SIERPIEŃ 2014
Pierwszy numer!
Z N A J D Ź N A S
Opowiadania Miniatury Drabble Eseje Recenzje Felietony
N A F A C E B O O K U
https://www.facebook.com/gazetasofa
WSTĘPNIAK
SPIS TREŚCI
Przyszła kryska... Tak sobie myślę... ileż to człowiek potrafi zdziałać, kiedy czuje w sobie pasję tworzenia - czegoś na miarę swoich możliwości, co pozwoli mu godnie przekroczyć linię mety. Razem z redakcją walczyliśmy o każdy kolejny centymetr. Co prawda bywało, że ze sprintu przechodziliśmy w marszobieg z różnych, często niezależnych od nas przyczyn, ale tak to jest, moi drodzy, przy wielkich projektach - owszem, wielkich, bo choć gazeta mała, to chęci i serce ogromne do tego, by ją tworzyć. Lecz w końcu jest, bez falstartu i ze wstęgą zwycięstwa zaczepioną o okładkę - pierwszy numer SOFY, dzięki Wam i wszystkim, którzy przyłożyli do tego swoje łapki. Świeży jak wiejski chlebek, pachnący niczym najdroższe perfumy świata. Razem udało nam się zapisać ostatnią stronę zaszczytnej idei, która właśnie teraz się urzeczywistnia. Chwała kreacji! Mamy nadzieję stworzyć dla Was bezpieczny i ciepły pokoik, w którym w atmosferze komfortu oraz błogiego spokoju (nie mylić z lenistwem) zatopicie się w lekturze i ułożycie wygodnie w słowa(ch). PS Przetestowaliśmy chyba wszystkie sofy w tym kraju. Już nas tyłki bolą od tego siedzenia, ale wybraliśmy najlepszą. Niech i Was tyłki bolą - od czytania, a co!
PROZA
drabble miniatury opowiadania 5 nierozłączki plamiste (Weronika Stępkowska) 6 Po-dwoje (Małgorzata Cyprysiak) 7 Cukier w ostatnim akcie huraganu (Krystian Ficner) 8 Z listów niewysłanych (I) (Paulina Siedlich) 10 Fotele (Piotr Skaradziński) 12 Dramat bez aktu (Jan Kowalski) 14 Biszkoptowa kobieta jak planeta (Weroniak Stencel) 17 Moliks (Joanna Hatłas-Czyżewska) 20 Biała poplamiona ściana (Angelina Els) 23 Dogonić dziadka (Katarzyna Jabłonowska) 28 Czarny swatch (André Vautrin) 34 Bajka o diabełku Fajtłapełku (Barbara Marszałek)
PUBLICYSTYKA
recenzje felietony eseje 42 Fale (Weronika Stępkowska) 43 Krakowski kredens (Ewa Skalec) 45 Co ty wiesz o kobietach (blaszka) 47 Każdy człowiek od chwili narodzin zaczyna układać swoje puzzle (Marta Grzebuła) 49 Wstrząsająca terapia (Dominika Świątek) 51 O naturze moli książkowych (Jan Kowalski) 54 Smak podróży (Monika Olech) 58
GALERIA AUTORÓW
Anna Wąsikowska
SOFA 08/2014 (1)
REDAKTOR NACZELNA Anna Wąsikowska annawasikowska@sofa-redakcja.pl
OPRACOWANIE GRAFICZNE Jan Kowalski, Joanna Otorowska-Duda, Iga Schneider, Marcin Wasiński
DZIAŁ PROZY Anna Wasińska proza@sofa-redakcja.pl
STAŁA WSPÓŁPRACA Paulina Siedlich, André Vautrin
DZIAŁ PUBLICYSTYKI Beata Kołodziejczyk publicystyka@sofa-redakcja.pl
DTP Anna Wąsikowska
3
nierozłączki plamiste
Weronika Stępkowska
Od wczoraj rozrasta się kobylasta społecznicość. Wątłe organo-lep-tyczki z Sisters of Commerce* nie dają za wytrajkotaną. Try** kot! – pieją w najwyższych oktawach, a ja nie jestem władna wytłumaczyć się urzędowo, że zawodowo to testuję pióra... Więc one jeszcze: do whistle*** kas! Dołącza do nich te-noro-wy: kasa nova! Tyle mają tej kasy, że jeden banknocik przed odlotem wypróżnia się fantazyjnie w miejscu na mój podpis. Od teraz będę oficjalnie hodować koty. I gra, git. Ara * Sisters of Commerce – Siostry Komercyjne; ** try – wypróbuj; *** whistle – w tym przypadku: gwiżdżących.
5
Po-dwoje Małgorzata Cyprysiak
Nie pukaj do drzwi, gdy wrócisz, skrzypią – prócz ciebie i tak nikt tu nie przyjdzie. Przesłania się słońce pod drzewami, pachnie mgłą i złocą się wczoraj jeszcze zielone liście. Wchodzę na strych po spróchniałych stopniach. Wyglądam przez świetlik, stąd dalej widać drogę. Czekając, przypominam sobie, jak pierwszy raz dotykałeś moich ust, a ręce błądziły po lnie zgrzebnej spódnicy. Jest jeszcze goręcej niż tamtego lata. Promienie przedzierają się przez strzechę – iskrzą. Deski skrzypią jak wtedy, gdy leżeliśmy razem, a cienie tańczyły w odurzeniu. Intensywnie. Odpinam guzik po guziku – wolno, bez pośpiechu - chcę łykać powietrze pełniej. Uwalniam piersi, pamiętam, mówiłeś: są jak jabłka, krągłe i jędrne, gdy zanurzałeś w nich głowę, nie mogąc nawdychać się ich zapachu. Próbowałam wtedy zamknąć czas w sobie, zachłysnąć się. Teraz zastygam i przywracam tamte chwile, szepczę twoje imię. Przymykam oczy i widzę... ... jak się odwracasz... zakładasz mundur, zawijasz onuce, bierzesz karabin. Zbiegasz. Machasz ręką na pożegnanie, a twoje wargi składają się w kocham. W resztkach słońca dotykam naszych cieni. Nie pukaj do drzwi, gdy wrócisz z wojny. Są otwarte.
6
CUKIER W OSTATNIM AKCIE HURAGANU Krystian Ficner Łóżko z zardzewiałymi barierkami na przepełnionym oddziale paliatywnym. Kroplówka z morfiną, butla z tlenem inhalacyjnym i elektrokardiograf rejestrujący czynność serca. Stara, wytarta pościel, żółte plamy wilgoci na suficie. Na granicy życia, w szarym, sennym filmie. Sekwencja czarno-białych obrazów. Za plecami przejeżdża tramwaj z gorącym, żelaznym rykiem. Jego pęd porusza kałuże odoru. Przechodnie w czarnych, workowych płaszczach, cynicznie uśmiechnięci, prą przed siebie w milczeniu. Zarośnięty mężczyzna klęczy na tekturze wyścielonej foliowymi reklamówkami; błagalnie wysuwa dłonie. Jezioro rozciągnięte ku niebu we wszystkich kierunkach. Beznamiętne twarze w lustrze krystalicznej wody. Tratwa kołysze się, jakby dno grało kilka znajomych nut, ledwie wyczuwalnych na powierzchni. – Generale! Jesteśmy na polu walki. To ostatnia bitwa o pańskie wspomnienia. Wrogie oddziały pochłaniają każdą cząstkę przeszłości. Teraz tropią najcenniejsze. – Chyba nie zostało ich zbyt wiele. Już nawet nie wiem, kim ja jestem. – Generale! Jest mi wstyd, że pozwoliłem pana skrzywdzić. Moloch z czerwonej cegły, przystrojony w neonowe arabeski, rytmicznie przechyla się, rozrzucając wspomnienia. Sęp krąży nad resztkami, jego oczy rozbłyskują złowrogo. Słowa kończą się lub rozchodzą. Ogromne dziury i małe przerwy. Światło niesie na swoich barkach gorycz ciemności. Pielgrzymka przez oblaną magmą ciszy krainę. Wędrówka ku własnej śmierci. Na twarzy pątnika maluje się nadzieja i determinacja. Nie odczuwa już lęku.
7
Z listów niewysłanych (I) Paulina Siedlich Najmójszy, nie mam czasu rzucać w Twoją stronę dźwięków, więc chociaż podrzucę kilka słów, bo zalegają mi na czymś. Dawniej nic tu nie zostawało za długo, wszystkim dzieliliśmy się jak chlebem czy wiarą. Nie pustoszeją mi dni, ale noce... czasami. W snach uciekam do łona matki ziemi, wypoczywam w cieniu kwitnących topoli. Cień przynosi ulgę, ale najczęściej mrok mnie przerasta, zjada. To tylko brzmi tak górnolotnie. Przyczyny leżą plackiem na podłodze. Jesteśmy stale w podróży, zmęczeni przeży(u)tymi kilometrami. I udajemy końce, bez końca. Kulimy się wewnątrz, jakby wciąż brakowało przestrzeni – tylko tak umiemy walczyć. Bez tarcz i mieczy, w splocie nagich dłoni. Triumfujemy w ciszy. Nakarm mnie sobą. Twoja *** Najdroższa, zdaje się czasem, że słowa uciekły spod kontroli – zerwały obroże i noszą już tylko takie znaczenia, na jakie mają ochotę. Kilka z nich skryliśmy w atramencie i te są bezpieczne, o nie się nie martwię. Śmiałaś się kiedyś, gdy mówiłem, że ze wszystkich zmysłów najbardziej przywiązuję się do zapachu. Pamiętam, jak pachną Twoje włosy. Nie muszę nic słyszeć, nie potrzebuję. A przestrzeń? Ona tylko się wydaje. Cisza jest naprawdę. Wracam na ziemię. Twój ***
8
Najmójszy, czy kiedykolwiek przestrzeń się nie wydawała? Bo jeśli – to kłamałam. Pół życia upłynęło, zanim nauczyłeś mnie ją omijać. Ze słowami może być trochę jak z nocą: im ciemniejsze, tym bardziej chce się w nie zapaść. Chociaż ja lubię pisać do Ciebie w kreski, tak, by Twoje słowa nachodziły na moje i dopiero stawały się kompletne. Bez odpowiedzi zostają nieczytelne. Gdy wrócisz, zamiast czytać listy, przeczytamy chmury. Wtedy nie będę bała się deszczu. Twoja
9
Fotele
Piotr Skaradziński
Te fotele stały tam od lat, smutne jak wszystkie znienacka wydymane dupy świata. Nawet cierpiące, na pewno liche, omszałe, zipiące już ledwo, ledwo, jak większość ludzi, w tym wszyscy emeryci obmacujący namiętnie pomidory po marketach. Krok – a za ścianą tylko nic, tylko śmierć. I te fotele, co nie zeszczałby się na nie nawet połamany pies. Zawsze jest-było nic, od urodzenia nic i czekanie na nic, a pomiędzy? Może czasem tylko tkana w próżni, wdzięcznymi łapkami polerowana iluzja akcydentalnych uniesień. W końcu trumna – jak Bóg da, a jak nie da, to tylko sparciały wór po kartoflach i kilka łopat wapna. Co tam jeszcze? Rano dała mi pajdę, nie było na niej nawet salcesonu, któren ona, niewiasta utrapiona, odziera z flaka, podaje mężowi i mówi: „jedz”, a on odpowiada: „daj z flakiem, i z tego muszę wyssać sens życia, bo za biedne my, by trwonić”. Szedłem przez wiatr, całkiem spierdolony. Końska twarz i nos, co tnie przestrzeń jak nóż, jak spojler, całkiem mięsny przy tym i gruby, niby dobry ochłap na zupę, a cenny nie mniej niż kilo parówek za pięć dziewięćdziesiąt dziewięć, z niczego, które to – one, parówki – pozwalają biedocie rozumieć, czym jest zacna strawa. I dźgnął mnie, a wtedy już byłem jak kundel, sam sobą sobie w nozdrza uderzałem smrodem wąchanym milion razy. I dźgnął mnie, palcem, cieć pod śmietnikiem, jak kundla, jak psa albo kiedyś czarnego kota, teraz już zupełnie spłowiałego i bez oka. I dźgnął mnie palcem, słowem, i to też było już wtedy jak wstyd. Cieć z aktówką, pod śmietnikiem. – To wasze śmieci? – Jakie śmieci? – Ten tu bajzel. – Tylko fotele. I dźgnął. I przeżuł nic w ustach całkiem żabich. Przeżuł nic, a to było zupełnie, jakby żuł gówno, jakby nawet to lubił, to nic-gówno, co mu latało po dziurach w zębach jak każdy wiatr. Oczami patrzy, świdruje, przenika i chłoszcze. Raz – Boże, mój Boże, czemuś mnie opuścił? Dwa – Chrystus we mnie umarł już dawno. Trzy – ojcze, mój ojcze, po coś ty się spuścił? Pluje, jak On ideą jabłka, skurwysyn, sam-swój-syn, skurwysyn. Cieć z aktówką pod pachą, pod śmietnikiem. – Wynieś.
10
– Tylko fotele. – To mnie nie interesuje. Wynieś. – Tylko fotele. – To mnie... Wynieś, wszystko, bo będzie pismo. Wyciągnął mnie z nory za głowę i po nic, i pomiętosił jak ostatnie dziesięć złotych w kieszeni. Potem przyszły te dni, kiedy nie spałem, wierciłem się, a pod powiekami gniły mi robaki. Chciała pomóc, martwiła się, mówiła, że da, to w końcu wziąłem, naplułem i wziąłem nie po bożemu, bo była ciepła i gruba. Wstałem dnia trzeciego, w piwnicy płakały szczury, a w domu każde lustro, w którym widziałem gorycz, ból i stracone nadzieje. W kącie był wózek, na dworze noc, a w oknach ludzie, co nie rozlepili jeszcze dobrze powiek. Śmietnik, zgliszcza zgliszcz, ruina wymalowana czarnym i białym, dalekie echa minionej świetności wtopione w noc, inkrustowane pałąkami kocich grzbietów, po których skaczą pulchne pchły. Wystarczyło zapalić i patrzeć, jak płonie, gaśnie to, co nawet nie musiało stać się popiołem, żeby zstąpić na krawędź otchłani i utonąć w niepamięci na zawsze, i nigdy na nowo nie powstać, tak jak z niepamięci powstały polepione skrupulatną ręką naukowca, zapomniane drobiny cichego przez wieki kwarcytu, by przybrać w wyobraźni pokoleń postać prawie tego, czym były, a co musiało pomrzeć i odrodzić się, by przejść do historii i poczuć tchnienie światłości wiekuistej, na wieki wieków, amen. Marność, jeno marność. Jeno ten wózek, dwa koła od „Komara”, kilka krzywych dech, garść gwoździ powbijanych na krzyż. Gdy ładowałem, za kubłem ktoś zwymiotował – jak cichy szloch ostatniej rozpaczy. Potem już tylko przez ciszę, przez ciemność wolną od spojrzeń, przez siebie i w głąb. Nie ruszaj, nie dotykaj, nie tłamś mięśni już umarłych, bo pchają to, z czego spadają fotele. Parę dni potem. Wracali my. Stał przed kamienicą, prawie słup soli z Sodomy, prawie nikt. Znów cmokał, mlaskał, wydłubywał koniuszkiem parchatego języka smród spomiędzy zębów, co go tam wtedy, parę dni temu, zassał pod śmietnikiem, do dziś nie wypluł i znowu przeżuwał, jakby to było nic, jak gówno, które smakuje. – Wyniosłeś? – Tylko fotele. – Nie interesują mnie fotele. Wszystko. – Tylko fotele. – Bo będzie... I było. To w jej oczach, to, że jest tu, a może chciała-mogłaby być tam, gdzie indziej, z kimkolwiek bądź, ale nie mną, że niby błyski, w tęczówkach zaświergotały, a potem zgasły wszystkie egzotyczne ptaki świata, których nigdy nie zobaczy. To życie. To życie warte grube pieniądze. To życie warte nic. Wtedy mu przyjebałem, wysoki sądzie.
11
Dramat bez aktu
Jan Kowalski
Jesień ślimaczyła się na asfalcie jak rana, nad którą zawisała mgła dezynfekującą chmurą. Było bardzo późno, prawie wczesne rano. Szedłem we mgle dosyć szybko, chcąc jak najprędzej dotrzeć do mieszkania i zapomnieć o straconym wieczorze. Zwykle w takich momentach obawiam się, że ktoś mnie spotka i zatrzyma. Gdy tak się dzieje, znika nastrój nieokreśloności pory; napotkawszy zapijaczonego osobnika, odnalazłbym się w sobocie, a wypatrzywszy starszą kobietę, pomyślałbym, że już niedziela. Lepiej nie myśleć i pozostać poza czasem. Takie okoliczności, wraz z odpowiednim nastrojeniem, zdolne są przemienić nawet najzwyczajniejsze wydarzenia. Stan na poły oniryczny, w którym wszystko się zaokrągla do pełni sensu. Poza czasem jest się bardziej sobą. Tak na wszelki wypadek. Pod nieczynnym od kilkunastu lat neonem kina przedstawiającym Pegaza dostrzegłem we mgle kontury postaci. Neon był wizytówką tej części miasta, jedną z niewielu zachowanych sentymentalnych jego relikwii. Postać tkwiła tam, kiwając się, a jej profil wyglądał znajomo. Stanie w tak jałowym miejscu, w ten sposób i o tej porze zapowiadało coś niezwyczajnego. Jałowość nie była powiązana z martwotą neonu, on był żywy na swój sposób, to charakter ulicy oraz jej nocna bezużyteczność. Ta część miasta nie miała zakamarków ani lokali mieszkalnych, a ulica była nieczynną żyłą, żylakiem z kilkoma zaledwie popołudniowymi sklepami typu pasmanteria. Znajomy był trzeźwy. Przywitałem się, podając rękę. – Co tu robisz? – Stoję. Powiedział tak, jakby chciał o tym porozmawiać. Patrzył szeroko otwartymi oczami w moje, trochę unikające spojrzenia. – No widzę, widzę, ale lekko się chwiejesz – pospolicie nawiązałem do soboty. – Moje stanie jest pełne, szukasz dziury w całym. Jak zwykle zresztą. Zbiło mnie to z tropu i z obranej naprędce linii luźnej rozmowy. – No dobrze, możesz powiedzieć coś więcej? Nie bardzo rozumiem. – Jak pamiętasz, zawsze miałem problemy, nazwijmy je przyziemnymi. Zaczął niepokojąco poważnie opowiadać, podczas gdy ja w zasadzie jeszcze się nie zatrzymałem.
12
Złapany na wykroku, jak pauzą w klatkę filmu, postanowiłem jednak posłuchać. Mówił dalej. – W istocie rozwiązywałem je na czworakach. Patrzyłem tylko na ręce i pod nogi, uważając, żeby nie trafić na szkło lub gówno. Przepędzałem życie w parterze, po czym szedłem spać. Marzyłem o jednym - było to łatwe do osiągnięcia, a jednak ryzykowne. Miałem brudne dłonie i dziury w spodniach na kolanach. Mógłbym to zrobić dla samego siebie, dla własnego zadowolenia, jednak prawdopodobieństwo rozczarowania trzymało mnie na poziomie. – Chyba wiem, o czym mówisz. Czy coś przez to straciłeś? – Wszystko. – Ale nie rozczarowałeś się przecież. – Nie przyszło mi nawet na myśl, że rozczarowanie może być tak dalece nieistotne. Widzisz ten neon nad nami? Pamiętasz, jak wyglądał, gdy świecił? Pewnie nie, ja też nie pamiętam. Chciałbyś, żeby go naprawili? Pokazałem głową „nie”. – No to mnie teraz rozumiesz. – Ale dlaczego jesteś akurat tutaj i o tej porze? – A czy to ma jakieś znaczenie? Zanim się zjawiłeś, mogłem próbować poczuć się jak dawniej. Teraz mnie widzisz stojącego… – Możesz… – wstyd mi było kończyć. – Nie mogę, to głupie i nieprawdziwe. Okazałbym się pajacem. Zawsze marzyłem, żeby wstać, a gdy mi się udało, dalej marzę o tym samym. To największy i najstraszniejszy żart losu. W tak prosty i dobitny sposób doznałem absurdalności… Powiem ci, że rozpamiętuję bez końca uczucie, jakiego doświadczałem, gdy wyobrażałem sobie pozycję pionową. Te myśli były nagrodą po ciężkiej pracy. Co mnie podkusiło – ciągnął dalej, wchodząc w lekko histeryczny ton – żeby się od razu wyprostować? Mogłem sobie zostawić – zgarbił się - na później. Najgorszy ten lęk. Wydaje mi się, że tracę ostrość wspomnień. Nie mam celu w przyszłości, a przeszłość jest zamglona. Stoję, bo gdy zacznę iść… Nic nie odpowiedziałem. Zagrobowy ton ostatnich wynurzeń wzmocnił nastrój nierealności i w milczeniu oddaliłem się od tej postaci. Bezboleśnie.
