SOFA (12) - kwiecień 2016

Page 1

nr 12 • kwiecień 2016 dwumiesięcznik • ISSN 2449-6375

UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Wnetwstąpienie Jan Maszczyszyn

Tak, tato Agnieszka Olewicz

Bajka o dziewczynce, która pamięta, jak robiono księżyc Weronika Stępkowska

Sztuka robienia z czytelnika wariata Anna Karowicz

Niewola codzienności Magda ZimnA



wstępniak

Z

awsze to miło wiedzieć, że o „SOFIE” się mówi. Dosyć niedawno w „Nowej Fantastyce” ukazał się tekst, w którym autor przeanalizował wycinek e-zinów (i nie tylko) funkcjonujących w sieci. Wśród nich znalazła się również „SOFA”. Liczba lajków na Facebooku – które dla twórcy felietonu są jednym ze stempli świadczących o atrakcyjności pisma – tak naprawdę nie jest miarodajnym wyznacznikiem tego, jak wiele osób lubiących stronę zalicza się do grona stałych czytelników. Aczkolwiek zawsze lepiej mieć więcej niż mniej, bo być może dzięki temu grono się powiększy, dlatego oddaję autorowi, co jego, zwłaszcza jeśli chodzi o kwestię promocji naszego dwumiesięcznika. Dyskusja ciekawa i poruszająca wiele istotnych wątków – odsyłam do „Nowej Fantastyki”! Zostając w klimatach reklamowych – szukamy czarodzieja, który dołączy do naszej redakcji i porzuca trochę zaklęć w dziale promocyjnym. Gdybym miała trochę więcej czasu, to chętnie osobiście zajęłabym się współpracą z wydawnictwami i blogerami, żeby nawiązać kontakty, ale niestety… Doba ma tylko 24h. Warto więc skorzystać. Rekrutacja trwa do końca kwietnia. Szczerze zapraszam. Więcej na naszym fanpage’u. Tak jak obiecaliśmy, wyniki konkursu Walę tynkowego znajdziecie na str. 15. Jeszcze raz serdecznie gratulujemy wszystkim Uczestnikom!

UKŁADAMY

SIĘ

I na koniec ostatni smaczek, bo mi się miejsce kończy – w dziale publicystyki pojawił się nowy sektor, strefa, zona, miejsce kultu literackiego na trochę innych zasadach: SOFOWICZE OPINIUJĄ. Znajdziecie tam miniopinie na temat przeróżnych książek. I tych nowych, i tych trochę starszych. Chcemy ów dział utrzymać już do końca, dlatego wszystko zależy od Was, drodzy SOFOWICZE, i od Waszych krótkich recenzji, które wypełnią stronę w czasopiśmie. Możecie je podsyłać na nasz e-mail: kontakt@sofadwumiesięcznik.pl lub w wiadomości prywatnej na Facebooku. Do następnego – w czerwcu!

W

SŁOWA(CH)

Anna Wąsikowska u k ł a d a m y

s i ę

w

spis treści

s ł o w a ( c h )

UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

SOFA 02/2016 (12) REDAKTOR NACZELNA Anna Wąsikowska annawasikowska@sofadwumiesiecznik.pl DZIAŁ PROZY Anna Wasińska proza@sofadwumiesiecznik.pl DZIAŁ PUBLICYSTYKI Aneta Rzepka publicystyka@sofadwumiesiecznik.pl SEKRETARIAT/PROMOCJA Paulina Siedlich kontakt@sofadwumiesiecznik.pl WYDAWCA Anna Wąsikowska, Kraków OKŁADKA Leszek Kostuj OPRACOWANIE GRAFICZNE/DTP Arek Kikulski, Magda Kwasik (Madee), Beata Pytel, Izabela Szymczak, Katarzyna Ślączka, Ewa Światłoczuła WSPÓŁPRACA Anna Dudało, Dariusz Zajączkowski, Anna Karowicz, Mirosław Śliwa, Sylwia Kępa

opowiadania • miniatury • proza 5 Nic – Grzegorz Bryk 7 Bajka o dziewczynce, która pamięta, jak robiono księżyc – Weronika Stępkowska 8 E-mail z załącznikiem – Barbara Marszałek 10 Miłość mojego życia – Sebastian Marks 15 WYNIKI KONKURSU 16 Wnetwstąpienie – Jan Maszczyszyn 29 Czarny żwir – Dagmara Pieczyńska 30 Nerwowa cisza – Marek Grzywacz 33 Siniaki – Kasia Jabłonowska 39 Tak, tato – Agnieszka Olewicz 47 Zatarty trop – Marianna Szygoń publicystyka 65 Wapno pościeli. Wokół wiersza Alienacje Pana Cogito Zbigniewa Herberta – Adam Buszek 66 Sprawiedliwość – Mirosław Śliwa 69 SOFA PATRONUJE! 70 72 74 76 77 78

Z kamerą wśród dzików – Sebastian Marks Rzeka przemienienia – Michał „Mike” Majewski Ocalałe grusze – Dariusz Zajączkowski Sztuka robienia z czytelnika wariata – Anna Karowicz Poetyckie terapie. Część druga – Sylwia Kępa Niewola codzienności – Magda Zimna

79 SOFOWICZE OPINIUJĄ! 82 GALERIA AUTORÓW 84 PATRONATY

3


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

4

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Grzegorz Bryk

Nic J

akże urocze dźwięki uchodziły spod opuszek o dawno stwardniałym naskórku, szarpiących wprawnie struny gitary. Druga ręka ślizgała się płynnie po gryfie, palce zaś zwinnie niczym odnóża wyjątkowo żwawych robaczków zmieniały akordy, co rusz ozdabiając i wzbogacając melodię zmyślnym legato bądź ekspresyjnym vibrato. Melodia z perfekcyjnie nastrojonego instrumentu odbijała się echem od ścian półmroku. Na jednej z nich małe okno było, a za nim: n i c. Jakoby nie istniało już nic poza tym pokoikiem, skromnie, bo w jednoosobowe drewniane łóżko, nocną szafkę i wiekową komódkę, umeblowanym i bez drzwi żadnych. Płomyk na czubku wpół wypalonej świecy w najlepsze swawolił z melancholijną improwizacją, jaką do życia powoływał wsparty plecami o ścianę i siedzący na podłodze ze skrzyżowanymi nogami twórca. A akordy dalej ulatywały w półmroczną przestrzeń, zadziwiając dźwiękiem doskonałym.

Wybrzmiewały, a ludzie wsłuchiwali się w ich zrodzone melancholią piękno. Aż trudno uwierzyć, że anielskiej melodii, która koi każdy nerw ciała, nigdy nie spisano, a jest ona jeno podarunkiem chwili trwającej od wieków. Chwili, w zamierzeniu, bezkresnej, nigdy nie mającej posiąść końca, zrodzonej, by błądzić pośród dusz ludzkich i ich nieśmiertelnych tańców. Nie była to zwykła muzyka, niosła ze sobą pierwiastek narkotycznej, kosmicznej niesamowitości. W jej rytm idee pojawiały się i błądziły pośród alejek pogrążonego zadumą umysłu, odbijały się od ścian labiryntu myśli, tworząc ulotne, skrzące się paletą barw obrazy. Samotny w ciemności wokół mnie cienie przyjaciele odeszli zostawiając samotnego w ciemności umysłu na wieki wieków…

5


opowiadania • miniatury • prozA

Fantastyczne dźwięki dalej krążyły pośród półmroków pokoju, zduszone w ciasnocie, niemoralnie ocierające się i obijające o siebie, zlane potem. Tłukły o ściany w pragnieniu wolności, lecz napotkawszy przeszkodę nie do powstrzymania, pokiereszowane i zrezygnowane powtarzały echem smutne tony… na wieki wieków… na wieki wieków… na wieki wieków… Potrzeba by bajecznego wierszoklety, wybitnego mówcy, cudownego dziecka poezji po mistrzowsku władającego brzmieniem i rytmem słowa, by z pomocą zdań opisać tę nagłą zmianę gry i nastroju. Palce wierzgały po strunach, a pudło rezonansowe nagłośniło kolejną falę spektakularnych melodii. A to, co zostało stworzone, było dobre i było doskonałe. Choćby sprowadzić najzaciętszego krytyka, nie znalazłby powodu do goryczy. Albo nie wiadomo jak znakomitym by uchem dysponować, nie dałoby się usłyszeć żadnej skazy spowodowanej niedostatecznie mocnym chwytem progu bądź zgubnym zbłądzeniem na przestworzu gryfu! ŻADNEJ! Melodia jakby nabrała wigoru i palce coraz mocniej szarpały za struny. Dźwięk stawał się głośniejszy, coraz bardziej i b a r d z i e j… Wnet wolna ballada przerodziła się w szaleńczą jazdę od akordu do akordu, szybciej i szybciej, s z y b c i e j! Jakoby demony zawładnęły ciałem muzykanta, jakoby to właśnie ich szatańskie podszepty w tej chwil stały się rękoma grającego. S z a l o n y! Okno nagłym porywem rozwarło się na oścież, a przezeń wleciał wiatr jakiś, a na zewnątrz nie było n i c. Gitara dalej wściekle grała, melodia dokądś grała, opętane ręce ślizgały się po gryfie, a na zewnątrz nie było n i c. – Czerń? – posłyszałem. – Czerń to by było już c o ś, a na zewnątrz nie było n i c! Gnaj wietrze, gnaj po pokoju! UKŁADAMY

u k ł a d a m y

6

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

I gnał! Włosy gitarzysty czochrały podmuchy wiatru, instrument wrzeszczał swe skryte w szyfrze melodii skargi, a na zewnątrz nie było n i c. Pełna skupienia mina gitarzysty przerodziła się teraz w opętańczy, przeszyty bólem grymas, jakby umysł nie był w stanie nadążyć za ruchami palców. Pot zaperlił się na zmarszczonym czole. Ręce przeszywały powietrze z taką szybkością, że zdawały się teraz rozmywać w przestrzeni, skóra zostawała w tyle za kośćmi i mięśniami, a ciało za duszą. Akordy następowały po sobie. Następny, następny i następny. Zmieniały się bez wyraźnego schematu, aż wreszcie jeden z nich zdawał się być jak zagubiony na środku oceanu rozbitek, jak cywilizacja gorsząca przyrodę bądź jak gnilna plama na malarskim arcydziele. Albowiem ostatni akord skalany był fałszem paskudnym, gwałcił uszy brzydotą i wstrętem. Dźwięk obrzydliwy, dźwięk cuchnący, dźwięk obślizgły wyleciał przez okno, za którym nie było n i c. Echo płynęło ku niebu – gdziekolwiek też ono było: czy u góry, czy na dole – aż wreszcie ucichło. I wtedy nastał koniec, który miał nie nastąpić… Pokój zalało coś, co było niczym, a pokój stał się niczym. i teraz nie było już n i c… i nic echem się niosło n i c… n i c.… n i c… 


BAjka

Weronika Stępkowska

o dziewczynce, która pamięta, jak robiono księżyc*

Z

nałam kiedyś kobietę, która nosiła swoją skórę na ubraniu. Ja zupełnie jej nie posiadam – dawno temu, usiłując się zabić, popełniłam nie samo-, a właśnie – skórobójstwo. Chcę, żeby moją skórą wyłożone było niebo… – śpiewałam tamtego dnia. Wskazówki zegara nie pomogą: pamiętam to o wiele za dokładnie. A przecież wtedy miałam jedynie serce na dłoni. Wróciło do mnie kilkanaście lat później, zapakowane w tęczę. Wzięłam ją za powróz, przy czym dotarło do mnie, że zgubiłam pryzmat. Ja – człowiek zbudowany z kry, stali. Z krystalicznych

białek ocznych, którymi widzę prawie to samo, co… Co mi umknęło? Przeszłość? Nie, bo…? Znam je: błę(dny) kit. To ze złych myśli, którymi było nasączone, urodziła się myśliwa. Pamiętam tamten dzień. Trafiłam z roztargnienia do komory gazowej serca. Moja skóra była jedyną maską przeciwgazową. Spełniła swoje zadanie, ale dlatego umarła, jak i wieczne jutro. Odtąd noszę na sobie wnętrzności. A jednak dziś, jak wtedy, mówię do siebie: – Act, eon!** 

* Parafraza cytatu z Oceanu na końcu drogi Neila Gaimana. ** Act, eon! (ang.) – Działaj, eonie!

7


opowiadania • miniatury • prozA

Barbara Marszałek

E-mail z załącznikiem Nie jestem nieszczęśliwa, nie jestem szczęśliwa. Widocznie istnieje stan pomiędzy. Jiřina Jiráskova (wolne tłumaczenie)

G

dybyśmy poznali się dzisiaj, nawet nie rzuciłabym okiem w twoją stronę. Cherlawy łysiejący egocentryk, który nie ma poczucia humoru. Boli? Powinno boleć. Będę zła. Zarzucałeś, że jestem naiwna, za dobra. Już nie jestem. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

8

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Chociaż… Wczoraj posłałeś e-mail z prośbą, abym przetłumaczyła tekst. Za free, przecież to dla mnie proste. Oczywiście. Słowa „manewrowy ustawiacz” czy „operator wózka widłowego” używam kilka razy dziennie w paru językach.


Nic nigdy nie było dla mnie proste. Często się bałam. Również w tę noc pod gołym niebem w wileńskim parku. Lubiłeś duże piersi. Co byś robił, gdybyś miał je w zasięgu ręki? Zgniatał? Miażdżył? Poszturchiwał? Nieważne. Nigdy nie miałeś powodzenia u kobiet. Piszesz: „Gwiazdy ci sprzyjają”. Gówno prawda. Mężczyzna, z którym byłam na spacerze, nie odpisuje na SMS-y, a semafory zacięły się na czerwonym świetle. Czytałeś Podsiadłę do telefonu. Padał deszcz, automat zżarł całą kartę. Następnego dnia współlokatorka wyjechała na weekend. Wtedy dowiedziałam się, że zmęczony mężczyzna może pachnieć inaczej niż spocony kolega po WF-ie. Poezja, szepty, delikatne podszczypywanie pośladków. Na śniadanie parówki z ketchupem, grzanki i Huśtawka Kleyffa. Świat nie zwariował, to ja przestałam mieć kontakt z rzeczywistością. Wszystkie dziewczyny z wydziału wiedziały, że jesteś mój. Tylko mój. Wiedziały, na kogo czekasz pod pomnikiem Korfantego. Nie było kwiatów. Kłamałam, że ich nie lubię. Mieliśmy swoje miejsce, dobrze wygrzane stołki, rytuał wypicia trzech piw i zagrania w lotki przed pójściem w miasto. Pijane małolaty obściskujące się w tramwaju to my. Urwany film. W akademiku na pierwszym piętrze był sklepik, a w nim kefir z lodówki. Najważniejsze było tu i teraz. W lustrze twoje obicie. Nakładasz na twarz płyn do golenia. Odczekujesz chwilkę, ukradkiem zerkając na mnie, wtuloną w koc. Podnosisz żyletkę… Słyszę charakterystyczne hrrr…

Kiedy zaczęliśmy się mijać? Nieuchwytny skrawek czasu. Niewidoczna pchła skacząca w sierści codzienności. Czy teraz umiałbyś odpowiedzieć? Pamiętam miasteczko Cholet w departamencie Maine-et-Loire. Małą piekarnię na rogu ulicy Nationale i tamtejsze wyśmienite ciasteczka. Grupka Francuzów zaprosiła mnie na rybę z grilla i sałatkę z czosnkiem, z ogromną ilością czosnku. Późnym wieczorem usiadłam na ławce, wpatrując się w mniejszą kopię Notre-Dame. Pragnęłam porozmawiać z kimkolwiek o czymkolwiek, byle po polsku. Wyjechałam, abyś zatęsknił, ściągnął mnie z powrotem, znalazł pracę i zapłodnił. Pisałeś listy. Dziesiątki listów poplamionych fusami z herbaty, w których rozbierałeś mnie i doprowadzałeś do orgazmu kilka razy z rzędu. Po tobie byli lepsi, znacznie lepsi. Niewyrafinowani i naturalni. Boli? Powinno boleć. Będę zła. A jednak. Znasz mnie najlepiej. Wiesz, że umiem wyć do księżyca. Wiesz, że pod maską silnej, niezależnej kobiety kryje się motyl. Łatwo go zranić. Istnieje stan pomiędzy. Często wychodzę z domu po zachodzie słońca. Być może w poprzednim wcieleniu byłam nietoperzem. Albo sową. Przełykając ślinę, myślę o słowach, które mogłyby coś znaczyć, a w środkach transportu szczerze uśmiecham się do ludzi. Podobno wysłana pozytywna energia wraca. Liczę na nią i nie zwracam uwagi na uciekające lata. Czas jest starym draniem, nie należy mu ufać. 

Na Ukrainie byłam w siódmym niebie. Mieszkaliśmy u chłopa, z którym piłeś wódkę. Nie było ciepłej wody, właściwie nie było tam nic oprócz starego wdowca i leśnych ptaków. Gdy zniknęliśmy w trawie, miałam sukienkę w kwiaty.

Tłumaczenie w załączniku.

9


opowiadania • miniatury • prozA Sebastian Marks

Miłość

Mojego Życia

C

hcecie, to wierzcie, nie chcecie – nie wierzcie, chociaż wolałbym, żebyście chcieli, bo inaczej pewnie utknę tu na wieki, a „tu” znaczy w miejscu ciemnym, wilgotnym i ciasnym. Czytajcie zatem uważnie, bo od tego może zależeć moje życie. Wszystko zaczęło się od nocy spadających gwiazd. Chyba szesnastego sierpnia, czy którego tam ona wypada. Trochę wcześniej przestałem pić po Miłości Mojego Życia, a piłem dobre trzy miesiące non stop. Chodziłem na jakieś piwne poniedziałki, wtorki, środy… Jak się okazało, w Warszawie każdy dzień był wówczas dniem piwnym. Remonty, sronty, medyki i inne mordownie załadowane po brzegi studenciakami. Wiecie, na pewno raz czy dwa zdarzyło wam się być w takim miejscu. Najlepsze jest to, że rozstaliśmy się z mojej winy. Uznałem, że już jej nie kocham, co – jak się okazało niespełna trzy tygodnie później – było zwykłą gównoprawdą. Po tych trzech tygodniach zatęskniłem. To było jak niewinne ukłucie w serce. I jakby kolka, tylko w głowie. Myślałem, że potrzebuję więcej powietrza, ale okazało się, że to ona jest tym powietrzem. Wykręciłem jej numer (widziałem, że jakiś czas temu wrzucała płaczliwe posty na feja) i pytam, czy chciałaby się umówić – jak koledzy, bez żadnych podtekstów, żeby sobie nie wyobrażała. Wiecie, chciałem sobie zostawić furtkę, że jakbym znowu się mylił co do kolki i ukłucia, to zawsze będę miał jakąś furtkę awaryjną. A ona mi na to, że nie ma ochoty. Wychodzi z Grzesiem. Nie mówi, jakim Grzesiem, w ogóle – wtf, i odkłada słuchawkę. No to wtedy się wkurwiłem, co trwało może pięć minut, a potem znowu mnie zakłuło. Znaczniej mocniej niż poprzednio. I już nie puściło. Zadzwoniłem za parę dni jeszcze raz, a ta znowu z tym Grześkiem i że miałem swoją szansę, UKŁADAMY

u k ł a d a m y

10

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

a teraz mam tyle powietrza, ile chcę, i niech sobie robię z nim, co sobie chcę. Nigdy więcej nie odebrała. Pewnie zmieniła numer. Pewnie ten Grzesiek jej tak nagadał. Zresztą nieważne. Potem piłem, a potem była ta noc spadających gwiazd. Poszedłem z kilkoma niezbyt bliskimi znajomymi na podzamcze przy świecących fontannach. Noc tak gęsta jak atrament, a gwiazdy, jedna po drugiej, hyc; i tylko smugi zostawiały. Jakaś dupeczka obok mnie siedziała i się mnie pyta, czy myślę nad życzeniami, że się tak nie odzywam. Mówię, że nie, że tak sobie siedzę, co mam się odzywać. Byłem jeszcze wtedy smutny i często się zawieszałem, nie myśląc o niczym. Ona na to, że obowiązkowo powinienem pomyśleć jakieś życzenie. Jeśli spadająca gwiazda może je spełnić, to co dopiero setki spadających gwiazd. I pomyślałem, zażyczyłem sobie, żeby wszystko odkręcić. Żeby nigdy nie poznała żadnego Grzesia. Przecież pamiętałem te statusy, pamiętałem, jak płakała. Nie chciała mnie puścić, błagała, bym to przemyślał. Sam nie wiem, jak mi się udało z nią zerwać. Musiałem zupełnie stracić serce. Wystarczyłoby cofnąć się o parę tygodni… Ludzie zaczęli się rozchodzić. Pomyślałem, że mogłaby się tu gdzieś kręcić. Że może te gwiazdy zadziałają. Tonący brzytwy się chwyta, jak mówią, to ja się tych gwiazd uczepiłem. Siedziałem jeszcze ze trzydzieści minut, zanim skwer całkowicie opustoszał. Nie było jej. Albo była, ale z Grzesiem – i już dawno sobie poszli. Normalnie poszedłbym się urżnąć, ale że z tym skończyłem, to po prostu wróciłem do domu i położyłem się spać. I wtedy się zaczęło. Śniłem, że jestem w swoim dawnym przedszkolu. Ale nie tak, jak się zazwyczaj śni. Doskonale wiedziałem,


że śnię, że przecież jestem na studiach. Tu, niedaleko przedszkola, mieszka mój kolega, którego poznałem dopiero w gimnazjum. Wszystko wiedziałem. No więc byłem w przedszkolu. Szła Wielkanoc. Zrobiliśmy z panią taką wielką wspólną palmę z krepiny i jeszcze mnóstwa innych ozdób; i ta palma stała na takim kamiennym tarasie, z którego wychodziło się na podwórko. Siedziałem ze swoją pierwszą miłością. Nazywała się Agnieszka Pawlik i właśnie wyciągała do mnie zaciśniętą rękę, w której coś trzymała. Wiedziałem, że będzie to samochodzik z jajka niespodzianki.

Nawet nie wiecie, jakie to było dziwne uczucie. Ona miała sześć lat. Co prawda ja też, ale tylko z wyglądu, nie byłem przecież tym małym chłopcem, co kiedyś. Byłem dwudziestoczteroletnim debilem, który zostawił Miłość Swojego Życia i bardzo żałował, byłem pijakiem, który z tym skończył i dlatego obecność sześciolatki nie bardzo mi odpowiadała. Pomyślałem, że skoro to mój sen, to po prostu wstanę i sobie gdzieś pójdę. Może po mojego kolegę z gimnazjum. Byłem ciekaw, jak wyglądał, kiedy był w przedszkolu. Agnieszka mnie pyta, gdzie idę, przecież

11


opowiadania • miniatury • prozA dopiero co dała mi prezent. Nieładnie tak odchodzić. Zupełnie jak prawdziwa osoba. W ogóle ten sen był bardzo realistyczny. Mówię, że idę w świat, a ona, że tak nie można, bo pani nie pozwala. Mówię, że w dupie mam panią, wstałem i poszedłem. A ona w płacz i biegnie do pani, mówi jej, że się brzydko odzywam i zachowuję. Pani do mnie z pretensjami, no to ja jej, że się stąd zawijam i nie obchodzi mnie, co ma mi do powiedzenia. Chyba wówczas nie było jeszcze określenia „zawijam”, bo najwyraźniej go nie zrozumiała, zrozumiała za to drugą część, więc złapała mnie za rękę i zaciągnęła do sali. Rozumiecie? Zamknęła mnie w sali. Nie wiem, ile tam siedziałem. W końcu wstałem i wdrapałem się na parapet. Wyjrzałem przez okno. Sala była dość wysoko, ale sen to sen. Co mi się mogło stać? Otworzyłem okno, wyskoczyłem i jakimś cudem złamałem nogę. Zabolało jak cholera. Nie mogłem się podnieść. Zabrali mnie do szpitala i dopiero w tam się obudziłem. Noga pod gipsem strasznie swędziała i próbowałem się podrapać. Wtedy zorientowałem się, że już nie śpię i drapię swoją własną nogę, nogę idioty pijaka. Wstałem totalnie zszokowany. Wszystko pamiętałem i nawet czułem jeszcze ból w nodze. No, ale to był przecież tylko zły sen. Nie ma się nad czym rozwodzić. Z tą myślą poszedłem na uczelnię. Wróciłem, zrobiłem jakieś bzdurne zadania z łaciny, trochę pograłem na komputerze, trochę poszlajałem się z kumplem i położyłem się spać. Tym razem śniło mi się, że jestem pierwszakiem i idę dać mojej ówczesnej miłości dyskietkę z nagranymi Pokemonami Red i emulatorem. Ta miłość trwała przez całą podstawówkę. Tylko że jej obiekt znałem akurat z późniejszego życia i wiedziałem, iż wyrosła na nieciekawą dresiarę. No więc poszedłem do niej, dałem te pokemony i przy okazji dorzuciłem, że wyrośnie na tępą dresiarę i nic w życiu nie osiągnie. Należało jej się. Tyle lat ją kochałem i nie doszło nawet do jednego pocałunku. Spotykała się z samymi dresami. Nieważne – z ładnymi czy brzydkimi, ważne, że z dresami. Ja jej na walentynki wiersz napisałem. Nawet niezły jak na chłopca z podstawówki, a ona nic. To niech teraz ryczy. Nie przewidziałem tylko, że powtórzy to starszemu bratu, a ten, dając mi potężnego plaskacza w twarz, wyrzuci za drzwi. Tyle zwojowałem. No i się obudziłem. Piekła mnie morda. Tym razem to już nie mogło być złudzenie. Piekła mnie morda i tyle. Nie mogłem sobie tego wymyślić. Jak przejrzałem się w lustrze, była zaczerwieniona tam, gdzie uderzył. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

12

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Pomyślałem, że mi odbiło. Do tej pory nie jestem pewien, czy tak nie jest. Następnego wieczoru bałem się usnąć. Nie wiedziałem, co mnie czeka. Zacząłem myśleć intensywnie o tej, do której tęskniłem, co zresztą nie było trudne, bo i tak średnio co pięć minut przechodziła mi przez myśl. I znowu się nie udało. Tym razem trafiło na Dziewczynę „Dziewczyny”. Była na okładce czasopisma dla młodych panienek i przez to tak właśnie nazywałem ją w myślach. Poznałem ją dwie dziewczyny przed Miłością Mojego Życia. Tej nie miałem akurat nic do zarzucenia. Była fajna. Nawet nie pamiętałem już, czemu z nią zerwałem. Pachniała truskawkami i czymś takim sterylnym. Jakby non stop przemywała twarz różnego rodzaju tonikami. Może zresztą właśnie tak było. Czułem wobec niej wyrzuty sumienia. Była we mnie bardzo zakochana. W ogóle mam tak, że dziewczyny się we mnie zakochują. Miłość Mojego Życia też była we mnie zakochana, ale to spieprzyłem. Mam również tak, że wszystko nieustannie pieprzę. Leżeliśmy akurat na jej łóżku, więc ją pocałowałem. To było jedyne, co przyszło mi do głowy. Nawet w realnym świecie, oglądając jej dorosłe zdjęcia, miałem czasem ochotę jeszcze raz ją pocałować. Nasz związek w ogóle opierał się na całowaniu. Głównie wpadaliśmy do niej, bo starych nie było do osiemnastej, ściągałem jej bluzkę (nigdy stanik) i godzinami się całowaliśmy. Szkoda, że teraz, kiedy człowiek poznał już seks, całowanie stało się jedynie wjazdem na posesję i po kilku minutach zaczynało mnie zwyczajnie nudzić. Traf chciał, że był to ten felerny dzień, gdy Lechu (tak mówiła o swoim ojcu) przyszedł wcześniej, niż powinien. Ona, przerażona, zakłada bluzkę w pośpiechu i szepcząc, każe mi wejść do szafy. Ja w tej szafie, Lechu wchodzi do mieszkania. Słyszę, jak Dziewczyna „Dziewczyny” biega po pokoju. Po chwili rzuca na mnie moją kurtkę, plecak, buty i znów zamyka drzwi. Lechu wchodzi, pyta, co tam, jak tam, czy lekcje odrobiła, co w ogóle w szkole się działo, pyta, czy coś zje, i wychodzi do kuchni robić sobie obiad. Stoję na ugiętych nogach od dobrych piętnastu minut. Zaczynają mi drżeć. Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam. W końcu dociera do mnie, że jest przecież sprawdzone wyjście z sytuacji. Wychodzę z szafy. Ona patrzy się na mnie jak na wariata. Świszcze, żebym się schował, bo Lechu mnie zabije, ale nie słucham. Podchodzę do okna, otwieram je, staję na parapecie i bez słowa wyskakuję.


Dziewczyna „Dziewczyny” mieszkała na szóstym piętrze. Lecąc, słyszę jej krzyk, który wwierca mi się w głowę i zostaje ze mną jeszcze długo po upadku. Sam upadek brzmi jak bardzo odległy wybuch bomby. Takie basowe tąpnięcie, które mieszając się z jej krzykiem, tworzy mój własny akord śmierci. Zrywam się z łóżka jak po najgorszym koszmarze. Piszczy mi w uszach, łeb pulsuje i widzę szare mroczki przy krawędziach wizji. Dopiero po dłuższej chwili dochodzę do siebie. Tego dnia nie poszedłem na zajęcia. Byłem już pewien, że oszalałem. Nie wiedziałem, co mam robić. Pieprzone złośliwe gwiazdy. Najwyraźniej postanowiły mnie ukarać za to, że w przeszłości byłem dupkiem. Co ja mówię: „w przeszłości”! Że cały czas jestem samolubnym dupkiem. Że nawet teraz myślę o Miłości Mojego Życia jak o save`ach z długiej gry, które bezpowrotnie przepadły, z tym zastrzeżeniem, że bardzo tę grę kochałem. Piję hektolitry kawy, byle tylko nie usnąć. Dobrze, że od ponad pół roku mieszkam sam, bo starzy już dawno wysłaliby mnie do czubków. Łażę po mieszkaniu i ze wszystkich sił staram się skupić na Miłości Mojego Życia. Na jej lekko kręconych brązowych włosach, zielonych oczach i ogromnych, apetycznych ustach. Na jej sporych cyckach, kształtnej pupie i estetycznej pochwie. Kładę się w salonie i odpalam telewizor. Przy czwartym lub piątym z rzędu odcinku Przyjaciół zasypiam. Jestem w świeżo odnowionej kawalerce w Krakowie. Doskonale poznaję to miejsce. Tutaj pierwszy raz uprawiałem seks. Ten epizod należy, co prawda, do bardziej żenujących w moim życiu, ale mam nadzieję to zmienić. Poznałem ją tuż przed Miłością Mojego Życia. Ta dziewczyna w rzeczywistości niedawno się zaręczyła. Widziałem zdjęcie pierścionka na feju. Jest teraz szczęśliwa i piękniejsza niż kiedykolwiek. Powinienem był zostać z nią na zawsze i pewnie zostałbym, gdyby nie Miłość Mojego Życia. Wychodzi z łazienki, jest długowłosą blondynką o lekko garbatym nosie, dużych niebieskich oczach, ogromnych piersiach i najbardziej słowiańskiej urodzie, jaką można sobie wyobrazić. Ma na sobie skąpe majtki i moją podkoszulkę jakiejś archaicznej skejtowskiej firmy, bo w tamtych czasach ubierałem się jak skejt, chociaż kompletnie nie umiałem jeździć na deskorolce ani rolkach. Dziewczyny po prostu leciały wtedy na skejtów. Kładzie się koło mnie na materacu i proponuje partyjkę

makao. Podczas tego wakacyjnego pobytu w Krakowie rozegraliśmy chyba z milion gier. Po którejś z rund zadaje pytanie, którego miałem już nigdy nie zapomnieć: „Jak mam cię traktować?”. Czy to jest jakaś pieprzona Opowieść wigilijna? Czy ja mam teraz naprawiać swoje błędy? Dobra, myślę. O to wam chodzi, pieprzone gwiazdy? Chcecie, to macie. Wchodzę do gry. Odpowiadam, że na poważnie. Żeby traktowała mnie serio. W rzeczywistości odparłem wtedy, żeby traktowała mnie z przymrużeniem oka. Była przez to smutna już do końca wyjazdu. Tym razem tak nie będzie. Mówię więc po raz drugi, żeby traktowała mnie serio. Odkłada karty i przytula się do mnie. Czuję na szyi jej wielkie piersi. Potem gładko dochodzimy do seksu, który trwał wówczas około dziesięciu sekund. Teraz trwa trochę dłużej. Podoba mi się ten układ. Nie próbuję wyskakiwać z okna ani w żaden inny sposób przerywać snu i o dziwo, nie budzę się wcale. Przeżywamy razem kolejny tydzień, śmiejemy z Petardy po północy (tytuł jednej z audycji radiowych), a potem wracamy razem do Warszawy. Pamiętając chronologię zdarzeń, wiem, że za jakiś czas mam poznać Miłość Mojego Życia. Spotkam ją przypadkiem w Zakątku, takiej knajpie w bramie na Chmielnej, i zakocham się w niej bez reszty. Nie wiem, czy w ogóle chcę tam iść, bo dobrze mi z cycatą blondynką. Jest fajna i zabawna. Potem przypominam sobie, że w prawdziwym życiu niebawem ma zostać mężatką. Wątpię, że ze mną czeka ją równie świetlana przyszłość, a boję się, że to, co się dzieje, nie jest żadnym snem, bo czy podczas snu można parokrotnie kłaść się spać i budzić u boku tej samej dziewczyny w tym samym miejscu? To by była już jakaś gruba Incepcja. Decyduję się pójść do Zakątka. Mój kolega pracuje tam za barem, więc czasami skapuje mi jakieś darmowe piwko. U góry drzwi zamontowany jest dzwoneczek obwieszczający przybycie nowych gości. Dzwoni. Wiem, że to ona. Pamiętam dokładnie, w którym momencie weszła; i ten moment właśnie nastąpi. Ale drzwi się nie otwierają. Dzwonek dzwoni bez przerwy, lecz drzwi pozostają zamknięte. Trwa to irytująco długo. Potem uświadamiam sobie, że to dzwonek do drzwi wynajmowanego przeze mnie mieszkania. Nie od razu udało mi się wstać, czułem się, jakbym spał z tydzień. Miałem zastałe stawy i mięśnie. W końcu doczłapałem do drzwi. To był mój kumpel z uczelni. Spytał, czy wszystko ze mną w porządku, bo nie było mnie na

13


opowiadania • miniatury • prozA zajęciach. Odpowiedziałem zachrypniętym głosem, że to tylko jeden dzień, a on na to, że cztery. Jakie cztery, się go pytam, wybałuszając oczy. No cztery. Od wtorku. A dzisiaj piątek. We wtorek faktycznie nie byłem na zajęciach. Musiałem spać od wtorku w nocy do piątku po południu. Z początku byłem w szoku i nie wiedziałem, co powiedzieć, po dłużej chwili odparłem, że żartowałem i że jutro będę już na zajęciach. Po kwadransie poszedł do domu, a ja pobiegłem do kuchni i przez dobrą minutę raczyłem się wodą prosto z kranu. Zrobiłem też jajecznicę z pięciu jajek, bo byłem głodny jak nigdy dotąd, ale okazało się, że mój żołądek skurczył się do tego stopnia, iż nie byłem w stanie jej zjeść. Usiadłem przed telewizorem, wgapiając się w sunący wolno pasek informacyjny, jak gdybym mógł wyczytać z niego przyszłość. Ktoś tam się rozbił po pijaku, ktoś buchnął pieniądze parze staruszków, podając się za policjanta, ktoś zabił siekierą małą dziewczynkę… Wyłączyłem telewizor i rozciągnąłem się na kanapie. W głowie miałem taki mętlik, że ledwo mogłem wybrać z niego myśl, na której mógłbym się skupić. Następny sen będzie o niej. W tych snach jest przecież żelazna ciągłość. Następny sen będzie więc o Miłości Mojego Życia. Pytanie tylko, co stanie się z moim ciałem, jeśli nie będę chciał się obudzić. Czy umrę razem z nim? A jeśli przydzwonię w coś przez przypadek i się obudzę, to czy już nigdy nie będę miał szansy się z nią spotkać? Nie muszę nawet w nic uderzyć, ktoś może po prostu znów zadzwonić do drzwi. Po przemyśleniu potencjalnych scenariuszy stwierdziłem, że nie ma się czego bać. Tak czy inaczej sprawa sama się jakoś rozwiąże. Tej nocy nie mogłem zasnąć, a gdy rano poszedłem na zajęcia, okazało się, że rok akademicki dobiegł końca. Nie byłem tym faktem specjalnie zdzwiony, dawno miałem wszystko pozaliczane, więc nie przywiązywałem wagi do terminów. Po oficjalnym apelu poszliśmy do Indeksu opijać kolejny krok na drodze do pośredniaka. Co prawda skończyłem z alkoholem, ale trzy piwka nikomu jeszcze nie zaszkodziły, więc lekko niepewnym krokiem wyszedłem z pubu prosto w ciepłe objęcia czerwcowego popołudnia. Za Kopernikiem zawinąłem w dół Oboźną i skręciłem w stronę konserwatorium muzycznego. Dochodząc do skweru Wodziczki, od razu ją dostrzegłem. Zupełnie jakby to było przeznaczenie, bo przecież nie siedziała specjalnie na widoku, a i jej włosy zmieniły UKŁADAMY

u k ł a d a m y

14

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

kolor na ten rodzaj blondu, który da się osiągnąć tylko na długo rozjaśnianych ciemnych włosach. Z początku nie chciałem w ogóle podchodzić, ale była z Grzesiem, a alkohol krążący po moim ciele zdecydował, że temu Grzesiowi to trzeba będzie się przyjrzeć. Przechodząc, zerknąłem na nich niby przypadkiem i udając wielkie zaskoczenie, przywitałem się z obojgiem. Grzesiek wyglądał w porządku. Normalny typ. Ani lamus, ani dres. Ona nieco schudła, ale wydawała się być szczęśliwa. Jej szczęście zabolało mnie do granic możliwości. Gdy na mnie patrzyła, wyglądała, jakby widziała obcą osobę, a my się przecież tyle czasu kochaliśmy. Pożegnałem się i wypijając po drodze jeszcze kilka piw, ruszyłem do domu. Byłem do tego stopnia pokonany, że we wszystkich napotkanych po drodze ludziach widziałem ten jej beznamiętny wzrok, którym obarcza się przechodniów, nie siląc się nawet na zapamiętanie ich twarzy. Kładąc się na kanapie, byłem już ledwo ciepły. Myślałem tylko o tym, żeby zniknąć i już nigdzie się nie pojawić. Sen zmorzył mnie tak szybko, że nawet się nie zorientowałem, że stoję na stacji metra Centrum, a obok mnie stoi ona. Widzę jej łzy i dłoń kurczowo ściskającą moje ramię. Mówi, żebym nie odchodził, bo bardzo mnie kocha i nie rozumie mojej decyzji. Jej zaszklone oczy wyrażają bezgraniczną rozpacz, niezgodę na całe niezawinione zło tego świata. Nic dziwnego, że dzisiaj nie chce mnie znać. Skrzywdziłem ją swoim egocentryzmem i ma pełne prawo patrzeć na mnie z obojętnością. Miłości nie wolno przecież odrzucić, jak śpiewał ktoś tam kiedyś. W rzeczywistości było tak, że po zerwaniu chciałem jechać do domu, ale ona pobiegła za mną do metra i nie chciała mnie puścić. Zamiast dostrzec w jej oczach bezgraniczną miłość i oddanie ja widziałem tylko psychopatkę, która się na mnie uwzięła, więc uciekłem się do fortelu. Kiedy drzwi wagonu zaczęły obwieszczać, że zaraz się zamkną, wyrwałem się i w ostatniej chwili wszedłem do wagonu, zostawiając ją na peronie. Nigdy nie zapomniałem tego bezradnego spojrzenia. W jej oczach runął cały świat, a mi to jeszcze schlebiało. Teraz przytulam ją mocno, a ona zaczyna mnie odpychać. Pyta, co ja sobie wyobrażam. Mówię, że nie wiem, że przepraszam, że nie mam pojęcia, co mnie naszło, jakaś chwila zwątpienia czy co. Uderza mnie z całej siły w twarz, plaśnięcie niesie się po całej stacji, lecz jakimś cudem się nie budzę. Po chwili przylega do mnie


i zaczyna płakać. Wychodzimy z metra, obejmując się. Trwamy tak w upojnej symbiozie przez kilka dni, chociaż widzę, że przestała mi ufać. Pyta, z kim się dziś widzę, co będę robił i o takie tam. Proponuję, by wprowadziła się do mojej kawalerki. Chcę odbudować jej zaufanie. Po półtora tygodnia zaczynam się źle czuć. Kręci mi się w głowie i miewam duszności. Idę do lekarza, ale według niego nic mi nie dolega. Miłość Mojego Życia robi mi zimne okłady, herbaty z malinami i nieustannie mierzy mi temperaturę, która każdorazowo wynosi trzydzieści sześć i sześć. Pod wieczór, koło dziewiętnastej, słyszę dzwonek do drzwi. Nie mogę się podnieść, a gdy pytam Miłość Mojego Życia, czy otworzy, odpowiada, że nikt nie dzwoni, i z przestraszoną miną idzie po termometr. Dzwonek jednak nie cichnie. Terkocze już chyba z dziesięć minut. W końcu udaje mi się podnieść. Otwieram, a w drzwiach stoi ona. Jest chudsza, ma zapłakane oczy i blond włosy. Wchodzi bez pytania i siada na kanapie. Teraz mam w domu dwie Miłości Mojego Życia, przy czym jedna nie widzi drugiej. Ta blond mówi, że Grześ ją zostawił

i że jest takim samym bydlakiem jak ja, druga natomiast niesie termometr i każe mi się położyć. Próbuję spełnić jej prośbę, ale w momencie, gdy ta niosąca termometr siada dokładnie w tym samym miejscu, co ta płacząca za Grzesiem, wszystko osuwa się w ciemność. Zanim zaczynam cokolwiek widzieć, mija nieokreślona ilość czasu. Rok albo sekunda, sam nie wiem. Z początku myślę, że oczy przyzwyczaiły mi się po prostu do ciemności, ale zdaję sobie sprawę, że nade mną tli się smuga światła. Dostrzegam zeszyt i ołówek. Przez cały czas miałem je przed nosem. Z początku piszę „ratunku, pomocy” i tak dalej. Wyrywam kartki, składam je w samolociki i próbuję wrzucać w prześwit światła. Kilka z nich trafia w cel i znika w mdłej poświacie. To moja ostatnia próba. Tym razem spisałem wszystko dokładnie. Za chwilę złożę to w samolocik i postaram się znów trafić w światło. Jeśli ten samolocik trafi w twoje ręce, proszę, pójdź do mojej kawalerki i sprawdź, co się ze mną stało. Być może to tylko zły sen, być może dasz jeszcze radę mnie obudzić. Znajdź też Miłość Mojego Życia i zapytaj, czy wciąż mnie pamięta. 

wyniki konkursu

Toksyczny konkurs walę tynkowy zaskoczył nas różnorodnym podejściem do tematu i dostarczył niesamowitych wrażeń, za co dziękujemy! Dlatego miło nam poinformować, że: Pierwsze miejsce zajęła Izabela Kudasik i jej „Przeczucia”. Drugie miejsce należy do Grzegorza Bryka za „Praktykę drugiej połowy”. Trzecie miejsce przypadło Izabeli Szymczak za „Obsesję”. Postanowiliśmy oprócz tego wyróżnić jeszcze jeden tekst – za metaforyczność i ciekawy styl – „Regulus” Agaty Rudnickiej. NAGRODY: I miejsce – „Kieszenie Przeszłości” Anety Rzepki oraz publikacja tekstu w kolejnym numerze „SOFY”. II miejsce – „Adam i Ewy” Moniki Orłowskiej oraz publikacja tekstu w kolejnym numerze „SOFY”. III miejsce – „Miseczka Szczęścia” Anety Rzepki. Wyróżnienie – „Charlotte” Wiolety Strzelczyk. Serdecznie gratulujemy Zwycięzcom! Prosimy o przesłanie adresu wysyłkowego e-mailem lub o skontaktowanie się z nami przez Facebooka.

