9 minute read
Krzysztof Skiba Weekend mam we wtorek… Czyli Skiba na cenzurowanym
Weekend mam we wtorek… Czyli Skiba na cenzurowanym
Człowiek legenda, buntownik, muzyk, satyryk, dziennikarz, lider zespołu Big Cyc. Opowiada o tym, jak odnajduje Łódź po latach, dlaczego nie widać go często w telewizji, po co chował kotlety w rajtuzki i co łączy go z Gagarinem… Wspomina też o cenzurze podczas komuny i dziś, oraz o tym, jak trudno wytrwać w diecie i zdrowym życiu, kiedy wszyscy wokół namawiają do alkoholu i jedzenia. Rozmawiamy z KRZYSZTOFEM SKIBĄ.
Advertisement
Witamy w Łodzi, podobno osiadłeś w mieście twojej młodości. Tu przecież studiowałeś i walczyłeś zażarcie z komuną. Cieszysz się z powrotu?
Jestem gdańszczaninem, ale Łódź to jest takie drugie moje miasto. Tutaj przez siedem lat mieszkałem na Lumumbowie, teraz mieszkam ponownie. Nie tylko studiowałem kulturoznawstwo, ale też pisałem i robiłem happeningi, które po trzydziestu latach są oceniane jako bardzo ważne wydarzenia. Świadczą o tym choćby dwie wystawy w Łodzi – jedna w Muzeum Sztuki pod nazwą „Ruchy Tektoniczne”, a druga w Galerii Re:Medium przy Piotrkowskiej 113, autorstwa profesora Józefa Robakowskiego „Gnuśne lata 80.”. Są tam prezentowane fragmenty moich happeningów.
Jak teraz postrzegasz Łódź, miałeś już okazję pochodzić po starych zapomnianych zakamarkach, jeśli takowe w ogóle były?
Jestem częścią Łodzi. Ta Łódź dzisiejsza różni się bardzo od tej z czasów PRL-u. Wtedy to była Łódź jak z „Ziemi Obiecanej” Wajdy. Wokół fabryki i szare kamienice robotnicze. Trochę, ale tylko trochę weselej było na Piotrkowskiej. Przy Grand Hotelu gromadziło się środowisko filmowe. W czasach PRL-u Piotrkowska była dla cinkciarzy i prostytutek. Nas nie było stać nawet na kawę. Takim Las Vegas Łodzi, z dzisiejszej perspektywy, było studenckie miasteczko Lumumbo, gdzie tętniło życie. Był klub Balbina, w którym powstał Big Cyc, klub Tygrys, gdzie odbywały się wielkie festiwale ŁódźStock, Synapsa, Olimp, a co weekend dyskoteki. Cała Łódź przyjeżdżała się bawić do Lumumbowa. Pamiętam, jak wtedy w piątki wieczorem z tramwajów wylewał się tłum ludzi. Dobrze wspominam te czasy. Ostatnio pojechałem na Lumumbowo i co zastałem? Totalnie nic, nuda, wymarłe osiedle. Taka sypialnia miasta. Z klubów przetrwał tylko Medyk, samotny biały żagiel. Z kolei samą Łódź odnajduję dziś zupełnie inaczej. Monopolis, Manufaktura, OFF Piotrkowska, a tam dużo atrakcji. Koncerty, spektakle, ludzie lubią tam spędzać czas, to się wbiło w ich życie, można coś zjeść, pobyć ze znajomymi, z rodziną. Łódź jest dzisiaj kolorowa. Sama Piotrkowska to festiwal knajp, cały czas coś się dzieje.
Spotykamy się po prawie trzydziestu latach, popatrz jak ten czas leci. Poznaliśmy się w Gazecie Wyborczej, w jej trójmiejskim dodatku Gazecie Morskiej. Jakim sposobem trafiłeś do dziennikarstwa?
