26 minute read

JESTEM UKŁADACZEM RYMOWANYCH HISTORYJEK Stund-uper, tyle że sit-downer

Piosenek mieliśmy jak zwykle w nadmiarze, ale nagle stało się tak, że dotychczasowy, znany mi świat runął. Kiedy wydostałem się spod zgliszczy, zorientowałem się, że nie bardzo mi go brakuje. Z gruzów wygrzebałem zasady, którymi zwykłem kierować się w życiu, i postanowiłem, że zachowam je na pamiątkę.

Rozmawiał: Janusz Deblessem Zdjęcia: Przemek Bednarczyk, Anna Goc

Advertisement

Rozmowa z Piotrem Bukartykiem, bardem, autorem tekstów i muzyki, związanym ze sceną poezji śpiewanej, ale i kabareciarzem, rockmanem, członkiem Akademii Fonografii ZPAV. O nowej płycie, o życiu, o muzyce.

Była premiera…

Wiesz, miało się zacząć od koncertu radiowego. Mieliśmy też trasę. Do zagrania do końca roku było więcej niż 10 sztuk jeszcze. Obiecywaliśmy sobie bardzo wiele po tym wydarzeniu, no ale odpadło to wszystko. Tylko raz zagraliśmy te piosenki, w Kostrzynie nad Odrą, w bardzo dla mnie specjalnym miejscu, bo tam przecież od lat – już jedenastu – jeżdżę na Woodstocki, Pol’and’Rocki i z Jurkiem (Owsiakiem) robimy tam finał.

Bukartyk. „Być może to wszystko” to tytuł płyty, a na okładce obraz.

To jest obraz mojego serdecznego przyjaciela, malarza, Darka Milińskiego. Byłem u niego w domu, w Pławnej. Usiedliśmy, pobrzdąkałem trochę na gitarze, zagrałem jakieś nowe piosenki

i nagle Darek mówi – Ty! Taką piosenkę to ja namalowałem! – i wyciągnął ten obraz. Popatrzyłem i wiedziałem, że to będzie okładka.

Co to za piosenka, co to za obraz?

Obraz nosi tytuł „Na końcu rzeki”. Kojarzy się trochę z Brueglem, z holenderskim malarstwem, ale to jest malarstwo pławieńskie, pochodzi z Gór Izerskich. Ten motyw rzeki Darek wykorzystywał już w wielu obrazach. Tutaj spływa ona ze stołu, a gdzieś tam na horyzoncie widzimy żaglowiec. Ja sobie ułożyłem całą historię do tego, bo ten żaglowiec od razu bardzo pobudził moją wyobraźnię. Widzimy go w zatoce jakiegoś morza, które przechodzi w tę rzekę, która ostatecznie spływa ze stołu. Z tej rzeki prości ludzie mogą zaczerpnąć trochę tych cudzych przygód – wiesz – ludzi z tego żaglowca, na który trudno się im dostać, by popływać, a dzięki rzece mają taką przygodę z drugiej, trzeciej ręki. Tak jak my wszyscy, bo przecież wychowujemy się na opowieściach od czasów Homera, pewnie jeszcze wcześniejszych też. Wszystko jest jedną, wielką niekończącą się opowieścią.

Bardzo mnie wzruszył ten obraz, widzę w nim, jak wpływa na nas nieuchronny upływ czasu. I myślę, że wchodzę w jakąś taką smugę cienia, bo te piosenki są coraz dłuższe i nieśpieszne.

Ten tytuł sugeruje, że to być może ostatnia płyta. Tak się przymierzasz pomalutku?

Nie, ale tak sobie pomyślałem, że ten tytuł w ogóle dobrze brzmi. To jest tytuł jednej z piosenek, która, wręcz przeciwnie, mówi o tym, że życie jest fajne, a najfajniejsza jest rodzina.

To jest płyta, na której jest kilka motywów antyklerykalnych, ale to dlatego, że jest to płyta bardzo chrześcijańska. Tak właśnie da się to dla mnie połączyć. To, co się dzieje, z tym, co się czuje, łączy mi się w taki właśnie obraz. W zasadzie ta piosenka „Być może to wszystko” dotyczy spraw najważniejszych w naszym życiu. Często za późno zdajemy sobie sprawę, co naprawdę było ważne, a ona mówi o tym, że jeśli zdążysz się zatrzymać, to nie będzie „było”, a po prostu będzie „ważne”, nie stanie się jakimś smutnym wspomnieniem, do którego już nie da się wrócić. Ta piosenka, z refrenem o dziecku, które słyszy przez ścianę kłótnie rodziców, dotyczy konkretnej historii. Dedykowana jest przyjacielowi, który gra ze mną wiele lat i który na tej płycie też się pojawia – myślę tu o „Doktorze Pszczole” – Marku Błaszczyku.

Jaka jest ta płyta?