13
Biszkoptowa kobieta jak planeta
Weroniak Stencel
Od małego nie umiałem zdrowo podchodzić do kruchliwych pksów, dających mi możliwość przystanku między pracami domowymi. Cichota tych momentów dawała możliwość paru rozkosznych połknięć. Do dzisiaj pozostały moim największym sekretem życiowym. Czynność ta w wielu oczach nie jest niczym, co trwale uzupełnia sieć interesujących zdarzeń. Nie zdarzyło mi się odczuć, by zaistniała na stałe w powszechnych intrygach, porywach miłosnego balejażu lub przy tragicznych zabójstwach. W takich chwilach prędzej przychodzi na myśl chociażby zamykanie drzwi kluczem, które spina włosie wspomnianych losów w niepowtarzalny kok. Zazwyczaj wtedy nie da się ich otworzyć. W takich momentach bardzo często młoda Magdalena pyta ojca przed telewizorkiem – „dlaczego?”. Rodziciel, spocony z wrażeń i jak najbardziej obojętny na zagiętą z tyłu firanę, wydusza z szybkością i pokrótce – „...bo klucz...”. Zapewniam więc, że moje zachowanie nie spotkało się nigdy z jakimś zafascynowaniem ani nie stało się motywem prowadzącym fascynujące losy. Nikt nigdy nie zauważył, czym dla mnie jest przerwa w pracy. Nigdy nie usłyszałem tego zdania: „dzisiaj chcę popatrzeć na Alberta, który je biszkopciki”. Gdy szorowałem olbrzymi bufet rodzinny w skandynawskim salonie, pełny kubków w kształcie lisa – myślałem o jednym. Tylko jedno przychodziło mi do głowy podczas czyszczenia garderoby ciotki Felicity. Nigdy nie zwróciłem uwagi na ilość skurzonych, czarnych klawiszy na pianinie ojczyma Gazpra, ponieważ pochłaniało mnie tylko i wyłącznie myślenie o tym, co będzie, gdy skończę. Godziny mijały mi na kręceniu się po pokoju babci Telippy i zbieraniu kolorowych kauczuków. Uwielbiałem dni, w których ta zgrezaltowana staruszyna wybębniała garść barwnych kulek na cały dom. Mogłem sprzątać je cały dzień, cierpiąc i płacząc jak bóbr wśród kubkowych lisów. Całe dnie pozostawałem sam. To matka nauczyła mnie dbać o dom, który z czasem zaczął spełniać dla mnie jedną rolę: miał się doskonalić w stałej, nienaruszonej atmosferze czystej planety. Umierałem z rozpaczliwego szczęścia, gdy dokładano mi choćby jeden malutki obowiązek. Mogłoby to być chociażby doglądanie rozwijającego się eukaliptusa, nazwanego przez babcię Telippę Słowianin. Ból doprowadzał mnie do wspaniałego szału. Potrafiłem robić kosmiczną, samowitą w pełni swego „nie” kawę, której fundamentalnych wspaniałostek nauczyły mnie rodzinne zasady. Zdarzyło mi się dolewać do niej odrobinę maggi, przez co przybierała kolor naszego domu. Chlipałem z całych sił i płakałem tak rzewnie, jak może płakać tylko królowa Elżbieta z powodu koszmarnych manier przy stole. Zawsze wyglądało to podobnie: od rana rozpoczynałem mechanicznie dbać o dom, myśląc o odległej przerwie. Gdy ktoś dokładał mi obowiązek lub o coś mnie poprosił, zaczynałem pięknie
14
melancholnieć, doprowadzając się do skrajnych emocji. Wtedy parzyłem kawę. Zdarzało się, że zapełniałem wszystkie lisowe kubki, wyobrażając sobie, że mam dwie matki, dwóch ojczymów, dwie ciotki i dwie babki. Dom stawał się pełen ich wrzasków. Może dlatego kawa się wylewała. Nikt jednak nie zauważał plam, bo żyliśmy w całkowicie brunatnym Pałacu. A co z zapachem kawowej egzystencji? Zdarzało się, że babcia Telippa zasypiała na świeżo zalanych dywanach, mrucząc profumo meraviglioso. Były to cudowne widoki, przy których ojczym płakał jak mama, która błagała, bym aż tak o nich nie dbał. W tym wszystkim ukryłem rzecz najważniejszą. Przerwę w pracy. Kawa, o której opowiedziałem, stanowiła tylko śniadanie. Prawdziwe życie zaczynało się codziennie o 12:00. Do stoliczka w przedpokoju zakradałem się jak kochanek. Zawsze widziałem siebie przez sekundę w lustrze. Wtapiałem się w ten przykry urywek szafy, świadczący o tym, że jest zdolna do otwarcia. Ekscytowała mnie moja rozciągnięta bluza, która nie miała szansy w swej rozlazłości na wydźwięk dostojnej, zbrązowiałej marynarki. Siadałem wyraźnie i miękko. Oddałbym wszystko, żeby udowodnić, że jestem
w tym najlepszy. Zawsze chciałem pokazać, że moje wyczucie dosięga wyrafinowania najpiękniej zadrganej struny i gdyby tylko mogło, doprowadziłoby rozwidlenie na jesiennym listku do krawędzi. Na talerzyku leżały biszkopty. Zawsze te same, sporządzone w leżeniu przez matczyne ręce. Dbałość o ich uchwycenie czyniła mnie prawdziwym mężczyzną. Upajałem się świadomością, że otacza mnie czystość własnej sumienności, wszędzie czuć mój niedawny dotyk, a moim wcześniejszym przeciwnikiem był kurz. Bałem się, że ktoś nakryje mnie na badaniu tych idealnych, nieco innych od zbrązowiałej komnaty biszkoptów, które w swoim odcieniu prezentowały się niemalże „wyjściowo” lub „wieczorowo”. Padałem często na posadzki i patrzyłem na nie długo, w godzinnych sesjach odmierzając ich kształty w dłoniach. Topiłem je czasem w resztkach kawy, ciesząc się, że rozpuszczam je własnoręcznie stworzonym cudem. Wszystko to odbywało się w ciszach, o których nie wolno mówić. Dudniły co dzień moim napięciem i potrzebą zamknięcia się w rozkosznych komnatach. Biszkopty nigdy się nie kończyły. Dzień w dzień przybywały liczbą 15 i rysowały me ostre kontury.
15
Jakże bym chciał, byście usłyszeli wtedy choćby jedno moje słowo!! Mogło być to chociaż cavallo. Każdy z was runąłby w huk podłogi. Przepaść ta wydawała mi się zawsze nieskończonością, jak gdyby nie istniała żadna grawitacja w normalnych, ziemskich warunkach. Nie chcę nawet mówić o tym, że istnieje coś takiego jak „ugryzienie biszkopta”. Nigdy nie przeżyłem niczego ważniejszego. Pobyt w domu był moim codziennym zbawieniem. Matka zawsze starała się, bym nigdzie nie wychodził i nauczył się szacunku do tego miejsca. Czułem się tam jak kosmita, którego los rozkruszał na niebieskim talerzyku, polewanym przypadkowo boską kawą. Codziennie wieczorem, gdy już zasypia, całuję rodzicielkę w nos. Codziennie wydaje mi się, że ma olbrzymie, mamine, biszkoptowe usta.
16
Moliks Joanna Hatłas-Czyżewska
W pawłowickiej bibliotece zalągł się Moliks. Niby to nic takiego, był uprzejmy i grzecznie traktował panie bibliotekarki, ale jednak przeszkadzał. Przybył nie wiadomo skąd, w samym środku dnia i został. Tak po prostu. Początkowo żadna z kobiet nie podejrzewała nawet, kim on jest. Zdziwiły się tylko trochę, ponieważ już od dobrych dziesięciu lat nikt nie przychodził osobiście po książki. Zamawiano je bardzo rzadko i robiono to za pomocą internetu, a bibliotekarki wysyłały odpowiednie pozycje gołębiami pocztowymi. Ptaki te miały zarówno zalety, jak i wady. Nie trzeba ich było wprawdzie karmić, a programowanie wymagało wyłącznie wytyczenia odpowiedniego kursu, jednakże należało je zawsze starannie oliwić, a to zajmowało nad wyraz dużo czasu. Ponadto wyglądały bardzo podobnie do swoich żywych odpowiedników. Babka pani Amelii opowiadała kiedyś, że za czasów jej młodości gołębie wchodziły w skład jednego z najpopularniejszych gatunków ptaków, a ich stada można było spotkać dosłownie wszędzie. Niestety. Obecnie, w dobie piratów powietrznych, zaliczały się one do zwierząt objętych ochroną... Tymczasem Moliks wyglądał zwyczajnie. Był panem w tak zwanym wieku średnim. Na głowie miał trzy nudnawe, różowe irokeziki, nad lewą brwią kilka srebrzystych kolczyków, fioletowe paznokcie u rąk i czarną, niemodną już od kilkunastu lat, skórzaną kurtkę z ćwiekami układającymi się w kształt loga powszechnie znanej kapeli kosmowekowej. Pan jak pan. Nawet mówił normalnie, po polsku, bez żadnego obcego akcentu. Fakt, że nie jest Ziemianinem, dostrzeżono dopiero wówczas, kiedy usiadł grzecznie w kątku i zaczął czytać jedną z najbardziej popularnych powieści. Wampirzy urok zajął mu dokładnie połowę godziny. Współczesne książki nie były już tak długie i nudnawe, jak te sprzed czterdziestu lat. Całą akcję streszczano na dwudziestu, trzydziestu stronach. Skomplikowane opisy zastąpiono niewielkimi hologramikami, a dla tych, którzy pomimo wieloletniej nauki w szkole nie potrafili wciąż jeszcze czytać, wmontowano dodatkowo wersję głosową. Lektor zająkiwał się wprawdzie od czasu do czasu i nie potrafił czytać płynnie, ale obecnie nikt już nie uznawał tego za problem. Moliks skrzywił się po przeczytaniu książki, a z głowy posypały mu się srebrzysto-błękitne iskierki. – Trrr... Trrr... Trrr... – zaskrzypiał w dziwaczny sposób, po czym źrenice oczu zaczęły mu się obracać w kółko, a uszy zwinęły się w trąbki. Panie bibliotekarki zastygły w bezruchu, nie bardzo wiedząc, czy powinny w jakiś sposób
17
zareagować. Saturianie nie mówili w żadnym z ziemskich języków, Uranianie mieli łuski i niewielkie ogonki, a Neptunianie poruszali się ociężale, roztaczając dokoła siebie żółtawe pole ochronne. Kim więc był ten osobnik? Nie wyglądał na kogoś, kto miałby niecne zamiary, ale dlaczego tak dziwnie terkotał? – Trrr... Trrr... – zaskrzypiał po raz kolejny pan w średnim wieku. – Przepraszam najmocniej, ale od czytania bzdur skręcają mi się kabelki w osłonce przewodowej... Panie wybaczą, jestem Moliksem. Pochodzę z Układu Słonecznego, którego wy, Ziemianie, jeszcze nie odkryliście. Czy mógłbym prosić o jakąś sensowną lekturę? Potrzebuję świeżej energii, którą może mi dostarczyć jedynie wartościowa książka. Pani Amelia i pani Zuzanna popatrzyły na siebie nieco skonsternowane. Doprawdy! Pojęcie wartościowej książki było niezwykle rozległe. Zaczęły wymieniać tytuły cenionych ówcześnie pozycji. Czarna ofiara, Wilcze pamiętniki, Złe pnącza oraz Duchowe pustkowie podziałały na Moliksa w sposób niepożądany. Jego terkotanie wzmogło się tylko, a różowe irokeziki zaczęły opadać na lewą stronę głowy, tworząc dziwaczny przedziałek. Pomocne kobiety rzuciły się więc czym prędzej na inny, równie ceniony gatunek książek. Psychologia. Ta z pewnością była wartościową dziedziną. Techniki samodoskonalenia, Sposoby skutecznego oddziaływania na otoczenie oraz Mój wewnętrzny kosmos doprowadziły mężczyznę do stanu niemalże agonalnego. Szacowne niewiasty zaczynały popadać w panikę. Zdecydowały poszperać odrobinę w internecie i odnaleźć kilku ekspertów, którzy doradziliby im jakieś odpowiednie lektury. Moliks tymczasem dogorywał pod półką z literaturą brazylijską. Terkotał, furczał i od czasu do czasu cichutko pojękiwał. – Dbry, mamo! – Do biblioteki wkroczył radośnie Franek, dziesięcioletni syn pani Amelii. – Jak tam gołębie? Przyszedłem je spryskać oliwą. Podobno od oleju rzepakowego zaczynają ćwierkać. Chciałbym móc to usłyszeć... O! A temu panu co dolega? Słabo mu? Widziałem podobny stan w komedii Zdzierskiego Marsjanie atakują… Co robisz, mamo? Dzwonisz po pogotowie? – Nie, synku. Muszę znaleźć eksperta od dobrych książek. Pan przeczytał powieść i bardzo źle się poczuł. – Ha! – wrzasnął triumfalnie Franek. – Zawsze mówiłem, że czytanie człowiekowi szkodzi! Pomogę panu. Swoją drogą, musiało panu zupełnie nieźle odbić, skoro postanowił pan to zgłębić. Z choinki się pan urwał? Książkę to sobie można co najwyżej pooglądać, ewentualnie powąchać jeden z tych przestarzałych, drukowanych egzemplarzy. Pachną zupełnie nieźle. Chce się pan sztachnąć? Bardzo proszę, niech pan niuchnie... Chłopiec podsunął zwinnie jedną z archiwalnych powieści tuż pod twarz Moliksa i zaczął przewracać kartki. Mężczyzna pociągnął nosem. Pociągnął raz, drugi, wreszcie zaczął wdychać powietrze przesycone zapachem książkowych stronic tak intensywnie, że wewnątrz biblioteki, tuż obok narożnego stolika z komputerami, zaczęła się tworzyć niewielka trąba powietrza. – A! – przypomniał sobie zachwycony efektami własnej działalności Franek. – Starej Literze, wiesz, mamo, naszej pięćdziesięcioletniej polonistce, zupełnie dzisiaj odbiło. Cytowała nam ze łzami w oczach jakiegoś nieżyjącego faceta. Romantyk z niego podobno. Zaraz, zaraz! Niech sobie przypomnę, jak to szło... “Litwo! Ojczyzno moja! ty jesteś jak zdrowie. Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie...”. Chłopiec nie zdołał powiedzieć niczego więcej. Moliks odżył. Różowe irokeziki znowu zostały postawione na sztorc, a terkotanie ustało.
18
– Dziękuję! – wykrzyknął nadzwyczaj podekscytowany, a następnie zawirował w miejscu i zniknął...
19
Biała poplamiona ściana Angelina Els Duży kruk wylądował dziś przed moim oknem. To nie to, że duże kruki do mnie ciągną, lecz zwykły zbieg okoliczności, chociaż... Nie to duże, co duże, a co się komuś takim wydaje. Nie miałam łatwego dzieciństwa, bo niełatwe jest życie, nie było w nim barw i ładnych kształtów, ale nie mogę narzekać, bo coś zawsze się działo, coś było, istniało, tak jak i ja istniałam. Matka była cicha. Ojciec zaś mówił dużo i dobitnie. Brał mnie na stronę i sadzał na kolanie, a jak byłam niegrzeczna, mocno szczypał i powtarzał: – Potrafię mocniej, wiesz przecież. Zawsze przytakiwałam, bo ojciec tego ode mnie oczekiwał. Lubił, kiedy mówiłam szeptem, kiedy odpowiadałam na jego słowa cichutko, prawie niesłyszalnie. I jak wiatr szumiał za oknami, a wielkie drzewa drapały szyby. Bo byliśmy wtedy tylko my, wiatr i drzewa. One wiedziały o każdym wypowiadanym przez ojca słowie. Zdawało się, że znają jego myśli, marzenia, że wnikają w podświadomość ojca i ją penetrują, że wciskają się w każdą szczelinę i wydłubują to wszystko, co ojciec skrzętnie skrywa. Dlatego tak drapały w szyby. Ten dźwięk stawał się nie do zniesienia. Ale uszy ojca go lubiły. Pamiętam, jak ojciec chrząkał, a mi robiło się niedobrze. Pamiętam też białą ścianę pełną plam. Nie wiedziałam, skąd się wzięły i, kiedy tylko w pokoju było dużo światła, ukradkiem im się przyglądałam. Jedne były spore, inne maleńkie, ale nie mogłam powiedzieć, że miały takie, jak
20
trzeba, rozmiary. Zawsze były albo za duże, albo za małe, by cokolwiek o nich powiedzieć. Bo plama w kształcie kociej łapy była zbyt duża, bym mogła powiedzieć: zrobił ją kot, a plama w kształcie ust ludzkich była zbyt mała, bym mogła stwierdzić: to jest plama po szmince, ktoś podszedł do ściany i ją ucałował, jakaś kobieta chciała, by ślad jej pocałunku był tu tak jak i inne ślady, na pamiątkę. Mama była nieskazitelna, poważna i spokojna. Ja – cicha. Nosiłam dwa warkocze, a po dwunastym roku życia rozpuszczone włosy, bo tak chciał ojciec. Mógł mnie po nich gładzić, a jak się sprzeciwiałam, łapał je mocno i trzymał, mówiąc: – Świat sobie istnieje, ty sobie istniejesz. Co by było, gdyby zgasło słońce? Odpowiadałam szeptem: nie wiem, a on chrząkał, a potem puszczał moje włosy i mówił za każdym razem coś innego. Odpowiedzi na jego pytanie było wiele, ale wiedziałam, że nie można się dublować, bo pewnego dnia powtórzyłam jedne z jego słów: – Nie byłoby życia. A on zaśmiał się, po czym odparł: – Nie byłoby dnia, ale istniałaby noc. Nocą nic nie jest takie, jakim się wydaje. Nocą nie śni się własnych snów, a jedynie ich podróbki, musisz to zrozumieć. Pokiwałam głową, a on puścił moje włosy. Kazał mi zejść na dół i zawiadomić matkę, że jutro wyjeżdża i nie będzie go cały dzień.
Lubiłam, kiedy przebywał poza domem, mogłam siedzieć z mamą i robić, co mi się żywnie po-dobało. Ona zazwyczaj szydełkowała, ja mówiłam. Zawsze słuchała każdego mojego słowa i przytakiwała, albo unosiła wzrok i patrzyła na moje oczy i usta. Mówiła naprawdę niewiele, ale jak już coś powiedziała, to było to na wagę złota. Trawiłam każde jej słowo, powtarzałam każde usły-szane zdanie, delektowałam się nim, a potem śniłam. Ale moje sny nie zawsze były kolorowe. Często miałam koszmary, ale się ich nie bałam, bo były w jakiś sposób moje, powstały w mojej głowie, zrodziły się z moich wspomnień i lęków. Bardziej bałam się tego, co namacalne, zimne, cierpkie i gorzkie. Na przykład gorzkich słów, zimnych spojrzeń i cierpkich zdań. Zdań, które oplatały każdy krok stawiany w domu. Ojciec zwykł długo pracować, a jak tego nie robił, przebywał w domu. Nie uznawał wczasów, wycieczek i innych wypadów poza miasto. Mówił, że najlepiej odpoczywa się we własnych czterech ścianach, na przestrzeni, która pachnie, pulsuje i drga. Bo drgało wszystko w naszym domu, począwszy od stor, skończywszy na podłogach. Bosymi stopami wyczuwałam każdy krok ojca. Czułam jego ręce, gesty, spojrzenia… To wszystko wwiercało się we mnie i mówiło: nie jesteś sama, on cię pilnuje, on czuwa nad tym, byś była taka, jaka według niego być powinnaś. Któregoś dnia ojciec zaprowadził mnie pod białą ścianę. Czułam jego oddech i mogę powiedzieć, że czułam pytanie, które zaraz mi zada. Bałam się tej chwili, wiedziałam, że z ojcem nie jest tak prosto. Jego pytania mnie przerażały, ale w jakiś sposób wiedziałam, że są potrzebne, że bez nich nie byłoby tego miejsca, ojca, matki i mnie. – Co byś zrobiła, gdyby nagle ściana znikła? – Nie wiem – odparłam. A on powiedział, że to zła odpowiedź. Zmarszczyłam brwi, wiedziałam, że oczekuje odpowiedzi, ale nie byłam w stanie niczego
powiedzieć. Czas upływał, słyszałam tykanie zegara i oddech ojca, a potem poczułam jego dłonie na mych ramionach. Ścisnęły mnie tak mocno, że na moment straciłam oddech. – Ta ściana jest częścią naszego domu, musisz to zrozumieć – rzekł, a ja przytaknęłam, bo wiedziałam, że tego ode mnie oczekuje. Tydzień później zachorowałam. – Zapalenie płuc – stwierdził lekarz. Mama skakała koło mnie, donosiła lekarstwa, a kiedy gorączkowałam, siedziała przy moim łóżku. Ojciec zaś włóczył się po domu. Słyszałam jego kroki i chrząkanie. Wszędzie bym je poznała. Chrząkał naprawdę głośno, a jak był zdenerwowany – jeszcze głośniej. Któregoś wieczoru pojawił się w drzwiach mojego pokoju. Spojrzałam na elegancko ubraną sylwetkę i uśmiechnęłam się krzywo, a potem usłyszałam słowa: – Niewidzialny, niewidzialna, niewidzialne. Wszędzie ich pełno. Wstań i powiedz: nie boję się tego, czego nie widać. Przełknęłam ślinę, ojciec zaś podszedł bliżej. Czułam zapach wody kolońskiej i mogłabym dać sobie głowę uciąć, że poczułam strach. Po raz pierwszy ojciec się bał, wyczuwałam to dokładnie. Jego kroki były bowiem inne, mniej pewne, a jednak były, słyszałam je, czułam, bo łóżko zakołysało się delikatnie, kiedy nadepnął na jedną z rozchwierutanych desek. I wtedy zobaczyłam jego twarz i okulary. Zdjął je, przetarł, a potem wydął wargi, jakby tym wydęciem chciał zasygnalizować, że jest górą, stoi wyżej w hierarchii i nic, naprawdę nic go nie wystraszy. Chwilę potem ujrzałam mamę. To było jak sen. Ojciec i mama. Nigdy ich takimi nie widziałam. Jedno tuż obok drugiego, a zarazem tak daleko od siebie. Mama zbadała mi czoło, a zaraz potem włożyła w usta termometr. Powietrze drgało, a wraz z nim rodzice. A potem wszystko znikło. Miesiąc później w naszym domu pojawił się starzec. Naprawdę stary, pomarszczony
21
człowiek. Gość ojca. Siedział, mówił i pił herbatę. Patrzyłam na niego ukradkiem, choć wiedziałam doskonale, że zdaje sobie sprawę z tego, że go obserwuję. Widziałam pomarszczoną twarz oraz równie pomarszczone dłonie, słyszałam słowa, ale niewiele rozumiałam. Ojciec mówił dużo. Gość tylko od czasu do czasu się odzywał, ale jak już zaczął mówić, mówił długo, jakby chciał przeciągnąć swoją wypowiedź w czasie, jakby pragnął nadać jej odpowiedni wymiar. Każde słowo staruszka miało kształt, barwę, zapach bądź konsystencję. Kiedy mówił: deszcz, czułam zimno i wilgoć, gdy wypowiadał słowo: herbata, czułam jej aromat i ciepło dobywające się z niewidzialnej filiżanki. Otwarłam szeroko usta ze zdziwienia, aż w końcu ojciec zagonił mnie do swojego pokoju. Chrząkanie ojca wypełniło przestrzeń, kroki nieznajomego były wyraźnie wyczuwalne. Wiedziałam, że korytarzem idzie dwoje ludzi. Dwie sylwetki, dwie pary nóg, dwie głowy i dwoje ust. Każdy miał coś do powiedzenia, każdy trzymał na końcu języka zdanie, ale czekał, aż nastąpi ta wyjątkowa chwila. – A oto i ona – usłyszałam głos ojca. Chwilę potem słowa znowu zaczęły pachnieć, mieć kształt, barwę bądź konsystencję. – Biała, niby zwykła, a niezwykła. Chropowata, a niechropowata. Nadzwyczajnie poplamiona. Twoja? – Tak, moja – rzekł ojciec. – Jak to się stało? – To długa historia. – Chciałbym jej wysłuchać, ale mam propozycję, przejdźmy się po ogrodzie. I tyle ich słyszałam. Za to mogłam patrzyć na dwie sylwetki. Drzewa kołysały się na wietrze, a ojciec i jego towarzysz chodzili pomiędzy nimi, jakby tym chodzeniem
22
chcieli zasygnalizować, że są nieodłączną częścią tego miejsca, że gdyby nie oni, nie miałoby ono sensu, bo przecież po to są ogrody, by po nich spacerować, by chodzić i robić to coś, co się w ogrodach robić powinno, czyli rozmawiać, patrzyć i przystawać od czasu do czasu. A potem nagle z nich zniknąć, ale nie tak naprawdę, a jedynie fizycznie, bowiem kto raz ogrodem przejdzie, na zawsze w nim pozostanie. Tak to widziałam ja. Jak oni? – Nie było mi dane wejść w skórę ojca, a tym bardziej jego towarzysza, zresztą nawet nie wiem, czy bym chciała. Męskie sylwetki były tak inne, nie pasowałam do nich. Niemniej jednak byłam ciekawa, jak to by było być ojcem: chodzić, chrząkać i zadawać dziwne pytania. Dlatego pewnego dnia spróbowałam. Kiedy nie było nikogo w domu, przeszłam się korytarzem z rękami w kieszeniach, chrząknęłam raz i drugi, a potem weszłam do pokoju, w którym była poplamiona ściana, i powiedziałam: – Co byś zrobiła, gdyby nagle znikła? Po czym popatrzyłam na powietrze, a w powietrzu owym miała stać postać, czyli ja. Ja widzia-na oczyma ojca. Nie potrafiłam sobie samej siebie wyobrazić, więc wszystko runęło, nim właściwie powstało. Uciekłam do własnego pokoju i zakopałam się głęboko pod kołdrą. Drżałam i było mi źle. Bałam się, że ojciec się dowie. Że skądś będzie wiedział, że prześwietli mnie na wylot, a potem zada jedno ze swoich pytań. Ale tak się nie stało, bo wcale nie wrócił. Mama odebrała telefon i cała zbladła. – Co się stało? – spytałam. – Ojciec miał wypadek. Słowo nie żyje usłyszałam dopiero potem. Matka bała się, że jak je wymówi, wszystko stanie się prawdą. Wypadek stanie się prawdą i śmierć ojca także. Prawda była jednak taka, że nim matka owo słowo wyrzekła, ona już istniała i nikt, naprawdę nikt nie był w staniej jej podważyć.