Moje pierwsze pismo to była „Gilotyna”, pisałem felietony już od liceum. Byłem tam naczelnym, a nakład czterystu egzemplarzy odbijaliśmy na ksero. Miałem siedemnaście lat i już byłem wydawcą. Nawet dobrym, bo zarabiałem tyle, że miałem na kolejne wydania. Musiałem kupić papier, za ksero zapłacić, to było samofinansujące się wydawnictwo. Oczywiście redaktorzy pisali w ramach wolontariatu. Przyszedł stan wojenny i „Gilotyna” przestała się ukazywać, ale było podziemne pismo „Podaj dalej”. Potem robiłem krótkie felietony, teksty satyryczne w całej masie pism anarchistycznych. Dostrzegł mnie tam Jacek Rakowiecki, który współtworzył Gazetę Wyborczą i miał rubrykę 13 kolumna. Pisali tam Stanisław Tym, Michał Ogórek no i ja – Skiba. Chcieli mieć ludzi nieskażonych systemem. 13 kolumna okazała się sensacją, zwłaszcza w takiej obsadzie. Bycie satyrykiem w Wyborczej to jednak nie było łatwe zadanie. Jak zaczęli zmieniać Tymowi tytuły, to odszedł, potem mnie nie puścili kilku tekstów, więc też odszedłem. Został sam Ogórek. Po skończeniu studiów wróciłem do Gdańska, bliżej rodziny, mamy i taty. I wtedy trafiłem do Gazety Morskiej. Znalazłem się w pierwszej ekipie, która ją tworzyła, a redagował poeta. Zresztą sama pamiętasz, kto tam wtedy był. Oprócz felietonów, chcieli ode mnie więcej. Potrzeba było miejskich informacji, więc znalazłem sobie działkę i zacząłem pisać kryminałki. To był czas pierwszych afer z mafiami, wybuchające samochody pułapki… To było chwytliwe, tym się zajmowałem.
Z gazetą związany byłeś kilka lat, ale nie była to wówczas twoja jedyna aktywność. Koncertowałeś z Big Cycem, pamiętam, jak z jakiegoś koncertu wróciłeś oplem pomalowanym w kwiatki, tworzyłeś też programy telewizyjne. Trochę tego było…
Oj tak, to były ciekawe czasy. Byłem współautorem programu „Lalamido”, który z tygodnia na tydzień zdobywał coraz więcej widzów. Wtedy nie było MTV, VIVY i nasz program to była sensacja, eksplozja wolnościowa w sztuce i muzyce. Przez siedem lat program był hitem. W szczytowym momencie miał trzy i pół miliona oglądalności, to było dużo, nawet na dzisiejsze czasy. Yach Paszkiewicz kręcił teledyski, mieliśmy hybrydową muzykę, był kabaret, polskie kapele, robiliśmy pokazy mody, pamiętam sukienki z liści kapusty czy cyckonosz z rzodkiewek. Tego nie było w szarej, nudnej PRL-owskiej telewizji. Mieliśmy ruchomą kamerę w stylu MTV. Program dostał nagrodę na festiwalu w Sopocie w 1993 roku, Grand Prix dla programu muzycznego.
Prowadziłeś wiele programów telewizyjnych. Pamiętasz je jeszcze?
Pamiętam „Uwaga Hotel” w Polsacie. Żart polegał na tym, że z ukrytej kamery kręciliśmy ludzi, którzy wygrywali darmowy pobyt w hotelu. Wszyscy byli podstawieni, a w obsługę wcielali się aktorzy o nieznanych twarzach. Ludzie byli wkręcani, ale sympatycznie. Potem prowadziłem z Tomaszem Raczkiem „Oko na miasto”, na zasadzie „Perfekt” wydał płytę, Doda coś nagrała, było o tak zwanym show-biznesie. Komentowałem też śmieszne wydarzenia w programie „Pazury Skiby”, który robiłem razem z Czarkiem Pazurą, ale szybko nas zdjęli. Zagrałem w kilku odcinkach „Świata według Kiepskich”, zrobiłem im piosenkę. Mogę powiedzieć, że byłem też ulubieńcem Elżbiety Skrętkowskiej i często pojawiałem się w TVP 2, zwłaszcza przy dużych
koncertach czy widowiskach. Narcystycznie powiem, że potrzebny był lekko dowcipkujący, inteligentny prowadzący i ja się do tego nadawałem. Zresztą Nina Terentiew też poznała się na moim talencie. Prowadziłem koncerty dla TVP 2 z Grażyną Torbicką. Co tydzień we wtorki realizowałem „Świat według Skiby”. Mam za sobą 600 programów, w których byłem gościem. Stałem się takim oblatywaczem jak Gagarin. On sprawdzał prototypy jakiejś maszyny, a ja byłem oblatywaczem od programów. Wiadomo było, że jak zaproszą Skibę, to będzie ciekawie. Kiedyś zerknąłem na TV Nostalgia na instagramie, a tam wyskakuje moje zdjęcie z Krzysztofem Krawczykiem i Czarkiem Pazurą. To był program „Linda od kuchni”, on gotował w TVN, a my mu pomagaliśmy i jedliśmy opowiadając przy tym fajne rzeczy. Był też program dla TVN „Mini podróże małe i duże”, gdzie razem z tropicielem szukaliśmy niedźwiedzia w Bieszczadach.