Jak znasz moje płyty, to ta wyróżnia się tym, że tytuły są krótsze, na ogół dwuwyrazowe. Takich

strasznie długich tym razem nie ma, ten najdłuższy to „Być może to wszystko” (śmiech). Ostatnim na liście jest „Ostatni okręt”, nawiązujący właśnie do wspomnianego obrazu Darka.

Jest dojrzała… gdzieś tam… Chciałem, żeby ta płyta była też ciepła.

Nie sądzę, żebym został królem dyskotek po tej płycie. Nie ma tu ani jednego utworu, poświęconego na przykład wyjątkowemu kolorowi gałki ocznej. No nie udało się – próbowałem napisać przebój, ale jak zwykle się nie udało, co stwierdzam z satysfakcją.

Ale tu, widzę, pojawia się Zenek.

No więc Zenon wrócił, tak (to jest jeden z dłuższych tytułów: „Zlituj się, Zenek”). Zenon musiał się pojawić ze swoją wiekopomną twórczością i w tej piosence trochę błagam go o litość w imieniu swoim i, nie wiem, no i innych…

Zahaczam trochę o problemy pedagogiczne, ale myślę, że to jest taki szkic dotyczący tej „bieżączki” naszej polskiej. Bardziej ci polecam lekturę

tej piosenki niż moją o wszystko jest jasne. niej opowieść. Tam

Mówisz o historiach opowiadanych od wieków i o potrzebie słuchania takich historii. Słuchając historii innych osób, myślę, że to doświadczenie jakoś się sumuje. Jest też zwykła ciekawość świata, może dlatego chętnie słuchamy opowieści?

Pewnie tak, ale myślę, że ja wypełniam po prostu swój obowiązek. Zawsze tak uważałem, że obowiązkiem faceta, który ma czelność wychodzić przed ludzi i zawracać im głowę, jest mieć coś do powiedzenia. I na płycie są różne opowieści, historie. Niektóre są gorzkie, ale inaczej się nie da w naszym kraju, choć tym razem starałem się stronić od polityki wprost. To nie jest taka płyta jak „Z czwartku na piątek”, która składała się nawet z imiennie dedykowanych historyjek.

Wspomniałeś o płycie „Z czwartku na piątek”. To chyba była dosyć ważna decyzja w twoim życiu i też spory wysiłek, narzucenie sobie takiej dyscypliny, żeby co tydzień, z czwartku na piątek, wyprodukować piosenkę, która na dodatek zostanie zaprezentowana rano w radiu.

Zakładałem, że wytrzymam w takim kieracie dwa tygodnie. Ale to mijało, mijało, myślę: dobra, do trzech miesięcy dobiję. I chyba 14 lat już minęło, a dalej – teraz na antenie radia Nowy Świat – jestem gościem Wojtka Manna. Halinka (Wachowicz – przyp. red.) miała takie notatki, z których wynika, że pierwszy raz zacząłem się tam pojawiać pod koniec 2006 roku. Stało się, przeżyliśmy to, to radio i swoją z nim przygodę.

Ale jak wspominasz ten rytm pracy, jak to na ciebie wpłynęło? Jak ty sobie z tym w ogóle radzisz?

Teraz jest troszeczkę inaczej, bo przez ostatnie tygodnie nie możemy grać na żywo, nie możemy usiąść naprzeciw siebie, a to lubimy najbardziej. I nasz ukochany elektorat też ceni sobie te nasze kompletnie nieprzygotowane dyskusje o piosenkach i to, co później Wojtek (Mann) z nimi robi. Ostatnio nawet ze mną śpiewał i współtworzył jedną zwrotkę – do mojego „żywię się mchem” on dodał taki piękny rym „bo huba za gruba”. To piosenka o doli grajków w aktualnej rzeczywistości. Ja mchu jeszcze nie jem, ale jestem już blisko zbratania z przyrodą. W każdym razie teraz jest tak, że musimy to nagrać gdzieś tam, więc nie ma rozmowy, tylko nasza zapowiedź, wiesz, i to po prostu poleci.

Ja wrócę jednak do tej dyscypliny. Czy ty się przyzwyczaiłeś do tego, czy ty się tego nauczyłeś?

Nauczyłem się przyglądać spokojnie temu, co się ze mną dzieje. Umiem wytworzyć u siebie taki stan gotowości – kiedyś Krysia Sienkiewicz powiedziała, że ma dokładnie tak samo i żebym się

