skuteczny w sprawach transportu (na przykład gdy strzeli oponka albo silnik się czegoś zakaszle) pod warunkiem modlitwy za Liban. Mój drugi kontakt ze świętym miał miejsce parę lat później w Meksyku, gdzie w absolutnie każdym przykościelnym sklepie można kupić dowolnej wielkości figury świętego Charbela – od pasujących na biurko po takie, które można sobie postawić w salonie zamiast choinki, w ogrodzie zamiast fontanny albo w Świebodzinie obok strzegącego lubuskich pól betonowego Jezusa. Bałem się go. Święty w tym swoim kapturze, czarnych szatach, ze spuszczonym wzrokiem, wyglądał jak Merlin albo członek rady pedagogicznej
Cudot wórcy szybsi i wolniejsi
120
z Hogwartu, a nie jak zawsze rumiany święty Stanisław Kostka czy przyjemna, bo malowana na słodko święta Tereska od Dzieciątka Jezus. Lud meksykański religijność ma barwną i konkretną. Latynoska emocjonalność w połączeniu z trudami życia sprawia, że kto żyw, ze łzami w oczach szuka sobie skutecznych wspomożycieli, a gdy otrzyma, o co prosił, dziękuje za to wylewnie, namiętnie i bez końca. To proste jak konstrukcja cepa: jeżeli święty Charbel nie „załatwiałby” tym ludziom tego, o co proszą, po tej „Charbelomanii” nie byłoby śladu. Jakieś trzy czy cztery lata temu ze zdumieniem zauważyłem, że zaczyna się ona przenosić do Polski. Takich historii nie da się odgórnie zadekretować. Po prostu nagle w religijnych sklepach zaczynają pojawiać się obrazki, później lepsze czy gorsze (zwykle gorsze) książeczki o życiu danego świętego. Na tylnych ławkach w kościołach ląduje coraz więcej przynoszonych tam i zostawianych przez ludzi „modlitewek” czy nowenn. Pojawia się coś w rodzaju analogowego viralu. Ludzie sami dzielą się lekarstwem, które pomogło im, więc polecają je innym. Czują też coś w rodzaju zobowiązania wobec dobrego człowieka z nieba, chcą odwdzięczyć się mu tym, że poszerzą „rynek” jego czci. Pisałem już o tym gdzieś indziej: święci nie pragną kąpieli w sławie, nie liczą followersów na Twitterze czy Instagramie, ich szczęściem jest to, że ktoś obdarowany za ich pośrednictwem powie później dobre słowo (na przykład „dziękuję”) Panu Bogu. Co do tego, że święty Charbel teraz się tam znajduje, nie ma cienia wątpliwości. Kanonizowany został już w 1977 roku, a do jego macierzystego klasztoru w Libanie tylko w latach 1950–1970, gdy trwały procesy beatyfikacyjne i kanonizacyjne, dotarło trzysta tysięcy listów ze świata. Potwierdzone pisemne relacje o wyproszonych
121
Święt y Charbel Makhlouf
przezeń cudach idą pewnie w dziesiątki tysięcy. Z Libanu wieści o nim rozniosła w świat emigracja towarzysząca wojnie domowej trwającej do lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Charbel trafił więc do Stanów, Francji, Włoch, Niemiec. Tam zetknął się z nim najpewniej ruchliwy polski naród i dziś pustelnik z Annai, bo tak nazywa się miejscowość, gdzie był jego klasztor, powoli dorównuje na top liście najbardziej cenionych w Polsce wspomożycieli samemu świętemu Antoniemu czy świętemu ojcu Pio. Ja długo obchodziłem go jak pies jeża. W otoczeniu co chwila ktoś na moje nowe hagiograficzne ekscytacje odpowiadał: „A nie, dziękuję, nie potrzebujemy innego patrona, bo my się modlimy do świętego Charbela”. Nie mogłem się jednak przemóc, umieściłem go już bowiem w szufladzie, której lepiej nie otwierać, bo jak stamtąd wyskoczy, zaraz będzie się gapił tym surowym wzrokiem, zaleci radykalną ascezę, a na odchodne jeszcze opieprzy za to, że coś się nie tak zrobiło. Z tych właśnie