Dogonić dziadka
Katarzyna Jabłonowska
Wracając myślami do beztroskich dziecięcych lat, wciąż czuję orzeźwiający chłód porannej rosy, kropliście rozsianej pośród soczystych traw, iskrzącej w świetle wschodzącego słońca niczym oszlifowane diamenty. Słyszę szybkie kroki babci, odbijające się echem od ścian korytarza, a zaraz po tym czułe stuknięcie rączki emaliowanej kanki na mleko, stawianej każdego ranka na drewnianym stole, wypełnionej po brzegi bielusieńkim, słodkawym płynem, który malował jasne wąsy nad moją górną wargą. Widzę niebo, tak intensywnie lazurowe, jakby było nasączone koncentratem błękitu. Puszyste obłoki płyną po nim leniwie, dryfują niczym pozbawione sterów okręty, trącane pieszczotliwie mackami wiatru. Dotykam gęstej sierści psiny zwiniętej w kłębek tuż obok moich stóp i po chwili biegniemy przed siebie, bezlitośnie demolując harmonię budzącej się łąki. Zrywam czerwone maki, łypiące na mnie czarną źrenicą, gładzę płatki delikatne jak pajęcze sieci. Wtedy głęboko wierzyłam, że intensywny kolor zawdzięczają ogromnej ilości wessanej żołnierskiej krwi, która w czasie wojny użyźniała glebę. Mimo owego przeświadczenia śmierć stanowiła pierwiastek abstrakcyjny, a ja ślepo ufałam, że świat na zewnątrz jest kalką moich dziecięcych wyobrażeń o człowieczeństwie, wiernym odbiciem fantazji, w których kręte ludzkie ścieżki, chcąc nie chcąc, zawsze wpadały do wielkiej arterii magii i rzeczy pozornie niemożliwych, jak rzeka wpada do morza.
Nazywaliśmy to pomieszczenie stehbunkier, cela do stania. Zrobili cztery takie, w bloku śmierci. Były bardzo małe, niecały metr kwadratowy powierzchni. Na raz upychali czterech albo pięciu ludzi. Właziło się do środka, wczołgując przez niewielkie drzwi przy podłodze. Kto tam trafił, musiał stać calusieńką noc i robić pod siebie. Bunkrowali mnie trzy razy z rzędu po całodziennej robocie. Człowiek słaniał się ze zmęczenia i głodu, słaby, chudy jak szkapa. Zasypialiśmy oparci o siebie. Niektórzy mdleli z duchoty i smrodu. Ciemnica jak w grobie, bo to trumna wprawdzie była... Jak się budziłem, te trzy razy, zamiast żywych trupy na mnie leżały, zimne i ciężkie. Cuchnęło ludzkimi odchodami, brudem, potem, ale przede wszystkim śmierć było czuć. Wszędzie, ale się przywykło. Potem otwierali drzwi przy podłodze i trzeba było te trupy przecisnąć, a samemu na końcu wyjść. Takie kary nam wymyślali. – Kaśka, szybko, zaraz jedziemy! – Mama, na zmianę burcząc złowieszczo i żałośnie kwiląc, biegała półnaga między pokojem dziennym a sypialnią, w których dzięki przyrośniętej do jej osoby psychotycznej dystrakcji, urządziła z rzeczy codziennego użytku istny tor przeszkód. – Kurwa mać, jak zwykle wszystko muszę zrobić sama! Kurwa, gdzie ten pierdolony prezent! Ton głosu rodzicielki bił na alarm, zwiastując awanturę, dlatego, czując na plecach duszne tchnienie nadciągającej burzy, pośpiesznie założyłam białe podkolanówki, których szczerze
23
nienawidziłam i czym prędzej wybiegłam z domu. Rozkoszne ciepło letniego popołudnia otoczyło mnie subtelną mgiełką, tuliło i delikatnie kołysało, jakby czuło dziecięce utrapienie. Odkąd sięgam pamięcią, nerwowe pokrzykiwanie nadąsanej mamy wprowadzało w moje kiełkujące jestestwo specyficzny rodzaj niepokoju i dopóki nie dostrzegłam uśmiechu odkształcającego jej usta wygięte grymasem złości, dopóty drżałam w obawie o przyszłość własną i całej rodziny. Obcowanie z niestabilną emocjonalnie osobą i częste padanie ofiarą jej niekontrolowanych wybuchów rozpaczy pomieszanej z agresją sprawiły, że strach przylgnął do mnie niczym pijawka, której nie mogłam oderwać od własnego życia przez długie lata. Tata siedział już za kierownicą rozklekotanego fiata 126P, wystukując palcami rytm melodii, która wybrzmiewała w jego kiwającej się głowie, a każdą kolejną frazę akcentował energicznym wysunięciem tułowia w przód. Wpełzłam na tylne siedzenie i ścisnąwszy w dłoniach okrągłe zawiniątko, poczęłam dręczyć samą siebie natrętnymi pytaniami: Czy moi rodzice się kochają, czy mama kocha tatę i na odwrót, czy kochają mnie, babcię? Itd. A może tata pije przeze mnie? Dziecięce rozważania spłoszył widok matki, która niczym pocisk balistyczny cięła przestrzeń dzielącą ją od samochodu. Po chwili ciepła, kobieca dłoń szarpnęła gwałtownie klamkę, jakby chciała zrobić w samochodzie ogromną wyrwę, i otworzywszy drzwi, pchnęła je tak wściekle, że z głuchym trzaskiem odbiły się od przedniej części karoserii i wracając, uderzyły mamę w plecy. Usłyszałam ciche syknięcie, po czym drzwi malucha zamknęły się z podobnym impetem, a przede mną wyrósł natapirowany, ociekający lakierem kołtun włosów, zasłaniając błękit spozierający przez przednią szybę. Podróż upłynęła na słownych utarczkach moich cudownych rodziców. Tak, cudownych, gdyż dla mnie byli najwspanialszymi ludźmi na całym świecie.
24
Człowiek był zły na siebie, że tyle przykrych słów kochanej osobie powiedział, że miał jakieś grymasy o błahostki. Patrzyło się na ludzi wokół, padających jak muchy, i myślało o tych, co w domu zostali. Czy żyją, czy płaczą jeszcze za tobą? Tęskniłem bardzo za moją Anielą, za jej serdecznym uśmiechem, za niewidzącymi oczami, w których odbijał się świat. I przeklinałem sam siebie, że ją kiedyś za ramię szarpnąłem. Czasem głęboko w duchu prosiłem, żeby Bóg dał znowu poczuć chłodną dłoń Anieli na twarzy, badającą każdą zmarszczkę. Potem przepędzałem te myśli daleko od siebie, bo bolało za bardzo, bo przecież tutaj człowiek nie był pewien następnej minuty, ba, sekundy. Śmierć łasiła się o nasze nogi jak przymilna kotka, mamiła, by później szponiastymi pazurami wyrwać serca. Przyjęcie urodzinowe babci odbywało się na dworze, dzięki czemu solenizantka miała niepowtarzalną okazję, by, wynosząc z kuchni na zewnątrz naczynia pełne jedzenia, pobiegać nieco i zmęczyć się bardziej niż zazwyczaj. Ojciec został ulokowany pomiędzy dwiema siostrami ciotecznymi, które, przytulając głowy do jego cherlawego torsu, co rusz trącały łokciem i ćwierkały jazgotliwie niczym rozwydrzone perliczki. Dla mnie i mamy, ku naciąganej rozpaczy wszystkich zebranych, jak zwykle zabrakło miejsca przy dużym stole. Pośród dramatycznych jęków, mocno przesadzonych i nieszczerych, usiadłyśmy przy niskim, dziecięcym stoliczku, dosztukowanym do głównego niczym ogonek przypięty na pineskę do ciała Osiołka z bajki o Kubusiu Puchatku. Cieszyło mnie niezmiernie owo stolikowe wygnanie, gdyż nie przepadałam za krewnymi ojca, a jeszcze mniej za ich wścibskimi pytaniami. Z kolei mama wyglądała na bardzo urażoną, co ochoczo manifestowała, posyłając ojcu zajadłe spojrzenia. – Kaśka, jak tam w szkole? – zagrzmiał Antoni, ojczym taty. Jako że byłam jedynie przyszywaną wnuczką, mało oryginalne pytanie świadczyło o najwyższym stopniu zainteresowania moją osobą.
– Dddd... dddododo... dododo... ddddooodo... – W głowie, która nagle stała się wydmuszką, stukotały powtarzane głoski i sylaby, a spocone dłonie międliły tłumoczek skrywany pod blatem. Słyszałam jedynie swój urywany głos, przypominający rzężenie pogniecionej taśmy magnetofonowej, więc nie patrząc na twarze gości, zrobiłam krótką pauzę, by zaczerpnąć powietrza. Powiesz, dasz radę, nikt się nie śmieje, pomyślałam. – Doooo... dooobrze. Ufff, udało się, odetchnęłam z ulgą. Dźwięki rzeczywistości powoli wygrzebywały się spod poszatkowanych słów, majaczących wstydem i napastliwie łomocząc w moją świadomość jak w zamknięte drzwi, próbowały wtargnąć do środka. – Ego on ak dziwnie gada? – Pytanie siedmioletniego Mateusza przeszyło kłopotliwą ciszę, która zaległa po wygłoszeniu przeze mnie najdłuższego słowa świata. Mama, rumiana na twarzy niczym dojrzała jesień, gotując się do ataku, złożyła w dzióbek wąskie usta. Zapewne miała intencję wycedzenia riposty w stylu: „Zamknij się, mały idioto”, jednak werbalizacja zamysłu utknęła w napompowanej złością krtani, sprężynując pomiędzy strunami głosowymi. Tymczasem babcia Krysia, chcąc rozładować duszną atmosferę, uśmiechnęła się szeroko i rzuciła w kierunku wnuka: – Matijas niedługo jedzie do Niemiec, prawda? Matijasku? Chłopiec zignorował babciną zaczepkę i bez słowa pognał przed siebie, wymachując drewnianym mieczem. – Tak, wyjeżdżamy, na stałe. W Niemczech będzie nam się dobrze żyło, o wiele lepiej niż tutaj – rzekła stanowczo ciocia Iwona, wyraźnie dumna z podjętej decyzji, po czym zanurzyła widelec w ogromnej sztuce mięsa. – Między tymi kurwami zachciało wam się żyć i umierać? – Ochrypły głos wypłynął spod za-słony fertycznych gałęzi płaczącej wierzby, a jego ciężar począł krążyć nad zebranymi niczym sęp nad padliną. – Oj tato... – westchnęła babcia Krysia i
utkwiła wzrok w talerzu pełnym kleistego sosu. Zawodzące, pełne boleści jęknięcie starego krzesła poprzedziło ukazanie się mizernej sylwetki dziadka Stefana, wspartej o zdezelowaną laskę. – Powinno się te kurwy wybić wszystkie, co do joty – wysyczał, kuśtykając w kierunku drzwi wejściowych. Na zgarbionych plecach starca przykucnęły spojrzenia kilkunastu par oczu, czyniąc jego umykające życie jeszcze cięższym. Nie powiódł za siebie wzrokiem ani razu, a po kilku minutach zniknął we wnętrzu domu z czerwonej cegły, pchany ciszą i niezrozumieniem. – Tadek dzisiaj umarł – wydukała babcia Krysia kajającym tonem, po czym brzęk naczyń i sztućców znów wypełnił przestrzeń. – Momomooogę do tototoooaleeety? – szepnęłam, przyciskając wargi do ucha mamy. Widząc delikatne skinienie głowy z osadzoną na niej włochatą sztywną chmurą, niepostrzeżenie wysunęłam krzesło i ruszyłam śladami dziadka. Tadek zachorował. Źle to wyglądało. Nadszedł dzień, że nie mógł rano wstać z buksy. Kazali nam zanieść go do leichenhalli. Na pewną śmierć, bo ciała z trupiarni ładowali na samochód, a później prosto do pieca. A on jeszcze dychał, licho, ale dychał. Ukryliśmy go w kącie między trupami, tam, gdzie były świeżaki dopiero co wyciągnięte z gaskammery. Następnego dnia po-szliśmy sprawdzić, czy jeszcze żywy, czy go w popiół nie zamienili. Był i dychał. Wróciliśmy z wodą i znowu się go przełożyło jak najdalej od wejścia. Codziennie tam łaziliśmy, z wodą, a później z chlebem i zupą. Za każdym razem przesuwaliśmy Tadka na koniec kolejki do pieca. Przeżył. Pokoik seniora Stefana mieścił się na piętrze i prowadziły do niego strome schody, które staruszek pokonywał zadziwiająco szybko. Nawet dla mnie, jedenastoletniej, zwinnej dziewczynki, dogonienie dziadka w drodze na szczyt było trudnym zadaniem. Pewnie miałam za małe stopy i zbyt krótkie nogi. Kiedy zajrzałam do izdebki, dziadek stał przy oknie, zastygły niczym marmurowy
25
posąg, i uważnie śledził delikatne wirowanie szeleszczących na wietrze liści. W prawej dłoni trzymał żarzącego się papierosa, którego dym oplatał mlecznymi wstęgami skuloną, wątłą postać star-ca. Z zamiarem niedewastowania ciszy przekroczyłam próg, jednak skrzypiąca podłoga uroczyście zaanonsowała moje odwiedziny. – Kasiunia, dziecko drogie, wejdź! – usłyszałam ciepłe zaproszenie, po czym dziadek spoczął na skraju tapczanu, należącego wraz z taboretem i niewielkim regałem do zbioru sprzętów z trudem obejmowanych przez ciasną klitkę. Ilekroć zaglądałam do jego lokum, zadawałam sobie pytanie, dlaczego z tylu dużych pokoi mieszczących się w domu z czerwonej cegły naj-starszemu w rodzinie przydzielono najmniejszy. Dziwne. Pośpiesznie wysupłałam ze ściskanego od dwóch godzin zawiniątka okrągły przedmiot w kolorze miedzi i rozanielona wręczyłam staruszkowi. Popielniczka, po dokładnych oględzinach, została ulokowana za szybką, na specjalnej półeczce w gronie innych popielniczek, które sprezentowałam wcześniej dziadkowi. Miał już całą kolekcję, a ja byłam z niej dumna. – Nie zapominasz o mnie, dziękuję. – Szorstka dłoń czule rozczochrała moją grzywkę. – Twoje serduszko jest ze złota, masz w piersi wielki skarb. Nie pozwól złym ludziom, by go ukradli, a w zamian wstawili zimny kamień. Słowa dziadka zapadły głęboko w moją pamięć, jednak od tamtego letniego popołudnia mu-siał upłynąć szmat czasu, nim zrozumiałam ich sens. Wówczas nieistotnym stał się fakt, że dziwnie gadam, drobnostką okazał się bujny zestaw tików, towarzyszący moim kwiecistym wypowiedziom. Poczułam własne istnienie i właśnie to było najważniejsze. Kilka godzin później stałam przed gołębnikiem, trzymając w dłoniach pierzastą istotę, pulsującą szybkim rytmem bijącego serca. Zachodzące słońce zakwitło herbacianą różą, a płonące jęzory lizały nasze skupione twarze. Frywolny wietrzyk krążył dookoła i zaczepnie
26
skubał ubrania. Powykręcane starością palce dziadka, trzęsąc się niemiłosiernie, wiązały białemu gołębiowi, najpiękniejszemu z całej hodowli, czarną wstążeczkę na nóżce. Gorejący karmazynem blask snuł się po sędziwej, zmarszczonej skórze, muskając przebarwienia, znamiona, resztki włosów i blaknący tatuaż, bardzo prosty, składający się zaledwie z sześciu cyfr. Numer... – Gotowe. To nasz prezent dla Tadka. A teraz unieś ramiona wysoko w górę i uwolnij ptaszy-nę. Niech leci daleko – rzekł dziadek Stefan. Zrobiłam podług jego prośby, a gołąb poszybował wysoko między rubinowe obłoki, jak ludzkie życie ulatujące wraz z dymem buchającym z pieców krematoryjnych. – Ggggdzie on popopolecccci? – zapytałam. – On zabiera nasze smutki i leci do nieba, dziecino, ale najpierw do Auschwitz... Z podróży w przeszłość wyrywa mnie rozpaczliwy krzyk. Przeszywa pozorny spokój blade-go poranka niczym zatruta włócznia. Są blisko, myślę. – Bestialsko mordują, gwałcą, podpalają domy. Otoczyli gminę, nie da się uciec – usłyszałam wczoraj, ale informacja wpadła w moją głowę jak w studnię bez dna. Gdy zeszłam do ciemnej piwnicy, w której ukrywała się moja rodzina, oznajmiłam z uśmiechem na twarzy, że już niedługo przyjdzie wybawienie. Mąż, matka, córka z zięciem i dwoma synami padli sobie w ramiona. Podczas kolacji złożonej z cebuli i ziemniaków radośnie chwyciliśmy się za ręce i dziękowaliśmy Bogu za cud. Widząc nadzieję w oczach najbliższych, mię-łam w duszy własny strach. Nie oddam ich, nie oddam nikomu ich życia, powtarzałam w myślach. Na dobranoc przygotowałam napój z resztek cukru i kilku kropel czarodziejskiego płynu, który miał odmienić losy mojej rodziny. Leżeli szczęśliwi na materacach pod zimną ścianą, a ja podawałam szklaneczki. Pół godziny później było już po wszystkim. Ciała obsypałam aksamitnymi płatkami kwitnących czereśni, po
czym wtuliłam głowę w stygnące ramię mojego męża. Śniłam, że gonię dziadka Stefana, pokonując strzeliste schody, pnące się wysoko w górę jak pomost łączący piekło z niebem, usiany kadrami z mojego życia. Znowu miałam małe stopy i głowę pełną marzeń. Byłam już bardzo blisko, słyszałam stukot obdrapanej laski. – No, pokaż się, Kasieńka. Serduszko pompuje złoto, nie truciznę i jad... Pamięć, montując film z dzieciństwa, wybiera momenty, w których dusza ludzka wzniosła się na emocjonalne wyżyny i człowiek doznał czegoś szczególnego. W moim przypadku rytuał przed gołębnikiem był właśnie taką chwilą, cudownie magiczną, zasługującą na podium. Dla-tego za każdym razem, gdy wydarzyło się coś niedobrego, gdy dusił smutek i boleść, z zamkniętymi oczyma wysyłałam w myślach wiadomość specjalną do dziadka Stefana, zaklętą w białej synogarlicy z czarną kokardką na nóżce. Jednak dzisiaj nie muszę przymykać oczu, by posłać gołębia w przestworza, dzisiaj nie może wydarzyć się już nic złego. Zatem siedzę na dachu domu rodzinnego, a obok stoi klatka z gruchającymi niespokojnie cukrówkami. Z całej hodowli zostało tylko sześć, reszta wylądowała w kociołku, część wy-mieniliśmy na leki, mydło, cebulę i zapałki. Woń kwitnących czereśni zagarnęła dla siebie po-wietrze, walcząc z oddechem śmierci. Patrzę w dal, poszarzałą od dymiących zgliszczy, i maluję w duszy obraz idealnego świata, przecierając myślami zakrwawione okna. Otwieram klat-kę z uwięzionym wewnątrz życiem i śledzę gołębi taniec wśród żałobnego świtu. Sięgam do kieszeni i zaciskam brudne palce na chłodnym szkle. Buteleczka z czarodziejskim płynem. – Nnnnana zzzdrowie – szepczę.