tym nie przejmował – że gdybym miał miesiąc na napisanie czegokolwiek, to znaczy, że mam 30 dni wolnego i ostatnią noc ciężkiej pracy (śmiech). Jak już jest termin – to moja ulubiona muza, druga ma na imię zaliczka, ale ostatnio się prawie w ogóle nie pojawia – przychodzi i siada, i patrzy na mnie wymownie, to po paru godzinach stawiania pasjansa wiem, że za chwilę muszę się zabrać, bo jak nie, to nic z tego nie będzie. Wtedy coś tam piszę, a rano to znajduję, gram i jak ktoś mówi „fajne!”, to ja mówię, że wiesz, jakbym miał więcej czasu, to by było lepiej, ale cóż, śpieszyłem się (śmiech). Także wiem już, że taki jestem, że na tym to polega. Nie da się po prostu inaczej, bo na dobrą sprawę na cholerę komu nowa piosenka? Napisałem ich kilkaset, po co mi następna? Dlatego muszę stworzyć dla kolejnej jakieś szczególne okoliczności. Jeśli chodzi na przykład o kompozycję, to jest to temat, który mnie kompletnie nie interesuje. Jak piszę tekst, to jakąś melodię już mam. To nie będzie nic wyszukanego, ale, no właśnie… Sto razy to już mówiłem, ale jak słucham rozmowy na przykład z młodym zespołem, gdzie oni mówią, że nad tą płytą pracowali trzy lata, a ja słyszę: tam dominanta, subdominanta, tu septyma, tam trzy akordy i myślę, kurde i to trzy lata ci zajęło?! Stary, trzeba było skończyć jakiś kurs piekarski albo coś takiego, bo nie wyżyjesz, jeśli do czegoś takiego doszedłeś po trzech latach. Mozart przez te trzy lata miałby już 42 symfonie czy jakieś koncerty klawesynowe…

Dlatego ja układam melodie, jestem układaczem melodii po prostu. Nie jestem też żadnym poetą, tylko układaczem historyjek rymowanych, do których naprędce nauczyłem się brzdąkać, i tyle. To nie jest nic szczególnego, taki sobie wynalazłem pomysł komunikacji ze światem.

Nowa płyta wygląda inaczej.

W zasadzie miała być dwa razy dłuższa, ale okazało się, że się nie mieści. Nie wchodzi tam tyle

tych bitów czy bajtów, czy jak to się tam nazywa, no nie wiem. Po prostu nie dało się wydać takiej płyty. Podwójnej nie chciało mi się robić, bo chciałem, żeby to była jedna opowieść. No to ustaliłem, że będzie 12 piosenek (po długiej selekcji). Potem okazało się, że pograliśmy dłużej, niż planowaliśmy i znów się nie mieści, a ja wcale nie chcę tego skracać. To nie jest „Radio same przeboje” i nie interesują mnie piosenki, które muszą się zmieścić w trzech minutach, z czego dwie i pół to refren o tych oczach, co mają gałkę oczną w kolorze zielonym. Nie jestem takim komunikatem absolutnie zainteresowany. Jak się chłopakom fajnie gra, to w ogóle mi nie przeszkadza, że piosenka ma sześć minut, chociaż w zasadzie kończy się po czterech i pół. Niech sobie leci. To jest płyta i tak ma być. I wiem, że ci, którzy czekają na nią będą zadowoleni, że tam coś jeszcze brzdąknęło, że ktoś tam puknął, że to sobie płynie, że mają do czynienia z czymś, co nie jest tak do końca takim produktem ogólnospożywczym. Jak będziemy chcieli, to będzie to jedna piosenka, która będzie miała pół godziny, na stronie, a na drugiej druga i tyle. To nas nie ogranicza. To też jest zasługa tego, że jest to któraś płyta u tego samego wydawcy. Mam tam kompletną wolność, a on ma do mnie zaufanie. Nie spodziewa się po mnie przeboju. To jest cudowne, bo ja nie mam pomysłu na przebój.

Ale mógłbyś mieć?

Mógłbym. Czasem chcę zrobić kawał i wtedy piszę coś głupiego, jak o tym mchu. Piosenka jest fajna, gdy sprawia nam przyjemność jej granie, wiesz, zabawa tym, a nie myślenie w kategoriach sprzedaży. Bardzo dobrze, że jestem lekko już chyba otyłym dziadem, którego grzywka nie zaimponuje nastolatkom, i nie muszę się już wdzięczyć do nich ani próbować zmieścić się w repertuarze ogólnorozrywkowych rozgłośni. Mam swoje miejsce – bardziej kierunki funeralne niż okołodyskotekowe.

Znamy się od lat i właściwie zawsze byłeś taki… osobny.

I w zasadzie jest mi z tym dobrze. Jest grupa ludzi, która zdaje sobie sprawę, że nigdy nie będzie tak liczna jak inne grupy, ale to są ludzie wybrani, którzy są w stanie znieść mój słowotok. Choć na tej płycie jest kilka piosenek, w których poddałem się świadomie dyscyplinie, pisząc pod wymiar. Na przykład piosenka „Droga do Boga” jest napisana co do sylaby w wyznaczonym przez kompozytora, czyli Krzyśka Kawałkę, time’ie. To pierwszy przypadek w naszej – już ze dwadzieścia lat będzie – współpracy, kiedy on przyniósł numer, do którego mi się napisała piosenka. Musiałem się bardzo pilnować, żeby to nie wystawało poza ramy, ale jak usłyszałem ten numer, to wiedziałem od razu, o czym będzie. Myślę, że to jest jedna z fajniejszych piosenek. Ubolewam, że to nie moja melodia, no ale już trudno, stało się.