Nie tęsknisz za telewizją? Ostatnio trudno cię tam znaleźć.
Ostatnio Polsat sobie o mnie przypomniał. Razem z Pauliną Sykut-Jeżyną prowadziłem na Mazurach koncert. Wystąpiłem też z Big Cycem w Kielcach na 30-lecie Polsatu. No cóż, zniknęliśmy z mediów, bo śpiewamy piosenki polityczne. Na przykład nasz kawałek „Antoni wzywa do broni” to hit w Internecie, siedem milionów wyświetleń, ale w radio nikt tego nie puści, bo by w gacie popuścili ze strachu. Obok twardych piosenek jak „Twierdza”, „Polska podzielona”, mocno politycznych mamy lżejsze, jak „Viva! San Escobar”. Przecież ten kawałek nikomu nie szkodzi, a też jest w wielu miejscach zakazany. Powiem, że więcej przechodziło za komuny niż obecnie. Pewnych ludzi się po prostu gumkuje, mnie i Big Cyca na przykład. I my jesteśmy demokratycznym krajem? Radia mają w statucie promowanie polskiej kultury i muzyki, ale nas nie puszczają. Nawet starych piosenek. Jest zakaz. Twoje pytanie, że mnie nie ma w telewizji jest więc zasadne. Ale to nie znaczy, że ja nie występuję, tego po prostu nie widać. Całe szczęście jest Internet, gdzie można zobaczyć, że Big Cyc wciąż nagrywa nowe piosenki. Tylko nie wszystkim, zwłaszcza władzy, się podobają.
Potrzebna ta polityka? Nie masz dość tego buntu?
Ja zawsze taki byłem. W 1980 roku „Gilotyna”, o której opowiadałem, też była polityczna. Nauczyciele dostawali zawału serca, ale szok wywoływały nie treści polityczne, tylko błędy ortograficzne. Napisałem na przykład alkohol przez „ch”. Pani nauczycielka wzięła mnie na bok i powiedziała: „Buntuj się, ale bez błędów ortograficznych”. Buntowałem się w zasadzie już od przedszkola. Wtedy przeciwko jedzeniu, chociaż teraz po mojej figurze tego nie widać. Bawiliśmy się w piratów, były dwie grupy i wzajemnie na siebie napadaliśmy. Niestety ten, który nie zjadł, nie mógł się bawić. Więc w ramach buntu wylewałem zupkę do kwiatka, a kanapki i kotlety wciskałem w rajtuzki, oddawałem pusty talerz i była świetna zabawa. Mam duszę artystyczną, najbardziej kręci mnie zawsze połączenie sztuki i polityki. To właśnie widać w happeningach. Ostatnio nakręciliśmy teledysk o panu Glapińskim. Oprócz Big Cyca mam też dużo solowych rzeczy. Specjalizuję się w rolach polityków, zagrałem u Jacka Kawalca w teledysku „Dziewczyna trudna jak poniedziałek”, gdzie wcieliłem się w Krystynę Pawłowicz. Nawet na swoim Twitterze komentowała, że jestem ładniejszy
od niej. Mam też swój autorski stand-up comedy, z którym jeżdżę po całej Polsce i świecie i wierną publiczność. Swoje dwugodzinne programy wymyślam na bieżąco. Są żarty bez cenzury, które bawią publiczność. To jest moja praca obok Big Cyca, przecież nie koncertujemy przez cały rok, trzeba jakoś zarobić na życie. (śmiech)
Czyli cały czas coś się dzieje. Nie masz ochoty czasem odpocząć?