27
Czarny swatch André Vautrin
Mężczyzna otworzył oczy i rozejrzał się wokół. Leżał na szpitalnym łóżku. Po lewej stronie sączyła się kroplówka, a po prawej, na ekranie aparatury monitorującej, migały oznaki życia. Wszystko wyglądało normalnie. Tylko wskazówki zegara wiszącego na ścianie obracały się w przeciwnym kierunku, niż powinny. Mężczyzna odnotował ten fakt, ale nie przywiązał do niego większej wagi. Był osłabiony i zamroczony. – O Boże! – krzyknęła pielęgniarka, która weszła do sali. Mężczyzna nie zdążył zapytać, co się stało, bo siostra natychmiast wybiegła, by po chwili przyjść z lekarzem. – A jednak, wrócił pan do nas. Oby już na dobre – powiedział doktor. – Wróciłem? – zapytał mężczyzna. – Był pan nieprzytomny od ośmiu dni. Przywieźli pana prosto z lotniska. Z każdą dobą serce biło coraz słabiej, zwalniało o kilka uderzeń na minutę. Skąd pan przyleciał? Mężczyzna westchnął tylko i zamknął oczy. Lekarz popatrzył na niego jeszcze kilka sekund i wyszedł z sali, a pielęgniarka zaczęła wymieniać kroplówkę. Po chwili jęknęła, bo mężczyzna złapał ją za rękę. – Jezu, ale mnie pan przestraszył – powiedziała. – Siostro, o co chodzi z tym zegarem? – zapytał, wskazując na ścianę. – Nic, dziesięć po dwudziestej. – Pielęgniarka wzruszyła ramionami.
28
– Ale czemu… – Może pan puścić? – Te wskazówki. – Niech mnie pan puści, to boli. Skąd pan ma tyle siły? – Przepraszam. – Co z tymi wskazówkami? – Nie wiem, wydaje mi się… – Niech pan spróbuje zasnąć. – Spałem osiem dni. – Przyjdę rano założyć nową – odparła pielęgniarka, kiedy skończyła wymieniać kroplówkę. Po trzech dniach stan mężczyzny wrócił do normy, więc lekarz postanowił go wypisać. Przy wyjściu ze szpitala miał tak dobry humor, że niemal zapomniał o swojej nietypowej chorobie. Jedyną rzeczą, która nie dawała mu spokoju, były nieustannie cofające się wskazówki. W ciągu ostatnich trzech dni, kiedy było z nim coraz lepiej, sprawdził niemal wszystkie zegarki, które udało mu się znaleźć w szpitalu. Łącznie z ręcznymi u osób odwiedzających innych pacjentów oraz tymi noszonymi przez personel. Nie ominął także wszelkich urządzeń elektronicznych, które posiadały funkcję wyświetlania godziny, od odtwarzacza DVD w świetlicy po automat z kawą, stojący w holu. Na każdym z nich czas się cofał. Wskazówki zegarów obracały się w przeciwnym kierunku, niż powinny, a cyfry na wyświetlaczach elektronicznych malały zamiast rosnąć.
Mężczyzna początkowo uznał, że to fascynujące, ale z każdą chwilą fascynacja zamieniała się w coraz większy strach, ponieważ cofający się czas widział tylko on. Dla wszystkich pozostałych godziny mijały tak, jak zawsze. Po wyjściu ze szpitala mężczyzna wsiadł w taksówkę i pojechał do centrum handlowego. Tam odnalazł sklep z zegarkami. Długo wpatrywał się w gablotę wystawową. Na dziesiątkach modeli ustawione były co prawda różne godziny, ale – czego się obawiał – wszystkie wskazówki chodziły do tyłu. Wszedł do środka i zapytał sprzedawcy, czy to w ogóle możliwe, oczywiście z technicznego punktu widzenia, żeby wskazówki zegara poruszały się wstecz, ale chłopak odparł, że pracuje tam dopiero trzy dni i nie zna się na zegarkach. Mężczyzna kupił czarnego swatcha na rękę, bo nie pamiętał, co zrobił ze swoim zegarkiem. Tak naprawdę nie pamiętał nawet, czy w ogóle miał kiedyś zegarek. – Płaci pan gotówką czy kartą? – zapytał sprzedawca. – Jaką kartą? – Nie wiem. Kredytową? – Kredytową? – Nieważne. Poproszę trzysta dwadzieścia trzy złote – powiedział sprzedawca. Mężczyzna wyjął portfel z kieszeni. Otworzył go. Jego uwagę zwróciły kolorowe plastikowe karty. Zaczął je wyjmować, każdą po kolei, i przyglądać się im, obracając w palcach. – Płaci pan? – zapytał w końcu sprzedawca. – Słucham? Tak, tak – mężczyzna jakby otrząsnął się z letargu, schował plastikowe karty na swoje miejsce i wyjął banknoty, które wręczył sprzedawcy. Do mieszkania postanowił wrócić spacerem. Całą drogę przyglądał się plastikowym przedmiotom, które znalazł w portfelu. Zastanawiał się, do czego mogą służyć. Kiedy wrócił do domu i zamknął za sobą drzwi, odruchowo włączył komputer. W międzyczasie
rozpakował pudełko ze swatchem i założył go sobie na rękę. Wskazówki ciągle obracały się w przeciwnym kierunku, niż powinny. Po raz pierwszy mężczyzna miał jednak wrażenie, że poruszają się szybciej niż zwykle. Usiadł do komputera. Patrzył na ekran wyświetlający pulpit z wieloma ikonami. Co chwilę zerkał na myszkę. W końcu położył na niej rękę i kursor niezdarnie zaczął przesuwać się po ekranie. Pamiętał, że kiedyś posługiwał się tym urządzeniem bardzo sprawnie. Komputer był jego narzędziem pracy. Teraz nie miał pojęcia, do czego mógłby go wykorzystać. W jednym momencie cała ta technologia zaczęła go przerażać. Wypuścił myszkę z ręki i gwałtownie odwrócił monitor ekranem do ściany. Wstał zza biurka i poszedł do kuchni. Był potwornie głodny. W tym samym czasie usłyszał dzwonek telefonu. Dobiegał z drugiego pokoju. Po chwili odnalazł źródło dźwięku pomiędzy stertą ubrań rozrzuconych na łóżku. Urządzenie ciągle dzwoniło, a na ekranie pojawiły się dwa napisy: «Numer nieznany» i «Przesuń, aby odebrać». Mężczyzna zaczął wymachiwać telefonem w powietrzu, ale aparat dzwonił dalej. Położył go na stoliku i przesunął po blacie. Bez skutku. W końcu aparat umilkł, a mężczyzna poczuł, że wpada w panikę. Waliło mu serce. Spojrzał na swojego swatcha. Wskazówki nie dość, że ciągle poruszały się w przeciwnym kierunku, to teraz już wyraźnie przyspieszały. Mężczyzna postarał się uspokoić i zastanowić. Po chwili doszedł do wniosku, że jest poważnie chory. – Co robi chory człowiek?! Myśl, myśl! Co robi chory człowiek? – krzyczał. – Lekarz! Lekarz! Chory idzie do lekarza! Postanowił więc jak najszybciej wrócić do szpitala. Złapał taksówkę, a kiedy wszedł do gabinetu, usiadł bez pytania i powiedział, że chyba umiera. Wytłumaczył lekarzowi, że dzieje się z nim coś dziwnego. Czas, który widzi, cofa się coraz szybciej, a on zapomina, do czego
29
używa się komputera, nie wie, jak odebrać dzwoniący telefon, a jadąc tutaj, zastanawiał się, w jaki sposób otworzy drzwi samochodu. Lekarz widział, że mężczyzna jest poważnie wystraszony, więc skierował go na rezonans magnetyczny mózgu, a w międzyczasie polecił wizytę u szpitalnego psychoterapeuty. Mężczyzna westchnął. – Co mi jest? – zapytał. – Trudno powiedzieć. Ponad tydzień leżał pan w śpiączce, serce biło coraz słabiej, coraz mniej krwi docierało do mózgu, być może zaszły jakieś zmiany. Wszystko wykaże rezonans, w międzyczasie proszę zajrzeć do mojego kolegi – odparł lekarz i wręczył mężczyźnie kartkę z nazwiskiem i numerem telefonu. Mężczyzna schował ją do kieszeni i opuścił gabinet. Na parterze szpitala poczuł zapach kadzidła. Rozejrzał się i dostrzegł wejście do szpitalnej kaplicy. Zapatrzył się w nie. Po chwili
30
wyszedł do niego ksiądz, który zapytał, czy mężczyzna potrzebuje z kimś porozmawiać. Potrzebował. Usiedli w bocznej nawie i ten opowiedział księdzu swoją historię. Duchowny słuchał uważnie. Nie przerwał ani razu, a kiedy opowieść dobiegła końca, mężczyzna zapytał księdza, czemu ten nic nie mówi, czy nie dziwi go to wszystko. Ksiądz odparł, że nie, bo kiedyś już widział taki przypadek. – Wiedział pan, że w północnej Ghanie tydzień trwa tylko sześć dni? – zapytał duchowny. – Chyba byłem w Ghanie. – Nazwa każdego dnia pochodzi od nazwy miejscowości, w której akurat odbywa się targ. – Był ksiądz w Ghanie? – Mój przyjaciel, dominikanin, badał kiedyś społeczeństwa, które w ogóle nie znają pojęcia czasu. Nie istnieje u nich żadne wczoraj, żadne jutro. W ich języku nie ma nawet słów, które określałyby czas – powiedział ksiądz i zrobił długą pauzę. – Kiedyś, po powrocie, Zbyszek przyszedł do mnie i powiedział, że jego czas się cofa. Jak tylko wylądował na lotnisku, zauważył, że coś dzieje się z jego zegarkiem. Zupełnie jak u pana. Wskazówki poruszały się wstecz. – I co się z nim stało? – Wie pan… niełatwo na to odpowiedzieć. Rozmawialiśmy o tym wiele razy i on w końcu chyba zrozumiał. Nie tylko zrozumiał, ale i mnie przekonał. – Do czego? – Że czas to oszustwo. – Oszustwo? – Mistyfikacja. Wie pan, tak naprawdę czas nie istnieje. – Chyba za księdzem nie nadążam. – Niech się pan dobrze zastanowi. Ile trwa jeden dzień? – Dzień? Od świtu do zmierzchu. Czy raczej od świtu do świtu. Dwadzieścia cztery godziny. – Doprawdy? Dwadzieścia cztery godziny? Ja znam miejsca, gdzie jeden dzień trwa pół roku. – Na Antarktydzie? Ale co to ma wspólnego
ze mną? – A skąd pan wie, że pana dni mijają? Ile ich mija? Tym bardziej skąd pan wie, w którą stronę płynie pana czas? Jak odróżnić jego kierunek? Może świat wcale nie idzie do przodu, bo gdzie jest przód? Gdzie jest cel? Wie pan, na łożu śmierci umysły wielu osób przypominają umysły dziecka. – Myśli ksiądz, że cofam się w rozwoju? Tak było z przyjacielem księdza? – Wszyscy ciągle się do czegoś cofamy. Nawet moda, przyzwyczajenia, całe społeczeństwa wracają do dawnych obyczajów, obrządków, tradycji. Ludzie cały czas na nowo odkrywają coś, co zdawało się już dawno przeminąć. Czas to złudzenie, bo wszystko się powtarza. Wszystko już kiedyś było. Ziemia obraca się wokół własnej osi cały czas, w kółko i tak samo, raz za razem. Mija jedna doba, a potem przychodzi następna, mija godzina i za chwilę ta sama godzina zaczyna się od nowa. Ciągle przeżywamy ten sam czas, a im bardziej idziemy do przodu, tym chętniej wracamy do początków. – Może, proszę księdza, może. Tylko co mi do tego? Mnie to nie obchodzi, ja chcę tylko wiedzieć, co mam zrobić z tym? – spytał mężczyzna, wskazując na swojego swatcha. – Nic. Przestać zwracać uwagę na złudny czas. – Tylko tyle? – Co to za różnica, czy wskazówki obracają się w lewo czy w prawo? Jakie to ma znaczenie? Czy czas idzie do przodu, czy do tyłu? Niech pan po prostu zacznie żyć i cieszyć się z tego życia. – Księdza przyjaciel się cieszył? – Chyba tak. – I co się z nim stało? – Myślę, że odnalazł to, czego wszyscy szukamy. – To znaczy? – Wie pan, będę się za pana modlił. Mężczyzna nie był pocieszony rozmową. Liczył na coś więcej, ale mimo wszystko podziękował, pożegnał się i wyszedł z kaplicy. Nie miał już ochoty na rozmowę z terapeutą,
postanowił zajrzeć do niego następnego dnia, kiedy pójdzie na rezonans mózgu. Wrócił do swojego mieszkania, po drodze odwiedzając sklep na dole i kupując kilka rzeczy. Obawiał się, że nie będzie mógł zasnąć, ale tej nocy, po raz pierwszy od wielu lat, spał jak dziecko. Obudziły go dopiero promienie słońca wpadające przez duże okno w sypialni. Mężczyzna nie wiedział, jak długo spał. Kiedy spojrzał na swojego swatcha, wskazówki pędziły tak, że na tarczy zegarka trudno było cokolwiek rozczytać. Wstał więc z łóżka i odruchowo włączył radio, ale się nie ubrał. Po co miałby się ubierać, skoro jest ciepło? Nagi poszedł do kuchni i zrobił śniadanie. Usiadł przy stole. Nie czytał gazety ani nie przeglądał wiadomości w telefonie. Jadł. Przypomniał sobie, że ma dzisiaj badania. Czuł się jednak dobrze, więc uznał, że nie ma potrzeby iść. Po co ktoś, kto czuje się dobrze, miałby iść na badania? Przypomniał sobie też o wczorajszej rozmowie w szpitalnej kaplicy. Nie doprowadziła go ona jednak do żadnych wniosków. Daleki był od przemyśleń na jej temat. Po prostu przypomniał sobie fakt, że taka rozmowa miała miejsce. Był spokojny, a jajecznica z wczorajszym chlebem smakowała mu jak nigdy. Kiedy zjadł, zmył talerz i patelnię oraz sztućce. Zaparzył kawę. Ponownie usiadł do stołu. Radio grało Stonesów. Tego dnia mężczyzna nie poszedł do pracy. Już nigdy zresztą nie poszedł. Miał dach nad głową i pełną lodówkę, a w portfelu jeszcze trochę gotówki. Po co miałby iść do pracy? Dokończył kawę i umył kubek. Wyszedł na balkon, z którego przyglądał się drzewom i niebu. Patrzył na postrzępione dachy starych kamienic i na żurawie pracujące przy budowie kolejnego biurowca. Ze swojego trzynastego piętra obserwował malutkich ludzi wijących się w dole, przeciskających pomiędzy samochodami i znikających zaraz w cieniu parkowych drzew, między którymi trzeba przejść, aby dostać się na przystanek tramwajowy. Obserwacja sprawiała
31
mu dużą radość. Po chwili wrócił do mieszkania, włożył buty i wyszedł na klatkę. Zjeżdżając windą, przyglądał się odbiciu w dużym lustrze. Nie miał na sobie nic poza butami i swatchem. Zaczął się bawić swoim penisem, ale zaraz przestał, bo winda zatrzymała się na parterze. Mężczyzna wyszedł na zewnątrz i zaczął biec. Pobiegł pomiędzy samochodami w stronę parku, który kilka chwil wcześniej obserwował z balkonu, a gdy dobiegł do przystanku tramwajowego, zawrócił, minął swoje mieszkanie i pobiegł dalej, wzdłuż torów. Biegł tak przez dwa przystanki, a kiedy się zmęczył, to stanął, rozejrzał się, chwilę odpoczął i zawrócił w stronę mieszkania. Ta prosta czynność wydawała mu się największą rozkoszą pod słońcem i wcale nie przeszkadzało mu, że ludzie nieustannie na niego patrzą. On też na nich patrzył, a niektórych pozdrawiał machnięciem ręki. Myślał tylko o tym, żeby mijając ludzi, przyspieszyć, ile się da, żeby wszyscy widzieli, jaki jest szybki, żeby mu zazdrościli. Kiedy tak biegł, w samych butach i z zegarkiem na ręku, omiatany ciekawskimi spojrzeniami, rozpierała go duma. Po chwili dobiegł do swojego bloku i wjechał na górę. W mieszkaniu stwierdził, że jest mu zimno. Napuścił więc gorącej wody do wanny i wszedł do niej jedną nogą. Wrzasnął okropnie. Szybko wyjął nogę i zakręcił wodę. Chwilę się zastanawiał, po czym odkręcił niebieski kurek i wyrównał temperaturę. Sprawdził wodę ręką i uśmiechnął się szeroko. Leżał w wannie przez długi czas, aż jego skóra zaczęła się marszczyć. Kiedy to ujrzał, trochę się przestraszył i szybko wyszedł. Jego penis był skurczony, co przeraziło go jeszcze bardziej. Zaraz jednak o tym zapomniał. Cały mokry pobiegł do dużego pokoju i wziął z półki książkę. Położył się na kanapie i spróbował czytać, ale nie mógł skupić uwagi, a poza tym nic nie rozumiał, więc rzucił książkę w stronę ciemnego korytarza, którego trochę się bał. Ostrożnie przeszedł jednak do kuchni i napił się mleka. Zostawił otwartą lodówkę, bo spodobało
32
mu się, jak światło pada na podłogę. Wrócił do pokoju. Podniósł ze stolika gazetę i zaczął ją przeglądać, bardziej koncentrując się jednak na obrazkach niż na artykułach, ale i to zajęcie szybko dało mu się we znaki. Tak minęło kilka następnych dni. Na zaczynaniu i niekończeniu różnych czynności. Nie było rygoru dnia, harmonogramu zajęć ani kalendarza. Mężczyzna robił to, na co akurat miał ochotę. Jednak jego życie wkrótce miało się odmienić. Kiedy po raz trzeci z rzędu powiedział ekspedientce ze sklepu na dole, że kobieta chyba musi strasznie dużo jeść, bo jest bardzo gruba, ta w końcu nie wytrzymała i zadzwoniła do jego matki, którą znała od czterdziestu lat. Ekspedientka nie zrobiła tego ze złości, lecz z troski. Była poważnie już zaniepokojona, ponieważ znała nie tylko matkę mężczyzny, ale także jego samego i wiedziała, że takie zachowanie oznacza coś bardzo złego. Matka, po namowach ekspedientki, przyjechała. Wizyta w mieszkaniu syna zajęła jej niecałe piętnaście minut. Potem wyszła i pojechała prosto do szpitala spotkać się z lekarzem jej dziecka. Minęło kilka kolejnych dni, zanim lekarz, przekonany przez kobietę, zjawił się w domu mężczyzny, aby sprawdzić jego stan. W mieszkaniu cuchnęło. Mężczyzna siedział na podłodze. Był nagi. Nie miał na sobie nic poza czarnym swatchem. Jego nogi umazane były odchodami. Lekarz przysiadł na kanapie, ale za chwilę poderwał się z miejsca. Całe siedzisko było przesiąknięte, jak mu się wydawało, moczem. Próbował rozmawiać z mężczyzną, ale ten odpowiadał bardzo niewyraźnie, ciężko się było porozumieć. Lekarz zrobił kilka zdjęć telefonem komórkowym i wyszedł. Trzy dni później ten sam lekarz przyjechał znowu. Tym razem w towarzystwie urzędnika, który przyniósł mężczyźnie jakieś papiery do podpisania. Obaj próbowali tłumaczyć, że to zgoda na leczenie w ośrodku zamkniętym, ale
mężczyzna wypowiadał już tylko pojedyncze sylaby. Urzędnik nabrał powietrza i zbliżył się do niego, wręczając mu dokumenty i długopis, ale mężczyzna tylko na nie patrzył, jakby nie wiedział, co z nimi zrobić. – On cofa się w rozwoju, jest jak dziecko, jak niemowlę – powiedział lekarz do urzędnika. – Będziecie go musieli zabrać. Strasznie tu cuchnie. Może jego matka podpisze. Chyba ma matkę? – zapytał urzędnik. – Wstydzi się go. Była tu, dała mi klucze, ale wyjechała. Powiedziała, że wróci tylko po mieszkanie – odparł lekarz. – To przygotuję wniosek do sądu. Jak go ubezwłasnowolnią, to będziecie go mogli zabrać. – Mam go trzymać na oddziale? Przecież ja nawet nie wiem, jak go leczyć. – To go wsadźcie do psychuszki. Jemu i tak już bez różnicy. – Miałby tam lepiej niż tutaj. Był kiedyś taki ksiądz, dominikanin... – Boże, co za smród. – Tak, chodźmy stąd. – Widział pan jego zegarek? – zapytał urzędnik, kiedy razem z lekarzem wychodzili już z mieszkania. – Co z nim? – Wydawało mi się… – Co? – A zresztą, nieważne.
33
Bajka o diabełku Fajtłapełku Barbara Marszałek Nie dotarł tam nigdy ani jeden promyk słońca. Nie dojechał żaden pociąg. Nikt nie wie, gdzie dokładnie znajdowało się to miejsce. Bardzo głęboko pod ziemią, w ojczyźnie ciemnych mocy, do której nie doleciał żaden ptak ani owad, mieściła się Diabelska Szkoła. Była to niezmiernie ważna instytucja dla wszystkich małych diabełków, ponieważ tylko tam mogły nauczyć się piekielnych sztuczek i poznać tajniki czartowskich psikusów. Nauczycielem diablątek był czterystuletni czart Profesoteles, który codziennie rano siadał przy pokrytym pajęczynami biurku, groźnie spoglądając na swoich rogatych uczniów. Profesoteles był srogim belfrem, ale sprawiedliwym. Gdy któryś z diabełków nie potrafił opanować sztuki mieszania smoły lub słabo oszukiwał w karty, Profesoteles, jak przystało na dobrego pedagoga, powtarzał jeszcze raz, a potem jeszcze raz każde nowe zaklęcie z księgi czarów. Stary czart był bardzo dumny z postępów swoich uczniów. Prawie wszystkie czarciki nauczyły się przemieniać w długiego węża, kruka czy nietoperza. Po lekcji plucia ogniem trzeba było wyremontować całą szkołę, ponieważ tak się rozkaprysiły, że spluwały ognikami gdzie popadło. Diabliki potrafiły też świecić czerwonymi oczami w ciemności, a gdy zamiotły trzy razy ogonkiem, znikały na równe piętnaście minut. Niemal każdy czarcik opanował również kunszt przeraźliwego, szatańskiego śmiechu,
oprócz diabełka Fajtłapełka. Fajtłapełek w rzeczywistości nazywał się Fatumpeles, ale z powodu braku zdolności do czartowskiej profesji został nazwany Fajtłapełkiem i to przezwisko przylgnęło do niego jak rzep do psiego ogona. Ach! Co to było za zmartwienie dla starego nauczyciela! Fajtłapełek przy każdym odpytywaniu przy tablicy wzruszał tylko ramionami i tępo patrzył w osmolony sufit. Podczas sprawdzianu ze strasznych min rozpłakał się i przypadkowo wpadł do wypalonej dziury w podłodze. Natomiast na zajęciach z czartowskiego wychowania, zamiast ochoczo wrzucać węgiel do pieca, zgubił łopatę! Całe piekło aż trzęsło się ze śmiechu! Tymczasem Profesoteles załamywał ręce i nieraz, leżąc na gorącym piecu, mruczał do siebie: „Nawet siły nieczyste nie mogą sprawić, aby nasz Fajtłapełek wyszedł na diabły!”. Profesoteles myślał i myślał, a lata upływały. W Diabelskiej Szkole nadszedł czas egzaminów i, jak co roku w Czartowskiej Sali Konferencyjnej, zebrało się grono Pedagofelesów oraz Profesoteles. Diablątka czekał najtrudniejszy sprawdzian: „Straszenie ludzi na Ziemi”. Każdy uczeń otrzymał czarodziejski tobołek, Księgę Czarnej Magii oraz kopniaka na szczęście. Na tę chwilę diabełki czekały kilkanaście lat, bo któżby nie chciał wsiąść do nowoczesnej rakiety „Lucyfer 6” i wylądować na Ziemi? Tylko z Fajtłapełkiem Najwyższa Rada Czartów miała problem. Sędziwe diabły przez dwa dni i dwie noce zastanawiały się, co też mają z nim uczynić.
34
– Jeśli zdecydujemy się wysłać tego niezdarę na Ziemię, przyniesie wstyd i hańbę całemu piekłu! Fajtłapełek nawet muchy nie skrzywdzi, a co dopiero mówić o przestraszeniu starej baby w lesie! – krzyczał Bumelos. – Bumelos ma rację – powiedział Ogniohuk. – Uważam, że najlepiej byłoby zostawić go w piekle i zamknąć w ciemnym lochu. Może tam nabierze w końcu rozumu – dodał. Rada Czartów przytaknęła i tylko Profesoteles nie zgadzał się z pomysłem swojego kolegi. – Szanowna Rado Czartów – odchrząknął. – Znam Fajtłapełka od diablątka. Macie rację, że czart z niego kiepski, ale jest jeszcze młody i może wszystkiego się nauczyć. Należy mu dać szansę! – Podrapał się po brodzie i rzekł: – Fajtłapełek najlepiej z całej klasy zdał egzamin z „Mieszania gorącej smoły”… O, tu, proszę… Mam jego dzienniczek: MIESZANIE GORĄCEJ SMOŁY W KOTLE: SZÓSTKA Z PLUSEM! – Co zatem proponujesz? – głos zabrał sędziwy czart Rakus, który przypomniał sobie młodzieńcze lata. Kiedy był jeszcze diablątkiem, a było to siedemset lat temu, dostałby order najlepszego ucznia w Diabelskiej Szkole, gdyby nie egzamin z „Mieszania gorącej smoły”, który zdawał aż trzykrotnie. – Proponuję, abyśmy wysłali go na Ziemię do chaty, w której mieszkała diablica Złośnica. Chata stoi w głębokim lesie, ludzka stopa nie zagościła tam już od trzystu lat. Myślę, że to będzie doskonałe miejsce do treningu „Straszenia małych zwierzątek”. Wierzcie mi, koledzy! Poćwiczy, nabierze ogłady, a potem wyślemy go do ludzi! – Zgoda! Tak zrobimy. – Najwyższy w randze Pedagofeles splunął żarem na węgielną pieczątkę i tym samym zadecydował o przyszłym losie Fajtłapełka.
najszybszym pojazdem w całej podziemnej galaktyce, a jej główny kapitan, długokopytny czart Astrofeles, niezwykle przychylnie odnosił się do swoich pasażerów. Częstował ich pająkami w sosie gwiezdnym, a dorosłe diabły mogły rozkoszować się winem z kosmicznych gazów. Fajtłapełek był zachwycony i pomyślał nawet, że mógłby spędzić całe życie z Astrofelesem i jego szatańskimi deserami, ale niestety, polecenie Czartowskiej Rady brzmiało: „Fatumpeles zostaje oddelegowany do chaty diablicy Złośnicy, w celu treningu straszenia zwierzątek”. Cóż zatem mógł począć? Przeciwstawienie się decyzji diabłów groziło więzieniem albo zaklęciem w kulawego szczura! Kiedy więc rakieta wylądowała w gęstym borze, pożegnawszy długokopytnego kapitana, ze łzami w oczach ruszył w stronę opuszczonej chaty. ***
Fajtłapełek, odkąd zamieszkał na Ziemi, wylewał codziennie fontanny łez. Jaki on był samotny i nieszczęśliwy! – Zawsze pragnąłem mieć przyjaciela, ale kto by chciał zadawać się z niedorajdą! – płakał, przytulając się do tobołka. Pochlipywał tak całą jesień i długą zimę, a wiosną, kiedy zakwitły pierwiosnki, nabrał odwagi i wybrał się na spacer po lesie. Na swojej drodze spotkał lisa. Jak przystało na wyszkolonego diabła, nastroszył ogonek i rozwarł czartowską paszczę, wydobywając przeraźliwy dźwięk. – Bububu! Jestem diabłem!.. Bububu! – krzyczał z całych sił. – Diabłem?! Haha! – zaśmiał się lis. – Moja ruda kita jest dłuższa od twojego ogona, a moje *** uszy są bardziej sterczące od twoich rogów – zachichotał. I hyc! Przemądrzały lis zniknął w M i ę d z y p i e k i e l n a p o d r ó ż w y w a r ł a n a trawie. Fajtłapełku ogromne wrażenie. Bez wątpienia To był cios poniżej pasa. Nawet mały lis nie r a k i e t a „ L u c y f e r 6 ” b y ł a n a j l e p s z y m i przestraszył się Fajtłapełka!
35
– Co robić? – myślał diabełek, a że jego rozumek był przepełniony smutkiem, dumał tak pięć lat i cztery miesiące, aż w końcu wpadł na genialny pomysł! Spakował do tobołka dzienniczek, ostrzałkę do rogów i postanowił ruszyć w świat. *** Przeprawa przez bujny, ciemny las była potwornie ciężka. Fajtłapełek nie zdawał sobie sprawy, że na Ziemi rośnie tyle drzew! Niestety, niewiele pamiętał z lekcji geografii, na której Profesoteles rozprawiał o puszczach i dżunglach, znajdujących się na planecie zamieszkanej przez ludzi. Pomimo że czarodziejski tobołek stawał się coraz cięższy, a kopytka nie raz odmawiały mu posłuszeństwa, Fajtłapełek nie poddawał się. W dzień pokonywał setki kilometrów, a w nocy spał pod gołym niebem, wsłuchując się w kołysanki śpiewane przez sowy. Mijały godziny, dni i miesiące, a on wędrował dalej i dalej… – Jak długo już idę? – pytał sam siebie. Wyciągnął z tobołka diabelski zegarek i obliczył, że wędruje już pół roku i być może usiadłby na pobliskim kamieniu i zacząłby rozpaczać, że to już bardzo długo, odkąd jest w podróży, gdyby nie małe światełko, które zauważył przed sobą. Przetarł oczy, aby upewnić się, czy nie śni. Kilkanaście metrów dalej słońce padało na gładką ziemię, na której nie było drzew. – Czyżby las się skończył? – Rozweselił się i pobiegł w kierunku wąskiej dróżki. Stanął na wzgórzu i aż otworzył buzię z zachwytu. Przed jego oczami ukazały się kolorowe dachy domów, pstrokate koguty na płotach i gromadki dzieci, bawiące się na podwórkach. – Hurraaa! – radośnie zawołał i, nie zastanawiając się długo, ostrzygł gęstwinę sierści, którą miał w uszach. – Teraz będziesz musiał o siebie więcej dbać, Fajtłapełku – powiedział sam do siebie. — Zaczniesz przecież żyć wśród ludzi! – dumnie
dodał, po czym porządnie naostrzył rogi, wyczyścił kopytka i przeczesał ogonek. Już miał schodzić ze wzgórza, aż tu nagle usłyszał głośne parskanie konia i hałaśliwy stukot kół. Wóz ze śpiącym Cukiernikiem gnał w stronę stromego stoku! Fajtłapełek, ile miał sił w kopytach, pognał na ratunek. Jednym susem doskoczył do konia i chwycił lejce, zatrzymując wóz tuż przed urwistym stokiem. – Ajajajaj – mruknął zaspany Cukiernik. – Co się dzieje? – Witam Szanownego Pana. – Fajtłapełek ukłonił się z wdziękiem. Cukiernik przetarł oczy. – Jaki czort... – powiedział zdziwiony. – Czort, ale bez dyplomu – odrzekł diabełek i jednym tchem się przedstawił, zgodnie ze wskazówkami Profesotelesa: – Jestem Diabeł F a t u m p e l e s . U c z e ń D i a b e l s k i e j S z k o ł y, wychowanek słynnego czarta Profesotelesa. Z kim mam przyjemność? – Drogi Fata... – Fatumpeles – diabełek powtórzył swoje imię, aby nie doszło do żadnego nieporozumienia. – Aha! – Cukiernik pogładził konia. – A więc dobrze... Drogi Fatumpelesie, jestem starym Cukiernikiem z miasteczka, które od niepamiętnych czasów nosi nazwę Gruszkowo, ponieważ rośnie tutaj grusza na gruszy. – Cukiernik zamaszystym ruchem ręki ukazał domostwa pod wzgórzem. – Chciałbym Ci podziękować za uratowanie mi i mojemu koniowi życia. Pomoc ludziom chyba nie leży w waszych czartowskich zwyczajach? – zapytał podejrzliwie. Fajtłapełek milczał chwilę i ciężko mu było zebrać myśli. Uświadomił sobie bowiem, że jako uczeń Diabelskiej Szkoły powinien praktykować diabelskie sztuczki, a tymczasem nie tylko nie wystraszył żadnego zwierzątka, ale i znieważył dobre imię swojego profesora. – Ma pan rację – posmutniał. – Przyznam się, że nie jestem takim diabłem, jakim powinienem być. – Co masz na myśli? – zaśmiał się pod nosem
36
Cukiernik, który był już na tyle stary i mądry, że od razu rozpoznał w Fajtłapełku prawdziwego czarta, który minął się ze swoim powołaniem. – Nazywają mnie Fajtłapełek, ponieważ jestem największym fajtłapą w całym piekle. Nie umiem wystraszyć nawet małej wiewiórki – zaszlochał. I pewnie płakałby cały dzień, gdyby nie dobre serce Cukiernika. Starzec przytulił diabełka do siebie i bez ogródek powiedział: – To, że w piekle byłeś największym niedorajdą, nie oznacza, że na Ziemi też nim będziesz! Posłuchaj mnie uważnie. Proponuję ci pracę w mojej cukierni. Ja jestem już stary i zmęczony. Jak widzisz, jest mi ciężko dowieźć do miasta wóz z mąką. Nie mam syna, którego mógłbym nauczyć cukierniczego rzemiosła, a moja żona byłaby bardzo szczęśliwa, gdyby zamieszkał z nami młody uczeń. – Ale ludzie na pewno zorientują się, że jestem diabłem, a nie człowiekiem – wtrącił Fajtłapełek. – Nie martw się o to! Nie jestem czartem, ale kilka sztuczek znam! – Cukiernik przebiegle zachichotał. – Przebiorę cię w swoje ubranie. Przypiłujemy ci rogi, ogonek schowamy do fartucha, a kopytka skryjemy w butach. Będzie z ciebie cukiernik jak się patrzy! – Starzec uśmiechnął się, wiedząc, że diabełek przyjmie jego propozycję.
ucznia. Okazało się, że Felek ma wrodzony talent do cukierniczej sztuki. Już pierwszego dnia doskonale wymieszał masę na kremówki i gdy tylko Cukiernik jej skosztował, nie mógł wyjść z podziwu. – Felusiu, jak ty to zrobiłeś?! Ta masa jest idealnie wymieszana! – Starzec aż podskoczył z radości. Na co Felek pokazał mu swój dzienniczek, w którym czarno na białym była wystawiona szóstka z plusem z egzaminu „Mieszania gorącej smoły”. Dla Cukiernika wszystko stało się jasne jak słońce: Fajtłapełek został zesłany na Ziemię po to, aby zostać cukiernikiem! A że starzec rzadko kiedy się mylił, i tym razem intuicja go nie zawiodła. Nie minął miesiąc, a upieczone przez Felka ciastka z budyniem, pączki i maślane rogaliki w polewie czekoladowej stały się słynne w całym Gruszkowie. Mało tego! Nawet w sąsiednich miasteczkach! Jego słodkości kupowali wszyscy: młodzi i starzy. I sklepikarz, który nigdy nie lubił starego Cukiernika, i wdowa Nowakowa, mieszkająca w ciemnym lesie za miastem, i dzieci ze szkoły, pani nauczycielka i nawet sam ksiądz proboszcz z pobliskiego kościółka. Nikt nie mógł oprzeć się przepysznym wspaniałościom, które niemalże rozpływały się w ustach. A Felek - jak to Felek: pracował bez wytchnienia, a gdy ktoś go wychwalał, czerwienił się jak burak. Na *** szczęście zapomniał już o tym, że był kiedyś fajtłapą. Natomiast odkrył inną, bardzo ważną, Żona Cukiernika nigdy wcześniej nie była tak rzecz. Odkąd został cukiernikiem, czuł się szczęśliwa, jak w dniu, kiedy mąż przywiózł do najszczęśliwszym diabełkiem pod słońcem! domu nowego pomocnika. Wprawdzie Fajtłapełek wydawał się jej trochę dziwny, ale z drugiej *** strony, znała wielu młodzieńców z Gruszkowa, którzy, według niej, również sprawiali wrażenie Sława Felka – cudownego cukiernika roznosiła dziwaków. I w ten oto sposób Fajtłapełek, a się od jednego miasteczka do drugiego. Echo właściwie Felek, bo tak od teraz się nazywał, zagnało ją przez łąki, góry, lasy aż do Pra-dziupli, zamieszkał w małej chałupce wraz ze starym mieszczącej się na granicy królestwa. Pra-dziupla małżeństwem. Żona Cukiernika traktowała znajdowała się w samym sercu Pra-dębu liczącego go jak syna. Rano przynosiła mu mleko na milion lat i od czasu odejścia Królowej Sów – śniadanie, wieczorami zaś cerowała chłopięce Wielkiej Pra-sowy – była opuszczona. To właśnie spodnie. Cukiernik był bardzo dumny ze swojego ją upatrzyli sobie na siedzibę dwaj czartowscy
37
bracia: zwinny jak wąż Asol i obżartuch Karetus. Braci od diablęctwa nazywano Asem i Karetem. Oj, nie było większych obiboków w całym piekle! Pięciokrotnie wygrali konkurs na „Leniucha Roku”, a siedmiokrotnie zdobyli puchar Lucyfera w zawodach w leżeniu na brzuchu. Kiedy już jednak stali się dorosłymi diabłami, musieli wykazać się czymś więcej niż talentem do leniuchowania. Dlatego też piekło wydelegowało ich na Ziemię, aby odnaleźli jak najwięcej opuszczonych młynów, w których Rada Czartów mogłaby kwaterować inne diabły. Ale co tu dużo mówić! Ani Asowi, ani Karetowi nie chciało się pokonywać setek kilometrów w deszczu lub w gorącym słońcu tylko po to, aby odszukać opuszczony młyn. Głowili się więc, co by tu zrobić, aby nic nie robić, a że rozumki mieli wielkości orzeszka ziemnego, myśleli bardzo długo. Z pomocą przyszedł im kruk Plotkarz, który wykrakał wszystkim zwierzętom w lesie, że Wielka Pra-sowa przeżyła bolesny zawód miłosny i, upokorzona, odleciała do innego królestwa. Taka informacja i dla Asa, i dla Kareta była na wagę złota. Czym prędzej udali się do Pradziupli, aby się w niej ukryć. Całe dnie grali w karty, śmiejąc się do rozpuku diabelskich kiszek z nieszczęśliwej Pra-sowy, która zakochała się w szewcu z Gruszkowa. Dla czartowskiego rodzeństwa była to najśmieszniejsza historia miłosna, jaką kiedykolwiek słyszeli. Pra-sowa bowiem od lat była uważana za starą pannę i niechętnie przebywała w męskim towarzystwie. Aż tu, ni stąd, ni zowąd, straciła głowę dla szewca z Gruszkowa. Szalejąc z miłości, w każdą noc przylatywała pod okno ukochanego z nadzieją, że wysłucha przepięknych sowich serenad. Ale niestety, szewc nie odwzajemniał jej uczuć... Ba! Któregoś wieczoru rzucił w nią starym kaloszem! Tego już było dla Królowej Sów za wiele! Nie żegnając się z nikim, włożyła na siebie żałobne pióra i odleciała... I nawet kruk Plotkarz nie wiedział gdzie!
I tak czartowskie rodzeństwo próżnowało, ile miało sił, aż do dnia, kiedy do Pra-dziupli dotarła wieść o wspaniałym cukierniku Felku. Po otrzymaniu tej strasznej wiadomości bracia naostrzyli rogi. – Cóż to za cudowny Felek?! Macie go! Wielki nam bohater! Wybijemy mu z głowy pieczenie słodkości! – krzyczeli i, nie zwlekając ani chwili, wyruszyli do Gruszkowa. Chałupka Cukiernika mieściła się w samym centrum miasteczka, toteż czartowscy bracia bardzo szybko ją odnaleźli. Przyczaili się w krzakach i… gdyby mieli serca, to zapewne dostaliby zawału. Nie mogli uwierzyć w to, co zobaczyli! As z wrażenia wybałuszył oczy i wysyczał: – Bracie! To jest Fajtłapełek, niedorajda z naszej klasy! Piekło wysłało za nim list gończy. – Masz rację! – Karet zmarszczył brwi. – No, tak! Poczekaj, poczekaj. Miałem ten list w kamizelce. O! Jest! P...O…SZ… – Daj mi ten list, Asie! Ja go przeczytam. – Karet spojrzał na brata z wyższością, ponieważ As nigdy nie nauczył się płynnie czytać. POSZUKIWANY! DIABEŁ FATUMPELES (PRZEZWISKO: FAJTŁAPEŁEK) WZROST - 165 diabelskich centymetrów WAGA - 68 czartowskich kilogramów ROGI - dwa, równe, średniej wielkości, zadbane OGON - rzadki, trochę przykrótki KOPYTKA - zgrabne ZNAKI SZCZEGÓLNE - błękitne oczy FATUMPELES DOPUŚCIŁ SIĘ KARYGODNEJ ZBRODNI! Z Ł A M A Ł C Z A RT O W S K I E P R AW O I ŚWIADOMIE OPUŚCIŁ CHATĘ DIABLICY ZŁOŚNICY TRZYDZIESTEGO DNIA, DWUDZIESTEGO MIESIĄCA, ROKU DIABELSKIEGO 120000666.