Jeszcze chciałbym wrócić do tej płyty „Z czwartku na piątek”. Mówiliśmy o tej dyscyplinie, że co tydzień trzeba zrobić piosenkę, zaśpiewać ją rano w radiu. Można potem zebrać te nagrania, zrobić z tego płytę. Ale premiera tej płyty to jest zupełnie inne wydarzenie, bo nie powstała z czwartku na piątek, a nawet jeśli…

Wszystkie te piosenki powstały z czwartku na piątek, ale problem z najnowszą płytą polegał na tym, że kiedy już zamknęliśmy repertuar, to zaczęły się dziać różne rzeczy, tak same z siebie. Na przykład pojawiło się radio Nowy Świat. Dlatego piosenka zatytułowana „Nowy świat” miała premierę w dniu rozpoczęcia nadawania przez nową stację. Nie było jej wcześniej w planie, bo nie było tego radia. Pojawiła się też piosenka „Jedna łza”. Powstała po tym, jak umarł mój ojciec. To próba rozliczenia się z człowiekiem, z którym układało mi się różnie. Napisałem ją w imieniu swoim i brata, i naszej mamy. I oni ją zatwierdzili, inaczej bym jej, wiesz, nie nagrał. Ostatnia z piosenek, która wkradła się tutaj, powstała z okazji urodzin małżonki. Nosi tytuł „Pościelny ślub” i bardzo ją lubię. Napisałem ją i zagrałem 2 sierpnia b.r. Wiesz, już mieliśmy wszystko pozamykane, trzeba było nawet jakąś piosenkę wyrzucić, żeby to mogło wejść, a Krzysiek mówi, że jeszcze tę robimy, że ma pomysł. Prosta balladka, na dwie gitary. W zasadzie przez cały czas gra jeden akustyk, tak to zagrałem w radiu zaraz po napisaniu, Krzysiek dołożył solówkę. Na płycie ta solówka jest zelektryfikowana i jest to coś, słuchaj, między Chrisem Isaakiem a motywem muzycznym z filmu „Rejs”.

Bawiliśmy się tą płytą, wyrzucaliśmy to, co zbędne, więc są tam takie numery, w których napraw-

dę dzieje się bardzo dużo, a osiągnęliśmy to, w zasadzie Krzysiek, bo to on jest producentem tego wszystkiego, minimalnymi środkami.

No to już właściwie odpowiedziałeś na niezadane pytanie o różnice między takim graniem a vista piosenek napisanych z dnia na dzień a pracą w studiu.

Ale wiesz, staraliśmy się w tych zespołowych piosenkach żeby to nie była taka realizacja studyjna, każdy przychodzi i nagrywa swój ślad, to nie tak. Wchodziliśmy do studia kilka razy, ja nagrywałem tylko piloty, gitary zostawiłem Krzyśkowi i chłopcy grali to razem. Każdy numer został zagrany kilka razy w studiu, tak że to nie było klejenie, uczyliśmy się grać i w tej chwili na koncercie gramy to, co jest na płycie, tak samo.

Wiadomo, że najnowsza płyta cieszy najbardziej, ale przecież nie ona jedyna. Co myślisz o ich powstawaniu, czy to jest harówa czy to jest święto?

Wiesz co, harówy w tym nie ma, bo ja zgadzam się z taką opinią, że człowiek, który robi to, co kocha, nigdy nie jest w pracy. Ja nie jestem w pracy. Moi nieliczni widzowie, którzy przychodzą po kilkanaście razy na koncerty przestaliby, gdyby wyczuli, że ja robię to tylko dla kasy. To jest moja forma kontaktu ze światem. Ja na tych koncertach – co być może z trudem znoszą zawodowi muzycy mi towarzyszący – strasznie dużo gadam. To jest taka rozmowa, a nie koncert. Ja odkoncertawiam te koncerty (śmiech). Mam pełną świadomość, że odruchowo mieszam wszystkie typy, formy zachowań estradowych, że tam jest jakaś autorska ballada z elementami rocka, reggae, wiesz, bluesa…

…i kabaretu.

Tak, jest tam też trochę kabaretu. Jestem stand-uperem, tyle że sit-downerem – bo przynoszę własne krzesło i siedzę sobie, coś ględzę i te zapowiedzi często trwają zdecydowanie dłużej niż te piosenki. Są ludzie, którym to odpowiada, z czego się cieszę, bo myślę, że po to właśnie jestem, żeby robić takie nikomu niepotrzebne rzeczy.

Czyli święto?