15


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

16

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Jan Maszczyszyn

Wnetwstąpienie

opowiadania • miniatury • prozA


O

bcy dotarli do Ziemi w niekształtnych bryłach brudnego lodu. Wchodzili na orbity z zastanawiającym wahaniem źle pilotowanej maszyny. Tkwili tam w obłędnym tańcu ponad rok, a potem miesiącami przedziwnie zsuwali się w atmosferę. Nic z łagodnego ślizgu, nic z upadku, nic z gwałtowności kolizji. Raczej jak obrzydliwa masa spływającego kleju, pozbawiona zwykłego dynamizmu wylewanej cieczy. W łagodnym zetknięciu z gorącymi masami powietrza lód pokrywający istoty uległ szybkiemu odparowaniu. Całe niebo przecięły tłuste, wirujące smugi. Niesiony wiatrem smród wplótł się w mgły niemające końca. Zmieszał się z rosą i zanieczyszczał wilgoć dodatkowym, wstrętnym posmakiem. Zwykły oddech przenikały rozpylone kropelki cieczy dającej się porównać tylko do jakiegoś obcego moczu. Wypluwane, barwiły ślinę krwią. W obszarach podbiegunowych ciecz zamarzała i padał przesiąknięty starym tłuszczem śnieg. Wreszcie – zbyt wyczekująca bowiem była długa cisza – rozległ się cichy, przeciągły grzmot podchodzących do lądowania. Dopiero teraz można było rozróżnić pojedyncze ciała. Z daleka niekształtne. Przypominające grudy zlepionych skwarek. Z bliska podobne do jaszczurów z wielkimi rozdygotanymi ludzkimi rękami. Obcy pozbawieni kosmicznych statków? Bez skafandrów? Niemal nadzy wobec próżni? Tłumnie ruszyli w gwiazdy w zwykłych latających gaciach? Spleceni trzema parami rąk, w długich na kilometry roztańczonych rzędach spadli na uśpione miasta. Z wrzaskiem wyrywającym z trzewi życie przelatywali ponad tłumami zaskoczonych ludzi. Setki tysięcy trzymających się za ręce obcych. Rozśpiewanych, rozgwizdanych i wrzeszczących. Miliony ludzi umarły już pierwszego dnia, miliardów nigdy nie dobudzono ze snu. Przeloty przypominały bombardowania dźwiękiem. Niektórym kojarzyły się z pieśnią wigilijną, od której pękały mury, innym – z lawiną głosów słyszalnych nawet w wirtualnym świecie Internetowego Spieku. Umierali tylko ci zdecydowani wyłącznie na rzeczywistość. Innych oszczędzono. Jakby uzależnienie od netu stanowiło punkt zbieżny, ważny i istotny w próbie całkowitego zagarnięcia ekologicznej niszy zajmowanej przez człowieka. Nazywali siebie Hydrolami. Lądowali wokół głównych pól Spieku. Kopali nory i czekali. Być może Internet wylał się z czeluści kosmicznej nocy? Albo ktoś… w nim zrodzony?

1. Froyl stał na polu tuż za linią krzywych domów. Ściany wybrudzono hasłami młodzieżowych przekleństw i rozległymi panoramami graffiti. Rysunki falliczne wprost szokowały dbałością o szczegóły. Prym wiodły widoczne objawy nowych chorób. Przestały być zagrożeniem, więc przerodziły się w intrygującą zabawę. W naturalnym zdobnictwie ciała modą stały się szczególnie choroby skóry. Podnóże murów wyglądało wobec tego jak jedna wielka wysypka ropiejących wrzodów. Całość tworzyła przejaskrawioną paletę kolorów, przy których tęcza była bladą kurwą. Froyl poruszył stopą. Ciepła maź zachlupotała. Pod miękką watą dziwnego kurzu kryły się rozległe, płytkie kałuże, tak że po chwili nawet najsuchsze miejsce nasiąkało galaretowatym płynem ogólnoplanetarnej sieci. Błyskawicznie wypełniał stopy stojącego. Skóra pękała, kości miękły, a podeszwy stawały się cięższe niż tona zardzewiałego żelastwa. Wystarczyło, że zaszło podejrzenie o nieuzgodnioną zmianę hasła, zły login, zafałszowany certyfikat binarny, a sieć natychmiast upominała się o swój płyn i w jego poszukiwaniu wypróżniała do zera system krwionośny delikwenta. Ból był straszliwy, a ryzyko zapieczenia podwójne. Suchość oznaczała brak kontaktu ze środowiskiem, odrzut i zwykle prowadziła do szaleństwa. Należało wstrzymać na możliwie długo oddech. Zatrzymać większość procesów życiowych w Realu. Przeczekać do czasu wyprodukowania namiastki naturalnej krwi i zastartować organizm na nowo. Najgorsze jednak pozostawały wymogi natury biurokratycznej. Mówiono, że zmiany w jakiś sposób wymusili na sieci Hydrole. Nowe logowanie do systemu, wbijanie haseł i uzupełnianie kodów zajmowało tygodnie. A sama aklimatyzacja w wirtualnych rzeczywistościach? Niekiedy stawała się po prostu niemożliwa. Froyl wylogował się. Odetchnął pełną piersią, zakasłał i w kilku susach ponad wszędobylskimi kałużami dotarł do popękanego chodnika. Miał tu stary samochodowy akumulator, na którym usiadł. Ostrożnie, wręcz z nabożną czcią, ściągnął wełniane skarpety. Po Spieku wyglądały niczym o kilkanaście rozmiarów za duże rękawiczki. Setki iskier wystrzeliły od materiału, przepełzły mu przez palce i spłynęły do ziemi. Rozmasował suchą jak pergamin skórę. Wstał. Rozluźnił mięśnie. Splunął kilkakrotnie. Po przebywaniu w sieci na języku zawsze gromadził się obrzydliwy nalot.

17


opowiadania • miniatury • prozA Z wolna powracał słuch. Dochodziły pomieszane głosy. Bardzo odłegły śmiech, płacz i nieco bliższy odgłos cichej rozmowy. Ujrzał zamazane, potem coraz wyraźniejsze sylwetki krzątających się Froggies. Kątem oka podpatrywał te człekopodobne istoty. Z wyglądu przypominały małe dzieci, z zachowania – zrzędliwych starców. Coś robiły ze stojącą głęboko zalogowaną kobietą. Z pewnością utknęła w najgłębszym Spieku. Jej włosy dymiły, a z uszu, jak z nieszczelnego zaworu, wydobywał się cichy syk. Kamienna twarz wyrażała obojętność trupa. Froggies, podśmiewając się, spłaszczały jej brzuch. Froyl wielokrotnie już widział tego rodzaju spłaszczanie i tym razem widok nie wywołał torsji. – Froyl! Froyl Froyl! – pisnęły w jego kierunku maluchy. Człowiek jakoś zawsze im imponował. – Co tam grzebiecie? Znowu problemy z trawieniem? – spytał, zamierzając iść do kobiety. Na widok jego niepewnego kroku warknęły złowrogo. Ostentacyjnie znieruchomiał. – Zapiek. Ma zapiek – wyjaśniły. – Wielki czteromiesięczny zapiek. Dziwne, że nikt nic nie widział. Chodziła po Realu i nikt nie widział. W samotności wybierała szkodliwe opcje. Wysuszające… Froyl obojętnie przyglądał się rozciąganym na brzuchu kobiety kawałkom skóry. Małe ręce maluchów pracowały śpiesznie. Jedne delikatnie wygładzały i naciągały, inne wyskakującymi z palców szponami przebijały, cięły i rzucały na ziemię schnące szybko kawałki brzucha. Na gorącym błocie internetowego Spieku fragmenty zwijały się i kruszyły jak kawałki szarego mydła. Pachniały nawet podobnie. Kobieta stała z wysoko wyciągniętymi rękoma, dumnie wypięta, wibrująca w wirtualnym śnie, a drżąca w Realu jak boleśnie strugana lalka. Piersi przeświecały starym srebrem, a usta pokrywała gruba warstwa szminki. W wąskiej szparce krzywej wargi czerniały dwa przegniłe zęby. Coś chlupnęło i pociekło wzdłuż kolan przekształcanej. To, co upadło potem na płaski kamień, wyglądało na najdziwniejsze stworzenie, jakie udało się zobaczyć Froylowi w całym krótkim życiu. Ciągnęło za sobą długi oślizły przewód, łączący się gdzieś głęboko ze stojącą nieruchomo postacią. – Boli, boli, boli… – skomentowały pracowite maluchy. Zaśmiały się krótko, przydeptując to coś mocniej do powierzchni ziemi, aż pękło jak nadmuchana torebka po hamburgerze. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

18

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

– To obcy? – Tak, tak, tak. Obcy – przytaknęły zgodnie. Jeden z Froggies zbliżył się. Sięgał mu zaledwie do pasa, a patrzył spode łba. Rozwarł usta w szkaradnym metalicznym uśmiechu, jakby już w młodości stać go było na srebrne wypełnienia ubytków w szczęce. – Hydrole robią wasze brzuchy robaczywymi w Realu. Wiesz o tym? – Robak? Prawdziwy ludzki robak? Pokażesz mi go? – zapytał Froyl poruszony. – Nie. Lepiej już sobie idź, Froyl – odmówił stanowczym tonem maluch, wskazując pobliskie domy. – Idź tam. Niech twoi chłopcy cię wsadzą do wanny. Niech cię dobrze wymoczą w środkach odżywczych dla skóry. Niech przetrawią za ciebie. Wymienią płyn limfatyczny. Podregulują skład krwi i wymienią filtry w nerkach. Za chudy jesteś. Pogarbiony i bardzo suchy. Potwornie suchy… Froyl posłuchał. Pobiegł koślawo, trenując równy oddech. Odprowadziły go krzywe spojrzenia Froggies. W biegu wcisnął skarpety sieciowe do kieszeni spodni. Truchtał w stronę obdziobanych bloków. Zawsze po wyjściu ze Spieku świat przypominał stare, pożókłe fotografie. Tak było i teraz. Mroczne, zamazane obrazy, nierzadko z dziwnie skrzypiącym podkładem muzycznym fragmentów plików mp3, koegzystujących w mózgu z jeszcze niewyraźnymi dźwiękami z Realu. Poprzez setki lat informatycznej rewolucji sieć przyjęła formę płynu. Rozlewał się tuż pod powierzchnią gruntu, gdzie lśnił zaledwie widoczną wilgocią. Głębiej przesączał się niemal poprzez wszystkie warstwy Ziemi aż do samego jej zimnego już jądra. Wyparł wodę. Zastąpił oceany. Wessał w siebie chmury. Zwykły kamień, roślina czy zwierzę, naciśnięte nawet z niewielką intensywnością palcem, wydzielały galaretowatą ciecz. Stąd te utraty kształtów, zmiany kolorów i stępienie ostrości zarysów pod wpływem zwykłego wiatru. Froyl popchnął skrzypiące drzwi. Przebiegł kilka schodów i znalazł się w zimnym korytarzu kamienicy. Zobaczył zarys niepokojąco rozdrganego cienia. Ktoś tu siedział i machał paskami sieciowych kodów. Froyl przypuszczał, że zna siedzącego. – Cześć, Pencil – zaczął. – Nieźle wyglądasz – stwierdził, chociaż z daleka zalatywało kłamstwem. Obraz wyostrzył się nagle, potem przejaskrawił jak w źle wyregulowanym monitorze. Pencil chorobliwie chudym ciałem opierał się o odrapaną ścianę. Jego oczy tonęły już głęboko w czaszce, jak gdyby wciągnął je stale kurczący się mózg.


– Już sobie postałeś? – zapytał. – Człowieku, nie widziałem cię szmat czasu. Szkoda twojego życia na pole, za dużo formalności loginu. Ja mam stanowisko w piwnicy. Niezła szybkość przesyłu danych – przekonywał. Jego oczy dawno przestały być ludzkie. Przez źrenice przeświecał brudny metal. – Ja żyję moją miłością. – Froyl ciągle nie potrafił wyrównać oddechu. – Znalazłem ją. – Słowa wciąż posiadały odległe brzmienie. Jakby produkowało je dno brzucha albo brudna powierzchnia ściany. – Jest cztery kilometry stąd – dodał wreszcie normalnie. – Ta twoja dziwka? Na polach Broomville? Skinął głową. Słowo „dziwka” nie było obrażające, raczej zabrzmiało odświętnie, szczególnie dzisiaj. – Zgadłeś. Od zawsze wiedziałem, że istnieje gdzieś w pobliżu. Nikt jej nie uprowadził, nie zrobił resekcji, nielegalnych podprowadzeń i kanałów. Po prostu zapiekła się na łączach. – Zobacz moje sieciówki – wymruczał Pencil, wskazując ruchem głowy niechlujne skarpety. Jakieś iskry strzeliły z nich aż do muru. – Też się zapiekły. Uciekałem od tego portalu obcych już w Realu. – Nie stój na betonie, ośle. Przecież tam nie ma pola. Ugotują ci się nogi! – Froyl stał w osłupieniu, przypatrując się nogom Pencila. Przypominały oparzone nad gazem udka niedzielnego kurczaka. – Pierdolę to! – rzucił rozgoryczony Pencil. Machnął w końcu ręką. – Ile jeszcze zostało nam lat? Pięć? Dziesięć? Nastawiam czas na sieciowy miesiąc, a budzę się po roku. Potem nie mogę dojść do siebie przez tydzień. Czy ty też cierpisz na rozbłyski dzikiego światła w Realu? Froyl skinął w milczeniu głową. – Wszyscy zamienimy się w potwory – kontynuował Pencil. – Ale lepiej idź już, bo czekają tam na ciebie twoje maluchy, Froggies. Powiedział to ciepło, jakby od niechcenia, ale Froyla przeszedł zimny dreszcz odrazy. Znowu to samo! Niechętnie wdrapał się na swoje piętro. Zastał drzwi do mieszkania oparte o ścianę. Widocznie któryś z zapalczywej dziesiątki wyrwał je z zawiasów. Wszedł do zimnej kuchni. Stały, sukinsyny, w jednym rządku, szczerząc ząbki w jadowitym uśmiechu. Ze zdziwieniem doliczył się szesnastu. Były w różnym wieku, ale większość nie przekroczyła czwartego roku życia. Dwa wyglądały na niedorozwinięte roczniaki z zaledwie wykształconą mordą. Wszystkie nagie, jak zwykle posiniałe i mokre od jakiegoś wstrętnego potu.

– Froyl! Froyl! – zawołały z jakimś niezdrowym entuzjazmem. Te najbliższe pomogły mu ściągnąć koszulę, jeszcze inne spodnie. Niektóre głaskały go z zainteresowaniem po pośladkach. Ze skupieniem poszukiwały jakichkolwiek śladów przemiany materii. Niestety odbyt wyglądał na całkowicie zrośnięty. – Boli? Boli? Boli? – pytały, naciskając goły brzuch. – Nie – odpowiadał przy każdym nacisku. – Jest suchy. Jeżeli rozumiecie, co mam na myśli. – Tak, tak. Suchy – rzuciły zgodnie i ospale. Zawsze udawało im się operować chóralnym półgłosem. Nic, nawet zająknięcia. Perfekcyjnie audiodopasowani. – Masz sny? Śpisz? – pytały. – Nigdy nie mam na to czasu. Zwykle stoję na polu. – I nie wiesz, czy podczas Spieku śnisz? – Przebywanie w wirtualnym świecie Spieku jest jak sen. Zwykle czekała tam moja dziewczyna, Ropen, dopóki jej nie zgubiłem w jakiejś nowej przeglądarce. Zwyczajnie zmieniłem skórkę, a tu wpadł spam, jeden i drugi. Dwie strony dalej. Kanał gier, jakiś szybki przelot po odsyłaczach, powrót. I znów powrót. I nie ma mojej dziwczyny-snu. Brak adresu. Zero kompletne. Sprawdzam historię. I coś wymazało ją doszczętnie z historii. Czytam. Brak danych. Sprawdź prawidłowość wbitego hasła. Sprawdzam. Milion razy. Gubię się. Głupieję. I znów wchodzi spam obcych… – Logowała się do tego samego portalu? Mieliście dzieci? – No, kochaliśmy się niezliczoną ilość razy. – No to posiadacie jakieś potomstwo? – Ależ skąd. Przecież musiałoby się urodzić w Spieku, wirtualnie. Bez sensu. Milczały przez chwilę, gładząc jego podbrzusze. – A my? – Co wy? – Niemal się wściekł, pytając. Dłonie mu drżały, usta stały się zimne i wąskie. Nawet nie przypuszczał, że pytanie wyzwoli tyle obrzydzenia. – Co za insynuacje? Kurwa! – Ostatnie dziecko w Realu urodziło się naturalnie ponad dwieście lat temu – podpowiedziały. – Ty nie masz już szans – wyśmiał go ktoś z boku. – Twoja Ropen nie posiada nawet aktywnych piersi w Realu. – Ptaki wydziobały jej sutki! – zaśmiał się jakiś zasmarkaniec z tyłu. – Jej układ krwionośny kończy się na płucach – skomentował stojący najbliżej wanny.

19


opowiadania • miniatury • prozA – Mylicie się. Znajdę ją i wam udowodnię, że wszystko działa, jak należy. – Prędzej ja ci udowodnię, że urodzi się ludzki potomek ze związku z Hydrolami. – Zawsze mówiliście, że ta planeta nas, ludzi, już nie chce. To po co wam potomek skrzyżowany z Hydrolami? – Bo to prawda. Was, ludzi, już nie… Kilku malców doprowadziło go do wanny. 2. Wynurzył się mokry, kapiący tłuszczem i pokrzepiony. Jeszcze w wannie Froggies zaaplikowały mu tuzin oleistych porcji wchłaniaka, przeczesały skąpe włosy i posmarowały kremem ospowatą twarz. Kiedy wyszedł, rozbiegły się po kamienicy, niosąc pomiędzy ściany dziki śmiech. Jeden pozostał. Gapił się z rozdziawioną paszczą tak długo, że Froyl zdążył się doliczyć chyba z siedemdziesięciu ostrych zębów. Błyszczały jak ostrze fabrycznie nowej piły. Wreszcie malec podszedł do okna. Pluł, usiłując dosięgnąć śliną chodnika. Charkanie i głośny gulgot były nie do wytrzymania. Froyl miał dość. Rozejrzał się wokół i z całej siły kopnął brzdąca w dupę, aż puścił bąka. Nic to nie zmieniło. Mały zaczął podejrzliwie węszyć. Przechylił się przez parapet. – No, wąchaj, wąchaj! Nie wiem, co, do kurwy nędzy, robią tam z wami w banku spermy, bo jakoś coraz dziwniej im to wychodzi. Froggie odwrócił się wolno. – Nie przypominacie wcale normalnych dzieci – kontynuował człowiek. – Słoik nanobiontów domieszali do genotypu w waszej maminej kadzi? Pewnie nie było to nic ludzkiego! Brak w waszych twarzach duszy. – Froyl, ubierając się, mówił powoli. Trochę kręciło mu się w głowie po tym obżarstwie. Znów przez obraz przebiegły jakieś śnieżne pasy, biegnące tym razem w poprzek. Mrugnął kilkakrotnie. Zakłócenia wpadły z sykiem pod prawą powiekę. Uwolniły pojedynczą łzę, ciężką jak kropla oleju. Wstydliwie roztarta na policzku przypominała smugę czerwonego smaru. – To zależy od tego, kto i jak rodzi – wyjąkał mały. Z trudem wymawiał słowa. Jego oczy stały się mocno okrągłe. Niemal wypadły z orbit. – Dlaczego ja zawsze muszę znosić twoje humory? – dodał z pretensją. Nagle wlepił wzrok w gołego fiuta. – No, popatrz sobie, popatrz… podglądaczu! Może wypadniesz na skwer z wrażenia. – Niby na co mam patrzeć? UKŁADAMY

u k ł a d a m y

20

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

– Sikacz ciągle pracuje. – Bo krwawi? – No i siknie czasami moczem – wyjaśnił Froyl z dumą. Maluch wzruszył ramionami. Potem pokręcił głową w niedowierzaniu. – Ludzie kłamią – zakończył, przysuwając się z powrotem do okna. Froyl zapiął wreszcie oporny rozporek. Wchłaniaki wysadziły mu brzuch. Miał wypocić to syntetyczne świństwo przy następnym kąpaniu. Nie marnował więcej czasu. Wybiegł z domu. Pencil spał na chodniku. Obok siedziały jego Froggies. W milczeniu patrzyły na swego pana. W oczach chowały zniecierpliwienie i zwykłą złość. Froyl przebiegł drogą do najbliższej przecznicy. Minął kilku nieśpiesznie spacerujących ludzi, podążających za nimi wiecznie rozgadanych maluchów, przeźroczystego konia usiłującego wyrwać z pęknięcia chodnika młodziutką trawę i wysuszonego kota śpiącego na parapecie okna. Real zaskakiwał monotonią. Brakowało roślin. Brakowało tężyzny kolorów. Nawet powietrze wypełniał smród po lądowaniu obcych, chociaż od tego faktu minęło już dwadzieścia długich lat. Po kwadransie dotarł do narożnego sklepiku używanej odzieży sieciowej Babuni Volta. Kradzione, a potem przeszywane ciuchy Hydroli stały się idealnym remedium na zaprogramowane dolegliwości netu. Nierzadko sam tradycyjny Splot Hydrolski nie wystarczał. Niezbędne były kody obcych. Nie obywało się bez dodatkowego logowania każdej nitki z osobna. Artystka robiła to w godzinę. Amator grzebał się z hakowaniem miesiącami. Częstokroć ponosząc śmierć przy próbach wchodzenia do Spieku. Wykradanie ciuchów obcym należało już do historii. Wiązało się z ryzykownym podkopem do ich szatni, niejednokrotnie z walką, a czasem i śmiercią. Nielicznym się udawało. Często założenie czegoś hydrolskiego doprowadzało do infekcji niszczących skórę, a czasem do paraliżu ciała. Nie było nikogo, kto parałby się tym ryzykownym zajęciem na stałe. Oprócz Babci Volty. W centralnym punkcie wystawy wisiały srebrzyste kalesony. Na tym sprzęcie Hydrole pokonali otchłanie kosmicznej przestrzeni. Bardzo ciężkie w pilotowaniu, siermiężne, niekiedy dopasowane do ludzkich nóg. Pencil często wspominał dziadka Wasyla. Stary ubrał kiedyś to kurewstwo i wyrżnął w locie w drzewo, ledwo uchodząc z życiem.


Potężna moc kalesonów pozwalała na połączenie się z kwantową siecią Spieku wprost z powietrza. Pencil opowiadał, że czasem odnajdowano kilkudziesięciu sczepionych razem na drzewie ludzi. Do tej pory nikt ich nie dobudził. Ponoć, gadał Pencil, przeszli na Uchlejstwo. 3. Dom Dreda stał na drugim końcu miasta. Niegdyś kleił się do ściany drapacza chmur, a od czasu inwazji przylegał już tylko do wyniosłych ruin. Dred miał niewielki pokój na poddaszu. Okna wlewały tu sporo światła. Brakowało w nich szyb i jedynie kratownica ram wycinała wzór cienia na ścianach. Może dlatego słońce z taką łatwością przejaskrawiało kilka krzeseł i niewielki stół z plastiku. Wejście Froyla było dość niespodziewane. Siedzący przy stole Dred błyskawicznie przykrył coś szmatą. Ale grymas strachu zmiękł i twarz rozpogodziła się na widok egzaltowanego gościa. – Dred, znalazłem ją! – No, mów – spokojnie zachęcił Dred, wpuszczając kroczące za Froylem maluchy. Dokładnie siedmioro. – Ropen jest zalogowana na polu Broomville. – Jego oczy błyszczały, gdy to oznajmiał. – To po drugiej stronie miasta – stwierdził z niechętnym grymasem Dred. Przydusił peta w popielniczce. Jeden z Froggies wyczyścił stół i posprzątał niedopałki. – Idziemy? – zapytał Froyl. Dred nienawidził tego natrętnego tonu u przyjaciela. Spojrzał na niego przenikliwie. Chudy głupek pocił się i drżał podekscytowany. „Cóż znaczyła jakaś zagubiona dupa na odległym portalu? Jeszcze Broomville, skąd, jak ogólnie wiadomo, się nie wraca”, pomyślał. – Raczej nie teraz. O tej porze cały teren roi się od Froggies. Nie odpuszczą nam samotnego spaceru. – Dlaczego? – Są zazdrosne. – O co? – Zwyczajnie. O miłość. Niewielu opiekuje się ludźmi. Te osamotnione są najgorsze. – Nie pójdziesz? – Powtarzam: nie teraz. Twarz Froyla pozostawała niewzruszona odmową. W jego dłoni błysnęła tabletka spina. Był to niemal niedostępny po tej stronie globu rodzaj dopalacza netowego. Dred uśmiechnął się. W końcu machnął obojętnie ręką. – Pójdziemy wcześnie rano. Popołudniami Hydrole

wygrzewają się na łąkach tuż pod lasem! Dodana uwaga w zupełności wystarczyła, żeby na dzisiaj ostatecznie ugasić zapał przyjaciela. Jego oczy zmatowiały, wyglądały teraz identycznie jak plamy tłuszczu na jego wiecznym golfie. – To kiedy? – upewniał się jednak niecierpliwie. – Mówiłem ci. Jutro rano. I nie pójdziemy tam bez broni. Zbudowałem świetną pukawkę z resztek browninga, rolsona i szamiatnikowa. Mówię ci, cudo myśli rusznikarskiej. Dred odrzucił szmatę. Odsłonił precyzyjne narzędzie do zabijania. Broń przypominała dwa ping-pongi połączone misterną plecionką złotych nici. Lufa i rękojeść były czarne, a zasobnik na energię różowy. Już na pierwszy rzut oka przedmiot wyglądał na miks konstrukcyjny posiadający wielu ojców. – To wymiatacz mojej konstrukcji – dorzucił Dred, jakby jedno wyjaśnienie nie wystarczało. Froyl odsunął się z przestrachem. – Wypróbowałem go… – zawiadomił przyjaciel z udaną powagą. Uniesione brwi świadczyły o co najmniej udanym eksperymencie. Jedną ręką sięgnął po butelkę whisky stojącą pod stołem. Napełnił dwie szklanki i jedną postawił przed Froylem. – Przełam spina na pół i wrzuć – powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. Wypili. Obaj przez chwilę z trudem łapali oddech. – Ciężko jest żyć w Realu bez tego stuffu, Froyl. – Dred pojednawczo klepnął kumpla w ramię. – Chodź, coś ci pokażę – dodał, ciągnąc go za rękę. Razem upchnęli wrzeszczących Froggies do szafy. – Chcemy być sami. Przynajmniej na chwilę – przekonywali rozwrzeszczaną hołotę. – Gówno, gówno, gówno! – zawodziły, kopiąc wściekle drzwi. – Chodź, Froyl. Te drzwi wytrzymają jakiś czas. Przeszli przez pół kamienicy i wyłamali zamknięte drzwi do mieszkania starego Wasyla. Zastali tam kompletny bałagan. Przed parapetem okna stał mały Froggie. Był goły, tak jak wszystkie Froggies w jego wieku. Podeszli bliżej. W głowie dzieciaka ziała okropna dziura sięgająca stóp. Lej był wydrążony w srebrnej, metalicznej masie. Dred włożył rękę do środka. Chwilę coś drapał. Wyciągnął. Jego wskazujący palec pokrywała gruba warstwa srebrzystej masy. – Skosztuj tego – powiedział znów tym swoim głosem tyrana.

21


opowiadania • miniatury • prozA Froyl polizał. – I co? – Słodkości. – Dziadek Wasyl mówi, że smakuje jak czekolada. Była kiedyś taka sprasowana masa z kakao, cukru i mleka. – Oblizał dokładnie palec. – Wasyl mówi, że one smakują jak czekoladowe zające wielkanocne. – On zawsze tutaj stał? – Hektor? – Dred wzruszył ramionami. – Zawsze. – U mnie też taki Hektor ciągle stoi przy oknie. Co one robią? – Może to strzelec wyborowy, do kurwy nędzy. Co myślałeś, że te dzieci opiekują się nami z dobroci serc? Zawsze było na odwrót. To dorośli opiekowali się dzieciarnią i tłukli to to pasem po gołym tyłku albo kazali klęczeć w kącie na grochu. Froyl przełknął głośno ślinę. – Jutro pójdziemy po twoją Ropen. I niech nikt się nie ośmieli stanąć nam na drodze – oznajmił Dred, wymachując bronią. – Będziesz miał z nią prawdziwe dzieci? – Obiecywała mi to za każdym razem, kiedy kochaliśmy się w Spieku. – I ty wiesz, jak się to robi w Realu? – Jak? – Froyl przełknął znowu ślinę, tym razem całkowicie zmieszany. – Ona musi ci się oddać – powiedział Dred i na widok miny przyjaciela parsknął niepohamowanym śmiechem. – Całowaliśmy się aż do orgazmu. – Froyl, durniu! Od tego nie rodzą się dzieci. Musisz być sprawny seksualnie. Wiesz, ona i ty. Zdrowe genitalia przede wszystkim, a tobie nawet już odbyt nie działa. Poza tym nie zapominaj o okresie płodności u kobiety. Nigdy, powtarzam, nigdy dotąd nie widziałem, żeby Spiek tak od siebie pozwolił na wylogowanie się kobiety w dniach jej płodności. A twoja… – Ropen Agamhout Sterson – podpowiedział Froyl z rozszerzającym się uśmiechem. – No co? Tak się nazywa. Dred tylko postukał się palcem w czoło. – Pamiętasz twoich rodziców? – zapytał wolno. – Obawiam się, że nie. – Oczy Froyla wypełniły się dziwnym matem. – Opowiadano mi, że zginęli w kampanii antywirusowej. Dred uśmiechnął się z pobłażaniem. – A ty wierzysz w takie brednie? – W jakie? – A takie, że istnieją wirusy. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

22

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

– To są programy. – Pisane przez ludzi? – Pisane przez programy. – Czy ty też robisz się czekoladowy w środku? Powoli konwersacja z tobą zamienia się w rozmowę z półgłuchym Froggie. – Froggies niedosłyszą? – I niedowidzą… Po prostu Internet jeszcze nie całkiem wylał się do rzeczywistości. 4. Wczesnym rankiem wyjechali starą, koślawą taczką na ulicę. Zwolnili przed skrzyżowaniem. Nigdy nie widzieli czegoś podobnego. O ścianę stał oparty trup kobiety. Nawet nie była sina czy cuchnąca zgnilizną. Zwyczajna, sucha, jakby wystrugana z jednego spękanego kawałka drewna. Obok następna. Siedząca w rozkroku. Wszystkie bez brzucha. Jakby ktoś kopnięciem wyrwał z ciała wielką piłkę wraz z wnętrznościami. – To, według ciebie, nazywa się spłaszczanie? – spytał Dred, kręcąc głową z powątpiewaniem. – Nie wiem. Te są jakieś inne. – One są suche. Ściągnięte ze Spieku. Dlaczego, myślisz, proces nosi taką nazwę? Wysusza? Spija z nas wodę? Powiedz, że nie wiesz. W odpowiedzi Froyl wzruszył ramionami. Był zły od wczoraj. Za to głupie pytanie o orgazm. Jakby on, Froyl, był głupim dzieciakiem i miał uwierzyć w takie bzdury jak genitalia. Za skrzyżowaniem rozpoczynały się place zabaw Froggies. Nikt nie przejmował się miastem, odbudową ulic czy poprawą zdewastowanej infrastruktury. Na ruinach powstawały zjeżdżalnie, kręte aleje do biegów wyczynowych, dziury do gry w chowanego. Co innego mogły zbudować dzieci? Przeszli pośpiesznie kilka skrzyżowań, przetoczyli się przez parki i dziesiątki galaretowatych kałuż. Każdy skwer wypełniały śpiące Froggies. Hałas budził nieliczne. Przebudzone, unosiły głowy i wodziły za nimi złowrogimi spojrzeniami. Idącego obok taczki Froyla oblał zimny pot. Przeczucie go nie myliło. Jakiś malec pobiegł za nimi, smarkając i kichając raz za razem. Chciał zajrzeć pod koc, którym przykryta była skrzynia ładunkowa. Gwałtownie szarpał materiał, ale Dred z rozmachem kopnął go w tyłek. Froggie odskoczył i wybuchł wrzaskliwym płaczem. Potem biegł tuż za nimi, próbując złapać Froyla za rękę.


Rączka była malutka, pulchna i mokra od łez. Froyl uchwycił podaną dłoń i w złośliwym uścisku pociągnął malca za sobą. Pamiętał Nockolsona, któremu dzieciarnia wygryzła dziurę w brzuchu tylko dlatego, że nie chciał się bawić. Zresztą hałas obudził już wszystkich innych. Przecierali zaspane oczy. Poza miastem rozciągało się lądowisko obcych. Zapach świeżo drążonej ziemi ciągnął się daleko poza horyzont. Przechodził nawet pod miastem Hamilton, wdzierał się w pradawne, rozłożyste plaże bez morza, pod skały i w martwy już las. Wylądowali tutaj w skłębionym tłumie – zupełnie innym niż pozostałe. Długo nie mogli zapanować nad zamieszaniem. Kłócili się o każde miejsce. Spierali o miękkość podłoża. Grymasili, kto pierwszy ma kopać i jak. Wielu ludzi opowiadało historie o porzuconych w okolicy Broomville kalesonach obcych i majtkach z zasranymi nogawkami. Niewątpliwie był to sprzęt latający wysokiej klasy, skoro przylecieli na nim aż z gwiazd. Zresztą to właśnie stąd pochodziły ciuchy Uchlei. Kiedy wjechali taczką pomiędzy wylegujące się na słońcu cielska, powitało ich wrogie porykiwanie i chrząkanie. Obcy z wyglądu przypominali foki. Posiadali trzy pary rąk, na których chwiejnie stali, krótki ogon i szeroki łeb. Nie daj Boże, żeby przewrócili się nieoczekiwanie na grzbiet! Rozpoczynali wówczas zespołowe klaskania. Niejedno miasto wymarło po tych hipnotycznych dźwiękowych seansach. Obcy zwykle wylegiwali się w pobliżu pól Spieku. Froyl podejrzewał, że podkopują się pod stojących i pozwalają młodym odgryzać palce z bosych nóg ludzi. Sam często budził się z dziurami w skarpetkach i z krzywo obgryzionymi do krwi paznokciami. – Skręćmy w stronę lasu. Oni cuchną jak breja w misce z naczyniami. Froyl zgodził się w milczeniu. Jemu smród kojarzył się z parą zdechłych na słońcu kotów. Po prostu czasem tak mieli. Niezgodność skojarzeń. Nagle za zakrętem zobaczył kilka stworów większych niż reszta. Unosiły głowy i przeciągle ziewały, ukazując rzędy niekończących się zębów. Otwarte usta przypominały kratownicę samochodowej chłodnicy z bardzo starych modeli. Zawsze zastanawiało go, jak jedzą. Przesiewają pokarm? Wciągają niczym odkurzacz poprzez drgającą szatkownicę ostrych jak noże siekaczy? Skręcili w stronę lasu. Kilka cielsk, stękając, powlekło się za nimi. Od strony miasta nadbiegały spanikowane

Froggies. Nie wyglądały na ludzkie dzieci. Za dużo było w ruchu gromadki sztucznej posuwistości szachowych figur. Sunęły jak martwe rzeźby po grubo nasmarowanym tłuszczem marmurze. Tylko ich ogłuszający wrzask brzmiał swojsko i przywodził na myśl podpalane szybko przedszkole. Przyśpieszyli. Krzaki pełne były młodych Hydroli. Do złudzenia przypominały wielkie żaby i, w przeciwieństwie do starych, w ich spojrzeniu wiele było z automatyzmu zwierzęcia. Trzeszczącą taczkę nagradzały warczeniem. – Pośpiesz się. – Robię, co mogę. Trudno mi chodzić. Od tygodnia nie mam wielkiego palca u prawej stopy. – No chyba sobie żartujesz? – Froyl był zaskoczony i zdezorientowany. – Ktoś odgryzł go na polu. – Na naszym polu? To gdzie my teraz będziemy stać? Objął ich cień lasu. Przez drzewa przewijała się mgła. Miała w sobie coś nierealnego i sztucznego. Froyl pamiętał ją jeszcze z okresu inwazji. Bezpośrednio poprzedzała nalot splecionych ciał. Mówiono, że jest gazowym serwerem i każdego roku rośnie pod wpływem Głosu Nieba – dziwnych komunikatów mających więcej wspólnego z promieniowaniem reliktowym niż ze zwykłą informacją. Mgła, nadchodząc, zamieniała jasny dzień w mrok nocy. Wzrok doprowadzała do granic bolesnej ślepoty. Wielu uznawało ją za rodzaj zwierzęcia. Tolerowała osoby wolno wędrujące. Natomiast biegnące doprowadzała do utraty przytomności, a nawet i śmierci. Od lat tkwiła w tym samym miejscu, w lesie, niezmącona i wyczekująca. Mimo to obecność drzew uspokajała. Spękane pnie pięły się wysoko w niebo. Z bezlistnych szczytów gałęzi zwisały ciała ludzi. Głęboko wrastali w korę. Niektórzy do łokci nierozpoznawalnie zespalali się z konarami. Inni tłumnie oblepiali pień jak ćmy. Wielu zamieniło się w nieodróżnialne od drzewa bulwy, pokryte tylko jaśniejszą korą. Wszyscy logowali się w sieci wspólnie z drzewem jako jeden symbiotyczny organizm. Ten gatunek człowieka nigdy nie opuszczał Spieku. Niekończące się blogi, które wymagały personalnej obecności, aktywności mailowe, natręctwa niezliczonych forów, kustomizacje nowych Windows, bloki dodatkowe, rozwinięcia programowe, no i ciągle modne skórki zapalające się warstwami tatuaży na skórze pleców i brzucha. Nocą wisielce przypominali kolorowe lampiony.