powodów zawsze unikałem ojca Pio. Nie wiedziałem, jak ludzie mogą uciekać się do świętego, który miał tak mało wspólnego z tak zwanym normalnym życiem. Był zachowującym obłędną ascezę zakonnikiem. W kontaktach z ludźmi okazywał się raczej gburem. Znów staram się nie przekroczyć cienkiej czerwonej linii, za którą mogę być pewny, że na tamtym świecie drogi Pio zdzieli mnie czymś przez łeb (rzecz jasna z miłością), więc powiem tak: są tacy ludzie, którzy już za życia tak bardzo są w niebie, że wypisują się ze społecznych kodów, które całej reszcie zapewniają poczucie bezpieczeństwa. Nie można z nimi pogadać o niczym innym jak tylko o sprawach najwyższych i najlepiej krótko, bo przecież lepiej nie rozmawiać w ogóle. Czasem, czytając biografie takich świętych, mam wrażenie, że nie człowieka widzę, a sam napięty kręgosłup. Że nie jem posiłku, a wyłącznie wypreparowane
Cudot wórcy szybsi i wolniejsi
122
białka albo witaminy. Że obcuję ze swoistymi maszynami Pana Boga, które są zaprogramowane na jeden cel: dotarcie do nieba, doskonale pomijając to wszystko, co dzieje się w tle, w mikroskali, że patrzą na bliźniego jak na narzędzie, które ewentualnie może im posłużyć do zbawienia. Gdy bliżej zapoznałem się ze świętym Charbelem i pogadałem z ludźmi, którzy naprawdę zdają się go rozumieć, zwłaszcza z ojcem Michałem Adamskim, dominikaninem z klasztoru przy Freta w Warszawie, zrozumiałem „o co kaman” i teraz myślę, że kto wie – może za jego pośrednictwem nawrócę się też na ojca Pio. Nie żebym chciał go naśladować, po pierwsze, nie o to (jak się zaraz okaże) chodzi, a po drugie, i tak nie dałbym rady. Charbel katował się za życia tak, że w porównaniu z jego praktykami życie dzisiejszych kartuzów to wakacje u szejka w Dubaju. Wcześnie odszedł z rodzinnego domu (gdzie wychowywał się z rodzeństwem i wujkiem, bo matka odeszła, by pomagać w gospodarstwie drugiemu mężowi, który został proboszczem w okolicy (Charbel należał do Kościoła maronitów, jednego z wyznań chrześcijańskiego Wschodu, uznającego jednak zwierzchność Rzymu). Od tej pory nie utrzymywał z rodziną żadnych kontaktów, nigdy ich nie odwiedzał i rzadko przyjmował ich odwiedziny. Posłuszny przełożonym skończył studia, wyświęcono go na księdza, ale on wciąż marzył o pustelni. Gdy do niej trafił na dwadzieścia kilka ostatnich lat życia, narzucił sobie następujący reżim: maks trzy godziny snu (od 20.30 do 23.30), reszta nocy spędzona na modlitwie, na klęczkach, bez żadnego podparcia. Jeden posiłek dziennie, zwykle z resztek, które zostały po innych. Dosłownie resztek: Charbel wybierał sobie resztki chleba – nadpalone, z zakalcem, takie, które oddawano okolicznym psom. Znany był też z tego, że wyskrobywał przypalone pozostałości z garnka albo jadł
123
Święt y Charbel Makhlouf
łodygi roślin, których owoce spożywali bracia (jednemu zwyczajowi pozostał wierny – do wszystkiego dodawał oliwę). Nigdy w mniszym życiu nie spojrzał kobietom w oczy, rozmawiał z nimi zwykle przez drzwi, a gdy spotkał na polu – uciekał. Odzywał się wyłącznie, gdy go o coś pytano. Pracował najciężej ze wszystkich, najdłużej ze wszystkich i zawsze zgłaszał się na zastępstwo za tych, którzy chcieli odpocząć. On, gdy chciał odetchnąć, szedł do nieco lżejszej pracy. Wykonywał też wszystkie wydane mu polecenia, niezależnie od tego, kto był ich autorem: najwyższy przełożony zakonu czy formalnie dużo niższy od niego samego w hierarchii nowicjusz albo klasztorny sługa. Było to rzecz jasna okazją do robienia