Czyli święto. Poza tym wiesz, okazja do spotkania wspaniałych ludzi przy tym wszystkim. Nagle zdałem sobie sprawę, że jakkolwiek ulegałbym nachodzącym mnie falami przez całe życie frustracjom, to jestem człowiekiem, który swoje szczenięce marzenia jednak spełnił. Dużo później to przyszło, niż myślałem, ale mam zespół! Mam gitarę, taką fajną, amerykańską! Nawet dwie, a jakbym poszperał, tobym znalazł ich i pięć. Mam! I one są fajne, tak jak chciałem, i pewnie jeszcze niejedną kupię. I że nagrywam w studio, że nawet grałem w teatrze. To są jaja! Robiłem różne rzeczy. Audycje prowadziłem, w telewizorze, w radio, wiesz, no, zrobiłem to wszystko! Ja, kmiot z głuchej prowincji, jestem tu, jestem na ty i często nawet się przyjaźnię z ludźmi, którzy byli moimi wychowawcami, np. za pomocą fal radiowych mnie edukowali. Piotrek Kaczkowski – zresztą jemu to akurat powiedziałem, że mi puścił tych Pink Floydów i na swój sposób wpłynął na moje życie. No i że pracuję tyle lat z Wojtkiem Mannem, to jest coś niewyobrażalnego. Dla moich dzieci to już może nie mieć znaczenia, ale dla mnie ma olbrzymie, kolosalne. Być może moje dzieci nie będą rozbijać aż tak drogich samochodów jak dzieci Zenka (ale jak se ukradną jakiś fajny, to niech se rozbiją), ale nie muszą się wstydzić ojca… Mam nadzieję.

Co to za piosenka, co to za obraz? Obraz nosi tytuł „Na końcu rzeki”. Kojarzy się trochę z Brueglem, z holenderskim malarstwem, ale to jest malarstwo pławieńskie, pochodzi z Gór Izerskich. Ten motyw rzeki Darek wykorzystywał już w wielu obrazach. Tutaj spływa ona ze stołu, a gdzieś tam na horyzoncie widzimy żaglowiec. Ja sobie ułożyłem całą historię do tego, bo ten żaglowiec od razu bardzo pobudził moją wyobraźnię. Widzimy go w zatoce jakiegoś morza, które przechodzi w tę rzekę, która ostatecznie spływa ze stołu. Z tej rzeki prości ludzie mogą zaczerpnąć trochę tych cudzych przygód – wiesz – ludzi z tego żaglowca, na który trudno się im dostać, by popływać, a dzięki rzece mają taką przygodę z drugiej, trzeciej ręki. Tak jak my wszyscy, bo przecież wychowujemy się na opowieściach od czasów Homera, pewnie jeszcze wcześniejszych też. Wszystko jest jedną, wielką niekończącą się opowieścią.

To jest płyta, na której jest kilka motywów antyklerykalnych, ale to dlatego, że jest to płyta bardzo chrześcijańska. Tak właśnie da się to dla mnie połączyć. To, co się dzieje, z tym, co się czuje, łączy mi się w taki właśnie obraz. W zasadzie ta piosenka „Być może to wszystko” dotyczy spraw najważniejszych w naszym życiu. Często za późno zdajemy sobie sprawę, co naprawdę było ważne, a ona mówi o tym, że jeśli zdążysz się zatrzymać, to nie będzie „było”, a po prostu będzie „ważne”, nie stanie się jakimś smutnym wspomnieniem, do którego już nie da się wrócić.

Ta piosenka, z refrenem o dziecku, które słyszy przez ścianę kłótnie rodziców, dotyczy konkretnej historii. Dedykowana jest przyjacielowi, który gra ze mną wiele lat i który na tej płycie też się pojawia – myślę tu o „Doktorze Pszczole” – Marku Błaszczyku.

Jaka jest ta płyta? Jak znasz moje płyty, to ta wyróżnia się tym, że tytuły są krótsze, na ogół dwuwyrazowe. Takich

strasznie długich tym razem nie ma, ten najdłuższy to „Być może to wszystko” (śmiech). Ostatnim na liście jest „Ostatni okręt”, nawiązujący właśnie do wspomnianego obrazu Darka.

Jest dojrzała… gdzieś tam… Chciałem, żeby ta płyta była też ciepła.

Nie sądzę, żebym został królem dyskotek po tej płycie. Nie ma tu ani jednego utworu, poświęconego na przykład wyjątkowemu kolorowi gałki ocznej. No nie udało się – próbowałem napisać przebój, ale jak zwykle się nie udało, co stwierdzam z satysfakcją.

Ale tu, widzę, pojawia się Zenek. No więc Zenon wrócił, tak (to jest jeden z dłuższych tytułów: „Zlituj się, Zenek”). Zenon musiał się pojawić ze swoją wiekopomną twórczością i w tej piosence trochę błagam go o litość w imieniu swoim i, nie wiem, no i innych…

Zahaczam trochę o problemy pedagogiczne, ale myślę, że to jest taki szkic dotyczący tej „bieżączki” naszej polskiej. Bardziej ci polecam lekturę

tej piosenki niż moją o niej opowieść. Tam wszystko jest jasne.