23


opowiadania • miniatury • prozA Byli nałogowcami. Nogi i głowy Uchlei drżały w ekstazie nowych bytów. Organy wewnętrzne, już bez wrodzonych funkcji życiowych, podejmowały bezsensowne sieciowe gry nowotworowe. Na innym poziomie system immunologiczny brał udział w grach wirusowych, a komórki upajały się swoją bezsystemową wolnością. Gdy nadchodził wiatr, drzewa stękały pod ciężarem zawisłych ludzi, podobnych do rzędów zbyt wykrochmalonych chorągwi. Las skończył się nagle. Przeszedł w gęste chaszcze. Było tu więcej tłustego śniegu. Bielał szerokimi, nietopniejącymi łatami, kiedy minęli ostatnie kępy krzewów. Na łąkach, pośród kałuż, aż po daleki horyzont stali ludzie. Na ich twarzach nie malowało się żadne uczucie. Były puste, wysrebrzone jak metal, który wypełniał ich wnętrzności i przeświecał przez skórę. Mężczyźni stali z rozciągniętymi ramionami, kobiety miały ręce opuszczone i mocno przylegające do ciał. Na wszystkich nogach iskrzyły się uszyte na miarę rajtuzy Hydroli. Ciała żenowały odpychającą starczą nagością. W wolnych miejscach bulgotał sieciowy płyn. Spod ziemi zasysały go ludzkie stopy, ręce i głowy. Zależy kto, gdzie i na czym stał. Jednak – wysysany w nadmiarze – często przeładowywał ludzkie ciało. Wtedy buchało z uszu i nosa jakąś dziwną odmianą pary wodnej. Stojący na placach Spieku ludzie wyglądali wtenczas na komicznie zażenowanych. Ten krótki brak balansu przypominał nagłe sranie. Nawet smród był podobny. Dred przezwyciężył strach. Podszedł do najbliżej stojącej postaci. Dotknął jej podbrzusza. Potem ostrożnie zdrapał trochę skóry i polizał swój palec. – Smakują jak Froggies – wyszeptał nabożnym tonem. 5. Odnalezienie Ropen w tym tłumie graniczyło z cudem. Nie mieli za wiele czasu. Froggies na pewno już wpadły w histerię. Przenigdy nie pozwalały ludziom nawet na jeden samodzielny spacer. Co sobie pomyślą Hydrole na widok takiej parady, i to z trzeszczącą na kilometr taczką? Dred i Froyl zredukowali grono podejrzanych do kilku kobiet stojących blisko siebie. Froyl dokładnie pamiętał charakterystycznie złamane drzewo w pobliżu i raczej mgliście dwie sąsiadki Ropen. Nie wiadomo, dlaczego na polach Broomville płeć piękna pokrywała się w okolicach czoła woalką grubej na dwa palce pajęczyny. Biegła do szyi i zaciskała się na niej jak ściągnięty balon. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

24

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Głowa pulsowała dziwnym oddechem, nadymając się i kurcząc na przemian. Mężczyźni zwykle pozostawali nieruchomi. Niektórym z twarzy odpadały wargi i parszywie wyglądający rząd żółtych zębów straszył nawet Froggies. Trzy kobiety stały splecione ramionami. Rozerwanie uścisku było trudne i ryzykowne. Po chwili udało się długim drągiem odłamać czyjąś oporną rękę. – Ropen, kochanie? To ty? – Froyl niemal łkał przy tym pytaniu. Chciał ją natychmiast stąd zabrać. To pole było przeżarte podziemnym Spiekiem obcych. Inwazja w sieci przebiegała coraz gwałtowniej. Hydrole przejmowali portal za portalem, adres za adresem. Wyszukiwarki posiadały fałszywe dane historyczne, naukowe i anatomiczne. Historia sztuki i literatury? Nie istniała. Eksploracja przestrzeni kosmicznej? Lądowania na Marsie, Księżycu i Merkurym? Wypadły z aktywnych haseł. Kosmos, w szerokim znaczeniu tego słowa, zredukowano do lakonicznego hasła o raczej symbolicznym znaczeniu. Zerwali pierwszą warstwę z twarzy Ropen. Przy ciągnięciu strzępy skóry wydawały dźwięk podobny do szelestu celofanu. Twarz nadal pozostawała nierozpoznawalna. Od światła dzieliła ją masywna powłoka barwnych pajęczyn. Właściwie to była maska. Wyglądała jak narzucony na twarz cieniutki i łamliwy kożuch z mleka. – Skąd wiesz, że to ona? – zapytał zniecierpliwiony Dred. – Przypuszczam. Na portalu stała najbliżej lasu. Ropen, błagam cię, daj znak. Porusz tą cholerną ręką! Z nogami był niemały problem. Obie wrastały gdzieś głęboko pomiędzy plastry bazaltowej skały. Nie dały się ruszyć. Szybko przywlekli z lasu kawał grubego konara. Podważyli i wyłamali jedną z nóg, aż wystrzeliła drzazgami białej grzybni. Pozostałe rozruszali w mokrej ziemi. Dziwny był ten płyn niewiadomego pochodzenia, wylewający się pulsującymi erupcjami z podziemi. Zabarwiał grunt na czerwono, ale na pewno nie była to krew, raczej gęsty sok z resztkami zmiażdżonych owoców. Nawet pachniał inaczej niż ciecz Spieku. Parzył przy dotknięciu. Nogi okazały się pozbawione stóp. Do złudzenia przypominały nogi manekina, takie kończące się grubym drutem. W ciągu tych lat zagubienia wynaturzone i ostygłe ostrze niemal całkowicie zardzewiało. Przełożyli ciało na taczkę. Dobrze, że było tak uparcie nieruchome. Rzeźba nie byłaby bardziej sztywna. Dred krawędzią noża ostrożnie podważył woalkę na twarzy. Widać było, że ma w tym niemałą wprawę. Krawędź z sykiem popuściła. Rozsunęli luźną warstwę skóry. Strzeliła jak naciągnięta guma do zatykania słoików. Za


którymś z kolejnych razów oderwał się brzeg, ukazując następne kilka wolnych warstw. Pośpiesznie zdarli jedną po drugiej, jakby to były liście świeżej kapusty, a nie stara ludzka głowa. Froyl kilkakrotnie zwymiotował. Wreszcie przemógł się, zbliżył, przypatrzył uważnie. To, co pozostało z czaszki, było grubości marchewki. – To ty, Ropen? Odpowiadaj, dziewczyno! – Spróbował na próbę pocałować monstrum. – Daj spokój! – Dred ciągle wykazywał przytomność umysłu. W twarzy zniekształconej istoty trudno było rozpoznać linię ust czy kolor oczu. Wątpił, czy byłaby zdolna przemówić. Nagle wydała z siebie przeraźliwy pisk gwizdka i złamała się u nasady szyi. Była zbyt spróchniała, aby pozostać długo żywa w Realu. Froyla ogarnęły drgawki. – Zabiłeś ją! – krzyknął. – Przecież to i tak nie twoja Ropen! Dlaczego się tak wściekasz? Sam weź nóż i próbuj! Dred spoglądał z niepokojem na las. Tam, gdzie zaczynała się wyschnięta trawa łąki, leżały na wznak dwa Hydrole. Kilka innych jaszczurczym ruchem wczołgało się w okoliczne nory wypełnione galaretowatą cieczą. Zapewne robiły podkop pod miejscem, gdzie stali. – Pospiesz się. Następna musi być ta właściwa. Odrzucili zwłoki. Upadły jak kłoda doszczętnie spróchniałego drewna. Druga kobieta była inna. Ciało zdawało się bardziej soczyste, a reakcja organizmu na operacje nożem pełna boleści i przerażenia. Ostatnia błona zeszła wraz z krwistą masą i wreszcie ukazała się twarz. Głowa była wielkości i kształtu wałka do rolowania ciasta. Froyl natychmiast ją pocałował, chociaż sam akt był szkaradny i wynaturzony. I jeszcze ten zapach topionego wosku. – Zabierajmy się stąd. Hydrole zabijają szwendających się po Realu ludzi. Taczka ugięła się pod ciężarem Ropen. Kobieta coś mówiła, ale nie zwracali na to uwagi. – A Froggies? Zaatakują? – Froyl! To ty nie wiesz, że Froggies rodzą się w ziemi jak grzyby? To wynik naszych seksualnych uniesień w wirtualnym świecie. Nie ma więcej ciąży! Jest Spiek, grzybnia i Froggies, durniu! – Jak to? Zmaterializowały się w Realu? To nie są dzieci z próbówki? – Skoro rodzice żyją w świecie splecionych rzeczywistości, czym mogą być? Zmaterializowanym wyrzutem sumienia?

– To dlaczego nam pomagają? – To proste. Chcą naszego powrotu do sieci i spłodzenia jeszcze liczniejszego rodzeństwa. – Jakiego rodzeństwa? – Do diabła, Froyl! Jak długo możesz pozostawać taki naiwny? Twoje maluchy opiekują się tobą, bo je zmajstrowałeś w sieci. Ciecz Spieku poniosła twój wytrysk Bóg wie gdzie, zamieszała to z Bóg wie czym i urodziły się te małe skurwysyny wprost z ziemi. Nie widziałeś nigdy rodzącego się Froggie? – Nie. – Wychodzi taka biała odnoga, grubieje, rozdwaja się. Pęcznieje u szczytu jak kapelusz grzyba i zamiast się spłaszczyć i rozszerzyć nadyma się w ryku malucha jak balon. Oczy pojawiają się zwykle po roku i chodzą po całej głowie w poszukiwaniu właściwego miejsca. Rozumiesz wreszcie? Opiekują się tobą, bo to są twoje dzieci. Ale nie pozwolą ci się oddalić nawet na krok, żebyś przypadkiem nie zdradził mamuśki Sieci z kimś w Realu. – Z kim? – Z kobietą! To kobiety rodzą ludzkie dzieci, durniu. Pognali w stronę miasta. 6. W lesie, wściekle sycząc, zagrodził im drogę Hydrol. Merdał krótkim ogonem z szybkością samochodowej wycieraczki. Nie było w tym nic z entuzjazmu, radości, z impulsywności uczuć. Jakaś próżna wiara w hipnozę ruchu. W ten sposób atakował wszystkich na swej odległej o parseki planecie. Rozdziawił paszczę pełną zasysaczy. Struga wciąganego powietrza niemal powaliła ich na ziemię. Zawirowały suche liście, kawałki patyków i przypadkowe śmieci, ale powietrzny prąd skoncentrowany był tylko na Ropen. Ciało kobiety z jękiem uniosło się z taczki. Froyl krzyknął. Z rozpaczą pochwycił jej nogi, zaparł się stopami w błotnistej ziemi i pociągnął w przeciwnym kierunku. – Zostaw mnie… – Szept kobiety był przejmujący i nie wiadomo, do kogo adresowany. Zadudnił wymiatacz. Wystrzelił dziurę w oślizłej głowie obcego. Potwór zdążył przewrócić się na grzbiet. Zanim zdechł, zaklaskał kilkakrotnie. I jeszcze raz. I znów. W końcu po raz ostatni zetknął dłonie. Wolno, wolniej… Zastygł, martwy. Poprzedzający śmierć dźwięk sparaliżował Dreda. Upadł na kolana, z sinych ust popłynęła mu żółta ślina. – Wstawaj! – krzyczał Froyl, ledwo utrzymając wysychające ciało Ropen. Pogładził jej skórę, chociaż miał

25


opowiadania • miniatury • prozA wrażenie, że dotyka już tylko złuszczonej kory drzewa. – Froggies atakują! Spośród drzew wysunęły się małe postacie. Posuwając się na czworakach, wyglądały jak krótkie i krępe psy. – Froyl! Froyl! Froyl! – przeszczekiwały się nawzajem. – Dred! – szczeknął mały piegus w pobliżu. – Wara, gówniarze. Wypieprzać mi stąd! – warknął Froyl. – Do domu! Do domu! Szybko do domu – nakłaniały z jakimś zwierzęcym sykiem. – Nie byliście dzisiaj w polu – adresowały ku ludziom nienawistne wyrzuty. – Spiek ma dziś wyższe parametry przesyłu – zachęcały. – Mamy kody wejściówek do portali obcych – przegadywały się nawzajem, pomimo że dziąsła już im krwawiły na niebiesko od intensywności kłamstwa. – Jazda mi stąd! – Machnął kawałkiem spróchniałej gałęzi, którą złapał w pośpiechu dla obrony. Uderzenia po głowach tylko je rozsierdziły. Odtąd unikały ciosów w krótkich, urywanych odskokach. W tych momentach zimno strzelające iskry łączyły je z ziemią. – Froyl! Boli, boli, boli? – Z tym głupim pytaniem na ustach stłoczyły się wszystkie razem i runęły jednocześnie do wściekłego ataku. Skoncentrowały się na nogach Dreda. Każdy gryzł i uciekał z kawałkiem wyrwanego mięsa. – To za Hektora! – Za Hektora! – darły się coraz głośniej. Dred dostał drgawek. Wymiatacz wypadł mu z rąk. Froyl natychmiast podniósł broń. Zauważył, że już potrafi utrzymać ciało Ropen siłą jednej ręki. Wysychała jak kwiat bez wody! Zawył, zrozpaczony. Strzelił serią. Odpychające pyzate buzie z kawałkami nogi Dreda w zębach rozrywał wściekły ogień wymiatacza. Te nietrafione rozbiegły się z płaczem. – Tatuś, kurwa…! – krzyczały głosem pełnym wyrzutów. – Nie trafiaj! – Tatuś! – Wrzaskliwy płacz był nie do wytrzymania. Jeden schował się za plecami Dreda, ciągnąc i wyrywając mu garściami włosy. Dwa inne nagle zawróciły i wbiły zęby w tyłek Froyla. – Do domu! Do domu, skurwysynie – warczały kącikami ust. Próbował je z siebie strząsnąć. Potem, wrzeszcząc i strzelając na oślep, podpalił sobie spodnie. Po sekundzie znieruchomiały. Martwe, lepiły się do portek. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

26

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Musiał je siłą odrywać. Puszczały razem ze strzępami materiału. Ostatni Froggie ukrywał się za plecami Dreda. Mruczał do siebie, jakby sam był na poły wygłuszoną krótkofalówką. Froyl delikatnie położył ciało Ropen na ziemi. Palce jej dłoni wbiły się głęboko w piach. Instynktownie szukała rękami łączy Spieku. – No chodź tutaj… – Froyl zdobył się na odrobinę słodyczy dla malucha. Za wszelką cenę próbował złapać go za szczeciniaste włosy. Udało się, bo wyjrzał na chwilę i to go zgubiło. Froyl pociągnął z całej siły. – Tatusia ci się zachciało? Do domu ci się zachciało? A gdzie jest ten twój skurwiały dom? Mały, jazgocząc, zawisł w powietrzu. Nie oderwał się od ziemi. Nie, nie. Biegnącym od stóp jęzorem w kolorze miedzi nadal pozostawał zespolony z podłożem. Głowa jednak zatrzymała się dokładnie naprzeciw lufy wymiatacza. Pulchne rączki prężyły się, tężały, uzyskując twardość stali. Szykował się do ataku. Za moment miotał górnymi kończynami niczym ostrym nożem rzeźnika. Ale tylko przez chwilę. Strzał roztopił szyję i wreszcie równy płomień oderwał głowę od ciała. Froyl ze zdziwieniem patrzył, jak – oderwana – kurczy się w jego ręku i zamienia w pomięty twór podobny do kartofla. – Wiesz, ja często myślę, że ten świat jest dobrze pojebany – powiedział obserwujący scenę Dred. Froggies wygryzły mu nogi, a wychodzące z okolic miednicy żyły już zachowywały się jak korzenie błyskawicznie rosnącej rośliny. Instynktownie wgrzebywały się w ziemię albo wbijały jak gwoździe w pień najbliższego drzewa. Co który miał bliżej. Gorączkowo poszukiwały łączy Internetu. – I kto tu jest uzależniony? – Uśmiechnięty Froyl rozglądał się badawczo. – Zobacz, twoje ciało. Zupełnie pozbawione kontroli. Typowy automatyzm uzależnienia. Las wydawał się pusty. Froyl pochwycił najbliższego martwego Froggie. Leżał bezwładnie pośród liści, ale ciągnięty, nie dał oderwać się od ziemi. – Nie można odsunąć dzieciaka od podłoża. Kiedyś próbowałem – wyjaśniał, nie wiadomo czemu szeptem, Dred. – Jest cholernie mocno namagnesowany. On pracuje na potwornych energiach w Spieku. Jest zalogowany, pomimo że jak najbardziej, i to kurewsko, realny. Z lasu dobiegł jazgot nadciągających Hydroli. Nie mieli chwili do stracenia. – Zapakuj nas na taczkę i ruszaj na pola Hoarnaxu!


Dred wrzasnął z bólu, gdy zbielałe żyły, gwałtownie pociągnięte, trzasnęły. Z Ropen był nie lada problem. Wybuchła płaczem. Jedna z jej rąk, zbyt głęboko wsunięta w ziemię, odłamała się. Nie wypłynęła nawet kropelka krwi. Tylko grunt chlupnął obrzydliwą ropą. Kobieta jęczała, kiedy przemykali po kamienistej drodze pośród lasu rzadkich brzóz. Na pole sławnego Spieku Hoarnax dotarli przed południem. Dred był piekielnie ciężki. Froyl z trudem przeniósł go na pole i umieścił w rzędzie tuż za stojącym starcem. Resztki krwi przyjaciela zabarwiły mu spodnie na zielono. Grunt był gorący, parzył stopy. – Wiem, to moja wina… Dred, przepraszam cię. – Froyl łkał. Rozpinał koszulę kompana, niechcący odrywając guziki. Zbierane pośpiesznie, na powrót wypadały mu z rąk. – Po co mnie rozbierasz? Co chcesz zrobić? – zapytał Dred w kompletnym osłupieniu. Ręce Froyla wyzwalały jakiś dziwny prąd, który rozsadzał mu czaszkę. Stąd tryskające z nosa iskry. Nawet zapalił palcem brudną podkoszulkę. Spłonęła szybciej niż gazeta. – To nic… To z nerwów. Co chcesz teraz zrobić z tą połówką siebie? – Zalogować się na tym polu – odparł spokojnie Dred. Zapadł się w błocie już niemal po zniekształcony wielkimi bliznami pępek. – Przecież to obojętne, jak wyglądam w Realu. W Spieku liczy się tylko osobowość. Terabajty indywidualnego zapisu. – Tak, tak. Zawsze mówiłeś mi, że w początkowej fazie jest indywidualizm i personalizacja, a później zamazana percepcja ogółu i zatracenie w woli tłumu. – Komercjalizacja i śmierć indywidualnego odbioru – powiedział, rozglądając się i znacząco wskazując głową na innych. – Zobacz, w Hoarnaxie stoi ponad dziesięć tysięcy ludzi. Są już jak posągi. Nawet obudzeni, nigdy nie byliby zdolni do zwykłego oddychania. Ty sam masz problem z trawieniem. Bez kąpieli w specjalnym roztworze nie przeżyłbyś tygodnia… Dred dostał ciężkiej zadyszki. Przez chwilę nie potrafił wykrztusić słowa. Z oczu pociekły mu kolorowe łzy. W powietrzu unosił się zaduch stłoczonych ciał i charakterystyczny, ostry zapach Spieku. Nieoczekiwanie pociemniało. Od lasu zerwał się wiatr. – Uciekaj. Mgła nadchodzi… – ostrzegł Dred. Froyl dalej stał nieruchomo. Jego chuda sylwetka z wykręconą miniaturową rzeźbą kobiety pod pachą ostro kontrastowała z zimnym czerwonym słońcem w dalekim tle.

– Ta mgła serwera kondensuje się jak obcy Bóg. – Nie wierzę w żadnego Boga – parsknął ze złością Froyl. – W co, do cholery, znowu nie wierzysz? – Ja żyję jak normalny człowiek, rozumiesz?! Przecież nie potrzebuję tego pierdolonego odbytu codziennie! Dred zaniemówił. Percepcja Froyla zdawała się daleko odbiegać od rzeczywistości. Jego myśli zawsze były gdzie indziej. Jemu samemu przed oczyma przeleciały pasma zakłóceń. – Nie, nie tylko czasami – spokojniej zaczął Dred. – Potem gówno w człowieku narasta, wypełnia cię i najzwyczajniej w świecie cię udusi. – Rozumiem. Okej. To dlatego my, żywi, jesteśmy tak wilgotni? Od gówna? – Spierdalaj! – Niieeee zostawię cię. – Wiedzą o nas, Froyl, wszystko – spróbował z innej strony Dred. Jego twarz stała się zimna jak maska. – Boją się, że wyrwiemy więcej lasek, rozłożymy im nogi i je zapłodnimy. – Uśmiechnął się blado. – Przegraliśmy już wcześniej. Nasza ucieczka od rzeczywistości jest starsza niż rasa. Internet dla człowieka stał się pułapką. Udokumentował prawdy o gatunku, objawił naszą małostkowość i zwyrodnienia percepcji. Obcy czują się usprawiedliwieni w obliczu zniszczenia i degeneracji, jaką zastali na Ziemi. Pragną naszej eksterminacji tak mocno, jak podświadomie my sami i cała ta umęczona planeta. – Nie wierzę. – Uciekaj, debilu! Zrób coś w ludzkim, wyniosłym stylu. Oszczędzisz przynajmniej mit… – Złapał jego rękę. – Mit miłości – wyjąkał. Po minie przyjaciela uznał, że dotarło do niego wszystko, co chciał przekazać. Westchnął ciężko. Płyn zabulgotał mu pod brzuchem. Obaj wiedzieli, co to oznacza. Hydrole. Froyl nie czekał już dłużej. Pochwycił mocniej Ropen i zerwał się do ucieczki. Kobieta w międzyczasie skurczyła się do wielkości dużej lalki. Zesztywniała. Biegł z nią jak oszalały. Dalej, w głąb ludzkich rzędów. Byle zdążyć. Byle zniknąć. Wkrótce zgubił się w milczącym i zimnym tłumie. 7. Przystanął zadyszany pomiędzy niekończącymi się szeregami ludzi. Przed nim ciemniała nora. Była dość przestronna, żeby się w niej zmieścić wraz z malejącą

27


opowiadania • miniatury • prozA Ropen. Wszedł ostrożnie. Nogi po kolana zanurzyły się w galaretowatej cieczy. Powierzchnię wypełniały pływające wszędzie podłużne jaja. Kołysały się jak puste termosy. W niektórych pękała skorupa. To stamtąd nadchodził radosny gulgot młodych. Pod wodą coś kotłowało się z bulgoczącym chichotem. Froggies. Dopiero teraz Froyl pojął straszliwe objawienie prawdy. Świat ludzi odchodził. Przejmowały go wytwory wirtualnej wyobraźni dwóch obcych dotąd sobie światów. Dlatego tak tolerowały się nawzajem i wspomagały. To one wezwały obcych. To one zapraszały do świata wymarłej, zdewastowanej przez człowieka Ziemi. Wzywały innych, podobnie zrodzonych – z poczwarnych, zniszczonych kwantowym internetem światów. To nie jakiś tam bunt robotów, których żelazne, agresywne korpusy da się zwyczajnie roztopić jak czekoladę. O wiele gorszy. Odrzut przez rzeczywistość niechcianego, nienaprawialnego i z gruntu bezwartościowego pseudointeligentnego pasożyta. Poczuł gorący strumień powietrza bijący z głębi nory. Usłyszał szamotaninę i stłumione ryki. Tuż przy wejściu dostrzegł porzucone majtki Hydrola. Były charakterystycznie obsrane, jak wszystko, co nosiły na sobie te obrzydliwe istoty. Pokonał odrazę. Podniósł je i przyjrzał się im pod światło. To była misterna robota. Najnowszy model, dopasowany do malutkiej pupci Froggies. Babka Volta oddałaby cały swój sklep za strzęp takiego materiału.

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

28

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Hałas przybliżył się. Froyl, nie tracąc czasu, spróbował to coś wciągnąć na tyłek. Wilgotne, opornie się rozszerzały. Weszły do kolan. Uda były stanowczo za grube. To jednak wystarczyło. Uchwycił szepczącą Ropen. Wznieśli się w powietrze, ciągnąc i rwąc spływającą, grząską ziemię. W tym momencie na zewnątrz wypadły dwa jaszczury. Kilku ociekających żelem Froggies dalej kontynuowało obrzydliwe nurkowanie pod aprobującym okiem bestii. Niektóre pozostawały pod wodą szczególnie zespolone. Jakby tworzyły jedność z obcą formą internetowego życia. Jakby odnalazły kopulujące ze sobą części! Froyl jęknął. Widział orgazm! Obserwował oleiste cielska rodziców malejące w jaskrawych promieniach słońca. Czuł jeszcze prąd hydrolskich zasysaczy, kiedy wzlecieli pomiędzy chmury. Dopiero teraz dotarł do niego sens słów, sens szeptu trzymanej kobiety. – Nie uciekaj… Nie uciekaj… Zostań ze mną. Wytarł językiem łzy z jej dziwnej twarzy. Przytulił mocniej. Przejęło ich zimno kosmicznej nocy. Twardnieli w bryle obejmującego ich lodu. – A kto powiedział, że to jest lot do innego świata? – Tak, tak… Zabij nas, zabij, proszę… Czas już przeminąć. 


Dagmara Pieczyńska

Czarny żwir M

iasto na południu. I wieczór. Niebo przebite gwiazdami, wokół ciemna i ciasna cisza. W mieście gładko rozczesane ulice, przy jednej – obdarta ze skóry kamienica. Przed nią szare podwórko. Cyganki zamiatają spódnicami czarny żwir i pilnują swoich mężczyzn. Mężczyźni stoją przed wejściem i gotuje im się krew w żyłach. Powietrze ma zapach mokrej szmaty. Schody jęczą ze starości. Słucham, jak uginają się pod łapami siejących pecha kotów. Siedzę na wycieraczce i palę. Słucham. Wycie kotów przypomina płacz dziecka. Palę jointa i boję się śmierci. Wycie kotów mi o niej przypomina. Czekam zawsze na ten wieczór. 

29


opowiadania • miniatury • prozA

Marek Grzywacz

Nerwowa UKŁADAMY

u k ł a d a m y

30

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


C

hoć jemy to samo, już kończę. Odkładam widelec w roztrząśnięte danie, nie byłem wcale głodny. Ona je powoli. Nie podnosi głowy często, co kusi, korci. To zajmuję się. Wyjmuję portfel, nie sprawdzam zasobów, w przegródkach śmietnik. Wygrzebuję świstek, na którym coś zapisałem, sprawdzam co, nieistotne. Kupon. Puściłem rano, potencjalnie zajmujący. Komórka na stół. Strona ładuje się wieki. Ostatnio rzadko wygrywam, ale zdarzy się czuj, popołudnia na kanapie z ojcem, pykanie z meczu na mecz, to nadal żyje. W zakładowniach czuję się obco, gdy nie za rączkę z nim, ale nawyki. Myślę, że próbował. Korzystając z mojego niejakiego zainteresowania, wtapiał mnie w ten swój świat, leniwy, włochaty i pachnący piwem. Nietrafiony unik. Nic się nie zaczęło. Ona zatapia widelec w paćce surówki. Wędruję wzrokiem, byle nie przed siebie. Ta kebabownia, chociaż nie bazarowa, z dobrych, do niej mi nie pasuje. Naokoło motywy ogólnie orientalniawe, ale bez wskazania na konkretny wycinek tego Orientu. Za ladą każdy z chłopaków skąd indziej, właściciel Polak, raz rozmawialiśmy. Takie ni to. Ale, dziwne, gorąco tu nie jest, na zewnątrz przeciwnie. I dobrze, lato oblepia nas od rana. Tu wiatrak na suficie, śmigło, helikopter, nie klima, śmiesznie. Jego dźwięk w tle pomieszczenia podkreśla wszystko, co przekazujemy sobie ostrożnymi zerknięciami. Dziwne, że ona tym całym czosnkiem się nie martwi. Mnie już przeszkadza myśl o własnym oddechu. Zlewa na talerz resztę sosu z minimiseczki. Wpada pomysł. Śpieszę na dół, uśmiecham się do oprawiającego kurczakowe słupy. Dwie herbatki, te ichnie. Nie wiem, ile mają wspólnego z dalekimi krajami. Tyle co wystrój? Smaczna, bo nie nasza. A w czym problem? Wydaje się, że kategoria, do jakiej ona mogła mnie zaliczyć, nie spodoba mi się. Przynajmniej nie powinna. Mój zawsze problem. To da się kategoryzować. A ja nie pojmuję, jak działam. Podłoże? Tak, podnieca, nie oszukam. Ale uczucie, że nie wyłącznie, kiedy się udaje, wyjątkowo udaje, coś innego osładza mózg, nie takie spełnienie. Nie po tej stronie rozpadliny? Raz nachodzi, że tak, raz nie, to chuderlawe ciało jest dosyć nijakie, w sensie, że nie wiem, czy nie opcja pośrednia, czy dual potrzebny. Ludzie potrafią się skategoryzować i żyć wedle. Moje nieokreślenie niezmiennie irytuje. Nawykły do komplikowania? Stawiam te herbatki. Ona dziękuje ładnie. Oczami pokazuje, że docenia drobiazgi. Mnie. Biorę serwetkę, w odruchu podnoszę nią zagubioną na blacie kruszynkę mięsa. Fałszywie pokazuje. Jej kategoria – gracz. Jest dobra, ją króciutko, ale znałem trochę takich. Wygrywa uwagę, wygrywa towarzystwo, wygrywa przyjemnostki. Gra z natury. Tego się obawiam, od tego nerwy. I wiem, że nie pokocham. Kochanie też nieokreślone. Dual bez znaczenia. I chłopcy, ale głównie dziewczyny. Kluczem podziw. Kochałem to, co podziwiałem, moim typem ten, któremu zazdroszczę bycia taką osobą. Czasem gdybanie, czy stąd się wziąłem. Wiem, że pierwszą podziwiałem młodszą siostrę matki, podziwiałem żarliwie. Pomieszkiwała u nas parę razy. Ciotka chyba wiedziała, że cichy mały obserwuje za dokładnie. Zdaje się, jeśli filtr lat nie myli, że jej się podobało. Na jej talerzu ostało się trochę żółtego ryżu, w nim źdźbła surówkowej kapusty, rozmazane w jedno sosy. Zje do końca, ma wszystkie apetyty aż nadrozwinięte. Też ją podziwiam, ale to podziw w kontekście. Niekoniecznie dla osoby, martwiące. Internet był bezpieczny przed nią, depozyt niezobowiązujących marzeń, konkretne miejsce ubarwionych wyznań, biblioteka tajnych dzienników. Trudno, żeby nie fascynowała, prawdziwa pośród anonimowych nóg i sylwetek. Co tam mogła robić? Za bardzo rozmawialiśmy. W nierealu wzniosłem szereg barier. Wiedziała, jak przeskoczyć, miał bić alarm, nie bił. Nie uważałem ze zdjęciami. Któregoś razu nie uważałem, z kim jesteś i gdzie jesteś. Okazało się, że blisko. Wybrałem galerię obok pracy, środowisko oswojone. A ona, krok

31


opowiadania • miniatury • prozA

przed, odnalazła mnie w budynku, gdzie pociłem się z tym moim kucykiem frajera i ciążącym garniakiem, przekładając papiery za studenckie drobne. Widok na korytarz, lubię oderwać myśli, skupiając się na ruchu między biurami. Siadła tam, po prostu. Przyglądała się, choć ledwo dało się zajrzeć do środka. Prezentowała się. Wyjący alarm słyszałem jak zza grubego betonu. Może tylko fryzura, ale wyglądała jak mrok lat pięćdziesiątych, jak wszystkie te dziewczyny z Twin Peaks. Obiecywała. Poruszyło, nie, że nie, cudem dopełzłem do siedemnastej, skoro ona tam. Teraz, kiedy wreszcie odsuwa talerz na bok i unosi fikuśny dzbanuszek, herbata na pewno zimnawa, nie jest zjawiskiem paranormalnym. Nie patrzę przez zniekształcające szkła, jedno – wizji ideału, drugie – zaparowane obawami. Namacalna. Uśmiech, telefon z torebki, pisze prędko esemesa, nagle pochmurnieje twarz. Tu nie będzie próby sił, ona demonstruje. Literki składa dla mnie. Sugeruje, że atrakcyjniejszy wieczór ma na wyciągnięcie ręki, albo zbywa plany, a to – bo ja jestem obecnie ważny. Ja z kolei nie chcę się cofać. Długo pracowałem na dozę komfortu bycia ze sobą. Mozolne usuwanie mniemania, że wszyscy widzą na wylot, że każdy posiadł ostateczną wiedzę o mnie. Nauka normalizacji, by potem tę tarczę normy powoli, kiedy wolno, bez winy odrzucać. Przyzwyczajenie się, że sam, ale dzięki niemu, przy wyzbyciu się współlokatorów, nieposiadaniu podglądaczy, niespodziewaniu się gości, wystarczą rolety i zamek w drzwiach, by nastała pełna swoboda. Lekcje zdobywania, kiedyś komedia pomyłek, ale Internet jest wielki. Wypielęgnowanie w sobie pewności, że to, co robi mi dobrze, musi być wedle najlogiczniejszej definicji dobre dla mnie. Komfort. Bez miejsca na pasożytnicze relacje. A śliczność, która – już gotowa opuszczać lokal – uśmiecha się do mnie z zalotną czułością, to właśnie oferuje. Nie oferta, którą odrzuciłoby się od razu. Ale przejrzałem jej komputer, strasznie to podłe i ciąży na sumieniu, jednak trzeba się ubezpieczać. Niezbyt tajny tajny folder. Jakby czekał na moje wątpliwości. Modele bardziej kobiecy niż modelki, mimikryczny glamour, Pejić i inne postsłowiańskie kwiatuszki. Ci, którzy symulują przez kamerki tak dobrze, że i głosem się nie zdradzą. Chłopcy tak niechłopięcy – a może aż tak chłopięcy? – że bez zastrzeżeń piękni w pudrowo-koronkowych strojach gotyckich lolit. Pierwsza liga, bezbłędni. Z niezbadanych przyczyn ona czegoś takiego chce na własność, o to gra. Odłączyła od cyfrowego stada, osłabia ofiarę. Teraz też, jak idziemy na dół, żegnamy nucącego coś kebabiarza. Każdy jej ruch ma mnie zmiękczyć. Ma? Przecież byłem u niej. Poznałem magię. Składała mnie na nowo. Kiedy zapinała suwak sukienki, jakby zamykała w wymarzonej formie. Kiedy rozczesywała, potem układała włosy, przestały mi przypominać, że na co dzień są strąkami godnymi wiecznego prawiczka. Kiedy dobrała właściwe buty, właściwe dodatki i oceniała mój chód, oczy jak radosne węgielki, poczułem się dumny. Kiedy jej usta nagrodziły moje, krótki romans dwóch czerwieni, wiedziałem, że przemieniłem się w końcu w zjawisko. Jej zdolności nie wynikają, pełna żenady myśl, z płci. Czy z nieziemskiego talentu. Stara się, bo robi to dla siebie. Samodzielnie zdołałbym zadowalająco. Przekonująco. Łudząco. Prawie jak. Ale nigdy glamour. Ona jest przeciwieństwem komfortu, omotaniem i zagrożeniem, nigdy nie pokocham, nie pomoże spełnienie perwersyjnego snu, że można to z kimś naprawdę dzielić. Opory jednak spóźnione, bo oto wchodzimy w lato, trzyma mnie za rękę, ściska dłoń mocno i przyjemnie, na czerwonym dla pieszych przytuli łapczywie, na pokaz, żeby wreszcie wzrok reszty nie karmił paranoi, a nasycał poczuciem, że jest, jak należy. A wieczorem ponownie stanę się jej prywatnym projektem.  UKŁADAMY

u k ł a d a m y

32

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Siniaki

Kasia Jabłonowska

Zanim nabiłeś mi siniaki… Spoglądamy na strzelisty strop kościoła Mariackiego, wypełniony mętnym powietrzem, jakby trwało tam bez ruchu przez setki lat. Może już kiedyś tutaj byliśmy, może wszyscy ludzie już tutaj byli. Zdobienia oblekają ściany jak człowiecza skóra tkanki, pozwalając, by naczynia krwionośne przetwarzały słowa modlitwy na pieśń ku czci własnej świadomości. Kocham cię. – Polatamy? – pytasz. Obejmuję talię cyborga wspomaganego mocą silnika mechanicznej bestii. Skórzany pancerz ukrywa pulsują-

ce organy. Wewnątrz buzuje krew i nawet przez grubą powłokę czuję jej ciepło, wytwarzane tańcem miliardów turbin upiętych w cielesną infrastrukturę. Mięśnie oddalają od siebie równo ułożone żebra i zasysasz tlen jak paliwo. Kilka tysięcy obrotów na minutę, w miejską przestrzeń wdziera się dziki krzyk hordy ujadających psów. Mkniemy pośród kolorowej kaskady świateł, a prędkość szybująca w górę, niczym słupek rtęci podczas upalnego dnia, stapia ją w migotliwy snop pełzający po szybce kasku. Urbanistyczne kształty wieżowców, kamienic, galerii – municypalna pieczęć ludzkości – plączą się jak warkocze

33


opowiadania • miniatury • prozA młodych dziewcząt podczas tańca. Jeśli zginiemy, to razem, jeśli zapłaczą anioły, to tylko czarne, jeśli przykryje nas sypka ziemia, to w jednej trumnie. Kocham cię. Strach to nienasycony potwór. Przychodząc, zagarnia wszystkie myśli i nie pozostawiwszy przy tym nawet maleńkiej szpary, by na moment wyściubić głowę, odcina dopływ powietrza. Stałam przed drzwiami sali, w której za kilka minut miał rozpocząć się język polski. Do odpytywania z recytacji Ody do młodości zostałam tylko ja. „Nie dasz rady”. W skronie tłukło nieznośnym gorącem. „Nie będzie nikogo przed tobą, usiądziesz, lista obecności i przepaść”. Uciec, uciec jak najdalej, cisnąć w kąt ciężki plecak i zostawiając w szatni kurtkę, buty, jednym pchnięciem otworzyć ciężkie drzwi. Biec, biec przez siebie do utraty tchu, a później nigdy nie wrócić. Byłam gotowa do dezercji z miejsca stracenia, tak samo jak byłam pewna czającego się za plecami wstydu. „Kurwa, znowu zwiejesz? Jak pryśniesz, Sikora się wkurzy i nie zdasz na pewno. Już i tak podpadłaś, to twoja ostatnia szansa”. Strzępy rozsądku usiadły na ramionach, zwiększając ciężar ciała i paraliżując nogi. „Może nie przyjdzie, może jest chory, już minuta po czasie”. Na końcu korytarza zamajaczyła wysoka postać, odziana w błękitny garnitur, z ciemnogranatowym czymś pod pachą, uśmiercając nowo narodzoną nadzieję. "Jest, idzie, ma dziennik". Wypacykowany, pod krawatem, szpakowaty pan koło sześćdziesiątki, mówiący powoli, wyraźnie i nienaganną polszczyzną. Zaduch w sali wywołał rozedrganą falę mdłości. Szuranie krzeseł, brzęk rozpinanych tornistrów, trzask książek i piórników, suchość w gardle, nerwowe przełykanie nieistniejącej śliny, szum, wielki szum w uszach – wszystko to sprawiało wrażenie sennego koszmaru, z którego nie sposób się wybudzić. „Kurwa, dlaczego ja? Dlaczego inni potrafią tak po prostu? Dobra, nie tragizuj, nie pierwszy raz i nie ostatni”. Chichoty, liściki, głupie uśmiechy, ktoś obok o coś pytał, to Alina, ona pierwsza rzuciła kamień, widziałam kątem oka, jak kładąc się ze śmiechu na ławce, co chwila próbowała naśladować moje tiki. Parę dni po rozpoczęciu roku szkolnego cała pierwsza klasa jednego ze śląskich liceów ogólnokształcących była w szoku, najwidoczniej nigdy wcześniej nie zetknęli się z tego typu defektem. Miałam tak spocone dłonie, że zostawiły na długopisie

wilgotne zacieki. „Bez serc, bez ducha, to szkieletów ludy...” Chciałam już wyjść na środek, położyć zeszyt przed profesorem Sikorą i wyrecytować wiersz. "Tak, tym razem wyjdę z tego obronna ręką, tak normalnie, nikt nie będzie szydził, wszyscy zdążyli przywyknąć". Wodząc wzrokiem po kątach sali, szukałam dziury i gdyby trafiła się chociaż maleńka, maciupka, zrobiłabym wszystko, by zmieścić w niej całe ciało. Można by je sprasować razem z duszą, zwinąć w rulon i wetknąć w najczarniejszy kąt, przecież i tak ten zestaw nie był wiele wart. Przeniósłszy wzrok za okno na niebo błyszczące wczesną wiosną, oddzieliłam umysł od niedoskonałego ciała, zanurzając myśli w szeleście promieni tańczących na zewnątrz. To chyba tak, jakbym na chwilę psychicznie umarła. Tymczasem stojąc na środku sali dobry kwadrans, dotarłam zaledwie do czwartego wersu. Z ust wypływały powtórzenia głosek, sylab, słów przeplatane pomrukiem: "yyyyyyyyyyyyy". Wszystko razem brzmieniem przypominało próbę odtworzenia magnetofonowej taśmy, którą w zabawie pomięło dziecko. Nawet ja sama nie byłam w stanie tego słuchać, a reszta klasy z pewnością przeżywała podobne katusze. Są takie momenty w życiu, gdy namacalnie doświadczamy istnienia – planeta, niebo, drzewa, mury, ludzie – i ty w epicentrum wydarzeń, na trajektorii lotu sytuacyjnych odłamków, w ogniu człowieczych uczuć. Uświadamiasz sobie, że wszystko dzieje się naprawdę, że sny nie przecierają oczu, zakładając kapcie, tylko zostają w łóżku z głową wtuloną w poduszkę, że droga, którą podążasz, może niespodziewanie skręcić do piekła. Mój moment powrotnego scalenia umysłu z ciałem bolał niczym posypana solą otwarta rana. Profesor Sikora uniósł dłoń na znak, że usłyszał już wystarczająco dużo. Pochyliwszy głowę nad zeszytem, dłuższą chwilę ssał czubek pióra z rodzaju tych, dzięki którym dzieciaki stawiają soczyste kleksy, po czym rzekł: – Dobry, siadaj. Zawtórował mu ryk silnika dobiegający zza uchylonego okna. Przyjechałeś po mnie. Widziałam przez okno szkolnego korytarza, jak cierpliwie czekasz. Mieliśmy jechać do parku do Świerklańca – na naszą piątą randkę. Po pierwszej wywiało cię, niczym czarne ziarenka z zasuszonej makówki, na miesiąc. W ogóle często znikałeś. Szłam do łazienki, by zmyć z powiek obraz zasępionej


twarzy profesora Sikory, dumającego nad oceną recytacji. Siedziałeś na motocyklu, obserwując zdezelowane drzwi. Nie było dziewczyny, która nie rzuciłaby okiem w kierunku czerwonego rumaka i jego właściciela, dlatego, tonąc w chłodnej stali twoich tęczówek, wciąż zadawałam sobie pytanie, czemu tak się uparłeś, czemu ja. Przecież nie potrafiłam płynnie powiedzieć jednego zdania, nie rozumiałam większości żartów, zewsząd wystawały kości i kosteczki – równie kruche jak zadowolenie z samej siebie. A ty zdawałeś się tego wszystkiego nie dostrzegać, tylko w kółko opowiadałeś o jakiejś czekoladzie. Zimna woda nie przyniosła ulgi, oczy nadal piekły. W parku, siedząc po turecku za jedną z ławeczek, balangowały moje koleżanki, a obok nich pusta litrowa butelka po wódce odbijała słoneczne promienie. Przymknięte powieki, niezrozumiały bełkot i pierwsze

niu i łzach matki; nie wiedziałam już, czy to wydzielina żalu, czy bardziej szaleństwa. Padał deszcz. Krople lądowały na twarzy, jedna przy drugiej, niczym stado ptaków, a gdy było już zbyt ciasno, szeroka struga spływała w kierunku brody, zabierając z sobą słone drobiazgi wyciśnięte z oczodołów. Broczyłam bezbarwną krwią. Jezus też broczył podczas ostatniej wędrówki, a na końcu drogi czekała śmierć i odkupienie. Dzwoniłam, aż ciche łkanie deszczu przerwał twój zaspany głos, zniekształcony przez domofon. – Mmmmooooogę weweweeeejść? – zapytałam, szczękając zębami. Odpowiedziało mi brzęczenie zwolnionej blokady zamka. Stałeś w drzwiach ubrany tylko w szare dresowe spodnie. – Przyszłaś pieszo? Przytaknęłam mokrą głową.

torsje uświęcały jak kościelne kropidło wiernych skostniałą jeszcze przestrzeń. Nie mogły dojść do przystanku, co chwila przewracając się na trawnik. Wieczorem miały całkowicie się zeszmacić, zarzucając kwasa i dotykając w kącie knajpy wyimaginowanych palmowych liści. Patrząc na nie z obrzydzeniem, powiedziałeś, że kiedyś zabierzesz mnie daleko stąd. Tego dnia randka nie trwała długo. Próbowałeś za wszelką cenę wyciągnąć ze mnie, dlaczego nic nie mówię. Prawda nie chciała przejść przez zaciśnięte gardło. "Wiesz, nie dałam rady wyrzucić z siebie kilku pieprzonych zwrotek. Prawdopodobnie do niczego się nie nadaję. Dalej mnie chcesz? Masz dość? No co ty!" Spłonęłabym ze wstydu. Był początek kwietnia, wątłe źdźbła młodej trawy, oblane słońcem jak rumiane policzki dziewicy słyszącej dźwięk kroków wybranka tuż za drzwiami sypialni, zasysały życie pośród szumu drzew. Tytoń miał gorzki posmak, a twoje usta na próżno szukały moich warg. Powiedziałeś, że to chyba jednak nie ma sensu.