sobie przez braci jaj: kazali Charbelowi obładowywać się w sposób niemożliwy jakimiś gratami, a on to zaraz robił. Kazali mu iść po drewno pół dnia w góry, zamiast wyrąbać coś na własnym podwórku, a on nie pytając, czy to ma sens, czy nie, po prostu robił, co mu powiedziano. Miał w nosie emocje, nie przejmował się ani zakonną polityką, ani dziejami ludzkości, nie interesował się, nie dopytywał, nie przeżywał. Po prostu – wiedział, dokąd idzie, i nie chciał, żeby cokolwiek go po drodze rozpraszało. To, o czym już wspominałem na samym początku książki, a na co zwrócił moją uwagę właśnie ojciec Michał: Charbel to wybitny przedstawiciel mentalności chrześcijańskiego Wschodu, kontynuator myśli panów i pań, którzy gnali z miast w piaski i skały, by tam latami pościć, modlić się, szukać Boga. Nazywano ich ojcami i matkami pustyni. Całe życie poświęcali na zmagania z najtrudniejszym przeciwnikiem, czyli samymi sobą, bo wiedzieli, że tylko wtedy, gdy będą świadomi siebie, odnajdą coś, co będą mogli zaoferować Bogu i innym ludziom. To wbrew pozorom jest bardzo dobra wiadomość. Bo to znaczy, że nie ma znaczenia, co robisz – czy zamiatasz ulice, czy jesteś
Cudot wórcy szybsi i wolniejsi
124
prezydentem, czy wydaje ci się, że jesteś największym grzesznikiem czy bardzo świętą dziewicą: zawsze masz siebie. Chcesz nauczyć się sztuki walki? Nigdy nie jest za późno na walkę ze swoimi ograniczeniami. Niczym mistrz z klasztoru Shaolin od rana do nocy pod okiem swojego Mistrza ćwicz ruchy. Słuchaj siebie, bądź uważny, karm się Ewangelią i patrz, co to zmienia. A pod koniec życia ludzie sami zaczną do ciebie przychodzić. Zwabieni nie reklamą, a tym, że nagle jakby od niechcenia zaczniesz robić cuda. Charbel wcześnie osiągnął doskonałość, więc zaczął ich dokonywać już za ziemskiego życia. W zgodnej opinii tych, co go znali, był niezwykle pogodnym, ciepłym, delikatnym człowiekiem. Nie było w nim cienia świętej grozy, budzenia lęku przed majestatem Pana, pohukiwania na grzeszników. Co chwila wysyłano go gdzieś, by uzdrowił sparaliżowanego, wskrzesił chore niemowlę, wyleczył chore jedwabniki albo przegonił szarańczę z pola. Był w tym niezwykle skuteczny, nie opryskiwał pestycydami, tylko mówił: „Błogosławione stworzenia, jedzcie to, co rośnie dziko, a nie nasze uprawy!”. Co ciekawe – gdy ludzie prosili go, by się za nich modlił, odpowiadał zwykle, że oni sami mogliby się modlić za siebie i miałoby to taką samą moc. Nie ma co szukać speców, delegować zadań na innych, szukać wymówek: przecież wszyscy jesteśmy równi, wszyscy przyjęliśmy w końcu chrzest. To, czego nigdy nie odmawiał, to błogosławieństwo. I to ono przynosiło pożądane skutki. Nie preferował modelu: Charbelu, załatw mi coś u Tego, u kogo trzeba, ale Charbelu – życz mi dobrze i powiedz, że Bóg mi dobrze życzy! Ech, gdyby tylko ludzie rzeczywiście uwierzyli, że Bóg ich nie śledzi, ale dobrze im życzy, niebo strzelałoby cudami jak podczas gradobicia na Zamojszczyźnie w czerwcu! Całe życie Charbela, gdy przyjrzeć mu się dokładniej, to tak naprawdę podręcznik, zbiór lekcji. W całości są jak koncentrat, jak syrop – przeciętny człowiek pewnie takiego stężenia nie przełknie,
125
Święt y Charbel Makhlouf
ale gdyby wziąć choć parę kropel i rozrobić z naszą własną, codzienną wodą, okaże się, że ta cała asceza to nie była jakaś czcza duchowa kulturystyka, że ona naprawdę pomaga żyć w praktyce. Na przykład Charbelowa powściągliwość w mówieniu. Na pierwszy rzut oka wygląda nieludzko koszmarnie. OK, ale wyobraźmy sobie, że przyjmujemy jednak zasadę mówienia tylko wtedy, gdy rzeczywiście mamy coś do powiedzenia. No i ma to być coś, co przyniesie jakieś dobro drugiemu człowiekowi. Momentalnie znikają plotki, znika small talk, znikają pleplania wszechwiedzących głów, PR polityków i sprzedawców. Czy świat nie byłby bardziej znośny? Czy to nie kuszące: żyć, pracować i kochać w otoczeniu, w którym panuje doskonała kojąca harmonia dźwięku i ciszy? Hagiografowie Charbela ekscytują się cudami, jakie działy się z jego ciałem po śmierci. Oszczędzając drastycznych szczegółów, powiem tyle: mimo przechowywania początkowo w koszmarnych warunkach nie uległo rozkładowi, ale przez prawie sto lat wydzielało litry przedziwnej surowiczej cieczy, która w początkowej fazie woniała nader niemile, a dopiero później zapach stawał się przyjemny. Zjawisko ustało dopiero w 1993 roku, gdy – na pośmiertne życzenie Charbela, wyrażone w objawieniu – każdego dwudziestego drugiego dnia miesiąca zaczęto organizować pielgrzymki do jego grobu. Wcześniej, chyba w 1950 roku, wydarzyło się coś zabawnego. Grupa kleryków przyszła strzelić sobie zdjęcie przy pustelni Charbela, a po zrobieniu odbitek okazało się, że on wbił im się na fotę niczym rasowy „spoiler”, który gdy chcesz się uwiecznić, nagle zjawia się w obiektywie. Bez cienia wątpliwości stwierdzono, że to Charbel – to jedyna jego fotografia. Jakby chciał o sobie przypomnieć, powiedzieć: „Halo, tu jestem!”. Dlaczego? Nie sądzę, żeby świętemu chodziło o lans, raczej o to, by po pierwsze, ludzie zrozumieli, że niezależnie od tego, kim są dziś
Cudot wórcy szybsi i wolniejsi
126
w życiu, jeśli wezmą się za siebie, na pewno będą tym, kim mogliby być. Charbel po śmierci stał się krzyczącym znakiem mówiącym: LUDZIE! Bóg jest DOBRY! Święty wykazuje się tu poczuciem humoru: dopóki będziecie mnie badać, wycinać mi wnętrzności (co robiono w celach naukowych), traktować jak cudowny gadżet, to ja wam będę śmierdzieć. Nie rozłożę się, ale zaleję wam pół klasztoru czymś dziwnym. Przestaniecie mi zaglądać do trumny, wołać lekarzy, angażować patriarchów, zrozumiecie, co jest grane, o czym opowiada cała ta historia, to nie będę was już dręczył wonią, ale spokojnie sobie wyschnę (co też się w końcu stało). Nie będę przytaczał tu poszczególnych cudów „załatwionych” przez Charbela, bez trudu znajdziecie ich opis w każdej księgarni albo w internecie. Gdybym miał wymienić trzy rzeczy, które najbardziej mnie w nim pociągnęły, na pierwszym miejscu odnotowałbym to, że on – choć był drzwiami, przez które na świat weszło tyle dobra – nigdy nie zasłaniał Nadawcy. Nie jego pobożne zaklęcia leczyły ludzi, a żywy Bóg, Eucharystia, na którą, gdy tylko mógł, prowadził tych, co się do niego zgłaszali. Po drugie – to, że nie marudził, ale służył wszystkim. Grzesznikom i świętym, chrześcijanom, a także muzułmanom szyitom licznie zamieszkującym tamtą okolicę. Wszystkim błogosławił wodę, którą przynosili, biegał ratować ludzi i zwierzęta. Po trzecie – gdy się patrzy na Charbela, stają przed oczami czasy Jezusa. Kiedy chodziły za Nim tłumy chorych, biednych, potrzebujących, którzy szukali ukojenia w Jego słowach, ale – nie oszukujmy się – liczyli też na to, że nie będzie już długów, dziecko wyzdrowieje, biznes wypali, kogoś wypuszczą z więzienia. I to się z pewnością działo, inaczej bowiem tych tłumów za Jezusem by nie było. Poszliby do kogoś innego, konkurencja na rynku wędrownych kaznodziejów była wtedy obłędna.
127
Święt y Charbel Makhlouf
I może po to właśnie Bóg pozwolił dziś w świecie tak aktywnie działać naszemu Charbelowi. Bo nasz świat jak nigdy potrzebuje dziś kogoś, kto jego problemy tu i teraz rozwiąże, a nie tylko przemyśli, przedyskutuje i wrzuci do Excela. Mnie wychowano (a raczej sam się tak wychowałem) w mentalności: niedobrze jest być zachłannym, to co już masz, to wola Boża. Super, wszystko racja. Ale co, jeśli Bóg to Ktoś, kto kocha mnie dużo bardziej i naprawdę chce zrobić dla mnie coś ekstra? Rozwiązać nie tylko problemy wagi superciężkiej: ktoś ma raka i umiera, ale też i te mniejsze bóle, które jeśli nie znikną, świat się przecież nie zawali, ale byłoby jednak łatwiej, gdyby wyparowały? Co przeszkadza ci wierzyć, że ktoś troszczy się również o życiowe drobiazgi? Ewangelia mówi przecież wyraźnie: „Jeśli więc wy, choć źli jesteście, umiecie dawać dobre dary swoim dzieciom, to o ileż bardziej Ojciec wasz, który jest w niebie, da to, co dobre, tym, którzy Go proszą” (Mt 7, 11). Ludzi nie gubi dziś obojętność Boga, ale ich przekonanie o własnej samowystarczalności. To proste. PS I jeszcze jeden drobiazg, pozornie bez związku z Charbelem. Czytając jego biografię pióra ojca Jeana Skandara (jedną z dziesiątek biografii, Charbela otacza już bowiem całkiem przyjemnych rozmiarów dewocyjny przemysł), trafiłem na przypis informujący, że jeden z jego uczniów, późniejszy generał zakonu maronitów ojciec Al-Tannuri, oddał państwu francuskiemu w zastaw wszystkie należące do zakonu ziemie w zamian za kredyt w wysokości miliona franków w złocie, żeby wyżywić ludność Libanu w czasie wielkiego głodu w latach 1915–1918. Jakie to cudowne widzieć, że rzeczy są po to, by służyły ludziom, a nie po to, by je mieć. Z dedykacją dla ludzi naszego Kościoła, uwaga: wcale nie tylko dla jego funkcyjnych i biskupów.
Guido Schaffer 1 maja 2009 roku surfował na plaży na południe od Rio de Janeiro. Próbował ujarzmić gigantyczną falę, która okazała się silniejsza od niego i skręciła mu kark. Płynął na desce z wymalowanym cytatem z Ewangelii według Mateusza, mówiącym, że droga, która prowadzi do nieba, bywa zazwyczaj wąska i wyboista, a większość ludzkości woli jazdę autostradą w zupełnie innym kierunku. Surferska impreza miała być czymś w rodzaju wieczoru kawalerskiego jednego z przyjaciół Guida, który swoją narzeczoną poznał w prowadzonej przezeń grupie modlitewnej. Reporter „The Wall Street Journal” rozmawiał z owym przyjacielem, a ten wspominał, że w pierwszym zetknięciu z towarzystwem Guida doznał szoku – pojęcie „grupa modlitewna” nie kojarzyło mu się bowiem dotąd z taką nadreprezentacją pięknych kobiet. Panie o powierzchowności miss, surfing, brazylijskie plaże, zabawa z przyjaciółmi – to także idealne warunki, by człowiek mógł wyhodować w sobie świętość. Do świętości dochodzi się, pogłębiając swoje życie, a nie uciekając od niego, by stać się czymś w rodzaju niedorobionego ćwierćanioła.
Fajni księża i biskupi
190
Guido Schaffer kochał surfing, więc surfował. Zawsze przed wyruszeniem w morze siadał na plaży z ziomami i razem się modlili, dziękując za to, że mogą tu być i cieszyć się życiem. Dopytywany o zamiłowanie do lotów na desce odpowiadał, że wzoruje się na Jezusie, który był pierwszym surferem, chodził przecież po falach. Miał do swojego hobby arcyzdrowe podejście: nie dał mu się zjeść, ale był przez nie karmiony. Na morzu nabierał sił do innych zajęć, a miał ich sporo. Skończył medycynę i zajmował się pomaganiem najuboższym, których na ulicach brazylijskich metropolii koczuje tylu, że serce się ściska. Prowadził zdaje się coś w rodzaju minikliniki przy jednym z ośrodków Sióstr Misjonarek Miłości, tych od Matki Teresy. Znajomi wspominali, że wielokrotnie byli świadkami, jak udzielał pomocy jakiemuś pokrytemu zakażonymi ranami bezdomnemu, a przy tym próbował dać mu nadzieję, nie tylko oczyszczając rany, ale przekazując mu dobrą nowinę o Jezusie, który może wyciągnąć człowieka z każdego bagna. W pewnym momencie Guido rozstał się ze swoją dziewczyną i postanowił, że idzie do seminarium. Mądrzy przełożeni nie robili cyrków, ale pozwolili mu jak widać utrzymać również w trakcie formacji znaczną część jego działalności. Guido zginął niedługo przed tym, gdy miał być wyświęcony na diakona. „Wall Street Journal” cytuje jednego z brazylijskich kapłanów, który mówi, jak absurdalna wydawała się ta śmierć wszystkim, którzy go znali. W całej Ameryce Łacińskiej młodych (choć nie tylko) ludzi odbierają katolicyzmowi radykalne sekty. Proponują wizję chrześcijaństwa, gdzie wszystko jest bardziej kolorowe, namacalne, błyszczące, mocniejsze (wystarczy tylko płacić szefom owych sekt dziesięcinę). Brazylijskiemu Kościołowi trafił się gość, który jako ksiądz mógłby przyciągnąć tysiące, a nie przyciągnie, bo skręcił sobie kark, mając trzydzieści cztery lata. Po kilku miesiącach
191
Guido Schaffer
zaczęły dziać się jednak historie pozwalające wykiełkować innej myśli: zdaje się, że Guido jako święty może zrobić dużo więcej niż za życia. To zresztą u świętych (szerzej pisałem o tym w biogramie świętego Charbela) znamienne: na ziemi się dopiero rozkręcają, szczyt formy ma miejsce później. Podobno na kościele w Ipanemie wisi dziś wielki portret surfującego Guido (co do białości wkurza wspomnianych pseudochrześcijańskich sekciarzy, którzy świętych nie uznają i częstują katolickie świątynie okrzykami: „Spal to, Panie!”). Ludzie mówią o cudach, jakie wyprosili za jego wstawiennictwem. Zrobiło się tego tyle, że lokalny Kościół pod koniec 2014 roku wystąpił do Watykanu o zgodę na proces beatyfikacyjny. Dostał ją, więc teraz trwa zbieranie materiałów w diecezji. Guido pomaga chorym, nie mogącym mieć dziecka parom, ma też niebiańską smykałkę do wyciągania ludzi z uzależnień. Największym cudem, jakiego udało mu się dokonać, jest zaś bez wątpienia przypomnienie, że komuś, kto wierzy, wszystko służy do zbawienia. Człowiek spójny, rozwijając się fizycznie czy emocjonalnie, rozwija się też duchowo, a „paszą” dla świętości może być pielęgnowanie tego, co się lubi, a nie tylko szukanie tego, od czego normalnie chciałoby się uciekać. Gdy następnym razem będę w Brazylii, przeprowadzę gruntowne śledztwo w sprawie Guida: pójdę na plażę, gdzie podobno co tydzień dzięki jego inspiracji spotyka się grupa surferów, odmawiają Różaniec, a później huzia na deski i do oceanu. Zajrzę do kościoła przy Copacabanie, gdzie ludzie modlą się do „Surfującego Anioła”, i przywiozę do Polski ile się da jego plakatów, po czym spróbuję wrzucić to znajomym jeżdżącym, dajmy na to, do sławnych, ekskluzywnych przyczepowisk na Helu. I będę zacierał rączki, widząc, jaką wywołałem konsternację tudzież zdziwko. Na twarzy
Fajni księża i biskupi
192
niektórych zaś – przerażenie. Chowają się czasem za murem swoich nie wiadomo skąd wziętych przekonań, że zbyt bliski kontakt z Jezusem to koniec fajnego życia. A tu przychodzi taki Guido (przecież nie on pierwszy, spójrzmy na inne bożyszcze dziewcząt, które dziś nosi aureolę – błogosławionego Piergiorgia Frassatiego) i mówi: „Halo, jest dokładnie odwrotnie! To co, idziemy głosić Ewangelię kite’em?”. I trzeba w popłochu szukać innego powodu, by tym świętym jednak nie zostać.
Święta Maria z Egiptu Z Marii zrobiono w hagiografiach arcyprostytutkę. I dlatego w rankingu popularności w chrześcijańskim świecie ustępuje ona tylko ewangelicznej „kobiecie, która prowadziła w mieście życie grzeszne” (mylnie utożsamianej z Marią Magdaleną). W napawaniu się jej rozwiązłością celowali zwykle ci skazani na celibat, dla których możność opowiedzenia losów świętej, podobno żyjącej z puszczalstwa, stawała się furtką – a przez nią wybiegały pohasać ich najbardziej skrywane fantazje. W kręgach dominikańskich do dziś krążą wspomnienia o pewnym zakonniku, który mówiąc kazania o Marii z Egiptu, wprowadzał do nich osobliwy refren, nadający jej lubieżności wymiary niemal nieziemskie: „I kiedy tak pracowała jako kurtyzana w Aleksandrii, współżyła z mężczyznami dzień i noc bez ustanku, dzień i noc bez ustanku. I kiedy zdecydowała się pojechać w podróż do Ziemi Świętej, na statku też na okrągło współżyła. Dzień i noc bez ustanku, dzień i noc bez ustanku! A kiedy dopłynęła na miejsce, nadal grzeszyła z pielgrzymami! Dzień i noc bez ustanku, dzień i noc bez ustanku...”. W słuchaczu
277
Święta Maria z Egiptu
rośnie przerażenie, ale o lepsze walczy w nim też podziw. No bo kto by takie brewerie, drodzy państwo, wytrzymał czysto kondycyjnie? O Marii wiadomo na pewno tyle, że żyła w Palestynie, była pokutnicą i tam została pochowana. Modląc się na jej grobie, ludzie doznawali wielu łask, jej kult zawędrował więc morzem do Włoch i tam bardzo się rozwinął. Resztę załatwili pobożni bajkopisarze. Pokutnica? Czyli: musiała grzeszyć. A jak człowiek grzeszy? No jasne, że przede wszystkim seksualnie (już wtedy w głowach panoszyła się ta zupełnie antyteologiczna zaraza)! Skoro zaś pokutowała tak ciężko, wiadomo: musiała tego seksu uprawiać dużo, oj, bardzo dużo. Czyli kim była? Znowu: jasne! Mężczyzna, który uprawia dużo seksu, to zuch i chwat, a kobieta to oczywiście prostytutka! I tak Maria stała się przedstawicielką najstarszego zawodu świata. Legendę o jej życiu warto jednak przytoczyć, ma w sobie parę urokliwych momentów. Maria podobno więc była z tych, co nie uprawiali nierządu dla chleba, dla niej miał to być rodzaj sportu. Dla hecy zabrała się więc kiedyś z flotą pielgrzymów płynących do Palestyny i przez całą drogę („dzień i noc bez ustanku”) pracowała na to, by po przybyciu mieli się z czego spowiadać. Wiedziona ciekawością polazła nawet z nimi do bazyliki Grobu Świętego, ale gdy stanęła przy wejściu, niewidzialna ręka odrzuciła ją stamtąd na dziedziniec, co po chwili powtórzyła raz jeszcze. I tak cztery razy, dopóki dobiegająca pewnikiem trzydziestki Maria nie zrozumiała, że czas skończyć z głupotami, co też uczyniła. Matka Boża miała jej osobiście powiedzieć, by udała się nad Jordan. Marysia popłakała sobie, pomodliła się, po czym wyruszyła nad rzekę, a później na pustynię. Przez siedemnaście lat – dokładnie tyle, ile wiodła życie kobiety niezbyt ciężkich obyczajów (bo zaczęła, o zgrozo, jak współczesne nastolatki w okolicach lat dwunastu) – walczyła z pokusą powrotu do świata, „do
Eksperci od pory suchej
278
wina, po którym często była pijana, do ryb, które jadła w Egipcie, do śpiewania sprośnych piosenek”. Po tej pokucie spędziła na pustyni jeszcze lat trzydzieści. Traf chciał, że gdzieś w okolicy przebywał mnich Zozym, który w wieku pięćdziesięciu trzech lat zaczął zadawać sobie poważne pytania o sens życia i dopadła go główna choroba mnichów, jeden z siedmiu grzechów głównych – acedia (u nas tłumaczona jako lenistwo, ale tu zupełnie nie o to chodzi, chodzi bardziej o „swędzące” zniechęcenie). Różnie mówią: jedni, że Zozym został zesłany na pustynię, by wyleczyć się ze zbyt dobrego mniemania o sobie, inni – że pustelnicy z jego okolicy mieli zwyczaj, że każdy Wielki Post spędzali w drodze, tak by choć przez tych czterdzieści