Mówisz o historiach opowiadanych od wieków i o potrzebie słuchania takich historii. Słuchając historii innych osób, myślę, że to doświadczenie jakoś się sumuje. Jest też zwykła ciekawość świata, może dlatego chętnie słuchamy opowieści? Pewnie tak, ale myślę, że ja wypełniam po prostu swój obowiązek. Zawsze tak uważałem, że obowiązkiem faceta, który ma czelność wychodzić przed ludzi i zawracać im głowę, jest mieć coś do powiedzenia. I na płycie są różne opowieści, historie. Niektóre są gorzkie, ale inaczej się nie da

w naszym kraju, choć tym razem starałem się stronić od polityki wprost. To nie jest taka płyta jak „Z czwartku na piątek”, która składała się nawet z imiennie dedykowanych historyjek.

Wspomniałeś o płycie „Z czwartku na piątek”. To chyba była dosyć ważna decyzja w twoim życiu i też spory wysiłek, narzucenie sobie takiej dyscypliny, żeby co tydzień, z czwartku na piątek, wyprodukować piosenkę, która na dodatek zostanie zaprezentowana rano w radiu. Zakładałem, że wytrzymam w takim kieracie dwa tygodnie. Ale to mijało, mijało, myślę: dobra, do trzech miesięcy dobiję. I chyba 14 lat już minęło, a dalej – teraz na antenie radia Nowy Świat – jestem gościem Wojtka Manna. Halinka (Wachowicz – przyp. red.) miała takie notatki, z których wynika, że pierwszy raz zacząłem się tam pojawiać pod koniec 2006 roku. Stało się, przeżyliśmy to, to radio i swoją z nim przygodę.

Ale jak wspominasz ten rytm pracy, jak to na ciebie wpłynęło? Jak ty sobie z tym w ogóle radzisz? Teraz jest troszeczkę inaczej, bo przez ostatnie tygodnie nie możemy grać na żywo, nie możemy usiąść naprzeciw siebie, a to lubimy najbardziej. I nasz ukochany elektorat też ceni sobie te nasze kompletnie nieprzygotowane dyskusje o piosenkach i to, co później Wojtek (Mann) z nimi robi. Ostatnio nawet ze mną śpiewał i współtworzył jedną zwrotkę – do mojego „żywię się mchem” on dodał taki piękny rym „bo huba za gruba”. To piosenka o doli grajków w aktualnej rzeczywistości. Ja mchu jeszcze nie jem, ale jestem już blisko zbratania z przyrodą. W każdym razie teraz jest tak, że musimy to nagrać gdzieś tam, więc nie ma rozmowy, tylko nasza zapowiedź, wiesz, i to po prostu poleci.

Ja wrócę jednak do tej dyscypliny. Czy ty się przyzwyczaiłeś do tego, czy ty się tego nauczyłeś? Nauczyłem się przyglądać spokojnie temu, co się ze mną dzieje. Umiem wytworzyć u siebie taki stan gotowości – kiedyś Krysia Sienkiewicz powiedziała, że ma dokładnie tak samo i żebym się

tym nie przejmował – że gdybym miał miesiąc na napisanie czegokolwiek, to znaczy, że mam 30 dni wolnego i ostatnią noc ciężkiej pracy (śmiech). Jak już jest termin – to moja ulubiona muza, druga ma na imię zaliczka, ale ostatnio się prawie w ogóle nie pojawia – przychodzi i siada, i patrzy na mnie wymownie, to po paru godzinach stawiania pasjansa wiem, że za chwilę muszę się zabrać, bo jak nie, to nic z tego nie będzie. Wtedy coś tam piszę, a rano to znajduję, gram i jak ktoś mówi „fajne!”, to ja mówię, że wiesz, jakbym miał więcej czasu, to by było lepiej, ale cóż, śpieszyłem się (śmiech). Także wiem już, że taki jestem, że na tym to polega. Nie da się po prostu inaczej, bo na dobrą sprawę na cholerę komu nowa piosenka? Napisałem ich kilkaset, po co mi następna? Dlatego muszę stworzyć dla kolejnej jakieś szczególne okoliczności. Jeśli chodzi na przykład o kompozycję, to jest to temat, który mnie kompletnie nie interesuje. Jak piszę tekst, to jakąś melodię już mam. To nie będzie nic wyszukanego, ale, no właśnie…

Sto razy to już mówiłem, ale jak słucham rozmowy na przykład z młodym zespołem, gdzie oni mówią, że nad tą płytą pracowali trzy lata, a ja słyszę: tam dominanta, subdominanta, tu septyma, tam trzy akordy i myślę, kurde i to trzy lata ci zajęło?! Stary, trzeba było skończyć jakiś kurs piekarski albo coś takiego, bo nie wyżyjesz, jeśli do czegoś takiego doszedłeś po trzech latach. Mozart przez te trzy lata miałby już 42 symfonie czy jakieś koncerty klawesynowe…

Dlatego ja układam melodie, jestem układaczem melodii po prostu. Nie jestem też żadnym poetą, tylko układaczem historyjek rymowanych, do których naprędce nauczyłem się brzdąkać, i tyle. To nie jest nic szczególnego, taki sobie wynalazłem pomysł komunikacji ze światem.