– Trzeba było zadzwonić, masz mój numer, przyjechałbym. – Nnnnie mmmiamiaaaałam zsssz czeczeczego. – Każdy czasem mija się z prawdą. Nienawidziłam rozmów telefonicznych od chwili, gdy urzędniczka, słysząc w słuchawce rwany monolog, zapytała: „Przepraszam, pani jest pijana?”. Oliwy do ognia dolał brat mojej przyjaciółki, który usłyszawszy „yyyyyyyyyyyy” rozpoczynające zdanie, odpowiedział chichotem, po czym zawołał: „Magda, yyyyyy, dududukacz do ciebie!”. Natychmiast odłożyłam słuchawkę, a łzy mimowolnie spłynęły po policzkach. Siedziałeś obok. Byliśmy na trzeciej randce. Siłą wyciągnąłeś ode mnie, co się stało. W efekcie Bartek tak oberwał, że przez miesiąc nie wychodził z domu. Jednak wtedy otrzymałam od samej siebie całkowity zakaz na samodzielne wykonywanie telefonów. Powoli ściągnąłeś ze mnie mokre ubranie. Brudne dźwięki dzikich koni Micka Jaggera, uderzywszy w ciało, galopowały teraz wewnątrz, wprawiając mięśnie w niekontrolowany dygot. Starłeś z mojej zziębniętej skóry wiosenną wilgoć. – Będziesz spać w sypialni, a ja… – Ty tttteteż – dokończyłam. Pościel ziała lodem albo po prostu dostałam gorączki. Leżałeś nieruchomo, tylko klatka piersiowa w równych odstępach czasu unosiła cień w mroku kilka centymetrów w górę. Sen nie chciał nadejść. Gdy na siłę przymykałam powieki, tysiące ruchliwych robaczków biegało wokół gałek, próbując wydostać się na zewnątrz.

Dochodziła druga nad ranem. Czasem nawet najgrubsze mury nie są w stanie wchłonąć całego krzyku ani brzęku rozbijanych butelek. Naciągnięta na głowę kołdra była słabą izolacją, nie łagodziła ostrości dźwięków. Zapach tanich papierosów, wymiocin i przypalonego mleka szybował w powietrzu, wgryzając się w firany i obicia jak fetor ciała toczonego rozkładem. Założyłam spodnie. W zimnym przedpokoju stopy odciskały swój kształt w urynie, na wpół strawionym jedze-

35


opowiadania • miniatury • prozA Załamania kołdry otoczyły nas delikatnością fal, tnąc jasne cienie wstającego dnia. Położyłam głowę na twoim ramieniu. – Kkkokoooochaj się zzzzeze mną. – Szept zdawał się kruszyć spokój nadchodzącego brzasku. Sekundę później dotknąłeś moich ust. Chciałam poczuć, jak żyjesz we mnie. Z kolejnych godzin, dni, tygodni pamiętam tylko jedno: szczęście. Broń na dnie nocnej szafki, zniknięcia, nagły chłód w oczach, gwałtowny seks, wszystkie twoje grzechy nie miały dla mnie znaczenia, tak samo jak dla ciebie nie miał znaczenia fakt, że nie potrafię normalnie powiedzieć: „Kocham cię”.

Siniaki Poranek jest jaskrawy jak kropla prawdy w strumieniu kłamstw. Na nocnej szafce leży paczka fajek, nietknięta od kilku miesięcy. Dym zabija zapach czekolady, rozsiewany przez twoją skórę. Bose stopy przyklejają się do gumolitu w kuchni, nie chodzisz w kapciach, lubisz czuć, zimno, ciepło, ból, smutek, radość; cokolwiek, byle czuć. Upewniasz się w ten sposób, że żyjesz. Brzęk przestawianych naczyń ginie w szumie telewizora, a kwiatowy wzór tapety blednie razem z gniewem, gdy odtwarzam w myślach doskonałą sekwencję ruchów dłoni malującej szminką usta. Opierasz lewe biodro o kuchenny blat, wpinając żółtą spinkę we włosy, jak słońce w błękit. Bierzesz kubek z parującą kawą i otwierasz drzwi. – Śniłam ci się? Jestem z tobą, w tobie, mówisz, że inny świat nie istnieje. – Świeżak, kopsnij szluga! Gdzieś je skitrał1? Masz dziwne oczy, zachodzą mgłą. – Będzie do mnie podklepywał na bajerę2. – Kurwa, karnego solniaka wyłapiesz3… Ktoś z łoskotem zamyka drzwi, rygluje zasuwami, jakbyśmy nie byli w sypialni, tylko w lochach Alcatraz, a korytarzem przechadza się śmierdzący potem strażnik z pękiem kluczy albo Ed Harris jako generał Hummel, waląc kałachem o kraty. Wściekłe głosy uderzają w ściany, ich właściciele czyhają na mój błąd jak horda wygłodniałych wilków. Pokonanie słabości potrafi UKŁADAMY

u k ł a d a m y

36

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

najdotkliwszą klęskę obrócić w zwycięstwo. Czekam, aż będę mógł rozpieprzyć im łby. Błaganie o litość; to chyba ten gość, którego przywiązaliśmy łańcuchem do samochodu. Uratował go czarny kot, bo Maciek nie chciał wycierucha przejechać. Wiązki przekleństw jak odbezpieczone granaty wybuchają pod czaszką. Szepczesz. Co? Nie musisz nigdzie iść! Znikasz. Otwieram oczy. Blondynka, ściskając silikonowe cycki, patrzy nieruchomym wzrokiem i wykrzywia usta w grymasie, którego u kobiet nie znoszę, jakby zamiast mózgu miała pralinę nadziewaną spermą. Przecieram twarz. Nigdy nie lubiłem tlenionych lalek zadzierających nosa, zazwyczaj okazywały się cienkie jak pornus, w którym facetowi nie staje, a laska ma większą ochotę na operatora kamery. Pot spływający po karku wsiąka w kraciasty koc, a razem z nim resztki sennych obrazów, pokrytych twoimi liniami papilarnymi, jakbyś grzebała w mojej głowie. Wróciłem. Zasysam więzienny brud jak noworodek pierwszą dawkę powietrza i myślę sobie, że niektóre powroty są przykrym żartem losu. Uciekłaś do stolicy. Powiedzieli, że gość, który trzasnął ci dzieciaka, to farmazon, a ty przecież brzydzisz się kłamstwem. – Zostawiłeś mnie samą w tym syfie. – Gdybym nie wyjechał, moja głowa spadłaby wprost pod twoje stopy. Słońce gra na podłogowych klepkach jak na rozstrojonym pianinie. Świeżak zajmuje pryczę nade mną. Spod poduszki wystaje fragment zdjęcia, na którym uśmiechnięta blondynka trzyma w ramionach śpiące niemowlę. Ciekaw jestem, jak nowy zniesie rozłąkę. Na razie fota przynosi ulgę, stanowi przeciwwagę dla szamba obwarowanego kratą, jednak z czasem zacznie budzić wątpliwości. Patrząc na kobietę, którą w białej sukience poprowadził do ołtarza, będzie zadawał wciąż te same pytania. Czy już poczuła słabość do jakiegoś pana Władzia reperującego jej pralkę, przykręcającego kran i naprawiającego samochód? Ostatecznie jest bardziej użyteczny od niego. A może najlepszy kumpel się nią zaopiekował? A jak "życie zawodowe", od którego wziął przymusowy urlop? Od ilu spraw został odsunięty? Czy matka, którą zawiódł, dalej rozpacza nad losem syna? Zaciśnie zęby w oczekiwaniu na listy i wiadomości.


Ostatni skrawek papieru, który dostał, skitra pod poduszką. Tyle razy go rozwinie i złoży z powrotem, że przetrze się na krawędziach, a staranne pismo wykrzywi pot albo łzy. Paranoiczne myśli zrobią czystkę w mózgu jak bojówki Tygrysa Arkana w bośniackich wioskach, pozostawiając zgliszcza i masowe groby. W końcu, w ciasnej pętli żółtych ścian, zmasakruje współlokatora zupełnie bez powodu albo zrobi coś przeciwko „administracji” zakładu i pójdzie na dźwięki4, jeden raz, drugi, trzeci i tak dalej, niwecząc możliwość skrócenia odsiadki. Stan chronicznego wkurwienia stanie się nieodłączną częścią zachowania jak przemyt elementem dziedzictwa kulturowego Bułgarii. Można to nazwać produkcją szumowin na szeroką skalę. W zamyśle twórców państwa prawa miała być oczyszczalnią ścieków. Nie dla wszystkich paka jest kurtyną ograniczającą dostęp do tego, co kochają. Niektórzy przemierzają spacerniak na wzór celebrytów wystawiających do kamery upudrowane twarze. Nie siedzą za majtki5 ani pedofilskie zapędy, więc mogą być gitami6 chodzącymi z podniesionym czołem. Ponoć ten rodzaj dumy pozostaje w sercu po wsze czasy. Są ważni, dopóki gówno nie wypłynie na powierzchnię, a czasem tak się zdarza. Tatę7 dochodzą słuchy, że któryś obsypywał psiarnię niusami jak rolnik pola uprawne nawozem. I koniec kariery. Pozostaje tylko kruka8 prosić o rozgrzeszenie. Swoją drogą, nienawidzę konfidentów. Nie mam zdjęć. Przewijam w głowie wciąż ten sam stary film, powoli, klatka po klatce. Co jakiś czas obrazem wstrząsa kilka poziomych, białych pasków. Kadr tańczy, nadając gestom aktorów groteskowego wyrazu. Patrzenie na ciebie, nawet w myślach, sprawia mi przyjemność. Tak samo jak moment, gdy wychodzę na kolejną przepustkę. Pan wychowawca lubi porządek pod celą i zapach banknotów wpadających w łapy. Żona chce iść do spa, dzieciak czeka na nowy rower, a z państwowej pensji można co najwyżej kupić krem Nivea i rozpadający się składak. Mogę mieć z nim układy, bo gitem nie jestem. Później pewnie powiedzą, że pogardziłem więzienną bracią, ale i tak ostatecznie przegra ten, którego szybciej dosięgnie śmiercionośna kula. Podłoga zaczyna dygotać od mocnych uderzeń, jakby siedzący piętro niżej Cypek zmienił się w młot pneumatyczny, co nikogo nie dziwi, bo często odbiera rakiety z koksem9. Pęcznieje w oczach jak nadmuchiwany balon.

– Puca! Otwieraj lipo i przewiń10! Jędrek podbiega do okna, jedynego, które łapie widok na ulicę, i szarpie za klamkę. Z beemki na gdańskich blachach, lśniącej w wiosennym słońcu gładką czernią, wysiadają dwaj goście. – Nawiń11! – krzyczy Jędrek. Mężczyzna w obcisłej błękitnej koszulce, pokroju samców potwierdzających boskość swojego ciała w spojrzeniu suki w rui, przykłada dłonie do ust: – Lucyna czuje się dobrze! Jędrek, niczym echo tłukące w nagie górskie szczyty, powtarza dokładnie słowo po słowie, naśladując nawet akcenty kładzione na sylabach. Z wieżyczki naprzeciwko wyłania się strażnik z karabinem gotowym do strzału. – Zamknij okno, skurwysynu! Zaraz łeb ci upierdolę! – Pozdrowienia od Jolki, jest na wakacjach! Jędrek udaje, że nie słyszy gróźb, a lufa wymierzona w jego kierunku topnieje pod wpływem adrenaliny jak kawałek lodu wrzucony do wrzątku: – Cypek, Jolka jest… W tym momencie okno celi poniżej zamyka się z hukiem. Jędrek robi kilka kroków w tył i spogląda na mnie przerażonym wzrokiem, szukając pomocy. Wie, że mu jej nie udzielę. Nie tym razem. – Kurwa – przekleństwo wypływa z jego ust, jakby usiłowało zatuszować hańbę. Złamał zasadę. Żadnych ksyw, nigdy. Wyjątki od reguły nie obowiązują. Błąd, który dla normalnych ludzi – rano wyjeżdżających do pracy, po południu wstępujących do baru na piwo, a wieczorem wspólnie z rodziną jedzących kolację – jest nieznaczącym incydentem, tutaj sprowadza cię do roli ściery, zbierającej gówno spod każdego tyłka. – Aleś odjebał, człowieku. Na harem12 pójdziesz. A tak ładnie garowanie13 zacząłeś, od dziesiony z dwóją14 – mówi ze spokojem Monter, przeciskając się przez szparę między Jędrkiem a piętrowym łóżkiem. – Nie zarzucać, kręci się na ostro15. – Zasłania granatową kotarę, oddzielającą kibel od reszty pomieszczenia, zapewniając sobie chwilę samotności. Ściany ożywają. Krzyki, wycie i walenie wszystkim, co może znaleźć się na kilkunastu metrach kwadratowych, zamykają Jędrka w ślepym zaułku własnego strachu. Żałosny widok, jakby z młodego, jędrnego ciała opadła skóra, wydobywając na zewnątrz niedołężną staruszkę. – Dawać tu tę kurwę!

37


opowiadania • miniatury • prozA Jędrek włazi na pryczę i nakrywa głowę poduszką. Pośród skowytu, składającego obietnicę bolesnej kary, błaga Boga o przebaczenie, o ochronę. Widzi siebie siedzącego przed poważną panią psycholog, z ramionami kulonymi ciężarem wstydu. – Smakowało zjełczałe masełko? Co ma odpowiedzieć? Że wypił w ramach pokuty za wyrządzoną krzywdę? Że przez kilka dni nie chciał czuć za sobą szybkich ruchów męskich bioder? Później, jako jedna ofiara z wielu, opowie swoją historię dziennikarzynie, który poczuwszy zew krwi, będzie chciał się upaprać i zrobić dokument o realiach polskiego więziennictwa. Przy okazji sfilmują wnętrze celi, typów podpierających ściany zwieńczone kolczastym drutem i wytatuowanych od stóp do głów, po czym zmontują sceny grozy jak w dobrym horrorze, tyle że na faktach, z dołującą muzą w tle. Powstanie produkcja ku przestrodze, a ludzie lubią oglądać niedolę innych, lubią mówić: ci to dopiero mają przesrane. Dlatego jeżdżą na wycieczki do dzielnic nędzy, gdzie szyby autokarów rozbłyskają światłem fleszy, bo wyjście na ulicę jest zbyt niebezpieczne, trzymając coca colę w ręku, robią foty na polach śmierci w Kambodży, bukują pokój w jednym z kubańskich hoteli z widokiem na zakamarki poza grubym ochronnym murem. Oglądają dokumenty o wojnach kamorry w Secondigliano i stwierdzają, że mafia wcale nie jest taka fajna jak na kartach powieści Maria Puza. Zyskują prawo do samorozgrzeszenia i przechodzą metamorfozę z życiowych nieudaczników w wygranych. Zamykam oczy. Myślę o tobie, mimo upływu lat. Kiedyś zostawiłem cię w moim mieszkaniu, samą. Wróciłem nad ranem. Zmyłem krew z dłoni, żebyś się

nie bała. Strach w twoich oczach doprowadzał mnie do szału. Był synonimem zatrutego świata, w którym umorusałem łapy. „Boi się, bo wie, że nie potrafisz jej ochronić”. Ciemną nocą diabły siadają na piersi i wykrzywiają mordy. Spałaś w samych majtkach, przytulając moją koszulę, jakby to było gwarancją bezpiecznego powrotu. Kiedy zdejmowałem spodnie, klamka wypadła zza paska. Przez cały czas leżałaś na chropowatej rękojeści. Obtarłem ci wtedy skórę na plecach. Słowem nie pisnęłaś, dopiero gdy siniak zobaczyłem, powiedziałaś, że… Cisza. Leżymy na podłodze nadzy, w twoim domu. Za oknem spadają pierwsze płatki śniegu. Podobno nie ma dwóch identycznych. Zdobią czarną ziemię jak moja łza zimną podłogę. Drętwieją mi stopy. Okrywasz mnie koszulą z zapachem płonących zniczy, wplątanym między ciasno splecione bawełniane nitki. Poznaliśmy się szesnaście lat temu, pierwszego listopada, nad Grobem Nieznanego Żołnierza. Było zimno. Miałeś na sobie skórzaną kurtkę na motor. Patrzysz w sufit, jakbyś szukał tam odpowiedzi na pytanie, którego nigdy głośno nie zadasz. Łapię za rękaw uciekający czas, proszę, by przystanął choćby na chwilę, walczę o sekundy twojego dotyku. Kiedy jutro brzask zakończy bezsenną noc, zawieziesz mnie na dworzec. Pojadę do domu, gdzie córka zechce, bym umyła jej włosy, a mąż wieczorem przykryje kołdrą i skorzysta z mojego ciała, jak korzysta się z prysznica albo chusteczek w barze szybkiej obsługi. Zamykam oczy. – Tęskniłam. Znowu mam siniaki, ale tym razem nie zejdą… 

Nowy, daj papierosa! Gdzie je schowałeś? Będzie do mnie przychodził na naukę. 3 Karny solniak – kara w postaci napoju sporządzonego z całej chemii, jaka znajduje się w celi. 4 Odbywać karę dyscyplinarną w odosobnionej celi. 5 Majtki – gwałt. 6 Git – grypsujący. Grypsera – podkultura więzienna, rządząca się ściśle określonymi zasadami. 7 Tata – szef grypsujących. 8 Kruk – ksiądz. 9 Rakieta z koksem – paczka ze sterydami. 10 Puca – wymiana informacji. Lipo – okno. Przewiń – powtórz. 11 Nawiń – mów. 12 Harem – część celi zajmowana przez cweli. Cwel – mężczyzna zmuszany do seksu z innymi więźniami. 13 Garowanie – odsiadka. 14 Dziesiona z dwóją – rozbój z bronią. 15 Nie jeść! – Kiedy więzień idzie skorzystać z toalety, musi to zasygnalizować. Wtedy żaden z pozostałych osadzonych nie może jeść. 1 2

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

38

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Agnieszka Olewicz

Tak, tato Byłem dobrym chłopcem. Zresztą nie istniał żaden powód, dla którego miałbym nim nie być. Pochodzę z dobrego domu, nigdy nie byłem bity, nie chciałem bić, nie musiałem patrzeć, jak biją. A teraz stałem w rozkroku, ja – czerwona morda, ja – przyspieszony oddech, bo płuca już nie te, co kiedyś. Ja. Rękojeść, rączka, jak zwał, tak zwał, uchwyt pejcza w moim spoconym łapsku. Ja, sznurki leniwie opadające na podłogę, którą dawno ktoś powinien umyć. Mój syn. Ale mój syn uciekł z domu. Dobre dziecko. Dobry chłopiec. Ja. Jestem pejczem. Jestem pejczem bardziej niż

czymkolwiek innym na świecie. Mimo to nie mogłem pojąć, jak to się stało. Dlaczego ta dziewczyna jest pobita? Zlana, zmaltretowana, ścięta. Mimo paru głębszych jestem w stanie dostrzec, że przywiązałem jej nadgarstki do nogi stołu za mocno; dłonie zbladły z braku dopływu krwi, podczas gdy przedramiona są prawie purpurowe. Klęczy wygięta tyłem do mnie, włosy rozsypują się po pręgach na plecach. Mokre pośladki (dupa po prostu) całe w różowych, szorstkich bruzdach. Najdziwniejsze – tego nigdy nie mogłem pojąć – ona sama była mokra. Kobiety. Potrafię liczyć do siedmiu, wiem, ile ich w ten sposób potraktowałem. I każda była

39


opowiadania • miniatury • prozA

mokra. Równouprawnienie, też coś. Nie w moim domu. Nie w moim łóżku. I nie na mojej podłodze. Bzdurne te pytania, tłuką w głowie, szumią i przewracają żołądek, mieszając się z wódką. Niewłaściwe pytania. Pytanie w gruncie rzeczy było jedno: dlaczego nie posłuchałem ojca? * – Pamiętaj, synu. Wyobrażałem sobie, że ojciec pouczający syna powinien mieć w gębie cygaro, a jeśli nie, to przynajmniej wypadałoby siedzieć w łódce na jakichś rybach. A ten posadził po prostu dupsko na kuchennym krześle, u szczytu stołu, jak mu matka kazała. Głowa rodziny. Zasrany pantoflarz. Naprzeciwko ja, ten pouczany. Sceneria jak z komuchowego przesłuchania. Rodzina w roli mebli. Zresztą oni zawsze byli meblami. – Pamiętaj, synu, nigdy nie wolno ci uderzyć kobiety. Nigdy. To tak, jakbyś sam sobie uciął prącie, rozumiesz? Patrzyłem na niego chyba z nienawiścią. Ze wszystkich określeń dotyczących tego, co miał w spodniach, wybrał najgorsze; przez niego, sikając, zawsze czułem się jak wiosenny kwiatek, do którego zlatuje się cała chmara pszczół, bzycząc: „Bzzz! Bzzbzzzbzzzz!”. Na dodatek każde zdanie kończył tak, jakby uważał, że jestem niedorozwinięty. „Mamy na obiad żurek, rozumiesz?”, „Patrz na mnie, jak do mnie mówisz, rozumiesz?”, „Dziadek nie żyje, rozumiesz?” I rzeczywiście patrzył mi przy tym w oczy, a miał wzrok denerwujący każdego, kogo wybrał na ofiarę. Na każdego gapił się w taki sposób, jakby sądził, że jest niespełna rozumu. Pewnie wydawało mu się, że to wyraz przenikliwości. Tłumaczył wszystkim, ile jest dwa i dwa, i czuł się jedyną osobą, która potrafi dodawać. Gapił się. A ja zaczynałem mieć wątpliwości, czy to aby na pewno cztery. Przecież nigdy nie chciałem uderzyć kobiety! * Byłem, cholera, dobrym chłopcem. Dobrym chłopcom też czasem stoi, ale nie aż tak, do diabła (kurwy nędzy). Czułem, że lada moment rozsadzi mi spodnie. To była jedna z tych bolesnych erekcji, z powodu których dzieciaki klękają w konfesjonałach, bo nie da się ich zostawić samych sobie. A laska robiła się niecierpliwa, widziałem to, chociaż nie wydała z siebie dźwięku. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

40

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Wierciła tyłkiem, ocierając się dołem o moje usyfione panele. (Nie dołem. Cipką). * – Nigdy nie przeklinaj, synu. Przeklinanie świadczy o braku charakteru. Rozumiesz? Przysięgam, miał żółtko w wąsach. Spływało z kącika ust. Nigdy w życiu nie widziałem niczego tak obrzydliwego. – Irek, daj już spokój – zajęczała matka. Śniadania. Obiady. Kolacje. Nie było mowy o ucieczce. Po dziś dzień nienawidzę jeść; i dobrze, nadal byłbym tłustą świnią. Moi dwaj bracia i siostra gapili się w swoje talerze, skupieni na jajecznicy. Michał się krzywił, bo nie znosił jajek na czczo. Babcia memlała z wyrazem błogiej obojętności na twarzy, bo ojciec nigdy nic do niej nie mówił. Była głucha i chyba faktycznie niespełna rozumu. Pamiętam, że raz obudziła się w nocy, wyjęła odkurzacz i powybijała wszystkie okna. Było jej gorąco. Każda sekunda w tym domu chciała, żebym wybuchł. Ale ja nie wybuchałem. Byłem dobrym dzieciakiem. * Wierciła się coraz bardziej, wyglądała jak jedna z brytyjskich aktorek porno, tyle tylko, że z cellulitem. Jak dorwę kiedyś człowieka, który wyjaśnił mi, czym jest cellulit, zrobię mu go na twarzy. Wierciła się i zaczęła nawet postękiwać. Zaraz się wścieknę. – Uspokój się, cholera. Jęknęła, kiedy strzeliłem paskiem w powietrze. Żałosne. – Idę na dwór. – Teraz? – Uważaj, bo się rozryczysz. – Misiu… Zapaliłem na dworze, palenie w domu jest przecież wulgarne. Ha. Była burza! Dlatego wyszedłem, lało (pizgało) jak z wodospadu, Bóg walił gromami w ziemię i nie potrzeba żadnej metafory. Niech ją piorun (jebnie)! Już myślałem, że zajęczy: Ireeek, daj spoookóóój…”. Nigdy nie chciałem uderzyć swojej dziewczyny. * – Skarbie… Oparła zgięte kolana na moich biodrach. Udało mi się nie poruszyć i nie otworzyć oczu, ale zdradziłem się drgnięciem kącika ust. Uśmiechnęła się; wiedziałem, że się uśmiecha, czułem jej ciepły, kwaśny oddech na uchu. Zawsze przygryzała mi płatek prawego ucha i de-


likatnie, niemal wstydliwie głaskała językiem wnętrze, a ja się odwracałem. Ha! Nie tym razem. Poczułem jej zaskoczenie; zatrzymała uda na plecach, ale trwało to tylko pół sekundy. Nie należała do kobiet, które lubią okazywać wahanie. Ugryzła mnie, nawet za mocno, przesunęła zdecydowanym ruchem już nie uda, ale całość. W górę. No i co teraz? Kotku? – Ty skurwielu – wyszeptała mokro. Była więcej niż wcięta. – Odwróć się. Nie przeklinaj. (Kurwa). Zaczepka, zawsze tak robi, wie, jak tego nienawidzę. Poruszyłem się lekko. Nawiedziła mnie fantazja, w której przesuwa się i dławi. Krótka, dwusekundowa, mężczyźni tacy jak ja nie lubią niespełnionych fantazji. Nie (kurwa), nie. W życiu. Żebym ja dał się zdominować przez kobietę? Kocham ją, ale chyba nie aż tak. Wkurzyłem się, zachciało mi się nagle pokazać, kto tu rządzi, mimowolnie napiąłem wszystkie mięśnie, przypływ gorąca w okolicy głowy i karku. Chyba ci odbiło, Julia. Nie i już. – Kochanie… Im słodszy szept, tym bardziej nie należy ufać dziewczynie. Równie dobrze mogłaby powiedzieć: „Kochanie, a może odgryźć ci głowę? A może obie, co?”. Naturalnie nie mogła zagrozić niczym w tym stylu, byłem wielki i silny jak byk. Gdybym nie był, ona w ogóle nie byłaby moją dziewczyną. Gdyby poznała mnie cztery lata wcześniej, czułaby współczucie, broń Boże żadnej ochoty. Cztery lata wcześniej w dalszym ciągu pozostawałem grubą,ślamazarną beczką, bo moja matka chciała uzupełnić niedobór normalności domowej nadmiarem domowego żarcia. Chciała widzieć swoją miłość na lejącym się brzuszysku i cycowatym torsie potomka, żądała, aby dupsko latorośli nie mieściło się od tej miłości w drzwiach. Oczywiście wtedy tego nie wiedziałem, pewnie bym na to nie pozwolił. Chociaż nie wiem. Nie, w ogóle nie mam pojęcia, co bym zrobił. No, ale cztery lata wcześniej dostałem pierwszego kosza od niejakiej Joanny (kurwa jej mać) – nawet nie pamiętam nazwiska – i uświadomiłem sobie, jakbym tego wcześniej nie wiedział, że jestem piętnastoletnią tłuszczową cysterną, brzydką i słabą, a ponadto mam dziwne rodzeństwo, dobrego tatusia, stłamszoną życiem matkę i szurniętą babcię. Nawet nie jestem pryszczatym poetą, jak stwierdziłem na głos, gapiąc się na

swoje nalane odbicie. Absolutnie żadnych atutów. Jak ty chciałeś, Grzesiu, poderwać jakąś dziewczynę? No bo właśnie dotarło do mnie, że miłości nie ma, jest tylko giełda wymiany, a ja jestem niedorobionym, wadliwym towarem. Oj, to bolało. Popadłem w młodzieńczą depresję i werteryzm. Nie ma nic poważniejszego od tych dwóch choróbsk. Nie myślałem, co prawda, o samobójstwie, ale na dwa miesiące zostałem bulimikiem. Rzygałem wszystkim. Nawet się do tego nie zmuszałem, po prostu z każdą kolejną jajecznicą i zlepionymi wąsami ojca wyobrażałem sobie, jak wyrastają mi wielkie jajeczne cycki. Na szczęście mi przeszło, o dziwo – samo z siebie; młodzież nie potrafi zbyt długo być oszalała, instynktownie wyczuwa, że to nie do zniesienia dla psychiki. To starzy są tacy zatwardziali w wariactwie, a ja miałem przecież swoje piętnaście lat i trochę oleju w głowie. Zacząłem biegać. Pomału, pomału, coś czułem, że jeśli nie będę tego robić prawie mimochodem i niezauważalnie dla samego siebie, spanikuję, położę się w łóżku i zjem jajecznicę, a potem będę gapił się na zdjęcie mojej niespełnionej miłości. Pięć minut dziennie, jakoś tak… szybciej do szkoły, no, niechcący wstawałem trochę później. Potem, powoli, dziesięć minut wieczorami. Potem zacząłem delikatnie robić brzuszki. Potem prawie mi odbiło i zostałem kulturystą. Bo czułem się coraz bardziej rozwścieczony. Widziałem to. Moja rodzina mnie pożarła. Dopóki byłem gruby, nie myślałem nawet, że może być inaczej. A było! Więc co jest nie tak z moją rodziną? Kiedy kochałem się z Julią po raz pierwszy, za szybko doszedłem. A potem nie mogłem wstać. Mówiłem sobie, że to sterydy. Była dla mnie za dobra. Kochała mnie. Próbowała mnie pożreć. Była w tym lepsza od matki, miała dłuższe nogi i cudowne włosy. Nie do połowy pleców. Do tyłka. Zorientowałem się, że mnie trawi, kiedy byliśmy zaręczeni, a zdołałem się uwolnić dopiero po ślubie i narodzinach Marcina. Nie wiem, co zrobiła, nie pamiętam, naprawdę nie pamiętam, w jakich okolicznościach po raz pierwszy uderzyłem kobietę. Ale zrobiłem to, gdy Marcin miał dwa lata, rąbnąłem ją w twarz, przez chwilę myślałem, że wybiłem zęby mojej żony. Marcin śmiał się, kiedy podchodziłem do niej – mówiła potem, że wyglądałem jak oszalała krowa – i zaczął płakać, kiedy usłyszał

41


opowiadania • miniatury • prozA

krzyk. Popatrzył na mnie. Pewnie za dużo chleję i nie mam szarych komórek, ale zawsze myślę, że miał wtedy wzrok mówiący: „Zabijesz moją matkę”. Nie wiem. Nie zrozumiał pewnie nawet, że to ja jestem przyczyną wrzasku „daa- dyyy!”. Pewnie. Cholera, nadal jestem przekonany, że mnie wtedy znienawidził. * – Do kurwy nędzy, Grzegorz, ty placku! Nie do wiary! Wściekła się? Naprawdę odważyła się wściec? – Masturbujesz się tam czy co? Ja? Masturbować się? Ja jestem dobrym chłopcem. Poza tym to obrzydliwe, nie? * – Grzesiu, skarbie, co to jest? Jakbyś nie wiedziała, co to jest (durna pipo), kochanie. To są pornole. A to nie było takie zwykłe „Grzesiu, skarbie”, to było przerażone „Grzesiu, boję się ciebie”. Zdaje się, że dla mojej żony nagle wszystko zaczynało być jasne. Nie wszędzie można dostać tego rodzaju świerszczyki, a już na pewno nie tuż po komunie. Te były sprowadzane, nie wiem, z Rosji czy z Ukrainy, przez kumpla. Sam miał nietęgą minę, kiedy mi je dawał. Na początku nie wiedziałem, jak nazwać większość użytych do zdjęć narzędzi: co to, jakieś stalowe spinacze do prania? A to na pewno nie są zwykłe kajdanki, na pewno skóra goi się po tym co najmniej przez dwa tygodnie. Właściwie to w sumie amatorszczyzna, jeśli ludzie nie potrafią bawić się tak, żeby nie zostawiać śladów. A może ich to kręci. Potem się dowiedziałem, że tak i że mnie też kręci. Ale wtedy jeszcze przeglądałem świerszczyki „z ciekawości”. Jakoś tak dostałem je niedługo po tym, jak uderzyłem Julię i klęczałem przed stolikiem, zza którego nie chciała wyjść. „Przepraszam, kochanie. Nigdy więcej, kotku. Kocham cię. Julia, kocham cię”. Nie do wiary, że dała się na to nabrać. Nie do wiary, że ja dałem się na to nabrać. Działało, aż do tego momentu jej nie uderzyłem. Spaliłem w kominku świerszczyki. Zacząłem się czuć źle, jakby mnie rozsadzało od środka. Psuło się wszystko, co zbudowałem przez półtora roku. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

42

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Nie docierało do mnie czemu, ułożyło się, uprawiamy seks, jest w porządku, dzieciak rośnie, mam pracę. Nie znoszę tej kobiety. Przez dwa tygodnie tylko się darłem. – Nienawidzisz mnie. Nienawidzisz mnie, tak jak nienawidzisz swojej matki. Powiedziała to całkiem spokojnie. Głupia. Myślała, że jej nie rąbnę? Nie miała nic w ręku, a stolik dawno wypieprzyliśmy, bo niemal doszczętnie zjadły go korniki. Z nas trojga nie dał się nabrać tylko Marcin. Ja udawałem, że nie jestem alkoholikiem i damskim bokserem, po prostu lubię wypić i bywam porywczy. Moja żona udawała, że ma męża chorego na nerwicę, któremu trzeba pomóc. A Marcin, mając trzy i pół roku, zobaczył fioletowe ślady palców na ramionach Julii. Popatrzył na mnie. Skąd on (kurwa) wiedział? Rozbeczał się i latał po podwórku, wrzeszcząc: „Tata skujwiel, tata skujwiel!”. Nauczył się od matki. Tłumaczyłem sąsiadowi, że Julii zdarza się kląć w korkach. * – Pieprzę to! – stłumione wycie zza ściany. – Rozwiąż mnie, do cholery, wychodzę stąd! Ile ja tu siedzę? Dziesięć, piętnaście minut? Niewyżyta szmata. Właściwie czemu śpię z dziewczyną, którą znam od liceum? Oszalałem? Jokasta cholerna. Co to w ogóle za imię? Nieważne. Nie powiem, żeby nie była ładna, ignorując ten cellulit na dupie. Ale tego się nie robi. Poza tym ona jest facetem, słowo daję. W liceum klepałem ją niezdarnie po plecach, bo nie wiedziałem, co tu począć; nosiła włosy ścięte na chłopczyka, beznadziejne dżinsy, szeroką koszulkę i pieszczochę, pluła i charkała dalej, niż widziała, klęła – wszystkie moje klęły, nie mam pojęcia, o co chodzi – no była facetem. Byłem za głupi, żeby wpaść na pomysł, że może być lesbijką. Za moich czasów lesbijka była czymś tak samo realnym jak trzymanie zebry w klatce pod łóżkiem. Niby możliwe, ale co z tego? Gdzieś tam. Nie u nas. Może nawet była lesbijką, ale przestała nią być. O ile tak można, nie znam się. Ale miesiąc temu spotkaliśmy się na zlocie klasowym, na który zaciągnięto mnie siłą. Kiedy zobaczyłem, jak się wylaszczyła, poczułem się oszukany. Ale mniejsza, nie to mnie intrygowało; zastanawiałem się nad tym, nad czym myślałem zawsze, a gdy pytałem, spotykałem się z milczeniem. Jokasta


była bezpośrednia. Przyznała, że nie należy do tych kobiet, które lubią, kiedy mężczyzna bije je w łóżku, bo chcą się czuć zniewolone. Po prostu lubi ból. Stwierdziła, że jest intensywniejszy od najsilniejszego orgazmu, jaki miała, gdy pewnej nocy przyśniła jej się chmura w kształcie wielkiego kutasa; powiedziała, że lubi być poddana, ale nie mnie, tylko bólowi. Czuła się wtedy większa niż cały Wszechświat, bo cały Wszechświat był bólem, nie tylko nie liczyła się wówczas przestrzeń i okoliczności, nie liczył się również czas. Nie było czasu w obliczu bólu. Prawie jakby była nieśmiertelna. A teraz nagle zrobiła się wyszczekana. Nie. Nienawidzę nie mieć kontroli. Cholerna wóda. – KURWA, rozwiąż mnie, mówię! Zabiję tę kobietę. Przez kobiety zostanę kiedyś gejem. Pedałem. * – Michał – wychrypiałem, usiłując otrząsnąć się z szoku. Miałem nawet w dupie fakt, że przeklinam, być może to właśnie przeraziło mojego biednego brata. – Michał. Przecież nie możesz być pedałem. No jak nie mogę, mówiło spojrzenie mojego brata, błaganie w oczach mojego brata, drżące po babsku wargi mojego brata, mojego brata pedała. Nienawidzę pedałów! Mój brat nie może być pedałem, pedałów w ogóle nie ma, nie można chcieć przelecieć faceta, to niemożliwe, obrzydliwe i straszne. Właśnie sobie wyobraziłem, jak mój brat robi jakiemuś wielkiemu mięśniakowi ze stacji benzynowej dobrze, poruszając przy tym głową jak Julia. Co mam teraz zrobić? Oszalał? Dlaczego w ogóle mi o tym mówi? Dopiero w tym momencie dotarło, że mówi, bo chce, żebym go jakoś wsparł, poparł, zrozumiał, zaakceptował… – skończyły mi się słowa, których uczą w podstawówce, dźgając wskaźnikiem w kartonowego murzyna. Zwariował. Mam zaakceptować fakt, że mam brata pedała? Bezgłośnie wymówiłem to zdanie trzy razy, za każdym kolejnym inaczej je akcentując. Mam brata pedała. Mam brata pedała. Mam brata pedała. Dzień dobry, jestem Grzegorz, mam brata pedała i chciałbym u państwa pracować. Cześć, mała, jestem Grzegorz, mam brata pedała, skoczysz na drinka? Mamo, nie mogę teraz rozmawiać, mam brata pedała. Żartujesz, mały. Bracie pedale. Mimo wszystko się starałem.

– Posłuchaj, eeee… Jesteś pewny? Kiwnął głową. Zaraz się rozbeczy. Jeśli się rozbeczy, będę musiał mu maznąć. – Ale czy ty już… No wiesz… Dlaczego nie mogłem po prostu zapytać: „Michał, uprawiałeś seks z facetem? Michał, słuchaj, a dupa cię nie boli?”. – Nno… W pewnym sensie… – Jak to, kurwa, w pewnym sensie? Jak w jakim sensie? TO się robi albo nie, rozumiesz? Że co?! Skoczyło na mnie zębate widmo ojca, przeklęta zjawa potrząsająca mną i skrzecząca: „Rozumiesz? Rozumiesz? Rozumiesz? Masz brata pedała, rozumiesz? TO się robi tak: kiedy mężczyzna czuje, że jego prącie jest sztywne…”. Mój mózg pracował na takich obrotach, że gdyby nie uszy, pewnie by się przegrzał. Podsuwał mi paskudne wizje, wciąż z udziałem gościa ze stacji benzynowej. Że co mój brat mógł robić? Oralny? Analny? Jakieś zabaweczki? Czy ten facet goli sobie… Niemal błagałem Michała wzrokiem, tak jak on przed chwilą błagał mnie. Powiedz to, proszę, powiedzże coś… – Grzesiek – załkał Michał, czy też Michalina. – Kochasz mnie? Nie wierzę. – Tak – popatrzyłem mu w oczy, spokojnie, gładko. – Zawsze będę cię kochał, kimkolwiek byś był. A ja przez całe życie, do dziewiętnastego roku bycia członkiem rodziny Richterów, myślałem po prostu, że mój brat jest słaby. Że zwyczajnie mam nim nie być, a wtedy wszystko będzie dobrze. A on jest ciotą. (Ja pierdolę). I tak, przytuliłem go. Chociaż kłamałem. Nie mógłbym kochać swojego brata pedała. * Oparłem się o framugę. Jasna cholera. Nie przewróciłem się, raczej ktoś wyrwał mi grunt spod stóp, jakby to był dywan. Jestem pijany i rozmyślam o swoim bracie pedale. Dosyć tego. Uspokoiłem się. Panuję nad tym. Mogę panować nad nią, mogę i nad sobą. Tak? Jokasta? – Jokasta – warknąłem, w tym domu można tylko wrzeszczeć i warczeć. – Jokasta, kurwa, dawaj nadgarstki. (Nigdy nie przeklinaj, synu).

