nr 11 • luty 2016 dwumiesięcznik • ISSN 2449-6375
UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Butoń Jan Maszczyszyn
Egotyk łódzki Dominik Gac
Kostucha Agata Lamch
Nie pozwól sobie na powolne umieranie wywiad z moniką skrzypek
publicystyka Sfingowany Mincerz – Dariusz Zajączkowski
wstępniak
N
ie zacznę tym razem od tłumaczenia, że mamy luty, więc to już czas, bo każdy wie, kiedy „SOFA” wychodzi. Nad moim biurkiem wisi subtelna grafika z napisem: – To będzie piękny dzień, ale najpierw kawa. Chciałabym, żeby kiedyś nasz dwumiesięcznik był taką kawą, która umila dzień, pobudza do działania i staje się nawykiem – z pewnością zdrowszym zarówno fizycznie, jak i intelektualnie. W prozie klimat bardzo metafizyczny. Będzie dużo o śmierci, samotności rozumianej w dwójnasób, będzie wkradała się pozorna obojętność na rzeczywistość, która nas otacza, jednak od nas zależy, czy na tę grę przetrwania wzruszymy tylko ramionami, czy mimo wszystko podejmiemy nierówną walkę z czymś nienamacalnym. W publicystyce prezentujemy Wam pierwszy, pogłębiony wywiad Sofowy i recenzje książek, które w ostatnich kilku miesiącach mieliście okazję oglądać na sklepowych półkach.
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
SIĘ
W
s i ę
SŁOWA(CH)
w
Jako że wspólnie z nami nadajecie tempo rozwoju gazety, zachęcam Was gorąco do dzielenia się wrażeniami po skończonej lekturze lutowego numeru. Nie będąc w samym centrum wydarzeń, przeważnie ma się szerszą perspektywę. Anna Wąsikowska
spis treści
s ł o w a ( c h )
opowiadania • miniatury • proza UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
SOFA 02/2016 (11) REDAKTOR NACZELNA Anna Wąsikowska annawasikowska@sofadwumiesiecznik.pl DZIAŁ PROZY Anna Wasińska proza@sofadwumiesiecznik.pl DZIAŁ PUBLICYSTYKI Aneta Rzepka publicystyka@sofadwumiesiecznik.pl WYDAWCA Anna Wąsikowska, Kraków OKŁADKA Joanna Kozłowska Zdjęcia do wywiadu Marcin Wasiński OPRACOWANIE GRAFICZNE/DTP Przemek Kijowski, Magda Kwasik (Madee), Beata Pytel, Izabela Szymczak SEKRETARIAT/PROMOCJA Paulina Siedlich kontakt@sofadwumiesiecznik.pl WSPÓŁPRACA Anna Dudało, Dariusz Zajączkowski, Anna Karowicz, Mirosław Śliwa, Sylwia Kępa
5 9 13 15 17 19 23 25 27 31
Egotyk łódzki – Dominik Gac Kostucha – Agata Lamch Uliczka zapomnianych ludzi – Radomiła Birkenmajer-Walczy Spowiedź powszechna – Ada Mickiewicz Szczęść Boże – Anna Rozwadowska-Zając Butoń – Jan Maszczyszyn Wzruszenie ramion – Tomasz Przyłucki Żebry i zima – Beata Pytel Bo zmysły są dwa – Agnieszka Rozmysłowicz Powrót – Paweł Kukliński
publicystyka 39 Nie pozwól sobie na powolne umieranie – rozmowa z Moniką Skrzypek – autorką książki No coś ty! 48 Sfingowany mincerz – Dariusz Zajączkowski 50 Parszywe szczęście – Zośka Kamińska 51 Dziedzictwo PRL – Monika Orłowska 52 Niewidoczne uzależnienie – Anna Karowicz 55 Wolność – Mirosław Śliwa 58 Dywergencyjnie – Paweł Trojnacki
SOFA patronuje! 47 No coś ty! – Monika Skrzypek
Galeria autorów 60 62 patronaty 3
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
4
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Dominik Gac
Egotyk łódzki Z
ima zbudowana z kamienic. Kamienie ułożone poziomo, kamienie ułożone pionowo, kamienie na ścianach, na drogach, brudnobiałe, schowane pod śniegiem. Przysypane dachy. I blok skryty w mrozie, zatarty we mgle. Jest ogromny, bez granic, rozmytych w gęstej bieli. Widzę go przez szybę. Kolega powiedział, że z jego okien skoczyło niedawno dwoje ludzi. Właśnie zaczęła mu dzwonić komórka, na tę chwilę pełniąca rolę budzika – gra melodię, którą znam, wibruje na łóżku. Ktoś się kręci za drzwiami, chodzi po korytarzu. Wracałem nim wczoraj z innego pokoju, gdzie piliśmy czystą wódkę z duraleksowego kubka. Znowu budzik – B. go wyłączył, zapadając w sen jak niemowlę, które odzyskało smoczek. Słodycz nieświadomości jest niezależna od świata rzeczywistego – truizm na dzień dobry. Coś jak telewizja śniadaniowa – posiłek bez
jedzenia. Wczoraj były spacery na dobry wieczór i dobranoc – bez kamer. W sztucznym świetle kiczowatej lampowej choinki spojrzałem pod nogi i odczytałem: Wojciech Jerzy Has. To znak? Nie jestem przesądny, ale lubię symbole i filmy Hasa, one też są w końcu pełne symboli. Co znaczy cudze nazwisko pod podeszwą trekingowego buta oblepionego brudnym śniegiem? Czuję się, jakbym deptał grób. Znowu budzik… Ostra ta melodia, ale miła. Mam w kubku zimną herbatę, broń przeciwko niesmakowi w ustach. Niestety, skończyła się, to był ostatni łyk, a B. nie wstaje. Wyłącza budzik raz za razem. W drugim łóżku leży ktoś jeszcze – znam go, ale nie pamiętam, jak ma na imię. Jest w porządku, zupełnie jak mój pierwszy poranek w tym mieście. Choć brakuje nieco słońca – to moja, strumieniem świadomości i znalezionym ołówkiem pisana, Łódź.
5
opowiadania • miniatury • prozA
Transmitowana z pokoju o zapomnianym numerze, gdzieś w akademiku szkoły filmowej. Ciężko pisze się ręcznie. Palce i nadgarstki przyzwyczajone do klawiatury laptopa – tej miękkiej, z klawiszami, które nie zapadają się jak kruchy lód na początku zimy. Ołówek sunie od lewej do prawej, zbyt wolny, by iść ramię w ramię z myślą, wlecze się gdzieś z tyłu, grafitowy maruder. Podobno są pisarze, którzy nie miewają problemów z tym tematem – ciężko mi w to uwierzyć. Może to jest właśnie różnica między pisarzem a grafomanem? Jeśli tak, no cóż, trudna rada – jestem grafomanem. To całkiem przyjemne. * Marzną mi dłonie, choć trzymam je w rękawiczkach, w kieszeniach kurtki. Po Piotrkowskiej jadą samochody, chodnikami idą ludzie, ale jakoś tak bez werwy, bez życia. Mróz chwycił wszystkich w to grudniowe przedpołudnie. Czuję, jak wpełza pod ubranie. Potrzebuję czegoś ciepłego do jedzenia. Ziemia obiecana, a barów mlecznych brak. Ciekawe, kto teraz cieszy się z tej (nie)spełnionej obietnicy? Trudno, wystarczy śmieciowy McDonald’s. Mało, drogo i niesmacznie – a i tak wchodzę, wiem, co zjem. Cukier i tłuszcz, wewnętrzny neandertalczyk potrząsa radośnie maczugą. Siadłem przy oknie, za witryną plac – nie znam jego nazwy, zresztą nie interesuje mnie ona wcale. Co innego rzeźba, trzech mężczyzn przy stole, znowu ten Reymont i słynny triumwirat żydowsko-polsko-niemiecki. A może to nie oni? Omiatam wzrokiem wnętrze wyglądające tak samo, jak w każdym innym lokalu, w którym nikomu nie zdarzyło się jeszcze zjeść tego, co oglądał przed zamówieniem na zdjęciu. Kilkanaście minut temu minąłem ostry nos Tuwima, tkwiącego wespół z ławką gdzieś przy ulicy. Może pomniki właśnie tak powinno się stawiać, aby nie zwracały przesadnej uwagi. Wkomponowane w miejsca, mają do spełnienia jakąś praktyczną funkcję – choćby ławki. Zawsze to okazja do odpoczynku w letni, skwarny dzień. Szkoda, że dziś jest grudzień i zima, i mróz, i palce drętwieją. Wkładam jeszcze bluzę wyciągniętą z plecaka. Nie założyłem jej od razu, bo śmierdziała papierosami. Filmowcy palą… Chciałem napisać: „jak smoki”, ale to zbyt oklepane. Tak jak cały ten tekst. Nie myśl sobie, że droczę się z tobą, że cię kokietuję. Piszę zupełnie świadomie i na serio, ale bez żalu, staram się robić to także UKŁADAMY
u k ł a d a m y
6
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
bez pozy. Ale krzyknij, jeśli wola – patrzcie, co za marne pozowanie na Głowackiego! Albo Pilcha! Te nazwiska są zresztą przypadkowe. Jednak, przywołane, wołają o uzasadnienie. Filmowcy palą… jak Pilch. Literatura w nowym tysiącleciu jest postsekularna. To bardzo cool, powiedziałby pisarz w średnim wieku, by dodać lekkie słowo w mądrym tekście. Nie miałby pojęcia, że cała jego erudycja jest w tej chwili na nic, bo słowo cool od dawna jest passe. Trudna rada, w pewnym wieku ciężko być hipsterem. Hah! To interesujące: czy ten pisarz zna słowo „hipster”? Czy ty wiesz, co to postsekularyzm, bitniku? Chyba przemarzłem albo wieje od tej imperialistycznej witryny. Dlaczego piję coca-colę z lodem zamiast ciepłej kawy, takiej, jaką trzyma w szarych rękawiczkach z obciętymi palcami mijający mnie młody chłopak? Pewnie mu zimno, zapewne jest za to bardzo modny, ale czy ta świadomość potrafi rozgrzać zaczerwienione wypustki, wyrastające ze śródręcza? * Ośmiokątny plac. Ponury i zimowy jak wszystko dookoła, Kościuszko tkwiący na postumencie dziwnie tutaj nie pasuje. A może pasuje? Trzeba by zapytać jakiegoś mieszkańca. Słyszałem, że niedaleko stąd jest ulica Wschodnia – ładna nazwa, przyjechałem ze wschodu, czuję więc coś na kształt irracjonalnej, ale obligatoryjnej sympatii. A podobno jest tam bardzo niebezpiecznie i można, zupełnie za darmo, w ramach lokalnej uprzejmości, dostać w mordę. Czasami chciałbym, żeby ktoś sprawił mi taki prezent. To głupie, tym bardziej że nie potrafię się bić i zapewne poniósłbym sromotną klęskę w wyniku starcia z autochtonem, choćby był młodszy, chudy jak patyk i o nikczemnej kondycji. To chyba jakaś trwająca w atrofii chęć przygód została gdzieś we mnie po lekturze książek Maya i Londona; nic dziwnego, wszak London to jest London, proszę pana. Kiedyś widziałem, jak kobiecie zerwano złoty łańcuszek z szyi, stałem dwa metry obok, mogłem pobiec za tym gówniarzem – nie musiałbym otwierać książki żadnego z tych pisarzy, wystarczyłaby jakaś rzecz od Nienackiego albo Niziurskiego – ich bohaterowie pewnie by pobiegli. A ja? Zostałem, uśmiechając się pod nosem. Poszedłem więc na ten wschodni spacer, widziałem odrapane ściany kamienic, wysoki mur po obydwu
stronach jezdni i ciemny asfalt bez słońca, które zimą chyba nigdy nie dotyka jego wysuszonej powierzchni, sinej niby ściana, o którą łeb można roztrzaskać – jak śpiewają pewni chłopcy z Katowic. Takie wersy mogliby równie dobrze pisać w Łodzi. W ustach czuję smak żołądkowej gorzkiej, wymieszany z wulgarnym, gąbczastym hamburgerem. Trochę szkoda, zanim otworzyłem flaszkę, a nawet jeszcze przed jej zakupem, piłem raciborskie ciemne – smakowało lepiej. A jeszcze wcześniej jadłem pierogi z grzybami i kapustą – też smakowały lepiej niż bułka i kotlet. Tak naprawdę to bez różnicy, nie znoszę posmaku alkoholu osadzonego na języku, podniebieniu, zębach, wargach i na wewnętrznej stronie policzków. Jest jak sadza z pieca, która wciska się wszędzie, osiadając cichutko, niepostrzeżenie, brudząc ubrania. * Tramwaje. Wjeżdżając od strony Tomaszowa Mazowieckiego, kiedy droga się rozszerza, pojawiają się też brudne i stare wagoniki na równo wytyczonych szynach. Teraz jestem w jednym z nich, turkoce, chrzęszczy i dzwoni, jak to – można by powiedzieć – każdy stary tramwaj. Nie wiem, dlaczego w tym mieście nawet on jest inny, nie przypomina ani tego z Krakowa, ani tego z Warszawy, ani z Wrocławia. Ale jedzie, a ja razem z nim, podobnie jak ludzie dookoła. Przez szybę widać piękny, ustrojony śniegiem i szronem, park. Żałuję, że nie poszedłem pieszo i nie oglądam teraz tych drzew z bliska, nie zostawiam śladów na białych ścieżkach, tylko tkwię tutaj, trzymając się wysoko zadartą ręką wyślizganej rurki. Unikam wzroku innych pasażerów, oni mojego też – nikt nie chce się z nikim poznawać, bo na dobrą sprawę, kogo miłego można poznać we wczesne, a przecież już ciemne, zimowe popołudnie w tramwaju numer 8, który trąbi na wciskające się na szyny samochody? W zamknięciu czaszki znowu błyszczy, jak neon nocnego sklepu, refleksja. Cały świat jest postsekularny, ktoś powiedział: jeśli nie ma Boga, wszystko jest zakazane. Miał rację. Wiersze bez rymów i ram sylabicznych, metrycznych okowów – jak powieści bez historii. Pozbawione treści, rozmemłane w przemyśleniach, rozmiękłe we względności niby płatki kukurydziane zostawione na dłużej w ciepłym mleku (takiego śniadania nie je zapewne Paulo Coelho, ważąc się na krytykę Jamesa Joyce’a. Co jest bardziej
zabawne? Ta krytyka czy ich nazwiska w jednym zdaniu?). Tak jak ten tekst. Wszystko to przypomina kawę bez kofeiny, piwo bez alkoholu, wirtualny seks bez seksu. Czekam, aż ktoś krzyknie: to nie jego słowa, to plagiat! Prawda. Do tego cytatu słoweńskiego psychoanalityka dodać mogę zaledwie epigońskie: coca-cola bez cukru, lewicowość bez lewactwa. * Wysiadłem pod wiaduktem, zza nasypu widzę dach Atlas Areny. Mam jeszcze sporo czasu, idę więc na dworzec. Trochę cieplej za plastikowymi drzwiami, ale nadal zimno. Jest bufet, nie wiem, co mnie podkusiło, żeby stanąć w kolejce. Słyszę głos starszej pani, a właściwie starej baby stojącej za ladą: – Dwa złote proszę. – Poproszę kawę – odpowiada biednie ubrany petent z cwaniaczkowato-przepraszającym uśmiechem. – Haha! Najpierw proszę zapłacić. – Riposta jest szybka, pozornie rubaszna, ale i badawcza, jakby autorka się zastanawiała, badała możliwe scenariusze. Brzęknęły monety. Czajnik powędrował na kuchenkę. Pan dostanie kawę, a ja zamówię sobie hamburgera. Dlaczego znowu ten syf? Któż to może wiedzieć. Pewnie Freud. Usiadłem przy miniaturowym stoliku na półtorej osoby, ale z dwoma krzesłami przystawionymi pod blat. Podłoga pełna błota, w nozdrzach zapach każdego dworca – jedyna w swoim rodzaju mieszanka różnych odorów, dodawanych do siebie z iście aptekarską precyzją, jak gdyby jakiś specjalista od Diora stał w białym fartuchu, ochronnych okularach na nosie i, spoglądając raz po raz na przepis, aplikował: kropelkę uryny, dwie kropelki potu ze starego, niemytego od dwóch dni ciała, trzy miarki taniej kawy rozpuszczalnej, rozcieńczonej parującym przez uchylone drzwiczki mikrofalówki pierogiem. W ustach czuję smak surówki zamkniętej przez co najmniej kilka dni w słoiku – trudno uwierzyć, mlaskając językiem i miażdżąc zębami ledwo twarde, wiotczejące kawałki kapusty i ogórka, że warzywa te kiedyś były świeże. Tak jak to miasto i kraj – przecież wszystko musiało dawniej być nowe, ładne i zachęcające. Nawet ów dworzec taki był – a przynajmniej tak łatwiej myśleć. À propos myśli: uciekają gdzieś dalej… Podobno w dobie politycznej poprawności artystycznie jest być bezczelnym. W takim razie warto spróbować:
7
opowiadania • miniatury • prozA
jeśli kiedyś weźmie na warsztat te słowa jakiś krytyk literacki, może odnajdzie modernistycznego ducha wiecznego oczekiwania. Jak u Becketta? Nie, nawet bezczelność winna mieć swoje granice. Prawdziwym jej wirtuozem był pewien chłopak, pozornie anonimowy. Napisał w internecie o tym, jak doprowadził do samobójstwa swoją dziewczynę. Użył tam wielu pięknych słów, miał ewidentny nerw, dryg do pisania. Dobrą, choć pokłutą igłami strzykawek rękę. Ciekawe, czy zdoła kiedyś odkryć tę tajemnicę i spróbować napisać dziennik. Jestem przekonany, że jego relacja z mieszania heroiny i amfetaminy rozniosłaby w pył kultowe Dzieci z dworca ZOO. Może zdąży. Może ten gość w zielonej kurtce z rozdartą kieszenią, w ciemnych jeansach, może on także ma pokłutą rękę? Albo chociaż martwą dziewczynę? * Drzwi stuknęły za plecami. Nad sobą miałem dach, a na nim duży napis Łódź Kaliska. Zdążyłem zrobić kilka kroków po oblodzonym parkingu, kiedy usłyszałem
drugie, bliźniacze stuknięcie. Z lewej strony zbliżał się mężczyzna, z prawej także podchodził młodzieniec. Miał na sobie strój do biegania, ale raczej nie po to, żeby biegać. Ktoś stanął mi za plecami, oddychając głośno. Uśmiechnąłem się lekko, sam nie wiem czemu, i powiedziałem, specjalnie, z pełną świadomością szukając intertekstualności: „Łódź, kurwa”. ** Nie szukaj w tym jedności czasu ani miejsca, ani akcji też nie szukaj. Jedyne, czego w tym słownym egotyzmie brakuje, to wyznanie: Mam dopiero 22 lata | znam dopiero 22 piętra | znam zaledwie dwadzieścia dwoje warg | zapomniałem miliardy o swej dumie pamiętam | nieść się wysoko jak maszt wśród latarni | przez dnie przez gwar przez targ*. Lublin albo Łódź. Rok 2012 i 1927 też. * Józef Czechowicz, Inwokacja z tomiku Kamień.
konkurs
Definicji miłości jest tyle, ile ludzi na świecie. „SOFA” oczywiście pragnie podejść do tematu niestandardowo, dlatego chciałaby zanurzyć się w opowieściach o miłości toksycznej, chorej, burzliwej i problemowej! Czekają na Was tokssssyczne nagrody! UKŁADAMY
u k ł a d a m y
8
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
1. Organizatorem konkursu jest SOFA – dwumiesięcznik literacki. 2. Temat konkursu – Walę tynki, czyli jak nie kochać... Podsyłajcie do nas teksty o miłości niekompletnej, niespełnionej, ułomnej i problematycznej. 3. Czekamy na opowieści o objętości od 1 800 do 18 tys. znaków ze spacjami. 4. Teksty konkursowe należy przesyłać do 15 marca na adres mailowy: proza@sofadwumiesiecznik.pl 5. Uprzejmie prosimy, by w tytule e-maila wpisywać: Walę tynki, a teksty podsyłać w formacie doc, docx lub pdf i odpowiednio je opisać wg wzoru – imię_nazwisko_tytuł. 6. Każdy Autor może nadesłać tylko jedną opowieść. 7. O wynikach konkursu organizatorzy poinformują na Facebooku.
Szukaj nas na: https://www.facebook.com/events/1130425130322376/ luty (10) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Powodzenia! Redakcja „SOFY”
Agata Lamch
Kostucha W
Zachwatowie widziałam śmierć. Przychodziła powoli. Choć w zimie była jeszcze przy bramie, na wiosnę stanęła w ogrodzie. Przez porośnięte jaśminem wejście koło domu prześwitywała jej biała sukienka. Niepotrzebnie się chowała, bo i tak każdy ją zauważył. W lecie przywykliśmy do jej obecności. Babcia Adela, moi rodzice, nawet ja. Dziadek Łukasz – sam (nie)zainteresowany – kpił z niej przy każdej okazji. – Ja się na tamten świat nie wybieram, niech sobie Kostucha stoi i czeka, poczeka jeszcze długo – mawiał, popijając żołądkową gorzką, której zakazali mu lekarze. Może nawet nadal by palił, ale strasznie się dusił, więc rzucił pod byle pretekstem.
Babcia miała do niej większy szacunek, chyba z powodu wiary w Jezusa Zmartwychwstałego, więc strofowała męża, zaganiając do różańca. Odkąd pamiętam, w Zachwatowie bywałam przynajmniej raz w tygodniu. Najczęściej w piątek, bo z Warszawy jedzie się tam prawie trzy godziny. Babcia Adela smażyła placki ziemniaczane i podawała z sosem kurkowym. Piekła swoją kwaskową szarlotkę i przytaczała wiejskie plotki. Dziadek zapadał się w wypłowiałym, wytartym fotelu i udawał, że czyta gazetę, choć z naszego dialogu nie opuszczał ani frazy. Rano, gdy jego żona smażyła naleśniki, znikał nad rzeką lub w lesie. Wtedy siadałyśmy obie w kuchni, a ja opowiadałam
9
opowiadania • miniatury • prozA
babci o wszystkim jak najlepszej przyjaciółce. Przedziwne. Różniło nas prawie wszystko. Nie lubiłam wsi, nie klepałam koronek do Przenajświętszej Maryi Panny, żyłam z niejednym bez ślubu, a ona zawsze mnie rozumiała. W święta wyjeżdżałam na wczasy, unikając imprez rodzinnych, a w niedziele robiłam zakupy zamiast iść do kościoła. Mimo tego nie usłyszałam od niej słowa krytyki, jedynie babciną troskę. – Nie pracuj tyle, Agniesiu, i powiedz temu swojemu Krzysztofowi, żeby ci w końcu zrobił dziecko. – Przecież nie mamy ślubu – drażniłam się z osiemdziesięcioletnią konserwatystką. – Potem weźmiecie, dziecko jest najważniejsze, tak się o to modlę. – Wzniosła oczy do góry. – Pomódl się do świętego Judy – żartowałam, choć temat mnie raczej zasmucał. – On jest od spraw beznadziejnych. – Wiem, modlę się i do niego, ale to wy macie się postarać. – Robimy, co możemy, mam trzydzieści sześć lat, w moim wieku jest trochę trudniej. – A bo wy się do tego źle zabieracie – drążyła – musisz się najeść, wypocząć. Kotlety ci spakowałam. Dżemik jakiś chcesz? – Dżemik, dżemik – pogardliwie skwitował dziadek. Wszedł dumny do kuchni i postawił na stole zielone wiaderko. – Suma jej złowiłem! Tego lata, o którym wam opowiadam, nie chodził już na ryby. Gdybym robiła mu zdjęcia, na pewno by się zdziwił, widząc powiększające się wciąż koszule. Wcześniej opięte na kołnierzyku, teraz odstawały od pomarszczonej szyi na kilka centymetrów, a pasek od spodni obejmował go prawie dwa razy. To właśnie wtedy, gdy na twarzy pozostał mu jedynie wielki nos i zapadnięte oczodoły, Kostucha siedziała już na parapecie. Zaglądała przez firankę do Łukaszowej sypialni. Wszyscy ją widzieli, ale udawali, że jeszcze daleko, chociaż coraz częściej odbywały się wycieczki rodzinne do Zachwatowa. Na dwa tygodnie przyjechała Patrycja z dziećmi, a Paweł opuścił nawet swój ukochany Londyn, bo „potrzebował wyciszyć się kilka dni na wsi”, w co kompletnie nie wierzę. Sąsiedzi też wydeptywali ścieżki, a babcia Adela nie nadążała z zaparzaniem herbaty i pieczeniem szarlotki. UKŁADAMY
u k ł a d a m y
10
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Kostucha nie jadła. Może dlatego miała prawie przeźroczyste, zimne ciało. Dobrze przyjrzałam się jej jesienią podczas urodzin babci. Z suchych dłoni żyły wydostały się prawie na zewnątrz, a w nich płynęła ciemnozielona krew. Dziadek jeszcze żartował, ale po każdym toaście odstawiał wciąż pełny kieliszek żołądkowej, sprytnie chowając go za salaterkę z sałatką. Gdy goście wyszli, a domownicy położyli się do swych łóżek, nie mogłam zasnąć, bo Kostucha hałasowała. W zazwyczaj cichym domu słychać było kaszel i otwieranie okien. Po ciemku wysunęłam się spod kołdry i stanęłam przed sypialnią dziadka. Pokój oświetlała lampka, a drzwi były otwarte. Zobaczyłam go, jak siedzi na łóżku i głośno oddycha. Wtedy po raz pierwszy się przestraszyłam. Przez uchylone okno Śmierć wsunęła swoją kościstą stopę, chwilę potem objęła staruszka mocno za szyję, aż zaczął się dusić. Na początku mnie sparaliżowało, wydałam z siebie przeraźliwy pisk i może to ją powstrzymało. Zadzwoniłam po karetkę. Od tej nocy w domu zaczęły pojawiać się kroplówki, aparaty do inhalacji, a nawet butla z tlenem. Coraz częściej kręcili się obcy ludzie w lateksowych rękawiczkach. Zrobiło się nieprzyjemnie. Wzięłam urlop. Przez kilka dni biegaliśmy między apteką, szpitalem a hospicjum, znosząc wszelkie możliwe antidota, choć na Kostuchę nie ma przecież lekarstwa. Śmiała się nam w twarz, patrzyła z politowaniem. Nocami siadała na dziadka łóżku i rozkładała się na jego poduszkach. Krzyczał, machał rękoma, walił nogami o poręcze, walczył, a i tak nie raz zdołała zepchnąć go na podłogę. A potem stała się rzecz przedziwna. Schowała się do szafy. Nastały cisza i spokój. Dziadek znów sypiał normalnie, w dzień wychodził nawet na spacer do ogrodu. Żartował, że przegonił suchelca. – Mówiłem wam, że ze mną nie pójdzie jej łatwo, mam jeszcze parę rzeczy do zrobienia. Chcę zobaczyć prawnuczkę. – Mrugnął do mnie porozumiewawczo. – Właśnie! – krzyknęła babcia, aż podskoczyliśmy. – Przypomniało mi się. Śnił mi się bocian, który krążył nad naszym domem, a potem wylądował pod gruszą. Coś czuję, że niedługo będą pomyślne wieści. – Ty i te twoje prorocze sny – prychnął dziadek, ale widać było, że wierzy w nie tak samo jak ona, a przynajmniej w ten o bocianie. Pogłaskałam się po płaskim brzuchu. Wczoraj robiłam test ciążowy. Jedna kreska. Nadal trzeba czekać. Nic
jednak nie powiedziałam, nie chcąc psuć im nastroju. Tak dobrze było zobaczyć, jak się uśmiechają. Nie wiadomo kiedy zrobiła się zima. W Wigilię planowaliśmy z Krzysztofem krótki wypad na narty. Oczywiście moja matka miała na ten temat wiele do powiedzenia. – Dziadek jest chory, może to jego ostatnie święta! – krzyczała do słuchawki. – Nie uszanujesz żadnej świętości! – Mamo, nie będę ci się tłumaczyć, masz ochotę, to jedź do Zachwatowa, ja jadę w góry. – Oczywiście, że pojadę, ale ty będziesz żałować, zobaczysz – złorzeczyła. – Poza tym babcia by się ucieszyła. – Nie zasłaniaj się babcią, będzie i tak cała rodzina, a z babcią widziałam się trzy dni temu i nie robi z tego powodu problemu. – A jednak się jej tłumaczyłam; świadomość tego zdenerwowała mnie jeszcze bardziej. – Zrobisz, jak uważasz, chcę tylko, żebyś wiedziała, że tak się nie postępuje! – zakończyła, rzucając słuchawką. Jak ona szybko potrafiła mnie wkurzyć! Czy każda rozmowa z moją matką musi zakończyć się kłótnią?! Dlaczego ta kobieta nie może zrozumieć innego punktu widzenia niż jej własny? Jej brak tolerancji doprowadzał mnie do furii. – Niech to szlag! – Kopnęłam klapek, który leżał w przedpokoju. Znowu popsuła mi wieczór. Nie pojadę na święta między innymi, a może przede wszystkim – z jej powodu. Gdybym z nią siadła do stołu, cały wieczór by mnie krytykowała i pouczała. Znam to doskonale. Nie, ona by się ze mną pokłóciła, zanim byśmy siadły do wspólnej kolacji. Nic jej nie pasuje: od mojej fryzury po styl życia. Zawsze o wszystko się czepia. O to, że wynajmuję za drogie mieszkanie („Zobaczysz, nic nie oszczędzasz, a jak stracisz pracę, zostaniesz na bruku!”), o to, że nie mam ślubu („Zobaczysz, Krzysztof cię rzuci i zostaniesz na lodzie”), nawet o to, że jeżdżę na narty („Zobaczysz, połamiesz się, zresztą po co ci to potrzebne, na wieś byś pojechała odpocząć, książki poczytać”). Nie, nie wytrzymam! Nawet gdybym uciekła na drugi koniec świata i nie odbierała od niej telefonu, i tak by znalazła sposób, aby wyprowadzić mnie z równowagi. – Aaaaa! – rzuciłam poduszką w Krzyśka, który odebrał to jako zachętę do seksu. Podszedł do mnie, złapał mocno za nadgarstki. Unieruchomił. – Lubię agresywne babki. Jak się złościsz, to naprawdę mnie kręci. – Może i nie żartował. – Popatrz – położył
moją rękę na swoich spodniach – pozłość się jeszcze… Gdy się kochaliśmy, telefon dzwonił kilka razy. Oczywiście – matka. Pierwsze połączenie o dwudziestej, potem dwa kolejne. Jaka ona jest uparta, czego jeszcze ode mnie chce?! Przecież wie, że nie ustąpię. – Nigdzie nie pojadę i daj mi już święty spokój! – powiedziałam zamiast standardowego „halo”. – Chyba będziesz musiała. – Głos matki brzmiał dziwnie spokojnie. Zaczynałam rozumieć. – Dziadek? – spytałam, oczekując na najgorsze. – Nie. – W słuchawce zapanowała zimna cisza. – No, mamo! Co się stało?! – Naprawdę zaczęłam się denerwować. – Źle się czuje? Zabrało go pogotowie? Mamo! – już prawie krzyczałam do słuchawki. –… – Mamo!! – Córciu, jestem w Zachwatowie, przyjeżdżaj. – Co się stało?!!! – Babcia…babcia miała zawał. Zabrali ją do szpitala, ale za późno, ale nie… Tej drogi w ogóle nie pamiętam. Krzysiek prowadził samochód, podobno było ślisko i padał śnieg. Dojechaliśmy bardzo późnym wieczorem. Przy stole w kuchni siedziała mama z ojcem, pani Staszkowa oraz pan Maciej z żoną. Po raz pierwszy od lat uściskałam własnych rodziców, a obejmując matkę, prawie się popłakałam. Ojciec pocieszał nas obie, a sąsiedzi wyszli do swoich domów, wcześniej oferując pomoc. Dziadek, zapadnięty w swoim fotelu, oddychał ciężko. Przez cały wieczór powiedział tylko jedno zdanie: – Mam żal do Pana Boga, to była moja kolej. Myślałam, że zwariuję. Nie mogłam tego zrozumieć. Przecież babcia była zdrowa, nie chorowała. Jeszcze kilka dni temu planowałyśmy wakacyjny wyjazd do cioci Zosi. Jaki zawał? Przecież nie leczyła się na serce! A może coś zaniedbaliśmy? Może jej coś dolegało, tylko się nie skarżyła? Przeróżne myśli krążyły po mojej głowie, nie mogłam się uspokoić. Nad ranem, gdy już wszyscy zasnęli, poszłam szukać Kostuchy. Gdzie ona się schowała? Ostatnio była u dziadka w szafie, ale dzisiaj jej nie widziałam. Otwierał ją wieczorem i oglądał garnitury. Wybierał strój na pogrzeb. Nie mogliśmy mu wytłumaczyć, że nie musi dziś tego robić. Nie odzywał się do nikogo, tylko wyjmował
11
opowiadania • miniatury • prozA
z szafy białe koszule i ciemne marynarki, które wieszał na krześle. – Adela by wiedziała – mruczał pod nosem, a potem zatrzasnął przed nami drzwi. Matka dostawała szału, bo nie wiedziała, czy ma martwić się o niego czy płakać za babcią. W końcu zarządziła, że idziemy spać, i po raz pierwszy w życiu z nią nie polemizowałam. Niestety nie mogłam zasnąć. Krzysiek stanął na wysokości zadania, próbował mi to jakoś racjonalnie wytłumaczyć, ale nad ranem zasnął zmęczony nagłą podróżą i zdarzeniami dnia poprzedniego. A ja chodziłam po domu i szukałam Kostuchy. Koniecznie chciałam się dowiedzieć, po co to zrobiła. To jakiś głupi żart czy cholerna pomyłka?! Błąkałam się w nocy po domu i zaglądałam we wszystkie zakamarki. Nigdzie jej nie było. Byłam wściekła tak bardzo, że bez oporów odrąbałabym jej głowę siekierą, bez wahania włożyłabym nóż w plecy. Bez lęku wepchnęłabym ją do rozpalonego kominka i zatrzasnęła żelazne drzwiczki. Niestety nigdzie jej nie było. Jak mogła?! Dlaczego mi to zrobiła, pieprzona Kostucha! Oszukała mnie, okłamała! Wkradła się do naszego domu podstępem i zabrała kogoś, kogo nie powinna. Gdzie ona jest? UKŁADAMY
u k ł a d a m y
12
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Może w ogrodzie. Zrezygnowana, ubrałam się ciepło i wyszłam na dwór. Była już prawie szósta rano. Śnieg odbijał się w pełnym księżycu, skrzypiał pod nogami. Minęłam ogród i szłam w stronę sadu. Pomyślałam sobie, że jak ją tutaj zobaczę, nie odpuszczę. Nagle coś białego zamigotało pod rozłożystą gruszą. To ona?! Podeszłam bliżej i wcale się nie bałam. Nie mogłam uwierzyć. Na jednej nodze, z dziobem schowanym w pióra stał bocian. W grudniu. Na śniegu. W zachwatowskim sadzie. Widziałam go wyraźnie. Chciałam do niego podejść, ale nie mogłam ruszyć się z miejsca. W końcu łzy zaczęły płynąć strumieniami, czułam, jak tną moje policzki. Oparłam się o zimne drzewo i płakałam. Gdy spojrzałam ponownie w stronę gruszy, ptak znikł. Dziadek zmarł miesiąc później. Kalinka urodziła się we wrześniu. Znam nie tylko dzień jej narodzin, ale dzień i godzinę jej poczęcia. Czasem patrzy na mnie dobrotliwym wzrokiem babci Adeli. Być może to kwesta genów.
Radomiła Birkenmajer-Walczy
uliczka K
toś kiedyś zauważył, że im człowiek starszy, tym głębiej wraca w przeszłość. Jest w tym prawda, choć niekiedy przybiera ona skrajne oblicze, gdy ów powrót zamienia się w chorobę odbierającą poczucie rzeczywistości i pamięć. Wszyscy jesteśmy świadomi, że jedyną rzeczą, jaka ostatecznie nam pozostaje, są wspomnienia; ale jak można je zatrzymać, gdy jedna część człowieka postanawia umrzeć wcześniej od innych? – napisał Jonathan Carroll. Natomiast: Ze śmiercią człowieka umiera nieznany świat – to słowa Antoine de Saint-Exupéry’ego. Możemy więc zabrać go na dwa sposoby – jeszcze za życia i z jego odejściem. Albo też pomyśleć o ofiarowaniu chociażby fragmentów zawartych w nim pejzaży, by świadczyły o naszym, lub czyimś, istnieniu. Lecz w gruncie rzeczy tego, co najbardziej istotne, własnej jaźni, nie można nikomu przekazać. Nie da się w pełni odtworzyć cudzego życia. Wiedzą o tym biografowie, gdy nieraz całymi latami zgłębiają dokumenty, świadectwa, listy, relacje – wszystkie strzępki mogące rzucić choćby iskrę światła na dzieje interesujących ich postaci.
13
opowiadania • miniatury • prozA
Lecz co z innymi, o których pamięć obumiera w umysłach bliskich lub znajomych osób, zanikając bezpowrotnie w następnych generacjach? Dźwigamy ze sobą bagaż nie tylko własnego istnienia. Nosimy także skrawki cudzego – wszystkich ludzi, jakich spotkaliśmy kiedykolwiek, zazwyczaj zapomnianych na co dzień, a jednak powracających w ulotnych migawkach, które najczęściej w zupełnie bezwiedny sposób wywoływane są przez asocjacje mające z nimi niewiele wspólnego. Są osobami drugoplanowymi w scenerii wspomnień, a jednak po bliższym przyjrzeniu może się okazać, że nie wchodzą jedynie w skład bezimiennego tłumu zapełniającego tło wydarzeń i że ich życie, w pewnym momencie związane z naszym, nabiera barw poprzez niezliczone wątki, z jakich spleciona jest kanwa realiów. To w gruncie rzeczy układ zamknięty, gdyż paralelnie my również istniejemy w projekcjach czyichś myśli. Podobno wszystko, co człowiek kiedykolwiek widział, słyszał bądź odczuł, zostaje zakodowane. Tego świata nie można jednak otworzyć świadomie, a co dopiero mówić o zaglądaniu do niego przez kogokolwiek z zewnątrz. Zaludnia go niezliczona ilość wszelkiego rodzaju fantomów z peryferii postrzegania i mimo prób wyłowienia ich wzrokiem wiadomo, że z tak pojedynczych i tak różnych nitek nie da się utkać materii. Jesteśmy zlepkiem przeżyć i zdjęć robionych nieustannie kamerą oczu, by niekiedy – w nocnych rojeniach – wracać w owe kadry, choć zwykle przemieszane ze sobą, gdyż pamięć to długa i często ciemna uliczka, gdzie spotykają się zarówno ludzie, jak i wiele duchów. Wystarczy jednak przywołać jakiekolwiek zdarzenie i – zamiast skupienia wzroku na sobie – rozejrzeć się dookoła, by stwierdzić, że to, co wydawało się zamkniętą sceną, rozszerza się o przestrzeń wypełnioną nie tylko mnogością didaskaliów, ale i postaci. Przyglądam się twarzom, które zdołałam wydobyć z szuflady dzieciństwa. Większość z nich to jedynie projekcja nieistniejącego, gdyż ludzie, do których należały, zniknęli już we własnej i cudzej przeszłości. Jest wśród nich kaleki pan, przez całe lata machający do mnie z parterowego okna pewnej kamienicy, choć nawet nie znałam jego nazwiska, są dwie staruszki w magnoliowym ogrodzie willi, gdzie zajmowały część suteryny, jest kulawa krawcowa z poddasza rozdająca szmatki na ubranka dla lalek, nauczycielka muzyki, która upierścienionym palcem pokazywała nuty na pulpicie pianina, a niziutki garbaty mężczyzna postukuje laseczką o chodnik. W obrazach przewija się postać starego listonosza i kucharki z sąsiedztwa, dozorczyni i milczącego, zawsze na czarno ubranego emeryta, malutkiej, zgiętej latami babci szorującej na klęczkach podłogę w mieszkaniu poniżej, a także opóźnionej w rozwoju dziewczyny z niedowładem rąk, tak często wyciąganych po odrobinę przyjaźni czy zrozumienia. Wszyscy ci ludzie uśmiechają się jednak, jak gdyby wdzięczni za przywołanie przez niegdysiejsze dziecko, które również w pewien sposób zabrali ze sobą. Stanowimy galerię portretów namalowanych przez kolejne chwile, przez co żyjemy w pamięci innych osób w nieskończenie wielu odsłonach. I jak zostaliśmy zapamiętani, tak odchodzimy wraz z nimi. Dlatego nigdy nie pytam, komu bije dzwon*.
UKŁADAMY
SIĘ
W
SŁOWA(CH)
* John Donne – Medytacja XVII. u k ł a d a m y
14
s i ę
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Ada Mickiewicz
Spowiedź powszechna N
iech będzie pochwalony Jezus Chrystus. U spowiedzi byłam ostatnio miesiąc temu. Wyzbyłam się najpoważniejszego z kalających mnie grzechów. Mianowicie – lenistwa, które kalało. Kalką. Spowiedź często bywa taką kalką. Szablon. Ot, wypisz, wymaluj. Co miesiąc to samo. Co rok. Przynajmniej raz w roku w okresie wielkanocnym przystąpić. Przystopować. Tak, uważam, że lenistwo jest najgorszą ze spotykających mnie destrukcji. Nie grzechy cielesne, nie świadectwa tak fałszywe, lecz lenistwo niepozwalające mi uzyskać wzorowego świadectwa. A drogie czesne.
Mam w sobie silną potrzebę mądrości. Zło to niewiedza – powtarzam za Sokratesem. Zło. Jesteśmy uzależni od bodźców. W dość popularnym naukowym czasopiśmie zamieszczono ostatnio interesujący artykuł. Przeczytałam go pewnego ranka podczas spożywania mojego ulubionego zestawu śniadaniowego zawierającego niezmiennie dwie pozycje – papierosa i kawę. Mało pożywne, lecz lepsze niż żytnie wódki. Śniadanko. Kalorycznie nieszkodliwe wobec zagrożonej tendencją do opływania w nader krągłe tłuszczyki kobiety. Może niepotrzebnie palę. Może oponki
15
opowiadania • miniatury • prozA
byłyby mi kołem ratunkowym w smutku. Może pierdolę od rzeczy. Przejdę do artykułu. Dotyczył takiego eksperymentu: Naukowcy zbudowali domek dla szczurów; złożony z dwóch pomieszczeń. Pierwsze – głuche, przytulne i ciemne – miało stanowić dla nich nacechowaną spokojem ostoję. Drugie – barwne i głośne, dudniące muzyką, iskrzące światłami – było pasożytom dyskoteką doznań. Szczury masowo wybierały to drugie. Pomieszczenia łączył korytarz. Pomimo iż podrapane ręce naukowców skrzętnie przerzucały szczury ku ich ostoi, gryzonie nicponie uparcie wracały. Nie pomogło nawet podłączenie korytarza do prądu. Inteligentne zwierzęta, a za takie wszak zwykło uznawać się szczury, stykając się z okrutnymi pastuchami, powinny zawracać. Powinny, lecz brnęły, kalane elektryką, tak biedne. Przez prąd w świat doznań. Tylko śmiecie. Wyzbyłam się lenistwa, ale nadal jestem szczurem. Jestem szczurem i spokoju nie daje mi Judasz. Przechadzałam się ostatnio po alejach bydgoskiego parku. Cieszyłam się słońcami i nieśmiałymi dość pierwszymi pąkami wiosny. Dzwony kościoła zabiły, więc skręciłam. Zabiło mi serce. Ponoć jak dzwon. Podążyłam za głosem dzwonu, serca, za siwymi głowami pokracznych staruszek. Usiadłam w jednej z ciężkich drewnianym ław. Cóż za niebywała okoliczność! – pomyślałam. Spacerowałam, ot tak, z próżności. Wyszłam, by zażyć pierwszych promieni słońca. By zażyć. Nie oglądałam się za siebie, tylko oglądałam. Żyłam, patrzyłam. Pozdzierane od betonu kolana dzieci, pozdzierane od harowania kolana ich matek i ojców pijanych jak beton. Wyszłam. Z mieszkania. Z siebie. Ze swojego przeziębionego świata. Troszkę się dusiłam w tak niesmacznym mi niesosie własnym. Otworzyłam więc drzwi swojej kamienicy. Otworzyłam szeroko oczy, umysł, serce, usta i inne. Otwory, utwory, przetwory. Spacer. Pozycja otwarta. Świeckie świata lapidaria. Ale zabił mi dzwon. Zboczyłam z kociej drogi wdzięcznej przechadzki i przyszłam. Spacerowym krokiem na drogę. Krzyżową. Siedziałam w ławie, otoczona zwiędłym wiankiem staruszków. Grzesząc młodością, grzesząc urodą. Spokoju nie dawał mi Judasz. Bóg ma w swoich rękach nasz los czy nie? Nie. Bóg nie ma rąk, kretynko – pomyślałam. Ale przecież może wszystko. To dlaczego nie ma rąk? UKŁADAMY
u k ł a d a m y
16
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Ta cała wola moja tak wolna. Mam jeszcze czas. Jeszcze nie środa. Jeszcze nie deadline. Bóg, niczym nadęty znudzony hrabia, zadźwięczył dzwoneczkiem po sługę. To przyszłam. Ojcze nasz. Niech twoja wola będzie. Twoja czy moja, czy wolna? Zbawiłeś świat kosztem ucznia. Trzydziestoma srebrnikami. To był dobry człowiek, jeden z wybrańców podążający za Jezusem. Dlaczego Mesjasza nie zdradził jakiś szmatławy wykolejeniec? Szedł za dzwonkiem. Apostoł matoł. Iskariota idiota. Dręczony wyrzutami powiewa biedny wyrzutek na drzewie. Pomiatany wiatrem, pomiatany nieprzerwanie przez ciągi pokoleń. Biedny Judasz. Bo przecież pieniądze zwrócił. Nie za ciebie umarł Jezus, Judaszu. Za księdza, za zmarszczone staruszki, za mijane przeze mnie dziecięce i matczyne kolana, za wszystkich, ale nie za ciebie. Wiedział, że go zdradzisz. Nie zrobił jednak nic, żeby obronić jednego z najbliższych przyjaciół, jednego z dwunastu. Zrosiłam drewnianą ławę łzą, opatuliłam szczelnie szyję kwiecistą apaszką – wedle zaleceń matki, przeżegnałam się, pożegnałam. Krzyż mi na drogę i wróciłam do domu. Przesiąknięta zapachem naftalinianej starości, pachnąca w ten sposób, że do trzydziestu co najmniej kąpieli nie zechce mnie skosztować żaden chłopiec bądź mól. Zamknęłam potężne drzwi kamienicy na klucz. Ulotnych ptaków myśli. Może sobie kiedyś z niego powróżę. I serce jeszcze zamknęłam, i usta, i oczy. Bo mi się zaszkliły. A na szkle łatwo o rysę. Ponoć Pan jest pasterzem. Ale mi wszystkiego braknie. Nieco wysiadł już ten elektryczny pastuch. No to idę z tym prądem, z tymi szczurami do bodźców. Krzyżówka: dlaczego Jezus ostatnimi słowy przeklął Ojca Stwórcę? Do pionu: sześć liter. Mowa jest srebrem. Więc pocałował. Milczenie złotem. A może odwrotnie? Kogo ja będę musiała pocałować, Boże?
Anna Rozwadowska-Zając
e ż
!
S
zc
zęść Bo
K
omórka rozdzwoniła się jak szalona. Nie będę odbierać, bo prowadzę – myślę. – Ale jeśli to coś ważnego? Jeśli coś się stało? Może z młodą albo mężem? Dobra, ten jeden raz… – Halo? – Szczęść Boże! Co jest?! Odsuwam aparat od ucha i patrzę na obcy numer wyświetlający się na ekranie. Ktoś sobie głupie żarty robi! Oczy dookoła głowy, czy czasem policji nie ma w pobliżu. – Szczęść Boże! – słyszę ponownie. Brzmi jak hasło oczekujące odzewu. Tylko ja go nie znam!
Nagle mnie olśniewa. No tak! Wszystko jasne! Złamałam przepisy drogowe: odebrałam podczas jazdy. Rozproszona uwaga, te sprawy. Pewnie już miałam wypadek, ale niczego nie pamiętam. I teraz witają mnie w Niebie. Ale przez komórkę? Rozglądam się: żadnego jasnego tunelu nie widać, bram niebios ani świętego Piotra. Dokoła zielono, normalnie… – Kto mówi? – pytam lekko przestraszona. – Ksiądz proboszcz. Dzień dobry, pani Anno! – Ksiądz proboszcz… – powtarzam jak echo, a w głowie zaczyna się coś przypominać. No tak: kolęda! Po jasną cholerę zapisywałam się do tej parafii?! Chodzić – nie chodzę, ale za to oni przychodzą!
17
opowiadania • miniatury • prozA
Przywdziewam na twarz blady uśmiech, jakby mógł mnie zobaczyć przez telefon. – Jest już pani w domu? – pyta łagodnie. – Dojeżdżam. Będę za piętnaście minut. – To ja będę czekał. Szczęść Boże! – Szczęść Boże! Co to? Jakaś mantra na dziś? Jestem piękna, dobra, mądra, szczęść Boże! Możesz w życiu osiągnąć wszystko, czego zapragniesz, szczęść Boże! Wierzysz w siebie i w swoją wartość, szczęść Boże! Cholera, trzeba dom przygotować! Wracam na ziemię. Szybkie wybieranie: dwa, zadzwoń! Kurczę, znowu łamię prawo. I w imię czego? Religii? Tradycji? A wyrzuty sumienia to skąd? Pomyślę o tym jutro… – Kotku, powiedz tacie, że zaraz przyjedzie ksiądz na kolędę. I połóż biały obrus na stole i jakiś krzyżyk. I posprzątaj w salonie trochę, ja zaraz będę. – My nie mamy białego obrusu – mówi rzeczowo latorośl. No tak. Dziecko ma rację. Po co mi biały obrus? Szklane stoły obywają się bez okrycia. Kupię na przyszły rok, żeby nie było, że nie dbam o tradycję… Podjeżdżam pod dom. Cholera, jakiś palant zatarasował mi dojazd! Niech zabiera tę wypasioną brykę sprzed mojego domu! Śpieszę się! Trąbię dwa razy i nic. Nikt nie wychodzi od sąsiadów, auta nie przestawia. Szczęść Boże, szczęść Boże, uuusssaaaa. Będzie dobrze. Parkuję naprzeciwko. Dom na sprzedaż, pusty stoi, nikt na mnie trąbić nie będzie, szczęść Boże… Wchodzę. Mądra ta moja rodzinka! Świeczki zapaliła! Tylko jakoś to dziwnie wygląda. Nie tak, jak pamiętam z dzieciństwa… Coś mi nie pasuje… – Szczęść Boże, pani Anno! – słyszę od progu. W głosie nie ma już pogody i radości sprzed paru minut. Ksiądz proboszcz patrzy lekko skonfundowany na przygotowany stół. Zamiast białego obrusu czerwone szkło, czarne świece i świątek góralski z ostatnich wakacji… Uśmiecham się ostrożnie. Ksiądz jednak, lekko obrażony, załatwia sprawy szybko: – Dlaczego córka nie chodzi na religię? Jest w takim wieku, że już bierzmowanie powinna przyjąć! – Taaak, pomyślę o tym… – odpowiadam. Jak tylko będzie miała czas i ochotę – myślę. Jak ja będę miała UKŁADAMY
u k ł a d a m y
18
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
czas i ochotę, bo parafia jakieś dwadzieścia kilometrów od domu i musiałabym ją wozić. – A męża nie ma? Pewnie jeszcze pracuje. – Głos przybiera łagodniejszy ton. Właśnie zastanawiałam się nad tym (przy okazji podziwiam spostrzegawczość duchownego). Ciekawe, gdzie się podział? Ulubiona zabawa z dzieciństwa znów weszła w życie? Obstawiam sypialnię – ksiądz tam nie zajrzy – albo szopę w ogrodzie. Nie będzie się fatygował aż tak daleko… Wyciąga kropidło energicznym gestem. O matko, zaraz będę cała mokra! Chlapie na lewo i prawo, mrucząc coś pod nosem. „Szczęść Boże” pewnie. Zatrzymuje się przed zamkniętymi drzwiami sypialni z wyciągniętą ręką. Dobry jest, skubany! Widać, że też lubił się bawić w chowanego… – To może kuchnię jeszcze ksiądz proboszcz poświęci, żeby żadne nieszczęście się nie przytrafiło – mówię szybko i prowadzę wielebnego we właściwym kierunku. Zachlapane podłogi są gotowe do mycia – przemyka w głowie, ale zaraz karcę się w myślach, że taka niewdzięczna jestem. Szczęść Boże, szczęść Boże. Jeszcze tylko chwilka i będzie po wszystkim. Staje niezdecydowany w drzwiach. O co chodzi? Nie wiem, jak się zachować. Może powinnam była go czymś poczęstować albo co. Może trzeba w rękę pocałować. Patrzy tak jakoś przymilnie… – Co łaska, co łaska… – słyszę szept z sypialni. – Co łaska… – nareszcie złapałam. – A, nie, nie – mówię już głośno. – Bo widzi ksiądz, tak się spieszyłam, że nie zdążyłam do bankomatu. Może innym razem. Spąsowiał. Skinął głową i zaszeleścił sutanną w energicznym zwrocie. Mruknął coś pod nosem, ale na pewno nie było to „szczęść Boże”. Patrzę za nim z przepełniającym serce poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. – A, to twoja bryka! – mruczę. Widzę, jak się ładuje do najnowszego modelu mercedesa. Drzwi domknąć nie może, sutanna przeszkadza. W ręce błyszczy komórka… – Szczęść Boże! Szczęść Boże! Zamykam cicho drzwi, zza których dobiega ogłuszający dźwięk miażdżonego metalu i tłuczonego szkła. – Znów ktoś złamał przepisy…
Butoń
Jan Maszczyszyn
N
ie wiem, jak się znalazł pod moją świąteczną choinką. But leżał na samym środku gościnnego pokoju. Niechlujnie przewrócony podeszwą do góry. Pozbawiony sznurówki. Z wywieszonym obrzydliwie jęzorem stanowił gryzący oko dysonans. Bezsprzecznie znajdował się w niewłaściwym miejscu. Irytował. Burzył mój spokój. Wiązał mnie ze sobą w jakiś magiczny strumień negocjacji; negacji i niezadowolenia. Buntowałem się. Złościłem. Zgrzytałem zębami. Wszystko to w ułamku sekundy. Właśnie wstałem i krytycznie gładząc nieogolony podbródek, próbowałem sobie przypomnieć wydarzenia kilku ostatnich dni. W poniedziałek i wtorek nie było mnie w domu. Delegacja, na którą się wybrałem na kacu, przedłużyła się do późnych godzin wczorajszej nocy. Właściwie to szary dzień zastał mnie w progu otwieranych drzwi domu. To nie byłem ja. Na pewno bym pamiętał. Nie ja go tu pozostawiłem. Brudny kolor szarości. Żółto-szara podeszwa.
Definitywnie nie moje kolory przez ostatnie dziesięć lat. Wcześniej – być może. Hulało się na wszystkim. But wyglądał na jeden z tych od dawna zapomnianych na śmietniku. Zastanawiamy się często, patrząc w mroczną głębię obuwia, jaki rodzaj potu wydzielił nosiciel. Czy miał chorą skórę? Wrzody, wypryski, zaropiałe cięcia? Czy aby skarpeta nie była za gruba? Czy za cienka? Chodził bez? Nie mył za często stóp? Notoryczna grzybica? Nigdy nie kupuję starych butów. Brzydzą mnie. Są nazbyt prywatne, mocno intymne, skrywające tajemnice podobne do brudnych sekretów majtek. Może nie ten sam ciężar gatunkowy, ale ten sam pakiet chorobotwórczy. Pomyślałem, że w ostatni weekend któryś z odwiedzających mnie kolegów zrobił mi niesmaczny żart. Podrzucił ten zerodowany grat, głupi śmieć, cuchnący wycierus! Na próg… A potem? Wkopał go do środka. Kiedy, kompletnie pijany, zajęty byłem wieszakiem na marynarkę. Wprost brak mi słów. Na dodatek już
19
opowiadania • miniatury • prozA
z odległości kilku kroków intensywnie cuchnął… Suszoną śliwką? Głupie skojarzenie. A jednak. Wziąłem go do ręki tylko z wrodzonego zamiłowania do porządku. Niosąc w kierunku kosza, zerkałem do środka. Nie zauważyłem pozostawionej skarpetki. Ani tym bardziej – suszonej śliwki. Obejrzałem jeszcze dokładniej, poszukując firmowego loga. I nic… Podeszwa wyglądała na bardziej zjechaną z jednego boku, jakby użytkownik przez całe lata kulał. Znam ludzi chodzących krzywo, ale właściciel tego półbuta zaliczał się do grona wyjątkowych niechlujów. Przekładał ciężar całego ciała na lewą stronę, jakby miał źle wyregulowaną zbieżność albo zgubił felgę i zamierzał wywalić się na zakręcie. Nie korygował. Omijał ortopedów. Oczywiście, że tragizował. Dla niektórych zakręt trwa całe życie. Poza tym – but jak but. Cechy charakterystyczne? Trudno było tak na oko odgadnąć prawidłową numerację. Raczej dziesiątka. Albo może europejskie czterdzieści trzy? Cholera wie. Nie wyglądał mi ani na prawy, ani, co gorsza, na lewy. Był jakiś taki… środkowy. Z budzącym się zainteresowaniem przesunąłem opuszkami palców po jego powierzchni. Zastanowił mnie dziwaczny deseń tuż przy szwie. Brodawki? Cóż za głupie przypuszczenie! A może litery? Też nie. Zbyt wiele musiałby się szewc w skórze nadłubać. Lata spędzić w pracowni. Chociaż głowy bym nie dał. Może sobie i podłubał? Co innego może robić z nudów taki staruch? Wyrzuciłem śmiecia z rozmachem i zaraz o całej historii zapomniałem. Rano odnalazłem na dywanie w korytarzu rozmazane białe ślady. Zeszłego popołudnia, gdy wrzucałem do kosza pojemnik z przedatowaną śmietaną, upuściłem go i ochlapałem nieszczęsny trzewik. Targany złymi przeczuciami, pobiegłem do pokoju. No tak… But leżał przewrócony spodem do góry. Identycznie, jak znalazłem go wczoraj. Dzisiaj wydawał się być bardziej lśniący i dziwnie natłuszczony. Myślę, że po dokładnie wtartej śmietanie. Tylko kto po raz kolejny pozwolił sobie na taki żart? Nasmarowany wytłuk na środku perskiego dywanu? Co za bezczelność?! Sięgnąłem po trzewik ze złością. No, chyba że trep sam chodził. Przyznam, że miałem w nocy wrażenie czyjegoś upartego stąpania wokół łóżka. Niedorzeczna myśl. Oblał mnie zimny pot. Energicznym krokiem UKŁADAMY
u k ł a d a m y
20
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
pośpieszyłem do kuchni z zamiarem natychmiastowego pozbycia się paskudztwa. Jeszcze nad koszem się zawahałem. Bijący z buta przyjemny zapach coś mi przypomniał. Dotknąłem palcem gąbczastego wkładu. Nie, nic z chińszczyzny. Perfekcyjnie wpasowany element, mający więcej z biologicznej tkanki niż taniego syntetyku. Wetknąłem zakatarzony nos do wypełnionego miłym ciepłem środka. Zakiełkowała dziwna, niedorzeczna myśl. Przy lada nacisku czubkiem nosa ukazywały się na powierzchni gąbki kropelki słodkawej pomarańczowej cieczy. Czyżbym skosztował? Naturalnie, że tak. Nie potrafiłem się oprzeć. Pokusa rozlała się po moim ciele niczym natręctwo ekshibicjonisty. Zlizywałem pojawiające się krople z prawdziwą rozkoszą. Miały posmak pierwszego pocałunku. Niosły ze sobą magię namiętnych nocy z przeszłości. W kuchni położyłem GO ostrożnie na podłogę. Wydawał się być skrzywdzony moją poprzednią, jakże niesprawiedliwą oceną. Stał – zrozpaczony? Owszem… Był w jakiś sposób barbarzyńsko odpychający… ale jednocześnie niebiańsko pociągał. Zdecydowałem w ułamku sekundy. Pięknie spasował na prawą stopę. Natychmiast zrobiło mi się wściekle gorąco. Jęknąłem z rozkoszy. Wyściółka znała na wylot strefy erogenne mojej stopy. Cudownie wygięte sklepienie śródstopia? Pieszczoty palców? Wcieranie się w paznokcie. Wpijanie w przerwy, zlizywanie, spijanie i znów zlizywanie. Gładzenie. Wcale nie miałem wrażenia łaskotania… Nie drapało. Pieściło. Coraz intensywniej. Prawie zaborczo. Byłem pewny, że oto teraz spływa w kaskadach cała moja sensualność. Oto ześrodkowuje się na jedynie możliwej powierzchni. Sklepienie – stopy. Uderzenia jak młoteczkiem. Jest… Był to gorzko-cierpki przedsmak totalnego orgazmu. Zaledwie zapanowałem nad kolejnymi spazmami jęków. Czułem w piersiach piekące, miłe natężenie i skurcz za skurczem. Wciskałem stopę coraz głębiej i szybciej, szybciej! I stało się… Oparłem się całym ciężarem o kredens. Właśnie runął sens moich światów. Po cóż było się wspinać i kraść, i szczebiotać, i błagać o litość – u kobiet podstępnych i złych? Po cóż było lamentować w dniach samotności? Kiedy istnieją takie cuda… Zamrugałem. Uśmiechnąłem się do swojej myśli. To mógł być wyłącznie Cameron. On znał asortyment sex shopów na wylot. Zapewne zrzucili się na prezent. Będę musiał zaprosić wszystkich na piwo, myślałem.
Tymczasem spróbowałem zdjąć but. Zszedł dość łatwo. Może z powodu mokrej, rozerwanej skarpetki, pachnącej rozsmarowanym miodem? Ze złością wyszarpałem resztki tkaniny z jego wnętrza. Materiał rozchodził się w palcach. Rzuciłem strzępy w stronę kuchennego kosza. Przez przypadek spojrzałem na zegar. Minęła północ. Jakoś niezauważalnie spędziłem pięć godzin na przymierzaniu. Popatrywałem z niepokojem na moją bosą stopę. Raz po raz zaglądałem do środka trzewika, lśniącego ponętnie od wilgoci. Wnętrze tego czegoś pochłonęło mnie bez reszty. Nie mogłem opanować drżenia. Oszalałem! Wyraźnie nie radziłem sobie z własną lubieżnością! Zbliżyłem usta. Delikatnie wysunąłem język. Liznąłem sterczący, słodki języczek pantofla. Oddał mi to samo drżenie! Jak jakaś, nie przymierzając, rozbrojona portfelem dziwka. Kątem oka zerknąłem na nogę. Przecież tak cudownie obnażona stopa zasługiwała na kolejny seans przyjemności. Wsunąłem najpierw palce. Widziałem, jak skórzana powierzchnia buta marszczy się z rozkoszy, jak drży i migocze jej oślizłe wnętrze. Skarpetka tłumiła przedtem intensywność doznań. Teraz było o niebo lepiej. Co ja mówię? Bosko! Ciepła wilgoć i delikatny ruch wsuwania był nieporównywalny do wszystkich moich seksualnych uniesień razem wziętych na przestrzeni całego smutnego i do niedawna samotnego życia. Wyobrażacie sobie? Sam akt zakładania buta trwał pół godziny. Wszystko dlatego, że moja stopa stała się nagle… Za bardzo płochliwa? Uciekała! Cofała się w chwili rozkoszy. Udawała cnotliwe zmieszanie, wrodzoną wstydliwość, niedoświadczenie, tępotę seksualnego pociągu. Czy półbut mógł mnie podejrzewać… o dziewictwo? Mój Boże… Dla obserwatora z zewnątrz musiałem wyglądać idiotycznie. A z punktu widzenia trzewika? Obrzydliwie. Znieruchomiały w przykurczu grubas, mocno pochylony, skoncentrowany na JEGO dziurkach od sznurówki. Dobra! Dość tego! Jedną ręką odrzuciłem górę od pidżamy. W ciągu ostatniego kwadransa stała się kompletnie mokra od potu. Dół zsunął się sam, nie wiedzieć czemu, podczas pamiętnego przejścia do kuchni. Nadal trwałem skupiony na zakładaniu buta jak, za przeproszeniem, królowa na sraniu. Ponownie wyciągnąłem stopę. Postanowiłem się w pełni obnażyć! Nie, nie odłożyłem drżącego trzewika ani na moment. Pomogłem sobie drugą ręką. Stanąłem goluteńki na środku
kuchni. Poprzez otwarty lufcik w oknie dolatywały z podwórka strzępy latynoskiej muzyki. Zakołysałem biodrami. Zatańczyłem z głupawym uśmiechem szczęścia. Raptem jednak znieruchomiałem. Nie wiedzieć kiedy zbyt agresywnie począłem wciskać się głębiej w obuwie. Wiem, tak się nie robi. Nawet wobec rzeczy martwych należy zachować dystans i zrozumienie, wręcz dżentelmeńską delikatność. Przeprosiłem w myśli. Nadal szło dość opornie, ale to może z powodu mojego niecodziennego podniecenia. Wiedziałem, co mnie czeka. Niecierpliwiłem się do granic nieprzyzwoitości. Nazbyt się śpieszyłem, będąc szorstki i nieprzyjemny dla wysuwającego się coraz bardziej języczka. Wreszcie stopa w pełni się umościła. BUT oddał się całkowicie. Odczułem satysfakcję jak nigdy dotąd. Tym razem moment rozkoszy przedłużał się do rana. Słodko zmęczony, zwaliłem się na zimne kuchenne kafle i tak zasnąłem. Kiedy słońce przyczołgało się do mnie około ósmej piętnaście, uniosłem głowę, próbując zorientować się w sytuacji. Moje spojrzenie natychmiast pobiegło w stronę drżącej jeszcze stopy. Wyglądała na zdrową. Jednak… Hm… Może trochę wykręciłem ją przy upadku? Sprawiała wrażenie nieproporcjonalnej i dziwacznie pokręconej. Wstałem ostrożnie… I wiecie co? Nawet przez sekundę nie pomyślałem o zdjęciu dziwnego obuwia. Najchętniej poszukałbym drugiego do pary. Odwróciłem głowę i przez otwarte drzwi zerknąłem ciekawie na dywan, czy aby się coś nie pojawiło. Nic. Dziwnie kulejąc, przywlokłem ciało do kuchennego kredensu. Nastawiłem ekspres do kawy. Ciekawe, że ani przez sekundę nie pomyślałem o pójściu do pracy albo przynajmniej telefonie do szefa z jakimś sensownym usprawiedliwieniem nieobecności. Świat przestał dla mnie istnieć. Liczył się tylko ON. BUT. Pijąc gorący napój z filiżanki, wyjrzałem ciekawy przez okno. Szyba była żółta od jakiegoś skórzanego nalotu. Skórzany pył? Z buta? Może zarodniki? Nie, nonsens. Przetarłem szkło wierzchem dłoni, odsłaniając spojrzeniu spory kawał podwórka. W oddali widok ograniczał pokryty białym graffiti płot fabryki mebli Diffa Mayersa. Tuż obok spacerował z psem ślusarz – Tom Furthermore. Facet mocno kulał na prawą nogę. Pamiętałem go biegającego. Krzepki gość; zwykle przemierzał chodnik, a potem ulicę
21
opowiadania • miniatury • prozA
wyczerpującym sprintem. Dzisiaj wyglądał okropnie. Pokrwawione spodnie, potargane włosy i poszarpana czy pogryziona bluza. Czuprynę pokrywały mu plamy jakiegoś błyszczącego żelu. Czyżby Tom pocił się… żelem? Czterdziestolatek? Przecież to był okaz zdrowia. Przy każdym koślawym kroku swego pana pies podskakiwał i szczekał zajadle. Dużo bliżej, przy śmietnikach, opróżniał kubły Vincent spod trójki. Jego prawa noga była niewidoczna, jakby schowana wewnątrz wiszącego w powietrzu… Zaraz, zaraz… Buta? Wiedziony złym przeczuciem, odsunąłem się na krok od krawędzi parapetu. Filiżanka wypadła mi z ręki, hałaśliwie rozbijając się o podłogę. Oni wszyscy byli dotknięci tą samą zarazą w różnym stadium rozwoju! Więcej… Widziałem na okolicznych dachach porozrzucane w nieładzie buty. Setki dopiero co wyklutych z czegoś dziwnego wysoko ponad blokami oślizłych trzewików… Wyklutych? Czy aby na pewno? Może celowo rozsznurowanych i porzuconych? Czyżby inwazja Obcych?! W tak obelżywy sposób zabierają nam Ziemię? Nagle, przechylony w stronę szyby, zobaczyłem GO. A właściwie setki, może tysiące JEGO wymachujących nóg. Reszta tonęła w nisko wiszących chmurach. Daję słowo, że poczułem ohydny smród i do szpiku kości przeszywający strach. Stałem jak wryty… na jednej nodze. Lewą stopę otaczała biel porcelanowych łusek. Natomiast prawa noga była aż po udo wciągnięta do kołyszącego się w powietrzu buta. Nieznośnie ciążyła ku ziemi, jakbym miał w nim załadowany stukilogramowy odważnik. Czy się bałem? Już teraz? Nie potrafię powiedzieć nic o strachu, bo za każdym razem lęk pochłaniało ogromne, niezdrowe podniecenie. Pomimo wszystko…Tak, nadal czułem euforię. Na nowo, falami, rozlewała się po moim ciele niesamowita błogość. Mimo to przyglądałem się dużo przytomniej pochłaniającemu mnie zjawisku. Wiem, że już od jakiegoś czasu nie potrafiłem wykrztusić słowa, jakby samo gardło ulegało postępującej, lawinowej deformacji, a głowa straszliwemu wykrzywieniu. Z trudnością koncentrowałem wzrok. Ale… tak, nie mylicie się… Odczuwałem swoistą sadomasochistyczną przyjemność w obserwacji zatracenia się własnego ciała. Otóż kurczyło się, zmieniało w bezpostaciowe, albo raczej ślimacze, przylegające z jakimś dzikim oporem do podłoża, mlaskające mięso. UKŁADAMY
u k ł a d a m y
22
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Przywarłem do podłogi jak kawał rzuconego niewyrobionego ciasta. Miałem GO już gdzieś na plecach. Wnętrze buta centymetr po centymetrze zasysało bezwładnie wpadający weń organizm. Zwijałem się niczym sflaczały balon. Ból? Nie czułem bólu, tylko seksualny entuzjazm i ciekawość. Co mnie czeka? Co jeszcze? Jak bardzo dziwacznie się postara, aby urozmaicić moje doznania? Odrętwiałem z przejmującego lęku, bo nie był to, na Boga, entuzjazm, gdy dotarło do moich uszu przeraźliwe chlipanie. Szkielet? Zmiękł i splątał się bez sensu. Odnalezienie pępka na wysokości prawego uda napełniło mnie krótkotrwałą zgrozą. Ryknąłem w opustoszałą z mej osoby przestrzeń. Musiałem wyglądać jeszcze komiczniej. Gdzieś stale wsuwał się mój tułów, chociaż głowa nadal trzymała się w dość wypośrodkowanej pozycji i mógłbym przysiąc, że lewa stopa dalej miała na sobie dziurawą skarpetkę. Uległem wrażeniu, że wykonuję dziwaczny szpagat bez udziału tułowia! Spróbowałem poderwać prawą nogę ku sobie. Poddała się całkiem swobodnie. Gdzieś zapadło się ciało, zniknęła głowa i teraz miałem oczy tuż nad podłogą. Spanikowałem. Palcami prawej stopy gorączkowo szukałem ciepłej oazy OBCEGO BUTA. Nie znalazłem! Zrobiłem kilka dziwnych podciągnięć w kierunku pokoju i ciemnego z tej perspektywy, niedawno zakupionego perskiego dywanu. Upadłem? Turlałem się? Myślałem o Peggy i o tym, że ma zapasowy klucz do mieszkania i że będzie się lada chwila darła z powodu podłogi zaświnionej śmietaną i krwawą wydzieliną. Zatrzymaliśmy się na środku. Tak, zdałem sobie sprawę z rzeczywistości. ON był na moim grzbiecie. Przywarł i zasysał. Zasysał i puszczał. Wtedy rozlewałem się bez formy na dywanie. Wyglądałem jak wielki ślimak. Albo nie… Meduza, galaretowata, przeżuta masa! Nie. Też nie tak! Byłem bezbronny, z wytrzeszczonymi oczami wlepionymi we własne odbicie widoczne w lustrzanej powierzchni stojącego nieopodal wazonu. Człowiek u progu niewiadomego czy… Mieliśmy jeszcze miejsce na kolejną osobę. I jeszcze… Ja i Butonie.
ramion
Wzruszenie
Tomasz Przyłucki
–J
esteś pracowity. Wzruszyłem ramionami i nieco spuściłem głowę; nie tyleż zawstydzony, co zakłopotany słodką (ale nie natarczywą) nutą jej głosu. – To nic takiego w dzisiejszych czasach. – Ależ nie! – zaprotestowała, obielając uśmiechem krótką trasę między naszymi podbródkami. – Nie mów tak, bo jeszcze pomyślę, że silisz się na bycie skromnym. – Oj, przestań. Wielu jest takich jak ja. – A ilu takich znasz? Wzruszyłem ramionami. Ten gest był dla mnie jak zapisanie zera: abstrakcyjnej czarnej dziury, którą Arabowie wymyślili, by ukrywać w niej oddane długi lub odzyskanie tego, co utracili. – Widzisz! – Zadarła zwycięsko nos.
– Ale to nie tak… – Lżyj sobie, lżyj i umniejszaj, a ja i tak… – Wiesz swoje? Odwróciła głowę, lecz nie na tyle szybko, by skryć przede mną drżące kąciki ust. Choć i tego nie musiałem dostrzec, gdyż ogarniało mnie wrażenie, jakbyśmy znali się trzy lata, a nie trzy kwadranse. Jak to zwą – bratnia dusza czy nadmiernie pobudzona wyobraźnia? – Po prostu ty uważasz, że pracowitość to… Zawiesiłem głos, a słowa w moich myślach rozbrzmiały jej słodziutkim sopranem. – Droga do szczęścia. Przypadek. Nie da się inaczej wyjaśnić kradzieży słów. Chociaż… – Nie mam racji?
23
opowiadania • miniatury • prozA
– To twoja racja, ja mam swoją. – O, patrzcie go: równi i równi inaczej, a dalej jeszcze równi po swojemu. – Zapomniałaś dodać: równiejszych. Dźgnęła mnie w ramię gałązką palca, bruk przyspieszył pod jej pantofelkami, a drzewa, omamione niesionym przez wiatr zapachem kobiecej skóry, usłużnie pochyliły korony, składając hołd królowej. Pachniała lawendą i bzem. A most pachniał kaczkami i wodą. Zatrzymała się na jego garbie, oplotła palcami czerń balustrady i, zamykając powieki, zatopiła się, wręcz skoczyła, w odmęty zapachów i oczekiwania. Nie spieszyłem się. Patrzyłem na lustro wody, leniwe poduchy kaczych kuperków, kiwające się w wiosennym szepcie liście. A ona lśniła co krok bardziej, dojrzewała co sekundę dalej, przyciągała co kolejne uderzenie serca. Znałem to już po swojemu. – Więc jak brzmi twoja racja? – Nie odpuścisz? – Skrzywiłem się. – Chyba nie będziesz się przede mną krył?! – oburzyła się ironicznie. – Przecież znamy się już niemal godzinę! – Hm… godzina to dobra granica na otwieranie się przed nowo poznanymi ludźmi – zaryzykowałem hipotezę. – Bez wątpienia! Wymieniliśmy spojrzenia z kaczkami. – Ja… po prostu nie jestem pewien, czy chcę, byś to usłyszała. – Ja jestem pewna za nas oboje. Wzruszyłem ramionami. Czy przed prawdą dało się jakoś uciec? – Słuchaaam – ponagliła przeciągle, przybierając niechlujnie surowy wyraz twarzy i unosząc pięty do góry, jakby tym belferskim trikiem chciała zamaskować aktorstwo. – A możesz przypomnieć mi pyta… – Nie! – Z gry na zwłokę nic nie wyszło. Miałem do czynienia z kobietą kompletnie upartą, a przy tym czytającą w myślach; jakby nie z tego świata. – Dobra – westchnąłem. – No! – Także pracowitość to dla mnie, nie wiem, czy dobrze ujmę to, co mam na myśli, hm… satysfakcja, źródło satysfakcji. Ale nie droga do szczęścia… – I to było takie trudne? – Przysięgam, że mówiąc te UKŁADAMY
u k ł a d a m y
24
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
słowa jednocześnie się uśmiechnęła i skrzywiła z zażenowania. Jak dla mnie co najmniej Złoty Glob! – Satysfakcja i ukojenie – dokończyłem. W jej oczach mignęła wątpliwość. – Ukojenie? To znaczy, że ucieczka? – Wolę nazywać to ukojeniem. – Uciekasz w pracę? – Ty znowu… – Wiesz swoje – skradła mi głoski z krtani. I umilkła. Wiatr zasyczał pod naszymi nogami, zieleń się rozszumiała, a ja poczułem, jak na rękach podnoszą mi się włoski. Milcząc, potęgowała chłód. Byłem niczym na szafocie, ale nie czułem się tak, jak wyobrażałem sobie uczucia skazańca na sekundy przed ścięciem. Mnie raczej, gdy stałem na tym moście… przepełniała odwaga. Wdychałem lawendę i bez; i to chyba kolejne hausty tlenu dodawały mi śmiałości, to chyba one wietrzyły moją głowę, by pozwolić na dekapitację skrytych udręk. – Moja historia jest wybrukowana smutkiem. – Wiem. Długo patrzyliśmy sobie w tęczówki. Jakbym je znał tyle lat… – Wiem. Widzę to w twoich oczach. Położyłem dłoń na zimnej barierce, tuż obok jej drobnych paluszków. Przesunąłem wzrokiem po wodzie, a moje słowa swobodnie popłynęły przez staw i usnęły na jego dnie. Lawenda odeszła, bez rzuciłem do stawu słów, a za nimi posłałem wzruszenie ramion. Odwróciłem się, zataczając stopami owalne zero, i pomaszerowałem do pracy – wolny od udręk.
Beata Pytel
Żebry i zima M
elancholijna, ale jakże w swej melancholii tajemnicza jesień przymknęła już rdzawe powieki. Nastały mrozy, a z nimi przyszedł migocący śnieg, który porażającą pięknem i zimnem obecnością zapowiadał nadejście zimy. Stary Józef szedł na żebry. Udawał się do Miasta, owego miejsca, do którego rok w rok wracał. O którym myślał z niechęcią i rozpaczą. Uczucia, jakie budziło w nim Miasto, były tak żywe i wciąż obecne w jego umyśle jak żadna inna rzecz. Stary Józef nienawidził Miasta. Rodzina nawet nie podejrzewała, że zwykle przytępiony rozum starego, żywo reaguje na najmniejszą wzmiankę o zimowaniu w Mieście. Stary Józef się bał. Ale nie było rady. Trzeba było ustąpić miejsca pod piecem, miskę kaszy. Nie on pierwszy, nie ostatni. I teraz pośród mrozów dreptał staruszek, podpierając się laską. Jeszcze wspominał sobie twarze syna i synowej. Zapłakane buzie wnucząt, które nie rozumiały, dlaczego i dokąd dziad odchodzi. Czarnymi, wciąż żywymi oczyma wypatrywał jakiegoś wozu lub człowieka. Stracił rachubę czasu i nie wiedział, ile jeszcze trzeba będzie iść do dworu, gdzie zawsze mógł odpocząć. Był coraz bardziej zmęczony. Latem podupadł na zdrowiu. Zmrok zapadał szybko. Ludzie się nie pojawiali. Chcąc chwilę odpocząć, przysiadł na skraju drogi. Wyciągnął chleb przygotowany przez synową i zapatrzył się w gwiazdy.
25
opowiadania • miniatury • prozA
Był przywiązany do tego nieba, do tej ziemi całym sobą. Jak drzewo zapuścił korzenie i tu pragnął spocząć. Dlatego każda wędrówka do Miasta napawała go strachem, że już z niego nie wróci. I gdy tak siedział, nagle zdało mu się, że zasnął. Bo na niebie działy się dziwne rzeczy. Wśród gwiazd, w śmiertelnej zimowej ciszy ukazały się widmowe sanie, zaprzężone w białe migocące cienie. Sanie i siedząca w nich postać płynęły po niebie lekko i szybko. Towarzyszyły im dwie potężne skrzydlate postacie, mające na czołach jaśniejące gwiazdy, które roztaczały oślepiający blask. Józef, wierny czciciel św. Rozmaryna od Żebraków, nie miał wątpliwości, że to anioły. Postacią siedzącą w saniach była kobieta w białych gazach. Miała połyskującą skórę, jasne, srebrzyste włosy. Jej suknię utkano ze srebrnej pajęczyny, iskrzącej diamentowymi kroplami zamarzniętej wody. Jedynym kolorem, który ożywiał postać, był niezwykle głęboki błękit jej oczu. Ruchliwe, mgliste cienie zbliżyły się do ziemi i stanęły na śniegu. Józef patrzył na to wszystko i czuł, że robi mu się coraz cieplej i przyjemniej. Wiedział, że biała pani tchnie chłodem, a jej stopa zmienia w lód nieliczne wystające spod śniegu zżółkłe trawy. Jeden ze strasznych aniołów wzbił się nagle w górę i trzepocząc ogromnymi skrzydłami, zawołał: – Pokój wam, ludziom na ziemi! Bóg w swej nieskończonej łaskawości obdarza was jeszcze jedną zimą! Byście mieli swój udział, gdy przyjdzie pora zapłaty! Biała kobieta, której na imię Zima, kontynuowała marsz przez świat. Szła powoli w srebrzystym blasku, który osiadał na ziemi, kamieniach i gałęziach jako szron. Przy niej pojawiał się i znikał starzec w śnieżnej szubie, wzniecając kurzawę. Zbliżał się do chat i malował kwiaty na oknach. Stary Józef nie czuł zimna. Czuł za to, że pogrąża się w ciszy i spokoju. Stanął przed nim anioł. Spojrzał życzliwie ogromnymi oczami o dziwnym, nieokreślonym kolorze. – Nie bój się – rzekł łagodnie. – Będę miał nad tobą pieczę. Józef pokiwał lekko głową i poczuł się szczęśliwy. Dryfował na fali ukojenia i bezpieczeństwa do momentu, kiedy usłyszał jakieś głosy. Z trudem otworzył oczy i uzmysłowił sobie, że ktoś szarpie go za rękaw waciaka i zbliża płomień kaganka do twarzy. – Żyjecie, stary? – słyszał nad sobą. – Matko Boska, otworzył oczy! Rusza się! – rozdarł się kobiecy głos. – Dawaj, Zbychu, na wóz i do dworu z nim! – krzyknął jakiś mężczyzna. Wzięto go za pachy i wsadzono na wóz. Został umieszczony na dworskich tyłach dla służby, opatulony starym woniejącym naftaliną kożuchem. Czarnowłosa dziewczyna ze zrośniętymi brwiami przyniosła mu miskę zupy. Stała chwilę nad siedzącym nieruchomo starcem. – I czegoż to nie jecie, co? – spytała. Józef podniósł na nią ciemne, pełne łez oczy i zapłakał: – A dyć łanioł tu był i mnie nie wzioł, ino zostawił.
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
26
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Agnieszka Rozmysłowicz
zmysły dwa
27
opowiadania • miniatury • prozA
T
o nie tak, że nie lubiła kawy w ogóle. Sama w sobie stanowiła źródło sprzeczności, więc wszystko pojmowała dualnie. Dualizm kawy objawiał się w rozgraniczeniu na smak i zapach, które w jej percepcji wykluczały się wzajemnie. Nie mogła nigdy pojąć, czemu coś, co pachnie tak przyjemnie, słodko i upajająco, może mieć smak gorzki i odrzucający. Wrażenia zapachowe nie pokrywały się z tym, czego doświadczała, mając w ustach dziwny, ciemny płyn. Gorycz istniała długo po tym, jak przełknęła ostatni łyk gorącego napoju. Nie, zdecydowanie bardziej wolała zaparzyć kawę tylko po to, by móc ją czuć. Wyobrażała sobie wtedy smak podobny do zapachu i nabierała ochoty na wypicie filiżanki do dna, a powstrzymywało ją tylko wspomnienie goryczy. Błędne koło. Ograniczyła więc swój świat do dwóch przestrzeni – tego, co widziała i czuła w wyobraźni, oraz tego, co było realnym doświadczeniem. Nie próbowała zrozumieć, czemu reaguje w ten sposób – przyjmowała to i przechodziła do codzienności, która była niczym kalka zależności kawowych. Czytając ogłoszenia o posadzie redaktora miejskiej gazety, z jednej strony widziała siebie na tym stanowisku jako niezależną i odpowiedzialną kobietę, z drugiej jednak owej odpowiedzialności i niezależności właśnie się bała. To, co ją przyciągało, jednocześnie odpychało od złożenia podania. Swoista wewnętrzna antynomia trwała latami, rozszczepiając jej życie na dwa różne bieguny – tego, co chciała, i tego, co ostatecznie robiła. – Zawsze jesteś jedna, jesteś tylko ty, a mam wrażenie, jakbym spotykał się z dwiema… Niby jedną, a paradoksalnie podwójną. Ty – jak ta twoja koncepcja kawy – wyglądasz na jedno, a czujesz co innego. – Nie mówił jej tego często. Zazwyczaj wtedy, gdy znowu rozpoczynała swoje filozoficzne wywody. Mówił ze śmiechem i z miłością, a ona traktowała jego słowa niczym idealną pointę w snutej przez siebie historii. – A jednak w taki sposób nie znajdę żadnej pracy. Nikt nie zapłaci mi za możliwość podziwiania mojej dwoistości. Czas w końcu wziąć się za siebie i złożyć w jedną całość – stwierdziła któregoś UKŁADAMY
u k ł a d a m y
28
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
razu po kolejnej konferencji przeprowadzonej ze sobą na temat ponowionego ogłoszenia na posadę redaktora. – Tak jakby całości mogły być dwie. – Uśmiechnął się do niej przekornie, wiedząc dokładnie, co odpowie. – Czasami tak właśnie jest. Odczuła to każdą komórką ciała, gdy powiedział, że wyjeżdża do Afganistanu, wezwany przez dowódcę jednostek NATO. Potrafiła wtedy siedzieć godzinami zapatrzona w ścianę i doświadczająca w pewnym sensie mickiewiczowskiej wizji wygnania – jej ciało trwało w kraju, który wydawał się obcym bez codziennej bliskości i rozmów o niczym, a dusza płynęła ku miejscu, w którym powinna się znajdować – do niego. – Wojna nigdy się nie skończy. Jak była tysiące lat temu, tak trwać będzie zawsze. Zmieniać się będą jedynie strony i przyczyny konfliktu. I tak do końca ludzkości albo świata – mówiła do ściany, bo nie było nikogo, do kogo mogłaby się odezwać. Pracę w redakcji dostała, choć na rozmowę poszła niechętnie i z wahaniem. Zmusiła się do tego, bo chciała się czymś zająć, czymkolwiek, co odciągnęłoby ją od myślenia. Dzięki codziennemu grafikowi poczuła stabilizację, a skupiając się na czekających ją zadaniach, zapominała o rozterkach. Kiedy zaczynała już myśleć, że przejmuje kontrolę nad swoim życiem, u drzwi mieszkania stanęła delegacja wojskowa, a zachowanie oficerów było tak oficjalne, twarze tak kamienne, że przekazana wiadomość stała się ciosem podwójnie bolesnym. – Niezmiernie nam przykro, raczy pani przyjąć nasze kondolencje. Zapewniamy ze swojej strony wszelką pomoc i wsparcie finansowe. Czy narzeczony miał jakąś rodzinę? – Ojciec i matka umarli, rodzeństwa nie miał, o dalszej rodzinie nic nie wiem… – mówiła beznamiętnie, tępo wpatrując się w mundurowych. Czuła się tak, jakby właśnie zabrano jej ostatnią kotwicę łączącą ją ze światem. Mogła teraz swobodnie ulecieć w przestrzeń, opuścić powierzchnię ziemi i zawisnąć gdzieś w metafizycznej czarnej dziurze. – Gdy przewieziemy ciało do kraju, niezwłocznie panią o tym poinformujemy. – Oficer Zimowski zasalutował i odszedł wraz z innymi, zostawiając ją samą z wewnętrzną pustką. Nie zrezygnowała z posady redaktorki, choć od tamtej pory wszystkie czynności wykonywała mechanicznie, popadłszy w stan całkowitego zobojętnienia. Znajomi z pracy dawno przestali próbować wybudzić ją z letargu, aż w końcu odcięła się od nich murem nie do pokonania. Wszyscy też wkrótce skupili się w pełni na sytuacji w kraju i na świecie, zapominając o jej problemach.
Coraz częściej do redakcji dochodziły niepokojące wieści z frontu i informacje o układach za wschodnią granicą. O budowie kolejnej car bomby, przewyższającej mocą prototyp. O wewnątrzeuropejskim pakcie wschód-zachód, skierowanym przeciw Chinom sprzymierzonym z Afganistanem i Iranem. Wreszcie o nowych zbrojeniach i groźbach wywołania kolejnej wojny światowej. Miesiące mijały w niepewnym pokoju, aż w końcu wszystkimi instytucjami medialnymi wstrząsnęła wieść, że Izrael zaatakował Iran, zapowiadając użycie w najbliższym czasie bomby atomowej. Wszyscy w napięciu czekali na kolejny ruch Chin, które ujawniły budowę K7-OP – potwora przewyższającego siłą najśmielsze wyobrażenia amerykańskich i rosyjskich naukowców. Ich intencje były jasne i stwarzały olbrzymie zagrożenie. Decydując się na ryzykowny ruch, Rosja wystosowała pismo do chińskich władz z ostrzeżeniem, że detonacja K7-OP na terenie Izraela zmusi Europę Wschodnią do użycia postcar bomby, co zamknęło ten swoisty trójkąt bermudzki i chwilowo zatrzymało polityczne domino. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że wprawienie go w ruch doprowadzi do zagłady całej ludzkości, ale nikt nie odważył się mówić tego głośno. Porządkowała zalegające na biurku papiery i próbowała okiełznać ekspansję biurowego chaosu, związanego z całą masą napływających z różnych źródeł powtarzających się informacji. Wszystkie podejmowały wciąż jeden i ten sam temat – III wojnę światową. Miała powoli dosyć myśli, że wplątała się w to całą sobą, stając w oku cyklonu jako osoba odpowiedzialna za weryfikację i publikację informacji o wciąż zmieniających się wydarzeniach. Była w trakcie pisania odpowiedzi do jednego z dziennikarzy, gdy zadzwonił telefon. Znienawidzony przez nią już dawno dźwięk rozbrzmiewał w pomieszczeniu tysiące razy dziennie. Zła, że znowu musi przerywać pracę, chwyciła za słuchawkę i najuprzejmiej, jak mogła, rzuciła w jej stronę swoje nazwisko. Rozmówca odezwał się dopiero po dłuższej chwili.
– To ja. Te dwa słowa wystarczyły, by wypuściła z rąk telefon, wydając z siebie przeciągły jęk przerażenia. Umarli milczą. Nie dzwonią w ciągu dnia do pracy i nie odzywają tak dobrze znanym głosem. „Jestem po prostu za bardzo przemęczona. Przecież to mógł być redaktor naczelny czy któryś z reporterów”. Podeszła z powrotem do biurka i z wahaniem sięgnęła po słuchawkę. – Tak? – zapytała drżącym głosem, próbując zapanować nad sobą. Po drugiej stronie słychać było głębokie westchnienie ulgi. – Już myślałem, że nigdy nie uda mi się z tobą skontaktować. Jestem w Polsce, mogę przyjechać, wystarczy jedno twoje słowo. Wolałem zadzwonić, bo bałem się, jak zareagujesz. Zimowski popełnił błąd, ale teraz nie czas na wyjaśnienia. Sytuacja jest dramatyczna, więc proszę cię, nie ruszaj się nigdzie. Najlepiej w ogóle nie wychodź z biura. Postaram się dotrzeć do ciebie jak najszybciej. Przyciskała telefon do ucha, zesztywniała i blada, bojąc się poruszyć, by nie zemdleć. To naprawdę był jego głos. Żył, choć tyle czasu myślała, że straciła go na zawsze. – Boże… ty żyjesz – zdołała wydusić, zanim szloch wstrząsnął jej ciałem. – Nie płacz. Wiesz, że nienawidzę, gdy płaczesz. Obiecuję zrobić wszystko, by jak najszybciej być u ciebie. Żeby zdążyć cieb… – W słuchawce zapadła głucha cisza, jakby ktoś odłączył linię. – Sieć telefoniczna padła – usłyszała za sobą, gdy do pokoju wszedł jeden ze współpracowników. – Nie wiemy, co się dzieje, ale zaraz spróbujemy to wyjaśnić. Anita już jedzie do ambasady. Nie słuchała, stała jak sparaliżowana, próbując zatrzymać w sobie jego głos. Taki prawdziwy i czysty, jakby stał obok niej. Nie potrafiła uwierzyć, myśli umykały gdzieś daleko poza rzeczywistość, mgliste i nierealne. – Hej, co jest? W porządku? – Twarz kolegi wyrażała skrajne zaniepokojenie. – Wyglądasz, jakbyś miała zaraz… – Podskoczył ku niej, gdy padała bezwładnie na podłogę. Słuchawka z głuchym trzaskiem rozpadła się na dwie części. Otworzyła oczy i usiadła, rozglądając się po pomieszczeniu. W biurze było teraz więcej osób, a wszyscy wyglądali na mocno zaniepokojonych, i to bynajmniej nie jej stanem. Przeciwnie, nikt nie zwracał na nią uwagi. Każdy pochłonięty był
29
opowiadania • miniatury • prozA
cichą rozmową, nerwowym wyglądaniem przez okno lub próbami włączenia telefonów. – Do diabła z tą komórką, jadę do domu. Nie będę tu siedzieć z założonymi rękami. – Jeden z reporterów rzucił niedziałający sprzęt na podłogę i ruszył do wyjścia. – Daj spokój, i tak nie przedrzesz się przez te zakorkowane ulice i chodniki. – Spróbuję, to wszystko przestaje być zabawne – odpowiedział tamten, ale nie ruszył się z miejsca. Dopiero po chwili zauważyła, że drzwi wyjściowe są zamknięte i zabezpieczone przed… No właśnie, przed czym? – Co się dzieje? – zapytała słabo. – Nikt nie wie. Samoloty nie latają, samochody stoją, wszędzie gigantyczne korki, wysiadła elektryczność, sieć telefoniczna, wszystko. Nie możemy skontaktować się z ambasadą ani z jakimikolwiek innymi jednostkami. Siedzimy tutaj jak idioci, czekając, aż ktoś nas oświeci, chociaż nawet gdyby miał zamiar to zrobić, nie miałby jakim sposobem tu dotrzeć. Technologia nas zawiodła. Jesteśmy bezsilni bez tych wszystkich zabawek – warknął z frustracją jeden z najbliżej stojących. – Ostatnie wiadomości z frontu? – rzuciła, powoli otrząsając się z otępienia. – Rosja przesłała informację o planach ataku. Potem wszystko ucichło. Nie wiemy, czy wiadomość została przechwycona, czy Wschód uczynił w końcu pierwszy ruch. Nie wiemy nic! – Przyszedł tu może ktoś... jakiś mężczyzna? – Pytanie zawisło w ciężkim od napięcia powietrzu, zupełnie nieadekwatne, niemal szokując zebranych w pomieszczeniu. Młoda dziennikarka spojrzała na towarzyszy z wahaniem. – Był tu ktoś, ale nie wszedł. Zamknęliśmy wszystkie wejścia. Ludzi zaczyna ogarniać strach, podjęliśmy więc środki ostrożności… Zerwała się z sofy, jednym susem pokonując przestrzeń dzielącą ją od drzwi. Jak mogli go nie wpuścić?! – Stój! Nie możesz teraz wyjść! – Nie obchodzą mnie ludzie i jakieś zamieszki UKŁADAMY
u k ł a d a m y
30
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
na ulicach! Daj mi przejść! – krzyczała, szarpiąc się z zagradzającym jej drogę mężczyzną. W tym momencie naprawdę nie obchodził jej chaos panujący na zewnątrz. Strach, jaki przeżywała, był zupełnie nieporównywalny do strachu bezkształtnych mas na ulicy. Niemal fanatycznie pragnęła przekroczyć próg oddzielający ją od sensu jej istnienia. – Powiedziałem, że teraz nie wolno…! – Mężczyzna przytrzymał ją silniej, odciągając od wyjścia. Nagle wszystko spowiła ciemność. Stało się to momentalnie i bez ostrzeżenia. Unoszący się nad ziemią, przywiewany z wiatrem gęsty pył zasłonił słońce. Ciemne chmury kłębiły się nad miastem, zasysając powietrze. Na zewnątrz zapadła nienaturalna cisza, a na zgromadzonych w pomieszczeniu ludzi spłynęła przerażająca jasność, paraliżująca umysły. – Spuścili bombę… Pełen niedowierzania szept utonął w huku walących się budynków. Trzęsienie ziemi rozpoczęło się gwałtownie, w ciągu kilku minut zrównując las wieżowców, domów i centrów handlowych z ziemią. Nie wiedziała, co się dzieje, czuła tylko drżący grunt pod stopami, a po chwili dziwną nieważkość, gdy ściana obok niej runęła. Przez chmury pyłu dostrzegła biegnącą postać, a zaraz potem z przerażającą wręcz ostrością zobaczyła nad sobą jego twarz. Zakrwawioną i poznaczoną ranami, ale wciąż tak dobrze rozpoznawalną. Chciała coś powiedzieć, ale z ust wydobył się tylko cichy, niezrozumiały dźwięk. Za to on krzyczał jej imię, dotykając dłońmi ukochanej twarzy i jednocześnie próbując wyciągnąć ciało spod sterty gruzu. Znowu ziemię przebiegło drżenie, kolejna fala wybuchu zbliżała się do miasta. Po chwili gorące powietrze uderzyło ich w twarze, a za nim przyszły kolejne odłamki murów i szkła, bez litości siekące ciała. Upadł koło niej, powalony siłą wprawionej w ruch materii. Kawa jest jedna, lecz zmysły są dwa – zapach i smak. Zamykając oczy i wpadając w kojącą ciemność, czuła w ustach gorzki i metaliczny posmak własnej krwi, ale otoczona była słodkim i obezwładniającym aromatem. Chłonęła go całą sobą, bo był to zapach dawnych dni spędzonych przy nim. Teraz był tak blisko jej duszy, że wypierał gorycz, której fizycznie doświadczała. Pogrążała się we wspomnieniach, a wszystko to wydawało się trwać całą wieczność. I do samego końca nie wiedziała, czy to świat odchodzi w zapomnienie, czy tylko ona odchodzi ze świata.
Paweł Kukliński
Powrót B
iegnę. Biała szata uciekającego kilkanaście metrów przede mną złodzieja zdaje się błyszczeć w promieniach palącego słońca. W kieszeni na piersi pobrzękuje mi garść nabojów różnego kalibru, poza tym moje wyposażenie właściwie nie wydaje żadnych dźwięków, wszystko jest odpowiednio dopasowane i unieruchomione. Skupiam się tylko na biegnącym przede mną brudasie, trzymającym pod pachą skradzioną paczkę z pomocą humanitarną. Biało-błękitne logo UNICEF co chwilę to chowa się za ramieniem zbiega, to znowu pokazuje. Mam nadzieję, że uciekinier nie wpakuje się w jakąś minę pułapkę. Rzecz jasna nie jego szkoda mi, tylko skradzionej torby, bo wciąż mam nadzieję, że uda się ją odzyskać i oddać dzieciakom, którym jej zawartość była przeznaczona. Bandyta na moment znika mi z oczu za załomem szarego, popękanego muru, ale po chwili znowu mam go przed sobą. Kusi mnie, by sięgnąć po broń i zakończyć tę idiotyczną bieganinę, ale boję się, że to rozwiązanie może być zbyt radykalnym posunięciem. Muszę pamiętać, że choć walczę po ich stronie, wciąż jestem tu obcy. A tamten jest swój, chociaż to parszywy złodziej. Nagle zza rogu budynku, tuż przed uciekającym złodziejem, wychodzi pewnym krokiem postać osłonięta od stóp do głów bladoniebieską burką. Bandyta, który zbyt późno dostrzega przeszkodę, nie ma szans zwolnić i z całym
31
opowiadania • miniatury • prozA
impetem uderza barkiem w jej bok. Kobieta robi niezamierzony, acz zadziwiająco zgrabny piruet, po którym traci równowagę i pada w piach jak kłoda. Dwie sekundy później przeskakuję jej nad głową, kiedy powoli gramoli się z ziemi, charcząc i bełkocząc coś niezrozumiałego. Kątem oka zauważam ruch gdzieś po lewej. Nie odwracam się, bo złodziej właśnie skręcił w małą boczną uliczkę i boję się go zgubić. Pewnie dzieciaki dostrzegły już atrakcję i teraz horda małych Arabów zbiera się w wielkiej pogoni za widowiskiem. Czasem mam wrażenie, że istnieje między nimi jakaś niewidzialna więź, coś w stylu telepatii, zbiorowego umysłu, który potrafi w kilka chwil nakierować ich na wspólne działanie. Ku mojej uciesze okazuje się, że tuż za rogiem, za który skręcił bandyta, ktoś ustawił na środku drogi dwukołowy wózek, pełen drewnianych skrzyń i jakiegoś złomu. Bandyta okazuje się po raz kolejny nie grzeszyć najlepszą szybkością reakcji, słyszę bowiem rumor, a gdy wybiegam zza rogu, widzę go pospiesznie zrywającego się z ziemi za przeszkodą. Przesadzam graty jednym susem, skracając dzięki temu dystans do uciekiniera do zaledwie półtora metra. Chwilowo poruszam się więc znacznie szybciej od złodzieja, który dopiero poderwał się z chodnika, toteż pościg kończy się po kolejnych kilkunastu krokach. Wybijam się z prawej nogi i rzucam na moją ofiarę, obejmując ją z całej siły w pasie. Przy upadku zwijam się wyćwiczonym ruchem, by zminimalizować skutki upadku. Złodziej natomiast, który nie spodziewał się chyba tak nagłej utraty równowagi, upada twardo jak potrącona kilka chwil wcześniej kobieta. Uderza twarzą w spękaną od słońca ziemię, czemu towarzyszy jeżący włoski na karku odgłos chrupnięcia. Po chwili na żółtym piasku pojawia się plama ciemnej krwi. Podrywam się na równe nogi, gotów do walki, ale uciekinier ani myśli atakować mnie, ani nawet wstawać z ziemi. Jęcząc głośno, unosi się tylko na czworaki, a z rozbitego nosa i górnej wargi obficie spływa mu krew wymieszana ze śliną i wyciśniętym przez ból łzami. Mimo to wciąż ściska w dłoni pasek skradzionej torby. Nie zastanawiam się długo, biorę szeroki zamach i czubem ciężkiego buta kopię go trzykrotnie w bok, w żebra i nerki. Upada, wypuszczając z dłoni zdobycz. Podnoszę ją, a potem dla nauki sprzedaję mu jeszcze kilka kopów, nie odmawiając sobie też przyjemności kopnięcia w zakrwawioną gębę. Ten świat rządzi się swoimi prawami. Za kradzież mógłbym go zabić, ale jest już kompletnie bezbronny i jak wspomniałem, mogłoby to zostać źle przyjęte. Poza tym widzę, że to ledwie wyrostek, którego dziewiczy wąs niemal zniknął pod płynącą z nosa posoką, a podbródek zdobi tylko niewielka kępa czarnych kudłów. Robi mi się go odrobinę żal. Ale tylko odrobinę, bo w końcu to zwykły złodziej – śmieć, którego powinienem zutylizować. Wtem przypominam sobie starą zasadę – oko za oko, ząb za ząb. Tutaj wciąż prawidło funkcjonuje – stary dobry Kodeks Hammurabiego jest dzisiaj równie skuteczny jak kilka tysięcy lat temu. Osobiście uważam takie podejście za słuszne. Zatem karą za kradzież powinno być obcięcie dłoni. Sięgam do pasa po krótką siekierkę, którą noszę zamiast wojskowego noża. Nauczyłem się nią posługiwać na tyle sprawnie, że mógłbym nawet używać jej przy jedzeniu – co zresztą czasem robię. Ale mniejsza o to, bo siekierki z jakiegoś powodu nie mam przy pasku. Ki czort? Zgubiłem po drodze? Nagle zauważam ze zgrozą, że wokół nas niemalże roi się od śniadoskórych dzieciaków, które otaczają nas powoli zacieśniającym się kręgiem. Kopiąc bezbronnego złodzieja, tak bardzo zatraciłem się w chęci dania nauczki, że zupełnie przestałem zwracać uwagę na to, co dzieje się wokół. Chociaż ze strony dzieciaków raczej nic mi nie grozi, na wszelki wypadek sięgam za plecy po strzelbę… Ki diabeł? Moje palce ponownie trafiają w pustkę. Strzelba zniknęła, toteż dłoń automatycznie wystrzeliwuje w dół, do kabury pistoletu… I ponownie nie znajduje swego celu. Kamienieję, zupełnie skołowany. Jak to możliwe, że straciłem wszelką broń? I dlaczego to jednomyślne stadko nie dobrało się jeszcze do jęczącego, krwawiącego złodzieja, jak mają w zwyczaju? Na ogół odbierają sygnały bardzo prosto: jeśli jeden człowiek kopie drugiego, to znaczy, że kopany musiał zasłużyć. Co za tym idzie, możemy go skopać wszyscy razem, chyba że ktoś silniejszy nas rozgoni. Prosty i niezwykle lubiany przez tutejsze dzieciaki tok rozumowania. Zamiast tego gapie stoją w kręgu, przypatrując się nam dziwnie. Dlaczego w ich oczach błyszczy strach, a usta wykrzywiają się w grymasach obrzydzenia? Co jeszcze dziwniejsze, ich skóra nie jest śniada, spalona słońcem, a usta nie rzucają przekleństw, jak to mają w zwyczaju. Nagle ręka jednego z nich się unosi, wędruje od czoła do mostka, a potem od lewego ramienia do prawego. Arabski dzieciak przeżegnał się chrześcijańskim znakiem UKŁADAMY
u k ł a d a m y
32
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
krzyża?! I wtedy ktoś odzywa się nieśmiało, a ja czuję, jakbym spadał z wysokiego drzewa. Odzywa się bowiem po polsku wystraszonym głosem staruszki. – Czy mogę odzyskać moją torbę? – Sprzed moich oczu spada jakaś upiorna kurtyna, a ja widzę starszą białą panią, która wychodzi kilka kroków przed grupkę gapiów otaczających mnie i leżącego na chodniku złodzieja. Patrzę na nią tempo, wciąż nie mogąc pojąć, skąd się tu wziąłem. Staruszka ostrożnie prostuje wskazujący palec, celując w coś, co trzymam w dłoni. Rzucam okiem i widzę torbę. Nie żadną torbę z pomocą humanitarną, lecz zwykłą beżową babską torbę z taniej imitacji skóry, na której widać ślady świeżej krwi. Wyciągam sztywno rękę, a kobieta ostrożnie odbiera swoją własność. Zaczynam w końcu dostrzegać pozostałe szczegóły prawdziwego świata. Wokół mnie faktycznie rozciągają się szare mury, ale to nie afgańska wioska, lecz zwykłe polskie miasto. Na nogach nie mam ciężkich wojskowych butów, lecz obuwie idealnie dobrane do garnituru, w który jestem ubrany. Grupka osób otaczających mnie dość ciasnym kręgiem to głównie starsi ludzie oraz kilkoro dzieci. Rozmawiają między sobą szeptem, wyraźnie unikając ze mną kontaktu wzrokowego. W końcu jakaś odważniejsza starsza pani wyłamuje się z kręgu i podchodzi do leżącego wyrostka, obok którego powoli rośnie plama krwi sączącej się z rozbitego nosa. Chłopak jęczy cicho i nieprzytomnym ruchem masuje bok, w który wcześniej go kopałem. Kobieta wyciąga z torebki telefon i dzwoni po karetkę. Dyspozytor najwyraźniej wypytuje o szczegóły, a dzwoniąca zaczyna się odrobinę motać, próbując nie patrzeć na mnie i nie użyć słowa „pobicie”. Najwidoczniej moja aparycja, która nie zdradza raczej zwyrodnialca będącego w stanie skatować bezbronnego chłopaka, wywołuje u niej pewien etyczny konflikt. W końcu jednak poddaje się i mówi, że chłopaka ktoś skopał. W tym momencie z tyłu mojej głowy terkocze cichutki alarm. Domyślam się, że mając takie informacje, dyspozytor pogotowia zawiadomi policję. Postanawiam zniknąć, nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Tłumek gapiów sam rozstępuje się przede mną niczym Morze Czerwone. Gdy wydostaję się na otwartą przestrzeń, zaczynam biec. W kieszeni pobrzękuje garść łusek po nabojach różnego kalibru. Nie, tym razem to nie złudzenie. Łuski przypominają mi o świecie, jaki zostawiłem za sobą, gdy piętnaście miesięcy temu wróciłem do starego domu po blisko trzech latach spędzonych w piekle wojny. Ktoś mądry powiedział kiedyś, że człowiek może wyjść z piekła, ale piekło nigdy nie wyjdzie z człowieka. Nigdy się nad tym dłużej nie zastanawiałem, ale kolejny raz przekonuję się, jak prawdziwe były te słowa. Następnego dnia wstaję jak zawsze o siódmej pięć. Biorę prysznic, zjadam szybkie śniadanie, wbijam się w garnitur. Muszę zmienić buty, bo na tych z wczoraj widnieją zaschnięte ślady krwi, których nie mam czasu teraz usuwać. Zajmę się tym później. Wychodzę za kwadrans ósma. Moją firmę ulokowano na obrzeżach miasta, dzięki czemu nie muszę się martwić korkami. Za dwie ósma jestem na miejscu, a minutę po pełnej godzinie siedzę już przed komputerem i sączę kawę. Na patrzeniu w ekran mija mi cały dzień. Atmosfera w naszym biurze zazwyczaj jest podobna do tej, jaka panuje w prosektorium. Kilkadziesiąt osób nie odzywa się do siebie przez cały dzień, słychać tylko popiskiwanie oparć krzeseł, czasem skrzypienie drukarki lub świst gotującej się w czajnikach wody. Około wpół do czwartej przychodzi rozluźnienie. Ludzie zaczynają się do siebie nieśmiało odzywać, czując w zasięgu ręki perspektywę pójścia do domu i zapomnienia na kilkanaście godzin o sali pełnej żywych trupów, wpatrzonych w ekrany monitorów. Tym razem atmosfera zmienia się odrobinę wcześniej. Tuż przed piętnastą widzę, jak kilka osób siedzących bliżej okien z zaciekawieniem podnosi się z krzeseł. Po chwili dołącza do nich jeszcze kilkoro. Przez salę zaczyna przelewać się fala szeptu, powoli rosnąca do poziomu lekko podnieconego pomruku – trochę jak w kinie, gdy po raz ósmy z rzędu rozpoczyna się nowa scena i już masz nadzieję, że to początek filmu, a ta okazuje się być kolejnym trailerem lub reklamą sieci komórkowej. Z nieskoordynowanej fali udaje mi się wyłapać słowo „policja”. Macham na to ręką, bo wizyty stróżów prawa nie są u nas specjalną rzadkością – zdarzają się różne incydenty, których nasza osobista ochrona nie jest w stanie rozwiązać bez interwencji policji, jak choćby odmowa poddania się kontroli zawartości przenośnych nośników danych. Już nieraz płaciliśmy klientom odszkodowania za niewystarczające zabezpieczenie własności intelektualnej, dlatego kierownictwo jest teraz mocno wyczulone.
33
opowiadania • miniatury • prozA
Pogrążam się dalej w pracy, gdy nagle czuję dłoń na ramieniu. Spinam mięśnie, by opanować odruch obronny. Kilka razy zdarzyło mi się już rzucić niczego nie spodziewającą się osobę przez ramię, zwłaszcza na krótko po powrocie z tego, co nazywam piekłem. Teraz usilnie staram się już nad tym panować. Powoli obracam głowę i widzę kierownika – łysiejącego niewysokiego człowieczka o poczciwej twarzy, który patrzy na mnie z mieszaniną strachu i współczucia. – Policja do ciebie – mówi. Kiwam głową, nie odpowiadając. Wstaję i razem ruszamy do jego gabinetu, odprowadzani przez kilkadziesiąt par ciekawskich oczu. Widzę, że poziom podniecenia współpracowników urósł do poziomu wyższego nawet od tego, gdy kadry ogłaszają wykonanie przelewów z wypłatą. Mogę się założyć, że ci, który pracują tu na tyle długo, by pamiętać incydent sprzed pięciu lat, już gotują się z niecierpliwości, by rozpuścić pikantne plotki. W biurze kierownika czeka dwóch funkcjonariuszy w cywilu, którzy szybko potwierdzają moje dane, a potem informują, że zostałem rozpoznany jako sprawca pobicia. Mój wizerunek uwieczniło kilka kamer miejskiego monitoringu, na potwierdzenie czego pokazują mi pliczek wydruków zadziwiająco wyraźnych zdjęć, na których biegnę za młodocianym bandytą. Tłumaczenie, że goniłem tylko złodzieja, nie przynosi żadnego efektu, gliniarze ucinają dyskusję, mówiąc, że wytłumaczę się na komisariacie. Po zapewnieniu, że nie będę sprawiał problemów, zapraszają mnie do radiowozu – cywilnego auta, ale z kogutem wystawionym na dach. Zapewne stąd podniecenie moich współpracowników, bo jak dotąd zawsze odwiedzali nas zwyczajni stójkowi w oznakowanych radiowozach. Droga od gabinetu kierownika biegnie przez dwie zatłoczone biurowe sale, identyczne jak moja. Widząc całą gamę spojrzeń kolegów i koleżanek – od szczerze zatroskanych do niemal kipiących ciekawością – nie wiem, czy powinienem się śmiać czy płakać. Ostatecznie przybieram neutralną minę, wychodząc z założenia, że uśmiech może podsycić ewentualne plotki o tym, jakim zwyrodnialcem i psychopatą jestem – a mogę być pewien, że takie się pojawią. Rzecz jasna jednym z topowych tematów będzie to, gdzie spędziłem wyjęte z życiorysu trzy lata, o których nikomu nigdy nie opowiadałem. Na komendzie przejmuje mnie inny gliniarz, od którego wyraźnie bije aura wyższości. Ciekawe, zawsze bowiem myślałem, że tacy jak on nie zajmują się tak prostymi sprawami jak pobicia. Jest wysoki, wyprostowany niczym struna, czarne włosy z siwymi pasmami ma równo zaczesane do tyłu, a pod nosem wąs jakby przystrzyżony przy linijce, z którego nie wystaje nawet najmniejszy włosek. Przedstawia się jako komisarz Jurak, po czym z wyuczoną uprzejmością zaprasza mnie do pokoju bez okien, w którym nie ma niczego poza dwoma krzesłami, biurkiem i kilkoma regałami pełnymi opasłych segregatorów. Siadam na wskazanym krześle, on zajmuje miejsce naprzeciw. Dla formalności potwierdza znowu moje dane, chociaż jego młodsi rangą koledzy już to wcześniej zrobili. Potem rzuca na biurko znajomy mi już plik wydruków z kamer monitoringu. Obok kładzie zagadkową białą teczkę. Ruchem głowy zachęca do przejrzenia zdjęć, ale już je widziałem i nie widzę sensu w robieniu tego ponownie. – To ja – odzywam się, dla potwierdzenia. Zaprzeczanie w niczym tu nie pomoże. Z pewnością rozpoznało mnie przynajmniej kilka osób. – Oczywiście, chociaż pańskie potwierdzenie nie jest w tym wypadku wymagane – odpowiada Jurak. – Czy wie pan, dlaczego się pan tutaj znajduje? – Owszem, przywieźli mnie pańscy koledzy – pozwalam sobie na lekką drwinę. – A dlaczego pana przywieźli? – Bo im na to pozwoliłem. – Na moich ustach pojawia się lekki uśmieszek. Jurak spogląda krzywo, po czym także uśmiecha się, odbierając to chyba jako żart. Prawdopodobnie nie zdaje sobie sprawy, że gdybym nie chciał, to tamci dwaj żadną siłą nie zdołaliby wpakować mnie żywcem do radiowozu. – Jest pan tu w charakterze oskarżonego o ciężkie pobicie. Skatował pan szesnastoletniego chłopca w obecności kilkunastu świadków. Chłopak ma złamany nos, pękniętą żuchwę, cztery pęknięte żebra, złamany obojczyk, uszkodzoną wątrobę i liczne powierzchowne urazy. Wczoraj był operowany, lekarze zdążyli opanować wewnętrzny krwotok w ostatniej chwili. Czy ma pan coś do powiedzenia? – Cóż – zaczynam ostrożnie, dając sobie chwilę na przetrawienie informacji. Muszę przyznać, że lista obrażeń
okazała się całkiem imponująca. – Trochę mnie poniosło. Tym niemniej sądzę, że zasłużył. Może dzięki temu weźmie się do uczciwej pracy zamiast kraść torebki starszym paniom? Jurak po tych słowach zamiera na moment z otwartymi ustami. Zdaje się zaskoczony moją szczerością. Pewnie przyzwyczaił się, że w tym pokoju to on jest tym opanowanym i dyktującym warunki, a człowiek siedzący naprzeciw powinien się korzyć i błagać o litość. – Sądzi pan, że pobicie młodocianego złodziejaszka to właściwa droga do resocjalizacji? – pyta niepewnie. – Lepsza niż obojętność i nierobienie niczego. – Wzruszam ramionami. Komisarz wygląda na odrobinę zbitego z tropu. Po kilku sekundach odchrząkuje i zaczyna z innej strony: – Czy wie pan, co grozi panu za ten samosąd? – Rok, dwa, trzy? – To zależy od tego, ile chłopak spędzi w szpitalu. Tymczasem najważniejsze, że przyznaje się pan do winy. Wiem jednak, że prokurator może rozważyć zmianę kwalifikacji czynu. Unoszę brwi w wyrazie niemego zapytania, a Jurak podnosi tajemniczą teczkę i kładzie przed sobą. – Czy wie pan, co to? – Nie mam pojęcia – odpowiadam zgodnie z prawdą. – To akta sprawy zabójstwa Jerzego Marczaka, sprzed pięciu lat. Nie muszę chyba pytać, czy wie pan, o czym mówię? – Nie musi pan. Ten człowiek został pobity na śmierć w moim mieszkaniu pod moją nieobecność. Włamywacze nie zdołali dogadać się ze sobą i puściły im nerwy. W rezultacie jeden padł trupem. To oczywiście tylko domniemania, bo nie udało wam się ująć zabójcy i sprawa została umorzona. Nie rozumiem tylko, dlaczego pan o tym wspomina – odzywam się, próbując nadać głosowi brzmienie zaciekawienia wymieszanego z zaskoczeniem. – Pewne elementy tamtego zdarzenia wydają się bardzo podobne do wczorajszego incydentu. Rzekłbym: zadziwiająco podobne. – Komisarz robi pauzę, prawdopodobnie czekając na moją reakcję. Nie doczekuje się jej, więc kontynuuje: – Marczak zmarł od obrażeń wewnętrznych, zadanych silnymi ciosami w korpus. Prawdopodobnie ktoś zwyczajnie skopał go na śmierć. Ale pan oczywiście ma alibi. – Zgadza się. Przebywałem wówczas w towarzystwie dwóch przyjaciół. Oraz kilku jeleni i zajęcy. Jurak zagląda do teczki, przez moment coś czyta, po czym znowu ją odkłada. – Artur Jabłkowski i Karol Anders. Obaj potwierdzili, że cały dzień spędziliście wspólnie na polowaniu. Co ciekawe, kilka tygodni później cała wasza trójka zniknęła z kraju. Czy może mi pan powiedzieć, dokąd wyjechaliście i gdzie znajdują się teraz Jabłkowski i Anders? – Czy to ma związek z wczorajszym incydentem? – pytam, znudzony już tą rozmową. – W tej chwili nie ma – wzdycha Jurak. – Zatem nie mogę – odpowiadam. Wiem, że i tak mi nie uwierzy, a poza tym mogę mieć przez to różne nieprzyjemności. Karol zginął dwa lata temu rozerwany na strzępy przez amatorski ładunek wybuchowy. A Artur, zwany Jabolem, w tej chwili śmiga gdzieś po Bliskim Wschodzie razem z islamskimi bojownikami. Mam przynajmniej taką nadzieję, bo odkąd opuściłem Afganistan, nie mam od niego żadnych wieści. Ale w końcu dlaczego miałbym mieć – on nawet nie wie, że stamtąd odszedłem. Wymieniamy jeszcze kilka zdań, po czym komisarz informuje mnie, że najbliższe dwie doby spędzę w areszcie. Cóż, co zrobić. W domu siedziałbym sam w pustych ścianach, a tu przynajmniej będę miał kolorowe towarzystwo – próbuję żartować w duchu. I tak pewnie kolesiom spod celi daleko do typów, jakich cała masa krąży na co dzień w rejonach dawnej Mezopotamii. Dwa dni później wychodzę z miejskiego aresztu po uprzednim odebraniu pouczenia, że nie powinienem opuszczać miejsca zamieszkania. Kilka godzin później wysiadam z auta niedaleko wschodniej granicy. Za godzinę mam pociąg, którym dojadę prosto do Kijowa, a tam wsiądę na pokład samolotu lecącego do Teheranu. W ciągu kilkunastu godzin od wyjścia zza krat znajdę się daleko poza jurysdykcją Juraka czy całego ziemskiego wymiaru sprawiedliwości.
35
opowiadania • miniatury • prozA
Po kolejnych dwóch dniach wysiadam z samolotu w stolicy Iranu. Kwateruję się w małym hoteliku opodal lotniska. Dostaję pokoik na poddaszu z widokiem na obskurne podwórko, gdzie czwórka umorusanych dzieciaków z zapałem kopie szmacianą piłkę. Drą się przy tym wniebogłosy, a okno w pokoju się nie domyka, dlatego nie mogę odciąć się od hałasów. Na szczęście nie zamierzam siedzieć tu długo. Sięgam po telefon i wybieram numer. Dopiero po kilkunastu sygnałach ktoś po drugiej stronie odbiera. Najwidoczniej uznał, że skoro ktoś dzwoni tak długo, to jednak ma dobry powód. Godzinę później pod hotelik podjeżdża zdezelowana terenowa toyota. Wsiadam na tylne siedzenie, obejmując się na powitanie ze starym znajomym. Zamieniamy ze sobą kilka zdań, podczas gdy kierowca wiezie nas na teren jakiejś starej fabryki. Potem wysiadamy, a kolega otwiera bagażnik. W środku lśni nowością kilkadziesiąt sztuk broni różnego rodzaju i kalibru. Automaty Kałasznikowa w różnych konfiguracjach, strzelby, broń krótka. Jest nawet ręczna wyrzutnia rakiet, którą właściciel pokazuje z najwyższą dumą. Wybieram klasyczny automat i glocka. Dobieram kilkadziesiąt sztuk odpowiedniej amunicji i cztery granaty. Znajomy pakuje sprawunki w wojskową torbę, a potem odbiera ode mnie kopertę z gotówką oraz kluczyki i papiery od mojego auta. Na koniec oświadcza, że ma prezent specjalnie dla mnie, po czym zagląda do wozu i wyciąga mały pakunek owinięty w szary papier. Odbieram podarek i rozrywam opakowanie. Wewnątrz znajduję uniwersalny toporek ze świetnej stali. Ważę go w dłoni i uśmiecham się. Teraz mogę wracać do domu. Tego prawdziwego – na nieustającą wojnę. Nieważne o co, liczy się tylko walka o przeżycie. Po kilkunastu kilometrach marszu skalistymi, piaszczystymi bezdrożami od miejsca, gdzie dowiozła mnie zdezelowana terenówka, docieram do pierwszej osady. Wygląda na to, że tak jak zapowiedział znajomy, ta część granicy kompletnie nie jest pilnowana, więc przekroczyłem ją bez żadnego problemu. Wioska, którą widzę przed sobą, to zbiór ledwie kilku kamiennych chatek, które barwą nie odróżniają się specjalnie od otoczenia. W końcu wszystko tu ma kolor piasku – co nie znaczy bynajmniej, że jest zupełnie jednakowe. Podczas kilkuletniego pobytu w tych okolicach poznałem chyba z piętnaście rodzajów piasku. Znam go lepiej niż cokolwiek na świecie. Podchodzę do zabudowań ostrożnie. Gdy dzieli mnie od nich kilkaset kroków, zaczynam słyszeć krzyki. Coś złego dzieje się w osadzie. Zdejmuję z pleców automat, sprawdzam blokadę. Przemykam powoli, starając się być osłoniętym przez naturalne przeszkody. W końcu zauważam terenowy łazik zaparkowany przy jednej z chałupek. Napis na boku informuje, że należy do sformowanej przez nową – ponoć demokratyczną – władzę policji. Dochodzę w końcu do najbliższego domu i przyklejam się plecami do jego tylnej ściany. Powoli idę ku frontowi, po czym wyglądam ostrożnie na placyk między zabudowaniami, gdzie zaparkowano auto. Widzę lamentującą głośno parę – brodatego mężczyznę i kobietę okutaną w burkę. Padli na kolana i przytulają się jakby we wzajemnym pocieszaniu. Zauważam, że mężczyzna ma zakrwawioną twarz. Kilka osób tchórzliwie zerka przez drzwi sąsiednich domów. Z wnętrza budyneczku, tego najbliżej samochodu i klęczących na ziemi ludzi, dochodzą kobiece krzyki i głośne śmiechy mężczyzn. Policja, taka ich mać. Zbieranina przypadkowych osiłków, którym wydaje się, że wszystko im wolno. Ściskam mocnej karabin i ruszam zdecydowanym krokiem przez placyk. Lamentujący mężczyzna zauważa mnie, gdy jestem dwa kroki od samochodu, unosi ręce w błagalnym geście. Mijam go, nie zatrzymując się. Odrzucam tkaninę, która wisi w wejściu do kamiennego domku. Krzyki dochodzą z drugiego pomieszczenia. Odpycham kolejną materiałową zasłonę i opieram kolbę broni o bark. W pomieszczeniu, na prymitywnym barłogu, który trudno nazwać łóżkiem, leży dziewczyna. A może dziewczynka, bo na oko nie ma więcej niż czternaście, piętnaście lat. Jest prawie naga, jeśli nie liczyć strzępów szaty, które zaplątały jej się w okolicach łokci. Jeden z policjantów, śniady, z kosmatym czarnym wąsem, trzyma ramiona dziewczynki, przyciskając ją do legowiska. Drugi, wyglądający niemal jak brat bliźniak lub klon swojego kolegi, z opuszczonymi do kolan spodniami mocuje się z udami ofiary, która wierzga, kopie i krzyczy wniebogłosy. Oddaję dwa pojedyncze strzały. Najpierw do tego, który przytrzymuje ramiona małolaty. Trafiam go w bok głowy. Krwawy ślad rozbryzguje się na ścianie z piaskowca, gdy były już policjant pada ma nią jak marionetka. Drugi jest UKŁADAMY
u k ł a d a m y
36
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
zbyt zaskoczony, by działać. Ma tylko czas spojrzeć w panice na rzucony metr dalej pas z kaburą pistoletu. Kula przebija mu krtań i kręgosłup, trup bez gaci pada na oniemiałą dziewczynkę. Sekundę później niedoszła ofiara znowu zaczyna krzyczeć, przerażona lejącą się na nią krwią martwego napastnika. Do pomieszczenia wpadają rodzice dziewczynki. Matka, roniąc olbrzymie łzy, czepia się mojego boku, mamrocząc słowa podziękowania. Ojciec w popłochu biega po pokoiku, trzymając się za głowę. Z trudem wyrywam się z uścisku płaczącej kobiety i wychodzę z chałupy. Wpadam na kilkunastoosobowy tłumek gapiów, który wyległ z pozostałych budynków. Szybko okazuje się, że ktoś potrafi powiedzieć kilka słów po angielsku. Ja z kolei potrafię co nieco w ich języku. Zmierzcha już, więc namawiają mnie na nocleg. W międzyczasie niewielka społeczność, z ojcem niedoszłej ofiary gwałtu na czele, szybko organizuje akcję zacierania śladów. Wynoszą trupy, pakują do policyjnej terenówki. Dwóch mężczyzn wsiada na przednie siedzenia i odjeżdżają – w kierunku, z którego przyszedłem, czyli ku granicy. W tym terenie nietrudno będzie im ukryć samochód tak, by nikt go nie znalazł przez długi czas. A potem, gdy sprawa przycichnie, zatroszczą się o przebicie numerów, zamalują policyjne oznaczenia i sprzedadzą auto z pożytkiem dla całej wsi. Słyszałem już o takich akcjach. Nocą nie śpię zbyt dużo. Nasłuchuję odgłosów świata dochodzących zza cienkich ścian i chłonę całym sobą atmosferę tej ziemi. Teraz już wiem, że powrót do normalnego świata był zwyczajną głupotą. To było krótko po śmierci Karola, po tym, jak rozerwała go amatorska mina pułapka. Czułem się odpowiedzialny za jego śmierć, bo to ja zaproponowałem wypad do miasteczka, podczas którego wszystko się wydarzyło. Jabol przekonywał mnie, że tak widać było Karolowi przeznaczone. Do mnie dotarło to jednak znacznie później. Wcześniej doszły mnie wieści, że sprawa zabójstwa Marczaka została w kraju umorzona z braku dowodów wskazujących na sprawcę, co przeważyło szalę – wymknąłem się pewnej nocy, nikomu się nie tłumacząc, nikogo znajomego nie spotykając po drodze. Po prostu zniknąłem, chcąc rozpocząć nowe życie. To jednak okazało się gorsze niż kiedykolwiek – szarość, nuda, nocne koszmary i wszechobecne niezrozumienie ze strony otoczenia. Jak dobrze, że komisarz Jurak na spółkę z prokuratorem dali mi do zrozumienia, że jednak nie mam tam czego szukać. Choć podejrzewam, że nie to było ich intencją. Rano ojciec dziewczynki, którą – przynajmniej tymczasowo – uchroniłem przed gwałtem, podwozi mnie kilka kilometrów dwukołowym wózkiem, ciągniętym przez wychudzonego muła. Krótka rozmowa wystarczyła, by zrozumieli, dokąd chcę się dostać. W niewielkim miasteczku mężczyzna poznaje mnie z gościem o srogim wyglądzie typowego bojownika. Tamten z pewną podejrzliwością wysłuchuje mojej historii, lecz w końcu pakuje mnie na pakę pick-upa i zawozi tam, gdzie chcę. Trzy godziny po rozmowie z bojownikiem staję u wejścia niewielkiej górskiej kotlinki, gdzie mieścił się nasz obóz. Jest już późno, słońce zachodzi powoli za moimi plecami. Widzę znajome namioty i zdezelowane przyczepy kempingowe, otoczone pokracznym ogrodzeniem z drutu kolczastego. Na pomoście nad wejściem ktoś siedzi i mierzy do mnie z karabinu. Podnoszę ręce nad głowę i podchodzę bliżej. Tamten zeskakuje na ziemię, krótkim warknięciem każe mi się przedstawić. Kiedy to robię, opuszcza lufę karabinu i patrzy na mnie zaskoczony. – To ty? – pyta Jabol pełnym wahania głosem. – Ja. – Myślałem, że nie żyjesz. – Bo tak właśnie było – odpowiadam, gdyż czuję, że dziś narodziłem się na nowo i tym razem tak łatwo nie dam się zakuć w kajdany codzienności. Jabol uśmiecha się i klepie mnie po plecach. Nie zadaje niepotrzebnych pytań. Zupełnie jak wtedy, gdy pięć lat temu wpadłem do jego domu, błagając o pomoc, od stóp do głów umazany krwią Jerzego Marczaka. Dla niego zawsze liczy się tu i teraz, a nie to, co było. A tu i teraz jestem ja, on i wojna, która na spalonych słońcem ziemiach Afganistanu trwa wiecznie. Zmieniają się tylko wrogowie – czy to okupacyjne wojsko, miejscowa milicja, czy bojownicy wrogiego miejscowego watażki; jestem pewien, że przeciwników nigdy nam nie zabraknie.
37
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
38
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
l ó ie p so o bi zw e
n
e ie a ln n n o ra w e po i m u
Rozmowa z Moniką Skrzypek – autorką książki No coś ty!
39
publicystyka
Anna Wasińska: Witaj, Moniko, na naszej Sofie. Przyprowadziła Cię tutaj Twoja pasja pisania, pchająca do stworzenia książki, której aktualnie patronuje „SOFA”. Tytuł wydaje się zachęcający, wiemy, że oznacza pewnego rodzaju obruszenie głównej bohaterki, bo wyjaśniasz to w powieści, ale skąd pomysł, aby właśnie te słowa stały się wizytówką, tytułem? Monika Skrzypek: Chciałam, żeby tytuł kojarzył się z Babcią Sabiną. Coś, co świetnie do niej pasuje. Można powiedzieć, że sam mi wpadł w ucho… Na stwierdzenie: Babko, napiszę o tobie książkę! – ona bez zastanowienia krzyknęła: No coś ty! Skąd wziął się pomysł na taką właśnie książkę – mieszczącą się w literaturze faktu? Co Cię zainspirowało? Zainspirował mnie wiek, historia, dowcip i ta wyjątkowa nić porozumienia kobiet z różnych pokoleń. Od zawsze nosiłam w sobie chęć spisania kawałka historii rodzinnej. Niestety dziadkowie nie żyją, no, może poza babcią Władzią ze strony mojego ojca. I myślę, że gdyby na stałe nie mieszkała w USA, może sięgnęłabym po jej przeżycia… Uważam, że dla pisarza ważny jest bezpośredni kontakt z ludźmi, o których się pisze, czujesz wtedy emocje i drżenie tej osoby, gdy uaktywni się tak zwany pstryk w głowie. W No coś ty! pojawiają się różne opowieści, różne problemy, a wszystko łączy się przez dwie osoby w relacji babcia – wnuczka, w której widać zażyłość i chęć rozmowy. Tutaj zapewne pojawia się jeden z powodów powstania powieści. Chciałam pokazać, jak ważne jest życie każdego z nas, coś jakby ukłon w stronę Stwórcy, że jesteśmy tu i teraz, że byliśmy tam i wtedy… że człowiek podąża drogą raz wysypaną żwirem, kamieniami, a innym razem wylaną asfaltem, ubitą szutrem czy zwyczajnym piachem. Ale to zawsze nasza droga różnych wyborów i decyzji. Napisałam książkę z szacunku dla ludzi, przeciętnych zjadaczy chleba, którzy ciężką pracą przysłużyli się rodzinie i drugiemu człowiekowi. By ukazać wartości niematerialne, często przez współczesne pokolenie niedoceniane… Przede wszystkim chodzi mi o więź pokoleniową. Praca nad książką bywa mozolna, ale i przyjemna, zdarzają się trudne momenty, jednak i dobrych nie brakuje. Jak to wyglądało w Twoim przypadku? Trudne były sceny, dialogi, które tworzyłam w oparciu o wspomnienia Sabiny, szczególnie te z lat trzydziestych XX w. Ten rodzaj fabuły, UKŁADAMY
u k ł a d a m y
40
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
który wymaga wpasowania się w ówczesny klimat. Ale sądzę, że wyszło autentycznie. Na myśl o spotkaniach z Sabiną gęba mi się uśmiechała, bo nigdy nie wiedziałam, co mnie czeka. Babcia potrafi operować zwrotami akcji, zupełnie zresztą nieświadomie, a co za tym idzie, raz śmiałyśmy się, raz płakałyśmy. Najprzyjemniejsze momenty to te, którym towarzyszyło gotowanie czy pieczenie… Miłe dla żołądka, a jednocześnie pełne spontanicznych reakcji. Książka powstawała zrywami czy potrafisz działać systematycznie? Ani to, ani to, wyjaśnienie jest proste. Spotkania czy to w ogrodzie botanicznym, czy teatrze albo wyjazdy w miejsca z dzieciństwa Babki działy się naprawdę, a to wymagało czasu. Tak naprawdę każdy rozdział książki jest tym autentycznym zapisem „widzeń”. Nawet wspólne wypieki wymagały kilkugodzinnego przebywania ze sobą… co akurat nie stanowiło problemu, bo lubimy przebywać w swoim towarzystwie. Koncepcja, jaką obrałam co do książki, obejmuje właściwy czas, w jakim ona powstawała. Czy w usta Sabiny wkładane są również Twoje słowa, czy tylko dokumentujesz wypowiedź, przytaczasz jej opowieści w oryginale?
41
publicystyka
Każdy rozdział rozpoczynam jakimś własnym przemyśleniem, swobodną refleksją. Zawsze ma to związek z tematem, w jaki czytelnik wsiąknie, zanurzy się… Jest swego rodzaju wprowadzeniem w temat opowieści bohaterki. Starałam się przytaczać oryginalne wypowiedzi, przynajmniej jeśli chodzi o ideę czy sens, ale przyznaję, że sporo też moich ubarwień… (śmiech). Który – według Ciebie – wątek w książce jest najciekawszy, który jest Twoim ulubionym, a który Sabiny? Może nie najciekawszy, ale najbardziej poruszający mnie samą. To fragment, gdy babcia mówi o łąkach, chlebie ze śmietaną, żabach… Pamiętam, gdy przesłuchiwałam nagranie z tej rozmowy… Jeden wielki szloch! To była wyjątkowa, wzruszająca chwila… Myślę, że na Sabinie szczególne poruszenie gdzieś tam w środku zrobiły wspomnienia wojenne. Przytoczę słowa, które wielokrotnie Babka powtarzała: „Miałam jedenaście lat i strasznie się bałam. Dookoła działy się rzeczy kompletnie dla mnie niezrozumiałe. Bez względu na wszystko jednego jestem pewna: nigdy więcej wojny! Żeby nawet suchy kawałek chleba zjeść, ale tego strachu, tego lęku nie mieć, tego przygnębienia…”. Sporo dowiadujemy się o głównej bohaterce nie tylko z okładki, ale przede wszystkim poprzez jej opowieści, ale zapewne mogłabyś powiedzieć jeszcze coś od siebie. Sabina jest takim drzewem rodziny Leszczyńskich. Nie wiem, co będzie, gdy jej zabraknie, nawet nie próbuję sobie wyobrazić. Na spotkaniach rodzinnych zawsze siedzi na honorowym miejscu, to takie wspaniałe, wyraz szacunku dla jej wieku i niej samej. Stara się być na czasie z różnymi nowinkami i w dowcipny sposób komentuje naszą rzeczywistość. Najważniejsze, że jest sobą – i za to ją wszyscy kochają. Czy jakaś inna niż Sabina postać zwróciła Twoją uwagę podczas opowiadań, którą polubiłaś i chciałabyś opowiedzieć o niej więcej? Myślę, że ojciec Sabiny to interesująca postać, o której można napisać osobną książkę. Silna osobowość, dla którego rodzina i ojczyzna były najważniejsze. Kochał czytać! Pożarł wszystkie książki z okolicznych bibliotek (śmiech) i przy piecu snuł niesamowite opowieści. Co byś chciała, żeby Czytelnik wiedział, zanim sięgnie po książkę albo już po przeczytaniu? Właściwie to, co zawarte jest w tekście promującym książkę. Że jeśli szuka tanich sensacji czy skandali, to tutaj ich nie znajdzie. Za to wejdzie w opowieść o ludziach, ich losach i emocjach… Poczuje zapach nagrzanego słońcem zboża i smak złocistej pajdy chleba. Przejdzie przez historię bosymi stopami, czując każdy kamień, żwir i piasek między palcami… Ta historia pozostawi w Czytelniku ślad… Myśl wdzięczności za własne życie. Myśl o wdzięczności za życie… Czy udaje Ci się nią kierować na swojej ścieżce? Jaka sentencja Cię przez nią prowadzi? Z pewnością każdemu zradza się w głowie takie pytanie, dlaczego żyje w tym, a nie w innym czasie, epoce, rodzinie, kraju itp. Czasami wydaje nam się, że „u sąsiada trawa jest bardziej zielona”… Dlatego trzeba czasem posłuchać opowieści Babci Sabiny, by poczuć wdzięczność za tu i teraz. A sentencja… „Nie pozwól sobie na powolne umieranie” – w tym zawieram UKŁADAMY
u k ł a d a m y
42
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
wszystko, za czym w życiu podążam… Dziękuję za talenty, którymi mnie Pan Bóg obdarzył i staram się ich nie zmarnować. Czerpię radość ze słuchania muzyki, obserwacji świata, rozmowy z ludźmi, przypadkowych spotkań na szlaku, z każdego zjazdu na nartach i…. z porannej kawy. Jeżeli czuję się nieszczęśliwa, opuszczam przylądek i ruszam dalej, bo warto czasem zaryzykować. A co najważniejsze było (jest) dla Sabiny? Babcia Sabina pragnęła w życiu jednego: aby córce żyło się lepiej niż jej samej. Żeby nie musiała ciężko pracować fizycznie jak Sabina i dlatego zrobiła wszystko, by Elę wykształcić. Ciekawy jest pomysł na pierwszy i ostatni tytuł. Spodobała mi klamra i znaczenie. Powiesz o tym coś więcej? Niech każdy zinterpretuje, jak chce, bo z doświadczenia wiem, że co czytelnik, to inny odbiór – i niech tak pozostanie. Miałam swój osobisty zamysł, który niechaj pozostanie tylko dla mnie. Może więc, dla odmiany, wspomnimy o Twojej pasji do przyrody, której dajesz upust chociażby w tym, że przemycasz treści przyrodnicze w swoich książkach. W No coś ty!
43
publicystyka
jest ich mniej, ale Twoja pierwsza powieść, wydana w formie e-booka, jest niejako w nich „osadzona”, mimo że to – dodajmy – nie jest książka o przyrodzie (w znaczeniu, jakie się nasuwa). Już sam tytuł daje o tym sygnał: Glony też muszą czasem pić. To taka forma wyrazu, która bawi mnie i sprawia, że tekst jest barwny i nabiera indywidualnych cech. Wiem, że nie każdy lubuje się pławić w tego typu odniesieniach przyrodniczych. Dla mnie było to połączenie dwóch pasji: pisania i świata przyrody. Bez wątpienia Glony… wyróżniają się stylem, jeśli chodzi o analogie czy porównania przyrodnicze. Nie jest książce obce również poczucie humoru – mimo nielekkiego tematu. Oczywiście, bo taki był zamysł. Książka nie jest kłębkiem nerwów i frustracji bohaterek, chociaż życie pokazało, jak bardzo może wszystko przewrócić do góry nogami. Właśnie ten zachowany dystans do trudnych doświadczeń pozwolił na takie, a nie inne podejście do tematu: z dowcipem i z przyrodniczym puszczeniem oka. Zauważyłam, że jest to ważne dla Czytelników… Podczas spotkania autorskiego miałam do czynienia z pozytywnymi reakcjami kobiet, którym przydarzyły się podobne historie. Glony… to swego rodzaju katharsis dla tych, które do tej pory nie uporały się ze swymi duchami z przeszłości. Dziękują mi za ten pałer i energię w książce. Codziennie budzą się z przekonaniem, że żadne przeżycia nie są w stanie tak uderzyć cię w twarz, żebyś nie mogła się podnieść, otrząsnąć się i zacząć nowe życie. DA się! A jak zareagowała główna bohaterka No coś ty!, gdy pierwszy raz trzymała w dłoniach książkę o sobie? Na spotkaniu autorskim mogłaś też się przekonać, jak reagują Czytelnicy na Twoją nową powieść. Przyjechałam do Sabiny zaraz po tym, jak przyszły pierwsze egzemplarze książki. Długo trzymała ją w rękach, głaskała okładkę. Widziałam, że oczy jej błyszczały z radości, a jednocześnie z niedowierzania. Przy herbatce i ciasteczkach czytałam głośno wybrane fragmenty i śmiałyśmy się szczerze. Może już teraz, po spotkaniu autorskim, Babcia uwierzyła w końcu, że książka „żyje” i znajduje odbiorców. Ale na spotkaniu przeżywała szok… Cieszymy się razem, że się udało! A Czytelnicy? Na spotkaniu autorskim było niewiele osób, które już czytały No coś ty!, ale po prezentacji zawierającej całą historię powstania książki… nie został żaden egzemplarz. Każdy wyszedł z książką pod pachą i to było cudowne uczucie. UKŁADAMY
u k ł a d a m y
44
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Ty, jak się okazuje, dzięki książkom dajesz energię innym, oni zapewne dają Tobie. Zatem może coś opowiesz na temat dalszych planów wydawniczych? Plany? Zaczęłam już następną historię, która dzieje się w Bieszczadach. Będzie trochę tajemnicy, ekologii, miłości i rozterek bohaterów. Myślę, że coś w sam raz dla miłośników gór i tych spragnionych dreszczyku emocji… Oprócz tego myślę również nad opowiadaniami o tytule Grzyby zebrane. To trudniejsza sprawa, ale też zamierzam nad nimi pracować i poświęcić im czas.To będą takie „grzybki” w barszczyku mojej twórczości, czyli najsmaczniejsze historie. Mam nadzieję zadowolić nawet najbardziej wyśrubowane gusta czytelnicze (śmiech). Zamierzam także wejść we współpracę z Magdaleną Kwasik, czyli artystką od okładki No coś ty! i dopasować jej malownicze wizje do opowiadań. Można powiedzieć, że będzie to ciut eksperymentalne dzieło. Z Magdą Kwasik, która jest graficzką i rysowniczką „SOFY”, stworzycie na pewno inspirujący się duet. Mówiąc jednak o Twoich planach literackich, trudno nie zapytać o coś jeszcze. W rozdziale dwunastym wspominasz, że Ela pamięta wszystkie historie, które opowiadał jej dziadek. Czy można się spodziewać również tego typu opowiastek? Jak najbardziej… i to z pierwszej ręki, bo właśnie niedługo wyjeżdżam w góry zbierać materiały do książki. Liczę na ciekawe opowieści miejscowej ludności. Dodam, że jestem miłośniczką Bieszczadów: uwielbiam góry o każdej porze roku. Mam nadzieję kiedyś przenieść ich piękno na płótno. Dlatego też postanowiłam zapisać się na lekcje rysunku i malarstwa. Uważam, że nigdy nie jest za późno na kolejne pasje. Będziemy zatem czekać na wszelkie przejawy Twoich literackich (i nie tylko) poczynań. A co zmieniło się w Twoim życiu po wydaniu No coś ty!? Przede wszystkim poznałam wielu ciekawych ludzi, którzy otworzyli mi moje przymknięte powieki i pociągnęli za sobą. Są wspaniali i dobrze się wśród nich czuję… Inspirują mnie i dają kopa do dalszego działania…
45
publicystyka
Ostatnie pytanie przybliży nam – mam nadzieję – Ciebie jeszcze bardziej. Jaką postacią literacką chciałabyś być i dlaczego? Będąc nastolatką, wpadła mi w ręce powieść Godzina pąsowej róży. Przeczytałam ją z wypiekami na twarzy, a później jeszcze kilkakrotnie. Bohaterka w wyniku różnych zbiegów okoliczności przenosi się w czasie i przeżywa zabawne przygody. Jeśli miałabym wybrać postać literacką, to właśnie chciałabym być taką Andą. Ale ja wybrałabym np. lata trzydzieste ubiegłego wieku w Warszawie. Chciałabym zobaczyć ówczesny Paryż Północy i chłonąć klimat automobili, kolorowych neonów, imprez w słynnym klubie Adria… A stolica wtedy wyglądała przepięknie! Bardzo dziękuję za rozmowę. Życzę – wraz z całą redakcją – by plany się powiodły, a życie dało powody i siłę do tego, żeby podążać w obranym kierunku. Dziękuję również za miłą rozmowę i zachęcam Czytelników „SOFY” do zapoznania się z moimi propozycjami czytelniczymi.
Z Moniką Skrzypek rozmawiała Anna Wasińska Zdjęcia: Marcin Wasiński
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
46
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Czytelniku!
SOFA patronuje!
Jeśli myślisz, że No coś ty! to książka ociekająca skandalem, tanią sensacją czy nieuzasadnionym wulgaryzmem – mylisz się. Niczego takiego w środku nie znajdziesz. To opowieść o prawdziwych ludziach, zwykłych zjadaczach chleba, tych niedocenianych, którzy nie zaznaczyli się na kartach historii wielkim bohaterstwem. Jednak każdego dnia pracowali, słowem i czynem okazując drugiemu człowiekowi dobroć i szacunek. Sabina, kobieta czterech pokoleń, przeniesie Cię w rzeczywistość lat trzydziestych, gdzie życie na wsi kręciło się wokół kiszenia kapusty i wiejskich ploteczek. Poznasz wojenne losy rodziny Czerwińskich i lęk, kryjący się w ludzkich sercach. Ciężką pracę łódzkiej włókniarki i… peerelowską szarość dnia codziennego. A wszystkie opowieści przeplatane są różnokolorową teraźniejszością. Jednym słowem, jeśli szukasz autentycznych przeżyć napisanych z młodzieńczą refleksją i swadą – dobrze trafiłeś.
47
publicystyka Dariusz Zajączkowski
Sfingowany mincerz i Zero, nieznane dotąd oblicza. Przypadłość dotyka także z gruntu martwe obiekty, choćby niepozorną chatę na Pomorzu, skrywającą kameralne pomieszczenie ze sprzętem umożliwiającym fałszerstwa na skalę Europy. OK! W końcu panta rhei to i aspirant Agnieszka vel Maks i komisarz Witczak, jak i inni, mają prawo zaskoczyć nas czymś oryginalnym, skrzętnie dotąd skrywanym przez autora, który wyszarpał parę mrocznych wątków, zakorzenionych w sprawach sprzed wielu lat. Bez obaw, nie mam zamiaru grzebać w szczegółach, po grzyba psuć komuś zabawę? Usłużnie podsuwam wątek do obserwacji. Jednak…
Autor: Mateusz M. Lemberg Tytuł: Mennica Wydawnictwo: Prószyński i S-ka Rok wydania: 2015 ISBN: 978-838-069-06-91
C
o może łączyć współczesny kryminał z Buddą Siakjamuni? Jedna z myśli mędrca krążyła mi w głowie przez kilka dni i w momencie, w którym dotarłem do ostatniej strony Mennicy – kolejnej książki Mateusza M. Lemberga – machinalnie przytoczyłem fragment sentencji: Rzeczy nie są takie, jakimi wydają się być… – przynajmniej niektóre, dodałem. Zdaję sobie sprawę, że okrutnie spłycam głębię starożytnej idei, ale tych kilka słów właściwie określa to, co znajdziemy w najświeższej odsłonie trylogii o komisarzu Witczaku i reszcie ekipy. Część bohaterów – bez względu, czy już okupują swe miejsce na łonie Abrahama, czy nie – ukazuje, zwłaszcza Cyna UKŁADAMY
u k ł a d a m y
48
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Jednak dochodzimy do pewnego problemu. Pomimo zasłyszanych sugestii myślę, że nie da się w pełni ogarnąć skali zmian, jakie zachodzą w życiu bohaterów i ich umysłach, bez znajomości pierwszych tomów. Owszem można przeczytać Mennicę w oderwaniu od Patrona i Zasługi nocy, zanurzyć się w wartkiej akcji, kibicować Hifowi, współczuć Cynie czy zadumać nad odczuciami skrytego Zero, ale w rzeczywistości pozostaniemy nieświadomi głębi procesów, które kształtowały te postaci, które w pewien sposób determinowały ich zachowanie w trzecim tomie. Autor włożył wyjątkowo dużo wysiłku, by zbudować wiarygodność trójki policyjnych szeryfów, nie szczędząc im kontrowersyjnych elementów życiorysu. Bądźmy szczerzy: miał powód, w końcu to ich charaktery, temperamenty i uwikłanie w prozę życia, również zawodowego, nadają kolorytu snutej historii. W ostatnim tomie Lemberg zdecydowanie to podkreśla i przez dłuższy czas zarysowane grubą kreską osobiste perypetie bohaterów prowadzi równolegle do głównej akcji, spinając wątki w finale. Uchylenie kurtyny prywatnego życia bohaterów poszerzyło horyzonty powieści, uwiarygodniło ją i osadziło w realiach czytelnikowi bliższych z autopsji. Dodatkowo autor kontynuuje i rozwija wszczepione w obszar trylogii tematy obyczajowe, także te kontrowersyjne: transwestytyzm i schizofrenię, włączając się jakby mimochodem do społecznej dyskusji o sprawach trudnych, spornych moralnie, bliskich ostracyzmowi, wyjątkowo dziś prawdopodobnemu. Czy w tych kwestiach czytelnicy kryminałów to właściwa grupa odbiorców? A czemu nie? Mateusz Lemberg próbuje, i zamiar to godny pochwały, złamać stereotypowy wizerunek samotnego stróża prawa, niezrozumianego przez najbliższych i hojnie wspierającego państwowy monopol spirytusowy
– udało się to połowicznie (oczywiście mam tu na myśli zabiegi autora, a nie determinację bohaterów w pędzie do członkostwa w klubie AA). W końcu żadna z frontowych postaci Mennicy nie ma „normalnej” rodziny, a powiązania ze światem przestępczym to codzienna praktyka, przynajmniej wśród tuzów Komendy Stołecznej. Z drugiej strony, literacko rzecz ujmując, czy w interesie dobrego kryminału – w odniesieniu do Mennicy raczej już sensacji – mają prawo snuć się w nim przeciętni, szarzy i nazbyt pospolici bohaterowie? W gestii autora pozostawmy decyzję, gdzie osadzić umowną granicę pomiędzy prawdą faktu a przejaskrawieniem i nadmuchaną fikcją. Zaś rozparty w fotelu czytelnik ma prawo do oceny dobrego smaku twórcy w tej materii. Osobiście nadużyć nie dostrzegam, choć w kilku miejscach czerwony alert musnął panią aspirant. Tymczasem jednak… Otwierając tom trzeci, spotkamy opatrzony, swojski już, sposób tytułowania rozdziałów, znak, że konstrukcja powieści nie przeszła trzęsienia ziemi. I dobrze. Mówiąc piłkarskim językiem: zwycięskiej drużyny się nie zmienia. Natomiast ciekawy jest fakt, że czas w książce rozwija się dwoma prędkościami, by ostatecznie zgrać zegarki bohaterów w finalnym węźle, w zasadzie w dwóch węzłach, które rozsupłać może jedynie seria z broni maszynowej. Jeżeli dodamy do tego kilka retrospekcji i wielotorowość akcji, zmierzającej do ujawnienia kilku den, to zalecam uważne czytanie nagłówków nad rozdziałami, zwłaszcza dat. Co prawda, akcja startuje wolno, odsłaniając najpierw kilka na pozór luźno związanych motywów, by bliżej setnej strony nabrać pędu, chwycić wiatr w żagle i pohalsować aż miło. Nitki splatają się, układają w zręby całości, łudząc, że intrygę chwytamy za rogi, że jeszcze moment i wszystko będzie jasne. Mateusz Lemberg jednak podpuszcza, zamydla oczy. Odwracając uwagę rzuconymi na stół kartami, uwiarygodnia manewr niby przemyconym asem, by chwilę później wyciągnąć z rękawa kilka innych! Gra nie fair? W tej rozgrywce on ustala zasady i tylko podkręca ciekawość, serwując przemyślaną, wielowątkową i wciągającą intrygę. A przecież o to nam chodzi, tego w kryminałach szukamy.
sację, co sugerowałem wyżej. Często przed czytaniem książki, a recenzowanej na pewno, docieram do notki o autorze i tak zaszczepiony uczulam się na fragmenty tekstu, smaczki i informacje, które nawiązują do jego życiorysu i doświadczeń. Z wykształcenia autor jest weterynarzem i oznak tego w pierwszym tomie szukać nie trzeba, pozostawił aż nadto jaskrawe tropy przy każdym z opisywanych morderstw. W Mennicy tak wyraźnego akcentu już nie znajdziemy. O czym to świadczy? Może o niczym, a może o tym, że jako pisarz okrzepł, że czuje się coraz pewniej i bez obaw opuszcza znane sobie obszary, powoli penetrując nowe. Jakie? Zobaczymy, czas pokaże. Dla mnie interesującym zwiastunem, pewnym symbolem jest towarzyszący Witczakowi oniryczny Starzec. Ponadto Mennica definitywnie ukręca łeb kilku wątkom, przede wszystkim demoluje ekipę „policyjnych psów”. I może jest to znak, że w przyszłości, o ile w ogóle, centrum akcji szerokim łukiem ominie Komendę Stołeczną. Panie Mateuszu, czy Zero i grupa w całości zmienią barwy?
W trylogii zmienia się coś jeszcze. Rzecz nieuchwytna, rozmyta i może niemająca większego znaczenia dla przebiegu fabuły, ale ukazująca delikatne przesuniecie środka ciężkości w kreowaniu przez Mateusza Lemberga tworzonego świata. I nie mam na myśli subtelnej ewolucji kryminału w sen-
49
publicystyka Zośka Kamińska
Parszywe szczęście w polskich realiach, bo tu niewiele słyszymy o „porządnych”, trudnych do rozwikłania morderstwach, a i wśród stróżów prawa nie widać kandydatów na bohaterów roku. Na szczęście całkiem wiarygodnie wypada praca policjantów nad sprawą zamordowanego mężczyzny, o którym bardzo mało wiadomo. Podejrzanie mało. Początkowo wszystko wskazuje wręcz na to,
Autor: Krzysztof Golczak Tytuł: Szczęściarz Wydawnictwo: RW2010 Rok wydania: 2015 ISBN: 978-83-7949-146-9
P
owieść Krzysztofa Golczaka Szczęściarz jest, według wydawcy, miejskim kryminałem w starym dobrym stylu. Jesteście ciekawi, czy (i, jeśli tak, to czym) zasłużyła sobie na takie określenie? Szczęściarz to całkiem udany debiut autora na rynku wydawniczym. Na dzień dobry został uznany przez oficynę RW2010 za najlepszy kryminał roku. Wciąż, co prawda, słysząc tytuł, myślimy o Nicholasie Sparksie, ale, jako że polscy pisarze kryminałów robią coraz więcej zamieszania (np. Miłoszewski), myślę, że istnieje szansa na wrycie się w pamięć nowego nazwiska. Akcja powieści toczy się w Poznaniu. Od zawsze miałam wrażenie, że ciężko jest ulokować kryminał UKŁADAMY
u k ł a d a m y
50
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
że ofiara była przypadkowa. Ale czy przy przypadkowej ofierze sprawca zadałby sobie tyle trudu, by dokładnie zatuszować ślady? Policyjni technicy nie znaleźli absolutnie nic, co mogłoby wskazać mordercę, poza kulami tkwiącymi w ciele biznesmena. Głównym bohaterem powieści, jak się spodziewać, jest policjant prowadzący śledztwo. Podkomisarza Jastrzębskiego nazwałabym postacią nieco sztampową, która mimo wszystko budzi sympatię. Nadużywa alkoholu, wulgaryzmów, jego życie osobiste jest niezbyt udane, więc całą energię poświęca pracy. Wzbudza we mnie szczególne zdenerwowanie, gdy czytam, jak stróż prawa wsiada za kółko pod wpływem alkoholu. Do samego końca powieści nie poznajemy dokładnie motywacji jego postępowania. Wiadomo, że jest rozwodnikiem, że jego przyjaciel popełnił samobójstwo, ale czemu przyjął wobec nowych członków ekipy śledczej nieprzewidywalny wzór zachowań? Z bohaterami w tej książce mam
jeszcze jeden problem: jest ich stosunkowo dużo, a informacji o nich – jak na lekarstwo. W ten sposób mniej więcej do połowy akcji, przy każdym nazwisku, musiałam zastanawiać się, o kim właściwie mowa. Narracja przeskakuje od bohatera do bohatera i nieco ciężko się połapać, kto jest kim. Jedyną wyróżniającą się postacią (ze względu na płeć) jest Jeżyna – świeży nabytek sekcji. Jednak tak naprawdę i o niej nie wiemy nic, poza tym, że samotnie wychowuje pięcioletniego syna. Tu warto wspomnieć o nieco kontrowersyjnym działaniu autora: nie wiemy nic o wyglądzie naszych bohaterów, informacje o ich cechach zewnętrznych pojawiają się bardzo rzadko, a nawet wtedy nie wnoszą do ich wizerunków obiektywnych określeń. Z jednej strony więc mamy duże pole popisu dla wyobraźni, ale z drugiej coś by się chciało na tacy dostać… Dużym plusem jest za to, że nasi swojscy policjanci to nie superbohaterowie wyjęci z CSI: Miami, tylko żywi ludzie, pełni słabości, a ich praca zawodowa nie polega na korzystaniu z wysokobudżetowego sprzętu, a przede wszystkim żmudnej analizie dowodów i wykorzystywaniu zasobów… swojego mózgu. Na wszelkie profesjonalne wyniki testów trzeba poczekać, a w międzyczasie po raz setny przejrzeć akta. Komisariat policji nie składa się ze sterylnych gabinetów, gdzie każdy ma swój uporządkowany kącik do cichej,
pełnej skupienia pracy, ale jest lekko zagraconym, zadymionym i pachnącym kiepską kawą budynkiem, dotkniętym upływem czasu i ograniczonym budżetem. Mam wrażenie, że do powstania tej książki Golczak musiał wykonać solidny reaserch. W efekcie mamy do czynienia z naprawdę realnie brzmiącymi opisami czynności śledczych. Trzeba również dodać, że język, którym posługują się bohaterowie w dialogach, jest swojski, naturalistyczny, momentami wręcz wulgarny. Podczas rozmów z przestępcami policjanci rzucają tekstami wyjętymi żywcem z Symetrii Niewolskiego. To plus czy minus? Zależy od indywidualnej oceny. Warto również zaznaczyć, że w książce nie znajdziemy skomplikowanej intrygi: jeden wątek
główny, z którym zapoznajemy się coraz lepiej i drobne, niemal nieistotne wątki poboczne. Ba, zakładam, że nieistotne, skoro nie poznajemy rozwiązań (Co się stało z tą Klaudią, panie Golczak? I z prywatnym śledztwem Jastrzębskiego? Mam nadzieję, że szykuje pan cały cykl, z którego się dowiem!). Mimo dość ciężkiej tematyki, powieść czyta się lekko i poziom umiarkowanego napięcia trzyma niemal do końca. Ot, jak dla mnie, rozwiązanie przychodzi zbyt łatwo, szybko i nic nie wyjaśnia. W głowie czytelników z pewnością rodzą się bardziej skomplikowane teorie zarówno dotyczące sprawcy, jego motywacji, jak i samego sposobu zatrzymania sprawcy. Podczas czytania niekiedy zgrzyta niedokładne opracowanie edytorskie, przepuszczono kilka literówek
i interpunkcyjnych braków, zostawiono za to niefortunne sformułowania jak: „mawiał, myśląc o…” . Poleciłabym książkę szczególnie fanom gatunku, którzy, podobnie jak ja, są ciekawi, jak to wszystko wygląda, gdy głównym bohaterem nie jest ani skandynawski przystojniak, ani amerykański mięśniak, tylko poznański podkomisarz, który przechadza się po tych samych miejscach, co my, jeździ tak samo wolnymi pociągami i jada od czasu do czasu w sieciowych pizzeriach. Na koniec lektury założyłam, że tytuł odnosi się do zabójcy, który ma mimo wszystko dużo szczęścia, że tak długo ucieka. Ale czy na pewno podkomisarz Jastrzębski nie jest szczęściarzem?
Iwona Niezgoda
Dziedzictwo PRL
S Autor: Monika Orłowska Tytuł: Całuję. Mama Wydawnictwo Replika Rok wydania: 2015 ISBN: 978-83-7674-479-7
padające z drzew liście i deszczowa aura są widomym znakiem przemijającego czasu, stanowiącego element historii, którą swoim życiem pisze każdy z nas. Jedną z takich rodzinnych perypetii zaprezentowała czytelnikom Monika Orłowska w powieści Całuję. Mama. Autorka kreśli historię trzech sióstr: Beaty, Joanny i Pauliny, kierując ich kroki do mieszkania na krakowskim osiedlu Azory. Kobiety stają przed trudnym zadaniem uprzątnięcia lokum po zmarłej kilka dni wcześniej matce, Lidii Galin. Czas wspólnie spędzony obfituje w niełatwe rozmowy i powroty do przeszłości, z jednej strony rodząc kłótnie, z drugiej, przywołując ciepłe wspomnienia z czasów PRL-u. Jakie tajemnice skrywa przeszłość matki? Kim jest Marta Leszczyńska i co ma wspólnego ze zniknięciem porcelanowej cukiernicy? Czy pozostawiony przez zmarłą list scementuje rodzinę?
51
publicystyka
Monika Orłowska ukazała postaci kobiet połączonych więzami krwi, ale jednocześnie diametralnie od siebie różnych. Najstarsza, Beata, to szczęśliwa żona Pawła Ryczka, matka Piotrka, Marcina i Ani. Sentymentalna historyczka, w przeszłości wraz z ojcem zaangażowana w działalność polityczną, a obecnie pracownica MOPS-u. Średnia, Joanna, jest żoną Marka Mądrego, władczą dyrektor banku, której radość z sukcesów zawodowych, przyćmiewa brak potomstwa. Najmłodsza, Paulina, jawi się jako niepokorna artystyczna dusza. Studiowała projektowanie ubrań londyńskiej uczelni. Po powrocie do Polski ima się różnych prac związanych z modą i reklamą. Można pokusić się o stwierdzenie, że wykreowane przez pisarkę bohaterki są ucieleśnieniem doświadczeń, poglądów i osobowości wielu Polek obarczonych takim bądź innym życiowym bagażem, który często muszą dźwigać na swoich barkach, chociaż są nieprzygotowane do roli tragarza. Ale czy można być kiedykolwiek przygotowanym na odejście kogoś, kogo kochamy? Orłowska odważnie podjęła niełatwy temat śmierci matki, która odeszła otoczona płaszczem opieki pracowników i wolontariuszy hospicjum oraz miłością córek, rozumianą jednak inaczej przez każdą z nich. Uczucia względem rodzicielki, ściśle wiążą się ze wspomnieniami, stopniowo uwalnianymi z czeluści piwnicy, pawlacza, pudeł oraz serc dwóch sióstr,
objaśniających najmłodszej zawiłości rodzinne na przestrzeni PRL-u. Smak mysiego jedzenia i czekolad Ritter Sport oraz foremki na ciasteczka łudząco podobne do misia Miszy to tylko niektóre elementy ukazane przez Autorkę w sposób pozwalający odbiorcy poczuć powiew historii na przestrzeni lat PRL-owskich. Pisarka niczego nie koloryzuje. Opisuje wydarzenia językiem prostym, jednocześnie obsadzając czytelnika w roli obserwatora przeszłych zdarzeń historycznych, przez co wymusza na nim refleksję nad kolejami życia, która może sprowadzać się do słów: „Boga i historii nie oszukasz”.
Anna Karowicz
Niewidoczne uzależnienie
B
ywają książki, których się nie zapomina. Zapadają głęboko w pamięć i zajmują specjalne miejsce w sercu. Jedną z takich książek jest dla mnie na pewno Najgorszy człowiek na świecie. Historia opisana przez Małgorzatę Halber poruszyła moje najczulsze struny: wzruszyła, przeraziła i zmusiła do refleksji.
Autor: Małgorzata Halber Tytuł: Najgorszy człowiek na świecie Wydawnictwo: Znak Rok wydania: 2015 ISBN: 978-832-402-66-30 UKŁADAMY
u k ł a d a m y
52
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Skąd tyle uczuć? Najgorszy człowiek na świecie to historia napisana przez znaną z telewizji bądź radia Małgorzatę Halber. Pewnie wielu kojarzy ją z Vivy jako wyluzowaną, sympatyczną i pewną siebie dziewczynę. Jak się można przekonać, czytając tę książkę, to były tylko pozory. Otwarcie opowiada o tym, że była uzależniona od alkoholu, a później również od marihuany. Osoby uzależnione potrafią być zabawne i otwarte, ale często
w środku czują się zupełnie inaczej. Dzięki tej książce możemy „wejść do głowy” Krystyny, uzależnionej i niepewnej siebie kobiety, która ukrywa swój alkoholizm przed całym światem. Opisana historia pozwala lepiej zrozumieć nie tylko zagadnienie alkoholizmu, ale również samych alkoholików czy narkomanów. Jakbym nie mogła uwierzyć, że oto ja, Krystyna alkoholiczka i narkomanka w zielonych baletkach, z wyższym wykształceniem i szalonymi pomysłami, piekąca piękną szarlotkę, znająca słowo „indyferentny” i bawiąca konwersacją inteligentne osoby, zostałam zgarnięta najebana do suki wprost z asfaltu.* Kiedy czytałam Najgorszego człowieka na świecie miałam nieodparte wrażenie, że grzebię w cudzym życiu. To tak, jakbym otworzyła czyjś pamiętnik, a raczej dosłownie zajrzała do jego głowy, wspomnień, myśli, a nawet uczuć. Na każdej ze stron wyczuwałam szczerość, a na niektórych również ból, strach i dojmujący brak wiary we własne siły. Nie można jednak powiedzieć, że książka jest lub nie jest o Małgorzacie Halber. Jest jej tam na pewno bardzo wiele, ale przecież autor zawsze umieszcza w książce cząstkę siebie. Mam wrażenie, że w tym przypadku owa cząstka jest wyjątkowo duża. Narratorka i główna bohaterka, Krystyna, w znacznej mierze przypomina autorkę – te same studia, zainteresowania, wykonywany zawód. W jak dużym stopniu mamy tutaj do czynienia z autobiografią? Na to pytanie zna odpowiedź tylko autorka i niech tak pozostanie. Tak jest z każdym nałogiem. Tak wygląda mechanizm. Powtarzanie, żeby czuć się doskonalej. Potem jest już tylko nie wyobrażanie sobie, że bez czegoś w ogóle można. Dlatego ciężko przestać. To rozumie każdy, kto jest moim bratem i siostrą w nałogu. Nie tylko w piciu. W odchudzaniu, chodzeniu na solarium, graniu na komputerze, kompulsywnym seksie, zakupach, wygrywaniu pieniędzy.* Małgorzata Halber ma prawdziwy (jeszcze lekko nieoszlifowany) talent. W tekście wyczuwa się ironiczne poczucie humoru, błyskotliwą inteligencję oraz dużą, wręcz poetycką wrażliwość. W którymś z wywiadów autorka przyznała, że w innym życiu pewnie zostałaby artystką, aby obcować ze sztuką i ową sztukę tworzyć. Mam wrażenie, że już tworzy – słowem! Treść książki bywa chaotyczna, a zdania czasem są nie do końca poprawnie skonstruowane. Trudno jednak w pełni gramatycznie i poprawnie opowiedzieć coś, co jest pełne emocji, bólu, krzywdy i wspomnień. W takich momentach „wylewamy” z siebie to, co chcemy powiedzieć, bo już mamy w głowie następne etapy naszej trudnej historii. A ta historia jest bardzo trudna i (o czym świadczą słowa autorki) przynajmniej częściowo zgodna z prawdą, a tym samym trochę autobiograficzna. Ja też nie potrafiłabym
sucho opowiedzieć o problemach, które mnie spotkały – o niepewności, depresji, niskiej samoocenie, a tym bardziej o uzależnieniu i własnych błędach. Ta niedoskonałość tekstu jest zatem swoistą zaletą książki, pozwala mocniej wczuć się w sytuację bohaterki. Kiedy po całych dniach w swoim mieszkaniu nagle gdzieś wychodziłam wieczorem, okazywało się, że jestem kimś innym niż osoba, którą znam od środka. Zaczęłam wierzyć, że każdy z nas jest na zewnątrz negatywem tego, co ma w środku. Im bardziej jesteś podszyty poczuciem, że ktoś ci nadepnie na kapcie albo zabierze kubeczek i nikt nie ma ochoty cię słuchać, tym głośniej będziesz wrzeszczeć na zewnątrz. Wychodziłam i nagle z osoby typu depresyjna nastolatka na czarno zamieniałam się w jakąś lwicę salonową, która przemawia łaskawie i górnolotnie, i wszyscy myśleli, że jestem zarozumiała, podczas gdy ja w środku myślałam, że mnie nie ma w ogóle, ewentualnie szukam swojej matki gdzieś po łąkach i mam trzy lata.* Książka jest pełna realizmu i niezmiernie aktualna. Zdaję sobie sprawę z tego, że coraz więcej młodych ludzi (mam tutaj na myśli również dzieci ze szkół podstawowych), bardzo wcześnie zaczyna przygodę z alkoholem czy papierosami. Najpierw robią to, żeby zaimponować rówieśnikom, a później już tylko dlatego, że inaczej nie potrafią. Takie są mechanizmy uzależnienia i Małgorzata Halber bardzo dosadnie je opisuje.
53
W
reklama
publicystyka
Książka nie jest wyłącznie historią kobiety, która walczy z uzależnieniem. Odnajdziemy tutaj również swoisty przewodnik po terapii: opis spotkań AA, rozmów z psychologiem itp. Możemy zatem zrozumieć uzależnienie, dotknąć go, poznać jego przyczyny, „wejść do głowy” kogoś, kto był uzależniony, poznać metody terapii, przekonać się, jak należy postępować, kiedy ktoś z naszych najbliższych zaczyna mieć ten problem, i poznać odpowiedzi na parę innych, równie istotnych pytań. Najgorszy człowiek na świecie to książka, którą polecam każdemu! Nieważne, jakie gatunki literackie preferujesz, nieważne, jaki wykonujesz zawód, a nawet nieważne, w jakim jesteś wieku. Ta pozycja prowokuje do myślenia i pozwala lepiej zrozumieć nieco inny świat, świat osoby uzależnionej. Oczywiście nie zawsze zachwyca, ale jest jednym z bardziej udanych debiutów, jakie czytałam.
* Cytaty pochodzą z książki Małgorzaty Halber Niewidoczne uzależnienie, Wydawnictwo Znak, 2015 r.
Tw orz
ym
y
studio BLacK to grupa specjaListów Z wieLoLetnim doświadcZeniem w reKLamie i poLigrafii. nasZe dZiałania oBejmują: • projeKtowanie graficZne (cZasopisma, uLotKi, reKLamy, roLLupy, Banery, foLdery, wiZytówKi, itp.) • druK • oKLejanie samochodów • gadżety reKLamowe • projeKtowanie stron www • Banery internetowe
UKŁADAMY
SIĘ
W
SŁOWA(CH)
• e-maiLingi i preZentacje muLtimediaLne.
u k ł a d a m y
54
s i ę
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
dla ciebie
Wolność Wolność Mirosław Śliwa
Wolność polega na świadomym i dobrowolnym wyborze dobra. Wolność to nie moc czynienia tego, co chcemy, lecz prawo bycia zdolnym do czynienia naszej powinności. Historia wolności, Lord John Dahlberg-Acton
P
amiętam dzień, kiedy ojciec przeszedł na emeryturę. Emerytura jawiła mu się jako akt wyzwolenia, na który czekał przez całe życie. Przez dwa czy też trzy miesiące był nową sytuacją bardzo podekscytowany, a potem z wolna euforia zaczęła przeradzać się w zakłopotanie podszyte zawodem niespełnienia. Pamiętam okres między sierpniem 1980 a grudniem 1981 roku. Pamiętam to ponad roczne, ogólnonarodowe, niesamowite jakieś uniesienie; ten, kto to przeżył, wie, co mam na myśli. Rok z kawałkiem nikłego światełka wolności politycznej, które dawało nadzieję na prawie światłość wiekuistą w, wydawać by się mogło, bezmiernych mrokach totalitaryzmu komunistycznego i nagłe zdmuchnięcie tego płomyka przez rzeczywistość stanu wojennego. Potem lata bolesnej wręcz beznadziei i apatii. Na pytanie o wolność ludzie odpowiadają różnie; zapracowanym kojarzy się z odpoczynkiem, chorym ze zdrowiem, a ubogim z zamożnością. Pojawiają się nawet asocjacje związane z perwersyjnym promiskuityzmem i innymi zachowaniami daleko odbiegają-
cymi od powszechnie przyjętych norm moralnych i etycznych. Krótko mówiąc, najczęściej myślenie o wolności sprowadza się do chęci zrealizowania naszych marzeń, zachcianek czy pożądań. Wszyscy chcemy być szczęśliwi. Wszyscy mamy jakieś wizje szczęścia; czasem mądre, choć w większości wypadków zupełnie idiotyczne. To jednak jest nieistotne, bo tak czy inaczej na drodze do ich realizacji stoją mnogie ograniczenia, które sprawiają, że rzeczywista egzystencja prawie zawsze wydaje nam się stanem zniewolenia, czyli antynomią wolności. W istocie więc wolność na ogół kojarzy nam się z samowolą, która nie niesie za sobą żadnej odpowiedzialności. Taka sytuacja w przyrodzie jest niemożliwa, a choćby ze względu na wielce prawdopodobne ryzyko natychmiastowego wystąpienia tylu ostrych konfliktów interesów, ilu jest ludzi na. Wiemy o tym, ale staramy się tę wiedzę wyprzeć z umysłu, bowiem trzeźwa ocena okoliczności boleśnie wybija nas z samozadowolenia. Wyobrażone dobro osobiste kłóci się wtedy już nie tylko z wartościami, ale i z samą naturą rzeczy.
Powyższe tezy domagają się pewnego dookreślenia; najczęściej, kiedy myślimy o wolności, tak naprawdę bolejemy nad brakiem jej poczucia. Urzeczywistnienie wrażenia wolności ma nam natomiast automatycznie zapewnić upragniony komfort życia, który jest niechybnym gwarantem błogostanu do końca egzystencji. Takie położenie utożsamiamy ze szczęściem. Reasumując: wolność myli nam się z samowolą bez zobowiązań i konsekwencji, natomiast szczęście błędnie identyfikujemy z euforią, czyli poczuciem nienaturalnie dobrego nastroju, który miałby trwać w nieskończoność. Poza wszystkim zaś szczęście domaga się wolności, ale wolnością jednak nie jest. Wyobrażenia o wolności mają więc raczej luźny związek z jej istotą, chociaż poprzez owe złudzenia definiujemy ją najczęściej i to w sposób negatywny, określając bariery stojące na drodze do urzeczywistnienia naszych imaginacji o samostanowieniu. Dość powiedzieć, że nawet w sensie semantycznym synonimy pojęcia „wolność” dosyć często funkcjonują jako słowa określające
55
Woln publicystyka
„zniewolenie” z dodanym przeczeniem. Dla przykładu: niezależność, niepodległość, niezawisłość czy nieskrępowany i nieprzymuszony. Cóż, można i tak, ale czy nie lepiej mówić o swobodzie, samodzielności, suwerenności, samoistności i samostanowieniu? Takie dźwięki czyściej brzmią i nie tworzą niepokojących dysonansów. Czymże więc jest ta wartość, w walce o którą poprzez całe dzieje ludzkości tak niezliczone rzesze, często bez wahania, poświęciły, poświęcają i będą poświęcać życie? Z technicznego punktu widzenia wolność to jedynie sposobność dokonania i wprowadzenia w życie określonego wyboru z uwzględnieniem wszystkich możliwych i niemożliwych do pokonania zapór. Wolność w pierwszej kolejności jest stanem wewnętrznym. Dokonuje się tylko w konkretnym człowieku i tylko on ponosi wszystkie konsekwencje podjętych decyzji, działań lub ich zaniechań. Niezawisłość jednak nie jest celem samym w sobie, bo ze swojej natury musi służyć dobru, ale dobru pojmowanemu w sensie aksjologicznym. Alexis de Tocqueville we Wspomnieniach pisał: Stworzyłem sobie ideę wolności umiarkowanej, statecznej i powściąganej wierzeniami, obyczajami i prawami, zachwyciłem się powabami tej wolności i stała się ona namiętnością mojego życia. Tak ujęta idea suwerenności potrzebuje więc również mądrości i prawdy. Wolność dokonuje się w konkretnej osobie, ale człowiek jest istotą społeczną, więc swoboda domaga się uzewnętrznienia, do którego dochodzi wtedy, kiedy wiele jednostek UKŁADAMY
u k ł a d a m y
56
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
upatruje dobra w realizacji podobnych celów służących całej wspólnocie. Wolna jednostka może taką pozostać w pełni jedynie pośród innych wolnych współobywateli. Najpierw więc musi zostać zrealizowana życzliwa wolność jednostki, a potem narodu, w którym żyje, bo ciało musi przybrać zarówno koszulę, jak i kontusz, i to koniecznie w takiej kolejności; inaczej narazi się na przekpinki. I już w tym momencie banalna zasada zaczyna się bardzo komplikować, bo we wdrożenie, mogłoby się wydawać, prostego jak teoria cepa wolnego wyboru trzeba zaangażować prawdę, mądrość, dobrą wolę, czasami odwagę, a na pewno poświęcenie i to wielu ludzi. To jednak i tak nie wszystko, bo trzeba o nią stale zabiegać i aby jej nie utracić, należy uzbroić się w wiecznotrwałą czujność, bo są tacy, którzy w imię własnej fortuny chętnie niezależnych przyniewolą. I co? Wolność niesie szczęście? A niech szlag trafi takie szczęście – powie niejeden. Ojciec Jan Andrzej Kłoczowski w artykule Jak wychować do wolności młode pokolenie Polaków pisze: Wolność jest trudna, stąd ludzie chętniej, niż sami sądzą, wkładają głowy w jarzmo, bowiem daje im to poczucie bezpieczeństwa... W takim razie, niby jak oddzielić naturalną potrzebę poczucia bezpieczeństwa od zwykłego tchórzostwa? A należy tego dokonać i to koniecznie, bo kto pozbawiony odwagi, ten wolności nie obroni. Na dobrą sprawę życiorysy poszczególnych ludzi i historie całych narodów składają się z
samych takich spazmów; a to walczymy o samostanowienie na śmierć i życie, a to sami się go pozbawiamy, tak po kawałeczku; a to komuś z rodziny, a to znajomym, rządowi albo rządom innych państw czy nacji. Jeden… czwarty… dziesiąty tak zwany kompromis i jesteśmy w saku. Być może niektóre ustępstwa są konieczne, czy aby jednak na pewno wszystkie. Święty spokój tutaj niczego nie załatwia. Wolność jak to wolność; zwykła wartość, dopominająca się w życiu człowieka urzeczywistnienia, tak jak prawa fizyki żądają się dla siebie respektu, niszcząc tych, którzy je lekceważą, i nie ona to zdumiewa i przestrasza, to człowiek wobec wolności jest istnym dziwolągiem. Kiedy jej nie ma, dałby się za nią zabić, a kiedy ją w końcu odzyskuje, to zaczyna odczuwać rozczarowanie; nie taka ona piękna, jaka się wydawała. Historia poucza nas, że łatwe dary losu mamy za nic; bezrefleksyjnie mieniamy je na plewy. Feliks Konarski – autor słynnej pieśni Czerwone maki na Monte Cassino w jej ostatniej zwrotce umieścił wers: Bo wolność krzyżami się mierzy… Cóż, najwidoczniej wolność ma wartość tylko wtedy, kiedy jest mocno upragniona i kiedy łaknący jej wiedzą, za czym tęsknią, i mają bolesną świadomość ofiary śmierci i cierpienia tych, którzy w walce o samostanowienie ją ponieśli. I tu znowu pojawia się mozolny a niechciany trud konieczności ciągłego, roztropnego czuwania nad wolnością. My jednak dzisiaj zachowujemy się tak, jakbyśmy gdzieś w pamięci
ność (ale tego obszaru na mapie mózgu żaden neurolog nie jest w stanie umiejscowić), mieli obraz raju, który tu i teraz, na miarę własnej, częściej głupoty niż mądrości, próbujemy koślawo odtworzyć. Dramat „człowieka zachodu” w kontekście wolności polega na tym, iż uwierzył on w możliwość urzeczywistnienia owego raju tam, gdzie tkwi jego własny zad, uwierzył w możliwość samowolnego życia bez konsekwencji i to za wszelką cenę, na nic ani na nikogo nie zważając. Wolność jest trudna i nigdy nie będzie inaczej. Konkretny wybór oznacza przekreślenie wszystkich innych opcji. Wymaga bystrego namysłu, ale i hardego zdecydowania. Daje nadzieję, ale nie daje żadnej pewności. Konstrukcja wartości wygląda tak, że ani nie da się im zaprzeczyć, ani nie da się zaniechać ich wykonania. Jeśli nie podejmę się załatwienia własnych spraw, to zrobi to za mnie ktoś inny, ale niekoniecznie w taki sposób, który mnie zadowoli. Wszystkie konsekwencje natomiast poniosę oczywiście tylko ja. To tak jakby, będąc kierowcą pojazdu, oddać ster pasażerowi; jeśli dojdzie do wypadku, wszelka odpowiedzialność spadnie na siedzącego na miejscu dla kierowcy. Nie ma, że boli. Powiadacie: „Jesteśmy wolni, bo możemy myśleć i mówić, co nam się tylko chce”. Moja odpowiedź brzmi: „A cóż wam z tego, skoro nikt was nie słucha. Wszyscy chcą gadać, nikt nie chce słuchać. Liczy się tylko głos mediów i oczywiście waszego własnego JA”. Żyjemy w strasznym szumie informacyjnym pełnym półprawd, czyli ślicznie
upudrowanych łgarstw, które, żeby nie było, łykamy niczym przysłowiowe pelikany. Współcześnie zarówno rządzący niewolnicy, jak i my, niewolnicy rządzeni, używamy relatywizacji do usprawiedliwienia tego ohydnego lamusa kłamstw i pojęć przedefiniowanych w skandalicznie nieuprawniony sposób, który tak na wyprzódki sami sobie budujemy… bo wolno, bo przecież wszystko jest względne. Jakież to wygodne; puzzle jakby ich nie układać pasują… a że tam obraz?… że tam prawda jakaś?… a kogo to do cholery obchodzi. Puzzle pasują i już. Ale, szlag by to… czasami uwiera, wrzyna się gdzieś ta nierealność w duszę czy sumienie…pieprzone sumienie i kiedy nam z tym źle, bo jak w takim syfie ma być dobrze, to z piątku na sobotę tłumnie zalewamy pałę, potem we trzech albo w pięciu bijemy bezdomnego starca, udowadniając jemu i sobie naszą chrobrość, wrzucamy do kosza na śmieci budkę telefoniczną, łamiemy ławki w okolicznym parku i w chwilach wolnych od bohaterskich czynów wywrzaskujemy całemu światu rozpierające nas poczucie wolności. W poniedziałek natomiast pokornie i uniżenie wracamy na służbę do matrixa. I to jest wolność na miarę naszych możliwości niczym ów słynny Miś. Jesteśmy tchórzliwymi i głupimi leniuchami, jesteśmy zgniłymi konformistami, a wolność domaga się odwagi, mądrości, zdecydowania, odpowiedzialności, dobroci, przyzwoitości. I czego jeszcze? Kto temu podoła?
I czy właściwie ktoś rozumie, co to takiego na przykład ta przyzwoitość? Ludzie! Przecież to jakieś średniowiecze! Prawdą jest, że żadnej z wartości absolutnych, a do nich przecież należy wolność, nie da się właściwie wprowadzić w życie, skoro całą hierarchię wartości spłaszcza się jedynie do wartości utylitarnych i hedonistycznych. Maksym Gorki w dramacie społecznym Na dnie napisał: Człowiek – to brzmi dumnie. Dumnie? Ha, ha, ha. Już mniejsza o Gorkiego i jego naiwną wiarę w ludzką szlachetność, ale ten jego bon mot, który przecież ciągle żyje i ma się całkiem dobrze, w zderzeniu z człowiekiem, który kieruje się już tylko utylitaryzmem (użyteczne–nieużyteczne) i hedonizmem (przyjemne–nieprzyjemne), brzmi potwornie przecież groteskowo. Współczesny „człowiek zachodu” zminimalizował się do otworu gębowego i genitaliów, a swoje wszystkie potrzeby zredukował do tego, co użyteczne i przyjemne. Dorobiliśmy się mentalności kleszcza. Czy dla cywilizacji zachodu, która zniewoliła samą siebie i od dawna pożera swój własny ogon, istnieje jakiś ratunek? Raczej nie, ale to przecież żadna tragedia. Od tego, że wyginiemy i to w niesławie, świat się nie zawali. Na nasze miejsce przyjdą inni, którzy szczerze pragną wolności takiej, jaką ona jest, i mają zdecydowaną wolę jej urzeczywistnienia. Wolność czyni człowieka zacnym, samowola go hańbi, a niewola zabija.
57
Dywerge publicystyka
Paweł Trojnacki
Dywergencyjnie
M
ieszkając w dwóch miejscach jednocześnie, mam przyjemność częstego podróżowania pociągiem. Przyjemność nie wynika bynajmniej z samego aktu podróży owym środkiem transportu, lecz z możliwości bezkarnego podsłuchiwania rozmów współpasażerów. Nazwiecie mnie wścibskim, nieuprzejmym chamem – o ile nie uświadomiliście sobie jeszcze, że wy też na co dzień podsłuchujecie – ale lubię śledzić dyskusje nieznajomych osób. I tak oto pewnego razu przysłuchiwałem się rozmowie dwóch pań: jednej w wieku dwudziestu kilku lat, studentki kulturoznawstwa, drugiej sporo starszej, spokrewnionej z tą pierwszą, na stałe mieszkającej w Niemczech, przyjeżdżającej do Polski od czasu do czasu (szczegóły wywnioskowałem oczywiście z perfidnie podsłuchanej wymiany zdań). Panie dyskutowały o burakowatości Polaków, o muzyce dla imbecyli (jak określały rap), o braku perspektyw dla studentów kulturoznawstwa w Polsce (nie to, co w Niemczech), oraz o zaniku dobrych manier w dzisiejszych czasach. Zgodnie stwierdziły, że dżentelmeni wyginęli. Zbliżaliśmy się do stacji końcowej, a panie miały wielkie walizy wpakowane na półki bagażowe. Gdy pociąg zatrzymał się, odmawiałem w myślach modlitwę, żeby żaden ze współpasażerów płci męskiej nie zdecydował się pomóc podróżniczkom w ściągnięciu bagażu. Nie dlatego, że lubię rap i negatywnie nastawiłem się do towarzyszek podróży. Chodziło o samospełniające się proroctwo. Uwielbiam obserwować, jak ta zasada działa w praktyce. UKŁADAMY
u k ł a d a m y
58
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
I nikt nie pomógł. Przyłączyłem się do reszty burakowatych Polaków i wysiadłem, słysząc za plecami rozmowę dwóch pań o wyginięciu dżentelmenów. *** Ludzie są jedynym gatunkiem istot żywych, który potrafi tworzyć kulturę. Kultura europejska, kultura Bliskiego Wschodu, kultura Majów i tak dalej. Dorobek materialny, normy zachowań, wartości, idee, bla, bla, bla. Wiecie, o co mi chodzi. Żyjemy w określonej cywilizacji, w rzeczywistości ukształtowanej przez nas samych – „nas” w kategoriach gatunku – na przestrzeni wieków. Dlaczego mężczyzna w naszej cywilizacji przepuszcza kobietę w drzwiach? Bo to norma dobrego zachowania wypracowana przez naszą kulturę. Dlaczego profesor uniwersytetu jest bardziej poważany niż diler narkotykowy, który nie skończył gimnazjum? Bo ten pierwszy posiada wyższe wykształcenie, czyli według naszej kultury jest „mądry”, a ten drugi, nie dość, że „tępy”, to jeszcze łamie prawo, będące oczywiście wytworem naszej kultury. Dlaczego raczkujące dziecko, przyniesione przez matkę do okna, jeździ paluszkiem po szybie, jakby chciało przewijać ekran tabletu? Oprócz elementów określonej kultury, stanowimy również segmenty natury. Stworzeni przez Boga lub – jak wolicie – powstali w wyniku ewolucji, jesteśmy wytworem świata, który istniał, zanim powstały nasze cywilizacje. W którym miejscu kończy się kultura, a zaczyna natura? Czy dziecko poznające rzeczywistość wirtualną wcześniej niż świat realny, to część rozwijającej się cywilizacji, czy wynik przekształcania się natury człowieka? Nasza kultura wymyśliła sobie równouprawnienie. I chwała jej za to. Wymyśliliśmy sobie kobiety
encyjnie w polityce i na kierowniczych stanowiskach, wymyśliliśmy urlopy macierzyńskie i równe zarobki. I dobrze. Z czasem wymyśliliśmy sobie, że kobiety są takie same jak mężczyźni. Świat, który stworzyli ludzie, zaczął dominować nad tym światem, który stworzył ludzi. Czy to, że w średniowieczu mężczyźni chodzili na bitwy, a kobiety zostawały w domach, było wynikiem ówczesnej kultury, czy raczej natury ludzkiej? Czy to, że w dzikich plemionach kolesie chodzą na polowania, a babki zajmują się dziećmi, jest wynikiem zacofania cywilizacyjnego, czy może naturalnych uwarunkowań płci? Kultura zdecydowała się wypowiedzieć wojnę naturze. *** Łaziłem po całodobowym markecie jakoś koło północy, bo to moja pora zakupów. Wrzuciwszy do koszyka ciastka, chipsy i inną przetworzoną żywność, dostrzegłem sympatycznie wyglądającą panienkę, która wpatrywała się w sok owocowy. Kartony z sokiem stały na najwyższej półce, toteż zbliżyłem się energicznym krokiem i zadałem dziewczynie pytanie, czy nie podać jej tego soczku. Obrzuciła mnie sceptycznym spojrzeniem, a następnie powiedziała, że to słaby tekst na podryw. – Po prostu oferuję pomoc – odpowiedziałem. – Gdybym była facetem, to też byś oferował? – zapytała mniej więcej tymi słowy. Patrzyłem na nią z góry. – A, że niby jestem taka niska, że nawet dosięgnąć soku nie mogę? – dodała. – Nie mówię, że jesteś niska. Jak na dziewczynę. Tylko, wiesz, faceci zazwyczaj nie mają tego problemu. – Aha. Czyli uważasz, że kobiety są tak niesamodzielne, że nawet nie potrafią zrobić zakupów?
To może w ogóle nie powinnyśmy wychodzić z domów? No tak, przecież kobiety powinny być przykute łańcuchem do ściany w kuchni, prawda? Wciąż badając wzrokiem jej miłą aparycję, czułem dysonans poznawczy. Wcześniej myślałem, że gen feminizmu nie występuje u kobiet bez nadwagi, germańskich rysów twarzy i krzywych zębów. (Nieśmieszne, wiem. Przepraszam wszystkie feministki. Też mam krzywe zęby). Odwróciłem się i poszedłem do kasy. Dżentelmeni nie wyginęli. Żyją nadal, tylko przetworzeni przez współczesny świat jak ta moja żywność w koszyku. *** Pora na podsumowanie, ale niestety jestem słaby w podsumowaniach, więc pojadę trochę z innej beczki. Potraktujcie to jako metaforę, jeśli macie ochotę zastanawiać się, co autor miał na myśli. Rozwój technologiczny to dążenie do zagłady. Każda cywilizacja w końcu upada, a my, jako kreatorzy tej, w której żyjemy, doskonale zdajemy sobie z tego sprawę. Powinienem się cieszyć, bo w obecnych czasach mogę tylko czerpać korzyści z postępu, nie martwiąc się o skutki. A jednak żałuję, że nie dożyję upadku. Chciałbym obserwować samospełniające się proroctwo.
59
piszą dla nas
Galeria
autorów
Radomiła Birkenmajer-Walczy (pseudonim Miladora) Krakowianka, humanistka, wolnomyślicielka – z wykształcenia pedagog. Były sportowiec. Lubi się bawić literaturą, poezją, muzyką i malarstwem. Ma na koncie dwie wydane książki (Ciotka, my i reszta świata oraz Opowieści wierutne) i dwa tomiki wierszy (idąc za sobą i nakarmić wiatr). Ulubione motto: „Zawsze tkwi we mnie coś, co nie przestaje się uśmiechać” (Romain Gary). Zamierza żyć długo i szczęśliwie. Dominik Gac Rocznik ’90, pisuje poezję, prozę oraz teksty krytyczne poświęcone teatrowi i muzyce. Prowadzi badania historyczno-literackie jako doktorant na UMCS w Lublinie. Autor tomiku poezji śpiewnic, publikował m.in. w „Akcencie”, „Opcjach”, „ZOOM-ie”, „Noise Magazine”. Zośka Kamińska Nałogowo czyta, a czasami coś napisze. Ostatnio coraz częściej o czytaniu. Próbuje nie zwariować i nadążać – czasami nawet nieźle jej idzie. Chowa się pod pseudonimem. Anna Karowicz Czyta książki w hurtowych ilościach, a w przerwach prowadzi blog (Kto czyta – nie pyta), na którym je recenzuje. Lubi leniwe wieczory przy świecach, gorącym kakao i ciekawej lekturze. W centrum swoich zainteresowań stawia rozum i jego potęgę. Jako pedagog zajmuje się procesem uczenia się i przede wszystkim tym, „jak się uczyć, żeby się nauczyć, a przy tym nie zmęczyć”. Paweł Kukliński Rocznik ’86. Rozminięty z powołaniem inżynier chemik od żywności, zawodowo związany z zapewnieniem jakości. Pasję pisania rozwija głównie w korporacyjnych mailach. Prywatnie szczęśliwy mąż i ojciec. Oprócz „Sofy” publikował m.in. w magazynach „Qfant”, „Fahrenheit” i „Creatio Fantastica”. Agata Lamch Optymistyczna realistka. Rocznik ’75. Odważnie realizuje wszystkie swoje marzenia. Za dnia zwykły pracownik, matka i żona. Nocami przyjaźni się z La Lobą. Jan Maszczyszyn Urodzony w 1960 roku w Bytomiu. Laureat pierwszego konkursu literackiego ogłoszonego przez miesięcznik „Fantastyka” (obok Sapkowskiego i Huberatha). Debiutował na łamach „Nowego Wyrazu” w 1977 roku opowiadaniem Strażnik. Teksty publikował w wielu gazetach. Kilka opowiadań pojawiło się w antologiach (np. w Bizarro Bazar czy Toystories), jak też w kwartalniku ZLP „Metafora” (Kraków 2013) oraz w postaci elektronicznej na różnych portalach fantastyki i grozy. Wydał antologię opowiadań Testimonium (2013). W kwietniu roku 2015 nakładem wydawnictwa Solaris ukazała się jego powieść utrzymana w klimatach steampunku Światy Solarne. Współzałożyciel klubu fantastyki „Somnambul”. W 1989 roku wyemigrował do Australii, gdzie mieszka do dzisiaj. Powrócił po latach do pisania SF, zainspirowany ideą portalu Nowej Fantastyki. UKŁADAMY
u k ł a d a m y
60
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Ada Mickiewicz Dwudziestokilkuletnia postać fikcyjna o myślach splątanych bardziej niż jej włosy. Czasem splata dłonie do modlitwy w zamknięciu, innym razem otwiera czakrę splotu słonecznego. Bywa tajemnicza jak Narnia albo namolna jak stary kożuch. Taki, który podczas śniadania, wygarniany z mleka spod nosa, ląduje w koszu. Wobec literatury pełna pasji, co jest jej krzyżem. Iwona Niezgoda Urodzona w 1987 r. w Nowym Targu. Jest absolwentką Liceum Ogólnokształcącego im Stefana Żeromskiego w Krościenku nad Dunajcem, profil humanistyczny (2006 r.); Państwowej Podhalańskiej Wyższej Szkoły Zawodowej w Nowym Targu, kierunek filologia polska (2009 r.) oraz Uniwersytetu Pedagogicznego im. Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie, kierunek bibliotekoznawstwo i informacja naukowa (2012 r.) Tomasz Przyłucki Urodzony w 1991 roku w Radomiu, zamieszkały w Warszawie, student psychologii, lecz, jak sądzi, nie jest to ostatni przystanek w edukacji. Łączy pracę w przedszkolu z nauczaniem indywidualnym młodzieży z trudnościami szkolnymi. Jest związany z fundacją Druga Strona Lustra – organizacją mającej na celu wspieranie dzieci i młodzieży z problemami psychicznymi, a także promocję zdrowia w tejże grupie wiekowej. To właśnie praca z najmłodszymi, poza szeroko pojętą twórczością własną, przynosi mu najwięcej satysfakcji i z tym planuje związać karierę zawodową. Debiutował w 2015 roku w antologii Uniwersum Metro 2033: Szepty Zgładzonych. Agnieszka Rozmysłowicz Rumianka od urodzenia, a żyje już drugie milenium. Studiuje filologię polską, specjalność edytorstwo. Wygraną w kilku konkursach literackich może uznać za swój mały sukces. Jeżeli nie liczyć almanachów pokonkursowych, jej debiutem twórczym są publikacje na Portalu Pisarskim i na forum fanowskim Mirriel, a wydawniczym – antologia poetów ziemi wejherowskiej Ziemio moja…, Zeszyt V, wydany w Wejherowie w 2014 roku. Eksperymentuje formalnie, próbuje swoich sił w poezji lingwistycznej i współczesnych formach prozatorskich. Szczególnie ceni sobie Cypriana Kamila Norwida, Mirona Białoszewskiego, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego i Jerzego Pilcha, choć mogłaby wymienić jeszcze wielu. Anna Rozwadowska-Zając Z wykształcenia ekonomista, z zamiłowania bibliofil. Zakochana w rodzinnym Gdańsku wieczna podróżniczka, obywatelka świata, wciąż poszukująca swojego miejsca na ziemi. Związana parantelą z Wielkopolską, publikuje w kwartalniku Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego. Mirosław Śliwa Urodziłem się w 1960 roku na Pomorzu, jednak od 1971 roku mieszkam na Śląsku w Jastrzębiu – Zdroju. W latach 80. ubiegłego wieku działałem w opozycji antykomunistycznej. Pewno z uwagi na to dziewięć lat temu zostałem zaproszony przez Stowarzyszenie Pokolenie z Katowic oraz katowicki oddział IPN do współpracy przy tworzeniu Encyklopedii Solidarności. Interesuję się historią oraz filozofią, w szczególności filozofią natury i aksjologią. Od dziesięciu lat publikuję w lokalnych portalach informacyjnych. Moje publikacje można również znaleźć w Portalu Pisarskim, portalu Pisarze.pl oraz w miesięczniku Śląski Kurier Wnet. Paweł Trojnacki Urodzony w 1995 roku. Pisze głównie krótkie formy prozatorskie, kiedy akurat nie ma nic lepszego do roboty. Psychofan serialu „Breaking Bad” i zażarty kibic Chelsea Londyn. Lubi obserwować społeczeństwo. Związany nicią współpracy z Portalem Pisarskim oraz serwisem społeczno-artystycznym Eprawda.pl. Dariusz Zajączkowski Rocznik 68, przez większość uznany za najlepszy w zeszłym stuleciu… Z wykształcenia budowlaniec, z wyboru strażak. Ostatnio więcej biega, niż pisze. W tym pierwszym rywalizuje z córkami, w drugim – nikt z domowników rękawicy nie podejmuje. Najlepiej czuje się na łonie natury lub z bluesem w tle, choć i ciszą na balkonie nie pogardzi. Ceni dobrą literaturę – i sam ocenia, którą z bieżących lektur do niej zaliczyć.
61
patronaty Wydawnictwo Psychoskok Powstało w 2011 r. Współpracuje z czołowymi dystrybutorami rynku księgarskiego w Polsce, dzięki którym możliwa jest sprzedaż książek w kilkuset księgarniach (również w sieciach handlowych), stacjonarnych i internetowych. Bezpośrednio zaopatruje także indywidualne księgarnie w dużych miastach, a aktualnie tworzymy własną sieć dystrybucji książek. Autorom oferuje nie tylko samo wydanie ich książek i dystrybucję, lecz także rzetelną informację i promocję w Internecie, zarówno w serwisach ogólnokrajowych, jak i lokalnych.
novae res Wydawnictwo Novae Res jest największym wydawnictwem dziełowym na Pomorzu. Zostało powołane do życia w sierpniu 2007 roku przez Wojciecha Gustowskiego i Krzysztofa Szymańskiego. Od początku istnienia wydawnictwo wchodzi w skład Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni, na którego terenie posiada swoją siedzibę. Wydawnictwo opublikowało dotychczas 750 tytułów, głównie z zakresu beletrystyki i literatury popularnonaukowej. Od czerwca 2009 roku Novae Res jest członkiem Polskiej Izby Książki. Oficyna jest również organizatorem ogólnopolskiego konkursu „Literacki Debiut Roku”.
www.Portal-pisarski.pl Portal Pisarski – wyjdź z szuflady, stań na półce! Uprawiamy tutaj wiele gatunków. Począwszy od poezji, prozy, publicystyki, a skończywszy na pograniczu. Zaparz duży kubek kawy, rozsiądź się wygodnie i zajrzyj do głębokiej, zakurzonej szuflady, gdzie chowasz przed całym światem Twoją twórczość. Najwyższa pora zarzucić debiutancki haczyk i czekać, aż zaroi się od czytelników. Mili i rzetelni redaktorzy oraz użytkownicy z chęcią skomentują Twój tekst.
www.autorzy365.pl Serwis poświęcony zarówno książkom jak i autorom, ale również aktualnościom związanym ze spotkaniami autorskimi, polecanymi książkami, recenzjami, badaniami czytelnictwa i rynku wydawniczego. UKŁADAMY
SIĘ
W
SŁOWA(CH)
Wszystkie teksty stanowią własność autorów. W “Sofie” publikowane są wyłącznie za ich zgodą. Redakcja zastrzega sobie prawo do wyboru ilustracji dla utworów, które opublikuje. u k ł a d a m y
62
s i ę
w
s ł o w a ( c h )
luty (11) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Jestem autorką monografii naukowej Hiszpania w filmach Pedra Almodóvara, autorką książkowego blogu Górowianka (http://annasikorska. blogspot.com), naukowo zajmuję się badaniem filmów tego hiszpańskiego reżysera oraz rynku wydawniczego, a prywatnie jestem mamą ponad czteroletniej Oli, która ma autyzm. Nie mówi, niedawno nauczyła się pokazywać nam, że chce jeść i pić oraz stanowczo mówić „nie”, co uważam za bardzo ważny krok. Jej wielką zaletą jest niespotykana pamięć, przez co czytamy kolejne książki. Żyjemy w świecie, który troszeczkę wydaje się być innym wymiarem. Brak komunikacji werbalnej zastępuje inny rodzaj porozumienia krążącego wokół wspólnie przeczytanych książek pozwalających na pokazywanie świata, bliskość, czas dla siebie i zrozumienie.
W formularzu PIT wpisz numer: KRS 0000037904 W rubryce „Informacje uzupełniające – cel szczegółowy 1%” podaj: 25068 Sikorska Aleksandra
Świat Oli nie powinien jednak ograniczać się do rodziców, dlatego robimy wszystko, aby kiedyś była dorosłą osobą potrafiącą samodzielnie wyjść na spacer, zrobić zakupy, ugotować sobie obiad, pracować. Robimy bardzo duże postępy, uczymy się niesamowicie wiele. Dzięki książkom córka ma niesamowicie bogate słownictwo (wiem, że rozumie), zna litery (potrafi powiedzieć, że źle nazwałam pokazywaną literę choć sama jeszcze liter nie wymawia). Staramy się, aby Ola uczyła się tego, co inne dzieci, aby mogła bawić się z dziećmi bez zaburzeń, dlatego uczestniczy w zajęciach w przedszkolu integracyjnym. Terapia, przygotowania do zabaw rozwijających różne umiejętności córki i wizyty u specjalistów pochłaniają bardzo dużo pieniędzy, dlatego będziemy niezmiernie wdzięczni za każdy przekazany przez Państwa 1% z podatku na Olę.