38
N A G R O D Ą Z A S C H W Y TA N I E FATUMPELESA LUB PODANIE INFORMACJI, GDZIE POSZUKIWANY SIĘ ZNAJDUJE, JEST: siedmiodniowa wycieczka dla dwóch osób do wrzącego jądra Ziemi ORAZ DODATEK SPECJALNY: 4 tony smacznych, tłustych much z egzotycznej Wenezueli. Kontakt: Diabeł Prokur III Podpisano: Rada Czartów Co tu dużo mówić. As i Karet rozpoznali poszukiwanego przez piekło Fatumpelesa! – Skontaktujmy się natychmiast z Prokurem. Cztery tony egzotycznych much nie mogą nam uciec sprzed nosa! – wykrzyczał Karet. – Zgłupiałeś do reszty, braciszku – odrzekł As. – Nie możemy się ujawnić. Być może Czartowska Rada i za nami wysłała list gończy. Ajajajaj! Zaczynam się bać. Co oni nam zrobią? – jęczał. – Mogą zaczarować nas w niewinne sarenki albo... – czart zaczął trząść się jak galaretka – przemienić w piękne baletnice i rozkazać tańczyć w balecie! – Tańczyć w balecie! Tylko nie to! – Karet o mało co nie zemdlał. – Braciszku, przyznajmy się do tego, że leniuchowaliśmy w Pra-dziupli. Zdradzimy Radzie, gdzie Fajtłapełek przebywa i dla szatańskiego spokoju zrzekniemy się nagrody. Być może Rada Czartów nam wybaczy… I jak powiedział Karet, tak czartowskie rodzeństwo uczyniło. Wrócili z podkulonymi ogonkami do piekła i, przekrzykując się wzajemnie, opowiedzieli Radzie o wszystkim, co widzieli. *** Tymczasem Felek wracał do domu z meczu piłki nożnej. Nawet w najczarniejszych snach nie przyszłoby mu do głowy, jakiego występku dopuścili się As i Karet. Nadchodził wieczór. Stara Cukiernikowa właśnie podawała kolację na stół, aż tu nagle...
39
Z pieca buchnął żywy ogień! Przez Gruszkowo przeszła potężna wichura, zrywając dachy domów w całym miasteczku. Wietrzysko szalało, wyrywając z korzeniami najstarsze drzewa, aż w końcu zatrzymało się nad chatą Cukiernika. Kuchnia wypełniła się wszystkimi odcieniami czerwieni. Podłoga drżała, a z sufitu spadały odłamki tynku. Cukiernikowa wskoczyła do łóżka, przykrywając się po uszy pierzyną. Fik! Myk! Pstryk! Huk! Huk! Huk! I przed oczami starej kobiety ukazała się Czartowska Rada! Nie mniej zdziwieni byli Cukiernik i Felek, którzy, słysząc wrzask Cukiernikowej, czym prędzej pognali do kuchni. Sędziwe diabły w czarnych togach z pogardą spoglądały na Fajtłapełka. – Z piekła nie da się uciec, Fatumpelesie! – przemówił Ogniohuk. – Czeka cię diabelski sąd! – zagroził. – Hahaha! – zaśmiał się Bumelos. – Koledzy Pedagofelesi, już dawno się tak nie uśmiałem! Zobaczcie, jak nasz czart wygląda w tym przebraniu! Hahaha! Mógłbyś dostać w piekle angaż błazna. Od dawna nasz Czcigodny Książę Ciemności Lucyfer poszukuje błaznów do swojej teatralnej trupy. Hahaha! – natrząsał się. – Nie jestem błaznem. Jestem cukiernikiem Felkiem z miasteczka Gruszkowo – dumnie odrzekł Fajłapełek. – Co... co!!! Na co ten zbłąkany diabeł sobie pozwala! – Bumelos tak się oburzył, że aż poczerwieniały mu rogi. – Dość tych żartów! – powiedział Rakus. – Zabieramy cię do piekła, a tam będziemy już rozmawiać inaczej. Na te słowa żona Cukiernika wylazła z łóżka i całym ciałem (a była to kobieta wielkości dwóch kuchennych stołów) zastawiła czartom drogę. Stary Cukiernik natomiast wydawał się bardzo spokojny. Był już na tyle stary i mądry, że doskonale wiedział, jak z czartami postępować. Poprosił więc Felka, aby przyniósł ze spiżarni ciastka, pierniki, kołacze, słowem, wszystkie
słodkości upieczone tego samego dnia. – Czym chata bogata, szanowni panowie! – rzekł Cukiernik. – Przed tak daleką podróżą wypadałoby dobrze się najeść! Diabły spoglądały na siebie ze zdziwieniem, a świeżutkie łakocie kusiły zapachem. Po długiej naradzie postanowiły zostać na kolację. Co to była za uczta! Świat takiej uczty nie widział! Czarty obżerały się do woli, wychwalając wszystkie smakołyki: pachnące kremówki, kokosowe ciasteczka, śliwki w marcepanie. Zdawało się, że biesiadzie nie będzie końca i dopiero nad ranem zmęczona Rada Czartów usiadła na kanapie. – To musiała być diabelska robota! – powiedział rozanielony Rakus, oblizując pazury z bitej śmietany. – Takich cudownych pyszności nie mógł upiec zwykły śmiertelnik! – W rzeczy samej – powiedział Cukiernik. – Są to rarytasy, które przyrządził wasz Fajtłapełek! Diabłom zaparło dech w piersiach. Spojrzeli na Fajtłapełka z uznaniem i ciężko im było pozbierać myśli. – Fajtłapełku, jesteśmy dumni, że potrafisz upiec tak wspaniałe szatańskie pokusy – westchnął Rakus – ale… musisz wrócić z nami do piekła. I kto wie, jak zakończyłaby się historia Fajtłapełka, gdyby nie sprytny Cukiernik. Nie od dziś wiadomo, że starzec znał się na sztuczkach nie gorzej niż diabły. Podkręcił więc siwego wąsa i rzekł: – Szanowni panowie! W piekle Fajtłapełek nie będzie mógł piec tych pyszności, ponieważ natychmiast spaliłyby się w piecu. Sami najlepiej wiecie, jak w waszym królestwie jest gorąco. – Wiemy, wiemy – przytaknęły obżarte czarty. – Mam dla szanownych panów wspaniałą propozycję. Zostawcie go u mnie na stancji, a ja obiecuję cotygodniową dostawę świeżych słodkości do piekła za darmo.
Czarty podniosły się z kanapy. – Co zrobić? – dumały. – Zabrać ze sobą Fajtłapełka i nie mieć z niego żadnego pożytku czy zostawić na Ziemi i zyskać darmową dostawę godnych grzechu smakołyków? Naradzały się w tej sprawie ponad dwie godziny, aż w końcu przemówił sędziwy Rakus: – Zgadzamy się na umieszczenie Fajtłapełka na stancji. Rada Czartów uznała, że Fajtłapełek nie nadaje się na diabła i tylko przynosiłby wstyd piekłu! Na te słowa Fajtłapełek radośnie zastepował kopytkami, a w podziękowaniu przyniósł ciasto z gruszek w kształcie serca. – A cóż to jest? – zapytał Ogniohuk. – Ciasto z gruszek. U nas w Gruszkowie jest ich pod dostatkiem – odrzekł diabełek. Rada Czartów oburzyła się nie na żarty! Wprawdzie wypieki Fajtłapełka nie miały sobie równych, ale przyjmować ciasto w kształcie serca to już było dla nich stanowczo za wiele. Ale i tym razem Cukiernik wiedział, jak rozmawiać z czarnymi mocami. – Szanowni panowie – rzekł. – Proszę, nie zrażajcie się kształtem ciasta. Nikt nie ma przecież wątpliwości, że zostało upieczone z prawdziwym diabelskim sercem! – No, tak, tak. – Czarty zwiesiły pyski, rezygnując z dalszej dyskusji. Przyjęły prezent, pożegnały się i... Huk! Huk! Huk! Frrrrrrrrrrr... Odleciały kominem. Odtąd Fajtłapełek, a właściwie cukiernik Felek, żył spokojnie w miasteczku Gruszkowo. Swoją cukiernię nazwał (i trudno się temu dziwić): Cukiernia - Diabelskie Sztuczki.
40
FALE Weronika Stępkowska
Virginia Woolf opowiada w “Falach” koleje życia grupki przyjaciół, od wczesnego dzieciństwa do późnej starości, spędzonego głównie w Wielkiej Brytanii bliżej początku XX wieku. Autorka obywa się bez fabularnych “wypełniaczy”, nie prawi też morałów. Najdonośniej rozbrzmiewają tu te rozmowy, które słyszymy, kiedy wokół zapada cisza: dialogi podświadomości z niedookreślonym „ty”, które czynią nasze istnienie możliwym.
Autor: Virginia Woolf Tytuł: Fale wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Data wydania: 2007 ISBN: 9788308040898
Jinny skacze jak płomyki przebiegające między szczelinami w ziemi. Porusza się. Tańczy. Ani na chwilę nie przestaje poruszać się i tańczyć. Jest impulsywna, może odrobinę lekkomyślna. Susan za to spokojniejsza, bardziej godna zaufania, ale zarazem – tradycjonalistyczna, widząca swą przyszłość w małżeństwie. Rhoda to marzycielka żyjąca w świecie wyobraźni. Trapią ją różne niepokoje, które opisuje: Kiedy jestem sama, często spadam w pustkę. Muszę ostrożnie stawiać stopy, żeby nie spaść z krawędzi świata w nicość. Muszę uderzać ręką w jakieś twarde drzwi, żeby przywołać się z powrotem do ciała.
Równie ciekawie i różnorodnie rysują się postaci męskie: Bertrand jest – z wyboru i zamiłowania – “opowiadaczem” historii, w których sens i realność sam zaczyna wątpić na koniec. Louis romansuje z kolejnymi kobietami, czując się jednocześnie wyobcowany z powodu swojego pochodzenia. Neville – wielki esteta – zakochuje się nieszczęśliwie w przystojnym koledze z klasy, Percivalu. Wszystkie te his-/herstories – dzięki zastosowaniu przez pisarkę techniki strumienia świadomości – poznajemy z punktu widzenia (i odczuwania) bohaterów. To jednak nie jedyna innowacja wprowadzona przez Woolf. Znajdziemy tu także dwa odważne, jak na tamte czasy, wątki homoseksualne, do dziś aktualne w swojej sugestywności. Pierwszym reprezentantem tej “opcji” jest Neville, zadurzony – jak wspominałam – w szkolnym koledze. Drugi natomiast “casus” przedstawię słowami samej zainteresowanej, mianowicie Rhody: Wybieram jakąś nie znaną mi twarz po drugiej stronie sali i nie mogę pić herbaty, kiedy naprzeciw mnie siedzi ta dziewczynka, której imienia nie znam. Krztuszę się. Gwałtowność uczucia wstrząsa mną na wszystkie strony. Jest to więc homoseksualizm doświadczany w dość wczesnej młodości. Nie podejrzewam oczywiście pisarki o chęć zinfantylizowania w ten sposób safizmu. Widzę tu raczej ciekawe odwrócenie pokutującego stereotypu, że lesbijką zostaje się w wyniku rozczarowujących wczesnych kontaktów z płcią przeciwną. I że w miłości lesbijskiej “chodzi tylko o seks”. Portretując cykle i obroty “kół losu”, pisarka używa alegorii burzliwych zjawisk przyrody. Dzięki temu perypetie bohaterów nabierają egzystencjalnej głębi. Również dlatego warto wysłać w kierunku tej książki energię swojej wyobraźni. Powróci jak fala.
RECENZJA
42
KRAKOWSKI KREDENS
Ewa Skalec (chani)
Książka zwraca na siebie uwagę tajemniczą okładką. Co też znajduje się w tym pięknie rzeźbionym, starym kredensie, który z pewnością pamięta przynajmniej II RP, a może nawet i czasy zaborów? Jakie tajemnice kryją szafki i szufladki? Jaką historię usłyszymy w trakcie ich otwierania? «Krakowski kredens» Krafta trudno nazwać powieścią. Przynajmniej ja mam trochę oporów w tej kwestii. Skłaniałabym się bardziej do nazwania książki zbiorem biografii osób należących do rodziny Walasików i ich najbliższych. Poznajemy losy Stanisława, jego żony Janiny, ich dzieci: Marii, Piotra, Gabrieli i Michała, a także Tomasza – męża Marii i Dariusza – męża Gabrieli. Na zakończenie Autor serwuje najmocniejsze uderzenie, które na długo pozostaje w pamięci. Autor: Mateusz Kraft Tytuł: Krakowski kredens Wydawnictwo: Psychoskok Data wydania: 26 marca 2013 ISBN: 9788379001361
Starsza pani słyszy w torebce dzwonek telefonu komórkowego. Nie mogąc się przyzwyczaić do nowej technologii, złorzeczy całemu światu – świat bez komórek miał się całkiem dobrze. W końcu udaje się odebrać połączenie. Dowiaduje się, że jej męża przed chwilą zabrało pogotowie. Co się stało? Jak to możliwe? Przecież Stanisław czuł się dobrze, gdy wychodziła na zakupy. Jej życie ma się odmienić... Próbuje dodzwonić się do dzieci i w tym momencie poznajemy członków rodziny Walasików, z perspektywy Janiny – żony i matki. Jedziemy z nią do szpitala, gdzie Stanisławowi nie przepowiadają przeżycia nocy. Tu dopiero zaczyna się prawdziwa historia. «Krakowski kredens» zbudowany jest z wielu tajemnic, ukrywanych uczuć, nieczystych intencji podszytych pychą, zazdrością, nienawiścią oraz żądzą władzy i pieniędzy. Nie spodziewajcie się jednak jakiegoś porywającego procesu spadkowego po Stanisławie ani nic w tym stylu. Opowiedziane historie dotyczą bowiem przeszłości krakowskiej rodziny i wszystkie kończą się mniej więcej w drugim dniu po wypadku głowy rodu. Książka jest dość pesymistyczna, choć nietrudno uwierzyć, że mogłaby być rzeczywistą historią. Z pewnością takie rodziny istnieją – właściwie patologiczne, na zewnątrz idealne, żyjące w zgodzie, na poziomie, szanowane przez otoczenie, a wewnątrz zgniłe, do cna zniszczone... Czy wyniknie z tego choćby jedna pozytywna rzecz? Czy Piotr pogodzi się z ojcem, który nie potrafił zaakceptować tego, że syn przyjął święcenia kapłańskie? Czy Gabriela wybaczy matce, że z jej winy nie może mieć dzieci? Czy Michał zacznie traktować życie jak przystało na dorosłego człowieka? Jak zachowa się Maria, gdy dowie się, że całe życie ją okłamywano i nic nie jest takie, jak sądziła? Barwna mozaika postaci i wiążących się z nimi życiorysów z pewnością nie pozwoli Wam oderwać się od lektury,
RECENZJA
43
jednocześnie spędzając sen z powiek i pozostając na długo w pamięci. W tym niedługim tekście Kraft zawarł obraz przerażający i obrzydliwy, a jednak okrutnie prawdopodobny. Z pewnością takie rodziny się zdarzają, myślę jednak, że są rzadkością. W każdym domu musi być jakaś «czarna owca», nie wydaje mi się jednak, by takie natężenie zła i amoralności mogło się zgromadzić w jednej rodzinie. Choć... Nie. Zastosowane przez Autora przejaskrawienie i uwypuklenie problemu ma czytelnika zmusić do zastanowienia się nad stanem społeczeństwa i tego, co w życiu rzeczywiście ważne. Zabieg taki znany jest od stuleci i trzeba przyznać, że Kraftowi udał się doskonale. Poza tym «Krakowski kredens» napisany jest bardzo dobrze pod względem konstrukcyjnym i językowym, a i redakcja tekstu została wykonana rzetelnie. Czyta się wyśmienicie, choć treść nie jest prosta do przyswojenia. Jeśli szukacie miłej i przyjemnej lektury, lepiej sięgnijcie po coś innego. Jeśli natomiast chcecie poobcować z literaturą z wyższej półki, to «Krakowski kredens» z pewnością jest jedną z tych pozycji, które się na niej znajdują. Polecam.
44
RECENZJE
CO TY WIESZ O KOBIETACH?
Blaszka
„Biliśmy go tak mocno, że na zakrwawionym kiju pozostały… kawałki kości czaszki […]. Wróciłem wieczorem do domu i postawiłem kij w kącie. Nad ranem patrzę, a kij stoi w tym samym miejscu, tyle że jest czyściutki, wymyty, gotów do dalszego użytku. Ela go umyła i nie zadawała zbędnych pytań”. Na powyższy fragment natknęłam się, przeglądając w bibliotece książkę pt. Masa o kobietach polskiej mafii. W taki oto sposób opowiada o swojej żonie dawny pruszkowski gangster - obecnie świadek koronny, którego zeznania przyczyniły się do licznych aresztowań przedstawicieli świata mafii - Jarosław Sokołowski „Masa”. Doznaliście szoku? Autor: Artur Górski Tytuł: Masa o kobietach polskiej mafii Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Data wydania: 18 marca 2014 ISBN: 9788378397199
Bo ja tak. Postanowiłam zatem bliżej poznać kobietę, żonę i matkę, która milcząco wspierała zbrodnie męża. Chciałam dowiedzieć się, jakie motywy nią kierowały: miłość, strach, zniewolenie, degeneracja moralna, niepozwalająca na odróżnianie dobra od zła?
W przeważającej części książka zawiera wywiad przeprowadzony przez dziennikarza, Artura Górskiego, z wcześniej przedstawionym Jarosławem Sokołowskim. Autorzy kilkukrotnie podkreślają, że jest to prawdziwa opowieść o pruszkowskiej mafii, odarta ze stereotypów utrwalanych przez film i literaturę. Trudno ocenić wiarygodność wypowiedzi, lecz trzeba przyznać, iż książka przedstawia mało chlubne fakty z życia Masy i jego kompanów. Rzec można: mało chlubne dla przeciętnego odbiorcy, ponieważ czytając, odniosłam wrażenie, że główny bohater szczyci się swoimi dokonaniami, gdy na przykład z nonszalancją wspomina jednorazowe wyjście do salonu mercedesa i zakup trzech najwyższej klasy modeli, dwóch dla siebie i jednego dla żony. Zatem - czy tak hojnie obdarowana żona nie powinna była okazywać wdzięczności w postaci pielęgnacji kija bejsbolowego? Czy taki prezent wystarczająco zagłuszał wyrzuty sumienia? Czy tłumił naturalną kobiecą zazdrość żony o męża? Czy raczej usypiał czujność? Masa z niejaką dumą przyznaje się do setek, a może tysięcy, a może nawet setek tysięcy pozamałżeńskich stosunków seksualnych, których zaistnienie starał się ukrywać przed ślubną partnerką. Dzisiaj podkreśla, że zawsze kochał tylko żonę, a bliskie znajomości z innymi kobietami stanowiły nic nieznaczące przygody. Na tyle nieznaczące, że przygodne panie otrzymywały prezenty w postaci mieszkań, samochodów, drogiej biżuterii. Czy pani Ela przez te wszystkie lata godziła się w duszy na rozwiązłe życie małżonka, czy rzeczywiście nic o nim nie wiedziała? Jak czuje się teraz, po opublikowaniu zwierzeń znanego
RECENZJA
45
gangstera? Jak może czuć się kobieta wielokrotnie zdradzana, podczas gdy jej mąż wcale nie uważa za zdradę swoich przygód, a jako jedyne wyjaśnienie podaje obowiązek takiego stylu życia w mafijnych realiach? Niestety, postawione pytania zostają bez odpowiedzi. Pani Ela nie wypowiada się na kartach opowieści Masy, ciągle pozostając tylko milczącą żoną. Lecz nie tylko o żonach jest w książce mowa: „Mimo że jechaliśmy z żonami, szykowaliśmy się na wielkie dymanie”. Zdecydowanie większa część relacji dotyczy „panienek, dup, dziwek, modelek i tak zwanych przyzwoitych dziewczyn, nad którymi trzeba było trochę popracować”. Czasem w sensie siłowym. Jarosław Sokołowski otwarcie mówi o kobietach (nie podaje nazwisk, ale często wiadomo, o kogo chodzi) robiących niegdyś kariery dzięki wsparciu mafii w zamian za usługi seksualne, w tym o kandydatkach do tytułów „najpiękniejszych Polek” w różnych konkursach regionalnych, ogólnopolskich i polonijnych. Wyraża się o nich w sposób protekcjonalny i pogardliwy. Z jednej strony drażni mnie samczy szowinizm, a z drugiej - jestem zażenowana kobiecością w takim wydaniu. „Pruszkowscy” starali się naśladować sposobem bycia chicagowskich mafiosów, tyle że „tam był swing, u nas disco polo”, nie tylko w sensie muzycznym, ale i mentalnym. Jak Masa sam przyznaje, większość jego kompanów to troglodyci. Dla potwierdzenia takiej opinii przytacza sporo drastycznych faktów. Nie odbiera się jednak wspomnień Jarosława Sokołowskiego jako chęci wywołania sensacji, jest to raczej swobodna opowieść człowieka, dla którego podobne wydarzenia stanowiły chleb powszedni, i choć osobiście jestem zniesmaczona porcją takiego chleba, to uważam, że być może watro pokusić się o przeczytanie książki, by następnie rozważyć temat kondycji współczesnego człowieka.
46
RECENZJA
Każdy człowiek od chwili narodzin zaczyna układać swoje puzzle
Marta Grzebuła
Puzzle. Gdybym jednym słowem pokusiła się o podsumowanie, czy dałabym radę? Tak. Destrukcja, to byłoby odpowiednie słowo. Destrukcja — zniszczenie tego, co jest w drugim, jakże małym człowieku. Zniszczenie tego, co niewinne. Wraz z moją przewodniczką przeżywałam niemal od nowa to, co było bez mała i moim udziałem. Lecz na mojej drodze życia Bóg (los?) postawił wyjątkowo mądrą, kochającą kobietę — mamę.
Autor: Tori Ritner Tytuł: Puzzle Wydawnictwo: Psychoskok Data wydania: 30 stycznia 2014 ISBN: 9788379001651
Czytając tę powieść, niewymownie współczułam bohaterce. Buntowałam się, nie mogąc pojąć, do czego zdolni są bliscy kobiety, aby zamienić jej życie w piekło. Zniewolona, osaczona — jako dziecko alkoholików — niemal panicznie usiłowała się ratować, szukając miłości i akceptacji u innych. Czy jej się to udało? A może, na przekór znanemu powiedzeniu, wypadła spod rynny na deszcz? Czy zawsze konsekwencją naszych wyborów oraz decyzji jest to, co nas spotyka? Czy zawsze zasłużenie? Było południe, gdy zaczęłam zgłębiać kolejne strony powieści, lecz od czasu do czasu musiałam się od niej oderwać. Dlaczego? — spytasz. Zaraz do tego wrócę.
Spoglądałam przez okno. A za nim chłód, śnieg i zapadająca szarówka. Schyłek dnia. Odnalazłam w tym widoku analogię do Puzzli. Moja przewodniczka niczego, oprócz chłodu uczuć, reżimu wychowawczego lub — odwrotnie — skrajnego zaniedbania, nie zaznała. Nie mająca tak naprawdę przykładu ani wsparcia (poza jedną osobą), usiłowała przetrwać. Tak, dosłownie, przetrwać, popełniając po drodze masę błędów. I teraz dokończę myśl. Dlaczego musiałam przerywać — choćby od czasu do czasu — czytanie? Bo w takim samym stopniu było mi jej żal, co byłam na nią zła. Ale przecież i mnie osobiście znane jest powiedzenie: ”Spisany przez kalkę scenariusz życia”. Mimo faktu, iż uczyłam się psychologii, iż daje ona odpowiedź na to pytanie, nie potrafię pojąć złożonych mechanizmów naszej podświadomości. Dlaczego tak często popełniamy błędy naszych rodziców, powielamy ich życie? Kobieta szuka mężczyzny podobnego do ojca, chłopak kobiety podobnej do matki. Zapętlamy się, początkowo nieświadomie… i spadamy na dno. Bardzo często „stajemy się” naszymi rodzicami. Mieszkam w dość specyficznym środowisku i widzę to powielanie. Czy mojej przewodniczce uda się „oderwać od korzeni”? Czy nie popełni niemal identycznych błędów? A gdy dorośnie, gdy sama stanie się matką, jaka będzie? Gdzie ucieknie od dramatu, od poniżenia, które zgotował jej i dzieciom partner? Na ile uświadomi sobie, że nie uczyniła nic, co mogło, co powinno było zmienić jej życie, dać lepszą przyszłość?
RECENZJA
47
Oceniam! Znów to robię. Niedobrze. Tak nie wolno. Kolejna silna refleksja wtargnęła w mój umysł. Kiedy dziecko nie ma wzorców, nie ma tak zwanego punktu oparcia — punktu moralności, prawości opartej, czy też wywodzącej się z daru miłości — jak może (upraszczając) ofiarować innym coś, czego istnienia nawet nie podejrzewa? „Z pustego i Salamon nie naleje”. Tak, to prawda. Ale może bohaterce się udało? Od każdej reguły jest wyjątek, nieprawdaż? Choć z drugiej strony moja przewodniczka, nie mająca poczucia własnej wartości, ucząca się od innych (czasem złej, toksycznej miłości), postępująca metodą prób i błędów, wkracza w dorosłe życie. I sądzę, co smutne, że do przewidzenia jest kolejność rzeczy. Ale czy, mimo wszystko, przejdzie metamorfozę? Czy z porozrzucanych w chaosie cząstek życia, cząstek emocji, chwil — niczym owych puzzli — uda jej się stworzyć obraz? Jeśli tak, to jaki on będzie? Pełny piękna, blasku słońca i zieleni drzew, błękitu nieba i srebra wody? Czy wręcz odwrotnie, stanie się czarną, mroczną plamą, wypełnioną jedynie łkaniem i bólem? A jeśli nawet w tej głębi mroku komuś uda się rozpalić światło, dać iskrę, czy dostrzeże szansę dla siebie, dla dzieci? Mimo iż — na szczęście — nie do końca mogłam identyfikować się z moją przewodniczką, bardzo emocjonalnie podeszłam do tej powieści, i to już niemal od samego początku. Długo rozmyślałam nad jej treścią. Nad przesłaniem. Czy było ono wystarczająco czytelne? No cóż, Drogi Czytelniku, sprawdź to sam. I choć, być może, nie jest to książka dla każdego — z reguły wolimy unikać słów pełnych cierpienia; historii, gdzie życie (owszem) kołem się toczy, ale wygląda jak swoiste koło tortur — to zachęcam Cię do tej lektury. Bo czy aż do samego końca tak będzie? Dowiesz się tego, jak sądzę, sam. I raz jeszcze podkreślam, że nie jest to lektura o skowronkach, o miłości — użyję tu znanego porównania — lekkiej łatwej i przyjemnej. Historia ta jest, niestety, obrazem ze zwierciadła jakże prawdziwego życia. Nie ma tu fikcji, choć — paradoksalnie — o powieści Tori Ritner należy mówić jako o fikcji literackiej. Moim zdaniem jest w tej książce czystość emocji i przekazu, bardzo wnikliwa analiza oraz pięknie ukazany „efekt domina”. Dobra psychologiczna książka, do której wraca się nie tylko po to, aby szukać prawd — te są za oknem, na ulicy, na przystanku tramwajowym, gdzie właśnie śpi ululany przez życie człowiek, lub tam, gdzie media głoszą o kolejnej historii mrożącej krew w żyłach: ”Ojciec alkoholik wymordował rodzinę” — lecz po to, by móc odkryć (również w sobie) ten potencjał. Potencjał — jak było w moim wypadku — miłości, akceptacji, zrozumienia i chęci niesienia pomocy. Zdziwiłeś się — pomagać fikcyjnym bohaterom? Nie byłabym tego taka pewna. Dla mnie ta powieść jest, a zarazem nie jest fikcją literacką. Raz jeszcze to podkreślam. Istnieje wiele książek opisujących dramat, ból, poniżenie, próby dźwignięcia się z dołka, odszukania drogi i celu życia. Odnalezienia w sobie tego, co tak cenne: wiary, nadziei i miłości. I wszystko to miałoby być fikcją? Niewiarygodne, więc czy na pewno? Ja miałabym wątpliwości. Jednym słowem — polecam Ci powieść, przy czytaniu której otrzymasz odpowiedzi na wszystkie pytania, które dziś zadałam, ale jednocześnie Ty sam, Drogi Czytelniku, postawisz ich znacznie więcej. Wierząc w Twoją zdolność, w Twój dar empatii, zapraszam Cię do świata, w którym bohaterka usiłuje z kawałków własnych myśli, emocji, wrażeń czy minut ułożyć (niczym puzzle), zbudować od postaw swój obraz życia.
48
RECENZJA
Wstrząsająca terapia
Dominika Świątek
Debiutanckie dzieło berlińskiego autora Sebastiana Fitzka od razu trafiło na listy bestsellerów i zostało okrzyknięte najpopularniejszym thrillerem psychologicznym w Niemczech. Wydana w 2006 roku Terapia wstrząsnęła czytelnikami. Bezgraniczna i bezmierna miłość do dwunastoletniej córki doprowadza ją samą do tragicznej śmierci, a ojca do utraty zmysłów. Znany i ceniony berliński psychiatra, Viktor Larenz, nie może pozbierać się po nagłym zniknięciu jedynej i ukochanej córki Josephine. Nie ma świadków zdarzenia, nie ma żadnych śladów, nie ma zwłok. Nikt nie potrafi pomóc zdruzgotanemu mężczyźnie. Dodatkowo, tajemnicze okoliczności zniknięcia dziewczynki wcale nie pomagają w jej odnalezieniu, a wręcz utrudniają śledztwo. Autor: Sebastian Fitzek Tytuł: Terapia Wydawnictwo: G+J Gruner + Jahr Polska Data wydania: 2007 ISBN: 9788360376133
Cztery lata później pogrążony w rozpaczy Viktor zaszywa się w położonym na uboczu domku letniskowym na niewielkiej wyspie. Odwiedza go tam pewna piękna nieznajoma, którą dręczą obłąkańcze wizje. Pojawia się w nich mała, znikająca bez śladu dziewczynka. Viktor zaczyna zastanawiać się, czy halucynacje nieznajomej mają coś wspólnego ze zniknięciem córki. Zgadza się poddać terapii, która stopniowo przekształca się w dramatyczne śledztwo, a potem ma diametralnie odmienić jego życie.
Fitzek w swej powieści zastosował dobrze przemyślaną gradację. Emocje i uczucia narastają wraz ze zgłębieniem kolejnych stronic książki, co sprawia, że nie można się od niej oderwać. Obawa, strach, lęk, trwoga — wszystkie te emocje kotłują się nie tylko w głównym bohaterze, ale także w czytelniku. Autor, pisząc Terapię, za nadrzędny cel postawił sobie zawładnięcie naszą psychiką. Boimy się końca, ale podświadomie brniemy dalej, czytając z zapartym tchem. Istotnym wątkiem powieści, wbrew pozorom, nie jest choroba psychiczna ojca dziewczynki, lecz miłość, jaką ją darzy. Z jednej strony jest troskliwa, opiekuńcza — z drugiej jednak toksyczna, destrukcyjna, wręcz chora. Więź, jaka istnieje między nimi, doprowadza do brutalnej i nieuniknionej tragedii. To, w jaki sposób ojciec radzi sobie z dramatem, który go spotkał, skłania do głębszych przemyśleń, dzięki czemu zmieniamy podejście do niektórych ważnych kwestii związanych z codziennym życiem. Zaczynamy zastanawiać się nad istotą rodzicielstwa. W pewnym momencie przestajemy potępiać ojca i obsesyjną miłość mężczyzny do dziecka. Pod koniec nawet mu współczujemy, rozumiemy ogrom jego cierpień. Stawiając siebie na miejscu naszego bohatera, dochodzimy do wniosku, że sami nie podołalibyśmy tym wszystkim problemom. Doceniamy zimną krew, jaką udało mu się do końca zachować. Paradoksalnie, zdarzenia mające miejsce w powieści Fitzka istnieją również w naszej
RECENZJA
49
osobistej rzeczywistości. Pogrążony w chorobie ojciec, mimo swojego stanu i niewiedzy, stara się chronić córkę, a raczej tajemnicę z nią związaną. Bezwarunkowe i mocno osadzone w mężczyźnie odruchy mają silne odzwierciedlenie we współczesnym, pełnym sekretów i konspiracji życiu. Polecam przede wszystkim tym, którzy wciąż bezskutecznie próbują uciec przed własnym alter ego, aby zrozumieli, że spotkanie z nim to tylko kwestia czasu.
50
RECENZJE
O naturze moli książkowych
Jan Kowalski
Mól książkowy — szkodnik żerujący w książkach. Tezy: Czytanie daje drugie życie, odbierając pierwsze. Czytanie kieruje zmysły do wewnątrz. Czytanie, to mówienie do siebie cudzym językiem. Świat książki wypełnia przestrzeń, która nie istnieje; będąc w niej — również nie istniejemy. Książka kradnie imiona rzeczywistym rekwizytom i przezywa nimi swoje iluzje. Kto czyta, żyje wielokrotnie, ale nigdy naprawdę. Przeżywanie literatury jest jak jedzenie powietrza. Czytanie rzeźbi duchową sylwetkę, która przejawia się zwykle pod postacią zewnętrznej karykatury.
Czytanie zawsze odbiera miejsce myśleniu, pozorując je. Aby zacząć myśleć, trzeba oderwać oczy od lektury. Umysł mola książkowego nie jest projektorem zdolnym wyświetlać obrazy, ale białą ścianą, biernie przyjmującą każdą prezentację. Mól książkowy jest tym dla literatury, czym „kark” z siłowni dla sportu. Czytanie jest czytaniem i niczym więcej. Podróże wewnętrzne mola książkowego są siedzeniem w kinie. „Dobra literatura” istnieje i odróżnia się od „literatury złej”, która również istnieje. ***** Tematy dotyczące człowieka nigdy nie są proste ani takie, które dałoby się zamknąć w jednoznacznym poglądzie. Jednym z nich jest czytelnictwo. W świadomości ogółu czytanie książek należy do tych czynności, które bezwzględnie charakteryzują ludzi o wyższej kulturze osobistej i inteligencji. To niesprawiedliwa generalizacja i nawet gdyby przeprowadzić odpowiednie badania, wątpię, aby mole książkowe wypadły w nich lepiej od nieczytających. Przez „mól książkowy” rozumiem osobę, która powie przenoszę się do innego świata gdy czytam i czyta, żeby nie żyć, a śnić. Jak owad lata ponad ziemią i porzuca książkę tylko po to, aby chwycić następną, jakby była ona tlenem potrzebnym do życia. I tak jak palacz odpala jednego papierosa od drugiego, utrzymując poziom zatrucia organizmu, tak mól podtrzymuje poziom stężenia nie swoich majaków w głowie. Taki
FELIETON
51
ktoś jest nałogowcem nie lepszym od alkoholika, ćpaka czy wspomnianego nikotynisty. Wszyscy oni dystansują się na swój sposób od realności bądź zdrowego stanu. Może nie wszyscy to zauważą i się zgodzą, ale przesiadywanie w książkach potrafi stępić rozum, bo znieczula go na piękno świata nieuszminkowanego pomadką narracji. Świat realny jest ciekawszy od światów wymyślonych. Zawsze. Dlatego nie czytanie samo w sobie, a czytanie „dobrej literatury” należałoby propagować. Przez tę ostatnią rozumiem taką, która pomaga utrzymać ego na poziomie, nie daje mu ulecieć za wysoko. „Dobra książka” przeciera oczy, pomaga widzieć rzeczywistość wyraźniej, kreśli grubą krechą jej kontury i przegania majaki, które „zła literatura” produkuje. Książka, chcąca rozwinąć czytelnika, powinna zbliżać go do ziemi, być kotwicą, a nie balonem wynoszącym w sferę doznań nierzeczywistych. Poza tym „dobra literatura” obnaża życie, rozwiewa iluzje i podważa wszelką wiedzę oraz pewność, dając w zamian gwarancję niepoznawalności i niesamowitości świata. Wszystkie książki są dobre, bo napisane. Trzeba je czytać, bo czytanie rozwija. Ten dwuwersowy nie-wiersz chowa idiotyczną myśl większości akcji promujących czytanie. Każda potwora znajdzie swego amatora i dlatego należy wspierać tworzenie potworów, aby każde kuriozum znalazło coś dla siebie. Rynek książek, aby prężnie działał, produkuje lustra, w których nawet najgorsze jednostki przejrzą się i z radością ujrzą własne skrzywienia w ładnych kolorach. Te książki-zwierciadła schlebiają ich ułomnościom, przez co je utwardzają. Smok cieszy się z przeczytania o smoku, a cham o chamie. Tak się dzieje, ponieważ zło jest estetyzowane, wypatroszone z siebie, symboliczne, jak helloweenowy makijaż. Nie ma ono związku z rzeczywistym złem, które nie tyle przeraża, ile odstręcza, swoim istnieniem przekonuje, że nie powinno go być. Zło i głupota, a nawet niewinny smutek w książkach chcących się sprzedać, są fajne, mają landrynkową cechę rozpływania się w ustach. Szare komórki mola książkowego są kubkami smakowymi. Porównałbym czytanie do alkoholizmu, ponieważ dostrzegam pierwiastek patologiczny u moli książkowych, które nie umieją nie czytać i nie mają alternatywy rozrywkowej na zadowalającym ich poziomie, bo są (lub stali się) brzydcy, smutni i przytopieni w bagnie wyobraźni (której nota bene nie mają). Skutkiem tego ich świat wewnętrzny coraz mniej rymuje się z rzeczywistością i życiem praktycznym. Nagłaśniane przez nich akcje promujące czytanie mają ukryty cel: wciąganie do bagna urojeń i przepięknych idei wyalienowanych jednostek, wraz z obietnicą przynależenia do „elity”. To istna wiara w zaświat, który w rzeczywistości jest niczym innym jak osobowościowym cmentarzyskiem. Molami okazują się zazwyczaj nieprzysiadalne natury dla kogoś, kto nie jest duchowym wegetarianinem. Oderwane od realiów, nienaturalne, wyfiletowane i przede wszystkim fałszywie pojmujące bycie kulturalnym, przez co nieszczerze (bo programowo) miłe, w efekcie — mdłe. Bywają ślepe na treść, na sens tego, co się do nich mówi i pozostają na poziomie języka, mielenia nim. Literatura, wbrew powszechnym sądom, potrafi spaczyć — zmanierować, wykoślawić inteligencję, przykuć ją do pozoru. Nierzadko przypomina wtedy (inteligencja) diament oszlifowany w kształt kiełbasy. Niezwykle przykre wrażenie, istna profanacja czegoś tak z natury pięknego a sprzeniewierzonego. Głowa przesiadująca w zapisanych
53
FELIETON
kartkach, w języku literackim, który rządzi się swoimi prawami, zaczyna wymagać od świata, aby również komunikował się w taki sposób: poprawny, gładki oraz przyjemny. Bycie kulturalnym zamykane zostaje w języku, a co za tym idzie — w powierzchowności. Mól książkowy staje się pustą skorupką, pozorem i tego pozoru wymaga od innych, on (pozór) wystarcza. Przeraża utrzymująca się tendencja zamawiania ludzi do czytania. Po co przekierowywać koryto literatury na oborę, w której i tak wszystkim wszystko jedno? Niech to będzie koryto rzeki, a ujściem ocean, nie świński żołądek. Tym ostatnim najczęściej okazuje się żołądek mola, przez który przelatuje wszystko, nie zostawiając nic, poza wspomnieniem przeżuwania. Z książkami bywa dokładnie tak, jak ze sportem. Chociaż może nie należy obrażać sportu, a raczej jego pospolite zwyrodnienie — wyczynowość. Każda dziedzina ma swoje quasi. „Karki” są wszędzie, nie tylko w siłowni. Taki, który dźwiga ciężary ponad miarę, i wygląda jak wydepilowany samiec goryla, tyle ma wspólnego z kulturą fizyczną, ile mól książkowy z kulturą intelektualną. Ten ostatni liczy lektury, jak kilogramy i czyta na czas.
FELIETON
53
Smak podróży
Monika Olech (coca_monca)
– A pracował pan kiedyś? – Tak, próbowałem. Śnieg kurzył coraz mocniej za kołnierz. Z szarówki, która towarzyszyła przez cały dzień, powietrze bezszelestnie weszło w noc. Mróz był wszędzie. Buty grzęzły miarowo w bieli: skrzyp — szur szur szur, skrzyp — szur szur szur. Biel też była wszędzie: pod stopami, przed oczami; przybierając kształt zmrożonego kryształu, wypełniała puste miejsca w przestrzeni, które jeszcze nie stały się jej łupem. Zbierała się w czapy na plecakach i na czapkach — w stożki. Mimo iż w lesie zaległo mgliste i wypełnione padającym śniegiem powietrze, oddychało się dobrze. W górach, na wysokości tysiąca dwustu metrów nad poziomem morza, zawsze oddycha się dobrze. Strach. Tak. Coś na pewno czaiło się w lesie, bo cóż by to był za las, gdyby nocą nie żył pieśnią swoich zwierząt, drzew i wszelakiego niewymienionego życia. Coś z pewnością czaiło się w ciemnościach, stąpało na czterech łapach i żarzyło ślepiami. Pozostawało jednak niezauważone, poza zasięgiem źrenic. Naszych źrenic. Zwłaszcza że światło z supernowoczesnej latarki na wskroś — jakby z pochodni — rozświetlało drogę ciepłym blaskiem, zwielokrotnionym odbiciem śniegu i dawało złudne poczucie ciepła i bezpieczeństwa. Może bestia tliła się w głowach i rozpalała wyobraźnię? Jednak twarze nie drgały ze strachu. A może i drgały? Lecz w migotliwym świetle, w refleksach śnieżnych płatków trudno było strach wziąć za strach. Łatwiej przyznać było, że to zmęczenie. Marsz odmierzały oddechy i miarowe, wspomniane już, skrzyp — szur szur szur na cztery nogi, cztery dłonie i dwa nosy. Było w tym skrzypieniu słychać muzykę, takt do taktu — umiłowanie dla ciszy, złożoności przyrody, siły natury, respektu połączonego z pasją i z podziwem. Ze śpiewem serca, romantyzmem natury, uwielbieniem dla ziemi, która pozwala stres — jak łuski — zrzucać z siebie stopniowo, krok za krokiem. Zrzucać na tyle skutecznie, że z każdą kolejną minutą stajemy się czyści i nadzy; władni, mocni, jędrni jaźnią, trzeźwi do nabrania odpowiedniego dystansu wobec siebie i życia. Aż chce się śpiewać. Aż chce się bić w pierś, drwić, krzyczeć, że jest się zrodzonym, spełnionym, niespełnionym od nowa i znów raz jeszcze. S t w o r z o n y m. Właśnie wtedy, podczas pozornie monotonnego cichego szur szur, pośród mrozu i oparów żywicy, pośród myśli o czystej energii i przyjemności bycia tu i teraz, pośród gór, przypomniała mi się książka — dokument drogi: Pieśń stworzenia podróżnika Brusa Chatwina*. Jeszcze w poświacie zimy nagość zmieniała z wolna kolor skóry. Śnieg i mróz ustąpiły miejsca słońcu na jedno skinienie ciemnych źrenic. Postać zrobiła się szczerbata, wyrosły jej czarne kręcone loki. Miała odciski, ropnie na stopach i nadszarpnięte zębem czasu dłonie. Przepasana ledwo opaską, bosa, śpiewała pieśń stworzenia dla kolejnej odkrytej przez siebie rzeczy. I czegóż tam nie było obok niej… Woda, słońce, ziemia, piasek, skały czerwone jak heban. Kangur był, koala, pustynne jaszczurki i skowyt dingo, niemożliwy skwar w samo południe i spokój nocnego czuwania, zawieszonego pod Krzyżem Południa pod akompaniament cykad. Był wreszcie on sam, Aborygen. Siedział obok Brusa na ziemi w cieniu eukaliptusa i z namaszczeniem objawiał swój świat, swoją wiarę i wolę życia. Objawiał esencję. Odkrywał serce z pietyzmem od wieków strzeżonej tajemnicy. Kreślił w piasku hymn dla wchodu
ESEJ
54
słońca. W jego postawie, zmęczonych barkach, głowie przechylonej nieznacznie w prawo nie było zakłamania, skrywanej chytrości i ukrytego fortelu, który mógłby — w razie potrzeby — przeciwko nam wykorzystać. Był jak niewymuszona uczciwość, czysta wola, nieskalana, choć zgwałcona przez lata wskutek zepchnięcia na margines. I choć efekty — delikatnie rzecz ujmując — nieszczęśliwych zbiegów okoliczności, noszące znamiona eksterminacji, odcisnęły piętno, hebanowo-brunatna twarz wciąż była posiadaczką uśmiechniętych oczu. (W okresie wielkich kolonizacji Ameryka Północna stała się kontynentem pionierów, ziemią obiecaną, natomiast Australia — niestety — miejscem zsyłki, kontynentem więźniów i namiestników, kolonią karną. Tym samym również rajem dla popaprańców bożych; jedynych sprawiedliwych, odmierzających prawo i monopol na życie według własnych dekalogów i wygody). Wspomniany nie posiadał outdoorowych butów, ubrania z membraną i tego, bez czego Europejczyk dwudziestego pierwszego wieku nie potrafi sobie już radzić. Niemniej, właściciel skóry ciemnej jak gorzka czekolada od Lindta był wolny i jego duszy nie rozszarpywały na strzępy brak czasu, budziki, ścisk w metrze, znienawidzona jazda podmiejskim, korki, domówki u „znajomych”, terminy, pogoń… pogoń za nie wiadomo (już) czym: za złudą, mistyfikacją narzuconego nam przez nie wiadomo kogo pościgu w próżnię. Tenże właśnie Aborygen, po otwarciu książki, kładzie rękę na naszym ramieniu i wyrywa z potrzasku. I jest w tym diabelnie skuteczny. Zwłaszcza kiedy zaczyna zaśpiew o ziemi, o historii, gdzie się wszystko pieśnią stworzenia zaczyna i kończy stare. Bo Aborygeni wyśpiewali świat, nim ktokolwiek powiedział pierwsze słowo. I nie odwracają się za maruderami. Trzeba nadążyć, dać sobie zaufać i mieć dużo wewnętrznej siły, żeby wytrwać, ale potem… Książka tak oto mnie porwała — świeżością, prostotą i uczciwością; w spokój, który toczył się własnym, po części tajemniczym rytmem. Siłą, wiarą i wolnością, która ściska za serce, ilekroć trzeba powrócić do normalnego świata. I to był ten właśnie rytm: skrzyp — szur szur szur, skrzyp — szur szur szur, do złudzenia przypominający odgłos kroków stawianych na śniegu. Były chwile, że traciłam poczucie czasu i wracałam niechętnie do teraźniejszości. I ogromnie zazdrościłam Brusowi, że nie pozwolił sobie wyrwać serca. Poszedł: za śpiewem cykad i pomrukami nocy, za wiatrem i słońcem, na uprażoną, bezwstydną ziemię. (Swojego czasu porzucił pracę, wysyłając legendarny telegram: Wyjechałem do Patagonii na 6 miesięcy, zrywając tym samym współpracę ze słynnym brytyjskim domem aukcyjnym). Jego Australia, Interior Aborygenów — piękne, odzyskiwane właśnie. Jak na poły spiralny wzór, z na przemian powtarzającymi się, autonomicznymi paskami czerni i bieli, okalającymi się nawzajem, gdzie tak naprawdę nie wiadomo, czy figura symbolizuje szczyt czy głęboką studnię. A od patrzenia na nią bezustannie kręciło się w głowie. Wciągała i hipnotyzowała, czyniąc z błahostek epopeje, z epopei drobiazgi. Sprawiała falę w przypływach i odpływach. Wciągała i pogrążała jaźń w mistycyzmie, jednak bez ingerencji w nasze dusze i wierzenia. Płuca były swobodne dla każdego następnego oddechu, co czyniło podwaliny i gotowość do samostanowienia o sobie. (Tak podobno następuje każde przewartościowanie poglądów i sądów na świat).
55
ESEJ
I kiedy nam się wydaje, że to już koniec, że nabrawszy dystansu, jesteśmy gotowi żyć od nowa, autor wyciąga spaloną od słońca dłoń i palcem wskazuje na nas. Ponieważ szukając korzeni i wytłumaczenia dla własnej niespokojnej natury, szuka właściwie odpowiedzi i dowodzi, że — jak Aborygeni — mamy we krwi wędrówkę i pieśń, która czasem, mniej lub bardziej, dzwoni w uszach. Mówi wprost, że człowiek pierwotny był Nomadą i że tkwi w każdym z nas atawistyczny, głęboko zakorzeniony w podświadomości zew wolności i przestrzeni, szept wędrówki. Często się tej wędrówki wstydzimy. Często boimy. Unikamy jak ognia posądzenia o włóczęgę, a co za tym idzie, o brak stałości, która burzyłaby nasz wizerunek i prestiż. Boimy się posądzenia o cygaństwo, a już najbardziej ośmieszenia. Bo cóż powiedzą, kiedy oznajmimy: „Wyruszam przed siebie wyśpiewać pieśń stworzenia, odszukać korzenie…” Wyśmieją nas, czy też własne wyobrażenie o nas: że oto idziemy, z zeszytem w pięciolinie i łopatą, zrobić największe głupstwo świata. Ze strachu więc stworzono nam (i my sobie sami) miasta i granice, jako sankcję, klamrę, do której — pozłoty — wciąż i wciąż wracamy, niestety… Stworzyciele byli podobni Kainowi. On właśnie stał się ojcem naszych klatek, w dniu, gdy z zawiści i zazdrości o nieskrępowane życie, o przemieszczanie się wraz ze świeżością zieleni i dojrzewającymi, dzikimi płodami natury, cyklem pór roku, sam będąc przywiązanym do pługa, z zazdrości o wolność zabił własnego brata, pasterza Abla. I oto dziś korzystamy z konformistycznej złudy porządku i stałości. Na szczęście bywa, że niektórzy (my) z nowoczesnego, starego świata wyrywają się na wolność. Wrzucają na się lniane podkoszulki, trochę za duże, ale wygodne dżinsy lub też luźną, niekrepującą sukienkę i, nade wszystko, wygodne buty. I jak Indiana Jones przed kamienną kulą, tak my uciekamy przed nawałem cywilizacji. Im dłuższa podróż, tym kula się zmniejsza. Z czasem majaczy w oddali, by — w miarę postępu tułaczki — zniknąć. Lecz wtedy, gdy po jakimś czasie odwrócimy twarze w stronę miast, coraz trudniej okłamać siebie i wrócić gdzieś, gdzie nikniemy w tłumie nic nieznaczącego pędu przed… trudno określić za czym i dokąd. Las się skończył i dwie godziny marszu minęły nie wiadomo kiedy. Podekscytowanie podsycone mrozem, unaocznione w parujących oddechach, adrenalina i wszelkiej maści hormony szczęścia towarzyszyły mi jeszcze przez jakiś czas. Smutek już nadchodził, na razie jednak trzymał się z boku. Zachowywał się jak stary przyjaciel, który na wylot zna moje myśli. Bowiem kiedy nadchodzi koniec, jeszcze tak właściwie się go nie czuje. Głowę przepełnia inny wymiar, ledwo co zostawiony za plecami. Las i cisza jeszcze są z nami, w samochodzie, pośrodku ośnieżonej drogi. W plecaku, po kieszeniach, tam i tu jeszcze pełno rześkiego powietrza. Nawet kiedy miniemy rogatki miasta zatopionego w świetle latarń czy świątecznych dekoracji. Miasta przykrytego niezadeptanym, sypiącym się bezustannie z chmur pierzem. Nawet wtedy jeszcze nogi idą szlakiem i słyszysz w uszach znaną melodię: skrzyp — szur szur szur, skrzyp — szur szur szur… Z zadumy wyrywa dopiero dzwoniąca komórka, szczęśliwa z odzyskania zasięgu. Potem szczebiot bratanicy — która czekała powrotu cioci, odmawiając zaśnięcia — dopełnia dzieła. Radość małej rączki na mojej szyi i przejmujące, szeptane do ucha „dobranoc” rozklejają na dobre. Dom. Byłam w domu. Przy kolacji ważyłam na dłoniach tęsknotę do bliskich i zew, który ciągnie w głuszę. I tym razem waga ani drgnęła, pozostając w równowadze, jakby kpiąc z moich rozterek. Późnym wieczorem, a właściwie już grubo po północy sięgnęłam na półkę. Książka rozgościła się w dłoniach, a szelest kartek koił smutek. Przeglądałam zapiski wetknięte między strony i akapity zaznaczone zakładkami. Nie miałam pojęcia, czego właściwie szukam. Cytat sam wpadł na mnie. Potknął się o oczy, w zamian oczekując uwagi. A może była to sprawka ciemnoskórego przyjaciela. Tak czy siak, czytałam szeptem kilkakrotnie te oto słowa, wypowiedziane przez jednego z bohaterów: „Ameryka jest młoda! Młoda, niewinna i okrutna. A ten kraj stary i na tym polega różnica. Stary,
56
ESEJ
zmęczony i mądry”. Zaprawiony w boju polityk orzekłby, że to czysty populizm rozgoryczonego, biednego człowieka. Wystarczy włączyć TV, żeby zobaczyć prawdę, właściwą stronę lustra. Gdzie Ameryka to wymarzony eden, a historia Australii tak krótka, że nijak porównywać ją choćby do dziejów Europy. Skoro większość mówi tak samo, to znaczy, że ma rację, hołdując iluminacji, dającej wytchnienie całym rzeszom. Jakże błogo w zaciszu domu ogląda się czyjąś krzywdę, odległą na tyle, że staje się bardziej ciekawostką lub też filmem fabularnym, niż prawdą. Swojego czasu moja znajoma udała się na wycieczkę do Kenii, na safari. Biedaczka, wróciła rozczarowana skąpą ilością zwierząt, upałem, biedą, niedociągnięciami organizacji i tym podobnymi. Orzekła: „W telewizji wszystko lepiej widać, więcej się nie dam namówić.” Przygotowywała się na wielki podbój dziczy, a nie wysiadła ani razu z samochodu. Oczekiwała być może wrażeń jak z ogrodu zoologicznego, gdzie, nie brudząc sobie butów i nie ryzykując draśnięcia, można spojrzeć w oczy lwu czy innemu zwierzęciu. Piętno Kainowe — wciąż żywe, przekazywane z pokolenia na pokolenie — uzależnia od wygód i dostępności życia. Mnie wystarczyłby szelest sawanny drgającej z wiatrem, śpiew świerszczy, wszelakie nocne odgłosy dzikiej przestrzeni. Zeschłe powietrze rozcierane na podniebieniu, kurz na butach, słony pot przy akompaniamencie starej i mądrej ciszy. A w związku z tym, że nic nigdy odkryte do końca nie bywa, miejsc podróży wystarczy dla wielu. Gdyby zatem ktoś chciał, obudził się nagle, oznajmiam, że miejsce po Chatwinie smutno zieje pustką. Czeka na ochotnika, który podźwignie plecak, ołówek, czyste kartki i ruszy (dla i za większość) opowiadać świat, jakiego się boimy, jakiego nie znamy, pulsującego życiem tuż za granicą schematycznego, fałszywego piękna, które nam wpojono. Żywię nadzieję, że może zdarzy się to właśnie wtedy, kiedy ostatnie słowo książki zachłannie stanie się łupem kogoś z was. I może się kiedyś spotkamy. * Jeśli o mnie chodzi, Brus Chatwin (m.in. Pieśń stworzenia, Wicekról Quidach, W Patagonii) jest bliski Kapuścińskiemu sposobem przedstawiania, postrzegania świata. PS: Rządy Australii aż do połowy lat 60. XX wieku stosowały wobec Aborygenów politykę przymusowej asymilacji i dopiero wtedy wykreślono ich z oficjalnej Księgi Flory i Fauny (uznając ich za ludzi — stworzenia posiadające wolną wolę, zdolność logicznego myślenia oraz tzw. wyższą świadomość — dało im to prawa człowieka) tego kraju i przyjęto zasadę asymilacji dobrowolnej. Dopiero od 1984 mają pełnię praw wyborczych. Wśród Aborygenów występuje większe bezrobocie i alkoholizm niż wśród pozostałej części ludności (ciekawe, czyja to wina? — dop. autorki). Obecnie ich liczba ponownie maleje, a całą populację szacuje się na ok. 220 tys. osób. 13 lutego 2008 premier Australii wygłosił w parlamencie przemówienie, w którym przeprosił Aborygenów za dyskryminację i prześladowania, w tym praktyki tzw. skradzionego pokolenia. Źródło: wikipedia.org
57
ESEJ
GALERIA AUTORÓW
Weronika Stępkowska (introwerka)
) c (Chani e l a k S a Ew prawnik ształcenia
Z wyk uje iec. Zajm i bankow czeniami, się tłuma zystkim przede ws cznej. Z lojęzy prozy ang acz nia pożer zamiłowa . recenzent książek i ś kiedy Marzy, by no o niej powiedzia . Dzięki pisarz a. również: nała Męż z o p m o k książ
(ur. 1978) - poetka, wydała tomik "rozszczepienie języka obcego" (2013). Fascynuje ją przestrzeń słów, ich wieloznaczność i nakładanie się znaczeń. Laureatka kilku konkursów poetyckich, pisała recenzje poetyckie dla portalu Puls miast, publikuje na blogu i Portalu Pisarskim. Interesuje się antropologią kultury. Z zamiłowania tanatologamator.
MARTA GRZEBUŁA (Jarzębina)
ur. 22 listopada 1960 roku we Wrocławiu. Zadebiutowała w 2010 r. tomikiem poezji W cieniu Jarzębiny. Potem były Owoce Jarzębiny (poezja) oraz powieści: Pomarańczowe ogrody, To, co mogło się zdarzyć, Epizod na dwa serca, Kobieta z okna, Dzień, który nie miał jutra, Zapomnę imię twoje, Dotykając Nieba, Obsesja, Poznać prawdę, Oszukana, Przepaść samobójców, Szachownica śmierci, Joker, Kiedy ktoś nocą puka do drzwi. Autorka tekstu do piosenki zespołu Wilczyca (połączenie dwóch wierszy: Wilk wilkowi oraz W galopie). „Sercem do serc piszę” — zwykła mawiać — i to jest chyba najlepsze podsumowanie Jej twórczości.
Monika Olech (coca_monca)
urodzona 30 sierpnia 1975 roku, poetka i prozaiczka w jednym ciele, duszą niestrudzenie przemierzająca górskie szlaki. Od trzech lat związana z Redakcją Poezji Portalu Pisarskiego. Mawia, że zmęczenie (fizyczne) otwiera umysł, a pisanie to świat równoległy. Mierzy życie na posadzone drzewa i kolekcjonuje. Zwłaszcza chwile.
58
Dominika Świątek
uczennica trzeciej klasy XXX LO we Wrocławiu o profilu dziennikarstwo i PR. Już w podstawówce zaczęła zgłębiać tajniki warsztatu dziennikarskiego, a w gimnazjum rozpoczęła swoją przygodę z piórem, pisząc do gazetki szkolnej. Przez ostatnie pół roku jej teksty ukazywały się we wrocławskiej gazecie "Słowo Wrocławian". Uwielbia czytać i słuchać muzyki. W wolnych chwilach gra na gitarze.
K i l ku d J a n K o w a lsk zie m i ł o ś n s i ę c i o l e t n i pr i ik mie z e cho d js c zie or a z c i epłych cichych, pust ń, . Patrz tak, jak y n a r z ych o n e n ecz a do myś lenia o niego. Niezd y ol n pr czas na z ap o m z y s z ł o ś c i , t r w y i n a n iu on i C ały je pr z e s z st ł o ś c i. posądz negaty wny. N a mu c o ś ć g o o w y g l ą i e n a l e ż y d d y kt uj . Pi s z e, e bo Czyta z g r z e c i n i e d aj e w y b znoś ci or u . bi e r n e . Ni g o r a z f a o o d p o c z y n k e n aw i d z i u, z a jnyc z a m i e n h l u d z i . G d y b aw y j e s t s am ia się w d ż e nt e , p r a w d lmena. z iwe go W - racze y kszta ś w i at o j s z e r s z e n i ż ł c e n i e p og ląd w - re a l i s y ż s z e , t p a s j a . a , h o b by -
Barbara Marszałek (Adela)
Obywatelka świata, rodowita zasolanka, mieszka w czeskiej Pradze. Miłośniczka spacerów, muzyki, poznawania ludzi i innych kultur. Gotuje dobrą pomidorówkę. W chińskim horoskopie małpa, w pracy – szczur biurowy. Chęć napisania czegokolwiek dopada ją w metrze lub w parku na ławce. Optymistka, ze skłonnością do zamyślenia się.
André Vautrin (Andre)
jest Francuzem urodzonym i wychowanym w Polsce. Od dwóch lat mieszka w Amsterdamie, gdzie pracuje dla jednej z międzynarodowych organizacji humanitarnych działających na Bliskim Wschodzie. Pisaniem zajmuje się hobbystycznie, tworzy przede wszystkim opowiadania, ale także reportaże i felietony. Myśli o napisaniu książki.
59
Małgosia Cyprysiak (green)
Urodzona 11 stycznia 1971 roku w Warszawie. Pedagog, absolwentka Uniwersytetu Warszawskiego. W 2003 roku ukończyła Międzynarodową Szkołę Menadżerów o specjalności „Kompetencje psychologiczne w zarządzaniu potencjałem ludzkim”. Od czasu swojego pobytu na emigracji w Irlandii w 2007 roku związana z pisaniem. Po powrocie miłość do pisania pozostała, zwłaszcza do krótkich form prozatorskich. W 2010 roku zadebiutowała tomikiem Garderoba pod podwójnym nazwiskiem Krupińska-Cyprysiak.
Krystian Ficner (Druus)
Prowadzi życie włóczęgi. Tuła się od miasta do miasta i wynajmuje kolejne mieszkania. Ma w sobie trochę z cygana i bytowanie w ten sposób wydaje mu się mieć sens. Nie trawi chamstwa. Przeraża go disco polo, głupota i snobizm – niekoniecznie w tej kolejności. Nie ma żadnych szczególnych marzeń, może oprócz zostania szelmowskim burzycielem współczesnego ładu. Aktualne hobby – pikowanie na maszynie do szycia. Kategorycznie odmawia odpowiedzi na pytania o plany na przyszłość.
Piotr Skaradziński (shinobi)
Katarzyna Jabłonowska (puma81)
Rocznik 1978. Z wykształcenia ekonomista, w wyniku splotów życiowych, ktoś inny. Lubi krzątać się po kuchni, co zawsze owocuje pojawieniem się na talerzach domowników jakiegoś krwistego flaczka. Niekłamaną przyjemność czerpie ponadto z gitarowych hałasów, całkiem rozmaitych w formie i treści. Czasem zdarza mu się coś napisać, pod warunkiem, że kot nie okupuje klapy od laptopa.
Z wykształcenia psycholog, lecz zamiłowanie do ludzkiej natury ubiera tylko w słowo pisane. Uwielbia grafitową czerń miękkich ołówków, wczesne poranki wypełnione ciszą i wieczory pachnące latem. Wciąż umiera z tęsknoty za małymi i dużymi rzeczami. Spokój odnajduje w długich pogaduszkach z nastoletnią córką.
60
Paulina Siedlich (zawsze)
Urodziła się w dzień matki, w niewielkim wówczas ciechanowskim szpitalu. Potem zaczęła narzekać i uciekać... w książki. Omija życiowe zakręty z różnym skutkiem i, jak o kimś pisała Osiecka, "wciąż lubi wiatr i trochę czyta". Nie umie ważyć słów - albo lakonicznie je cedzi, albo paple jak oszalała. Zakochana w literkach, szczególnie w "i" oraz stawianiu nad nią kropki. Lubi świece, kadzidełka, oddziałującą na emocje literaturę, którą odkrywa, zanurzona w świecie zapachów. Ciągle czeka na maj.
Weroniak Stencel (weronikulus)
Pannica może z tych samowitych. Jedni mówią, że ma tendencję niewygodnego dociekania, drudzy dokładają do samowitości "nie", lubiąc dyskusje. Z napisów na bluzkach wybrałaby "mroczny aligator pożera swój cień", gdyby zaistniał. Osoba w uparciu, w śmiechu i wymyślunku grzebiąca. Wciąż zbyt mało przeanalizowała, w niedosycie, nieskończeniu. Gdakająca kura. Rozchwiany krokus. Jamnik potoczny w brązie, chodnikowy. Razmet topiony w okularach. Haczyk rybny zawieszony nad jeziorem. Wszystkie te obrazy lubi.
61
Angelina Els
Mieszka w Małopolsce. Z wykształcenia geograf. Pisze przede wszystkim krótkie formy prozatorskie. Publikuje w Internecie.
Joanna Hatłas-Czyżewska (mruczol)
Trochę piszę, trochę uczę. Na co dzień, z błyskiem w oku, gnębię gimnazjalistów, a w chwilach wolniejszych biegam po zamkach, skansenach i górach. Nie lubię zbyt wiele mówić (zwłaszcza o samej sobie). Wolę słuchać i czytać...
62
PATRONAT Y
Portal Pisarski — wyjdź z szuflady, stań na półce!
Wydawnictwo Psychoskok
63