43


opowiadania • miniatury • prozA

– Co się z tobą dzieje? – Jokasta rozcierała sobie z sykiem przedramiona. Nawet nie pofatygowała się, żeby założyć spodnie na tyłek, po prostu wciągnęła szorty. Bezmyślnie gapiłem się, jak tu i ówdzie jej się wżyna. Oho, a to co, stanika też nie założy? Ciekawe, swoją drogą, stoją jej z zimna czy z podniecenia? Gęsiej skórki nie ma, tak że… (Kurwa), mogłaby ogolić pachy… – Kurwa mać, Grzesiek, pedale, ogarnij dupę! Nie przeklinaj, Jokasta. Co? Że jak? Że… – Powtórz. – Chory czy co… – Powtórz. – Daj spo… – Nie jestem pedałem, rozumiesz?! – ryknąłem i z miejsca tego pożałowałem, bo kiedy już ryczałem, zaraz musiałem się czymś zamachnąć. Kurwa, kurwa (nie… zamknij się, stary pierdzielu), to chyba jasne, że nie jestem żadnym pedałem; nie wiem dlaczego, ale perspektywa bycia pedałem wydała mi się straszna. Okropna. Naprawdę. Nic gorszego. Nic gorszego od Michała – pedała. Pejcz trzasnął o ziemię, najpierw właściwą częścią, potem rączką (rękojeścią, uchwytem), potem krzesło, a krzesło już… Nie uderzę jej, nie uderzę za żadne skarby, nie krzesłem… – Powtórz, kurwa! Powtórz! A jak już ryczałem, musiałem rzucać. * Marcin miał obłęd zamiast oczu. Właśnie się dowiedział, że matka powiesiła się w pokoju, w którym spędził dziesięć lat, nad łóżkiem, w którym spał przez siedem. Nie dziwiłem się. Dziwiłem się sobie, że w ogóle mnie to nie rusza. Szczęki mi się zaciskały. Musiałem. Nad sobą. Panować. – Nie zabiłem twojej matki, synu, co ty bredzisz? – Tato – nie mam pojęcia, jakim cudem mówił ani jak to zrobił, że nie połamał zębów. – Ty chuju. Gnoju. Skurwielu. Zabiłeś moją matkę. Zamordowałeś. Bardzo. Cicho. Bardzo. Spokojnie. (Kurwa. Jego. Mać). – Nie. – Tak! Zabiłeś! Może nie ręką! Ale zabiłeś matkę, rozumiesz, zasrany moczymordo, czaisz? Usłyszałem tylko jedno słowo. Swoją drogą, akurat w tym momencie byłem pełen podziwu. Już się bałem, UKŁADAMY

u k ł a d a m y

44

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

że mój syn będzie jak Michał (mój brat pedał), że będzie maślaną ciotą. Ale co on sobie myśli, szczyl mały, gnojek jeden, kurwa, kurwa, no ja pierdolę (nigdy nie przeklinaj, synu), nie. Nie, nie, nie, nie można bić dziecka, nie wolno! (Rozumiesz?) Krzesło przeleciało przez stół. Zachwiałem się. Gdzie jest Marcinek? Kiedy widzi się podwójnie, trzeba celować w środek. Widzę dwa stoły, cztery krzesła, dwie lampy i nawet dwie podłogi, założone na siebie jedna na drugą, i przy tym ani jednego Marcinka. Marcinek, synu, gdzie się schowałeś? A potem, nagle – wcale nie stopniowo, po prostu jak kubłem w mordę – uspokoiłem się. Mój syn. Mój syn leżał ze śliwą pod okiem i chyba krwiakiem na policzku, rozbitą wargą, ale nie charakterem. Mój syn. Nie synek, synuś, jestem ojcem, nie tatusiem. Mój syn nie rozpłakał się, chociaż wiedziałem, że rozryczy się zaraz po wyjściu, a tego, że pójdzie w cholerę, byłem pewien. Jego ojciec również się nie rozryczał. I nigdy donikąd nie poszedł, bo po prostu nie miał dokąd. Wtedy podarowałem mu wszystko, co miałem. Postanowiłem być lepszym ojcem niż jego dziadek. – Tak, synu. Zabiłem twoją matkę. Pozwoliłem mu się znienawidzić. Po to tylko, żeby matka mojego syna nie została Andrzejem Richterem. * – Grzesiek. Grzegorz. Patrz na mnie. Nie uciekła, ale też i ja jej nie uderzyłem. Zatrzymałem się w powietrzu. Po raz pierwszy w życiu. Nie mogłem się zatrzymać przy swoim dziecku? Przy swojej żonie? Może mogłem. A może mój ojciec mógł tego dnia nie pić. Może nie zamordowałby Andrzeja Richtera. Może ja nie chciałbym teraz zamordować wszystkich. * Ojciec nie przejął się tym, że dziadek nie żyje, myślał tylko o tym, że go zabił. Że on jest mordercą. Naturalnie tego nie powiedział; trząsł się, płakał, prawie mu współczułem, jęczał coś, że światła popsute, że on miał pierwszeństwo, że co to za drogi, słowem – bredził. Matka nic nie powiedziała. Popatrzyła w przestrzeń, a raczej w tył własnej głowy. I zemdlała. Zanieśliśmy ją z Kamilem do pokoju, cholerny Michałek zaczął ryczeć i do niczego się nie nadawał. Wlekliśmy ją w pełnym męskiej godności milczeniu, nie przytuliłem brata, nie


pocieszyłem go, powinienem, ale i on nie powiedział do mnie słowa. A zresztą – co miałem powiedzieć, no co, że tak miało być, że w niebie jest Pan Jezus i on bardzo potrzebował dziadziusia, tak? Kamil miał wtedy trzynaście lat, wiedział, że to nie był żaden „dziadziuś”, nie ma czegoś takiego; był Andrzej Richter, niedołężny alkoholik, który zawsze chciał być ojcem i dziadkiem, a był tylko Andrzejem Richterem. Zdawał sobie sprawę, że Pan Jezus nie potrzebuje do niczego Andrzeja Richtera, nawet gdyby nie był Andrzejem Richterem, tylko saksofonistą, malarzem albo znanym naukowcem, który wynalazł wehikuł czasu. Myślę, że wtedy Kamil zaczął podejrzewać Pana Jezusa o bycie sadystą; wtedy się to musiało zacząć, „to” – mam na myśli nienawiść do całego świata, której ja nie mógłbym z siebie wykrzesać za żadne skarby. „To” w wykonaniu mojego brata, który nigdy nikogo nie uderzył i nie skrzywdził, było znacznie powyżej moich możliwości. „To” objawiało się taką niechęcią w oczach, w każdym ruchu, geście i co tam ludzie robią, we wszystkim. Do tego stopnia znienawidził świat za zabijanie Andrzejów Richterów, że poszedł na medycynę, aby podjąć męczeńską, katorżniczą pracę Syzyfa i codziennie cierpieć śmierć Andrzeja Richtera na sali operacyjnej. Niby nie powinien aż tak zareagować, przecież od tamtego czasu przeżył znacznie więcej, w tym samobójstwo najlepszego przyjaciela i rozwód. Ale na tym „to” polegało. Kamil w wieku trzynastu lat zdecydował, że nie pogodzi się ze śmiercią Andrzeja Richtera. Postanowił też, że będzie towarzyszył jego śmierci aż do dnia, gdy sam stanie się Andrzejem Richterem. Poważna, męska decyzja. Beatka szmatka udała, że pogodziła się ze zjawiskiem śmierci właśnie wtedy, kiedy jej brat uznał, że zrobi coś dokładnie odwrotnego. I okłamała wszystkich, zrobiła nas w jajo, bo nienawidzi alkoholu i pokoju Andrzeja Richtera i nie może patrzeć na ojca. Michał Richter w ogóle się nie zmienił, popłakał i pozostał Michałem Richterem, co było jeszcze bardziej przerażające. A ja nie wiem, kim byłem, jakoś się zmieniłem, na pewno; niemniej jednak – jak nie znałem siebie przed śmiercią, tak nie znałem siebie po niej, więc w gruncie rzeczy żadna zmiana chyba nie nadeszła. Ach, pieprzyć to. Może wcale nas to tak nie uderzyło, może sobie wmawiam. Chrzanić, ze starego pokolenia została tylko matka. A kiedy do niej mówię, czuję, jakbym rozmawiał ze zwłokami. Babcia po prostu zwariowała do

reszty i też umarła, w wieku osiemdziesięciu dwóch lat, nie ma w tym nic dziwnego. Ojciec, śmiać mi się chce, umarł na raka płuc, nie zapaliwszy w życiu ani jednego papierosa. Wyobrażam go sobie konającego na łóżku szpitalnym, pytającego w przestrzeń: „Rozumiesz?”. Zamordowawszy teścia, postanowił wyprzeć się mordu i doprowadził swoim zachowaniem matkę do niemej pasji, ale był za głupi albo zbyt tchórzliwy, żeby to pojąć. Matka wyżywała się na nas, udając,że tego nie robi. Wszyscy udawaliśmy. Tylko Andrzej Richter nie chciał udawać, że żyje. Gdyby umarł na zawał, byłoby w porządku, bolałoby, ale przynajmniej nasze pokolenie pogodziłoby się wreszcie ze śmiercią. Zamordował go mój ojciec, więc jest tak, jakby naszej rodziny już nie było. Chyba przestała udawać, że istnieje. * Głupia wóda. I teraz siedzę na własnej podłodze, przytulany przez babę, którą dopiero co lałem pejczem. Co ona, nie boi się mnie? W ogóle? Nawet kiedy wziąłem znowu do ręki ten sam pejcz i tnę nim powietrze, robiąc niewidzialne bruzdy na ciele ojca? Zawsze uważałem, że nałogowcy i damscy bokserzy są obrzydliwi, a tymczasem się okazało, że dla kobiet to najlepsza partia. One wręcz czekają, aż znajdą jakiegoś wariata, żeby móc się łudzić, że są dla niego światełkiem w tunelu. Wykłócają się o te litry wódki, tony kokainy, stosy zakrwawionych łyżeczek i kopce petów, nie zauważając, że same są ciężko uzależnione od własnego krzyża. Jezus powinien być kobietą. Zawsze tak myślałem, bez względu na to, czy patrzyłem na swoją matkę, na Julię, siostrę czy na tę dziwkę odmrażającą sobie właśnie za drzwiami tyłek. Nawet kiedy dochodziłem, obojętnie w jakiej pozycji, czułem przez skórę katorżniczą pracę tych kobiet i ich zbolałe orgazmy; tak jest, nawet gdy biłem słabo albo wcale, wiecznie czułem, że to dla nich bardziej cierpienie niż przyjemność. Julia powiedziała mi kiedyś, że uczucie kobiecego orgazmu jest podobne do uczucia rozpadania się na kawałki. Wzruszyłem na to ramionami, ale tak się złożyło, że po Julii miałem wiele kobiet, w tym jedną poetkę. Przypomniałem sobie o słowach mojej dziewczyny, późniejszej żony, późniejszej nieboszczki, kiedy prawie złamałem piszczel tej wrażliwej poetce, gdy odmówiła przywiązania nogi do ramy łóżka. Przewróciła oczami. – Nie, to nie do końca prawda. To raczej tak, jakby roz-

45


padało się nie ciało, tylko… bo ja wiem… jakby skóra i mięśnie pozostawały na miejscu, ale wszystkie neurony eksplodowały od środka. Zwłaszcza te od pasa w dół. Nigdy mi się nie zdarzyło, żeby ktoś był tak dobry, żebym pękła wyżej. Zarobiła za te słowa plaska w dupę. Nie, nie takiego figlarnego, dla żartu, żeby tylko upokorzyć. Biję, żeby bić. Och, mam straszliwy burdel w głowie, w mieszkaniu i wszędzie. Dupa. Też się podniosę. Jestem alkoholikiem. Oni po wszystkim się podnoszą. – Grzegorz. Mówi do mnie łagodnie. Mów. Ale nie zmuszaj do odpowiedzi. Mów, proszę. – Grzegorz. Chodzi o żonę? O syna? O seks? Z tym się można pogodzić. Ja się pogodziłam. Gówno się pogodziłaś. Popatrzyłem na nią. To lesba. Wpadła kiedyś na to? To pieprzona lesba. Musi się zmuszać do seksu z facetami. O żonę? O syna? Moja żona się zabiła, o tym wiedziałem. Mój syn wiedział, że zabiłem ją ja. Ona prawdopodobnie w ogóle nie wiedziała, że się zabija albo że jest zabijana. Niektórzy ludzie zabijają się tak, jak inni piją, ćpają albo palą papierosy; pije się, bo się pije, ćpa się, bo się ćpa, pali się, bo się pali, bije się, bo się bije, zabija się, bo się zabija. Cała reszta to tło, którym próbuje się przykryć tę jakże mądrą prawdę. Tło jest zawsze zbyt mętne, prędzej czy później z każdego wylezie sakramentalne, pijackie, masochistyczne, sadystyczne, samobójcze: „Bo tak”. O seks? – Wyjdź już. Wyjdź, proszę. Muszę zostać sam. Naprawdę muszę. Popatrzyła mi w oczy. Kogoś mi w tym przypominała. Tyle tylko, że była mądra, ukrywała to skrzętnie, ale była; wiedziałem to. Byłem pewien. – Rozumiesz? Zrozumiała. 

reklama

opowiadania • miniatury • prozA

Tw orz

ym

y

dla ciebie studio BLacK to grupa specjaListów Z wieLoLetnim doświadcZeniem w reKLamie i poLigrafii. nasZe dZiałania oBejmują: • projeKtowanie graficZne (cZasopisma, uLotKi, reKLamy, roLLupy, Banery, foLdery, wiZytówKi, itp.) • druK • oKLejanie samochodów • gadżety reKLamowe • projeKtowanie stron www • Banery internetowe

UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

• e-maiLingi i preZentacje muLtimediaLne.

u k ł a d a m y

46

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Marianna Szygoń

Zatarty trop

–J

edź! – rozkazał. Beth nie wykonała polecenia, ogarniając zbaraniałym wzrokiem spoconą twarz obcego mężczyzny, który właśnie wpakował się na fotel pasażera. Wysadziła Ethana przed szkołą, ale nie wpadła na to, by zablokować drzwi, gdy dzieciak wysiadł. Światła zmieniły kolor na zielony, kierowcy z tyłu zaczęli wściekle trąbić, a ona zdołała wydobyć z gardła jedynie krótki, żałosny jęk: – Ale… – Ruszaj, kurwa! – ryknął intruz, wciskając jednocześnie pod jej żebra zimny przedmiot o wąskim, ostro ściętym końcu. – Już! Wyraźnie poczuła go przez cienki materiał lekkiej bluzki. Pistolet czy nóż? Nie ośmieliła się spojrzeć w dół.

Stopa sama odnalazła pedał gazu, samochód ruszył z piskiem opon, ponownie witany jazgotem klaksonów, tym razem ze strony tych, którym przecięła drogę. Od zderzenia z pędzącą furgonetką dzieliły ją milimetry. – Przejechałaś na czerwonym – zagrzmiał, głębiej wbijając twardy przedmiot w bok Beth. – Na drugi raz rób, co mówię! Instynktownie odchyliła ciało w bok i wstrzymała oddech, zagryzając wargi aż do krwi. Na przekór bólowi i przerażeniu, wyciskającym łzy z oczu, radio beztrosko mruczało pretensjonalną piosenkę o miłości. Why won’t you release me – podpowiadał refren. – Mam syna… Puść mnie – wyjąkała. – Bierz auto i jedź, dokąd chcesz!

47


opowiadania • miniatury • prozA Niespodziewanie cofnął dłoń. Kątem oka dostrzegła, jak ukrywa pod kurtką pistolet, wciąż jednak kierując lufę w jej stronę. – Nie jestem złodziejem. Ty pojedziesz. – Odsunął się, wygodniej siadając w fotelu pasażera i dodał: – Nie utrudniaj, bo dzieciak zostanie sierotą. I tak zostanie, przemknęła jej przez myśl ponura wieszczba. Zagryzła wargi jeszcze mocniej i nerwowo zacisnęła palce na kierownicy. Kolejne skrzyżowanie powitało ich czerwienią. Pierwszym, co przyszło jej do głowy, był pomysł, by pchnąć drzwi, zerwać się z fotela i uciec. Musiałaby jednak wpierw odpiąć pas. Czy on naprawdę strzeli, gdy tylko zacznę mocować się z zamkiem?, rozważała przez długie niczym wieczność sekundy pozostałe do zmiany świateł. Nie starczyło jej odwagi, by to sprawdzić. *** – To twoja matka? Ethan nieznacznie skinął głową. Przywykł do obojętnych, wyzbytych z ciekawości spojrzeń, jakimi postronni obdarzali pogniecione zdjęcie. Fotografia zatrzymała czas dla niespełna czterdziestoletniej okularnicy, odzianej w bury, równie niemodny jak fryzura sweter. Nie pamiętał matki innej niż na tym zdjęciu, jakby kawałek papieru, poprzecinany rysami zagięć, zawłaszczył całą jego pamięć. – Dawno było robione? – Piętnaście lat temu. – No, to mamunia wygląda teraz zupełnie inaczej. – Sprzedawca w minimarkecie przy stacji paliw z ironicznym skrzywieniem warg, mającym uchodzić za uprzejmy uśmiech, oddał zdjęcie. – Świeższego nie masz? – Nie. – Chłopak złożył je na pół i schował do kieszeni. Czuł, że nieuprzejmy Metys zaraz zada jeszcze jedno rzeczowe pytanie, a odpowiedź, której Ethan będzie musiał mu udzielić, sprawi, że grubas w brudnym mundurku z logo dużej sieci paliwowej przestanie traktować go poważnie. Nic nowego. Zdążył przywyknąć. – A kiedy niby miała bywać w tej okolicy? – spytał miejscowy, widząc markotną minę chłopaka, raczej po to, by przyspieszyć koniec rozmowy niż ze szczerej chęci pomocy. – Właśnie wtedy. Wypłaciła gotówkę z bankomatu naprzeciwko – padła odpowiedź. – Potem prawdopodobnie UKŁADAMY

u k ł a d a m y

48

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

tu zatankowała. – Byłaby na nagraniu. Też mamy kamery. – Sprzedawca ukrył dłonie w kieszeniach i znudzony, zaczął wypychać je pięściami. – Wtedy mieliście awarię. Metys zamrugał kilka razy, po czym wydął usta i wodząc mętnym spojrzeniem między pustawymi półkami, przyznał: – Tak, rzeczywiście… Faktycznie, przypominam sobie… Serce Ethana zabiło mocniej, choć rozsądek podpowiadał, że to kolejny fałszywy alarm. – Taak – ekspedient dokończył po chwili namysłu. – Rzeczywiście tam kiedyś był bankomat. Ale zlikwidowali, przecież wszyscy teraz płacą paypassem. Chłopak odwrócił się na pięcie i wypadł ze sklepu, w odwecie zrzucając po drodze towary z mijanych regałów. Minimarket był ostatnim miejscem, które miał odwiedzić w tej mieścinie. Ścigany wrzaskami oburzonego sprzedawcy, rozchlapując pośniegowe błoto, dopadł zdezelowanego mustanga i z rykiem silnika wyjechał na szosę prowadzącą do mostu na rzece Columbia. Znowu wyszedł na idiotę. Przez nią, pomyślał z wściekłością. Rzuć to w cholerę, usłyszał w głowie głos ciotki. By go zagłuszyć, podkręcił głośniej odtwarzacz. Otworzył szeroko okno; mroźne powietrze skutecznie studziło rozpaloną skórę, nerwy też puściły szybciej, niż się spodziewał. Nie wrócę więcej do Vantage, obiecał sobie. Nie pierwszy raz. *** – Uuu, biednie – orzekł, zaglądając do czerwonej portmonetki. Wysłużony chevrolet Beth przemykał główną ulicą niewielkiego miasteczka, ale szeroko rozlokowane schludne domki i scenki z życia na prowincji niewiele obchodziły porwaną. Od dobrej chwili obserwowała ukradkiem, jak porywacz przegrzebuje jej wielką workowatą torebkę. Z początku uważała, że robi to z nudów, ale szybko pojęła, że poszukuje czegoś konkretnego. Pieniędzy. A podobno nie jesteś złodziejem, pomyślała z przekąsem. – No cóż, czas skorzystać z debetu – oznajmił w końcu. – Niedaleko zajedziemy z pustym bakiem. Łypnęła okiem w bok – trzymał kartę kredytową pomiędzy dwoma palcami tak, jak trzyma się papierosa, by następnie wsunąć plastik do kieszeni na piersi. Lekko


oblizała spieczone wargi i z wysiłkiem przełknęła zgęstniałą ślinę. – Niedaleko zajedziemy z pustym bakiem – powiedział. Czyżby czekała ich długa podróż? – Chciałabym papierosa – wymamrotała przez ściśnięte gardło. – Kolejna paląca mamuśka. – Facet zanurzył rękę w torbie i wygrzebał stamtąd pomiętą paczkę winstonów, wyjął jednego i zapalił. Resztę schował do kieszeni, ignorując prośbę kobiety. – Moja była taka sama. Wredna, samolubna suka. Uwielbiała kurzyć w pokoju dziecinnym. Pamiętam, jak podpalała podczas karmienia. W jednej ręce fajka, na drugiej siostra. – Głęboko zaciągnął się dymem i ostentacyjnie strząsnął popiół do torebki. – Przyznaj, Matko Święta od Nieustającego Jarania, twój dzieciak też już jest nałogowcem. – Nie – jęknęła cicho, czując łzy napływające do oczu.

twardego tworzywa poczuła żar gaszonego we wnętrzu dłoni niedopałka. Nie pozwolił jej cofnąć ręki, przytrzymując przegub trzema wolnymi palcami. – Nie będziesz uciekać ani z nikim gadać. – Rozluźnił uchwyt, rzucił jej kartę na kolana i dobył broni. – Nie wchodzisz do środka. Załatwiasz bankomat i wracasz. Wytniesz mi jakiś numer, to strzelę w plecy. Tobie i każdemu, z kim zamienisz choćby słowo. Rozumiesz? W milczeniu skinęła głową. Łykając łzy, wysiadła z samochodu.

Straciła ochotę na papierosa. Powędrowała spojrzeniem ku zegarowi na tablicy rozdzielczej. Za parę godzin mały skończy lekcje i będzie na nią czekał. Do tej pory zawsze odbierała go na czas. Chrząknęła dla dodania sobie odwagi i zaczęła cicho: – Pozwól mi zadzwonić do bratowej… Ktoś musi pojechać po Ethana do szkoły. Proszę… Nadal palił, leniwie podnosząc papierosa do ust i ze stoickim spokojem na twarzy strzepując popiół. Wyglądało na to, że rozważa prośbę. Albo że wcale nie słucha. – Proszę – powtórzyła. – Nie powiem ani słowa o tobie, przysięgam. – Zatrzymaj się – powiedział nagle i wskazał przestronny parking przed samotnym pawilonem handlowym. – Tam. Skwapliwie wykonała polecenie. Drżącymi palcami przekręciła klucz w stacyjce, po czym obróciła głowę i spojrzała z nadzieją na porywacza. – Pozwolisz mi? Mogę zadzwonić? – pytała gorączkowo. – Mogę? – Najpierw pójdziesz do bankomatu. – Zrzucił torbę z kolan i wepchnął ją stopą w niszę pod deskę rozdzielczą. Potem wyciągnął z kieszeni kartę kredytową. Papieros między palcami drugiej dłoni nieubłaganie zamieniał się w rolkę popiołu. – Wyciągniesz, ile zdołasz. Później zobaczymy. Z ociąganiem sięgnęła po plastik. Zahipnotyzowana przez przenikliwe ciemnobrązowe oczy patrzące spod krzaczastych brwi, nie zauważyła, że mężczyzna wcale nie podaje jej karty. Krzyknęła z bólu, gdy zamiast

w ogóle to obiecywała. Słowa ciotki, relacjonujące ostatnią rozmowę telefoniczną z młodszą siostrą męża, brzmiały za każdym razem podobnie, choć z biegiem czasu wkradała się między nie dysharmonia fałszywych wspomnień. Piętnaście lat to szmat czasu, a pamięć potrafi płatać figle. Jedno pozostawało niezmienne: nagranie z monitoringu bankowego. Dość marnej jakości, ale matkę dało się na nim rozpoznać. Emerytowany detektyw, który udostępnił chłopakowi film, bez przekonania życząc powodzenia, sam prawie od razu poszukiwań zaprzestał. Oficjalnie nie wykreślono jej z list osób zaginionych, nie uznano też za zmarłą, choć z rzeki na granicy rezerwatu Coeur d’Alene wydobyto należący do niej wóz. Ethan odwiedził wszystkie szpitale w okolicy, ale w tamtym czasie do żadnego nie przyjęto Beth Dembowsky ani mogącej za nią uchodzić Jane Doe. Jakby zapadła się pod ziemię. Wielokrotnie pokonywał drogi prowadzące z rodzinnego Ellensburga przez Vantage do granicy stanu i dalej, przez rezerwat, aż do miejsca, w którym znaleziono samochód. Odwiedzał stacje paliw, przydrożne bary, kościoły i motele, wszędzie wypytując o starych pracowników, bo tylko oni mogli coś pamiętać. Omijał zagubione w dolinach farmy, kluczył wśród lesistych, łagodnie falujących wzgórz, z respektem spoglądając ku górom na horyzoncie. Wybierał trasy, które podpowiedziałby mu GPS, gdyby z niego korzystał, bo przecież matka, jako prawdziwa mieszczka, nie wyszukiwałaby dróg trudnych i niebezpiecznych. Zakładał, że po wyjeździe z Vantage wybrała główną

*** – Zadzwoniła koło południa. Nie zdążę przyjechać po małego, spóźnię się. Tak powiedziała. Odbierz go ze szkoły, okej? Wrócę późno, mówiła. Wyrodna suka! Nigdy nie wróciła. I Ethan wcale nie był pewien, czy

49


opowiadania • miniatury • prozA szosę prowadzącą na północny wschód i nie porzuciła jej, dopóki nie musiała wjechać na teren rezerwatu. Czego miałaby tam szukać, nie wiedział. Nie mieli indiańskich przodków. Może się zgubiła? Chyba że to nie była ona, tylko ktoś, kto przemocą zabrał jej samochód. Ale o tym wolał nie myśleć. Nie miewał przeczuć. Wierzył, że kiedyś, choćby przypadkiem, trafi na szlak, który przemierzała piętnaście lat wcześniej. Nie miał innego wyjścia. Podporządkował poszukiwaniom życie osobiste, rzucił szkołę, odtrącił dziewczynę, poświęcił pracę, popadł w konflikt z rodziną. Bywało, że miał ochotę dać za wygraną. Czasem, rozgoryczony ludzką niepamięcią, jechał przed siebie bez celu, byle dalej od miejsca, w którym nie było już śladu po zatopionym samochodzie matki. Tak jak wtedy, gdy pędził szosą numer dziewięćdziesiąt pięć na południe, gnany wibrującym w głośnikach growlem, prawie nie zdejmując nogi z gazu. Gdyby nie matka, mógłby tak jechać aż do Las Vegas. Gdyby nie matka. Ciemny radiowóz policji stanowej pojawił się znikąd. W słabym świetle gasnącego słońca lśnił prawie idealną czernią, odblask migającego koguta zajaśniał we wstecznym lusterku jak błyskawica. Zamiast grzmotu zabrzmiał jednak krótki, urwany ryk syreny, więc Ethan posłusznie zjechał na pobocze. Bez słowa podał niewiele starszemu od siebie funkcjonariuszowi prawo jazdy i obojętnie czekał, aż tamten zeskanuje umieszczony na dokumencie kod QR. Wiedział, że za chwilę czytnik nieco większy niż popularne smartfony pokaże dane osobowe, informacje na temat samochodu, a nawet wykaz niezapłaconych mandatów czy wykroczeń drogowych. Uwidoczniłby również listę niedawnych użyć karty płatniczej oraz listę miejsc, w których Ethan poprzednio przebywał, gdyby nie… – Brak aktywnego połączenia z siecią – zauważył policjant, podnosząc znad wyświetlacza surowy wzrok. – Coś nie tak z pańskim urządzeniem mobilnym, panie Dembowsky? – Właśnie. – Chłopak z zakłopotaniem podrapał się po głowie. – Telefon mi padł. – Pół roku temu? Wtedy system lokalizował pana ostatni raz. Ethan zrobił minę zbitego psa. Tak, wtedy, zimą, przypomniał sobie. Jeszcze w Ellensburgu, gdy ostatni raz dzwoniłem do ciotki. – Nooo… Widzi pan, taka sprawa… Coś tam się UKŁADAMY

u k ł a d a m y

50

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

spieprzyło w elektronice, a szczerze mówiąc, nieszczególnie mi się ostatnio wiedzie. Nie stać mnie na naprawę. Pełne dezaprobaty spojrzenie funkcjonariusza zastygło na fantazyjnych tatuażach zdobiących przedramiona chłopaka, prześlizgnęło się po misternych pierścieniach ze stylizowanymi na satanistyczne symbolami, dekorujących każdy zaciśnięty na kierownicy palec, by na koniec powędrować ku licznym kolczykom znaczącym oba łuki brwiowe. – Rząd bezpłatnie wymieni panu na nowy – oznajmił zimno. – Tak? – bąknął Ethan, patrząc w taki sam sposób na wypolerowane guziki i błyszczącą gwiazdę na jego piersi. – Naprawdę? Niezrażony lekceważeniem mundurowy zaczął recytować wyuczoną formułkę: – Wystarczy zgłosić się do najbliższego urzędu burmistrza. Na razie dostanie pan ode mnie tymczasowy lokalizator. Jego wydanie wiąże się z koniecznością uiszczenia ustawowej kaucji w wysokości stu dolarów, która zostanie panu zwrócona w biurze lokalnego szeryfa. – Uhm – z ust chłopaka wyrwał się dźwięk od biedy mogący uchodzić za zgodę. Strata stu dolarów nie bolała go tak bardzo, jak perspektywa korzystania ze Statesbooka, aplikacji od niedawna obowiązkowej dla wszystkich obywateli, i jak fakt, że bycie offline zajmowało przedstawicieli prawa bardziej niż wykroczenie drogowe. – Mandat za przekroczenie dozwolonej prędkości w stanie Idaho… Funkcjonariusz dalej recytował wyuczone kwestie, ale chłopak przestał słuchać. Gdy mundurowy wrócił po lokalizator do radiowozu i na moment spuścił Ethana z oczu, ten zrobił najgłupszą i najbardziej ryzykowną rzecz w życiu. Bez zastanowienia uruchomił silnik, przycisnął pedał gazu i przeciął pustą szosę, wpadając w objęcia bocznej drogi, zdającej się prowadzić donikąd. *** – Skręć tutaj. Beth bez szemrania wykonała polecenie, zjeżdżając w boczną uliczkę. Krótko mknęli międzystanową szosą numer dziewięćdziesiąt pięć, by znowu zanurzyć się w plątaninie mało uczęszczanych dróg. Z początku dziwiła się, że porywacz kazał wyłączyć nawigację i sam wiódł ją sobie tylko znaną trasą pomiędzy niewielkimi miejscowościami. Sprawiał wrażenie, że czuje się


w tych okolicach tak pewnie, jakby właśnie stąd pochodził. Pytanie o cel podróży zbył milczeniem. Gdyby nie niemrawo szemrzące radio, cisza stałaby się nieznośna. Godziny mijały jedna po drugiej i Beth zrozumiała w końcu, co było nie tak: bardziej niż milczenie towarzysza niepokoił brak dzwonków komórki. Nie jej własnej, bo tą po krótkiej rozmowie z bratową porywacz rozbił o kamień, usunąwszy wcześniej kartę SIM. Wyglądało na to, że sam też nie posiada smartfona. Ani razu nie sprawdził przychodzących wiadomości, nie surfował po necie, nie odbierał ani nie wykonywał połączeń. Nie tylko dlatego bała się coraz bardziej. Okolica wyraźnie zmieniała charakter – znikały trawiaste pagórki, coraz większe połacie terenu zaczynał zajmować las. Szosa przeszła w wąską, wyboistą, gruntową drogę i myślami porwanej nieubłaganie zawładnęło przy-

na parkingu obok zabytkowego budynku lokalnego banku. Jasny parter kontrastował z piętrem z ciemnoczerwonej cegły, a kunsztowne łuki okien przywodziły na myśl styl kolonialny. Zaskoczona Beth pozwoliła silnikowi zgasnąć. – Nie mam tu konta – wyjąkała, nerwowo poprawiając okulary. – Masz – odparł, rozbawiony. Odwróciła głowę. Trzymał w dłoni płaski srebrny klucz. – A dokładnie skrytkę depozytową na twoje nazwisko – wyjaśnił. – Interesuje mnie jej zawartość. Pójdziemy tam razem. Jeśli spytają, przedstawisz mnie jako swojego goryla, narzeczonego, brata, wszystko jedno. Pamiętaj, żeby grzecznie odpowiadać na pytania i nie kłapać niepotrzebnie dziobem, bo ktoś zginie razem z tobą. Rozumiesz?

puszczenie, że skończy jako kolejna ofiara seryjnego mordercy. Zagryzała wargi coraz boleśniej, oddychała jeszcze szybciej i płycej, a drżenie opanowujące stopy przenosiło się na pedał gazu. Melodia silnika straciła równy rytm, samochód zgasł raz i drugi, ale jedynym, co usłyszała od porywacza, było oschłe i, jak się jej zdawało, mocno cyniczne: – Weź no się w garść, kobieto. Już niedaleko. Nie uspokoiło jej to ani trochę; brzmiało jak groźba. Serce waliło jak młot. Zaschło jej w ustach, ale jakby na przekór suchości bluzka lepiła się do spoconego ciała, a słona wilgoć bezlitośnie żarła oparzelinę na dłoni. Gehenna trwała aż do momentu, w którym las nagle zrzedł, przechodząc w znajomy pofalowany krajobraz, ze skrytą za fałdami pagórków mieściną. Felton Creek, położone nad strumieniem o tej samej nazwie, powitało ich krzątaniną popołudniowych powrotów z pracy. Zaszokowana Beth, nie wierząc w tak nagłą odmianę losu, przy okazji krótkiego postoju przed przejściem dla pieszych spojrzała pytająco na porywacza. – Co? – Zmarszczył karcąco brwi. – Przecież mówiłem, że niedaleko. Otworzyła usta, ale zaciśnięte gardło nie pozwoliło na wypowiedzenie choćby słowa. Rozważała, czy lekki uśmieszek błąkający się po jego wargach należał do bawiącego się własną nieczystą grą sadysty czy pospolitego, choć groźnego kpiarza. Nie pozostawił jej zbyt wiele czasu na roztrząsanie niuansów swojego charakteru, każąc zatrzymać samochód

– Ale… przecież nigdy tu nie byłam… Skąd nagle… depozyt? – Steve otworzył go na twoje nazwisko – oznajmił, wysiadł z auta, po czym pochylił się i zajrzał do środka, spoglądając na Beth ponaglająco, zdziwiony, że wciąż siedzi w fotelu. – No dalej, idziemy. – Nie widziałam sukinsyna od dziewięciu lat – szepnęła, skonsternowana, i uniosła wysoko brwi. – Kiedy to zrobił? – Właśnie wtedy – warknął, sięgając po jej torebkę. Następnie obszedł samochód i otworzył drzwi po stronie kierowcy. – Wysiadaj, do jasnej cholery. Niedługo zamykają. Wykonała polecenie jak automat. Pogrążona w myślach, równie mechanicznie odebrała torbę z jego rąk i zablokowała centralny zamek. Porywacz chwycił ją za ramię i pociągnął za sobą w stronę banku. – Dobrze go znasz? – odzyskała głos i zasypała towarzysza pytaniami: – Gdzie jest teraz? Dlaczego nie daje znaku życia? Czemu tak nagle zniknął? Żyje z inną? – Zamknij się. Miałaś nie kłapać dziobem, pamiętasz? – Zniecierpliwiony, zatrzymał Beth nagłym szarpnięciem i patrząc jej prosto w oczy, przypomniał szeptem: – Masz zadanie do wykonania. Jak się dobrze spiszesz, może powiem coś więcej. Może. Zamilkła, usiłując wyczytać prawdę z zimnego wzroku, drgających nerwowo szczęk, ściągniętych brwi i niewielkich kropli potu zbierających się na czole i grzęznących w ciemnym zaroście, który zaczynał kiełkować na nieogolonych policzkach. Bał się, zrozumiała. Czego? Demaskacji,

51


opowiadania • miniatury • prozA ochrony banku, zdrady z jej strony? Stali tak, milcząc i mocując się spojrzeniami, na środku trotuaru, obojętnie omijani przez przypadkowych przechodniów. Wreszcie Beth powoli skinęła głową. – Zrobię, co każesz. Ale potem powiesz. – Może – powtórzył. Czując, że uścisk palców na jej ramieniu zelżał, odwróciła się i pchnęła ciężkie skrzydło przeszklonych drzwi banku. Porywacz podążył za nią jak cień. Powie, pomyślała. Wiem, że powie. Nie była tylko pewna, czy to, co chciałaby usłyszeć. *** Gnał wąską gruntową drogą, ścigany przez nieustępliwego funkcjonariusza policji stanowej. Samochód podskakiwał na wybojach, gałęzie krzewów cięły karoserię na zakrętach, raz czy dwa prawie ocierał się o drzewa. Las gęstniał niebezpiecznie, serce Ethana dudniło jak dzwon. Chłopak podejrzewał, że droga za chwilę skończy się przepaścią, jak w słabych filmach akcji klasy B. Ostre, niespodziewane zakręty nie wróżyły nic dobrego, a pokonując każdy kolejny, czuł, że bezpowrotnie wyczerpuje zapas farta, przewidzianego na całe życie. Bywało, że mijał o włos porzucone na poboczach pnie i słupy znaków ostrzegawczych. Po jednym z takich karkołomnych łuków Ethan odkrył, że nieodstępujący go radiowóz gdzieś przepadł; zapewne uparty sukcesor Johna Wayne’a ze srebrną gwiazdą na piersi ugrzązł na poboczu. Zapatrzony we wsteczne lusterko, nie zauważył kolejnego leśnego wirażu. Huk gniecionego metalu utonął w grzmocie eksplodującej poduszki powietrznej. Oszołomiony chłopak nie odważył się poruszyć nawet wtedy, gdy kątem oka zaczął dostrzegać złotawe błyski, a jedynym wyjaśnieniem, jakie przychodziło mu do głowy, był pożar. Warkot towarzyszący tajemniczemu światłu nie przypominał jednak skwierczących płomieni. Niespodziewanie do wnętrza samochodu wtargnął zimny i ostry powiew; ktoś otworzył drzwi i o coś pytał, ale dudnienie w uszach sprawiło, że Ethan nie zrozumiał ani słowa. Potem ostrożnie poruszył głową i choć postać mówiącego dwoiła mu się w oczach, z ulgą odkrył, że zamiast nadgorliwego gliniarza ma przed sobą starszego faceta w kombinezonie roboczym. Potem powoli sięgnął do zatrzasku pasa bezpieczeństwa i po omacku trafiając palcami, uwolnił ciało z jego okowów. Podtrzymywany przez nieznajomego, wysiadł z saUKŁADAMY

u k ł a d a m y

52

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

mochodu. Źródłem złotego blasku okazały się reflektory starej półciężarówki. Chłopak pozwolił poprowadzić się do niej jak dziecko. Szoferka śmierdziała tytoniem, tak jak i cała barczysta postać człowieka, który pośpieszył z pomocą. Nieoczekiwanie zapach papierosów przypomniał Ethanowi matkę. – Lekarza w mieście… – tylko tyle zrozumiał z nieustającej paplaniny nieznajomego. Czuł, że powinien odmówić, ale skojarzenie z dzieciństwem sprawiło, że nie protestował, zwłaszcza że silnik pick-upa zagrał znajomo, kojąco. Uspokajał sterane nerwy autsajdera nawykłego do nieustającej podróży. Drzewa wkrótce zniknęły, a w oddali, tańcząc w rytm podskakującego na wybojach samochodu, zajaśniały światła małego miasteczka. Felton Creek. Zagubiona wśród lasów miejscowość miała nawet niewielką lecznicę, na wyrost określaną mianem szpitala. Przypadkowy ratownik dopilnował, by przyjęto chłopaka w pierwszej kolejności. Nikt z oczekujących pacjentów nie oponował, wyglądało zresztą na to, że wszyscy dobrze się znali. Przyjaznej atmosfery nie zmąciło nawet przybycie zastępcy szeryfa, postawnej kobiety o niezaprzeczalnie indiańskich rysach twarzy, noszącej na naszywce pospolite nazwisko White. Familiarnie gawędziła z personelem, nie zważając na spoconego ze strachu Ethana, i chłopak już zdążył nawet pomyśleć, że nie przybyła do lecznicy z jego powodu, gdy poufale klepnąwszy w plecy lekarza, wypaliła: – Idź na kawę, Joe. Muszę zamienić dwa słowa z naszym królem szos. Siedzący na leżance Ethan odprowadził zrozpaczonym wzrokiem wychodzącego z gabinetu lekarza. Musiał wyglądać jak dziecko, które rodzice po raz pierwszy pozostawiają samo w szkolnym autobusie, bo groźna kobieta w mundurze uśmiechnęła się wyrozumiale. – Narozrabialiśmy, co? – zagaiła i nie czekając na odpowiedź, dodała: – Nie martw się, synu. Stronghorse przyholował twój wóz. Miałeś cholerne szczęście, że na paru guzach się skończyło. Skończyło? Czyżby nie wiedziała, przed kim uciekał? Nerwowo przełknął ślinę, czując nieśmiały przypływ nadziei. – Wyciągnął również z rowu jednego narwańca z policji stanowej. Też zarobił parę siniaków, a jego wóz jest w o wiele lepszej kondycji niż twój. Zapewne bardzo cię to cieszy, synu? Spochmurniały chłopak niezdecydowanie skinął głową.


Nadzieja matką głupich, pomyślał. – Powiesz mi, czym sobie tak nagrabiłeś? – Byłem offline – wychrypiał. – Tylko? Tylko? Co to, do jasnej cholery, znaczy? Zdziwiony Ethan zmarszczył brwi. – Było jeszcze przekroczenie prędkości – przyznał ponuro. Mundurowa sięgnęła po leżący na biurku kapelusz. – Zgadza się – powiedziała, zakładając go. – Po wyjściu ze szpitala zameldujesz się u mnie. Zatrzymuję twoje prawo jazdy, na razie nie wolno ci opuścić Felton Creek. – Zamilkła na chwilę, widać było, że miała ochotę powiedzieć coś jeszcze, ale dopiero na progu dodała z surową miną: – Dla twojego własnego dobra. I nie rozrabiaj, bo cię zamknę. To spokojne miasto, ostatnią strzelaninę mieliśmy piętnaście lat temu.

piechotę powinien do rana dotrzeć do międzystanowej. Wpadł na ślad, może przecież wrócić do Felton Creek, gdy sprawa przycichnie. Czuł jednak, że nie powinien teraz uciekać. I że wcale nie chce tego zrobić.

Piętnaście lat temu? Ethan początkowo z wysiłkiem przetrawiał usłyszane słowa, po czym nagle zerwał się z leżanki i wypadł z gabinetu, by pobiec korytarzem za zastępcą szeryfa. – Proszę pani! – Dogonił kobietę przy drzwiach lecznicy. – Ta strzelanina, kiedy to było? Przez szeroką twarz White przemknął grymas zdziwienia. – W dwa tysiące trzynastym. Co za różnica? – Kiedy dokładnie? Pamięta pani? – Bodajże we wrześniu, ale… – Ktoś zginął? – Jakaś kobieta. Nietutejsza – wyjaśniła. Przymrużywszy powieki, patrzyła, jak chłopak drżącymi dłońmi przeszukuje kieszenie. Skóra wokół jej oczu pokryła się siatką zmarszczek, sprawiając, że funkcjonariuszka wyglądała na starszą, niż była w istocie. – Ona? Powoli wyjęła z dłoni młodego człowieka pogniecione zdjęcie i przez długą chwilę studiowała je uważnie, zanim stwierdziła: – Nie wiem. Nie było mnie wtedy w Felton Creek. Ale sprawdzę. – Schowała fotografię i podniosła wzrok na przejętego chłopaka, szukając podobieństwa. – Matka? – Tak – bezgłośnie poruszył wargami. – Sprawdzę – obiecała, nim zniknęła w przyczajonym na zewnątrz mroku. Ethan został, patrząc na swoje zdeformowane odbicie w szklanych drzwiach, potem powoli obejrzał się za siebie. Nikt go nie pilnował, nikt nie zwracał na niego uwagi. Rozsądek podpowiadał, by prysnąć; nawet na

czasu, nie teraz. Rozglądał się przy tym nerwowo na boki, choć życie w mieście płynęło rytmem równie leniwym, jak przed wizytą w banku. – Skoro masz, czego chciałeś, nie jestem ci już potrzebna – zauważyła, spoglądając ponad dachem samochodu na spiętą, spoconą twarz mężczyzny. – Jedź dalej sam. Uniosła dłoń; w ranie zaszczypało, metal kluczyka brzęknął o dach. – Wsiadaj – warknął. – Teraz zaczną polować także na ciebie, nie rozumiesz? – Kto? – spytała, ale porywacz zniknął w środku. – Kto? – powtórzyła, wsiadając. – Ruszaj – ryknął, wyrywając jej torbę z rąk. – Już! Przestraszona, uruchomiła silnik. Samochód, podskakując na nierównościach niedbale uklepanej ziemi, wytoczył się z parkingu na drogę. – Dokąd? – zapytała cicho, zrezygnowana. – Na północ – odrzekł spokojniej. – Jedź. Prowadziła w milczeniu, zerkając kątem oka, jak mężczyzna nerwowo spogląda za siebie, choć na drodze nie działo się nic podejrzanego. Jego zachowanie coraz mocniej pachniało paranoją i Beth postanowiła, że musi uciec. Nie ma innego wyjścia. Ale najpierw dowie się paru rzeczy. – Skąd znasz Steve’a? – zadała pytanie, zakładając równocześnie, że przy okazji odwróci uwagę porywacza od wyimaginowanego zagrożenia.

*** Sprawa w banku poszła gładko. Zbyt gładko, sądząc z pośpiechu, z jakim porywacz parł do samochodu. Zawartość skrzynki bankowej przyniosła Beth niemałe rozczarowanie – zamiast spodziewanych równo ułożonych zielonych banknotów znalazła w środku jedynie jakąś płytę CD bez opisu. Towarzysz po krótkim namyśle wrzucił dysk do torebki zakładniczki, mrucząc pod nosem coś w rodzaju: Wezmę potem. – Co to jest? – spytała, gdy tylko opuścili budynek. – Nieważne – burknął, ciągnąc Beth za rękę. – Nie ma

53


opowiadania • miniatury • prozA – Znałem – sprostował, sięgając po broń. – Jadą za nami. Sprawdziła we wstecznym lusterku – z bocznej uliczki wyjeżdżała właśnie zwykła półciężarówka. Taka, jakich używają miejscowi. Beth przełknęła ślinę, czując wzbierający niepokój. – Znałeś? Co to znaczy? – Właśnie to, co myślisz – odparł z roztargnieniem, gapiąc się w tylną szybę. – Nie wiesz, co myślę. – Podniosła wzrok; pick-up podążał ich śladem, ale przypisywanie temu faktowi dodatkowych znaczeń wciąż jeszcze uważała za objaw paranoi. – Obiecałeś, że mi powiesz. Zrobiłam to, czego chciałeś, więc… – Później – syknął, nie wyjaśniając niczego. – Szybciej! Wóz miejscowych zjechał na pobocze. Ciemnoszary sedan, który musiał jechać za nim, wyraźnie przyspieszył. Beth nie zauważyła go wcześniej. Instynktownie nacisnęła na pedał gazu, ale dystans między nimi wcale się nie zmniejszał. Coraz rzadziej rozrzucone zabudowania powoli ustępowały miejsca połaciom pustych, trawiastych przestrzeni. W oddali majaczyło ciemne pasmo lasu. Dotrą do niego w ciągu kilku minut. Co będzie dalej, skoro ten świr zdobył już to, na czym mu zależało? – Myślę, że po prostu gówno wiesz. Może nawet wcale nie znałeś Steve’a, a ten klucz zdobyłeś przypadkiem – powiedziała, usiłując opanować drżenie głosu. – To, że ktoś za nami jedzie, też pewnie jest zbiegiem okoliczności... – Zamknij się! – Podniósł głos. – Przyspiesz! Nie pozwól mu wyprzedzać! Szary samochód znalazł się tuż za nimi, przygotowując się do manewru mijania. Beth nerwowo zagryzła wargi, decydując się na ryzykowny krok: nieznacznie zmniejszyła nacisk na pedał gazu i prędkość nie wzrosła. Porywacz to poczuł; natychmiast odbezpieczył broń i wcisnąwszy go pod podbródek zakładniczki, wycedził: – Szybciej! Dotyk zimnego metalu na skórze zmusił ją do działania. Silnik zawył, auto pomknęło przed siebie, zostawiając pościg w tyle. Ale tylko na moment; sedan dogonił ich w mgnieniu oka. Kidnaper wycofał dłoń z pistoletem, wciąż jednak opierając ją o fotel blisko ucha porwanej i w ostatniej chwili zajechał tamtemu drogę, znienacka skręcając. Oszołomiona Beth nie zdołała odbić tego desperackiego UKŁADAMY

u k ł a d a m y

54

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

pchnięcia i samochód wypadł na pobocze, grzęznąc w piachu. Ciemny sedan też nie utrzymał się na szosie, lądując w porośniętej usychającą trawą skarpie. Zakładniczka skamieniała, z trudem łapiąc dech. Jak z oddali docierało do niej szczęknięcie otwieranych drzwi i pośpieszne kroki na asfalcie. Z odrętwienia wyrwał ją ogłuszający huk; odruchowo zakryła uszy dłońmi. Mimo strachu spojrzała za siebie: porywacz otworzył ogień do ludzi z szarego wozu, oddając strzał za strzałem. Tamci odpowiedzieli tym samym. *** Nie przypuszczał, że kiedykolwiek z własnej woli wsiądzie do radiowozu. W samochodzie zastępcy szeryfa nie czuł się pewnie, ale chwilowo cała niechęć, jaką żywił do przedstawicieli prawa, zeszła na dalszy plan. Nie umieli, nie chcieli przecież znaleźć jego matki i od zawsze miał im to za złe. Nie zależało im, wiedział to aż nazbyt dobrze. Jedynie Indianka z Felton Creek przejęła się swoją rolą i nie zbyła Ethana wzruszeniem ramion, a teraz miała mu coś do powiedzenia. Nie zdradziła co, ale i tak przeczuwał, dokąd jadą. Krótka przejażdżka nie przyniosła mu rozczarowania, potwierdzając to, czego podświadomie oczekiwał, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Przystanęli przed miejscowym cmentarzem. Dozorca zaprowadził ich do jednego z nagrobków, gdzie wszystkie wątpliwości Ethana rozwiały się jak dym. W zawstydzenie wprawił go tylko fakt, że najpierw poczuł ulgę, dopiero potem żal. – Tu ją pochowano. – Słowa zastępcy szeryfa niosły więcej smutku, niż potrafił wykrzesać z siebie syn zmarłej. – Na jej własne życzenie. – Jak to? – bąknął chłopak, wodząc nieprzytomnym spojrzeniem po starannie przyciętej, choć już zeschłej trawie i zadbanych płytach nagrobnych. Nawet mogiła obcej dla miejscowych kobiety nie różniła się od reszty. – Podobno przed śmiercią zastrzegła, że chce zostać w Felton Creek. – Nie rozumiem. – Zatrzymał wzrok na funkcjonariuszce i marszcząc czoło, spytał: – Nie prosiła, żeby powiadomić rodzinę? Poza tym była na stanowej liście osób zaginionych. Nikt nie skojarzył nazwiska? Przecież piętnaście lat temu internet był już dość powszechny, nie? White zmarszczyła brwi w zdziwionym grymasie.


– Nie. Nasza społeczność do dzisiaj obywa się bez tego wynalazku – odrzekła zimno. – Mamy specjalne zezwolenie Kongresu. Na tych samych zasadach dla amiszów zrobiono wyjątek przy ubezpieczeniach społecznych. Tyczy się to jednak tylko enklawy Felton Creek i obywateli miasta. Zaskoczony Ethan zastygł z półotwartymi ustami. Tak, faktycznie, teraz zdał sobie sprawę, że ani w szpitalu, ani w mieście nie widział tabletów, laptopów, smartfonów. Tutejsi nie stronili od elektroniki, ale wszystkie urządzenia, których używali, miały swoje lata, jakby czas tutaj zatrzymał się pod koniec dwudziestego wieku. Krótkofalówka ponad okazałymi piersiami zastępcy szeryfa zabrzęczała przeciągle. – Powinieneś to rozumieć, sam wolisz być offline. – White sięgnęła do urządzenia, wysłuchała komunikatu, po czym dodała: – Wracamy. Przyjechali po ciebie ze

lecz kilka wieczorów, nie znalazła żadnej wzmianki o jedynej strzelaninie w mieście w przeciągu piętnastu lat. Przeczuwała, że sprawa musiała mocno śmierdzieć. Na upragniony trop trafiła dopiero w kartotece biura lokalnego koronera. Raport z sekcji wyglądał na kompletny. Wynikało z niego, że przyjezdna kobieta postrzeliła się sama w hotelowym pokoju i umarła niedługo po nieudanej próbie samobójczej. Jedyne zachowane zdjęcie zwłok mogło przedstawiać kobietę z fotografii Ethana, ale niecelny strzał w skroń zniekształcił rysy twarzy. Skąd wzięła się legenda o rzekomej strzelaninie, pozostawało zagadką.

stanowej. Chłopak po raz ostatni obrzucił ponurym spojrzeniem grób matki. Bez oporu wsiadł do policyjnego samochodu, rozmyślając o czymś intensywnie. – Skoro umarła tutaj, to dlaczego jej wóz znaleziono na granicy rezerwatu? – spytał w końcu. – Nie wiem, synu – odparła mundurowa. – Musiałbyś spytać Burta Stronghorse’a. On wtedy kierował tutejszym posterunkiem. – Nie zdążę – mruknął ze złością Ethan, odruchowo zaciskając pięści. – Nie zdążysz – przyznała lakonicznie. – Więc niech pani coś zrobi. Cokolwiek, żeby mnie nie zabrali. Jeszcze nie teraz. – Nie mogę tak, synu. Ale obiecuję, że pomogę ci, gdy tu wrócisz. Bo wrócisz, prawda? Chłopak nie odpowiedział. Nie odezwał się więcej, nawet wtedy, gdy przekazywała go oficerom policji stanowej. Odjechał, żegnając Felton Creek zaciętą miną i wściekłym spojrzeniem. Funkcjonariuszka wiedziała, że pod płaszczykiem gniewu skrywał niepewność, strach i gorycz, że cała jego wyczerpująca krucjata znalazła tak rozczarowujący finał. Dla White sprawa nie zakończyła się równie szybko. Nie narzekając na nadmiar obowiązków w spokojnej mieścinie, coraz częściej wracała myślą do wątpliwości zasianych przez chłopaka. Wreszcie, któregoś piątkowego popołudnia, pękła i zaczęła przetrząsać archiwum w poszukiwaniu dokumentów dotyczących zajścia sprzed lat. Choć poświęciła na to nie jeden,

czyk w stacyjce i wcisnęła gaz. Koła zabuksowały w piachu, silnik zawył jak opętany i wóz z najwyższym wysiłkiem wytoczył się na szosę, by następnie pomknąć przed siebie z otwartymi drzwiami po stronie pasażera. Nie myślała o tym, że uciekając, pozbawia kryjącego się za samochodem porywacza jedynej osłony przed kulami. Zerknęła we wsteczne lusterko tylko raz – mężczyzna leżał na jezdni, być może postrzelony lub martwy. Gdy ciemny sedan zniknął za zakrętem, zatrzymała auto, ale tylko po to, by zamknąć drzwi. Potem czym prędzej ruszyła przed siebie. Prowincjonalna, wąska szosa wiodła brzegiem ciemniejącego z minuty na minutę lasu, coraz częściej przerywanego pustymi połaciami pól. Beth mknęła nią z duszą na ramieniu, bojąc się zatrzymać przy rozrzuconych z rzadka farmerskich domostwach. Wyglądało jednak na to, że nikt jej nie ścigał. Skrzyżowanie zaskoczyło ją po zmierzchu. Ponad wzgórzem o łagodnych stokach niebo wciąż czerwieniało. Niepewna kierunku, w którym miałaby podążać, odważyła się wysiąść z samochodu i rozejrzeć wokoło, pośpiesznie wypalając papierosa. Kierunek wybrała odruchowo i, jak mniemała, szczęśliwie. Po niespełna kwadransie jazdy minęła radiowóz. Przystanęła natychmiast, bez zastanowienia prosząc funkcjonariusza o pomoc. Wydawało się, że to koniec kłopotów: mundurowy poprosił o wsparcie i kazał jej czekać. Uspokojona, przysiadła na kanapie w tyle policyjnego auta. Niepokój powrócił, gdy zamiast kolejnego radiowozu pojawił się zwykły ford, bardzo podobny do ciemnoszarego sedana. Wysiedli z niego dwaj poważni, oficjalnie

*** Przeraźliwy hałas rozpryskującej się tylnej szyby wyrwał Beth z odrętwienia. Bez zastanowienia przekręciła klu-

55


opowiadania • miniatury • prozA wyglądający mężczyźni. Przypominali agentów federalnych, nie przedstawili się jednak, a już pierwsze usłyszane od nich pytanie sprawiło, że trzymająca papierosa dłoń Beth zaczęła nerwowo drżeć. – Gdzie jest Matthew Juarez? – Kto? – Zamrugała, jakby papierosowy dym nagle zaczął gryźć ją w oczy. – Nie udawaj głupiej. Facet, z którym podróżowałaś. – Został w Felton Creek. Wpadł w szał, zaczął strzelać… Uciekłam. – Nie został w Felton Creek – oznajmił drugi agent. – Mówił, dokąd się wybiera? Beth dopiero teraz poczuła, jak zimny nastał wieczór. Dreszcze zaczęły wędrować po jej zmęczonym ciele. – Nic nie mówił. Nawet jak się nazywa. To skończony świr. – Na pewno? Westchnęła, szukając w pamięci czegokolwiek, co zadowoliłoby rozmówców. – Tylko to, że jedzie na północ. – To znaczy dokąd? – Nie wiem! – wybuchnęła. – Mam to gdzieś, chcę wrócić do domu! – Radziłbym współpracować – oświadczył pierwszy ostro. – Juarez zabił dwoje ludzi w Felton Creek, a na razie nic nie wskazuje, że nie byłaś z nim w zmowie. – Że jak? – Papieros wypadł z palców Beth na jezdnię. – Ja? – Razem opróżniliście skrytkę bankową. Co zrobiliście z zawartością? – On… – Naraz poderwała się z miejsca. – Wrzucił mi do torebki, powinna jeszcze tam być. Mam w wozie, pokażę! Najbliżej stojący agent skinął głową, ale ciemność sprawiła, że wyraz jego twarzy pozostawał zagadką. Kątem oka zauważyła, że drugi dyskretnym ruchem sięgnął pod pachę. – Dobrze, pokaż – powiedział, po czym zwrócił się do policjanta: – Pan jest wolny, dziękujemy za powiadomienie. Mundurowy czym prędzej odjechał. Beth niepewnym krokiem podeszła do samochodu i przysiadłszy w fotelu kierowcy, sięgnęła po torebkę. Gorączkowo przeszukała zawartość, ale nie znalazła zmatowiałego ze starości plastikowego pudełka. Ponowiła próbę, wyrzucając wprost na jezdnię, co tylko wpadło jej w ręce, by w końcu wytrząsnąć wszystko, ale płyty CD pomiędzy rozrzuconymi na szosie przedmiotami nie było. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

56

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

– Skurwiel musiał ją zabrać – wyjąkała, łapiąc się za głowę. – Tak więc wracamy do punktu wyjścia – usłyszała. – Gdzie on jest? – Skąd mam wiedzieć? Nie spodziewała się tego, co nastąpiło zaraz potem. Agent znienacka schwycił ją za ramię i wywlekł z samochodu. – Gdzie, kurwa? – wrzasnął Beth wprost do ucha, przygniatając ją do szosy i boleśnie wykręcając rękę. – Gadaj, suko! – Nie wiem! – zawyła płaczliwie, czując wżynający się w skroń drut okularów. – Nie wiem! Bardziej zgadła, niż zobaczyła, że drugi mężczyzna przykuca obok. Gdy czoło zmroził jej zimny dotyk metalu, na moment przestała oddychać. – Dokąd pojechał? – Nie… nie… – charczała, łykając łzy. – Proszę… Naraz nacisk ustał. Silne ramiona agenta uniosły Beth w powietrze i pod stopami znów poczuła twardy grunt. Zanim zrozumiała, czemu zawdzięcza zmianę, obok przemknął samochód. Hamował; jaskrawy blask reflektorów rozmazywał się w jej załzawionych oczach. Sępy zlatują się na żer, pomyślała. Czerwień szybko przeszła w białe światła cofania, agenci odzyskali rezon i pociągnęli kobietę do swojego auta, ale szybko zatrzymali się w pół kroku. Jadący na wstecznym pojazd z impetem ugodził przód ich służbowego wozu. Ruszył, zahamował, nabrał rozpędu, by uderzyć po raz drugi. Obaj sięgnęli po broń. Beth odzyskała wolność, ale przytomności umysłu starczyło jej tylko na to, by wpełznąć za własne auto i zastygłszy w ciemności, liczyć, że nie ona jest celem ataku. Gdy oddali pierwsze strzały, samochód desperata zmienił kierunek, ruszając wprost na tajniaków. Jeden z przeraźliwym krzykiem padł na jezdnię, pchnięty zderzakiem, lecz wkrótce, miażdżony kołami, zamilkł. Drugi, ukryty za służbowym pojazdem, nie przestawał strzelać, dopóki agresor, uderzając przodem w bok jego wozu, nie przygwoździł go do drzewa. Zamroczony, oślepiony reflektorami, na moment stracił orientację. Szczęk otwieranych drzwi i odgłos odbezpieczanej broni zlały się niemal w jedno. Po strzale, który go dobił, zapadła cisza. Tym wyraźniej zabrzmiały kroki kogoś, kto pokonał agentów. Beth wstrzymała oddech, ukryła głowę w ramionach i wbiła paznokcie w kępę wysuszonej trawy


na poboczu. Pomyślała, że powinna uciekać między drzewa, ale nie zdążyła wprowadzić tego w czyn. Zaciśnięte na pożółkłych źdźbłach dłonie niespodziewanie wydobył z ciemności snop światła podręcznej latarki. – Wyłaź – usłyszała znajomy głos i przeszył ją lodowaty dreszcz. – Pomożesz mi. Znowu on. Jak nazwali go agenci? Matthew Juarez? Poczuła uścisk w gardle i przez chwilę z trudem chwytała powietrze, zanim niepewnie wstała, przytrzymując się samochodu. – Po co wróciłeś? – bąknęła, zdezorientowana. Pociągnął ją za sobą na szosę. – Wolałabyś, żeby cię zabili? Miałem cię zostawić jak ty mnie w Felton Creek? – spytał drwiąco, szukając latarką stratowanego agenta. – Pomożesz powsadzać ich do samochodów i będziesz woln…

– Znowu – potwierdził i zamknął maskę. – Chodź, pogadamy w domu. – Wolałabym nie – odparła w sposób zdradzający, że odmawia bardziej ze względu na Burta niż na siebie. – Zresztą sprawa, z którą przychodzę, nie zajmie wiele czasu. I na pewno ma wiarygodne wyjaśnienie. Starszy człowiek oparł się o samochód i skrzyżował dłonie na piersi. – To znaczy? – spytał bez krzty ciekawości, jakby wiedział, o co chodzi. – Pamiętasz tamtą strzelaninę sprzed piętnastu lat? – zaczęła White. – Wygląda na to, że szlag trafił większość dokumentacji. – Co chcesz wiedzieć? – Jak było naprawdę. Tylko tyle. Wyblakłe, szkliste oczy Burta pociemniały. – Nie było żadnej strzelaniny. Jakaś przyjezdna piła do

Snop światła wydobył z mroku zmasakrowaną postać. Z wysiłkiem unosiła pistolet w drżącej dłoni. W tej samej chwili padł wymierzany w źródło światła strzał. Trafiony Matt krzyknął i przypadł do ziemi. Latarka potoczyła się po szosie. – Kryj się! – wykrztusił zdławionym głosem. Nie mógł widzieć, że przerażona Beth już wycofała się na pobocze. Kolejna kula świsnęła tuż obok jego głowy. Na chwilę przezwyciężył ból, z wysiłkiem sięgnął po broń i zaczął naciskać spust, celując na oślep w skrytego w mroku przeciwnika. Przestał dopiero, gdy opróżnił magazynek.

lustra w hotelu, a potem palnęła sobie w łeb tak nieudolnie, że prawie odstrzeliła pół twarzy. Umarła tego samego dnia. White skinęła głową ze zrozumieniem. – Skąd więc ta historia? – Przez lata ułożyła się z ludzkich fantazji. Zresztą, ta biedaczka sama miała nielichą wyobraźnię. Twierdziła, że to nie ona strzelała, chociaż zastaliśmy drzwi i okna zamknięte od wewnątrz. I ślady prochu na jej dłoniach. Wiesz, jak u nas jest. Jedna pielęgniarka opowiedziała drugiej, ta siostrze czy matce, wieczorem każda mężowi… To, co tamta Dembowsky mówiła przed śmiercią, tylko podsycało sensacyjne plotki. Mundurowa otworzyła szeroko oczy. – Co takiego? – Że przewozi coś cennego, że przed kimś ucieka, że po nią przyszli… Sprawdziłem to, co nosiła przy sobie. Pospolite przedmioty, nic niezwykłego ani wartościowego. – Ale nie zawiadomiliście rodziny. – Twierdziła, że żadnej nie ma. Zobowiązała mnie do zachowania w tajemnicy jakichś sensacyjnych materiałów, które zdobyła. Twierdziła, że mogą zniszczyć ten kraj, a tak naprawdę… Zawiesił głos i pokręcił głową z dezaprobatą. – Co to było? – White z przejęciem obróciła kapelusz w dłoniach, myśląc jednocześnie, że jak na kogoś, kto prawie odstrzelił sobie pół twarzy, Dembowsky była podejrzanie gadatliwa. – Płyta CD z nagraniem jakiegoś ślubu. Marnej jakości.

*** – Cześć, Burt. – White zdjęła kapelusz i uśmiechnęła się przyjaźnie. – Norma powiedziała, że cię tu znajdę. Starszy mężczyzna, pochylony nad silnikiem wysłużonej półciężarówki, wyprostował plecy i sięgnął po szmatę, by wytrzeć umazane smarem dłonie. – Przychodzisz służbowo czy prywatnie? – spytał. – Raczej prywatnie – odparła, nieco zdziwiona. – Z mundurem rzadko się rozstaję, wiesz. Stronghorse nigdy wcześniej nie witał jej w ten sposób. Wyglądał na zmęczonego, wręcz przybitego, i White pomyślała, że coś mu dolega. – Raczej – powtórzył, zupełnie jakby spodziewał się po tym słowie ukrytych znaczeń. – Dobrze, niech będzie prywatnie – sprostowała i podeszła bliżej. – Bez „raczej”. Znowu pompa? – zainteresowała się uprzejmie, zerkając na odsłonięty silnik.

57


opowiadania • miniatury • prozA Z tego, co pamiętam – z początku wieku. – Burt potarł palcami piekące powieki, zamknął maskę auta i utykając, ruszył ku drzwiom warsztatu. – Wejdź do domu, Iris, napijemy się kawy. To stara sprawa. Nie warto jej rozgrzebywać. White starannie założyła kapelusz. – Tylko jest jeden problem: ta kobieta była wtedy i wciąż figuruje na liście zaginionych stanu Waszyngton. Wiesz, że muszę zawiadomić tamtejsze służby? Stronghorse zatrzymał się na progu, zagradzając jej drogę. – Nie musisz. Dasz okazję tym na górze. Tylko czekają na pretekst, by zabrać nam nasze przywileje. Chcesz, tak jak reszta kraju, nieustannie być online? Podniosła głowę i twardo spojrzała mu w oczy. – Nie. Ale chcę obejrzeć to, co zostało po tej Dembowsky. Burt wydął wargi. Wyglądał, jakby rozważał, czy warto. – Poszukam – powiedział w końcu. – Podrzucę z rana na posterunek. Przeczucie jednak mówiło White, że stary nic nie znajdzie. Nie zamierzał nawet próbować, co zrozumiała, obserwując z oddali, jak pośpiesznie opuszcza posesję rzekomo niesprawnym starym dodgem. Poczeka do rana, po czym zada mu jeszcze jedno pytanie: jak samochód Beth trafił do rzeki St. Maries? *** – Potrzebujesz lekarza. – Długo mknęli w ciemności, ale w oddali zamajaczyły światła ludzkich siedzib, więc Beth ponowiła prośbę. – Poszukajmy pomocy. – Nie. – Oddychał ciężko, walcząc z bólem. Plama krwi z rany pod lewym barkiem powiększała się z minuty na minutę. – Nie ma mowy. – Wykrwawisz się. – Co z tego? – warknął. – Zależy ci? Nie odpowiedziała. Prowadziła samochód w milczeniu przez pogrążoną we śnie miejscowość, która okazała się niewielką osadą z kilkoma zaledwie domostwami. – Widzisz? – zauważył z satysfakcją. – Nie mają tu nawet weterynarza. – Przychodzi ci do głowy jakieś inne wyjście? – spytała. – Teraz w lewo – polecił tylko w odpowiedzi. Szosa wkrótce zniknęła w lesie i Beth instynktownie zwolniła. Po lewej, spoza drzew wyłoniła się jasna fasada kościoła. Zdjęła nogę z gazu i zerknęła pytająco na Matta. – Nie – odpowiedział. – Tu też nie będziemy bezpieczni. – Próbował wziąć głęboki oddech, ale pierś przeszył UKŁADAMY

u k ł a d a m y

58

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

potężny ból. – Znam miejscowego… kolegę z wojska. Był sanitariuszem… Tylko jemu zaufam. Jedź. Przyspieszyła. Ciemne pnie drzew, wydobywane z mroku przez reflektory, umykały coraz szybciej. Przed oczami Beth stanął obraz dwóch płonących samochodów, a na wspomnienie stratowanego kołami trupa, którego na polecenie porywacza zawlekła do jednego z aut, żołądek wciąż podchodził jej do gardła. Wciąż czuła też na sobie smród benzyny, rozlewanej na porzucone pojazdy. Jednym z nich przyjechał Juarez; dałaby głowę, że ten właśnie ford wcześniej brał udział w pościgu. Oparzona dłoń pulsowała bólem. – Zabiłeś tamtych ludzi na drodze z Felton Creek, prawda? – spytała cicho i nie czekając na potwierdzenie, dodała: – Co to za jedni? – ACID. Advanced Cyber Intelligence Division. Wywiad elektroniczny, skierowany przeciwko wrogom wewnętrznym, to znaczy – obywatelom. Nam. Zmarszczyła brwi. – Nigdy o nich nie słyszałam. – Nie ty jedna. Myślała przez chwilę, po czym ponuro rzekła: – Zabiłeś agentów rządowych. To jak zamordować policjanta, nie darują ci. – Nam – sprostował. – Nie uwierzą, że dokonałem tego wszystkiego bez twojej pomocy. Zagryzł wargi, zmrożony przez światła nadjeżdżającego z przeciwka samochodu, i instynktownie sięgnął po broń, ignorując lepką wilgoć, spływającą z rany na brzuch. Odetchnął z ulgą, gdy pojazd minął ich i zniknął w mroku. – Powiedz mi przynajmniej, co jest na tej płycie – zażądała po chwili. – Powinnam wiedzieć, przez co zamieniłeś moje życie w szambo. Juarez przez moment zbierał siły, zanim zaczął mówić: – Nagranie z dwa tysiące trzeciego roku. Rozmowa wysoko postawionego urzędnika federalnego z pewnym pomysłowym studentem Harvardu. – Odetchnął i kontynuował: – Parę miesięcy później zaczął działać pewien nowatorski serwis społecznościowy… i szybko opanował rynek. Eh… Początkowo zakładali, że za darmo będą szpiegować naszych gówniarzy… Zaskoczyło ich to, że równie łatwo można inwigilować cały świat… Za jego zgodą. – Rozumiem, ale zabijać przez coś takiego? – chrząknęła z niedowierzaniem. – To chore. – A jednak właśnie tak zginął Steve – wyjaśnił zduszonym głosem.


– Nie… Nieprawda – wyjąkała zaszokowana. – Drań uciekł z jakąś zdzirą. Porywacz uśmiechnął się smutno. – Uważaj na słowa, to była moja siostra. – W jednej chwili spoważniał i dodał: – Ją też zabili… Dzięki temu, widzisz, prawie jesteśmy rodziną. Nerwowo poprawiła pokrzywione okulary. – Chrzanisz – odparła, tym razem ze złością. – Jesteś zwykłym świrem. Nie wierzę w ani jedno słowo. Ani jedno, rozumiesz? – Twoja sprawa – wymamrotał. Zerknęła we wsteczne lusterko – w oddali zajaśniały dwa świetlne punkty. Z biciem serca śledziła je wzrokiem, ale utrzymywały dystans, by wkrótce zniknąć. Pewnie skręcił w jedną z licznych bocznych dróg, pomyślała. Juarez jęczał, z trudem chwytając powietrze. Trzeba było odwiedzić tamten kościół. Co zrobię, jeśli drań mi

to; sama byłaby, gdyby jacyś pokiereszowani podróżni wyrwali ją późną nocą z łóżka. – Błagam! – skamlała, coraz bardziej zdesperowana. – Pani mąż służył w armii, prawda? Był sanitariuszem! Znał tego człowieka. Niech pani coś powie, na litość boską! – Podbiegła i otworzyła drzwi pasażera. – Przeniesiemy go do domu, pomoże mi pani? – Dddobrze – wymamrotała wreszcie kobieta. Beth zanurkowała w aucie, by odpiąć pas bezpieczeństwa Juareza, zauważając, że porywacz oprzytomniał. Wpatrywał się przed siebie szklistym wzrokiem i mamrotał coś pod nosem. Zastygła, nasłuchując. – Pies – powtarzał. – Pies… kobieto, popatrz… Ten pies… Skonsternowana, podążyła spojrzeniem w tym samym kierunku, co on: na granicy między zasięgiem świateł reflektorów i mrokiem leżało na żwirze duże łaciate bydlę. Za zranionego łba leniwie sączyła się krew.

tu umrze? Chociaż taka ewentualność byłaby jakimś rozwiązaniem skomplikowanej sytuacji, myślała o niej z niewytłumaczalną niechęcią. – Wytrzymaj – powiedziała z nieskrywanym napięciem w głosie. – Jeśli odpłyniesz, nigdy nie znajdę tego sanitariusza. Nie wiem, gdzie go mam szukać. Słyszysz, Juarez? Potrząsnął głową i wycharczał coś, co brzmiało jak adres na przedmieściach St. Maries. Las wyraźnie się przerzedził, drzewa zastąpiły trawiaste pobocza, czasem gdzieś w mroku błyskały okna samotnych domostw, takich jak to, które z początku minęła obojętnie, przeoczywszy zjazd z drogi stanowej. Wściekła na siebie, długo kluczyła, zanim znalazła właściwy budynek. Zatrzymała samochód na podjeździe; lampa na froncie domu zapłonęła automatycznie. Gdzieś z oddali dobiegało ujadanie psów. Dopiero wtedy odważyła się odezwać do towarzysza. Jego głowa, oparta o piersi, kiwała się nieznaczne. – To tutaj? – Dembowsky delikatnie trąciła ramię porywacza. – Juarez, to ten dom? Zarzęził cicho. Wszystko jedno, pomyślała. W tej samej chwili otworzyły się drzwi i na progu stanęła kobieta w szlafroku. Beth wysiadła pośpiesznie. – Proszę mi pomóc! – zawołała błagalnie. – Wiozę rannego, potrzebujemy lekarza! Gospodyni postawiła kilka niepewnych kroków. Żwir chrzęścił pod jej stopami, gdy podchodziła z ociąganiem, a ze skrytej w mroku twarzy nie dało się niczego wyczytać. Beth czuła, jak bardzo jest przerażona. Rozumiała

W jednej chwili zrozumiała wszystko: brak pościgu, szczęśliwą ucieczkę, strach gospodyni i martwe zwierzę. Nie odpięła pasów Matta. Bez zastanowienia zatrzasnęła drzwi pasażera, odepchnęła przerażoną kobietę i czym prędzej wróciła na fotel kierowcy. Jeszcze zanim uruchomiła silnik, z domu wypadli uzbrojeni ludzie. Ruszyła na wstecznym, wypadając z podjazdu. Kanonada strzałów i ciemność sprawiły, że zamiast wybrać wyjazd na drogę stanową, skręciła w drugą stronę, na nieznany szlak. Chwilę potem na wiejską szosę wytoczył się ciężki SUV, błyskając lampami ostrzegawczymi. Głowa Juareza ponownie opadła na piersi, podskakując przy każdej nierówności. Błękitne reflektory pościgu zdawały się we wstecznym lusterku z każdą chwilą rosnąć. Beth włączyła długie światła i widząc przed sobą prosty odcinek, przyspieszyła. Przemknęła obok kilku cichych domostw, prawie nie rejestrując ich istnienia, i zupełnie obojętnie minęła przysadziste bryły zabudowań gospodarskich, leżących na łuku drogi. W tym momencie samochodem zatrzęsło jeszcze bardziej. Zniszczona szosa urywała się nagle, przechodząc w ubity polny trakt, wiodący między drzewa. Dembowsky nie zdjęła nogi z gazu aż do chwili, gdy zobaczyła odbłyski świateł w ciemnej toni. Ostro przyhamowała, zastygając centymetry od brzegu pogrążonej w mroku rzeki. Silnik zgasł, a ona siedziała bez ruchu, dysząc ciężko jak po forsownym biegu. Czuła, że powinna otworzyć drzwi i uciec, ale nie dała rady zmusić ciała do jeszcze większego wysiłku. Nogami

59


opowiadania • miniatury • prozA wstrząsały nieskoordynowane skurcze, podniesienie drącej ręki do twarzy okazało się prawie niewykonalne, a serce zdawało się rozsadzać nie tylko pierś, ale i metalową puszkę nadwozia. Wkrótce zresztą było już za późno. Spoza drzew wytoczył się potężny wóz ACID-u, natychmiast włączając oślepiający szperacz. – Otwórz powoli okno i wysuń przez nie obie ręce – usłyszała ryk z głośnika. Wtedy poczuła na udach jakiś kanciasty kształt. Zerknęła w dół. Płyta CD w wymazanej krwią plastikowej obwolucie. – Weź… Przechowaj to dla mnie… Wrócę… Z czarnych, nieubłaganie mętniejących oczu Juareza wyzierała bezgraniczna rozpacz. Słaby szept Matta utonął w kolejnych wezwaniach agentów. Beth wyciągnęła rękę, zanurzyła dłoń w kędzierzawych włosach porywacza i pochyliła się, składając na jego ustach długi, pożegnalny pocałunek. Płyta zsunęła się z jej kolan, wpadając pod fotel kierowcy. Potem wystawiła dłonie za okno. W odpowiedzi szczęknęły otwierane drzwi rządowego SUV-a, a pod stopami agentów zachrzęścił piach. Nadciągali ostrożnie, z bronią gotową do strzału; oczekiwanie ciągnęło się jak tortura. W ostatniej chwili cofnęła dłoń i sięgnęła do ręcznego hamulca. Mimo przeszywającego bólu oparzonej dłoni, zwolniła go i zamknęła oczy. Samochód powoli staczał się do rzeki. *** – Wychodzisz, Dembowsky – usłyszał. – Na jakiś czas, więc nie ciesz się za bardzo. Spojrzał na strażnika spode łba. – Jak to? – Biuro szeryfa hrabstwa Latah wypożycza cię na czas dochodzenia i obiecuje zwrócić w stanie nienaruszonym – zażartował niemłody, zgorzkniały funkcjonariusz. – Bardzo zabawne – mruknął ironicznie Ethan pod nosem. – Jakiego dochodzenia? – To już ty lepiej wiesz. Nie miał pojęcia, ale gdy zobaczył podpisującą jakieś papierzyska White, zrozumiał. Zdziwiło go tylko, że nie nosiła munduru zastępcy szeryfa. W burej kurtce i ciasnawych jeansach wyglądała jak pierwsza lepsza prowincjuszka. Strażnik wycedził coś do krótkofalówki, jedna, potem druga krata z leniwym pomrukiem wsunęła UKŁADAMY

u k ł a d a m y

60

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

się w ścianę, gumowe podeszwy tenisówek miękko zaszurały o podłogę. Strażnicy nic więcej nie wyjaśnili, a z kamiennej twarzy funkcjonariuszki też nie wyczytał niczego. Na zewnątrz czekała go kolejna niespodzianka: White przyjechała nie radiowozem, a prywatnym, niemożliwie zabłoconym jeepem. Skołowany, spytał opryskliwie: – O co znowu chodzi? – Wizja lokalna, synu – odparła enigmatycznie, zdejmując mu kajdanki. – Przecież nic nie zrobiłem. – Wiem. Tym razem to ona milczała przez całą podróż. Ethan ostentacyjnie odwrócił głowę i tępo wpatrywał się w przemykające za mokrym oknem rolnicze krajobrazy. Z początku dziwiło go, że nie podążali w stronę Felton Creek, ale na północ międzystanową numer dziewięćdziesiąt pięć, ku zalesionym terenom okalającym rezerwat Coeur d’Alene. Nie okazał jednak zaskoczenia, podobnie jak wtedy, gdy skręcili w jedną z prowincjonalnych dróg, obojętnie minęli jasne farmerskie domy i budynki gospodarskie, by zanurzyć się w ciemnozielonym iglastym lesie. Zaniepokoiło go, gdy White zatrzymała terenówkę obok przechylonej ku ziemi, pordzewiałej skrzynki na listy. – Nie lubi gości – wyjaśniła, gasząc silnik. – Kto? – spytał, wysiadając, ale nie doczekał się odpowiedzi. Rozmiękła po deszczu gruntowa droga poprowadziła ich do zaniedbanego, przypominającego skrzynię budynku. Nie miał w sobie nic z oszczędnej, prostej elegancji rolniczych domostw ani z wypieszczonych szeregowców z przedmieść. Przywodził na myśl wielką przyczepę kempingową, a otaczający go nieład potęgował to wrażenie. Tuż przy drzwiach zastygło w godnej pożałowania pozie trójnogie, okaleczone krzesło, gdzieś obok porzucono samochodową kanapę. Spod wyleniałej tapicerki wyłaziła żółta gąbka. Ethan obrzucił pełnym niechęci spojrzeniem dziurawe wiadra, rozmiękłe kartonowe pudła i rozbity telewizor, z wnętrza którego wyglądał kot, by w końcu zatrzymać skonsternowany wzrok na White. – Czyj to dom? – Ty mi powiesz. – Nigdy tu nie byłem. – Wiem. Zastukała; z wnętrza najpierw dobiegło miauczenie,


przeraźliwy rumor, skrzeczenie: „Spieprzaj stąd!”, a potem wrzask uderzonego czy przepędzanego zwierzęcia. Drzwi pozostały jednak zamknięte. – Pani Smith? – zawołała White najłagodniej, jak umiała. – Proszę otworzyć, chcemy tylko porozmawiać. Nie zajmiemy wiele czasu. Ethan zmarszczył brwi i pokręcił głową. Czy tylko po to wyciągnęła go z aresztu? – Coś za jedna? – usłyszeli. – Iris, kuzynka Burta Stronghorse’a – skłamała na poczekaniu funkcjonariuszka. Zachrobotał klucz i drzwi rozwarły się nieznacznie. Kobieta o rzadkich siwych włosach założyła okulary ze sklejonym brudnym plastrem noskiem i wlepiła w White nieprzytomne spojrzenie. – Czego? – wychrypiała. – Nie znam cię. Młody Dembowsky poczuł, jak pomimo zimna i sią-

chmurę kurzu. – Kawy. Gdzieś miałam kawę. I placek. Przecież wypada poczęstować gości, no nie? Chłopakowi na samą myśl o jedzeniu zebrało się na wymioty. Już prawie wstawał, by wybiec na zewnątrz, gdy zauważył w dłoniach matki broń. Zanim zdążył choćby jęknąć, strzeliła dwa razy w szeroką pierś White. Podłoga jęknęła głucho pod ciężarem padającej policjantki; na bluzie Iris zaczęły rosnąć dwie ciemnoczerwone plamy. Uzmysłowił sobie, że okazję do ucieczki stracił bezpowrotnie.

piącego deszczu ogarnia go gorąco. Twarz gospodyni, choć zdeformowana blizną ciągnącą się od skroni przez policzek aż do ust, wyglądała znajomo. – To ona – wykrztusił przez ściśnięte gardło. – Teraz mogę ci powiedzieć – szepnęła do niego Iris. – Dokonaliśmy ekshumacji: w grobie twojej matki spoczywają zwłoki sporego psa. Burt Stronghorse, przyparty do muru, przyznał, że pomagał w upozorowaniu śmierci. Podobno błagała o to, twierdząc, że jest śledzona. Choć, jestem pewna, że chronił raczej naszą społeczność niż swój czy jej tyłek – dodała, po czym powiedziała głośno: – Niemożliwe. Burt na pewno o mnie wspominał. Przecież był tu niedawno. Zapowiadał, że wpadnę. Właścicielka domu przymrużyła powieki, jakby coś sobie przypominając. Nagle otworzyła drzwi szerzej i ponagliła, zaaferowana: – Coś wspominał. Wchodźcie. Szybko, szybko! White weszła pierwsza. Zaraz uderzyły ją pomieszane wonie zwierzęcych odchodów, brudu, stęchlizny. We wnętrzu zawalonym kartonami, szmatami i pustymi opakowaniami po produktach spożywczych harcowały koty. Ethan z nieskrywaną przykrością zastygł na progu. Beth wciągnęła go do środka, energicznie zatrzaskując drzwi. Potem bezceremonialnie pchnęła syna na zarzucony podartymi szmatami fotel i gniewnie mamrocząc coś pod nosem, zaczęła gorączkowo przetrząsać swój marny dobytek. – Proszę pani? – zagaiła policjantka. – Szuka pani czegoś? – Tak, tak. – Gospodyni zrzuciła na podłogę kolejny karton. Ze środka wysypały się pożółkłe gazety, wzbudzając

szybę. Na zewnątrz szarzało; zerknęła na zegarek. Tak, bez wątpienia wstawał świt. – Juarez? – wybełkotała, masując palcami zesztywniałą szyję. Druga dłoń, wyciągnięta ku miejscu, w którym powinna trafić na ramię porywacza, zawisła w powietrzu. Dopiero wtedy Beth powoli odwróciła głowę, spoglądając z konsternacją na pusty fotel pasażera. No tak, przecież go zabrali. Skurwiele z ACID. Mechanicznym ruchem zdjęła okulary i ukryła twarz w dłoniach. Załkała, przytulając policzek do kierownicy. Biedny Matt. Aresztowali go… Zapewne jej też nie spuszczą z oka. Nie powinna tkwić tu zbyt długo, nie mogła dłużej podróżować tym samochodem. Bezwładną, jakby obcą dłonią pchnęła drzwi, postawiła stopę na mokrym piasku i wyjrzała na zewnątrz. Auto wciąż stało na brzegu. A przecież pamiętała, jak luzuje ręczny hamulec. Stchórzyła czy agenci w ostatniej chwili udaremnili jej próbę? Mętna toń rzeki St. Maries, smagana strugami deszczu, powoli zmieniała barwę ze smolistej czerni na przygnębiającą szarość. Beth zastygła, bezradnie oparta na drzwiach, i rozważała, co ma robić dalej. Przeklinała w duchu niezdecydowanie i pustkę w głowie. Wiedziała jedno: do dawnego życia nie może wrócić. Zbyt wielkie zagrożenie sprowadziłaby na bliskich. Na wspomnienie Ethana po jej policzku popłynęła ciepła łza, lecz szybko ostygła, tłamszona zimnymi kroplami deszczu.

*** Chwilę trwało, zanim zrozumiała, że to krople spadające z gałęzi drzew tak natarczywie stukają o maskę starego chevroleta. Otworzyła oczy i rzuciła nieprzytomnym wzrokiem na deszcz, gęsto obsiadający przednią

61


opowiadania • miniatury • prozA Czuła zresztą, że wracać nie chce. Że powinna, musi, pójść tropem Steve’a. Dowiedzieć się, dlaczego drań porzucił ją i dziecko. W czym od niej była lepsza ta latynoska zdzira, z którą uciekł? Jak zwykły mechanik wszedł w posiadanie tak niebezpiecznego nagrania? Dlaczego właśnie Beth zostawił w spadku straszliwą tajemnicę, ukrywając ją w prowincjonalnym banku zagubionej w górzystych pustkowiach mieściny? I co łączyło go z Felton Creek? Felton Creek. Przecież Matt obiecał, że wróci. Sięgnęła pod siedzenie kierowcy, odnajdując oddaną jej na przechowanie płytę. Nawet w półmroku deszczowego poranka dobrze widziała na plastikowym futerale krwawy ślad palców Juareza. Przycisnęła go do piersi jak drogą sercu pamiątkę, wyczuwając bijące od niej ciepło. Tak, Matt. Przechowam ją dla ciebie. Cierpliwie zaczekam na twój powrót. Zanim zluzowała ręczny hamulec, zabrała z wozu torebkę. Przez chwilę stała na brzegu, usiłując dłonią osłonić przed deszczem ledwo tlący się płomyk zawilgotniałego papierosa. Samochód majestatycznie tonął w mętnych wodach. Tamta wizja musiała być przeczuciem, zrozumiała. Proroctwem, podprogową podpowiedzią losu. Papieros zgasł na dobre. Rzuciła go w błoto, poprawiła na ramieniu pasek torby i ruszyła w drogę powrotną. Dzięki uczynnym kierowcom dotarła w końcu w okolice Felton Creek i za resztę pieniędzy wynajęła w miejscowym hotelu pokój. Następnego ranka zacznę pytać o Steve’a, obiecała sobie, ale mimo zmęczenia nie potrafiła zasnąć. Zawartość odziedziczonego po Juarezie dysku nie dawała jej spokoju. Nie wytrzymała długo. Późnym wieczorem zeszła do recepcji i poprosiła o możliwość przejrzenia nagrania. Uprzejmy właściciel udostępnił jej wysłużony odtwarzacz i zaglądał przez ramię, gdy z tężejącą z żalu twarzą uruchomiła amatorski film ze ślubu Steve’a Halla i ciemnookiej latynoskiej zdziry o mocno przeciętnej urodzie. Jej Steve’a. Nie obejrzała filmu do końca. Zostawiła płytę w kieszeni odtwarzacza i poruszona, bez słowa wróciła do pokoju. Juarez mnie oszukał, myślała, automatycznie pokonując stopień za stopniem skrzypiących schodów. A może sam nie wiedział, co naprawdę zawiera nagranie? Nie. Przystanęła na półpiętrze, do bólu wbijając paznokcie w drewnianą poręcz. To agenci musieli podmienić dysk. Tam, nad rzeką. Przecież mieli na to czas. Wytarty dywan w korytarzu miłosiernie tłumił jej UKŁADAMY

u k ł a d a m y

62

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

kroki, klucz donośnie chrobotał w nieczęsto używanym zamku hotelowego pokoju. Nie zapaliła lampy, neon za oknem i tak dawał aż nadto światła. Beth, nie zdejmując zabłoconych butów, rzuciła się na łóżko, wbijając nieprzytomny wzrok w barwne smugi na suficie. A może… Ale jestem głupia. Zostawiłam płytę, a przecież… Łóżko zaskrzypiało przeraźliwie. Podrywała się z myślą, że właściwy przekaz z pewnością został zakodowany. W tej samej chwili gdzieś z ciemności w rogu pokoju padł strzał. *** – Wiedziałam, że w końcu przyjdziesz – wymamrotała. Pistolet drgał w jej kruchych, przedwcześnie postarzałych dłoniach o pokrzywionych przez gościec palcach. – Czekałam na ciebie, suko. To ty do mnie strzelałaś w hotelu. Dobrze cię zapamiętałam. Beth podeszła do White, nie przestając do niej mierzyć. Przestraszone hukiem koty jeden po drugim czmychnęły na zewnątrz przez zabezpieczony klapką otwór w drzwiach. – To nie tak – wybełkotał Ethan. – Ona jest… – Wiem kim – przerwała mu. – Wystarczy mi twój strój. W natłoku zdarzeń chłopak zupełnie zapomniał, że nosi więzienny uniform. Matka tymczasem ponownie rzuciła się w wir poszukiwań. – Potrzebujesz normalnego ubrania – gadała niby do syna, niby do siebie. Wreszcie wygrzebała ze sporej sterty szmat w rogu dwie zleżałe części męskiej garderoby i rzuciła nimi w chłopaka, by zaraz zniknąć w klitce pełniącej funkcję sypialni. – Przebieraj się. Szybko, ktoś mógł słyszeć strzały! Z odrazą zrzucił z kolan śmierdzące stęchlizną łachmany. – Nie… Nie – wybełkotał, wstając ostrożnie. – Poradzę sobie. Jęk sprężyn starego fotela zabrzmiał jak ryk alarmu, ale nie zwrócił uwagi rodzicielki. Ethan śmielej postawił na skrzypiącej podłodze pierwszy krok. Byle prędzej dopaść drzwi. Uciec, korzystając z chwili nieuwagi tej starej wiedźmy. Nie myślał już o niej jak o matce. Nim przekroczył leżące na środku salonu zakrwawione ciało White, zerknął do sypialni: wariatka klęczała; odsunęła jedną z desek i poczęła grzebać pod podłogą. Korzystając z okazji, kucnął przy policjantce, by odnaleźć kluczyki do samochodu. Drżące palce, wędrujące


w pośpiechu od kieszeni do kieszeni, natrafiły na skrytą pod kurtką kaburę i instynktownie wyrwały z niej pistolet. Szarpnięcie ocuciło Iris – z trudem uniosła powieki, a widząc chłopaka, poruszyła wargami w cichym błaganiu: – Pomóż… synu… Zabierz mnie… Zaniemówił. Sądził, że policjantka nie żyje. – Masz broń? – Usłyszał kroki, a zaraz potem głos matki: – Świetnie. Żeby cię tylko z nią nie złapali, Juarez. Samochód też musisz zmienić, ale w tym jesteś całkiem dobry. Juarez? Kto to, do kurwy nędzy – miał spytać, ale w ostatniej chwili ugryzł się w język. Podniósł na matkę zbaraniały wzrok. Stała tuż obok, w nogach umierającej Iris; zauważył z ulgą, że zostawiła gdzieś pistolet. – Trzymaj. – Rzuciła na brzuch White pomiętą i poplamioną papierową torebkę z ledwo już widocznym logo Burger Kinga i dodała: – Przechowałam to dla ciebie. Piętnaście lat pilnowałam. Tak jak kazałeś. Raz tylko spuściłam z oka, ale dobrze się złożyło. Inaczej by znaleźli. Z ociąganiem podniósł papier i zajrzał do środka: pomiędzy wyblakłymi kartkami jakiejś gazety jaśniał krążek przestarzałego nośnika danych. Na takich zapisywano dawno temu pliki. Brązowe ślady na obwolucie z przezroczystego tworzywa przypominały zaschniętą krew. Nic nie rozumiał z bełkotu matki, ale przytomnie nie spytał, co zawiera dysk.

– A ona? – Wskazał ruchem głowy na zastępcę szeryfa. – Ja się nią zajmę. – Beth z nienawiścią kopnęła kostkę konającej. – Jedź, zanim wpadnie tu jej wsparcie. No już! – wrzasnęła, widząc niezdecydowanie chłopaka. – Na co czekasz? Znowu cię zgarną, jak wtedy, nad rzeką! – Ethan… – Głos Iris przechodził w rzężenie. – Proszę… Pomóż… – Tak nie można – powiedział, przykucając za głową zastępcy szeryfa. Potem umieścił za paskiem broń, wsunął dłonie pod pachy rannej i z niemałym wysiłkiem pociągnął ją za sobą. – Jadę z nią do szpitala, rozumiesz? – Mowy nie ma! – Beth tupnęła nogą i zniknęła w pomieszczeniu obok. Mocując się z ciałem postawnej policjantki, nie przestawał podejrzliwe zerkać na sypialnię. Spomiędzy dobiegających stamtąd złorzeczeń i rzężenia Iris bezbłędnie wyłowił odgłos przeładowania pistoletu. Gdy matka wróciła, był gotów. – Nigdzie z nią nie pojedziesz, Juarez. Nigdzie! – wychrypiała, ponownie celując w pierś White, ale nie zdążyła pociągnąć za spust. Broń w dłoni syna wystrzeliła pierwsza. 

63


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

64

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Adam Buszek

Wapno pościeli. Wokół wiersza Alienacje Pana Cogito Zbigniewa Herberta

1 Erotyk Zbigniewa Herberta. Dla tych, którzy patrzą na poetę tylko oczami szkolnej edukacji – dziwna sprawa. Niemal niespotykana. Nawet jeśli pamiętamy boginię zwycięstwa, która waha się, czy pocałować młodzieńca w czoło. Bo przecież niedoszły pocałunek, jak uczą podręczniki, jest tu metaforą… Spotkanie kochanków z wiersza Dwie krople chowa się nieśmiało gdzieś w cieniu Pani Wojny, w cieniu Pani Historii… 2 Pan Cogito leży w łóżku z dziewczyną. Dwie obecności spoczywają ku sobie. Jedna powierzona straży Hypnosa. Druga cała w niedowierzającym czuwaniu. Nic nie zdradza dziennej czy nocnej pory. Ani jedna głoska nie wyjawia poprzedzających spotkanie z czytelnikiem sekretów dwojga. Pan Cogito trzyma w ramionach ciepłą amforę głowy Widzi tylko dotyk. Głowa jest ciepła nie tylko mocą krążącej bezustannie krwi, ale samą konsystencją obecności, świeżo wznieconym żarem oplotów. Przenikliwe opuszki dziwią się sobie. Pan Cogito stwierdza ze zdumieniem, że nie jest tu sam. Nie mieści się w swojej jedyności. Waży ciepły ciężar cudzej obecności.

stwierdza ze zdumieniem że istnieje ktoś poza nim Stwierdza„jeszcze raz”. Jaka siła nakazuje po raz kolejny nie dowierzać? Co niepokoi w ponowieniu – co w ponowieniu zdumiewa się sobie? Oto wschodzą pomiędzy wersami odciski palców – odbite w słowach, a przecież dotkliwe. istnieje ktoś poza nim nieprzenikniony jak kamień o granicach które otwierają się tylko na moment potem morze wyrzuca na skalisty brzeg Znaki – jak zwykle, raz jeszcze niezapowiedzianej – wizyty Erosa między dwojgiem egzystencji. Nieprzeniknione granice zostały uchylone i natychmiast domknięte. Nie ma wątpliwości, kto odpowiada za tak przewrotną inwazję. morze wyrzuca na skalisty brzeg Eros wydobywa „najpiękniejszą” z możliwości osoby. Przedstawia ją w zenicie spotkania, zadając jej jednocześnie śmiertelny cios, jak w wierszu innego poety: Myśl o mnie, ust nie pamiętając, ani ze sobą nie zabieraj. Bo w nas prócz nas jest innych wielu. nie chcę od dotknięć twych umierać. (Marian Ośniałowski, Nie całuj mnie tak bardzo długo) Nie chce umierać ktoś„najpiękniej-

szy we mnie”, z kim spotkał mnie drugi. Króluje tu sprzeczność cudowna i okrutna; w jednym skurczu fizjologicznego i psychicznego zenitu będą się wzajemnie wypierać i znosić rozkosz nasycenia z goryczą utraty, naciskiem znużenia, udręką agonii. Eros jest bardziej w dotykaniu niż dotknięciu, więc osadza zgryzotę niedosytu w kulminancie płciowych zapasów. Granice ludzkiej skóry otwierają się tylko na moment potem morze wyrzuca na skalisty brzeg Eros nastaje na arcyludzką potrzebę zadomowienia w odkrywanym. Najintymniejszym głodom wyobraźni dedykuje obietnice na wyrost. Każdy wschód gestu ocienia smugą znużenia. Wie, że każde „teraz” granicznej możliwości umiera, zanim się narodzi. Strzeże więc koniecznego obiegu rozczarowań. Oznacza to, że jest samoodnawialnym, nieprzerwanym pragnieniem. Życiodajnym ruchem. Ruchem nieśmiertelnym. 3 Pan Cogito odprawił wszystkie zaklęcia. Czas przeszły wiersza świeżo pamięta pukanie do cudzych granic. Czytelnik zastaje „wyrzuconego na skalisty brzeg”, który jeszcze raz

65


publicystyka Mirosław Śliwa stwierdza ze zdumieniem że istnieje ktoś poza nim nieprzenikniony jak kamień Drugi pozostaje nieprzenikniony niejako podwójnie. Po pierwsze dlatego, że zadał klęskę erotycznej próbie rozpoznania. Po wtóre jest szczelnie zamknięty w rzeczywistości sennej. Nie sposób przeniknąć jego istoty. Przypomina drewnianą kostkę: Nawet jeśli ją szybko przepołowić, natychmiast jej wnętrze staje się ścianą i następuje błyskawiczna przemiana tajemnicy w skórę. Pan Cogito przygląda się śpiącej głowie obcej a pełnej czułości Dopiero błądził wzdłuż granic zawierzenia w dialogu inności. Apogeum, w którym je przekroczył, wyrzuca go na skalisty brzeg – a to oznacza powrót do stałego stanu skupienia własnej osoby. Sprzeczność między obcością a czułością wydaje się teraz trudna do poznawczego zniesienia. Pieszczota zakreśla jednak niepojęcie obszerniejszy horyzont: pozornie gaśnie w fizjologicznym przesileniu, ale pozostawia ślad w „dziejącej się” historii spotkania; należy jakby do czasu teraźniejszego stale ponawianej obietnicy, do owego „jeszcze raz” zaklętego w zdumieniu Pana Cogito, który odkrywa, że istnieje ktoś poza nim – towarzysz podróży w podziemia skóry, świadek i uczestnik prastarej, odnawiającej umowy ciał. Ktoś o własnej krwi obcym śnie uzbrojony w swoją skórę UKŁADAMY

u k ł a d a m y

66

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

4 Kobieta nie zabiera głosu albo zostaje on zawieszony. Czyżby żeńskiej obecności rozpisano rolę głuchoniemego świadka posępnej zadumy? A może chodzi wyłącznie o to, by pozwolić wybrzmieć subtelnemu studium męskiej melancholii? Pan Cogito oddala śpiącą głowę Nie wypowiada ani słowa. Twarz ukochanej obejmują palce niemej adoracji. Są onieśmielone tajemnicą, która przypomina się, spotęgowana, w epilogu erotycznego oplotu. Uważne oddalanie śpiącej głowy ma w sobie coś z bezinteresownego żalu i – niedostrzegalnej nieomal – struchlałej goryczy. Niemy gest zdaje sprawę z uświadomionej właśnie niemocy, odczuwa skutki zderzenia z jakimś punktem krytycznym spotkania. „Głowa śpi” – zastygła w nieświadomym spoczynku, w letargu świadomej obecności. Należy postępować delikatnie. Owo „delikatnie” nuci bezgłośnie melodię precyzyjnej czułości: jakby z palcem na ustach opuszczało się kogoś właśnie śniącego. żeby nie zostawić na policzku odcisków palców Dobranoc. Wracam do swojej samotności… 

Sprawiedliwość W

komedii Sylwestra Chęcińskiego pod tytułem Sami swoi matka jednego z głównych bohaterów, kiedy ten wybiera się na rozprawę sądową, wręcza mu dwa granaty i mówi: Sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie. To krótkie zdanie obrazuje nasz, na ogół bardzo emocjonalny, przepojony osobistym poczuciem krzywdy i nieskrywaną roszczeniowością stosunek do sprawiedliwości. Tymczasem sprawiedliwość w sensie idealnym jest wartością absolutnie bezwzględną i kompletnie, aż nieludzko obiektywną. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że w tak rozumianej sprawiedliwości materializuje się metafizyka. Temida, grecka bogini sprawiedliwości, przedstawiana jest z opaską przesłaniającą oczy, bo dotyka wszystkich; z wagą – waży wszystkie uczynki i akty wolnej woli oraz z mieczem, gdyż bezwzględnie każe za każde zło, głupotę i brak refleksji. Człowiek sprawiedliwy, to człowiek, który żyje według praw boskich i ludzkich, ale w tej właśnie kolejności. O świętym Józefie, opiekunie małego Jezusa Mateusz


Ewangelista mówi: Józef, który był człowiekiem sprawiedliwym... Starożytni Rzymianie uważali, że sprawiedliwość, to życie zgodne z ogólnie przyjętym porządkiem rzeczy i jako taką wiązali ją z systemem prawnym, który rozstrzygał o tym, czy coś jest zgodne ze starannie skodyfikowaną umową, czy też nie jest z nią zgodne, a więc czy coś jest sprawiedliwe, czy też urąga sprawiedliwości. Jeśli jednak dobrze przyjrzeć się ewolucji tego pojęcia w historii, nie sposób nie zauważyć, że sprawiedliwość jako wartość nigdy nie została w pełni i jasno zdefiniowana, a przynajmniej nikt nie uczynił tego w sposób, który nie budziłby sprzeciwów i kontrowersji. W potocznym odczuciu do sprawiedliwości odwoływano się zawsze wtedy i tam, gdzie pojawiał się jakiś konflikt interesów. To zadziwiające, że sprawiedliwość najczęściej była rozumiana i rozpatrywana jako pojęcie społeczno-ekonomiczne, a właściwie nikt nie zainteresował się nią jako wartością porządkującą relację między człowiekiem, a jego wolnością. W dzisiejszych czasach sprawiedliwość funkcjonuje podobnie jak kiedyś albo w porządku prawnym, w sensie postępowania zgodnego z prawem, które jest emanacją umowy społecznej, albo jako pojęcie dotyczące podziału wytworzonych dóbr, aktualnie prawie wszędzie pod nic niemówiącym pojęciem sprawiedliwości społecznej. O ile realizacja sprawiedliwości w sensie prawnym jest działalnością konieczną i ze wszech miar pożądaną, o tyle, jak sądzę, hybryda występująca pod nazwą sprawiedliwości społecznej jest zupełnie

niemożliwa do logicznego zdefiniowania i wcielenia w życie i, jako taka, podatna jest na przekłamania, które, oczywiście, służą nadużyciom, przede wszystkim ze strony rządzącej klasy politycznej. W zupełności zgadzam się z Friedrichem von Hayekiem, krytykiem wiary w nieograniczone możliwości rozumowego kreowania świata przez człowieka i, podobnie jak on, uważam, że ludzie nie są w stanie pojąć celu ewolucji wszechświata oraz kształtować go według własnego widzi mi się, choćby nawet kierowały nimi najszlachetniejsze pobudki. Nasza wola może przeciwstawić się naturze, ale efekty tego buntu będą nieodmiennie opłakane. Wolne podejmowanie decyzji absolutnie i nierozerwalnie związane jest z koniecznością ponoszenia konsekwencji, choćbyśmy ich nawet nie rozumieli i nie zgadzali się z nimi. Nie będę tu rozpatrywał sytuacji człowieka pozbawionego wolności siłą, chociaż i w tym przypadku wiele decyzji podejmuje on w sposób swobodny, niezależny od woli tyrana i, oczywiście, za ich następstwa sam ponosi odpowiedzialność. Interesuje mnie sytuacja człowieka wolnego. Mamy więc, niewymuszoną decyzję wolnej jednostki, która w pewny sposób prowadzi do określonych implikacji. Wolność wymaga odwagi i rozwagi, bo wymaga ich konieczność zmierzenia się ze skutkami z niej wynikającymi. Jak ma się do tego jednak sprawiedliwość, od której zacząłem? Otóż jestem przekonany, że sprawiedliwość, to nieodwracalność kary albo nagrody za każdą ludzką, zrealizowaną na zasadzie wolnej, woli decyzję. Możemy scedować naszą wolność na kogoś innego, na jakiś inny byt na przykład państwo opiekuńcze, ale pamiętajmy o tym, że konsekwencje decyzji, które podejmuje za nas państwo są i zawsze będą przypisane nam osobiście. Politycy na ogół nie ponoszą odpowiedzialności za czyny, choćby najbardziej destrukcyjne, podejmowane przez nich, ale z woli i w imieniu obywateli. Ponoszą je zawsze obywatele. Bywa, że, kiedy spotyka nas coś złego, zadajemy sobie pełne goryczy pytanie: za co mnie ten los karze? Innym razem, kiedy przytrafia nam się coś dobrego, twierdzimy, że otrzymaliśmy „dar od losu”. Jednak to nie los nas karze czy nagradza. To my sami jesteśmy sprawcami dobra czy zła, które się nam przytrafia. Powie ktoś: ale nie wszystko w tym życiu da się przewidzieć; lub też: to nieprawda, że nagroda i kara są w życiu nieuniknione, bo wielu złych ludzi nie poniosło żadnych konsekwencji swoich postępków, a wielu dobrych nie spotkała w tym życiu żadna nagroda. Odpowiem tak: czasami skutki decyzji, które wcieliliśmy w życie, zaczynają nas dotykać dopiero po wielu latach, kiedy nie pamiętamy już co, kiedy i dlaczego zrobiliśmy. Po drugie: nikt z nas nie zna sumień zbrodniarzy, ludzi złych. Nie wiemy, w jakim tkwią piekle, a zgotowali sobie sami, już tutaj, w tym życiu. Po trzecie: nie żyjemy w doskonałym świecie, nie mamy o nim pełnej wiedzy, nigdy jej mieć nie będziemy i w istocie wszystkiego nie jesteśmy w stanie przewidzieć. Po czwarte wreszcie: dla ludzi wierzących istnieje Bóg i Jego sprawiedliwość, która nieskończenie lepiej porządkuje stan rzeczy. Żaden jednak spośród wyżej wymienionych przypadków nie zwalnia nas od potrzeby przewidywania skutków tego, co w życiu robimy. W związku z tym na horyzoncie aksjologicznym pojawiają się kolejne pojęcia związane z wolnością i jej konsekwencjami oraz ze sprawiedliwością.

67


publicystyka chodzi mianowicie o poczucie odpowiedzialności i poczucie obowiązku. Świat i życie (los) nie wymagają od nas niczego. Mamy prawo postępować na tyle głupio, aby w końcu doprowadzić do samounicestwienia. Nie jesteśmy konieczni. Możemy być, ale nie musimy. A jednak jesteśmy, istniejemy i wielu z nas po prostu kocha życie, a wszyscy przecież posiadamy instynkt przetrwania. Nasze otoczenie (natura) jest nam tak samo przyjazne jak i wrogie. To spostrzeżenie dotyczy także ludzi pośród, których żyjemy. Świat jest, co prawda, skomplikowany, ale my znamy ogólne reguły gry. Znamy je, bo począwszy od pierwszej prakomórki, która pojawiła się na ziemi, nieuświadomione dziedzictwo wiedzy o tym, jak przetrwać w sensie fizycznym, jest nam przekazywane aż do dzisiaj i będzie przekazywane tak długo, jak długo życie będzie istniało. Mało tego, nasz gatunek posiada świadomość, zdolność zapamiętywania, wyobraźnię oraz umiejętność spekulatywnego myślenia. Poprzez dziesiątki tysiącleci wytworzyliśmy kulturę, której głównym zadaniem było wyjaśnienie, oswojenie i opanowanie nieprzewidywalnych sił przyrody i naszej własnej, irracjonalnej natury. Roszczeniowa postawa współczesnego człowieka była przodkom ludzkości zupełnie obca. Jeżeli ktoś postępował głupio, to sprawiedliwie ginął, natomiast ten, kto działał w poczuciu obowiązku i odpowiedzialności za życie własne i dobro społeczności, w której żył, potrafił przetrwać. Chodzi więc o sprawiedliwe przetrwanie lub sprawiedliwe unicestwienie. Przetrwa ten, kto posiada zdolność przewidywania, ten kto jest roztropny, krótko mówiąc, ten kto jest mądry. Mądrość… wartość dzisiaj zupełnie zapomniana. Ta „niepamięć głupców” skazuje naszą kulturę na uwiąd, a w końcu, bo może i do tego dojść, zgubi całą naszą cywilizację, jak również nas samych jako jednostki. Czy tak się stanie? Nie wiem. Mam nadzieję, że jakiś promień nadziei jeszcze nam świeci. Przypomnę może więc piękny passus z Księgi Mądrości: Kto szuka Mądrości, znajdzie ją łatwo...(…) uprzedza bowiem tych, co jej pragną, wpierw dając się im poznać. Kto dla niej wstanie o świcie, ten się nie natrudzi, znajdzie ją bowiem siedzącą u drzwi swoich. Wolność domaga się mądrości, bo wie, że sprawiedliwie będzie musiała zmierzyć się z ucieleśnieniem samej siebie. Realizacja właściwie pojmowanej wolności wymaga od człowieka poznania warunków brzegowych, w których może on działać, nie szkodząc sobie ani innym. Tak myśli jednostka niezależna. Wolność ją konstytuuje. Człowiek roszczeniowy również nie myśli o wyrzeczeniu się wolności, on jednak pragnie pozbyć się poczucia odpowiedzialności jak również skutków swoich działań. Taką nieograniczoną wolność nazywamy samowolą. Samowola nie liczy się z wolnością innych, nie liczy się z naturą człowieka, a w skrajnych przypadkach nie liczy się nawet z prawami przyrody. Samowola jest absurdem. Sprawiedliwość społeczna, a więc sprawiedliwość roszczeniowa, jest efektem samowoli i, jako taką, cechuje ją kompletna bezrefleksyjność, a więc głupota. Żaden rozum nie jest w stanie usprawiedliwić jej istnienia, za to znakomicie z tej roli wywiązują się niskie (egalitarne) emocje takie jak litość, pogarda, UKŁADAMY

u k ł a d a m y

68

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

zawiść, chciwość, pycha i im podobne. Mądrość jest syntezą czy też wypadkową kilku wartości, spośród których najważniejsze miejsce przynależy do prawdy. Wizję porządku rzeczy kształtujemy w oparciu o prawdę o świecie i nas samych. Aby żyć świadomie i sprawiedliwie musimy w pierwszej kolejności poznać swój własny potencjał, nauczyć się oddzielać dobro od zła i rozumieć hierarchię ważności spraw, z którymi borykamy się na co dzień. Ewolucja, której podlega cały wszechświat łącznie z każdym z nas z osobna, tak jak wszystkie procesy, ma charakter bardzo dynamiczny. Poza tym we wszechświecie występuje tak wiele zmiennych, że nigdy, ze względu na stopień ich złożoności i zmienności, nie pozwolą nam one do końca zrozumieć sensu istnienia tego, co jest. Pozostaje tylko wiara w dorzeczność egzystencji wynikająca chociażby ze słynnego pytania Leibniza: Dlaczego istnieje raczej coś niż nic? Życie jest trudne, pamiętajmy jednak, że żadne trudności nie zwalniają nas z koniecznej potrzeby coraz to doskonalszego poznawania otaczającego nas środowiska i nas samych. Jeżeli więc, weźmiemy pod uwagę wpływ środowiska, który lepiej lub gorzej rozumiemy i jakoś kształtujemy, jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że nasze działania, czy nam się to podoba, czy nie, są jednak wynikiem naszej wolnej woli, to musimy pogodzić się z tym, że wszystko to, co nas w życiu spotyka, jest usprawiedliwione, jest sprawiedliwe. 


Czytelniku!

SOFA patronuje!

Jeśli myślisz, że No coś ty! to książka ociekająca skandalem, tanią sensacją czy nieuzasadnionym wulgaryzmem – mylisz się. Niczego takiego w środku nie znajdziesz. To opowieść o prawdziwych ludziach, zwykłych zjadaczach chleba, tych niedocenianych, którzy nie zaznaczyli się na kartach historii wielkim bohaterstwem. Jednak każdego dnia pracowali, słowem i czynem okazując drugiemu człowiekowi dobroć i szacunek. Sabina, kobieta czterech pokoleń, przeniesie Cię w rzeczywistość lat trzydziestych, gdzie życie na wsi kręciło się wokół kiszenia kapusty i wiejskich ploteczek. Poznasz wojenne losy rodziny Czerwińskich i lęk, kryjący się w ludzkich sercach. Ciężką pracę łódzkiej włókniarki i… peerelowską szarość dnia codziennego. A wszystkie opowieści przeplatane są różnokolorową teraźniejszością. Jednym słowem, jeśli szukasz autentycznych przeżyć napisanych z młodzieńczą refleksją i swadą – dobrze trafiłeś.

69


publicystyka Sebastian Marks

Z kamerą wśród dzików B

yć może nie będzie to najlepszy i najmądrzejszy początek, ale wypada powiedzieć od czego wszystko się zaczęło… Nie lubię grubasów! I nie mówię tutaj o ludziach z chorą tarczycą, tylko o chorobliwych żarłokach, którzy zaraz po przebudzeniu marzą o hamburgerze, a korytami ich żył płyną pięknie zarumienione fryteczki. Czasem łapię się na tym, że stoję przed jakimś barem szybkiej obsługi, wpatruję się w pary grubasów ze smakiem pałaszujące swoje ulubione zestawy smakowitości i narasta we mnie uczucie fascynacji pomieszane z oburzeniem. Sami widzicie, że nie jest ze mną najlepiej. Któregoś ranka patrząc na siebie w lustrze stwierdziłem, że zaczynam upodabniać się do tych, których z takim przejęciem lubiłem dotąd podpatrywać. Konkluzja była oczywista: po pierwsze nie mogę dopuścić, by moja otyłość dalej się rozwijała, a po drugie, dopóki nie zlikwiduję nadmiernych kilogramów, nie będę miał moralnego przyzwolenia, by dalej ich podglądać, a jeśli tak, to nie na tych samych zasadach, co do tej pory… I tu, jak powiedział mój ulubiony szczeciński raper, zaczynają się jaja. Szukając ratunku zapisałem się na siłownię. Idąc tam pierwszy raz czułem się, jakbym szedł na spotkanie przygodzie i wcale nie byłem daleki od prawdy. Po wstąpieniu w szeregi dzików, jak abonenci siłowni lubią się nazywać, Wasze życie może nabrać nowych kolorów. Wchodzicie. Murowane, gołe ściany utrzymane w surowej stylistyce przesiąknięte są potem tysięcy istnień, które, podobnie jak Wy, wyszły z założenia, że w zdrowym ciele z pewnością uwije sobie gniazdko zdrowy duch. Już na wstępnie musicie uświadomić sobie także, że siłownia ma swoją własną subkulturę, której występowanie zawężone jest wyłącznie do miejsca treningu, choć mentalne powinowactwo tak łatwo już nie zanika. Pierwsze, co rzuca Wam się w oczy to feeria barw UKŁADAMY

u k ł a d a m y

70

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

bijąca od wymyślnych, modnych kostiumów przeznaczonych do trenowania na siłowni. Każdy szanujący się dzik i locha (chyba taką analogię należy wysnuć) ma na sobie ciuchy firmy Under Armour (tutaj niestety kryptoreklama jest konieczna) z istnienia której do tej pory nie zdawaliście sobie sprawy. Jeśli jesteście dzikami tudzież lochami wyższego rzędu i myślicie o sobie poważnie, koniecznie powinniście zaopatrzyć się w specjalną serię tej firmy oferującą bluzki z emblematami superbohaterów (jak do tej pory widziałem już Supermana, Batmana, Zieloną Latarnię i Flasha). Jeśli tego nie zrobicie, dziki będą patrzeć na Was, co zresztą słuszne, jak na zwykłych amatorów. Następną rzeczą są sportowe legginsy (?), na które koniecznie musicie założyć krótkie spodenki, no bo dzik biegający w samych legginsach, to tylko żart z dzika. Jeśli więc sądziliście, że na siłownię należy założyć najgorsze łachy, bo i tak pod koniec treningu będą całe przesiąknięte potem, z przykrością stwierdzam, że byliście w grubym (nomen omen) błędzie. W przypadku loch, kuriozum sięga nieco wyżej, ponieważ panie przychodzące na siłownię wyglądają tak, jakby tuż po treningu były przewidziane wybory miss, w których one będą w oczywisty sposób brały udział. Pełny makijaż, manicure i estetycznie, acz wygodnie ułożone włosy to absolutna podstawa. Jest jeszcze kwestia bidonów, które każdy dzik i locha powinni mieć, a Wy, stwierdzam to ze smutkiem, nie zdawaliście sobie z tego sprawy. Bidony służą, oczywiście, do wygodnego mieszania odżywki z wodą, by muskulatura mogła rozwijać się w spodziewanym tempie. Następnym spostrzeżeniem, które rzuca się Wam w oczy, jest brak grubasów. Niemal wszyscy, których do tej pory spotkaliście, wyglądają tak, jakby za małolata wpadli do kociołka ze sterydami, więc, siłą rzeczy, to Wy stajecie się wspomnianymi grubasami, a Wasz


punkt odniesienia zmienia się o 180 stopni. Trochę pokorniejecie, tracicie na pewności siebie, ale to nic. Będzie lepiej. Po to przecież tu jesteście. Po kilku tygodniach chodzenia na siłownię i oswojeniu się z tajemniczymi maszynami, których zastosowania z początku nie sposób się domyślić, wpadacie w siłkowy tryb. W moim przypadku najpierw trening siłowy: biceps, triceps, plecy, klatka piersiowa, potem brzuch, a następnie, jak powiedział inny, tym razem warszawski, raper, kilka kilometrów biegingu. No dobrze, wkleiliście się bezboleśnie w „dzikową” brać. Niektórzy nawet mówią wam „cześć”, chociaż, jako żywo, w życiu nie zamieniliście z nimi słowa, ale wciąż pozostaje dostrojenie mentalności, które, w moim wypadku, okazało się niemożliwe. Jako, że etap obiektywny mamy już za sobą, pora przejść do osobistych spostrzeżeń, a tym samym zmienić formę narracji na pierwszoosobową. Siłownia jest dość powtarzalną, a przez to nudną formą aktywności. Bardzo szybko się nudzę, zacząłem sobie wyobrażać, iż przebywam na safari pośród dzikiego, nieznanego plemienia, którego zwyczaje i zachowania postaram się zgłębić. Zacząłem od wzajemnego stosunku dzików do loch. Okazuje się, że każdorazowy pobyt w rezerwacie wiąże się z wiecznie trwającymi godami. Osobnicy męscy przy każdej możliwej okazji prężą się do osobników damskich, a te nie pozostają im dłużne. Wyprężone biusty i skaliste mięśnie ścierają się wciąż i wciąż w rytualnym godowym tańcu. Prawdziwy dzik zawsze służy losze ramieniem, poradą lub wskazówką, gdyby ta miała jakiekolwiek trudności lub wątpliwości. Jeśli dzieje się inaczej, to jest, jeśli jakiś dzik zachowa się w stosunku do lochy nie po dżentelmeńsku, inny dzik ma prawny i moralny obowiązek, by przydzwonić mu w szable (fachowa nazwa kłów dzika). Jeśli nie słyszeliście ostatnimi czasy o walce dzików na jednej z warszawskich siłowni, z przyjemnością zawiadamiam, że coś takiego miało miejsce. Rozeszło się o to, że pewna locha nie była łaskawa wytrzeć po sobie sprzętu, z czego niereformowalny dzik raczył zdać jej sprawę. Kolejną bardzo ważną rzeczą jest szlak zainteresowań, po którym dziki i lochy szczególnie lubią spacerować. Tutaj bez niespodzianek. Głównie siłownia, suplementy diety, ale zdarzają się także przypadki szczególne. Byłem świadkiem rozmowy trzech dzików, którzy z taką zajadłością perorowali o tym, co jeść trzeba, a czego

jeść nie wolno, że niemal doszło do kolejnego starcia szabli. Tym razem chodziło o przewagę kaszy i ryżu. Każdy dzik miał na ten temat swoje zdanie, a że sprawa dotyczyła rzeczy ważnej i, rzekłbym, leżącej u podstaw wiary, powietrze zaczęło robić się gęste. Największe ekstremum, jakiego byłem świadkiem dotyczyło gumy do żucia. Jeden z dzików spytał kompana, czy ma takową. Adwersarz zaś odparł z nieukrywaną wyższością, że guma do żucia zawiera węglowodany, więc on stosuje miętowy spray do ust. Drugi był do tego stopnia zachwycony, że po treningu umówili się, że razem pójdą do apteki by zakupić wspomniany specyfik. Następna sprawa ma już mniej formalny charakter i chciałoby się rzec, wchodzi swym zakresem w szarą strefę rynku. Mówię tu o obrocie suplementami, który nieraz przybiera bardzo humorystyczny wydźwięk. Pewien dzik wręczył któregoś dnia innemu dzikowi opakowanie suplementów, a ten zaoferował się, że od razu zapłaci mu przelewem. Dzik przedsiębiorca wystraszył się tego pomysłu i powiedział, że wolałby dostać gotówkę, której dzik nabywca akurat nie miał. Doszło do burzy mózgów. Po kilku minutach obaj stwierdzili, że w tytule przelewu można wpisać coś innego niż „opłata za nieopodatkowane suplementy”, na przykład „wpłata” albo jeszcze lepiej „wpłata własna”. I tak wspólnymi siłami dziki przechytrzyły system. Zastanawiacie się pewnie, dlaczego o tym wszystkim piszę. Po co w kulturalnym czasopiśmie „SOFA” takie bzdety? Otóż z każdych wniosków szczegółowych można wyciągnąć wnioski ogólne. Na zajęciach, w których niedawno brałem udział, była mowa o eksperymencie, mającym sprawdzić, jakim cudem ludzie mogli doprowadzić do holokaustu. Nie będę omawiał całego procesu, ale wnioski wysunięto następujące: ludzie w gruncie rzeczy nie lubią kierować swoim życiem, a jeśli sądzą, że lubią, po prostu sami siebie oszukują. Siłownia jest tego świetnym przykładem. Niewykształcone jeszcze warchlaczki, które wkraczają na teren siłowni, bardzo szybko zaczynają przejmować poglądy i zachowania od swoich bardziej doświadczonych pobratymców. Coś, co początkowo miało być jedynie formą aktywności fizycznej, stało się światopoglądem. Zostawmy już dziki! Ludzie, którzy jeszcze niedawno, podobnie jak ja, zakładali na trening parę starych dresów i spraną koszulkę, teraz chodzą w ciuchach Under Armour, leginsach i nałożonych na nie krótkich spodenkach. Mało tego! Są z tego dumni. Czu-

71


publicystyka ją się bezpiecznie, bo zunifikowali się z plemieniem. Bo są jego częścią. Nawet gdyby plemię postępowało głupio, nawet gdyby łamało wszelkie standardy jakości i użyteczności, nie o to w tym chodzi! Liczy się całość, bo teraz jesteśmy już całością. Teraz wpsikujemy do ust niemal czysty mentol, kupujemy sobie bidony w kształcie granatów ręcznych, jemy ryż lub kaszę, w zależności od tego, co preferuje twój doraźny autorytet. Choć z początku wydaje nam się, że myślimy samodzielnie, nie zauważamy nawet, kiedy stajemy się jedynie głosem ogółu. A, jak wiadomo, głos ogółu to cisza absolutna.

Nie wiem, czy mój następny felieton nie będzie tyczył się optymalnego planu żywieniowego lub też nie będzie rozprawką o wadach i zaletach treningu interwałowego, ale póki co, odkładając hantel, jak samotny warchlak w puszczy, kwiczę do Was: nie wysysajcie poglądów z czyichś poglądów. Bieżcie je z faktów, z własnego doświadczenia, bądźcie sami swoją własną subkulturą… Ale nie tyjcie za mocno, bo nie lubię grubasów. 

Michał „Mike” Majewski

Rzeka przemienienia

K

Autor: Artur Wodarski Tytuł: Rzeka przemienienia Wydawnictwo: Fundacja Elbląg Rok wydania: 2015 ISBN: 978-83-938369-1-8

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

72

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

siążka bez wątpienia niezwykła, wciągająca od pierwszych zdań, gwałtownie ustawiająca czytelnika w pozycji pełnego napięcia. Z gatunku takich, które natychmiast nazywa się jedynymi w swoim rodzaju, bowiem, nie operując językiem wyszukanym, z najwyższej póki, pełnym dusznych ornamentów i słownej woltyżerki, autor oddaje całą gamę intensywnych uczuć, tych brudnych i tych szczerozłotych, w sposób nie zawsze przyjemny dla czytającego, lecz wiarygodnie i z bolesną dbałością o szczegóły, jakiej wymaga pisanie „na faktach”, a z takim mamy tu do czynienia. Znakiem szczególnym Artura Wodarskiego jest niewybredne słownictwo, tu też nie mogło go zabraknąć. Bez niego tekst byłby miałką bzdurą, snem o czymś, czego się nie znało. Ubranie powieści w język ulicy było strzałem w dziesiątkę, najlepszym z wyborów, by uwiarygodnić opowieść, w której brud miesza się z jasnością. Jest to bowiem mocna, dosadna, męska proza, niebacząca na subtelności, które byłyby tu jeno zbędnym, denerwującym balastem. Całość okraszona morzem w pełni uzasadnionych wulgaryzmów nie przypadnie do gustu fanom powieści łatwych, lekkich i przyjemnych, jako że i tematyce nie po drodze z kwiecistością języka i puszczaniem oczka do czytelnika. Jednak „brud” językowy dodaje tylko smaczku temu, co w międzyczasie. Trzeba nadmienić, iż stylizacja językowa, użyta przez autora, mogła być jedyną, by oddać realia „działalności” SB i panujących tam, prymitywnych wzorców moralnych. Nakreślone postaci ubeków są idealnym obrazem ludzi tamtego pokroju. Artur Wodarski pisze o najmroczniejszych czasach komuny, wsadza palec w nadal niegojące się rany. Nie ma najmniejszych oporów, by rysować obrazy brutalne i złe, jak choćby wyrywanie paznokci, bicie niewinnych


ofiar, upadlanie moralne. Nie boi się Dobra nazwać Dobrem, a Zło ukazać tak, by wzbudziło odrazę i jednoznaczną ocenę. Jest pisarzem świadomym tego, co chce przekazać, a zależy mu na obrazie idealnym. I poprzez to nie ma w nim wahania – liczy się tylko to, co wtedy miało miejsce, i oddanie tego w sposób jak najbardziej wiarygodny. Autor chce skreślić obraz niezakłamany, żywy. Od początku książki do samego końca trwa „prawda”, nie durne koloryzowanie. Chwilami jest odrażająco, ale czytelnik ma pewność, że twórca wie, o czym pisze i że świat opisywany jest mu znany – gdzie go poznał, nie nam wyrokować. Bez dwóch zdań poraża wiedza, z jaką mamy tu do czynienia i profesjonalizm przekazu. Bo by tak pisać, nie wystarczy bujna wyobraźnia. Autor osadza swój utwór w czasach, gdy Solidarność walczyła z ustrojem, a ten bezpardonowo korzystał ze swej przewagi, grając w brudną grę, by łamać jednostki, inwigilować opozycję, zmuszać niewinnych ludzi do współpracy jako TW. Lecz czy aby niewinnych? Opowieść toczy się niezwykle szybko, wręcz brawurowo, dwutorowo, co niezwykle dynamizuje akcję, sprawiając, iż nie sposób oderwać się od czytania. Bohaterami są dwaj młodzi ludzie, których drogi, jakże odmienne, nigdy nie mogły się spotkać, gdyż inny scenariusz zakreśliło życie. Jeden na skutek szantażu zostaje milicyjnym kapusiem, drugi angażuje się w działalność opozycyjną. Ten pierwszy gwałci kobietę, która potem wiesza się, co jest „powodem” dla ubecji, by go „wziąć pod swoje skrzydła”, drugi całe lata drży o życie ojca, poszukiwanego przez SB. Z charakterem powieści niezwykle współgra reporterski ton, jakim posługuje się Artur Wodarski, skupiając się na pieczołowitym oddaniu wydarzeń niejako w formie relacji, w której bohaterów poznajemy tylko poprzez ich słowa i czyny, brak jest analizy psychologicznej charakterów, co z kolei pozwala całkowicie zanurzyć się w akcji. Kim może być człowiek w konkretnych okolicznościach? Jak żyć w takich, gdzie istnieje tylko prawo życia i śmierci? Jak zachować godność i móc potem spojrzeć innym w oczy? Czy można zawrócić z drogi skundlenia i bycia kanalią? W końcu – czy można wybaczyć? Rzeka przemienienia to dojrzała proza polityczno-obyczajowa, osadzona w tamtejszych realiach, ale także historia o kochaniu, któremu nie dane było przetrwać. O tym, że czasem miłość przegrywa z życiem, bo ideały nie istnieją. Powody bywają wówczas zbyt trywialne, by uchwycić ich wiarygodność. Zwłaszcza gdy wydarzenia polityczne kładą się cieniem na wzajemne relacje. Istotnym elementem opowieści jest postępująca degradacja jednego z bohaterów. Autor idealnie oddaje stan, w którym człowiek zdradza samego siebie. Sam siebie gnoi, nie wiedząc, jak wyrwać się z matni, którą dotąd nazywał przystanią. Do pewnego momentu obojętny, potem staje się panem świadomych myśli. Dalej rzuca się w oczy, to element przypadku, a może przeznaczenia? Jeden z bohaterów zdaje się być uwikłany w splot wydarzeń, a co za tym

stoi, niekoniecznie można nazwać to zbiegiem okoliczności, byłoby to zbytnim uproszczeniem. Może los wskazał na niego palcem i powiedział: ten? Książka przypomina Psy Pasikowskiego – ta sama retoryka, ten sam język, te same klimaty. Podobna temperatura czyni go tekstem ciężkim, wielopłaszczyznowym, bolesnym. Polskim do szpiku kości, jakże naszym, swojskim. Gdzieś między wierszami jawią się pytania: Czy warto? Czy iść ta drogą? Gdzieś coś szepcze: Kim będę za X lat? Całość rewelacyjnie oddaje całą perfidię ubeckich praktyk i tego, co czyniły z łagodnymi umysłami ludzi, których udało się schwytać i opętać. Ale pojawia się też zwyczajne życie, bezbarwne, dalekie od komedii Barei. Jak się w owym czasie przemykało między pustymi półkami. Mamy zatem również migawkę z szarych dni „barwnej” komuny. I ten posmak „niesmaku” owych lat wyraźnie się kładzie smętnym cieniem. A w tle faceci o płaskich, komiksowych twarzach w długich, czarnych płaszczach… Po lekturze pojawia się chęć dyskusji. Proza Wodarskiego nie pozostawia czytelnika obojętnym, zapładnia umysł ku rozmyślaniom, dręczy wyobraźnię, by zgłębić do końca postawy bohaterów, skłonić ku wielu refleksjom, definitywnie dać odpowiedź: jak żyć, by nie musieć pluć sobie w twarz i mieć spokojny sen. I sam tytuł – jakże znamienny, kreślący zamysł Autora, który w końcowej scenie w zaskakujący sposób zamyka całą historię. Rzeka przemienienia… 

73


publicystyka Dariusz Zajączkowski

Ocalałe grusze Moniki Skrzypek należy rozpocząć od zmierzenia się z magnetycznym spojrzeniem z okładki, od nawiązania niewerbalnej więzi, uzyskania swoistej przepustki do wspomnień Sabiny Wandy Gułkowskiej, z domu Czerwińskiej. Przyznaję, że teraz z zupełnie innym nastawieniem, czując się w pewien sposób zaproszony, wróciłem do pierwszych akapitów gdzie spotkałem seniorkę rodu, blisko dziewięćdziesięcioletnią osobę, której żywotności i humoru mógłby pozazdrościć niejeden miałki młokos, przy czym nie pomijam tu również niedojrzałych emocjonalnie czterdziestolatków płci obojga. Trzynaście krótkich rozdziałów to zdecydowanie za mało, by ogar-

Autor: Monika Skrzypek Tytuł: No coś TY! Wydawnictwo: Rozpisani.pl Rok wydania: 2015 ISBN: 978-83943590-0-3

L

iteratura faktu? Zmarszczyłem brwi, czytając informację zamieszczoną z tyłu książki. Nie tego się spodziewałem. I choć kolejne słowa zmiękczały pierwsze wrażenie, to pozycję otworzyłem z podskórną rezerwą. Zanim jednak nadgryzłem treść, wewnętrzny impuls nakazał mi jeszcze raz spojrzeć na okładkę. Rysunek przedstawiał górną część głowy starszej kobiety. Spod płomieni siwych, przetkanych tęczowymi błyskami włosów wyłaniało się lekko zmarszczone czoło i granatowe oczy o czarnych źrenicach, pulsujących zgromadzonym w głębi duszy doświadczeniem i życzliwością. Przykuty tym wzrokiem pojąłem, że czytanie książki No coś Ty! UKŁADAMY

u k ł a d a m y

74

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

nąć życie pani Sabiny, rozpleść i ukazać meandry losów, palety emocji, a często horrory wyborów i konieczność wymuszonych kompromisów. Dlatego też realną stawała się obawa, że autorka na siłę poupycha wydarzenia, dociśnie kolanem między linijkami, wprasuje w marginesy i na tacy poda skondensowaną, najeżoną faktami, trudną do konsumpcji treść. W rzeczywistości każdy rozdział stanowi odrębne i niekoniecznie chronologicznie wpasowane fragmenty dobrane na pozór chaotycznie. A może po prostu zbyt zaaferowany treścią nie zauważyłem klucza? Nie mam jednak złudzeń, że budują i tkają one konkretny, krwisty wizerunek Sabci. Wizerunek dookreślony tłem poszczególnych opowieści, wyłonionych z pamięci, przeżytych, a nie sztucznie zassanych z naukowych opracowań. Tak przyjęte zależności pomiędzy bohaterką a historycznymi odniesieniami czy to do II wojny światowej, czy szarzyzny PRLu, nijak nie pasują do „literatury faktu” nastawionej bardziej na zdarzenia niż człowieka. Do końca nie wierzcie więc w ten okładkowy zapis, książka jest barwniejsza i, co ważniejsze, ściśle wiąże czar i gorycz reminiscencji z blaskiem i cieniem współczesności, choćby przez to, że do tańca wspomnień wciąga kolejne pokolenia. Fabuła wysnuwa się z rozmów i spotkań autorki z babcią Sabiną. Ten pierwotny pomysł rozbudowano i poszerzono o wyjazdy do rodziny, na cmentarze, do miejsc od lat nieodwiedzanych, ale i do przychodni zdrowia, Ogrodu Botanicznego, na blokowiska dzisiejszej Łodzi, czy do sugestywnie opisanego Urzędu Pracy. Zabieg ten pozwolił na osadzenie wspomnień bohaterki nie tylko w kontekście historycznym, ale, co ważne, w odniesieniu do współczesności, nadając minionym zdarzeniom dodatkowego kolorytu. A może i znaczenia? Autorka operuje płynnym, plastycznym językiem, który pozwala czytelnikowi z łatwością odnaleźć się w każdej części opowiadania, wręcz


odetchnąć wiejskim powietrzem przedwojennej wsi, grozą wojny i niemocą zniszczonego przez nią miasta, duszną atmosferą socjalizmu i zmianami początku XXI wieku, by na koniec osiąść w ciepłej, przytulnej babcinej kuchni na dziesiątym piętrze jednego z bloków łódzkiego osiedla. Ale droga do tego miejsca łatwą nie była… Rodzinny dom i dorastanie w realiach twardego, wiejskiego życia, pośród codziennych trosk i drobnych radości przez lata kształtowało bystrą, umiejącą obserwować świat dziewczynę. Nic jednak nie mogło przygotować jej na brutalność wojny. O głębi spustoszenia, jakie poczyniła w dziecięcym jeszcze wnętrzu bohaterki, świadczą słowa jedenastoletniej Sabiny, słowa wyrosłe na bazie ówczesnego jej postrzegania świata: Wtedy zrozumiałam, że wojna to śmierć, to coś gorszego niż urodzić siedmioro dzieci, a potem całe życie martwić się jak je wykarmić. Potem przyszły czasy młodości i pracy w fabryce, małżeństwo ze swoimi blaskami i cieniami oraz kolejne lata, w których jedni odchodzą, a inni pojawiają się z krzykiem narodzin. Niby normalne życie, ale przecież w każdym przypadku tak unikalne, tak niepowtarzalne … Przenikająca się w książce rzeczywistość dziesięcioleci niczym oddech minionych epok, osiadający patyną na współczesności, nie pozostawia złudzeń, że dziś i wczoraj, choć czasem odległe, wespółstanowią o sednie istnienia. Tak ujęta współzależność pokoleń sprawia, że – bez względu na to, czy Monika Skrzypek się na to zgadza, czy nie – pojawia się drugi bohater: ona sama. W skrawkach informacji, w rzuconym luźno słowie przemyca opowieść o sobie, o radościach i problemach, przed którymi staje, o oczekiwaniach i, może już mniej dosłownie, o wewnętrznych przeobrażeniach. W końcu swoistym smaczkiem, w sumie niezwykle mocno rzutującym na ostateczny wydźwięk tekstu, są, ze strony na stronę mocniejsze, więzi łączące główną bohaterkę i pisarkę. Ich wzajemne relacje same w sobie mogłyby stać się kanwą odrębnej opowieści. Jak bardzo bliskie stały się sobie podczas tworzenia książki, mówią ostatnie zdania… I tu zakończę ten wątek. Nie wgłębiajmy się w naprawdę intymne sprawy, pozostawmy trochę prywatności. Wracając do No coś Ty!… Czytelnika przede wszystkim absorbują wspomnienia w kilku momentach rzekłbym nawet spowiedź, Sabiny. Uważniejsi dostrzegą również proces swoistego dojrzewania autorki. W pewnym wieku, który nie ma nic wspólnego z latami biologicznymi, człowiek zatrzymuje się i szuka korzeni, powiązań z ludźmi i miejscem, z którego wyrósł, w które wrasta. Blada doczesność przestaje wystarczać, nie daje już oparcia, wewnętrznej stabilizacji. Na takie schorzenie najlepszym panaceum może być właśnie zbliżenie pokoleń, niewymuszona próba wzajemnego zrozumienia i docenienia, taka swoista obopólna, można by rzec, terapia, której, z racji doświadczenia,

bardziej świadomą jest babcia Sabina. W rezultacie Monika Skrzypek dostrzegła i zaakceptowała swoje wyjątkowe i ważne miejsce w środowisku i otoczeniu, czemu dała wyraz w stwierdzeniu: Dzięki niej (babce Sabinie) poznałam wielu ludzi, wiele miejsc, które niegdyś obce, dalekie, teraz stały się namacalne. Łódź nie patrzyła już na mnie chłodnym dystansem, rzuconym od niechcenia spojrzeniem śniętej ryby czy wzrokiem egoistycznej mieszczki (…) Łódź widzę w rumieńcach Babki, czuję w zapachu drożdżowych bułeczek, uścisku ciepłych dłoni rodziny Leszczyńskich. Natomiast bohaterka, choć nie zostało to wyartykułowane jednoznacznie, sięgając do własnej przeszłości i wracając do minionych lat i ludzi, mogła poukładać i oczyścić kilka niegdyś odłożonych, może przez lata uwierających spraw. Myślę, że między innymi właśnie te ostatnie doświadczenia pozwoliły jej, gdy po dziesięcioleciach patrzyła na swój rodzinny dom, w spokoju wyznać: Do dnia dzisiejszego tylko jedna z tych przedwojennych grusz przetrwała, a w jej słojach wyryta jest cała historia rodziny Czerwińskich. Czasem sama czuję się jak ta grusza… stara, ale pamiętliwa. Różnica polega na tym, że mogę jeszcze o tym wszystkim, co się wydarzyło, pogadać. Nasz świat coraz bardziej gardzi i wstydzi się starości, w swoim zadufaniu nie widząc w niej doświadczenia i źródła tak potrzebnej nam życiowej mądrości. Rozejrzyjmy się wokół siebie i poszukajmy ludzi pokroju Pani Sabiny, grusz ocalałych z życiowej zawieruchy. 

75


publicystyka Anna Karowicz

Sztuka robienia z czytelnika wariata

Autor: Joanna Opiat-Bojarska Tytuł: Gra pozorów Wydawnictwo: Czwarta Strona Rok Wydania: 2016 ISBN: 978-837-976-35-35

Z

astanawialiście się kiedyś dlaczego jedne rzeczy pamiętamy, a inne wypadają nam z głowy? Zawsze fascynował mnie ludzki mózg i jego działanie i zadziwiał fakt, że można zupełnie zapomnieć o fragmencie własnego życia.

Ktoś tu postradał rozum. Albo postrada, chyba bardziej uzasadnione jest tu użycie czasu przyszłego. Mam nadzieję, że to nie będę ja. Przewracałam się w łóżku z boku na bok, nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Chodziłam po ciemnym UKŁADAMY

u k ł a d a m y

76

SIĘ

s i ę

W

przede wszystkim, realizm. Warto przyjrzeć się podziękowaniom, w których autorka wymienia grono fachowców pomagających w tworzeniu książki. Między innymi dzięki nim Gra pozorów jest tak niesamowicie prawdopodobna, przejmująca i dopracowana w najdrobniejszych szczegółach.

W takiej właśnie sytuacji poznajemy Aleksandrę. Nagle obudziła się we własnym samochodzie z wielką (tygodniową!) czarną dziurą w głowie. Na domiar złego kobieta zaczyna dostawać niepokojące płyty DVD i SMS-y, przez co żyje w ciągłym strachu o życie dzieci oraz własne. Dodatkowo odkrywa tajemnice z życia zabitego przed rokiem męża i nie może się odnaleźć w nowej, mrocznej rzeczywistości.

Joanna Opiat-Bojarska bawi się z czytelnikiem w kotka i myszkę… Daje jakiś trop czy skrawek informacji tylko po to, żeby złapać go w pułapkę. To jedna wielka gra pozorów, w której nikt nie jest tym, kim się wydaje, a każdy fakt może mieć drugie dno. Aleksandra wie, że może ufać tylko sobie, a czytelnik wraz z nią otwiera szeroko oczy z przerażenia i niedowierzania.

Utrata radości życia. Nieumiejętność przeżywania pozytywnego stanu emocjonalnego. To charakterystyczne dla naszych czasów. Wszyscy gonią za czymś, co teoretycznie ma im przynieść szczęście. A kiedy już dotrą do celu, są tak sfokusowani na pogoni za tym, że nie potrafią cieszyć się chwilą.

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

mieszkaniu i zastanawiałam się, kiedy się obudzę. Bo jedynym logicznym wytłumaczeniem wydarzeń z wczorajszego dnia, tej komedii pomyłek, mojej tygodniowej nieobecności w szpitalu, policyjnego przesłuchania i tego, co zobaczyłam na filmie z Gabrielem jest to, że śpię i śnię jakiś niewyobrażalny koszmar.

Joannę Opiat Bojarską trzeba pochwalić za trafne spostrzeżenia dotyczące naszych czasów, lekkie pióro, wiedzę psychologiczną i,

Człowiek po to został zaopatrzony w mózg, by myśleć i kłamać. Nadmiar szczerości może być bolesny. 


Sylwia Kępa

Poetyckie terapie. Część druga

P

Autor: Tomasz Piasecki Tytuł: Red Wydawnictwo: nie zostało podane Rok wydania: 2016 ISBN: 978-83-944018-0-1

od intrygującym tytułem Red kryje się drugi tom wierszy terapeutycznych Tomasza Piaseckiego. W pierwszym autor zawarł utwory, których zadaniem jest motywowanie odbiorcy do troski o samorozwój i własne szczęście. Drugi stanowi kontynuację refleksji autora – rozwija je, ale zawiera także kilka nowych elementów. Samo znaczenie tytułu wydaje się być kluczowe dla zrozumienia idei tomiku. Czerwień bowiem jest tutaj symbolem gwałtownych uczuć, ale zostaje także podkreślona jej dwoista natura. Z jednej strony barwa ta może kojarzyć się z energią i działaniem, zmierzaniem ku upragnionemu celowi. Z drugiej zaś przypomina o żywiole ognia, niebezpieczeństwie, chaosie. Te znaczenia w jakiś sposób są obecne w utworach Tomasza Piaseckiego. Wiersze we wspominanym tomiku ponownie poruszają tematykę bliską każdemu człowiekowi: jest więc tu miejsce na refleksję o odwadze w spełnianiu marzeńczy też porządkowaniu swojego życia, zamykania jednego rozdziału w nim i otwierania kolejnego. Równie istotny wydaje się być wiersz zatytułowany Pasja, w którym obojętność ludzi, przeciętność zostaje zestawiona na zasadzie kontrastu z wolą działania, dążenia ku innemu. Takie postępowanie zyskuje aprobatę autora, który zagrzewa czytelnika do podejmowania kolejnych wyzwań, odważnego mierzenia się z przeciwnościami oraz światem. Równie interesującą lekturę stanowi utwór Dla kochających. Jest w nim zaakcentowany sprzeciw wobec traktowania miłości jak zabawkę, kaprys. Jednocześnie wiersz ten stanowi apoteozę uczucia rozumianego jako wzajemny szacunek oraz porozumienie dwóch dusz, między którymi wytwarza się szczególna więź. Lalkarz z kolei jest pytaniem o samodzielność człowieka w działaniu. Piasecki stawia tym samym odwieczne pytanie, które wielokrotnie pojawiało się w poezji: czy wszystko wynika z naszej woli? A może ktoś nią steruje, decyduje za nas? Red – podobnie jak Kruchy. Fragile – zawiera ilustracje Katarzyny Miszczak, które wprowadzają w nastrój poszczególnych utworów, oraz czyste strony na własne przemyślenia lub też próby poetyckie. Nowością są zaś komentarze oraz recenzje wierszy autorstwa Grażyny Dreżewskiej, muzy autora. Dzięki nim można poznać odmienną perspektywę interpretacji wierszy. Nawiązuje się tu także swoisty dialog, dwugłos między Piaseckim, a osobą, która stała się inspiracją do tworzenia poezji. To dość interesujący zabieg, pozwalający na lepsze wniknięcie w liryczną rzeczywistość i spotkanie z autorem. 

77


publicystyka Magda Zimna

Niewola codzienności

Autor: Michał Mautuszak Tytuł: Odgrodzeni Wydawnictwo: Białe Pióro Rok wydania: 2015 ISBN: 978-83-64426-37-7

D

la dziecka kłótnia zawsze ma emocjonalne, dalekosiężne skutki, często niedostrzegane przez zepsutych dorosłych. Czy przed złem jesteśmy w stanie uciec? Przed czarnymi mackami, które tylko czekają, by nas usidlić, zniewolić, sprawić ogromny ból i cierpienie. Pragniemy pozostawić daleko za sobą to wszystko, co bolesne i nieprzyjemne. Zapomnieć, wymazać z podświadomości, zamknąć pewien etap w życiu, aby zacząć wszystko od nowa, inaczej, tak, by było lepiej. Ale co, jeżeli jesteśmy sami, a nikt nie wskaże nam tej odpowiedniej drogi? Zagubieni tułamy się po świecie w poszukiwaniu szczęścia, jednak życie jest przewrotne, niczego nie ułatwia. Zamiast być lepiej, jest coraz gorzej. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

78

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Uświadamiamy sobie, że to co piękne w środku jest zepsute. Jak poradzić sobie w tym trudnym świecie? Jak się w nim odnaleźć, by nie zostać skrzywdzonym i samotnym? Tajemniczy tytuł i ciekawy opis na okładce zachęciły mnie do sięgnięcia po powieść Michała Matuszaka. Wiele się spodziewałam po tej lekturze, jednak to, co otrzymałam, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. Książka nie należy do najłatwiejszych. Skłania do myślenia, do zastanowienia się nad tym, co w życiu jest najważniejsze. Autor każe się nam zatrzymać i spojrzeć na świat całkiem inaczej. Niejako zmusza, byśmy zauważyli to, co przeważnie jest dla nas niedostrzegalne. Trudna tematyka, naszpikowana przeróżnymi emocjami, które trafiają z dwojoną siłą do serca. Wwiercają się w duszę, by po zamknięciu książki przypominać o swojej obecności. Odgrodzeni to dwie odrębne historie. Pierwsza opowiada o małym chłopcu, który mieszka w bloku. Nie ma zbyt łatwego życia. Starszy brat obraża go, poniża; ojciec stosuje przemoc fizyczną, często też psychicznej, a matka, pomimo ludzkich odruchów, potrafi także skrzywdzić tę małą bezbronną istotę. Kłótnie rodziców zmuszają Eryka do szukania swojego miejsca wśród kolegów, akceptacji, chce zostać przyjęty do ich grona. Natomiast druga część opowieści przedstawia historię dorosłej kobiety, która przebywa w zakładzie karnym. Pewnego dnia, na zorganizowanym w więzieniu spotkaniu autorskim, Sylwia poznaje ambitnego pisarza. Zainteresowana postacią autora, postanawia odkryć przed nim karty przeszłości i opowiedzieć swoją burzliwą historię. Bagaże doświadczeń Eryka i Sylwii odcisną swoje piętno w naszych sercach. Powieść oparta na prawdziwych wydarzeniach, mówiąca o tym, co widzimy na co dzień, czasem nie interweniując, gdyż problemy innych nas nie dotyczą. Autor zagłębia się w psychikę bohaterów, ukazując ich cierpienie, samotność oraz ból codziennego życia. Stara się jak najlepiej oddawać emocje bohaterów, sprawia, że czytelnik kroczy wraz z nimi po odmętach ich świata, stara się ich zrozumieć, wczuć się w sytuację. Autor nie koloryzuje, nie przerysowuje powieści, przedstawia niełatwą, brutalną rzeczywistość. Miałam trudność w odnalezieniu się w tej opowieści. Nie była dla mnie łatwa, ani przyjemna, jednak wiele mnie nauczyła i pokazała to, czego często nie dostrzegam albo nie mam okazji zobaczyć na własne oczy. W niektórych momentach musiałam się zatrzymać, by zrozumieć sens przekazywanej treści. Fabuła jest bardzo mądra, starannie przemyślana, dopracowana w najmniejszych szczegółach. Może dla takiej dziewczyny jak ja powieść jeszcze nie jest odpowiednia, widać muszę trochę do niej dojrzeć, by przekonać się, jaki w sobie kryje potencjał. Jednak książka bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła i chętnie sięgnę po wcześniejszą powieść Michała Matuszaka. 


SOFOWICZE OPINIUJĄ!

Bardzo nowatorsko o wierności. W kolesiu – z rozpaczy, że nie chce go kobieta życia – budzi się popęd kota w marcu (i trwa aż do późnej starości). Mimo iż przeleciał trzycyfrową liczbę kobiet, nadal twierdził, że był „czysty i wierny” tej jedynej. Do końca czekałam, aż ten absurd jakoś sensownie się wyjaśni. Uwaga! Będzie spojler: nie wyjaśni się. A już na pewno nie sensownie.

„Miłość w czasach zarazy” Gabriel Garcia Marquez – Edyta Saracka

Akapity z pozorną uczciwością starają się udowodnić, że mamy do czynienia z powieścią o schyłku romantycznej epoki astronautyki i ciemności dziejów — wymienionych na świat niedramatyczny i wysterylizowany z atawizmów. Tak naprawdę jest to powieść o kobietach. Tylko i wyłącznie. Tych które kochają, boją się, lub nie mają zdania o prymitywnej stronie męskiego ducha. Zaskakuje mnie, jak trafna jest to wizja naszych czasów. Kolorów dużo, ale tylko z wierzchu. Świadomości mnóstwo, ale tylko w obrębie własnego osiedla. Lem mówił, że napisał powieść naiwną, słodko rozbuchaną. Zgadzam się. Mimo zachwytu nad dorobkiem pisarza, nie potrafię skutecznie zakręcić się w centryfudze Hala Bregga.

„Powrót z gwiazd” Stanisław Lem – Mikołaj Maria Manicki

Dlaczego warto? Bo to dzieło piekielnie wciąga - choć niby zaczyna się nudno, to nie wiadomo kiedy się zapadło między historie Głosów Pamano. Bo ta książka jest niczym stos zakurzonych, splątanych ze sobą lampek choinkowych, których sieć jest przed nami sukcesywnie rozplątywana (mimo, że znamy rozwiązanie). Każda z tych lampek przykuwa ciekawość swoim blaskiem; a wszystkie z nich łączy przepiękny, poplątany narracjo-dialog. Do tego brutalny obraz skrawków hiszpańskiej wojny domowej, poetyckie przenośnie pochowane między nierażącymi wulgaryzmami, sama historia wypełniona miłością, cierpieniem, pamięcią, żalem, nadzieją i strachem, czyli wszystkim tym, co jest tak bardzo, bardzo ludzkie; i co moim zdaniem jest tym powodem, dla którego ten tekst się przeżywa i nie można się od niego oderwać. Niebanalna lektura, igrająca z czytelnikiem niemal w każdym akapicie. Szaleństwo!

„Głosy Pamano” Jaume Cabre – Tomasz Przyłucki

79


publicystyka

Są książki, dla których zapomina się o całym świecie z powodu angażującej fabuły. Tym razem trafiłam na książkę, która pochłonęła mnie na kilka godzin, bo nie mogłam pojąć, jakim cudem te szokujące historie dzieją się tuż obok, w XXI wieku, w wielkich miastach – za grubymi murami klasztorów. To autentyczne opowieści o kobietach, które wyrzekły się siebie, by służyć Bogu i ludziom, i rozczarowały się nie tylko samą służbą, ale i Bogiem, ludźmi. Suchy, reporterski ton narracji podkreśla powagę tematu. Jeżeli w piekle faktycznie jest miejsce przygotowane dla kobiet, które nie pomagają innym kobietom, zakonnice starej daty mają tam jeden wielki sabat. Jakież to wszystko, wraz z okładką, aktualne… Jakie przez to przerażające.

„Zakonnice odchodzą po cichu” M. Abramowicz – Z. Kamińska Mówią, że bestseller. Nawet sam Król raczył polecić tę pozycję, o ile w ogóle wie, że ją polecił. Dziewczyna z pociągu jest niezła (mowa oczywiście o treści), ale czy można ją uznać za bestseller? Raczej jest to thriller/kryminał, który przypasuje mniej wybrednemu czytelnikowi, zaś dla tych bardziej wymagających będzie zaledwie rozgrzeweczką i na rozgrzeweczce się skończy. Powieść Pauli Hawkins jest napisana dobrze, a postaci ciekawie zarysowane, choć i tutaj można się było postarać o lepszy rys psychologiczny, lecz brakuję jej czegoś, co by ją wyróżniło na tle innych kryminalnych utworów, a w czytelniku wzbudziło np. autentyczną chęć zamordowania mordercy, Niewątpliwie ciężko jest utrzymać w tego typu literaturze napięcie lub je wywołać, by mogło przyprawiać o niepokój, lecz nie jest to mission impossible. Dziewczynę z pociągu czyta się szybko. Czy to zaleta czy wada, zostawiam do oceny. Na pewno jest to pociąg ekspresowy, który nie zatrzymuje się na stacjach. A gdzieniegdzie mógłby zrobić wyjątek.

„Dziewczyna z pociągu” Paula Hawkins – Krwinka

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

80

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

„Cyngiel śmierci” Anthony Horowitz Powieść Horowitza napisana jest z szacunkiem i wyczuciem. Dla dziedzictwa Fleminga, miłośników Bonda i zimnowojennych czasów. Autor niezwykle popularnych w Wielkiej Brytanii powieści sensacyjnych (cykl o Alexie Riderze) i seriali BBC (doskonały „Detektyw Fole”), w Polsce znany jest przede wszystkim jako sprawny rzemieślnik-kontynuator. To on przenosił na grunt serialowy kolejne powieści o Herculesie Poirot Agathy Christie, to on opisał nieznane sprawy Sherlocka Holmesa, które oficjalnie stały się częścią kanonu („Dom jedwabny” oraz „Moriarty”). Korzysta z epigońskiego doświadczenia pisząc również o Bondzie, sprawnie imituje szorstki styl Fleminga i zgrabnie igra z oczekiwaniami czytelników. Wpisuje fabułę w doskonale znany schemat bondowskich powieści (dzieląc ją na dwie części, zapętlając) i korzysta z dobrze znanych chwytów (trawestując nawet ikoniczne dla cyklu sceny, podobnie wprowadzając postaci i rozwijając wątki).

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

„Cyngiel śmierci” Anthony Horowitz – Jan Sławiński


Jestem autorką monografii naukowej Hiszpania w filmach Pedra Almodóvara, autorką książkowego blogu Górowianka (http://annasikorska. blogspot.com), naukowo zajmuję się badaniem filmów tego hiszpańskiego reżysera oraz rynku wydawniczego, a prywatnie jestem mamą ponad czteroletniej Oli, która ma autyzm. Nie mówi, niedawno nauczyła się pokazywać nam, że chce jeść i pić oraz stanowczo mówić „nie”, co uważam za bardzo ważny krok. Jej wielką zaletą jest niespotykana pamięć, przez co czytamy kolejne książki. Żyjemy w świecie, który troszeczkę wydaje się być innym wymiarem. Brak komunikacji werbalnej zastępuje inny rodzaj porozumienia krążącego wokół wspólnie przeczytanych książek pozwalających na pokazywanie świata, bliskość, czas dla siebie i zrozumienie.

W formularzu PIT wpisz numer: KRS 0000037904 W rubryce „Informacje uzupełniające – cel szczegółowy 1%” podaj: 25068 Sikorska Aleksandra

Świat Oli nie powinien jednak ograniczać się do rodziców, dlatego robimy wszystko, aby kiedyś była dorosłą osobą potrafiącą samodzielnie wyjść na spacer, zrobić zakupy, ugotować sobie obiad, pracować. Robimy bardzo duże postępy, uczymy się niesamowicie wiele. Dzięki książkom córka ma niesamowicie bogate słownictwo (wiem, że rozumie), zna litery (potrafi powiedzieć, że źle nazwałam pokazywaną literę choć sama jeszcze liter nie wymawia). Staramy się, aby Ola uczyła się tego, co inne dzieci, aby mogła bawić się z dziećmi bez zaburzeń, dlatego uczestniczy w zajęciach w przedszkolu integracyjnym. Terapia, przygotowania do zabaw rozwijających różne umiejętności córki i wizyty u specjalistów pochłaniają bardzo dużo pieniędzy, dlatego będziemy niezmiernie wdzięczni za każdy przekazany przez Państwa 1% z podatku na Olę.

81


piszą dla nas

Galeria

autorów

Grzegorz Bryk Ur. 1988 r. w Sandomierzu absolwent filologii polskiej ze specjalnością nauczycielską na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Specjalizacje: filmoznawstwo oraz tekstologia i edytorstwo. Stały współpracownik magazynu „Gitarzysta”. Autor bloga poświęconego polskiej muzyce z gatunku art- i progresywnego rocka: www.polkazwinylami.blogspot.com. Za literackich mistrzów uważa Marqueza i Myśliwskiego. Poddaje ostatnim szlifom powieściowy debiut Pierwsza przyczyna. Adam Buszek Rocznik 1985. Jestem absolwentem filologii polskiej UJ, mieszkam w Krakowie. Zajmuję się korektą i redakcją, współpracą dziennikarską, twórczością literacką. Teksty publikowałem w prasie kulturalnej i artystycznej, m.in. w „Teatraliach”, „Zalewie Kultury”, „Metaforze”, „Poezji dzisiaj”, „SzaFie”, „Inter”, „Pisarze.pl”, oraz w kilku antologiach poetyckich. Jestem laureatem ogólnopolskich konkursów literackich. Przygotowuję do druku książkę poetycką, pracuję nad książką dla dzieci. Marek Grzywacz Rocznik 86, mieszkaniec Józefowa koło Otwocka i absolwent politologii. Literacko debiutował w magazynie „Fantastyka: Wydanie Specjalne” w 2010 roku, z „Nową Fantastyką” związał się na dłużej i po dziś dzień jako publicysta. Na polu literatury niegatunkowej jego największym dokonaniem pozostaje wyróżnienie w pierwszej edycji ogólnopolskiego konkursu Otwartym Tekstem i publikacja opowiadania w magazynie literackim „Chimera”. Stara się robić dużo rzeczy na raz – aktywnie zajmuje się publicystyką, redagowaniem, tłumaczeniami i wszystkim, co przynosi mu świat. Katarzyna Jabłonowska Z wykształcenia psycholog, lecz zamiłowanie do ludzkiej natury ubiera tylko w słowo pisane. Uwielbia grafitową czerń miękkich ołówków, wczesne poranki wypełnione ciszą i wieczory pachnące latem. Wciąż umiera z tęsknoty za małymi i dużymi rzeczami. Spokój odnajduje w długich pogaduszkach z nastoletnią córką. Anna Karowicz Czyta książki w hurtowych ilościach, a w przerwach prowadzi blog (Kto czyta – nie pyta), na którym je recenzuje. Lubi leniwe wieczory przy świecach, gorącym kakao i ciekawej lekturze. W centrum swoich zainteresowań stawia rozum i jego potęgę. Jako pedagog zajmuje się procesem uczenia się i przede wszystkim tym, „jak się uczyć, żeby się nauczyć, a przy tym nie zmęczyć”. Sylwia Kępa Miłośniczka współczesnego reportażu, mocnej herbaty (ewentualnie dobrej kawy) oraz nocnego nieba. Absolwentka polonistyki (Uniwersytet Pedagogiczny w Krakowie), współpracownik portalu Bookeriada. Michał „Mike” Majewski Jakiś czas temu przekroczył magiczną barierę 40-tki. Warszawiak z urodzenia, człowiek spełniony o wielu pasjach, z których jedną jest pisanie opowiadań. Jego dorobek literacki to: Na błoniach zaświatów 2009, książka papierowa; Czarny skorpion 2013, e-book; W barze u Smukłego Steve’a 2013, e-book; Zła przestrzeń 2015, e-book. UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

Sebastian Marks (to jego prawdziwe nazwisko) Urodzony w Warszawie przeszło dwadzieścia pięć lat temu. Prawie skończył polonistykę i filozofię. Z wykształcenia Nikt, z zamiłowania utracjusz i megaloman. Nie lubi ludzi i świata, lecz bez wzajemności. W gimnazjum wygrał wojewódzki konkurs na najlepsze opowiadanie. Ma bogaty dorobek literacki, doceniony głównie przez rodzinę i znajomych. u k ł a d a m y

82

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Barbara Marszałek Obywatelka świata, rodowita zasolanka, mieszka w czeskiej Pradze. Miłośniczka spacerów, muzyki, poznawania ludzi i innych kultur. Gotuje dobrą pomidorówkę. W chińskim horoskopie – małpa, w pracy – szczur biurowy. Chęć napisania czegokolwiek dopada ją w metrze lub w parku na ławce. Optymistka ze skłonnością do zamyślania się. Jan Maszczyszyn Urodzony w 1960 roku w Bytomiu. Laureat pierwszego konkursu literackiego ogłoszonego przez miesięcznik „Fantastyka” (obok Sapkowskiego i Huberatha). Debiutował na łamach „Nowego Wyrazu” w 1977 roku opowiadaniem Strażnik. Teksty publikował w wielu gazetach. Kilka opowiadań pojawiło się w antologiach (np. w Bizarro Bazar czy Toystories), jak też w kwartalniku ZLP „Metafora” (Kraków 2013) oraz w postaci elektronicznej na różnych portalach fantastyki i grozy. Wydał antologię opowiadań Testimonium (2013). W kwietniu roku 2015 nakładem wydawnictwa Solaris ukazała się jego powieść utrzymana w klimatach steampunku Światy Solarne. Współzałożyciel klubu fantastyki „Somnambul”. W 1989 roku wyemigrował do Australii, gdzie mieszka do dzisiaj. Powrócił po latach do pisania SF, zainspirowany ideą portalu Nowej Fantastyki. Agnieszka Olewicz Rocznik 96. Zawodu nie ma, bo studiuje. Psychologię. Nie wiadomo, czy interesuje się całym spectrum ludzkich osobowości dlatego, że przygląda się ludziom, a potem bezczelnie o nich pisze, czy też dokładnie na odwrót. W wolnych chwilach czyta Kierkegaarda i gapi się w okno. Nic nie można na to poradzić. Uzależniona od muzyki filmowej, starego, dobrego heavy metalu i klasyki polskiego rocka. Dagmara Pieczyńska Baczna obserwatorka rzeczywistości, w której czuje się nieco wyobcowana. W związku z tym pilnie studiuje naturę rzeczy, ludzi i siebie samej. Bywa, że wnioski ze swoich badań zawiera w literaturze. Weronika Stępkowska Urodzona w Dzień Wagarowicza 1978 roku, lubi poezję, feminizm i filozofię, a astronomię i muzykę uważa, za Stachurą, za podstawę wykształcenia „czującego człowieka”. Z literaturą połączyła ją „miłość od pierwszej śmierci”. Fascynuje ją przestrzeń słów, ich wieloznaczność i zazębianie się znaczeń. Autorka tomiku rozszczepienie języka obcego (2013). Z zamiłowania tanatolog-amator. Marianna Szygoń Pisać musi, bo inaczej się udusi. A ponieważ pisać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej, nie zamierza rezygnować z ulubionego literackiego hobby. Urodziła się w tym samym roku, w którym w Emilcinie rzekomo wylądowało UFO. Zapewne dlatego tak bardzo lubi snuć opowieści z gatunku science fiction, choć z upodobaniem płodzi też mroczne kryminały. Autorka domowej roboty e-booka pt. Metastaza — minipowieści fantastyczno-naukowej, dostępnej za darmo z sieci. Mirosław Śliwa Urodziłem się w 1960 roku na Pomorzu, jednak od 1971 roku mieszkam na Śląsku w Jastrzębiu – Zdroju. W latach 80. ubiegłego wieku działałem w opozycji antykomunistycznej. Pewno z uwagi na to dziewięć lat temu zostałem zaproszony przez Stowarzyszenie Pokolenie z Katowic oraz katowicki oddział IPN do współpracy przy tworzeniu Encyklopedii Solidarności. Interesuję się historią oraz filozofią, w szczególności filozofią natury i aksjologią. Od dziesięciu lat publikuję w lokalnych portalach informacyjnych. Moje publikacje można również znaleźć w Portalu Pisarskim, portalu Pisarze.pl oraz w miesięczniku Śląski Kurier Wnet. Dariusz Zajączkowski Rocznik 68, przez większość uznany za najlepszy w zeszłym stuleciu… Z wykształcenia budowlaniec, z wyboru strażak. Ostatnio więcej biega, niż pisze. W tym pierwszym rywalizuje z córkami, w drugim – nikt z domowników rękawicy nie podejmuje. Najlepiej czuje się na łonie natury lub z bluesem w tle, choć i ciszą na balkonie nie pogardzi. Ceni dobrą literaturę – i sam ocenia, którą z bieżących lektur do niej zaliczyć. Magda Zimna Dziewczyna, która często buja w obłokach. Jest pozytywnie zakręcona, zawsze uśmiechnięta i pogodnie nastawiona do życia. Rozpoznać ją można po książkach które trzyma w dłoni. Na co dzień przesiaduje na uczelni na kierunku bibliotekoznawstwo w Katowicach, a wieczorem odpoczywa w pokoju, pisząc na komputerze. Prowadzi blog Czytamy bo kochamy.

83


patronaty Wydawnictwo Psychoskok Powstało w 2011 r. Współpracuje z czołowymi dystrybutorami rynku księgarskiego w Polsce, dzięki którym możliwa jest sprzedaż książek w kilkuset księgarniach (również w sieciach handlowych), stacjonarnych i internetowych. Bezpośrednio zaopatruje także indywidualne księgarnie w dużych miastach, a aktualnie tworzymy własną sieć dystrybucji książek. Autorom oferuje nie tylko samo wydanie ich książek i dystrybucję, lecz także rzetelną informację i promocję w Internecie, zarówno w serwisach ogólnokrajowych, jak i lokalnych.

novae res Wydawnictwo Novae Res jest największym wydawnictwem dziełowym na Pomorzu. Zostało powołane do życia w sierpniu 2007 roku przez Wojciecha Gustowskiego i Krzysztofa Szymańskiego. Od początku istnienia wydawnictwo wchodzi w skład Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni, na którego terenie posiada swoją siedzibę. Wydawnictwo opublikowało dotychczas 750 tytułów, głównie z zakresu beletrystyki i literatury popularnonaukowej. Od czerwca 2009 roku Novae Res jest członkiem Polskiej Izby Książki. Oficyna jest również organizatorem ogólnopolskiego konkursu „Literacki Debiut Roku”.

www.Portal-pisarski.pl Portal Pisarski – wyjdź z szuflady, stań na półce! Uprawiamy tutaj wiele gatunków. Począwszy od poezji, prozy, publicystyki, a skończywszy na pograniczu. Zaparz duży kubek kawy, rozsiądź się wygodnie i zajrzyj do głębokiej, zakurzonej szuflady, gdzie chowasz przed całym światem Twoją twórczość. Najwyższa pora zarzucić debiutancki haczyk i czekać, aż zaroi się od czytelników. Mili i rzetelni redaktorzy oraz użytkownicy z chęcią skomentują Twój tekst.

www.autorzy365.pl Serwis poświęcony zarówno książkom jak i autorom, ale również aktualnościom związanym ze spotkaniami autorskimi, polecanymi książkami, recenzjami, badaniami czytelnictwa i rynku wydawniczego. UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

Wszystkie teksty stanowią własność autorów. W “Sofie” publikowane są wyłącznie za ich zgodą. Redakcja zastrzega sobie prawo do wyboru ilustracji dla utworów, które opublikuje. u k ł a d a m y

84

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

kwiecień (12) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.