dni mieć okazję do prawdziwego odosobnienia. W czasie jednej z takich wycieczek Zozym natknął się na dziwne zjawisko – spaloną na mahoń nagą kobietę z rozwianym siwym włosem, która opowiedziała mu swoją historię. Maria – bo to była ona – miała spotkać się z nim za rok. Zozym, poruszony do głębi opowieścią byłej ladacznicy, przez cały rok żył tylko nadchodzącym spotkaniem. Umówili się na Wielki Czwartek nad Jordanem i tego dnia Zozym udzielił Marii komunii (ona przyszła do niego po powierzchni rzeki). Poprosiła, by spotkali się za kolejne dwanaście miesięcy. Po przybyciu na miejsce mnich znalazł już jednak tylko zwłoki Marii i napisany na piasku list pożegnalny, w którym wyjawiała mu swoje imię. Lew, który pojawił się w okolicy, pomógł mu wykopać dla niej grób, a Zozym wrócił do domu. Walczyły w nim może o lepsze zachwyt nad historią Marii i poczucie rozczarowania, że oto Pan zabrał mu źródło miłej odmiany, jedyną kobietę, która mogła go zrozumieć, powiernicę, obiekt snów, mistrzynię ducha. Pisałem o tym w Tabletkach z krzyżykiem: Mądrzejsi o historię Marii i Zozyma wiemy już, dlaczego w świecie ludzi żyjących
279
Święta Maria z Egiptu
duchem raczej nie praktykuje się koedukacji. Nietrudno wyobrazić sobie przecież, że gdyby Zozym spotkał Marię ładnych kilka lat wcześniej i nie dzieliła go od niej aż tak wielka odległość, wpadłby po uszy w przepaść, którą każdy człowiek nosi w sercu. I tak jak mężowie porzucają „zużyte” już żony dla bardziej ponętnych kochanek, on też rzuciłby mnisze życie, zachęcony wizją spokojnej, ludzkiej stabilizacji u boku kogoś, kto nie tylko zrozumie poruszenia ducha, ale także przytuli, ogrzeje oraz przyrządzi na obiad coś więcej niż liście kopru i starej sałaty. Starożytny kapłan z pewnością nie miał w ręku książki Psychologia jako religia Paula C. Vitza, który precyzyjnie pokazuje, jak mówienie o potrzebach wyparło z naszych głów mówienie o cnotach. Jak nieustanne promowanie plastrów na nawet najmniejsze duchowe rany sprawiło, że nikt z nas nie wierzy już w potrzebę duchowej chirurgii – ile ludzkich dusz już obumarło, bo w stanie nagłym wolało czytać pocieszające poradniki, niż iść do spowiedzi! Nie możemy przecież wykluczyć, że Zozym doszedł jednak do tej prawdy sam. I jako wytrawny mistrz życia duchowego wbił sobie wreszcie do głowy, że jeśli ktoś bierze chrześcijaństwo na poważnie, to na tej ziemi z pewnością nie osiągnie spokoju, zawsze będzie chodził z pękniętym sercem, po linie zawieszonej nad przepaścią. I sorry, nie ma co udawać, że będzie inaczej. Czego patronką może być ta tajemnicza kobieta, co może nam wymodlić? Wyrosłem chyba z wieku, w którym ekscytowałbym się smakiem grzechu. Nawet jeśli miałbym go przeżuwać tylko w celach naukowych, by móc powiedzieć wszystkim, jaki jest ohydny (czyli robić z życia Marii to, co zeń zrobiono: niby moralnie bezpieczną, bo przecież pedagogiczną, wersję Pięćdziesięciu twarzy Greya). Modlić się do Marii o czystość? Można. Ale nie tylko czystość w znaczeniu seksualnym, lecz czystość sądu, oczu, intencji.
Eksperci od pory suchej
280
O to, żeby ludzie podawali nam czyste ręce i żebyśmy umieli odwdzięczyć im się za to podobnie (i żebyśmy w walce o tę czystość nie przegięli w drugą stronę, jak ci, co gdy mają kontakt z bardziej poturbowanym od siebie człowiekiem, zawsze muszą wdziać lateksowe rękawiczki). Parę lat zajęło mi dostrzeżenie, że na niesamowitej ikonie Marii, którą kiedyś zdobyłem, rękami zasłania ona sobie serce. Jak największy skarb! Rozdawała wszystko wszystkim, ale co działo się tam, w sercu, nie wiedział nikt i ona nigdy nikomu go nie pokaże. I o to się do niej modlę. O to, by wszyscy, których kocham, nawet jeśli stracą cześć, pieniądze, pozycję albo cnotę, albo nawet głowę (notabene głowa Marii przechowywana jest dziś w Neapolu), zachowali serce.