Nowa płyta wygląda inaczej. W zasadzie miała być dwa razy dłuższa, ale okazało się, że się nie mieści. Nie wchodzi tam tyle

tych bitów czy bajtów, czy jak to się tam nazywa, no nie wiem. Po prostu nie dało się wydać takiej płyty. Podwójnej nie chciało mi się robić, bo chciałem, żeby to była jedna opowieść. No to ustaliłem, że będzie 12 piosenek (po długiej selekcji). Potem okazało się, że pograliśmy dłużej, niż planowaliśmy i znów się nie mieści, a ja wcale nie chcę tego skracać. To nie jest „Radio same przeboje” i nie interesują mnie piosenki, które muszą się zmieścić w trzech minutach, z czego dwie i pół to refren o tych oczach, co mają gałkę oczną w kolorze zielonym. Nie jestem takim komunikatem absolutnie zainteresowany. Jak się chłopakom fajnie gra, to w ogóle mi nie przeszkadza, że piosenka ma sześć minut, chociaż w zasadzie kończy się po czterech i pół. Niech sobie leci. To jest płyta i tak ma być. I wiem, że ci, którzy czekają na nią będą zadowoleni, że tam coś jeszcze brzdąknęło, że ktoś tam puknął, że to sobie płynie, że mają do czynienia z czymś, co nie jest tak do końca takim produktem ogólnospożywczym.

Jak będziemy chcieli, to będzie to jedna piosenka, która będzie miała pół godziny, na stronie, a na drugiej druga i tyle. To nas nie ogranicza. To też jest zasługa tego, że jest to któraś płyta u tego samego wydawcy. Mam tam kompletną wolność, a on ma do mnie zaufanie. Nie spodziewa się po mnie przeboju. To jest cudowne, bo ja nie mam pomysłu na przebój.

Ale mógłbyś mieć? Mógłbym. Czasem chcę zrobić kawał i wtedy piszę coś głupiego, jak o tym mchu. Piosenka jest fajna, gdy sprawia nam przyjemność jej granie, wiesz, zabawa tym, a nie myślenie w kategoriach sprzedaży. Bardzo dobrze, że jestem lekko już chyba otyłym dziadem, którego grzywka nie zaimponuje nastolatkom, i nie muszę się już wdzięczyć do nich ani próbować zmieścić się w repertuarze ogólnorozrywkowych rozgłośni. Mam swoje miejsce – bardziej kierunki funeralne niż okołodyskotekowe.

Znamy się od lat i właściwie zawsze byłeś taki… osobny. I w zasadzie jest mi z tym dobrze. Jest grupa ludzi, która zdaje sobie sprawę, że nigdy nie będzie tak liczna jak inne grupy, ale to są ludzie wybrani, którzy są w stanie znieść mój słowotok. Choć na tej płycie jest kilka piosenek, w których poddałem się świadomie dyscyplinie, pisząc pod wymiar. Na przykład piosenka „Droga do Boga” jest napisana co do sylaby w wyznaczonym przez kompozytora, czyli Krzyśka Kawałkę, time’ie. To pierwszy przypadek w naszej – już ze dwadzieścia lat będzie – współpracy, kiedy on przyniósł numer, do którego mi się napisała piosenka. Musiałem się bardzo pilnować, żeby to nie wystawało poza ramy, ale jak usłyszałem ten numer, to wiedziałem od razu, o czym będzie. Myślę, że to jest jedna z fajniejszych piosenek. Ubolewam, że to nie moja melodia, no ale już trudno, stało się.

Jeszcze chciałbym wrócić do tej płyty „Z czwartku na piątek”. Mówiliśmy o tej dyscyplinie, że co tydzień trzeba zrobić piosenkę, zaśpiewać ją rano w radiu. Można potem zebrać te nagrania, zrobić z tego płytę. Ale premiera tej płyty to jest zupełnie inne wydarzenie, bo nie powstała z czwartku na piątek, a nawet jeśli…