W zawód artysty wpisane jest podróżowanie. Już średniowieczni kuglarze przemieszczali się z zamku do zamku, jeździli od jednego księcia do drugiego ze swoimi spektaklami, tak ja jeżdżę z koncertami i występami. To jest taki styl życia, po prostu. Ale jakiś czas na wypoczynek znajduję. Może za mało, ale działalność rozrywkowa to mój zawód. Mam teraz fajny program komediowy, więc wciąż jestem w rozjazdach – Kraków, Wrocław, Warszawa, Haga, trasa dla Polonii w Anglii. W wolnych chwilach oczywiście wyskoczę na OFF-a, pójdę czasami do kina albo na ciekawe wydarzenia artystyczne, ale dla mnie wolny czas jest w tygodniu. Powiedzmy, że weekend mam we wtorek. Pisuję też felietony, powstała książka „Polska bez gaci”. Niestety papier powoli umiera, teraz wszystko idzie do Internetu. To dobrze i źle. Dobrze, bo na moim fanpage’u obserwuje mnie sto czternaście tysięcy osób i podczas pandemii potrafiłem mieć dwa i pół miliona wyświetleń jednego felietonu. Źle, bo książka, gazeta to jednak wciąż dla mnie ważna sprawa. W 2018 roku wydałem autobiografię pt. „Skiba ciągle na wolności”, to trochę taka historia Polski od stanu wojennego do dzisiaj, z przymrużeniem oka oczywiście. Całe szczęście, że my jako Big Cyc nie jesteśmy tylko historią i wciąż gramy. W latach dziewięćdziesiątych wypełnialiśmy hale, jak dziś Podsiadło. W 1996 roku nasza „Makumba” była hitem we wszystkich rozgłośniach. Ale teraz muzyka rockowa to nisza. Jest hip hop, disco polo, od wielkiego dzwonu puszczą nas w Antyradio. Ale będziemy grać na sylwestra w tym roku w Polsacie, razem z trzydziestoma innymi wykonawcami.
A co z dietą? Schudłeś spektakularnie, ale mam wrażenie, że wróciłeś do poprzedniej wagi, a może się jednak mylę? Brakowało golonki i piwa?
To że byłem na diecie, to jeden z moich największych sukcesów. Siedem miesięcy bez alkoholu, na zdrowych rzeczach, schudłem trzydzieści kilo, byłem nie do poznania. Dla wielu osób to był większy hit, niż moje przeboje. Mówili, że mogę chodzić w pokazach u Armaniego, bo tak świetnie wyglądam. Ale były też opinie, że to do mnie nie pasuje, że jednak Skiba powinien być taki bardziej okrągły. Zacząłem się odchudzać podczas pandemii, bo bałem się ze dupa mi urośnie jeszcze bardziej. Trochę biegałem, miałem dietetyczkę, piętnaście kilo zgubiłem sam, a drugie piętnaście z jej pomocą. Niestety nadrobiłem już dwadzieścia. Łatwiej jest schudnąć, niż to utrzymać. Ciężko jest też bez alkoholu, bo w Polsce ludzie nie rozumieją, że impreza to moja praca. Oni mają bankiet raz na pół roku, a ja codziennie. No i niestety PESEL nas dogania. Kiedy tłumaczę, że zdrowie nie pozwala, że biorę antybiotyki oni i tak wiedzą lepiej. Polakom trudno jest się nauczyć, że jak ktoś mówi nie, to nie tylko mówi. Mnie nie przeszkadza, że ktoś pije, ale ja nie muszę. Następnego dnia przynajmniej nie boli głowa i jest dobre samopoczucie.
Rozmawiała Beata Sakowska Zdjęcia Izabela Urbaniak (wykonane w Len i Bawełna)