Wszystkie te piosenki powstały z czwartku na piątek, ale problem z najnowszą płytą polegał na tym, że kiedy już zamknęliśmy repertuar, to zaczęły się dziać różne rzeczy, tak same z siebie. Na przykład pojawiło się radio Nowy Świat. Dlatego piosenka zatytułowana „Nowy świat” miała premierę w dniu rozpoczęcia nadawania przez nową stację. Nie było jej wcześniej w planie, bo nie było tego radia. Pojawiła się też piosenka „Jedna łza”. Powstała po tym, jak umarł mój ojciec. To próba rozliczenia się z człowiekiem, z którym układało mi się różnie. Napisałem ją w imieniu swoim i brata, i naszej mamy. I oni ją zatwierdzili, inaczej bym jej, wiesz, nie nagrał. Ostatnia z piosenek, która wkradła się tutaj, powstała z okazji urodzin małżonki. Nosi tytuł „Pościelny ślub” i bardzo ją lubię. Napisałem ją i zagrałem 2 sierpnia b.r. Wiesz, już mieliśmy wszystko pozamykane, trzeba było nawet jakąś piosenkę wyrzucić, żeby to mogło wejść, a Krzysiek mówi, że jeszcze tę robimy, że ma pomysł. Prosta balladka, na dwie gitary. W zasadzie przez cały czas gra jeden akustyk, tak to zagrałem w radiu zaraz po napisaniu, Krzysiek dołożył solówkę. Na płycie ta solówka jest zelektryfikowana i jest to coś, słuchaj, między Chrisem Isaakiem a motywem muzycznym z filmu „Rejs”.

Bawiliśmy się tą płytą, wyrzucaliśmy to, co zbędne, więc są tam takie numery, w których napraw-

dę dzieje się bardzo dużo, a osiągnęliśmy to, w zasadzie Krzysiek, bo to on jest producentem tego wszystkiego, minimalnymi środkami.

No to już właściwie odpowiedziałeś na niezadane pytanie o różnice między takim graniem a vista piosenek napisanych z dnia na dzień a pracą w studiu. Ale wiesz, staraliśmy się w tych zespołowych piosenkach żeby to nie była taka realizacja studyjna, każdy przychodzi i nagrywa swój ślad, to nie tak. Wchodziliśmy do studia kilka razy, ja nagrywałem tylko piloty, gitary zostawiłem Krzyśkowi i chłopcy grali to razem. Każdy numer został zagrany kilka razy w studiu, tak że to nie było klejenie, uczyliśmy się grać i w tej chwili na koncercie gramy to, co jest na płycie, tak samo.

Wiadomo, że najnowsza płyta cieszy najbardziej, ale przecież nie ona jedyna. Co myślisz o ich powstawaniu, czy to jest harówa czy to jest święto? Wiesz co, harówy w tym nie ma, bo ja zgadzam się z taką opinią, że człowiek, który robi to, co kocha, nigdy nie jest w pracy. Ja nie jestem w pracy. Moi nieliczni widzowie, którzy przychodzą po kilkanaście razy na koncerty przestaliby, gdyby wyczuli, że ja robię to tylko dla kasy. To jest moja forma kontaktu ze światem. Ja na tych koncertach – co być może z trudem

znoszą zawodowi muzycy mi towarzyszący – strasznie dużo gadam. To jest taka rozmowa, a nie koncert. Ja odkoncertawiam te koncerty (śmiech). Mam pełną świadomość, że odruchowo mieszam wszystkie typy, formy zachowań estradowych, że tam jest jakaś autorska ballada z elementami rocka, reggae, wiesz, bluesa…

…i kabaretu. Tak, jest tam też trochę kabaretu. Jestem stand-uperem, tyle że sit-downerem – bo przynoszę własne krzesło i siedzę sobie, coś ględzę i te zapowiedzi często trwają zdecydowanie dłużej niż te piosenki. Są ludzie, którym to odpowiada, z czego się cieszę, bo myślę, że po to właśnie jestem, żeby robić takie nikomu niepotrzebne rzeczy.

Czyli święto? Czyli święto. Poza tym wiesz, okazja do spotkania wspaniałych ludzi przy tym wszystkim. Nagle zdałem sobie sprawę, że jakkolwiek ulegałbym nachodzącym mnie falami przez całe życie frustracjom, to jestem człowiekiem, który swoje szczenięce marzenia jednak spełnił. Dużo później to przyszło, niż myślałem, ale mam zespół! Mam gitarę, taką fajną, amerykańską! Nawet dwie, a jakbym poszperał, tobym znalazł ich i pięć. Mam! I one są fajne, tak jak chciałem, i pewnie jeszcze niejedną kupię. I że nagrywam w studio, że nawet grałem w teatrze. To są jaja! Robiłem różne rzeczy. Audycje prowadziłem, w telewizorze, w radio, wiesz, no, zrobiłem to wszystko! Ja, kmiot z głuchej prowincji, jestem tu, jestem na ty i często nawet się przyjaźnię z ludźmi, którzy byli moimi wychowawcami, np. za pomocą fal radiowych mnie edukowali. Piotrek Kaczkowski – zresztą jemu to akurat powiedziałem, że mi puścił tych Pink Floydów i na swój sposób wpłynął na moje życie. No i że pracuję tyle lat z Wojtkiem Mannem, to jest coś niewyobrażalnego. Dla moich dzieci to już może nie mieć znaczenia, ale dla mnie ma olbrzymie, kolosalne. Być może moje dzieci nie będą rozbijać aż tak drogich samochodów jak dzieci Zenka (ale jak se ukradną jakiś fajny, to niech se rozbiją), ale nie muszą się wstydzić ojca… Mam nadzieję.

This article is from: