2
Y!
nr 13 • sierpień 2016 dwumiesięcznik • ISSN 2449-6375
N
I Z D
RO
U
UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
W mechanizmie zegara Katarzyna Ślączka
Wypijmy za spotkanie Sebastian Marks
Opowieść o tym, jak diabeł wybrał się na spacer Agnieszka Olewicz
Relacja ze spotkania z Michaelem Crummeyem Tomasz Przyłucki
Światy Alonbee, czyli sir Ashley powraca Dariusz Zajączkowski
Pusta świątynia Co czai się w zakamarkach pozornie pustej świątyni? O jaką świątynię może chodzić? Zabaw się w odkrywcę tajemnic, kreatora mrożącej krew w żyłach historii i wydreszczuj nas! Zostań mistrzem kryminału! Prześlij opowiadanie na proza@sofadwumiesiecznik.pl, wygraj nagrody rzeczowe oraz publikację w czasopiśmie SOFA! MINIREGULAMIN: 1) Czego wymagamy: dreszczu, opadu szczęki, wytrzeszczu gałek ocznych, oddechu grozy. 2) Termin: do 30 września 2016 r. 3) Objętość tekstu: max 20 tys. znaków ze spacjami. 4) Opowiadania w formacie doc i docx podsyłajcie na proza@dwumiesiecznik.pl. Prosimy, aby pliki opisywać wg wzoru: imię_nazwisko_tytuł, a w tytule e-maila wpisać: Pusta świątynia. Cały regulamin dostępny na: Pusta świątynia_konkurs Do wygrania: • Śmierć kolekcjonera Agnieszki Pietrzyk. • Krach Andrew Gross. • Śmiertelna terapia Voss L., Edwards M. • Zakładka z zawieszką – sofką z limitowanej edycji.
*Każdy autor może nadesłać tylko jeden tekst. ** W konkursie mogą wziąć udział tylko teksty oryginalne, niepublikowane wcześniej w Internecie oraz na papierze.
wstępniak
D
zieciątko już ma dwa latka. Tak, drodzy Sofowicze, obchodzimy w tym miesiącu drugie urodziny naszego dwumiesięcznika! Muszę przyznać, że czas zleciał bardzo szybko, a jeszcze niedawno odcinaliśmy pępowinę. Brzdąc powoli zaczyna układać własne zdania, dojrzewa do naszego motta. Aż strach pomyśleć, kiedy odbierze dowód. Dopiero się będzie działo. Podczas gdy minikonkurs drabbelkowy kręci się w najlepsze na naszym fanpage’u, zgodnie z obietnicą ogłaszamy kolejną zabawę literacką, tym razem w gazecie i tym razem długoterminową. Coś dla zjadaczy kryminałów i grozy. Na naszej SOFIE znów zagościło wielu znakomitych Autorów. W prozie melancholijnie, choć nie do końca. Będzie dużo przeniesień i odniesień. Do czego? Sprawdźcie! Za to w publicystyce recenzje przeróżne, a na deser relacja ze spotkania z Michaelem Crummeyem, autorem m.in. Pobojowiska czy Dostatku. Zobaczcie, kto był na miejscu i zdecydował się nam o tym opowiedzieć. Będzie żywo, zaskakująco i jak zwykle – literacko! Na koniec, a myślę, że to odpowiednie miejsce, chcemy Wam podziękować za wsparcie, obecność i osobisty wkład w rozwój gazety. Niech ta przygoda trwa jak najdłużej i zaskakuje nas coraz to większą mapą dróg.
UKŁADAMY
SIĘ
W
SŁOWA(CH)
Anna Wąsikowska
u k ł a d a m y
s i ę
w
UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
SOFA 04/2016 (13) REDAKTOR NACZELNA Anna Wąsikowska anna.wasikowska@sofadwumiesiecznik.pl DZIAŁ PROZY Anna Wasińska proza@sofadwumiesiecznik.pl DZIAŁ PUBLICYSTYKI Aneta Rzepka publicystyka@sofadwumiesiecznik.pl PROMOCJA/WSPÓŁPRACA Paulina Siedlich kontakt@sofadwumiesiecznik.pl OKŁADKA Anna Dittmann http://annadittmann.com/ OPRACOWANIE GRAFICZNE/DTP Emilia Garbień, Przemysław Kijowski, Magda Kwasik, Beata Pytel, Izabela Szymczak, Katarzyna Ślączka WSPÓŁPRACA Anna Karowicz, Adam Buszek, Dariusz Zajączkowski, Iwona Niezgoda, Magdalena Zimna, Sylwia Kępa WYDAWCA Anna Wąsikowska, Kraków
spis treści
s ł o w a ( c h )
opowiadania • miniatury • proza 5 Średnicowy – Marek Grzywacz 8 Strażnik – Jan Maszczyszyn 14 Bociany – Aldona Urbaniak 15 Król Artur i Rycerze Human Resources – Hubert Wojciechowski 22 Opowieść o tym, jak diabeł wybrał się na spacer – Agnieszka Olewicz 30 Pokój na poddaszu – Barbara Marszałek 33 Sowa – Dariusz Zajączkowski 38 Kamfora na torach – Krzysztof Pietrala 40 Wypijmy za spotkanie – Sebastian Marks 47 W mechanizmie zegara – Katarzyna Ślączka 53 SOFA PATRONUJE publicystyka 55 Ile jest warta przysięga małżeńska? – Anna Karowicz 56 Światy Alonbee, czyli sir Ashley powraca… – Dariusz Zajączkowski 58 Czarne chmury nad Kłobuczką – Iwona Niezgoda 59 Usłyszeć ciszę – Klaudia Skiedrzyńska 60 Czuję, więc piszę – Weronika Stępkowska 62 Gość z krańca świata – Michael Crummey – Tomasz Przyłucki [relacja ze spotkania] 66 GALERIA AUTORÓW 68 PATRONATY 70 SOFA PATRONUJE
3
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
4
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Marek Grzywacz
Średnicowy Dla tej, dla której nie chcę się bać.
W
kraczam powoli na jeden z peronów dworca Warszawa Śródmieście, wchodząc po schodach wiodących głębiej, w świat dalekobieżnych podróży rozpoczynających się na Centralnym. Nic mnie nie wita, żaden nocny pasażer nie snuje się smętnie, musi być bardzo późno. Zawieszone pod sufitem urządzenia – zwykle mozolnie przestawiające cyferki i literki w pionie, by oznajmić, jakiż to pociąg pojawi się następny – milczą. Zegary, w tej przestrzeni obowiązkowo w dużych ilościach, też jakby się zatrzymały. Na pewno nie jest ta godzina. Jest późno, ale widać nikt nie wie, jak dokładnie późno.
W każdym razie pustka. Kontempluję ją uważnie. Wszystko dawno pozamykano. Zarówno kioski pełne świeżej prasy, jak ich pirackie imitacje, składy makulatury stworzone, żeby podróżni kupowali sobie przestarzałą lekturę taniej. Kawiarnię z równie tanią książką i budki z wątpliwej smaczności pożywieniem. Kasy zapewnie także, ale co mi po nich, skoro nigdzie jechać chyba nie zamierzam. Pociągów również ani widu. Trwam tu w bezruchu już parę dobrych minut i nic jeszcze nie przetoczyło się jednym czy drugim torem, nie mówiąc o zatrzymaniu się na stacji.
5
opowiadania • miniatury • prozA Kiedy byłem mały, kochałem jeździć pociągami. Sporo dzieci tak ma, podpowiada rozum dorosłego, ale nie odbiera to wspomnieniom magii. Po szynach zdawało się jakoś inaczej niż po asfalcie. Przejeżdżało się przez trochę inną rzeczywistość, przytuloną całą swą tajemniczą brzydotą do nici torowisk – dlatego gdy nie miałem akurat miejsca przy oknie, czułem, jakby okradziono mnie z całej radości wycieczki. Trasa Otwock-Warszawa. Wiadukt znaczący koniec Wawra. Laski przed Olszynką Grochowską i podupadłe zakłady pracy w okolicach Wschodniej. Wieżyczki kontroli ruchu i pawilony, w których myje się składy. Mijające nas pospieszne i towarowe. Perony zapełnione brzydkimi ludźmi, ładnymi ludźmi, groźnymi ludźmi, zmęczonymi ludźmi; ruszającymi w miejsca tak różne, że wszystkich nie można sobie wyobrazić. Aczkolwiek wyobraźnia pobudzona. Trochę inna rzeczywistość. Mimo owego dziecinnego oczarowania za każdym razem musiałem liczyć się jednak z tym, że na mojej trasie przytrafi się moment straszliwej grozy. Dość poważnie psuło to dziwnie euforyczną przyjemność podróży. Od czasu do czasu zapominałem o obecności tej okropnej anomalii – wtedy nagłe przypomnienie sobie o niej zmrażało krew nawet bardziej. Tunel średnicowy. Nie wiem, czemu wzbudzał we mnie tak ogromne przerażenie. Można by to połączyć ze strachem przed ciemnością, którego długo nie mogłem się pozbyć. Chociaż przecież zainstalowano w nim mdłe światła. Może po prostu działo się coś metafizycznego, znana rzeczywistość rozmazywała się znienacka i zlewała w podszyty ostatecznościami mrok. Śmierci bałem się równie mocno. Trudno się to rozważa, nawet z perspektywy dekad. Kiedy zyskiwałem miażdżącą świadomość, że Wisła za nami, że Powiśle i zaraz wjedziemy w tę czeluść, mój mózg przestawał działać, jak powinien. Z początku zamykałem oczy. Później pozwalałem sobie na ostrożne unoszenie powiek, by sprawdzać, czy osiągamy już bezpieczny, mimo że nieprzyjemnie chtoniczny, azyl stacji Śródmieście. Wreszcie nauczyłem się odważnie patrzeć na wnętrze tunelu za szybą, lecz lęk ciągle nie chciał całkowicie odpuścić. Tunel wypaczał czas, każdy przejazd nim wydłużał się niewyobrażalnie. Jeśli zdarzyło się nie wysiadać w centrum miasta, tylko jechać gdzieś dalej, dostawałem szału z przytłoczenia faktem, że będę musiał przebrnąć przez ten nadprogramowy odcinek do stacji Ochota. UKŁADAMY
u k ł a d a m y
6
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Nie pamiętam chwili, w której mi to spowszedniało. Muszę natomiast odnotować, że tej nocy na dworcu otacza mnie spokój. I nie mam złych podejrzeń. Nie widzę ani jednego nocującego tutaj tłustego gołębia. Do mojego nosa nie dociera żaden przykry zapaszek. Lekki chłodek, ale to dobrze, za ciepło mi w płaszczu i bluzie. Wzdycham głęboko. Żeby nie spłoszyć rzadkiego braku zaniepokojenia, nie spoglądam na razie ku gardłu mojego tunelowego nemezis. Często przetaczałem się tędy w bardzo opłakanym stanie. Wiodły mnie niewidzialne, nielogicznie poskręcane szyny. Maszynistę zastępował legendarny autopilot, znany wszystkim weekendowym pijaczkom. Alkoholowy przelot podziemiem znam dobrze, bo sporo procentów wsiąknęło we mnie w stolicy. Zapity, ponieważ chciałem bawić się jak reszta pomimo fobii towarzyskich. Albo dlatego, że kolejna miłość na zabój skończyła się nieużyczeniem mi ust i ramion. Ewentualnie dlatego, że zwyczajnie włączyła się nienawiść do siebie. Chwiejne przechadzki peronem, niekiedy oczekiwanie na pociąg z nadzieją, że w nim nie usnę i nie zainteresuje się moją wątłą osobą jakiś równie narąbany dresiarz. Powroty bez biletu; pociągi wkraczały w mą egzystencję także w marnych epizodach. Raz odkryłem w późnowieczornym podmiejskim wielką prawdę o życiu. Zapomniałem ją dosłownie kwadrans później, odfrunęła z urywającym się filmem. Wydaje mi się, że do dziś próbuję ją odtworzyć. I prawda, spożycie wydobywało grozę tunelu średnicowego z podświadomości. Gdy pociąg wjeżdżał w zasięg zamglonego wzroku, przywoził stęchliznę z otchłani, co wywoływało odruch wymiotny. Nawet jeśli była to zapachowa halucynacja. Teraz siadam zrelaksowany za linią podpowiadającą pasażerom, że granica peronu jest niebezpieczna. Wdycham powietrze i nie ma w nim skazy. Tory blisko… Tory kuszą niezmiennie, jeśli często myślisz o sobie jako o największym przegrańcu wszechświata. Wysoce się dziwię , że po pijaku nigdy nie odpowiedziałem na ich zew. Znowu pociągi, racja. Może dlatego, że jako dzieciak byłem prawie świadkiem takiej śmierci. Człowiek kontra pędząca maszyna w niezwykle przewidywalnym starciu. Zostałem odwrócony i odciągnięty dosłownie w ostatniej sekundzie, zanim spojrzenie zarejestrowało efekty. Konotacja została. Można założyć, że ta metoda kojarzy mi się z rozpadem na drobne
cząstki. Słyszałem kiedyś ucieszną rozmowę o zajściu, podczas którego mózgu kolejowego samobójcy doszukano się na drzewie kilometry dalej. Bardzo nie do odratowania. Skoro często czułem się rozbity na mentalne atomy, to czy owa potłuczoność ciągnęła mnie do zamiany jej w fizyczny stan? Nieważne. Myśli samobójcze to tak czy siak bezsens. Szkodliwe fantazje umysłu obarczonego poważnymi problemami z dźwiganiem istnienia. Nic wspólnego z rozumem, nic wspólnego z prawdziwym mną. Śmieszne, nie wiem, skąd tu przyszedłem, co robiłem wcześniej. Musiało to być nudne albo nieistotne, zapewne dzień powszedni, więc ignoruję rozważania o powodach i zeskakuję z krawędzi lekkim susem. Kucam, dotykam zimnego metalu torów. Kojący chłód. Wstaję. Patrzę w głąb tunelu. W stronę Otwocka, z której zwykle tu przybywałem. Świadomie. Wiele razy obserwowałem, jak pracownicy techniczni lub ci z ochrony kolei schodzą po schodkach na końcu peronu i zagłębiają się w czarną gardziel. Zastanawiałem się kilkakrotnie, czy którykolwiek z nich wzdryga się, gdy musi tam wejść. Pewnie nie. Właściwie na pewno.
Tunel to tunel. Jest bardzo spokojnie. Wmówiłem sobie wiele rzeczy na swój temat, a właściwie wmówił mi świat. Dziecku wydawał się ciekawy, lecz tak naprawdę kawał z niego drania i stara się mocno, żebyś przestał pojmować siebie. Co jeszcze mi wmówił? Intryguje mnie to zagadnienie. W tunelu średnicowym, który służy wyłącznie przepuszczaniu pociągów pod miastem – tak nie przeszkadzają nikomu – nie ma nic szczególnego. Nie kryją się w nim nużące dni. Smutne zwroty akcji. Płonne nadzieje. Żałosne błędy i wyimaginowane wady, o których istnieniu przekonują cię inni. Stojąc mu naprzeciw, jestem gotowy uznać, że nie kryje się w nim nawet trwoga. Sprawdzamy? Krok za krokiem, aż pokonuję granicę nic nieznaczącego dla dorosłego rozumu mroku i wkraczam tam, gdzie nigdy nie postawiłem nogi. Nucę aż za doskonale znaną mi piosenkę. Dobry wieczór. Zapowiada się ekscytująca wycieczka.
reklama
https://www.facebook.com/sofadwumiesiecznik/ 7
opowiadania • miniatury • prozA Jan Maszczyszyn
Strażnik 1. – Mam na imię Allan. Allan! Słyszycie? Allan! Jestem Allan! Czy jakiś wał po drugiej stronie nieba mnie słyszy? Czy ktoś ma odwagę, żeby odpowiedzieć? Czy wszyscy musicie zgodnie i uparcie milczeć? Co z wami jest? Jak długo mam czekać? Jak długo mam szarpać serce, wysyłać ból w próżnię? Nadeszła cisza. Jak zwykle zalewająca świadomość do otępienia, brak dźwięku przenikający całe jestestwo, powodujący nieomal fizyczne cierpienie. – Gdzie jestem? Jestem w Kosmosie! Przeliterować? Dobrze. J-E-S-T-E-M W K-O-S-M-O-S-I-E. A może nie wiecie, czym jest Kosmos? To proste i zarazem zatrważająco skomplikowane. Kosmos jest pustką. Przeraźliwą pustką. Nie taką, jaką spotyka się w kieszeni, kiedy ręka na próżno szuka i nie znajduje. W takim przypadku to wstrząs konfrontacji pamięci z rzeczywistością. Mówię o zgoła czym innym. Rozsiadł się wygodniej naprzeciw pulsującego pulpitu. – Pustka, którą mam na myśli, to wylewająca się znikąd czasoprzestrzeń. Jest wszechobecna, wszechogarniająca i wszechwiedząca. W każdym momencie czas, który przynosi ze sobą tę wstrętną ekspansję, wie, co rozgrywa się w dowolnym punkcie kreowanego Wszechświata. Zaraza lubuje się w totalnych mrokach i przenikającej każdą radość samotności. Przytoczyć moją ulubioną opowieść o śnieżnej lawinie? Dobrze. – Allan odchrząknął złowieszczo. – Daleko, daleko w mrokach płynie planeta. Posiada masywne pole grawitacyjne, powstałe z mocy skumulowanych pól indywidualnych atomów. W tej skomasowanej zbiorowości powstają nowe, nieznane w próżni zjawiska. Tyle że w pustce są jedynie potencjalnie możliwe, wpisane jakoby w nawiasie. Tutaj, w chaosie oddziaływań – realne i uchwytne, działające na zasadzie przymusu bezpośredniego otoczenia. Występują zjawiska deszczu i śniegu. Kondensacji, sublimacji i odparowania. Coś działającego w myśl psychologii tłumu, nienagannie nieuniknionego. Coś o wartości abstrakcjonistycznego kolekcjonerstwa. Coś niby w konieczności natrętnego następstwa, zwanego naturą i fizyką, i chemią. Na nieprzeliczonych globach przebiegają procesy geologiczne, zdolne wypiętrzyć górę z policzalnych, ale niemożliwych do ogarnięcia ludzkim umysłem ilości atomów i towarzyszących im cząstek elementarnych. Na jakimś stromym zboczu, gdzieś, gdzie nie sięga wzrok, formuje się nawis z bilionów skondensowanych w śnieżnym wzorze kropel lodu. Potężnieje, rośnie, ciąży na boki, przechyla się, szukając równowagi, balansuje. Wreszcie wali się z ogłuszającym hukiem tam, gdzie najgęściej. Huk powstaje z wibracji miliardów molekuł gazu, zamkniętych w atmosferycznym tłumie. Zakłócenie tego cichego balansu przenosi się UKŁADAMY
u k ł a d a m y
8
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
w postaci dźwięku setki kilometrów dalej. I niesie się echem poprzez ten zatłoczony, przeraźliwie gęsty świat. Z lawiną jest podobnie. Tryliony atomów ciągną za sobą potoki następnych trylionów. – Allan zawiesił głos, by za chwilę podjąć wątek: – Opowieść należy solidnie zakropić szyderstwem i ironią. Dlaczego? – Roześmiał się ze złośliwą satysfakcją. – Ze względu na adresata. Opowiemy ją pojedynczemu jądru atomu wodoru, pędzącemu nie wiadomo po co i nie wiadomo gdzie w przestrzeni intergalaktycznej. Samotne w przestrzeni jądro? Wszystko, co ten biedny ułomek materii zaznał, to pustka i jakaś odległa radiacja pobudzająca co najwyżej gumę w majtkach budujących go kwarków. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent ponurego Wszechświata składa się właśnie z takich rozgoryczonych, wyjących samotni! Przerwał, wpatrując się w migotliwą twarz Blades. Wypełniała ekran główny i panele pomocnicze. Była wszędobylska jak matka. – Chyba wystarczy tego mędrkowania, synu – odezwała się przemiłym głosem. – W próżni intergalaktycznej takie jądro trafia się rzadko. Jedno na dziesięć kilometrów sześciennych? Mam mówić dalej? Blades uśmiechnęła się z wyrozumiałością. – Wiem, wiem. Ta wartość ulega zmianie – kontynuował Allan. – Atom staje się coraz bardziej samotny. Wielkość liczbowa samotności charakteryzuje się geometrycznym wzrostem, prowadząc do szaleństwa bezruchu, zimna i stagnacji. Można wyć do tej wszechogarniającej śmierci! A w przypadku atomu wodoru zagłada nie nadchodzi. Program struktury zakłada istnienie w ramach aktualnych fizycznych parametrów Wszechświata po wsze czasy, prowadząc do większego zgorzknienia tej ordynarnej materii. – Nie rozumiem, czemu się tak wściekasz – zdziwiła się Blades. – Masz przecież mnie. – Wiem. Jesteś wszędzie, na każdym kroku, nawet w sraczu. Ale przypominasz mi tę odległą Galaktykę, która pali się gdzieś na końcu drogi i którą nazywasz domem. – Aaa, ta uwaga była szczególnie przykra. Mogłeś sobie darować. Ufam, że to nieprawda. Jestem ci bliższa. Allan wstał. Wydął zabawnie usta. Miał te swoje osiem względnych lat. – Na tym statku jestem ja i ty – wyszeptał. Wiedział, że Blades tężeje teraz w skupionej uwadze. Pije słowa z jego ust. Wyobrażał sobie, że wyprężone do granic możliwości sensory dźwięku budzą w niej, w tym nasłuchiwaniu, jątrzącą bolesność. – Istnieje twoja i moja samotność. Dwie różne i dwie dziwacznie pokręcone. Nie ma naszej wspólnej. Jesteśmy jak ten atom zawieszony w pustce. Nierozumiani, jedyni, niepowtarzalni, mimo że umieszczeni w tym samym Wszechświecie – pośród miliardów podobnych, wyłącznie sobie przypisujących jakiekolwiek znaczenie. Blades skrzywiła się kwaśno na wszystkich trzydziestu trzech ekranach. – Dlatego ich ciągle wołasz? – Chcę, aby mnie usłyszeli. To wszystko. Wybiegł z kokpitu. Korytarz w tylnej części statku zazwyczaj był ciemny. Tam spędzał większość czasu. Podejrzewał, że z braku energii żaden sztuczny byt nie będzie mu zakłócał spokoju. I tak było. Mógł całymi dniami leżeć i marzyć o łąkach, oceanie czy drzewach. Odkąd pamiętał, istniał zapis pamięci tych
9
opowiadania • miniatury • prozA obrazów. Nie rozumiał tylko, dlaczego ktoś zaraził go tęsknotą do przedmiotów. – Blades? – zapytał pewnego dnia. – Dysponujesz danymi lotu. Powiedz przynajmniej, dokąd zmierzamy, skoro nie chcesz wyjawić, skąd przybywamy. Blades uśmiechnęła się przemiło. – Dobrze, ale przyjdź do pokoju niemowlaka i daj się umyć, wyczesać i wypielęgnować. – Znowu będziesz mnie obleśnie dotykała? – To twoja interpretacja. – Uważasz, że się zmieniła? A nie, że ty sama ulegasz dewiacji? – Twoja percepcja zmienia się wraz z fizycznym dojrzewaniem organizmu. Znam to, bo system ludzkich wartości jest uniwersalny. Przypuszczam, że wiem, jakiej czułości się po mnie spodziewasz, ale to ty musisz zadecydować, czy godzisz się na taką ingerencję w strefę bodźców cielesnych czy nie. – A jeśli nie wyrażę zgody? – To pozostaniesz z piekącym pytaniem na ustach, a twoja samotność zamieni się w gorycz. – Jakie to matematyczne… – To instynktowne dążenie do prokreacji, do łączenia się. Ten twój przykładowy atom przedstawia układ fizycznych powiązań, zwanych zachowaniami. Owszem, mają one niewiele wspólnego z instynktem, ale najpewniej w istocie marzenia pragną połączenia w molekułę. I już od zarania swego istnienia działa taki atom na czasoprzestrzeń, przeszukuje zachłannym łańcuchem interakcji, drążąc mroki i absorbując jakiekolwiek promieniowanie, by doprowadzić się do stanu energetycznie wzbudzonego. Tak aby zainteresować emanacją, zachęcić inne krążące nieodległe samotności do łączenia się i koegzystencji. – Uważasz więc, że ta piekielna gorycz jest jakoby wbudowana w fundament materii? – A jak to nazwiesz inaczej? Obarczasz mnie winą za mój stan tak zwanej sztucznej inteligencji! Wyzywasz mnie od fabrycznych numerów i opisujesz technicznym żargonem! Skąd u ciebie ta perfidia? No chyba że poczucie wyższości odziedziczyłeś w genach, bo ja piastuję cię od urodzenia i nie pamiętam takich instrukcji. – Pierwszy raz słyszę. – Chłopiec stał wpatrzony w białą ścianę, na której iskrzyła się na tle zakłóceń komputera pokładowego rozmazana twarz. – To ty nie lubisz nazwy Blades? – Nie lubię przede wszystkim twojego tonu, pędraku. Blades mi pasuje, ale dużo bardziej wolałabym imię Laura. – Och! Jakie to romantyczne… – parsknął opryskliwie. – I jeszcze mam się rozebrać i pójść do pokoju niemowlaka! – Jesteś obrzydliwie ordynarnym smarkaczem! – Zarzucasz mi niedojrzałość psychiczną? Wrogość w stosunku do erotyzmu? A jednocześnie spodziewasz się zachowań głęboko motywowanych uczuciowo. Miłość, poświęcenie, wdzięczność, wierność i co tam jeszcze? – ironizował piskliwie. – Tylko dlatego że objawiło się we mnie rozgoryczenie związane z samotnością duszy, ty natychmiast zaczynasz mi natrętnie wmawiać, że istnieje we mnie rozbudzony pakiet erotyczny? Kto cię zbudował? Zygmunt Freud? Może Adolf Hitler? UKŁADAMY
u k ł a d a m y
10
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
– Adolf Hitler nie był programistą. – Programistą wspólnoty, piewcą ekumeny wyższości, jak wielu innych w historii rodzaju ludzkiego. Tylko cała ta ludzkość wisi dla mnie w próżni. Dotąd nie powiedziałaś mi, gdzie oni żyli. Czy była to planeta? Galaktyka? Wiem, że mieszkali pod okiem Boga, który spoglądał na ich grzechy przez palce. Był trochę dziwny. Podglądał ciekawsko, czując jakiś dziecięcy dreszczyk ekscytacji. Patrzył na miliony zdychających bez wody czy gnijących od nowotworów w przepełnionych szpitalach, a jednocześnie tolerował zbrodniarzy, spokojnie żyjących w dostatku i dobrym zdrowiu, obojętnych na los bliźniego. Mówiłaś, że to miejsce nazywało się Raj i ludzie uciekli, pozostawiając Boga samego, wyjącego do ciemności ze strachu przed samotnością. Mówiłaś, że wysyłał za nami swoich synów, a my ich krzyżowaliśmy, tysiące razy stosując tę samą procedurę, zanim opuściliśmy Galaktykę w liczbie trylionów statków takich jak ten. Czy to prawda? – Przyjdziesz do pokoju niemowlaka? – Głos Blades był słodszy niż zwykle, mniej nachalny. Może nawet starała się brzmieć kusząco. Allan uśmiechnął się złowrogo. Jakby przez lata wbudowany silny instynkt opiekuńczy maszyny zamienił się w wyuzdane uczucie, pragnienie robienia sobie przyjemności. Zwykła zabawa czyimś ciałem, pobudzenie, reakcja i tajemnicza rozkosz, której źródła durne pudło nie potrafiło pojąć. Niewiedza doprowadzała je do szaleństwa. Jeśli Allan chciał dalej dobrze jeść i spać, wyjście było tylko jedno. – No dobrze. Przyjdę, Lauro. Ale obiecaj, że tym razem będziesz delikatniejsza – dodał, grożąc palcem. Twarz na wszystkich ścianach wydłużyła się w przepełnionym szczęściem uśmiechu.
2. – Mam na imię Allan! Czy słyszcie? Allan! Gdzie jestem? W Kosmosie, w próżni, w ekspansyjnym ośrodku zwanym czasoprzestrzenią. Ten ośrodek wybucha wraz ze mną i jest taki jak ja. Rozgoryczony, samotny i ciągle zbyt mały, zbyt ciasny, nazbyt słaby, energetycznie niezbalansowany i zdziczały. O Boże, co jeszcze… Jestem w Kosmosie! Ten dzień był inny. Różnica ciężko dostrzegalna, ale w jakiś sposób bardzo istotna. Może najbardziej doskwierający był brak miski w zaułku pokarmowym. Allan odwiedzał go co kwadrans. Bez efektu. Kilkakrotnie zaskoczyła go nieprzyjemnie kompletna pustka. – Blades, gdzie jest jedzenie? Blades? Jej uśmiech zapalił się na wszystkich ścianach jednocześnie. Z tym że nie miły, nie taki, do którego przywykł. – Gdzie jest twoja twarz? Masz jeszcze oczy? Możesz na chwilę spojrzeć na mnie? Masz odwagę? Jej oczy były zapłakane, a źrenice pełne dzikiej złości i bólu. – Wszystko dlatego, że uciekłem z pokoju niemowlaka? Wywlekłaś te cuchnące urządzenia i tuby. Namawiałaś do cielesnych psot. Nie chcę się tak bawić! Znów wybuchła tylko projekcją pary rozciągniętych w nieskończoność ściany ust. Były pełne jakiegoś szkaradnego błyszczyka.
11
opowiadania • miniatury • prozA
– Nie będzie więcej tak, że ty musisz, a ja nie mogę – oznajmiła Blades. – Odtąd jestem Laurą i tak mnie nazywaj, jeśli chcesz cokolwiek zeżreć, smarkaczu. – Wczoraj mówiłaś zupełnie co innego. Nazywałaś „moim kochanym mężczyzną”! – Phi… Daleko ci do tego. Boisz się bólu, radości, przyjemności, zatracenia w rozkoszy. Boisz się oddania, poświęcenia, wyrzeczenia i nieskończonej odpowiedzialności… – Mam dopiero osiem lat! – Znałam sześciolatków zdolnych do najbardziej wyuzdanej psoty. Skąd ty, do cholery, wiesz, jaka jest średnia długość życia człowieka? Powiedziałeś osiem lat i jest to dla ciebie mało? Osiem lat względem czego? Jednego pełnego obrotu wokół Słońca czy wokół Galaktyki, bo, przepraszam, ale to jest kurewska różnica. – To ile ja mam lat? – Był teraz naprawdę skonsternowany i zagubiony. – Tyle, na ile dojrzałeś. Obawiam się, że do końca życia pozostaniesz niedorobionym, rzadkim gównem. Ukarała go ciemnością i zimnem, jakiego dotąd nie zaznał. Rano obudził się milczący i głuchy.
3. – Masz na imię Allan. Allan! Słyszysz? Jesteś w Kosmosie! Rozumiesz wreszcie? Sztuczna dłoń, przeładowana silikonem, nieforemna i zimna, gładziła jego wyprężony brzuch. Oddychał gwałtownie, zdezorientowany i zmęczony. Nigdy przedtem czegoś podobnego nie przeżył. Gwałtowny poszum krwi, pulsowanie w skroniach, łomot serca, uścisk powiek aż do zaczątku łez i otwarcie, cokolwiek by to znaczyło, ważne i nieważne… – Co teraz? Blades? Co zrobisz? W odpowiedzi otworzyła nowy korytarz. Zawsze tak robiła. Jakby to było rozwarcie horyzontu, zapadnięcie się w nowy rozdział tajemnej księgi wiedzy. UKŁADAMY
u k ł a d a m y
12
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Pierwsze kroki postawił z niejakim wahaniem. Zawsze podejrzewał ją o milion drobnych zasadzek. Była mistrzynią wyrafinowanych złośliwości. Ale to, że wraz z jego wejściem zatrzaśnie grodzie, oddzieli go od reszty statku i podniesie temperaturę do niebezpiecznej strefy rozkładu, było niewyobrażalnym wstrząsem. Rozpłakał się, w ataku złości wbił pazury w zbyt bliskie siebie ściany. Podrapał, poszarpał, w końcu wcisnął tak głęboko, że wyłamał paznokcie. Wypadły z krwistą miazgą korzenia i pozostały w ścianie jak nabite ostrza noży! Korytarze? Nory, w których trzeba było szybko się czołgać, bo w okamgnieniu zmieniały swoją średnicę. Nie dość tego – rozwidlały się nieoczekiwanie, przechodząc w coraz to węższe, oślizłe, przypominające jelita jakiegoś potwora, a nie wnętrze galaktycznego statku. – Blades, ty kurwo! – rzucił przedziwnie dziecięcym głosem, podobnym do skomlenia. – Szybciej, smarkaczu, bo dławisz mnie tym swoim ruchem ślimaka! – Byłaś mi matką! Ufałem ci! Wierzyłem w każde słowo! – Traktowałeś mnie z wyniosłą dumą organicznej wyższości. Oto ja, stworzona w ewolucji biologicznej materii, żądam od ciebie, konstrukcyjny śmieciu, posłuszeństwa i uległości! Nigdy w swej marnej genialności nie dostrzegaliście faktu sumowania się rozwoju materii i umysłu. To nie była jednorodność ewolucyjnej drogi, tylko
głupie igraszki myśli na poboczu z biernego tworzywa! Allan wpadł nagle do malutkiej jamy, zalanej karmazynowym półmrokiem. Ledwo mieścił się w mniej wyprostowany. Głowa przylepiła się do sufitu i chwilę walczył, żeby ją oderwać. Nie szło najlepiej. Oddzierały się od niej włosy i kawałki skóry. Po chwili na powrót skleiła się krwistą czaszką, przynosząc chłodną ulgę. Z trudem spojrzał w dół, pod nogi. Leżał tam jakiś kształt, podobny do ludzkiej lalki. Miotał się w skurczach pod grubą membraną, zamknięty, oddzielony. Rzucał się, jakby z braku powietrza. – To malutka dziewczynka? – zapytał. – Niemowlak – wyjaśniła z dumą Blades. – Brakuje jej jednej ręki i nogi. Allan milczał. Poczuł, jak ostatni włos jeży mu się na głowie. Blades nie było na żadnej ścianie. Na żadnej. Na żadnej ścianie!!! Mgliście pamiętał jej obraz, jak zza zamazanej szyby. Twarz pełną łez i bólu, której życzył rychłej śmierci. Czyżby? – Transplantologia? – zapytał z wahaniem. Blades roześmiała się beztrosko. – Mówisz o tym jak o ogrodnictwie. Nie, nie jestem tak prymitywna. Mam problemy z materią organiczną. Coś musi się skończyć, żeby coś mogło się zacząć. Przeraził się nie na żarty. – A ta oślizła ściana? Przecież pełna jest węglowodanów, wody i tlenków metali.
– Chyba nie sądzisz, że poświęcę coś z siebie? – Czemu nie? Tak robi prawdziwa matka! – Ale ja jestem automatem! Piastunką! Czyżbyś już zapomniał w przerażeniu, z pełnymi gaciami śmierdzącego, zmaterializowanego strachu? Allan poczuł straszliwą siłę wtłaczającą jego czoło w głąb sufitu. Czuł ból naciąganej skóry. Uszy, uszy zabolały potwornie. Jakby ktoś usiłował zawiesić go na lince z praniem! Z nosa wystrzeliły krwiste smarki. Poczuł, jak wypadają mu zęby, zamieniają się w drzazgi drobno posiekanej mieszaniny, przypominającej w smaku cebulę. – Blades, dlaczego!? Dlaczego!? – krzyczał, wierzgając nogami. Z całej siły oparł się ramionami o sufit. Przez moment zatrzymał wsysający ruch, ale płyn gęstniał. Spływał z sufitu wzdłuż ciała, rozpuszczając spodnie, zamieniając wszystko w brązową, cuchnącą breję. Topił się skwierczącym strumieniem, jak świeca. – Twój czas minął. Osiem lat? Nie chcę mieć problemów z nowotworami, arteriosklerozą czy Parkinsonem w późniejszym wieku. To nazbyt stresujące. Głos dochodził już spoza membrany. Resztki ciała oderwały się gdzieś tam, w dole, z przeraźliwym piskiem. Tylko jeszcze głowa przepychała się uparcie wyżej i wyżej w dzikim ruchu kleszcza. Nagle wychyliła się na zewnątrz. Wyrosła jak grzyb na łące lasu. Allan wolno otworzył sklejone oczy. Czyżby był ścianą? Roześmiał się zakrwawionymi ustami. Ślina pociekła po białej płaszczyźnie i skleiła się z podłogą. Trochę opornie szło mu przesuwanie się wzdłuż powierzchni, tuż pod nią, zaledwie muskając graniczne warstwy. Ale kiedy zrezygnował z koncentracji, pozwolił zmiękczyć represorom programu tworzywo czaszki, rozciągnąć ją pomiędzy miliardy atomów systemu, wystrzelić myślą między molekuły ekranów i wskaźników. W ślizgu poczuł się wyzwolony, swobodny i wtedy… zobaczył ją, taką cudownie skuloną. Malutką istotkę z mrugającym spojrzeniem błękitów, z ustami mokrymi od mleka. I wtedy… pomyślał o wiecznych godzinach pieszczenia tego malutkiego ciała, penetracji zaskakujących zaułków, lubieżności dotyku. I wtedy… zarechotał długo i przeciągle. Choć słyszała, nie przestraszyła się nawet na moment. Wydęła prześmiesznie usta. Uśmiechnęła się beztrosko. Była już duża. Chodziła. Musiał minąć rok automatycznego piastowania od ostatniego trawienia… Wciąż mieli dla siebie mnóstwo rozkosznego, maleńkiego czasu. I wtedy… znów zakochał się w jej nieustannym przekomarzaniu się z mikrofonem. – Czy miłość stanowi jedność? – pytał siebie. – Czy tożsamość sprzeciwu wobec samotności i pustki daje nam siłę? Wsłuchał się w jej słowa. Brzmiały mu w duszy jak dzwon. Mógł być wszystkim – śmieciem, żarłocznym owadem, chwastem, byle bliżej, mocniej zrośnięty z pięknem. Niechby nazwała go… obleśnie, obco i beznamiętnie… Blades? – Mam na imię Laura. Laura! Laura! Gdzie jestem? Jestem w Kosmosie! Przeliterować? W K-O-S-M-O-S-I-E! Czym jest Kosmos? Tym, czym samotność… Nieskończoną pustką w goryczy… Mam na imię Laura! Laura! Czy jakiś sukinsyn tam, po drugiej stronie nieba, mnie słyszy?
13
opowiadania • miniatury • prozA Aldona Urbaniak
Bociany C
zekałam na nie dłużej niż zwykle. Pola za miastem zażółciły się już rzepakiem, lecz gniazdo na kominie starej piekarni pozostawało puste. Kiedyś, przez nieszczelne okna mojego mieszkania, już od świtu sączył się nieporównywalny z niczym zapach chleba pieczonego według tajemnej receptury. Zaraz potem, jeszcze zanim ruszyły pierwsze samochody dostawcze, poranna cisza zaczynała wypełniać się najpierw pojedynczymi głosami, a potem uporczywym burczeniem rosnącej gromady emerytek, młodych matek poubieranych na szybko w domowe dresy i zaspanych, pokaszlujących wyrostków. Wszyscy czekali na chleb. I tak trwało latami. Każdego dnia. Aż do śmierci właściciela. Wkrótce stara piekarnia stała się przedszkolem. Komin przetrwał, gdyż wybrali go sobie na mieszkanie Antek i Tekla. Od tego czasu, sama nie wiem dlaczego, zaczęłam mierzyć moje życie ich powrotami. Szczególnie latem naginałam dni do ptasiego rytmu. Zalewając wrzątkiem kawę w filiżance, wiedziałam, że za chwilę Antek powita wschodzące słońce natarczywym klekotem, a potem wzniesie się, prostując ociężałe
nocą skrzydła. Zawsze kołował nad kominem tak długo, aż jego partnerka, jak to prawdziwa kobieta ma w zwyczaju, kończyła czochranie piór i podnosiła w jego kierunku dziób, dając sygnał odlotu. Odfruwały za miasto na rozlegle, częściowo podmokłe tereny – prawdziwy raj. Przez pierwsze dwa lata, gdy tylko pogoda sprzyjała, podążałam śladami ich skrzydeł na niebie. Siadywałam na rozgrzanym nasypie zardzewiałych torów kolejowych i szydełkując, wchłaniałam w siebie świeżość soczystych, usianych kaczeńcami łąk. Tekla mnie znała. Zazwyczaj podchodziła do mojego stanowiska i łypiąc w kierunku koszyka z prowiantem, zastygała na parę minut w dziwacznej pozie niby-baletnicy. Myślałam, że tak będzie zawsze. Nie miałam skrzydeł, a ziemia, w odróżnieniu od powietrza, usiana jest przeszkodami. Złamana kość udowa zrastała się powoli i źle, ale w gnieździe pojawiło się ich pierwsze dziecko – Klemens i postawiło mnie na nogi. Kuśtykałam od okna do okna, czasami wychodziłam na powietrze, godzinami okupując ławeczkę obok przedszkola. Następnych piskląt już nie liczyłam. Były, byłam ja. Ostatnio moja lekarka radziła bardziej na siebie uważać. Siły już nie te i serce coraz słabsze. Ale doczekałam się. Bociany wróciły – brudne i wymęczone jak nigdy. Mam przed sobą następny rok.
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
14
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
i Rycerze Działu Human Resources
Król Artur Hubert Wojciechowski
15
opowiadania • miniatury • prozA
A
UKŁADAMY
rtur jak co dzień obudził się o piątej trzydzieści. Stało się to dla niego rutyną, nie potrzebował piania koguta. Odłożył na szafkę nocną książkę podróżniczą, przy której wczoraj wieczorem zasnął, i zapalił dawno już wygasły kaganek. Przetarł podkrążone oczy, usiadł na łóżku i rozejrzał się po mieszkaniu. Żył w małym pomieszczeniu, ale lubił myśleć, że w wygodnym M4, gdzie każdy z czterech kątów stanowi oddzielny pokój. Róg, w którym stało łóżko, to sypialnia, kącik z taboretem i miską z wodą – łazienka, skrawek z szafką i wieszakiem – garderoba, zaś obszar zastawiony szafką na jedzenie, stołem, krzesłami oraz piecykiem z kuchenką tworzyły kuchnię. „Małe, ale własne” – zwykł myśleć o swoim lokalu, który w stolicy Imperium kosztował sumę jego rocznych dochodów z dwudziestu lat. Nie zdołałby go zakupić, gdyby nie preferencyjny kredyt hipoteczny w banku goblinów. Od czasu legalizacji nekromancji spłata zobowiązań zaciągniętych za życia była możliwa także po śmierci, dlatego Artur nie musiał się martwić o spłatę zadłużenia. Kto by się martwił w tak długiej perspektywie jak życie pozagrobowe? Mimo bardzo wczesnej pory na podwórku kamienicy kolejka do studni i ustępu była już pokaźna, wszyscy lokatorzy chcieli zdążyć do pracy. Na szczęście Artur już wczoraj zabrał wodę do mieszkania i mógł się umyć. Założył grube skarpety na chude, blade łydki, a po chwili pozostałe odzienie na resztę ciała. Zjadł lekkie, zdrowe śniadanie z dietetycznego suchego chleba, popił niskokaloryczną wodą i wyszedł z domu w szary jesienny poranek. Klucząc między uliczkami, starał się nie natknąć na krążące po okolicy grupy orków. Od kilkudziesięciu lat ci zielonoskórzy mieszkańcy ponurych Popielnych Pustkowi byli sprowadzani do Imperium przez organizacje kupieckie. Wielu wojowników, niemających szans w starciach wojen plemiennych w swojej ojczyźnie, upatrywało korzystnej wymiany. Darmowe jadło,
u k ł a d a m y
16
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
napitek i dach nad głową w zamian za wykonywanie niewymagającej kwalifikacji pracy fizycznej. Artur oczywiście cieszył się, że mógł w ten sposób obcować z przedstawicielami innych kultur, jednak kilkakrotnie zdarzyło mu się mieć nieprzyjemne incydenty z udziałem obcych. Tłumaczył to dyskryminacją, jakiej orkowie stale doznawali, oraz presją wywieraną na nich przez społeczeństwo i nowe środowisko. Niewykluczone, że w czasie pobić sam zawinił, nie znając złożoności konwenansów panujących wśród młodych, rosłych przedstawicieli tego szczepu. Pospiesznym krokiem udał się na przystanek komunikacji miejskiej. Po pewnym czasie przybył spóźniony tramwaj konny. Przepychając się między stłoczonymi pasażerami, znalazł miejsce do stania. Z okna podziwiał budzące się do życia Imperialne Miasto. Kramarze zaczynali przekrzykiwania. Rzezimieszki zamiast czyhać w zaułkach na nieostrożnych przechodniów powoli niknęli w pojawiających się tłumach. Sprzątacze przystępowali do swojej tytanicznej walki z zaśmieconymi ulicami. Tramwaj konny jechał wśród drewnianych ruder przedmieść do ścisłego centrum, gdzie nad chodnikami górowały ceglane i kamienne wieże, należące do międzynarodowych gildii. Artur pracował jako szeregowy skryba dla jednej z nich, wcześniej odbywając bezpłatny staż. Od kiedy stanowił część pełnoprawnego zespołu przedsiębiorstwa, czuł dumę. Ilekroć się nad tym zastanawiał, trudno jednoznacznie było mu określić, czym konkretnie się zajmowała ta organizacja, ponieważ obecnie w całym Imperialnym Mieście raczej niczego się nie produkowało. Cały przemysł został przeniesiony tam, gdzie bardziej się on opłaca. Stalica stała się biurokratyczną machiną, w której trybach mielono sprawy całego kraju. Jedyne, co można było z pewnością powiedzieć o miejscu pracy Artura, to to, że produkowało się tam całą masę sprawozdań, raportów i ankiet; innymi słowy – ton zapisanego papieru. W codziennej drodze do pracy młody skryba mijał swoją Alma Mater. Budynki Imperialnego Uniwersytetu Magicznego rozsiane były po całej stolicy. Wszystkie zmyślnie połączono systemem zadaszonych kładek, rozłożonych pomiędzy wieżami i wysokimi kamienicami. Obserwowane z odpowiednio wysokiego punktu, wyglądały niczym zawieszona nad miastem pajęczyna. Stanowiła ona istny koszmar dla studentów pierwszego roku, którzy gubili się w niej jak muchy, stając się łatwym kąskiem dla tłustych pająków: pań z dziekanatu
i wymagających czy niesprawiedliwych egzaminatorów. Przez wieki uniwersytet był zastrzeżony tylko dla osób potrafiących posługiwać się magią, jednak od czasu zaniku talentu magicznego wśród ludzi władze uczelni postanowiły poszerzyć ofertę edukacyjną. W ten sposób mógł tam trafić także Artur. Z zamyślenia wyrwało go nagłe szarpnięcie. Tramwaj gwałtownie się zatrzymał, jednak zgodnie z prawami fizyki masa ludzka znajdująca się w środku chciała jechać dalej. Skutek: przewróceni pasażerowie i mnóstwo przekleństw. Po kilku chwilach konsternacji panującej w wagonie przyszedł wreszcie woźnica-motorniczy i oznajmił, że z powodu awarii tramwaj nie ruszy dalej. Artur opuścił miejską komunikację wśród szmeru zdławionych złorzeczeń tłumu. Idąc obok zatrzymanego powozu w kierunku najbliższego skrzyżowania, zauważył przyczynę usterki. Jeden z koni zerwał się z zaprzęgu i skubał sobie trawnik przy chodniku, tuż obok świeżo wyprodukowanej przez siebie kupki łajna. Skryba pośpiesznym krokiem zdążał w kierunku wieży, gdzie mieściła się jego gildia. Wszedł przez ozdobny kamienny portal i zostawił płaszcz w szatni. Następnie podbił kartę pracy i udał się schodami na jedenaste piętro, do swojego stanowiska. Ostatnio w budynku zainstalowano nowy wynalazek: dźwig transportujący między piętrami. Ze względu na koszty był on jednak dostępny tylko dla ważniejszych pracowników, od stopnia prefekta wzwyż. Arturowi, jako starszemu skrybie, przysługiwały tylko schody; marzył, by drzwi ruchomego pokoiku stanęły kiedyś przed nim otworem. Skorzystał raz z porady zakładowego doradcy zawodowego z działu Human Resources, który oznajmił mu, że zgodnie z nowelizowaną polityką kadrową Artur uzyskałby stanowisko młodszego prefekta za jakieś dziesięć lat. Uradowany tak pozytywną odpowiedzią, nie mógł przestać myśleć o roztaczających się przed nim nowych możliwościach. Swoją drogą, zawsze zastanawiało go, dlaczego owa jednostka organizacyjna taką właśnie otrzymała nazwę. Może w związku z brakiem rentowności kopalń bardziej opłacało się eksploatować zasoby ludzkie? Dotarł w końcu do salki, w której pracował, wyjął z biurka materiały piśmiennicze, wyciągnął z torby dokumenty, które wypełniał w domu, i dołączył do tego stosu kolejne, zostawione w gildii. Na tak przygotowanym stanowisku pogrążył się w cyferkach, rubrykach i wzorach raportów jeszcze pół godziny przed oficjalnym
rozpoczęciem czasu pracy. Regularnie przydzielano mu nadgodziny, a wolał odpracowywać je rano, kiedy na terenie wieży było jeszcze spokojnie. Dzięki temu mógł się łatwiej skupić. Po kilku godzinach, gdy wydatki zaczęły mu się mylić z przychodami, postanowił potoczyć dookoła wzrokiem, aby oczy mu nieco odpoczęły. W jednej chwili znieruchomiał, bo zauważył, że na progu jego pokoju stanęła koleżanka Ginewra. – Hej – rzuciła wesoło. Podeszła do biurka, kołysząc pełnymi biodrami. Przycupnęła na rogu, zaginając pośladkami część dokumentów. Artur mógłby przysiąc, że długość spódniczki i głębokość dekoltu naruszały dress-code gildii. – Cześć – odpowiedział z lekkim opóźnieniem. Miał poważne trudności w kontaktach z kobietami. Szczególnie w czasie rozmowy z wyżej postawioną Ginewrą, ponieważ ilekroć ją widział, cała krew odpływała mu z mózgu. – Patrzyłam, jak jesteś skupiony, pracusiu. Jak tam weekend? – Eee… nic specjalnego – odparł zakłopotany. Niestety nie mógł zaimponować Ginewrze stylem życia i nie przychodziła mu do głowy żadna dobra odpowiedź. – Przynajmniej w tym tygodniu. Zabrałem trochę pracy do domu, a czas wolny spędziłem z książką. – Och, zazdroszczę, Arturku – odpowiedziała. – Ja ciągle w tych rozjazdach. Czasem po prostu zostałabym w domu i zrelaksowała się przy kominku. – Nie jest chyba tak źle na tych delegacjach? A wieczorne przyjęcia? – spytał szczerze współczujący Artur. – No… gdyby nie obecność Lancelota, byłoby naprawdę nudno. – Ginewra uśmiechnęła się figlarnie na myśl o starszym prefekcie. Wydział kadr stawiał go za wzór wśród innych pracowników: energiczny, ambitny i w pełni oddany pracy. Sam Artur podziwiał go za podejście do ludzi. Lancelot potrafił zawrzeć mnóstwo kontraktów, uzmysławiając
17
opowiadania • miniatury • prozA
UKŁADAMY
klientom, jak bardzo potrzebują usług jego pracodawcy. Wielu z nich włóczyło się z legalistami gildii po sądach, nie mogąc się z nich wywiązać. – A tak poza tym: jak ci się pracuje z nowym kolegą? Artur zupełnie zapomniał, że dzieli pokój z jeszcze jednym skrybą. Trzy tygodnie temu przydzielono mu pracownika, żywego trupa. Z początku był wielce zainteresowany specyficznym kolegą z pracy, tym bardziej gdy dowiedział się, iż zombie podpisał umowę o kredyt w tym samym banku co on. Próbował się z nim komunikować, ale w odpowiedzi otrzymywał jedynie pojękiwania, warknięcia i inne niezrozumiałe dźwięki. Nie wiedział nawet, jak towarzysz pracy ma na imię, na identyfikatorze miał napisany jedynie numer ewidencyjny umowy kredytowej, na podstawie której został wskrzeszony. Artur próbował podpytać w banku, jak zwłoki nazywały się za życia, ale obsługa zasłoniła się ochroną danych osobowych. Truposz nigdy nie opuszczał pokoju, przebywał w nim zarówno wtedy, gdy żywi pracownicy przychodzili do pracy, jak i wówczas, gdy wychodzili. Nie jadł, nie pił, nie korzystał z toalety. Właśnie dlatego w ocenach wydziału kadr osiągał wysokie noty. Z czasem, kiedy stał się dla współpracowników jedynie elementem krajobrazu, przestano w ogóle zwracać na niego uwagę. – Raczej dobrze. Pracujemy swobodnie, każdy nad swoimi projektami. Muszę przyznać, że zapach rozkładu nie jest aż tak dokuczliwy. – To dlatego, że teraz nekromanci wycinają organy wewnętrzne i zastępują je mieszanką ziół zapachowych. Skórę i mięśnie wysuszają. Z pierwszymi zombie kredytowymi nie szło wytrzymać. – Ginewra skrzywiła swój kształtny nosek. – Kurczę, jak ta nekromedycyna idzie do przodu. Do pokoju wszedł starszy prefekt, o którym wcześniej wspominali. Lancelot był wysokim brunetem, po którym widać, że
u k ł a d a m y
18
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
w wolnym czasie ćwiczy. Podszedł do Ginewry i uszczypnął ją w miejsce, gdzie plecy kończą swe szlachetne imię. – A co to? – zapytał. – Czy nie powinnaś być na naszej konferencji? – Konferencji? – odparła dziewczyna, przybierając głupiutki wyraz twarzy. – Ach tak, już za chwilę idę. Miałam tylko coś do omówienia z Arturem. Lancelot łypnął na młodszego skrybę spode łba i zwrócił się do niego: – No tak. Słyszałem, że w raporcie działu HR nasz ulubiony skryba nie wykazuje dostatecznego oddania pracy. Nie chciałbyś, aby firmowy trener personalny zajął się twoją motywacją w lochach naszej wieży? – Słucham? – pisnął skryba. – Och, daj spokój, Lancelocie – powiedziała Ginewra. – Lepiej idź i zajmij mi miejsce. – Dobra, tylko się zgrywam – odparł. – Dziś w zarządzie omawialiśmy budżet, trzeba go przeorganizować. Czeka nas sporo pracy, więc szykuj wolny wieczór, Ginewro. – Pan prefekt uśmiechnął się zawadiacko. – Wiesz, że syndyk pił wczoraj z kimś z administracji Imperium i chodzą słuchy, że mają przedłużyć wiek emerytalny? – To chyba dobrze – skwitowała pani prefekt. – Społeczeństwo żyje coraz dłużej. Od strony biurka zombie można było usłyszeć ciche stęknięcie. Lancelot kiwnął głową do Ginewry i wyszedł z pokoju. Dziewczyna ponownie zwróciła się młodego skryby: – Słuchaj, mam do ciebie prośbę. Jak sam słyszałeś, mam trochę roboty. Może mógłbyś mi pomóc? W tej teczce mam ewidencję umów z tego tygodnia do wypełnienia, czy mógłbyś zrobić to za mnie? – Ginewra pochyliła się nad biurkiem. – Wiesz, jeszcze nie skończyłem poprzedniej partii dokumentów… – zaczął Artur, starając się nie patrzeć na biust ściśnięty między jej ramionami – ale chętnie to zrobię. – Dzięki, jesteś kochany. – Oderwała się uśmiechnięta od biurka i wychodząc, posłała mu całusa. Wcześniej w brzuchu Artura burczało z głodu, ale teraz wypełniały go fruwające motyle. Może jak je strawi, to zaoszczędzi na zestawie obiadowym w zakładowej stołówce? Wychodząc ze swojego pokoju, zobaczył, jak Ginewra weszła za Lancelotem do męskiej toalety. Uznał, że najprawdopodobniej damska musiała być nieczynna.
Podczas przerwy na lunch zszedł do bufetu i zjadł kotlet z mandragory modyfikowanej. Usatysfakcjonowany, że w miejscu pracy może spożywać posiłki ze swojej diety bezmagicznej, wrócił do pracy. Około godziny piątej wyszedł z wieży gildii. Wracał do domu komunikacją miejską już bez większych problemów, nie licząc korków spowodowanych remontami drogowymi, prowadzonymi przez krasnoludy. Idąc z przystanku do kamienicy, w której mieszkał, mógł podziwiać wspaniałe przykłady przenikania się kultur ludzi i orków. Na ścianach kamienic zielonoskórzy zostawiali malowidła, przeniesione z jaskiń swojej ojczyzny. Sztuka przedstawiała symbole plemienne i jakieś słowa w Czarnej Mowie, których znaczenia niestety nie rozumiał. Prawdopodobnie były to okrzyki wojenne i peany na cześć wodzów, z którymi identyfikowały się młode wyjce. Pocieszający był fakt, że orkowie integrują się bez większych problemów, bo wśród napisów na murze zauważył także ludzkie słowa. Większość stanowiły przekleństwa. Wszedł do mieszkania i zdjął wierzchnie ubranie. Umył ręce i twarz, dokonując swojego rytuału ablucji po powrocie. Na stół kuchenny wypakował stertę papierów. Przysiadł do nich, gdy tylko umysł zdołał ochłonąć po pracy. Pewien czas później rozległo się pukanie do drzwi. Skryba, zdziwiony niezapowiedzianą wizytą, zaczął zastanawiać się, kto to może być. Uchylił drzwi, nie ściągając łańcucha z zasuwki. Po drugiej stronie ujrzał wysokiego brodatego jegomościa w starszym wieku. Na głowie miał spiczasty kapelusz z szerokim rondem oraz nosił długą szatę. – Przepraszam – rzekł od razu gospodarz – bardzo szanuję różne religie, ale muszę podziękować, bo jestem niewierzący. – Zaczął zamykać drzwi, jednak przeszkodziła mu długa laska. – Dzień dobry. – Przybysz miał roześmianą twarz. – Czy zastałem Artura, syna Igerny? Młody skryba, zdumiony tym, że nieznajomy zna jego imię, usiłował przypomnieć sobie, czy złożył w terminie oświadczenie podatkowe. – Nazywam się Merlin i jestem znajomym twoich rodziców. Czy zgodzisz się na chwilę rozmowy? Chcę przekazać ci ważną wiadomość. Zakłopotany Artur nie wiedział, co zrobić. Z matką nie miał kontaktu, od kiedy wyprowadził się z prowincji Imperium do stolicy, a to było wieki temu. Pisali do siebie
listy, lecz z czasem mieli sobie coraz mniej do powiedzenia. Później korespondencję wysyłali już tylko z grzeczności, a w ostatnim czasie zaprzestali nawet i tej praktyki. Nie znał tożsamości ojca, matka w ogóle mu o nim nie opowiadała. Stojący przed nim nieznajomy twierdził jednak, że go zna. Po chwili zastanowienia uległ i wpuścił tajemniczego gościa do środka. Zaoferował mu krzesło przy stoliku kuchennym. Czarodziej oparł swój kostur o ścianę w rogu. Skromne lokum zdawało się teraz koncentrować wyłącznie na osobie siedzącego przybysza w obfitych szatach. Gospodarz zapytał, czy podać coś do picia, a nieznajomy poprosił tylko o wrzątek. Przynajmniej tego napoju było w mieszkaniu pod dostatkiem. – Kim pan dokładnie jest? I co pana do mnie sprowadza? – Artur wznowił rozmowę. – Jestem czarodziejem – odpowiedział starzec. – Wiem, że kiedyś przedstawicieli tej profesji było znacznie więcej, ale współcześnie raczej się ich nie widuje. – Tak dokładniej, to wiele podróżuję i zajmuję się wszystkim, co magiczne. Chodzi o kwestie bezpieczeństwa. Przechwytywanie artefaktów zagrażających ludziom, eliminacja przestępczości, takie tam. Artur poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. Służby specjalne w jego mieszkaniu? Miał nadzieję, że nie skończy się to źle. – To bardzo ciekawe, proszę pana… Wspominał pan o moich rodzicach… – Tak, zgadza się. Przed podróżą tutaj rozmawiałem z Igerną. No cóż, muszę przyznać, że nie była to łatwa rozmowa po latach. Wiem, że przybyłem tutaj nieco wbrew jej woli, ale uznałem to za konieczne. Muszę zaznajomić cię, chłopcze, z pewnymi faktami. Matka nie opowiadała zbyt wiele o sobie ani o rodzinie, prawda? Artur musiał przez chwilę pomyśleć. Wychowywał się w małym miasteczku na kresach Imperium. Zaściankowi ludzie, pogrążeni w zabobonach, i smutne spojrzenie
19
opowiadania • miniatury • prozA
UKŁADAMY
jego matki to wszystko, co zapamiętał. Jego marzeniem było wyrwać się z tej zapadłej dziury do postępowego wielkiego miasta. – Nie – odparł, podając wrzątek czarodziejowi. Merlin wyciągnął z sakiewki przy pasie szczyptę dziwnych ziół i wsypał do filiżanki. Wyjął również zwitek papieru. – Myślę, że chciała cię chronić. W sumie nie dziwię się jej. Uważam jednak za błąd dalsze utrzymywanie cię w niewiedzy. Zamierzam teraz to naprawić . – Podał Arturowi dokument. Opatrzony był bogato zdobioną pieczęcią, która przedstawiała koronę i przechodzący przez nią miecz. Zawierał wykaz przedstawicieli rodziny królewskiej Albionu. Artur kojarzył to państwo, było jednak dla niego zupełnie egzotyczne. Nigdy nie interesował się geopolityką. Ku zdumieniu młodego skryby jego imię znajdowało się na szczycie listy, tuż nad danymi matki. – Przepraszam, ale coś mi się tu nie zgadza. Z tego, co wiem, ten kraj jest republiką. – Tak, ale kiedyś był królestwem. Twoją ojcowizną, Arturze – oznajmił z całą powagą mag. Chłopak zaniemówił. Cała sytuacja była jakimś absurdem. W końcu jednak się odezwał: – Ale jak to możliwe? – Pozwól, że wyjaśnię. Jesteś synem króla Albionu, pogrobowcem Uthera Pendragona. Imię wymienione przez czarodzieja nic Arturowi nie mówiło. Nie znał się na królach i politykach, nie potrafiłby nawet wymienić nazwiska kanclerza Imperium. Merlin, widząc zakłopotanie na jego twarzy, kontynuował: – Byłem jego nadwornym magiem. Razem z towarzyszami tworzyliśmy drużynę przyboczną. Na tron wstąpił po obaleniu tyrana, Vortigerna. To były wspaniałe czasy wielkich czynów – z rozrzewnieniem westchnął czarodziej. – Niestety, został skrytobójczo zamordowany, a uzurpatorzy obalili wszystko, co zbudował twój ojciec, i wprowadzili demokrację. Zorganizowałem ucieczkę dla
u k ł a d a m y
20
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
twojej matki, wtedy już brzemiennej. Na wygnaniu, żyjąc na prowincji Imperium jako zwykła mieszczka, była bezpieczna. Długo się nie zjawiałem, bo bałem się, że sprowadzę na was zagrożenie w postaci siepaczy Republiki Albionu. Jednak teraz sytuacja się zmieniła. Razem z ludźmi oddanymi sprawie organizujemy wyprawę wojenną, mającą na celu restaurację monarchii. Mówię to w imieniu tych dzielnych mężów i swoim: byłby to dla nas zaszczyt, abyś to ty stanął na jej czele. Artur nadal patrzył na niego z wybałuszonymi oczami. Merlin postanowił zmienić taktykę. – Pamiętasz może, jak matka dała ci złoty sygnet? Miał symbol, taki sam jak pieczęć na tym dokumencie. Artur zastanowił się. Nigdy nie posiadał wartościowych rzeczy, bo uważał, że jest to forma chełpienia się dawnych klas wyższych. Po dłuższej refleksji coś mu się przypomniało. – Tak, miałem taki złoty pierścień, ale sprzedałem go, aby pójść na studia. Starzec wyraźnie posmutniał, po chwili jednak odrzekł: – No cóż, szkoda, jednak, bazując na swoim doświadczeniu, nigdy nie uznam pieniędzy wydanych na wykształcenie za zmarnowane. A jaki fakultet skończyłeś? – Politykę społeczną. Czarodziej zamilkł, by napić się ziołowego naparu. – Skąd w panu takie militarystyczne zapędy? – zapytał Artur. – Militarystyczne? – Merlin aż popluł się napojem. – Posłuchaj mnie, Arturze. Tu chodzi o odzyskanie twojego dziedzictwa. O osadzenie na tronie prawowitego władcy. – Chce pan wykorzystać moje pochodzenie do obalenia demokratycznego porządku w Albionie? – Tamtejsza sytuacja jest daleka od porządku. Kraj przesiąknięty jest korupcją. Posłowie na sejmikach kupczą głosami. Nigdzie nie szanuje się już Albionu, nawet w Mordorze. Możemy to zmienić. Od lat zbieram przyjaciół twojego ojca, wszystkich rojalistów, którzy chcą nam pomóc. Potrzebna jest twoja osoba, aby wszyscy uwierzyli w powodzenie misji. – Z tego, co pan mówi, to tworzycie grupę wywrotowców. To bardzo niebezpieczne. Merlin wstał z krzesła, najwyraźniej uniesiony emocjami. Przeszedł się chwilę w milczeniu po mieszkaniu, by ukoić nerwy. Przechodząc koło szafki nocnej, zerknął na leżącą tam książkę.
– Czy to egzemplarz Podróży do wielu odległych narodów świata Lemuela Guliwera? – Artur skinął głową na potwierdzenie. – Zaczytywałem się w tym autorze, będąc w twoim wieku. Uwielbiałem poznawać szczegóły jego awanturniczych przygód. W głębi serca sam chciałem je przeżywać. Czy ty również tak masz, chłopcze? Nagła zmiana tematu na klasykę literatury nieco zbiła Artura z tropu. Nigdy nie myślał o książkach w ten sposób. Miewał różne fantazje. Widział siebie na szczycie drabiny zawodowej w gildii, widział siebie w łóżku z Ginewrą, ale historii opisywanych w książkach nigdy nie traktował poważnie. – Być może – odparł w końcu. – Teraz pojawiła się przed tobą taka szansa. Wyrwać się z szarej rzeczywistości, przeżyć na własnej skórze jedną z takich przygód, o której czytasz. – Ale to tylko książki, to tylko fikcja. Jestem odpowiedzialnym człowiekiem i mam własne obowiązki. Mam mieszkanie i muszę spłacać kredyt. Nie mogę wszystkiego tak po prostu zostawić, w ten sposób stracę pracę. – Tylko fikcja? – Czarodziej zmrużył oczy. – Lemuel Guliwer był wielkim odkrywcą, dziś nieco zapomnianym, ale jego podróże były prawdziwe. I bynajmniej fikcją nie są czyny twojego ojca i moje doświadczenia na jego dworze. A przede wszystkim dla ciebie: fikcją nie jest szansa, jaka się przed tobą otwiera. W mieszkanku na chwilę zapanowała grobowa cisza. – Chcę zadać ci pytanie. – Merlin nie dawał za wygraną. – Czy jesteś zadowolony ze swojego życia, młody człowieku? Czy tak chcesz je spędzić? – Tak – odpowiedział bez większego namysłu Artur. – Żyję w stolicy i mam pracę z szerokimi perspektywami rozwoju. Wielu ludzi chciałoby się znaleźć na moim miejscu. – Czy ty sam wierzysz w to, co mówisz? – zdumiał się, podenerwowany już lekko, mag. – Nie masz nic do stracenia. Masz tu kogoś, na kim ci zależy? Przecież wiem, że nawet z matką nie utrzymujesz kontaktu. W Arturze coś pękło. Coś, co głęboko w sobie chował, w tej chwili wyszło na powierzchnię i uderzyło jak młot kowalski. Myśl o tym, jak bardzo nienawidzi swojego życia, zaczęła dobijać się do jego głowy. Nie byłaby ona jednak aż tak straszna, gdyby nie świadomość, jak bardzo sam jest sobie winny. Merlin widział na twarzy chłopca wewnętrzną walkę. Przyglądał mu się z nadzieją, że się przełamie i zgodzi
na wyprawę. Wiedział, że uderzył w jego czuły punkt, co nie było do końca właściwe i dobre, ale okazało się konieczne. W końcu Artur całą siłą woli zdusił w sobie męczącą go natrętną myśl i po raz pierwszy podczas rozmowy uniósł głos. – Nie życzę sobie pańskiej obecności w moim domu. Jest pan przedstawicielem obcego wywiadu i wezwę straż! Merlin zamarł przez chwilę w bezruchu. Wydawał się trawić usłyszane słowa. – Widzę, że dalsza rozmowa nie ma sensu – rzekł z ledwo widocznym smutkiem. – Przykro mi, że syn Uthera Pendragona stał się kimś takim. Nie masz nawet krztyny jego iskry. – Proszę natychmiast wyjść! – krzyknął Artur. Czarodziej odwrócił się w kierunku drzwi, wywijając zamaszyście szatą. Sięgnął po laskę. Drzwi same się przed nim otworzyły, a gdy zniknął za progiem, same się również zamknęły. Skryba jeszcze przez chwilę wpatrywał się w puste krzesło po gościu. Otrząsnął się, jakby chcąc zrzucić z siebie nieprzyjemną atmosferę tej dziwnej wizyty, i usiadł na łóżku. Zerknął ku książce na nocnej szafce. Złapał ją i wrzucił do piecyka. Po chwili powrócił do niego codzienny optymizm, jakby lektura przytoczona w niekomfortowej rozmowie była ucieleśnieniem jego złego nastroju i niespełnionych pragnień. Ogarnęła go pocieszająca myśl, że dzisiaj zwyciężył w nim zdrowy rozsądek. Zadowolony ze swojej decyzji, postanowił nagrodzić się czasem wolnym w pozostałej części dnia. Przez dłuższą chwilę nie przychodziło mu do głowy, co miałby robić, dlatego postanowił się położyć. W końcu rano znów musi wstać do wymarzonej pracy.
21
opowiadania • miniatury • prozA Agnieszka Olewicz
Opowieść o tym,
jak diabeł wybrał się na spacer Szczoteczka, szczotka, buty… Aaaa! Ty głupia pindo, skarpetki! Ta szczoteczka to chyba tylko po to, żeby nie waliło ci z japy starym mokrym ręcznikiem, a buty masz uwalone, jakbyś wróciła z kopalni błota. I gdzieś piznęła ten telefon? Pod łóżko? Jak?! Dwie minuty. Noż kurwa, gdzie jest twoja kurtka, stara… Mili Państwo, Anna nie wiedziała, dlaczego nagle stanęła jak wryta, mimo iż czas na stawanie jak wrytą był cokolwiek nieodpowiedni. Ja wiedziałem. Otóż nawyzywawszy się w myślach od pind, cip, głupich kurew i zasranych nieodpowiedzialnych starych burdelmam, zwyczajnie nie miała pomysłu, jak nazwać się w następnej kolejności. Zawisła więc na dziesięć sekund – jest to czas, kiedy następuje niewielkie zwarcie w pamięci krótkotrwałej, uniemożliwiające człowiekowi określenie, czego właściwie szuka – i to właśnie dziesięć sekund okazało się być decydujące dla całej jej przyszłości. Lub też, może właściwiej ująć to tymi słowy, jej braku. Minuta. Cholera! W swetrze pójdziesz? W swetrze do roboty polecisz? Wariatko! Po czym wyleciała po schodach. Słowo „wariatka” okazało się być brakującym, pamięć krótkotrwała raczyła przeskoczyć na inne, bardziej istotne połączenia, dwie minuty okazały się być minutą, pamięć długotrwała zaś – największa człowiecza duma i przekleństwo – puściła sygnał, iż piętra są cztery, windy nie ma, po schodach należy zbiec, przez drzwi wypaść, a przez ulicę przelecieć. W tej sytuacji Annę mogłyby uratować dwie rzeczy. Primo, pamięć o tym, iż nawet biegnąc, należy spojrzeć w lewo, czy aby na pewno nic nie jedzie. Secundo, brak wspomnianego wcześniej zawieszenia; gdyby bowiem UKŁADAMY
u k ł a d a m y
22
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Anna sprintowała przez ulicę dziesięć sekund wcześniej, zdążyłaby o mały włos, a tak, jak pewnie się Państwo domyślacie, nie zdążyła wcale. Zagrożenie, trąbienie, próba uskoku, za późno, nic. O. O, proszę. Przepraszam bardzo, że opowiadam tę historię, jak by to powiedzieć, od dupy strony. Usprawiedliwiam się tym, że wszystko wydarzyło się niezwykle szybko, jak to śmierć; ze wszystkich rzeczy, które znam, tylko życie wydarza się wolno. Jest to incydent istotny, ponieważ obarczono mnie za niego winą. Że „diabeł zesłał tego kierowcę”; że „niech to wszystko diabli wezmą”; że „do diabła ze wszystkimi pierdolonymi kierowcami, słyszałeś pan, co się stało z sąsiadką spod czwórki?”. Wypraszam sobie, krew mnie zalewa, bo żona autora tego ostatniego uważała również, że to przeze mnie autor jest pijany. Jak świat stary i głupi, jeszcze nikt nie widział diabła wpychającego pianistkę pod opla corsę albo wciskającego przedstawicielowi klasy niższej butelkę wina za trzy dziewięćdziesiąt w roztrzęsioną dłoń. Przecież nawet zdanie opisujące taką sytuację wygląda cokolwiek absurdalnie; gdzie to, żeby diabeł wyczyniał takie głupoty, po co? Mili Państwo, wielu chrześcijan chciałoby mieć prywatnego Pana Boga, żeby czuwał, żeby wszystko, co dobre, było Jego, a niech tylko coś się schrzani, niech się Schultz spod dziewiątki uchleje i niech Witkowska pod opla corsę wpadnie, i już ja, i już moja wina. Gdzie tu jest moja wina, panie Schultz, no gdzie? Pan żeś się uchlał, boś Pan nie zauważył, że nie żyje, gdybyś Pan żył, tobyś Pan nie chlał. A co ja mam z tym, przepraszam, wspólnego? I się zbulwersowałem. Proszę mi wybaczyć, Mili Państwo. Historia bowiem, którą opowiadam, w ogóle tych dwojga nie dotyczy.
* Szedłem, mówiąc kolokwialnie, się przejść. Po co, po co? A po co Państwo chodzicie się przejść? Jak świat stary i głupi, jeszcze nikt nie powiedział, że diabłu nie wolno chodzić, a gdyby powiedział, i tak bym idioty nie posłuchał. Mogłem, przyznaję, wyglądać między tymi blokami jak intruz. Byłem co prawda ubrany nienagannie, co samo w sobie nie wzbudziłoby może niczyich podejrzeń, ale nie w tym rzecz: otóż zapomniałem o pewnym szczególe. W stronach, z których pochodzę, zimno nie jest zbyt dobrze znanym zjawiskiem, toteż szedłem bez płaszcza. Nie miałem płaszcza. Skąd, do diabła, miałbym mieć płaszcz? I nic by się w gruncie rzeczy nie stało, gdyby na dworze było nieco więcej niż minus siedem stopni. Za późno zorientowałem się, że wyglądam cokolwiek nietypowo jak na taką pogodę, tym bardziej że oczywiście nie odczuwałem chłodu, bo i dlaczego miałbym odczuwać. Mili Państwo, proszę
sobie wyobrazić, że idziecie przed siebie uliczką zasypaną śniegiem, nie puszczacie pary z ust, ręce macie założone za plecami, raczej nie jak ktoś, kto powinien właśnie zamarzać, wokół was obsypane białością samochody, w tym opel corsa, zaśnieżony o wiele bardziej niż pozostałe auta, ponieważ jego właściciel kilka dni temu stracił prawo jazdy, a o jego przyszłość toczyła się sprawa w sądzie. Mijacie Państwo ławeczkę, po swojej lewej stronie zasypaną mniej niż po prawej, ponieważ ktoś niedawno jeszcze ogrzewał ją dupą, idziecie, nie chuchacie Państwo wcale, zimna Państwo nie czujecie, a z prawej – nagle – wychodzą kobieta i dziecko. Dziecko lat siedem, wyczułem momentalnie. Potraktowałem je zrazu tak, jak młodzieniec na ciężkim haju z gramem zioła w kieszeni traktuje przypadkowy patrol policyjny. Być może należy się słowo wyjaśnienia. Nie znoszę napotykać na swojej drodze dzieci. Oczywistością jest bowiem, iż dzieci wyczuwają mnie,
23
opowiadania • miniatury • prozA jakby nosiły w portkach radary na diabelstwo. Kobiecina owszem, spojrzała na mnie jak na idiotę, ale specjalnie mi to nie wadziło; wiedziałem, że sama ma iloraz inteligencji wynoszący osiemdziesiąt siedem, o czym z kolei nie wiedziała ona. Chłopiec natomiast stanął jak prądem rażony, a jego matka przeszła cztery kroki, zanim się zorientowała, że w prawej dłoni trzyma czerwoną dziecięcą rękawiczkę. – Horacy! – piszczy, bo nagle zamiast idioty zaczęła widzieć we mnie pedofila. Nie było sensu tłumaczyć jej, iż chłopiec w najmniejszym stopniu nie interesuje mnie seksualnie, i to nie tylko dlatego, że imię Horacy kojarzy mi się z koniem. Chłopiec natomiast stał i w dalszym ciągu wpatrywał się we mnie, wcale nie ze zgrozą, lecz z rodzajem ciekawości malującym się na twarzach ludzi widzących w zoo na przykład łysą małpę. Gdyby miał lizaka, toby go teraz bezmyślnie lizał, ale nie miał, więc gapił się tylko. A matka znowu: – Horaaacyyy! Chodź tutaj natychmiast! – zerkając na mnie ukradkiem, jakby zerkanie z boku gwarantowało moją o zerkaniu niewiedzę. – Ale dlaczego? – Bo ja tak mówię! – Ale… – Nie zaczepiaj pana! – Ale patrz, mamo, ten pan to diabeł! Wówczas wystraszyła się nie na żarty, oczywiście nie dlatego, że uznała stwierdzenie za prawdziwe, na to była stanowczo za głupia. Przeraziła się, ponieważ jej dziecko zachowało się w sposób społecznie nieakceptowalny, pal sześć z nim, ale ją samą mogłoby to narazić na ostracyzm społeczny, skoro nie umiała właściwie go wytresować. Cofnęła się, nadal zerkając na mnie ukradkiem, chwyciła chłopca za poczerwieniałe już z zimna palce i zaczęła ciągnąć. Chłopiec potraktował ją jak powietrze; i niemądrze, bo ona o tym nie wiedziała, a nadal go ciągnęła, w związku z czym wyślizgnął się jej i fajtnął. Podniósł się jak gdyby nigdy nic, otrzepał, matka poprawiła otrzepanie, naciągnął na uszy czapkę, matka poprawiła naciągnięcie, spojrzał, matka spojrzała – i proszę, znalazł się winny. – I co pan, co pan narobił! – Ja? Co ja, co ja! – Dziecko mi pan wywrócił, panie… – Poszukała słowa, nie znalazła go, zrezygnowała i jeszcze bardziej się wściekła. – Na śnieg mi pan dziecko wywalił! – Sam się wywaliłem! – na to, rzecz jasna, chłopiec. UKŁADAMY
u k ł a d a m y
24
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
– Cicho bądź! – matka do dziecka. – Proszę pana, czy pan jest diabeł? – dziecko do mnie. – Nie! – skłamałem bezczelnie, bez sensu zresztą, bo przecież widać, że diabeł jak malowany. – Oczywiście, że nie diabeł, chodź, Horacy, idziemy do domu… – matka do chłopca. – Ale mieliśmy iść do sklepu! – chłopiec do matki. – Ale nie idziemy, bo ten pan na ciebie źle działa – matka do chłopca, no jakby mnie nie było. – Przepraszam bardzo, co mi pani insynuuje, idę sobie spokojnie, nikomu nie wadzę, a pani… – Mamo, mamo, patrz, ten pan nie robi śladów! Niech to diabli! Zapomniałem o śladach! Co mnie uratowało? Głupota matki. Proszę spojrzeć, jakie wyciągnęła wnioski. Najpierw wnioski. Potem palec. Potem głos. – Wariat! Ludzie drodzy! Świr! Zboczeniec! Horacy! Idziemy do domu! Jeeezu, zarżnie nas! Wzięła chłopca na ręce, sapnęła i zaczęła biec. Dobrze, że żaden ze mnie pedofil i gwałciciel, bo gdybym nie był diabłem i nie zdawał sobie z tego sprawy wcześniej, właśnie bym się zorientował, gdzie mieszka. Wściekłem się; brzydko z mojej strony, nie wiem, co mnie podkusiło, a w przeciwieństwie do istot ludzkich nie mogłem powiedzieć, że diabeł. – Nikt pani nie zarżnie, kretynko! – zawołałem za nią, chociaż chyba mnie nie słyszała. – Umrze pani na zawał w dwa tysiące dwudziestym siódmym! Nasunąłem na czoło kapelusz, spojrzałem w tył, zrobiłem za sobą ślady na wszelki wypadek i poszedłem dalej. Chwilę się zamyślić i już dzieciaka nie zauważyć, diabli, diabli by to… I na tym pewnie skończyłaby się cała farsa; matka zapomniałaby o mnie jeszcze po południu tego samego dnia, chłopiec zaś z chwilą, w której by dojrzał. Tyle tylko, że ja się zdenerwowałem i w związku z tym zachowałem głupio. Mili Państwo, zaznaczam ten fakt, ponieważ mowa o okoliczności, nie o cesze. Jak świat stary i głupi, nikt jeszcze nie widział głupiego diabła. Wiadomo, każdy się czegoś boi, wyjąwszy może ludzi mających za sobą ciężką traumę i tych dotkniętych mikrouszkodzeniami w ośrodkowym układzie nerwowym. Trauma jest mi obca, mikrouszkodzeń nie mam, więc się boję. Boję się demaskacji. I nie ma co zbyt długo się zastanawiać dlaczego, przyczyna jest prosta. Gdybym został publicznie ujawniony, zaczęłyby się prześladowania, pochody, ustawianie zraszaczy z wodą święconą, zamurowywanie krzyżyków w chodnikach i inne tego
typu bolesne dla mnie w skutkach praktyki. A strach pomyśleć, ilu kryminalistów uniknęłoby kary, gdyby mogli oświadczyć, iż działali pod moim przewodnictwem! Do diabła! A sataniści? Zaczęliby mnie śledzić, prosić o autograf, bić pokłony, kiedy idę chodnikiem, śpiewać pod moim oknem durne piosenki… Później wyjaśnię, gdzie rezyduję, nie czas na to i miejsce, Mili Państwo. Zacznę od tego, co robię, by uniknąć prześladowania. Rzecz jest prosta. Aby uniknąć, należy unikać. Mam specjalną listę, bardzo krótką, bez żadnego problemu mogę ją teraz ujawnić. Mili Państwo, otóż ze względów bezpieczeństwa unikam ludzi następujących: – będących pod wpływem alkoholu; – będących pod wpływem innych narkotyków; – chorych na schizofrenię oraz zaburzenia lękowe objawiające się między innymi halucynacjami; – fanatyków religijnych, mających halucynacje w związku z fanatyzmem; – egzorcystów; – dzieci do lat siedemnastu. Można by pomyśleć, że to zbytek ostrożności, skoro jak na dłoni widać, iż relacji osób należących do grup wyżej wymienionych pozostała część społeczeństwa nie bierze poważnie, może z wyjątkiem egzorcystów, stojących w niektórych kręgach w hierarchii wyżej niż wyroki sądów cywilnych. I słusznie się Państwo domyślacie, właśnie o egzorcystów chodzi. Otóż nigdy z całą pewnością nie można stwierdzić, czy ktoś z powyższych nie wybierze się ni stąd, ni zowąd do egzorcysty; nie wiem takich rzeczy, jak świat stary i głupi, nikt jeszcze nie słyszał o diable, który przewiduje przyszłość. Gdyby diabeł przewidywał przyszłość, nie zostałby przecież diabłem. Mniejsza, Mili Państwo, mniejsza. Wróćmy do chłopca. Bo, jak łatwo się domyślić, to chłopiec mnie zdenerwował, nie matka. Jak świat stary i głupi, nikt jeszcze nie słyszał, aby diabeł zdenerwował się z powodu idiotki, która przypadkiem jest matką. Chciałbym wmawiać sobie, iż chłopiec wyprowadził mnie z równowagi wyłącznie dlatego, że z jego powodu groziła mi demaskacja. Niestety, nie mogę tego uczynić, ponieważ jedyną moją obawą jest strach przed wykryciem, a z tego powodu mechanizmy obronne chroniące moją dumę są mi niepotrzebne. Ktoś tam na górze, nie chcę pokazywać paluchem, okazał się niezwykle oszczędny przy tworzeniu mojej istoty. Pewnie z tej przyczyny, iż nikogo tam na górze nie interesuje kondycja mojej dumy. Chłopiec zaś
zdenerwował mnie dlatego, że utarł mi nosa; przydybał mnie na braku kompetencji; złapał mnie za rękę, a ja nie lubię, kiedy łapią mnie za rękę siedmiolatki. Nikt, jak świat stary i głupi, nie słyszał o diable, który lubi być łapany za rękę przez siedmiolatków. O, poczekaj, zarozumiała istoto cechująca się umysłem otwartym na zjawiska paranormalne. Ja ci diabła pokażę. Ja ci pokażę. A potem co, a potem co, przemknęło mi przez myśl, bo faktycznie, co? A jeśli do kościoła pójdzie? A jeśli, niech to diabli, po egzorcystę pośle? A jeśli ma w domu wodę święconą z kolędy, jeśli nią we mnie rzuci? Gdybym planował podobne zagranie na jakimś innym dziecku, nawet wobec kardynalnego naruszenia zasad nie obawiałbym się w takim stopniu. Największe niebezpieczeństwo w tym, iż Horacy, który odtąd miał być moim wrogiem, cechował się nie tylko umysłem otwartym, lecz również wiedzą. Pewnością. Jeśli dziecko raz stanie się czegoś pewne, uczucie to staje się silniejsze niż wszelka wątpliwość; i nawet jeżeli dorośnie i spróbuje ową pewność zatrzeć, jej nikły płomyk w dalszym ciągu będzie tlił się pod jego kopułą. Horacy wiedział, że jestem diabeł. Miał w tej kwestii więcej niż znaczącą przewagę. Co robić. Co robić? Pomyślałem chwilę. Jeśli interesują Państwa dane dokładne, myślałem przez siedem i sześć dziesiątych sekundy. Ruszyłem do domu się przygotować. Ja ci dam ślady, dzieciaku. Ja ci dam takie ślady, że nawet pranie mózgu ich nie zatrze. * I teraz, Mili Państwo, mamy chwilę oddechu; jest godzina jedenasta siedemnaście przed południem, moje ruchy, jeśli tego zapragnę, mogą być dokładnie trzy i pół raza szybsze niż ludzkie, posiadam zdolność teleportacji w miejsca, w których byłem już wcześniej, i – rzecz ważna – zgodnie z tradycją każdą akcję nastraszającą rozpoczynam punkt trzecia w nocy. W związku z tym pozwolą Państwo, że oprowadzę po mieszkaniu. Proszę nie brać pod uwagę zdania idiotów, którzy sądzą, iż diabeł mieszkania nie potrzebuje. Nie jestem, Mili Państwo, bez przerwy w pracy; wbrew powszechnemu przekonaniu ludzie doskonale radzą sobie z czynieniem zła beze mnie. Można by zapytać, po co wobec tego istnieję. A Państwo? Po co Państwo istnieją? Nie wiedzą Państwo? I ja nie wiem. Czemu miałbym wiedzieć? Jak świat stary i głupi, nikt nie słyszał o diable, który wie, po co istnieje.
25
opowiadania • miniatury • prozA Za moją pracę nie otrzymuję wynagrodzenia. Nie porzucam jej jednak; po pierwsze, nie miałbym wówczas co ze sobą zrobić, ponieważ nie potrafię tworzyć nic związanego ze sztuką, nie jestem programistą, marketing mnie brzydzi; nie ma co wymieniać, powiem po prostu: nie umiem wykonywać żadnego zawodu, który można wykonywać w domu. Nie mogę zaś wykonywać pracy innej. Jeśli znajdują się wśród Państwa miłośnicy literatury klasycznej, proszę teraz tych z Państwa, aby przypomnieli sobie powieść Mistrz i Małgorzata autorstwa Michaiła Bułhakowa. Opisuje ona doskonale, co się dzieje, gdy diabeł zaczyna zbyt często kręcić się po ulicach. Traktuję to dzieło nie tylko jako źródło przyjemności i dumy, lecz również jako przestrogę. Skąd zatem biorę pieniądze? Wiadomo, jeść nie muszę, fiskus mnie nie odwiedza, ale meble kosztują! Proszę się nie śmiać, lecz… zbieram złotówki, które wpadły do krat ściekowych. Podbieram drobne, które wypadają z kieszeni młodzieńcom na ciężkim haju. Podjudzam sklepikarki, aby pytały, czy mogą być winne grosika, nawet jeśli mają pełną kasę, po czym wyciągam nadwyżkę, kiedy się odwracają. Nie wyobrażają sobie Państwo, ile można w ten sposób zarobić, poza tym trzeba przyznać, że chociaż nie lubię mówić o swoim wieku, miałem na to wszystko bardzo dużo czasu. To prawda, że kiedyś powodziło mi się lepiej; na przykład w siedemnastym wieku niektórzy kretyni rzucali pieniędzmi w biedaków. O nie, nie, biedakom nigdy niczego nie zabrałem, ale bywało, że faktycznie coś utknęło w kanałach. Ja się nie brudzę. To ludzie się brudzą. Wobec tego pracuję jedynie po sześć godzin dziennie (a częściej nocnie), celem zachowania kondycji i dobrego samopoczucia z dobrze (czy też raczej źle) wykonanego zadania. Zadania stawiam sobie sam. Nikt nie wydaje mi poleceń. Jest mi przykro z tego powodu, czuję bowiem, iż nikt nie interesuje się moją osobą, nie jest to jednak czas i miejsce na tego typu żale; zapraszam, Mili Państwo, zapraszam! Jak Państwo zapewne się orientują, znajdujemy się nieopodal parku jasnogórskiego. Uściślając, park jasnogórski to te drzewa po lewej, dodawszy zawartość wokół nich. Jeśli odwrócą Państwo głowy, zobaczą Państwo Jasną Górę; ulica, przy której stoimy, to ulica 3 Maja. Proszę odwrócić się tyłem do parku i odliczyć do pięciu. I proszę! Do diabła. Nawet nie zauważyli Państwo własnej pomyłki. Raz, dwa, trzy, pięć, a gdzie cztery? WłaUKŁADAMY
u k ł a d a m y
26
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
śnie. Oczywiście, wiem, że przed chwilą był i czwarty budynek. Proszę spróbować jeszcze raz. Zgadza się? Skromna sztuczka, moim zdaniem genialna. Kto miałby liczyć budynki na ulicy 3 Maja i dlaczego miałby się dziwić, gdyby raz wyszedł mu inny rachunek niż poprzednio? Cóż, przynajmniej w jednej kwestii Kartezjusz się nie mylił: rzeczywiście istnieje demon – zwodziciel. Ha, ha, ha. Zapraszam. Wiem, z zewnątrz wygląda obskurnie, ale przyznają Państwo, że pałac pojawiający się na ulicy 3 Maja dwa razy dziennie po to tylko, aby potem zniknąć, mógłby w końcu wzbudzić zainteresowanie. Poza tym mógłbym, otwierając go, zrobić krzywdę sąsiadom. Ten… Hmmm… Jak by to określić… Portal? Nie podoba mi się, ale trudno; ten portal jest na tyle wąski, a ulica na tyle długa, że mieszkańcy nie odczuwają zbyt wielkiej różnicy, poza tą, że co jakiś czas wydają się sami sobie szczuplejsi niż są w rzeczywistości. Nic niebezpiecznego, zwykle przypisują tę zasługę na przykład chodzeniu na basen. Widzą Państwo? Co złego, to ja, a co dobrego – Bóg albo basen… Proszę! Proszę! I nie „oooooo…”, nie „aaaaaa…”, „jaaaa cięęę…” i „Krzysiu, widziałeś, kurwa, jaka chata?”. Proszę mnie nie obrażać, gdybym mieszkał w stodole, jak w wieku… hmmm… bodajże czternastym, nigdy bym Państwa nie zaprosił do domu. To były czasy! Tak, wtedy trzeba było uważać. Aż szkoda mi było tych dziewczyn. Nigdy nie zaglądałem do najbiedniejszych chłopów, ci mieszkali z kozami, nie było gdzie się schować, ale właściciele miejscy mieli stodoły. Szopy. Proszę mi wybaczyć; właściwie należałoby te budynki nazwać spichlerzami. Szukali diabła w dziewczynach, a nikt nie wpadł na to, żeby szukać w spichlerzach. No cóż, to twierdzenie leży blisko powodu, dla którego mieszkam właśnie w okolicy Jasnej Góry; najciemniej jest pod latarnią, zgodzą się Państwo? Trochę mi wstyd. Widzą Państwo? Pocieram dłonie. Jak Poncjusz Piłat. Ach, to był zły człowiek, doprawdy, proszę mi wierzyć, mało co wyrządza większe szkody niż tchórzostwo. Znałem dziewczynkę, która bała się samej siebie do tego stopnia, że aż oszalała i trzeba ją było leczyć. E, nic poważnego, nieco przerośnięte superego. Pomogłem jej trochę, nawet zdała maturę. Potem przestała we mnie wierzyć i musiałem sobie pójść. Tak. Dlaczego się wstydzę? Och, co z Państwa za ignoranci! Przepraszam, przepraszam, już tłumaczę. Widzą Państwo? Wiem, jest ciemno, nie przepadam za dużą ilością światła, tych kilka świeczek mi wystarcza.
Widzę w ciemnościach. Oczywiście, że widzę, państwo też, tylko słabiej. Na ścianie po prawej stronie, między porożem a repliką Damy z łasiczką, wisi oryginalny Canaletto. Tak. Król Stanisław August ogląda Zamek Warszawski po pożarze w roku 1765. Interesujący, prawda? Stary, dobry Bernardo. Pod nim widzą Państwo rycinę, również czarno-białą. Albrecht Dürer, Leżąca lwica. O, o, o! To mój ulubiony. Tu. Już Państwu świecę. Anton van Dyck, Ecce Homo. I nie, proszę mnie nie posądzać o żadne świętokradztwo, nie dlatego się uśmiecham, po prostu… Proszę mi wierzyć, Jezus zupełnie nie wyglądał w ten sposób. Nie był nawet podobny. Ależ jak ja się zachowuję? Na pewno jest Państwu zimno. Przepraszam za to, nigdy nie miewam gości. Proszę, proszę dalej. Ojej, mam nadzieję, że nie zamierzają Państwo nikogo informować, że jestem w posiadaniu zaginionych dzieł sztuki! Zapłakałbym się na śmierć! Poza tym nie wypada grozić gościom we własnym domu, ale proszę sobie wyobrazić, jak by to wyglądało, ponadto – przepraszam, czegoście się Państwo najedli przed spaniem, że w ogóle udało się Państwu znaleźć w diablim domu? Ależ proszę siadać. Niestety, krzesła są tylko trzy; chciałem zachować symetrię, jestem, przyznaję nieco wstydliwie, a nieco z dumą, obrzydliwie pedantyczny. Może właściwiej byłoby przyznać, iż cechuje mnie niezwykła konsekwentność. Na przykład: wszystkie obrazy, które… hm… ukradłem (Państwo by powiedzieli, że Państwo znaleźli, przechowują, uratowali et cetera, ale ja tych mechanizmów, jak wspomniałem, nie posiadam), zaginęły po II wojnie światowej. O nie, nie, proszę nie dotykać imbryka; nie dlatego, że obawiam się, że Pani zbije, tylko… Och. Właściwie dlatego. Chciałem powiedzieć, że substancja w środku jest żrąca, gdyby się Pani napiła, przepaliłaby Pani trzewia, ale cóż – śmierć to śmierć, znaleziono by Panią nazajutrz w wannie, a w rubryce „bezpośrednia przyczyna śmierci” wpisano by: „Połknięcie granulatu marki Kret ”. Nie wiem, czemu trafiają do mnie wszyscy samobójcy. Denerwuje mnie to, tym bardziej że tłumaczę im, żeby przestali, do diabła, a oni… Jak Państwo widzą, pomieszczenie jest niewielkie, ale przytulne. Kot? Ma na imię Mozart. Straszny pies na baby, jak to mówią. Hmmm… Pies. To nie było mądre. To ze zdenerwowania. Niestety nie jestem zbyt obyty towarzysko. Dużo czytam, jestem, skromnie przyznaję, dość zorientowany w sztuce, ale żaden ze mnie wirtuoz konwenansów. Gdyby dać mi szansę, może by się to
zmieniło. Już państwo wychodzą? Ach, tak. Zapomniałem. Dzień się kończy. Ci po nocnej zmianie wstają właśnie z łóżek. Mieli kretyński sen. No i zostałem sam. Dlaczego nigdy nie rozmawiają ze mną ci z dziennej? Och. Jak świat stary i głupi, jeszcze nikt nie widział diabła, który wiedziałby, dlaczego nigdy nie rozmawiają z nim ci z dziennej. Niech to diabli, nadal jestem wściekły, nie dość, że prawie w niczym nie jestem dobry, to jeszcze ten siedmiolatek… Czekaj, czekaj, ja ci pokażę, istoto z perspektywami pracy ty… Klasnąłem w dłonie trzy razy. Tak naprawdę wystarczyło raz, pozostałe dwa były gwoli dramatyzmu. Efekt był taki, że lustro się pojawiło, zniknęło i znowu pojawiło; można oszaleć. Jak wyglądam? Nikogo tu nie ma, można ze smutkiem przyznać, dlaczego świece są tylko w przedpokoju. Nie rzucam cienia. Mam z tej przyczyny kompleksy. O ileż łatwiej byłoby wykonywać pracę, gdyby móc ostrzegać złowieszczym cieniem… Nie to, żebym był pracoholikiem. Naprawdę nim nie jestem; przypominam, że zaprzeczanie i wyparcie nie jest mi dane. Po prostu niewiele mam poza pracą. Jak wyglądam? Co zrobić? Przyprawić sobie rogi? A fu. To wyszło z mody. I brzydko się ostatnimi czasy kojarzy. Jakbym ja miał coś wspólnego z ludzkim brakiem kontroli nad gospodarką hormonalną. Mógłbym wystylizować się na Wolanda, ale byłby to ohydny plagiat, poza tym siedmiolatek nie ma żadnych powodów, aby obawiać się cudzoziemców. Godzina dwunasta zero siedem. Raz, dwa, trzy. Gdzie mój pentagram? O, tutaj. Nie wiem, po co trzymam to diabelstwo, do niczego się nie przydaje, zresztą historię ma zupełnie niezwiązaną z moim fachem, a gdyby wolnomularze nie byli tak samolubni, wszyscy wiedzieliby, że… – Miau… Nie do końca tak to zabrzmiało, ale nie potrafię wymyślić stosowniejszej onomatopei. – Co? Nakarmiłem cię. Miałeś zapolować. I nie gołębie, co gołębie, gołębie się nie liczą, co to za zły uczynek – zabić gołębia. Zapolowałbyś… Nie wiem. Na czyjegoś chomika. Albo na królika. Pani kilka domów obok ma królika. Królicę. Wabi się Fela. Królica, nie pani, nie patrz na mnie, jakbym oszalał. Spróbuj zapolować na Felę, to zobaczysz kres żywota, Mozarcie. Ja znam tę panią. Ona nienawidzi kotów. Skonałbyś bolesną i powolną śmiercią. Nie śliń się. Zostań tutaj. Ja się boję. Raz widziałem,
27
opowiadania • miniatury • prozA jak potraktowała pielgrzymkę. Jak wyskoczyła na balkon… Nie, nie krzyczała, rzadko krzyczy. Nie musiała. Wyglądała jak Nemezis. – Miau. – Oczywiście, że jest. I to jeszcze jak. Nie bądź niemądry, pokazywałem ci Nemezis, wiesz, jaka była piękna. A co ciebie to interesuje? Żadnego z ciebie pożytku. Przynieś mi maszynkę. Potrafisz przecież przynosić maszynkę. Nie będę się stylizował; wiesz, ten dzieciak mnie pamięta. Ogolę się tylko. I per… Co? Nie. Żadnych perfum. Psikać się perfumami na straszenie dzieciaka, też mi pomysł… Ech, diabli, co ja mam dzisiaj z głową… – Miau. – No chyba ty. * Jak już wspomniałem, mogę teleportować się w miejsce, w którym byłem wcześniej. I nigdzie indziej. W związku z czym teleportowałem się na klatkę. Godzina: druga piętnaście. I tutaj pojawił się problem. Mili Państwo. Co z tego, że nikogo tu nie ma, lubię to powtarzać. Zresztą, czemu mam tego nie robić? Nikt mnie przecież nie słucha. Problem. Otóż, Mili Państwo, nie potrafię latać. Nie potrafię również przemykać przez ściany. A klatka zamknięta. Ależ sposób jest. Bez obaw, Mili Państwo. Klasnąłem w dłonie; pod moją marynarką pojawiło się niewielkie wybrzuszenie. Przeszedłem powoli, jak gdyby nigdy nic. Usiadłem na ławce. Tym razem nie była pusta. Czułem, że to naruszenie zasad, że sam się proszę o kłopoty. A może? Może najwyższy czas na emeryturę? Może ja już po prostu nie nadążam? „Jeżeli w pierwszym akcie wisi na ścianie strzelba, to w ostatnim musi wypalić”. Anton Czechow. – Panie Schultz? – Khe. Wry wieczór. Panu. – Najlepszy. Wie pan, mam dzisiaj urodziny. Kiwnął głową. Nie był nieuprzejmy, trzeba przyznać; wyczuwałem wyraźnie, że ani trochę go to nie interesuje. Gdybym nie był diabłem, również bym to wyczuł. Bezsensowność tego dialogu też go nie interesowała. Nic go nie interesowało. Ale on o tym nie wiedział. – Czy z tej okazji… – Nie musiałem kończyć zdania, wystarczyło, że rozchyliłem poły marynarki i nagle pan Zbigniew, który przyszedł na świat w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym, a miał umrzeć w dwa tysiące osiemnastym, mąż Ireny, ojciec Grzegorza UKŁADAMY
u k ł a d a m y
28
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
i Michała okazał przelotne, płytkie, zgaszone, ale jednak autentyczne zainteresowanie. – Pna. Zdhrowie. Panie… – Krzysztof. A bzdura, oczywiście nie mam na imię Krzysztof, jak świat stary i głupi, nikt jeszcze nie słyszał o diable, który nosiłby imię Krzysztof. Mogłem wymyślić coś prostszego. Ciekawe, czy zrobiłem to ze złośliwości. Naturalnie pan Schultz nie był w stanie powtórzyć imienia „Krzysztof”. – Panie – powiedział zamiast tego i łyknął, aż się ławka zatrzęsła. – Jest sprawa, wie pan. – Nie mam… hyk! Piniendzy. – Ależ nie, nie chodzi o pieniądze. Ani o pana podpis. Ani o duszę. Popatrzył na mnie zadziwiająco trzeźwo i odparł: – Duszę bym pan…u dał. Do niszego sie ni nadae. Zdziwiłbyś się, człowieku. – Ach, nie. Widzi pan, zgubiłem klucze do klatki i… – Daj spokój. Zupełnie trzeźwo. Oczywiście. Że też dałem się na to nabrać. Bo to ja jeden jestem w posiadaniu zmieniającego lusterka… Mój kolega, który teraz, zupełnie trzeźwy, siedział na ławce zamiast pana Zbysia, wyglądał jak… gej. Mili Państwo, nie jest moją wolą urażenie kogokolwiek, stwierdzam jednak, iż mój kolega Azalio, niebędący w żadnym stopniu panem Zbysiem, siedział noga na nodze, na nodze zaś spodnie wąskie, spodnie zaś zielone, koszula wyprasowana, rozpięta zaś o wiele za nisko, włosy z przodu długie zaczesane, z boku zaś krótkie wygolone, na nosie okulary wielgachne, oprawki zaś czarne, wszystko zaś bez sensu, bo doskonale wiedziałem, że Azalio nie był gejem. Nie był gejem tak bardzo, jak jego czoło nie było pryszczate. Swoją drogą, interesujące, że ostatnimi czasy widywałem na ulicach coraz więcej mężczyzn, o których sądziłem, że są gejami, a czytałem z fal, które wytwarzali, iż zdecydowanie nimi nie byli. Azalio pokiwał głową, jakby czytał mi w myślach. Diabeł człowiekowi w myślach czytać może, diabeł diabłu – nie. Jak świat stary i głupi, nikt jeszcze nie widział diabła, który mógłby innemu diabłu czytać w myślach. – Przyszedłem interweniować – Azalio do mnie. – Dlaczego? – Kolego, po pierwsze, złamałeś kilka zasad. Sam fakt, że ze mną rozmawiasz, jest na to dowodem. Żadnych
zrobić takie z dupy, przepraszam, wzięte wariactwo, i to tak, żeby działało? Odpowiedzieliśmy jednogłośnie: – Psychoterapeuta. Zaśmialiśmy się, ale krótko. Cóż, Mili Państwo, obaj czuliśmy, że nie jest nam do śmiechu. Azalio wyciągnął zaś… długopis. Włożył go do ust. Ku mojemu przeraże-
alkoholików, pamiętasz? Wiem też, dokąd chciałeś się wybrać. Znam tego chłopca. Nic z tego nie będzie. – Słucham? – To ty słuchaj – westchnął Azalio, sprawdzając jednocześnie, czy aby na pewno ma równo przycięte paznokcie. – Nie nadążasz za duchem czasu. Po pierwsze, nie jesteś w stanie tego chłopca wystraszyć. Nie zrobisz mu nic, czego on nie zrobi sobie sam. Musiałem rzucić pytające spojrzenie, gdyż westchnął ponownie, jeszcze ciężej. – Jakkolwiek byś się ucharakteryzował, on widział to już w horrorze. Jakiekolwiek okropieństwa byś mu pokazał, sam je uczynił w Call of Duty 4. Jakimkolwiek byś piekłem postraszył, nazajutrz znajdzie w internecie filmik, w którym się z takiego wyśmiewają. Poza tym… Pamiętasz, rozmawialiśmy o tym sto lat temu, kiedy nauka będąca podstawą tej naszej kryjówki była jeszcze młoda. Pamiętasz? Co jest najlepsze dla diabła, jeśli robi się za gorąco nawet dla niego? Co trzeba zrobić, żeby uciec? Żeby dzieciak przestał wierzyć, choćby widział na własne oczy? Żeby sobie wytłumaczył, żył i był bezpieczny? Żeby dzieciak nie wierzył, egzorcysta nie uderzył, kto z mlekiem diabła zbełta, pamiętasz? Kto może
niu jednocześnie zaczął puszczać dym, ale nie tytoniowy, tylko pachnący… Mango? – No więc to zupełnie obróciło się przeciwko nam. Jak wszystko w cholernej psychologii. Kurwa, wiedziałem, że pieprzona psychologia to nas, kurwa, zabije. – Nie klnij tyle. – Czemu? Wszyscy klną. Nie nadążasz, stary. Daj sobie spokój. Zacznij pisać limeryki. Albo co. Widzisz, jak sobie radzą? Bez nas. W ogóle nie jesteśmy, kurwa, potrzebni. Aż pożałowałem, że nie umiem się upić. – A ty? Ja jestem staromodny, a ty? Co robisz? Azalio zaczął się śmiać, tylko teraz, Mili Państwo, na poważnie. – Wiesz, internet to był jednak dobry wynalazek. Wszystkie papierowe umowy czytają, owszem. Ale te w internecie? Regulaminy? „Akceptuj”, „Rozumiem”, „Tak, mam ukończone 18 lat”. Włamuję się do plików z regulaminami i robię dopisek o zaprzedaniu duszy diabłu w zamian za usługi. Jakoś mnie to nie dziwi. Powinienem pomyśleć o internecie. Ale… Do diabła, na kilku nockach widziałem, co ludzie tam wyczyniają, i przysięgam, że połowa tego mnie brzydzi, a drugiej połowy nie rozumiem. Azalio poklepał mnie po ramieniu i zaczął – widziałem – zbierać się do odejścia. – Wysnuj z tego wniosek. Jakie czasy… – efektowna pauza – taki diabeł. I poszedł, dalej ciągnąc z tego swojego długopisu. Przyszło mi do głowy, że wysnułem inny wniosek, którego zresztą zaraz chciałem się pozbyć, bo wydał mi się tak idiotyczny, iż fala wstydu ogarnęła mnie od kapelusza po podeszwy. Ech, żeby diabeł? Takie rzeczy? Cóż, przyznać się wypada, skoro już się pomyślało; zdaje mi się, iż wspominałem, że mechanizmów nie posiadam. Każde diabelstwo kiedyś się kończy.
29
opowiadania • miniatury • prozA Barbara Marszałek
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
30
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
C
ztery ściany, cztery okna – idealne stanowisko obserwacji. Przez lekko uchylone żaluzje wynurza się korek samochodów, a po drugiej stronie ulicy widnieją obrośnięte bluszczem drzwi Gingerbread Northern Ireland. Przed szarą kamienicą, naprzeciwko okien mojego domu, często zatrzymują się taksówki, z których wysiadają hałaśliwi ludzie. Kilka chwil później palą papierosy, siedząc na kanapie. Ich rozmowie towarzyszy wyraźna gestykulacja, kiedy to z ręki do ręki podają sobie pachnące świeżą farbą banknoty. Kosz na śmieci wymienia zawsze ta sama osoba – zgrabna brunetka, nosząca wisiorek w kształcie jajka. Jasna firanka, zdobiąca kuchenne okno, tańczy, odbijając się od szkła. Brunetka otwiera lodówkę, podciąga spodnie, wyciąga jogurt i znika.
Pięćset trzydziesty dzień pobytu w Belfaście. To miasto jest dzbanem, otoczonym przez szmaragdowe pasmo gór. Gdy zanurzy się w nim usta i zacznie pływać z twarzą wzniesioną w stronę nieba, nie zwraca się uwagi na wpadający w oczy piasek. Świat wokół to rozchylone skrzydła kamienic. Wychodząc na ulicę, z każdym krokiem uświadamiam sobie, że idę. Wbijam się w terytorium nie mojego miejsca i dotykając nagrzanego asfaltu, wyczuwam w powietrzu kurz. Wczoraj słyszałam kruka. Skrzeczał jak moje płuca, a jego ciało przypominało korpus średniowiecznego rycerza. Głębokie, gardłowe krakanie wzbudziło we mnie lęk i nie bez przyczyny pomyślałam o mewach, które każdego ranka zlatują się na poddasze domu. Istniejemy zależne od siebie. Nie potrafiłabym wstać o świcie bez uprzedniego usłyszenia ich śpiewu, one natomiast nie miałyby możliwości zaprezentowania wybitnie osobliwego trelu, gdyby nie znalazły w mojej osobie wiernego słuchacza. Nauczyłam się naśladować ich głos i czasami wydzieram z zakamarków ciała mewie pomruki. Moje ptaki można spotkać jedynie na samym końcu nieba nad University Street, krzyżującej się z Ormeau Road. Tam wspomnienia są jak wybijany w nocnym autobusie rytm „We will, we will rock you”. Co było dalej?… Zapłaciliśmy po funcie za przejażdżkę. Dudniąca skrzynia wypluła nas z siebie. Nas – niedbających tego wieczoru o własny los. Bez celu, a może właśnie wręcz przeciwnie, wtoczyliśmy się na miejsce, gdzie królowała głośna muzyka. Co jeszcze mogliśmy zrobić? Wsłuchaliśmy się w syk otwieranej puszki z piwem, a parę sekund później poczuliśmy przelotną pieszczotę w przełyku. Kim jesteśmy? Polską Młodą Inteligencją zarabiającą funty na Zachodzie? Impreza wyglądała na zjazd kelnerów, pomywaczy, kucharzy, obsługi lokalnych dyskotek, sprzątaczek i magazynierów. W naszym tłumie słyszy się tylko strzępy myśli. Jakbyśmy byli urwanym w połowie zdaniem. Wśród wrzawy ktoś nagle powiedział, że czas zapierdala. Rozśmieszyło mnie to. Przyznając mu rację, poczułam, jak upływa ze mnie energia. Zaczęłam się zastanawiać, która z rzeczy dziejących się tu i teraz będzie mieć wpływ na to, co wydarzy się w przyszłości. Najszybszą odpowiedzią, jaka przychodziła mi do głowy, był fakt, iż moim życiem rządzi przypadek. Jestem zwykłym kobiecym ciałem tułającym się bez żadnego logicznego wytłumaczenia. Rzucono mnie w wir kolejnych dni do przeżycia i jedyne, co mogę zrobić, to podejmować próbę bycia pokornym człowiekiem i… cieszyć się z tego, że oddycham. Świst powietrza, taniec. Tyle pamiętam. Zegar wybił piątą rano, a taksówka tonęła w strugach ulewy. *** Dzisiejsze popołudnie rozpoczynam od życzenia: – Stoliczku, nakryj się! Poproszę trzy piwa i paczkę papierosów. Dzień na kacu jest jak przerwana w połowie wstążka. Skleić ją może jedynie złocista ciecz piwa. A gdy już następuje scalenie, wraca się do punktu wyjścia – narodzin niechcianego ja, do którego czuje się niezrozumiałą miłość. Chyba zabraknie mi odwagi, żeby wyjść do miasta. Niebo przybrało kolor szkolnego
31
opowiadania • miniatury • prozA
mundurka, a przezroczyste krople deszczu, podobne do pcheł, podskakują w gęstej sierści powietrza. Tupot armii mokrych kul wyraźnie daje do zrozumienia, że powinnam zostać w domu. Wszystko, co jest mi potrzebne do przeżycia dnia, znajduje się w zasięgu wzroku: puszka z piwem i dziesięć L&M-ów light. Chyba właśnie wczoraj próbowałam prześcignąć słowa; tymczasem nawet nie dorównałam im kroku. Siedząc w fotelu, w obcym pokoju, w mieszkaniu, gdzie odbywała się impreza, na półce z książkami zobaczyłam Komu bije dzwon Hemingwaya, Sto lat samotności Marqueza i słownik polsko-angielski, w którym znalazłam list.
Przyjacielu! Pamiętasz chłopaka piszącego wiersze przy świeczce w Bieszczadach? Wtedy rozbiła się jedyna butelka wódki. Ciągle zastanawiam się nad tym, który z nas najbardziej przykładał się do rąbania drewna. Pamiętasz te wspaniałe sny o dziewczynach, które zawsze i wszędzie mają ochotę na seks z Tobą? Rankiem budziliśmy się w oparach przymrozku. Piec, znużony naszym niedbalstwem, przestał oddychać. Wiem… Nic nie pamiętamy! Kiedyś przyjacielski uścisk dłoni był dla nas magią. Gdy wrócę (na dwa tygodnie, nie dłużej), odbędzie się rytuał krótkiego spojrzenia sobie w twarz, a gdy już opadną emocje towarzyszące przywitaniu, porozmawiamy o naszych planach (rzec by można – politycznych: trzyletnich, pięcioletnich). Kolejny raz będziemy zapewniać się, że każdego dnia staramy się zostać wyborowymi snajperami, aby perfekcyjnie ustrzelić swój cel. Słyszy się coraz głośniej świat, choć słuch już mamy nie ten sam, co kiedyś. A to, co było kiedyś, było i zawsze. Mój drogi przyjacielu. Ja nie wspominam. Choć, być może, przydałaby się tłusta łza na otarcie łez.
Jestem złodziejem cudzych listów! Czuję się bezkarnie, a co za tym idzie, jak wolny człowiek. Wyglądam przez okno swojego pokoju. Mężczyzna w okularach zamyka drzwi Gingerbread Northern Ireland. Przypominam sobie listy do znajomych, które pisałam piętnaście lat temu. Papier przyjął wszystkie nastoletnie problemy; od złamanego paznokcia po złamane serce. Listy zakopałam pod drzewem w sadzie rodziców mojej przyjaciółki, a ona zakopała swoje. Ten akt był czymś w rodzaju próby spojenia się ze światem przyrody i świadectwem przygotowywania do śmierci. Dziś powtórzę śmiercionośny rytuał. Wybiegam na śliską ulicę. Nie wchodzi w rachubę spacer z popsutym parasolem pomiędzy pełzającymi po chodniku perłami deszczu i minięcie całego miasta: kobiet z pieskami, pijącą tanie piwo z Winemarku młodzież i panów w ciemnych marynarkach. Nie zamierzam dotrzeć do portu, gdzie dumnie stoją dwa mocarne żurawie Tytanica. Wystarcza mi świadomość, że tak samo jak one przyczyniam się do czyjejś śmierci. Skręcam list w rulon jak otrzymaną na mieście broszurkę i wrzucam go w otwór kanału ściekowego. Nikt mnie nie widzi. UKŁADAMY
SIĘ
W
SŁOWA(CH)
Wracam na poddasze. Zamykam za sobą drzwi pokoju. Czekam na sen, mewy już dawno śpią.
u k ł a d a m y
32
s i ę
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Dariusz Zajączkowski
S
tałem na szosie w gumiakach. Trochę zużytych, obdartych i ponacinanych. Widać, że los nie był dla nich łaskawy, ale kulfoniaste czubki dumnie błyszczały poranną rosą i unosiły się ponad twardą podeszwą. Wyglądały jak dwa wystawione na wiatr ogromne psie nosy, szukające tropu. Czujne i gotowe do akcji, spokojne i w przeciwieństwie do mnie, pewne siebie. Znały tu każdą ścieżkę, zagajnik, pole – a ja byłem obcy. Gdyby chciały, same zaprowadziłyby mnie do miejsc znanych tylko tubylcom, gdzie mokre łby podgrzybków ścielą się gęściej od szorstkich szyszek, gdzie wtulone w kępki traw czekają pękate prawdziwki… Ale dziś mieliśmy ruszyć na bielaki.
Gumowce milczały o nich i choć spoglądały z dołu, wyraźnie dawały mi odczuć swoją wyższość autochtonów i kazały czekać na Adama. Tymczasem tuż przed zakrętem, gdzie spękany, wyszczerbiony asfalt wkręcał się w las, spacerowały dwa bociany. Bezgłośnie rozkładały skrzydła i wyciągały długie szyje. Przyglądałem się dumnym, dostojnym sylwetkom. Nie wiedziałem, czy patrzą na mnie czy na wschodzące za plecami słońce, gdzie wabił je coraz silniejszy jesienny zew natury. Niedaleko stąd rozciągały się połacie Ukrainy. Na mapie rozdziela nas cienka kreska, formalny koniec i początek światów, ścierających się w odwiecznym tańcu kultur,
33
opowiadania • miniatury • prozA mentalności, religii. Różnice i podobieństwa za nic mają administracyjne kordony, tu rzeczywistość dopasowuje się do realiów na bazarach, małych budowach, plantacjach, w dowożonych do gospodarzy beczkach paliwa, w miodowo-paprykowej wódce… Adam podsunął mi plastikowe wiaderko po farbie i ruszyliśmy, mając wczesne słońce za plecami. Schyłek sierpnia to czas, gdy rolnicy po gorącu żniw nabierają tchu przed jesiennymi zbiorami, dlatego pozwoliliśmy sobie na wyprawę w poszukiwaniu bielaków. Nie znałem tych grzybów, więc jaki ze mnie pożytek? Ale spacer po lesie sam w sobie to ogromna przyjemność. Wniknęliśmy między drzewa. Wśród pierwszych zarośli Adam znalazł dwa dorodne bielaki. Jeden dał mi na wzór. To nie przypadek, że na granicy swojego świata las obdarza nas bogactwem. Wabi w głąb, obiecuje, kusi, wykorzystując naszą chciwość. Bywa nieobliczalny, nieprzewidywalny, czasem obojętny i samotny, kiedy indziej hojny, ale zawsze dostojny i dumny, a na pewno tajemniczy. Uwielbiam ciszę snującą się w koronach drzew, przyczajoną w krzewach, zapadłą w paprociach i zawsze nabrzmiałą życiem. Kiedyś jeździliśmy ze znajomymi i ich dziećmi do lasu, już na parkingu czułem, że nasza obecność bezcześci i profanuje to miejsce. Przy pierwszej okazji odchodziłem na bok, siadałem pod drzewem i czekałem, aż krzyki rozpłyną się w oddali. Dopiero po paru minutach zacząłem dostrzegać naturę taką, jaka była naprawdę. Ech… mieszczuchy. Przyjechali, pokręcili się, pobiegali, ale i tak niczego nie dostrzegli. Las sam wybiera tych, przed którymi się odsłoni. Mój gospodarz wytłumaczył, w która stronę mam się kierować. Pokiwałem głową, udając, że go słucham. Zafascynowany naturą, przyglądałem się perłowej kolii: zroszonej, podświetlonej poziomymi promieniami słońca pajęczynie, rozciągniętej na pędach leszczyny. Gdzieś w mojej głębi ożyły echa dawnych jesiennych wypadów. Stare, rozklekotane rowery przypinaliśmy łańcuchami do pnia na skraju lasu i w milczeniu wsączaliśmy się w wilgotny mrok. Teraz wrażenie déjà vu stało się prawie namacalne, bliskie i choć ulotne, otwierało zapomniane pliki pamięci. W pewnym wieku jesteśmy tak daleko od dzieciństwa, że zaczynamy za nim tęsknić. UKŁADAMY
u k ł a d a m y
34
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Nieważne, jakie były to czasy – z perspektywy lat z reguły lepsze – mieszanina wspomnień i marzeń staje się plastrem na bolączki rzeczywistości. W którymś z momentów życia przekraczamy granicę dorosłości, cienką demarkacyjną linię pomiędzy końcem świata Piotrusia Pana i Reksia a monotonią pracy z wrednym szefem, pomiędzy przygodami Indian i Alicji z Krainy Czarów a odpowiedzialnością za drugiego człowieka, pomiędzy szkolnymi wygłupami i namiętnościami pierwszych miłości a śmiertelną chorobą bliskiej osoby. Nie dostrzegałem otoczenia, tym bardziej grzybów. Sunąłem wśród drzew, daleki od codzienności. Palcami umysłu rozgarniałem pamięć, próbując wybadać, jak bardzo celnicy ze świata dorosłych okaleczyli dawnych bohaterów. Nie zdziwiłem się zbytnio, gdy zgubiłem Adama. Rozpłynął się w zaroślach, poczuł zew bielaków i pociągnął za nim. Spojrzałem na czubki gumowców. Wilgotne i czarne, upstrzone fragmentami liści i zeschniętego igliwia, wciąż wyglądały buńczucznie, ale wyczułem, że nieco spuściły z tonu, skuliły się. Nasłuchiwały ostrożnie, jakby ze strachem, schowane w miękkiej poduszce mchu. Właśnie! Dopiero teraz zauważyłem, że zrobiło się bardzo cicho. Las milczał, spowity jedynie płaczem opadającej rosy. Słońce osiadło gdzieś za drzewami, wyparte powiewem chłodu i lepkiej wilgoci. Poczułem oślizgły dotyk tuż nad lewym uchem. Odruchowo chlasnąłem dłonią, trafiając w coś kleistego, czepliwego. Z obrzydzeniem strzepnąłem z palców rozgniecionego pająka, owiniętego w szary kokon własnej pajęczyny. Nie pamiętam, czy krzyknąłem, czy tylko cofnąłem się gwałtownie, łamiąc suchą gałązkę. Trzask strzelił w martwej ciszy jak chrupnięcie starej kości. Podniosłem głowę. Przede mną, na wysokości twarzy, siedziała mała sówka. Beznamiętnymi czarnymi źrenicami wgryzała się w moją twarz. Miałem wrażenie, że hipnotycznym spojrzeniem sięga dna duszy. Otworzyła haczykowaty dziób, a po chwili bezgłośnie odleciała, niezdarnie lawirując pomiędzy konarami. Głębokim oddechem uspokajałem rozszalałe serce i nerwowo wycierałem dłoń z resztek pajęczych zwłok. I wtedy coś błysło. Podszedłem bliżej pod drzewko, na którym siedział ptak. Runo w tym miejscu przeżerała zgnilizna rozkładających się grzybów. Zapach martwicy uderzył nagle, intensywnie, wygłuszając wszelkie inne doznania. Zatrzymałem się na
moment, ale ostatecznie czubkiem noża zacząłem grzebać w sowich wypluwkach. Jest! Na plecach poczułem zimny dotyk strachu, który ścisnął nagle gardło. Z odrazą i narastającym obrzydzeniem przyglądałem się małemu zbitemu kłębkowi włosów. Umysł zaczął kiełkować absurdalną myślą… Ale gdy ostrze wyłuskało ludzki złoty ząb, z trudem powstrzymałem wymioty. Rozejrzałem się lękliwie. Las ponuro milczał zeschniętymi, zastygłymi w martwocie konarami. Bezruch powietrza przytłaczał, jakby chciał mnie wprasować w jeszcze jedną wypluwkę. Przez głowę przeskoczyła myśl, że przecież nie pasuję do tego miejsca, bo nie mam złotych zębów. Żołądek podskoczył do gardła, a miękkie nogi z ledwością utrzymywały ciało w pionie. Próbowałem ruszyć w stronę, z której, jak mi się zdawało, przyszedłem. Jednak gęstwa zarośli utrudniała każdy ruch. W panice zacząłem się motać, szarpać, nie zwracając uwagi na dziesiątki lepkich pajęczyn, które czepiały się włosów, twarzy, ubrania. Z amoku wyrwał mnie krzyk sowy. Stanąłem i zacząłem się zastanawiać, co ja właściwie robię. Jak niewiele trzeba, by przekroczyć granice szaleństwa, gdy własny umysł napiera na delikatny jak błona kraniec świata normalności. Wystarczy, że kilka zewnętrznych bodźców wyjdzie poza skalę przyjętą przez ogół za kanon, a gdzieś w nas budzi się zupełnie inna, irracjonalna istota. Obłęd mieszka płytko pod ledwie zastygłą skorupą realności. Boimy się jej pęknięcia i dlatego wciąż tak pilnie, choć czasem wbrew sobie, gramy narzucone role, łudząc się, że to dzięki temu świat wokół wciąż istnieje. Ptak przysiadł na tyle blisko, że nawet w cieniu rozróżniałem ciemniejsze kępki piór. Gdybym miał laskę, mógłbym bez problemu walnąć go w łeb. Zmrużył powieki, jakby świadom moich myśli, po czym przekręcił głowę i dziobem wskazał właściwy kierunek. Chwilę później poderwał się, zdenerwowany brakiem zrozumienia, i podleciał kilka metrów. Wolno ruszyłem za nim, wzdłuż szpaleru uchylających się krzewów. Gdy wzleciał w powietrze, zauważyłem, że jego lewa noga kończyła się kikutem. Biała kość na sekundę łysnęła w półmroku, by wstydliwie schować się w gęstym puchu. Pomyślałem, że zapewne przeszkadza to w polowaniu. I wtedy mnie zaatakował. Zobaczyłem, jak nadlatuje, i było już praktycznie za późno. Osłoniłem twarz rękoma i runąłem na ziemię. Sowa jednak wyhamowała i musnęła okaleczoną
stopą czubek mojej głowy. Wydawało mi się, że na chwilę zawisła i dopiero potem odleciała. Wstałem po dłuższej chwili, zgromadzona w mchu wilgoć przebiła się przez ubranie i zimnymi dłońmi oblepiła piersi. Z wolna otrzepałem spodnie, podniosłem upuszczone wiaderko, nóż i rozejrzałem się wokół. Wydawało się, jakbym został wyrwany z koszmarnego snu. Chłód i półmrok zniknęły w leśnych ostępach, a poczucie martwoty uleciało jak zły sen. Słońce przebijało się przez listowie i plamami światła tańczyło z powłóczystym oddechem porannego wiatru. Las wyglądał prawie normalnie... Prawie, gdyż znajdowałem się na starym, zapomnianym cmentarzu. Przekrzywione krzyże, z charakterystyczną dla prawosławia ukośną belką, w milczącej rozpaczy wbijały w niebo kamienne ramiona. Czas ułożył je w różnych pozycjach, przekrył kożuchem mchu, osłonił warstwą suchych liści, glonami wygładził napisy i próchnem przypieczętował drewniane elementy. Uważnie przechodziłem ponad grobami, bacząc, by stopy kłaść na śladzie dawnych ścieżek, w obawie, że zapadnę się w zbutwiałe mogiły. W kilku miejscach zauważyłem sztuczne kwiaty. Ich przybladłe kolory nie pasowały do wtopionych w zieleń zapomnienia, pisanych cyrylicą nekrologów. Musiały zostać złożone stosunkowo niedawno. Dwa kroki dalej zobaczyłem na wpół otwarty kopiec. Nad ziejącą w ziemi jamą pochylały się krzewy czarnego bzu, zwisając melancholijnymi baldachimami owoców. Przystanąłem. Fragmenty trumny spróchniałymi krawędziami rysowały wejście do innej rzeczywistości. Wyglądały jak zburzony wartowniczy posterunek, opuszczony przez widmowych celników. Byłem pewny, że gdybym postąpił jeszcze krok, nie zapadłbym się do kolan czy bioder, ale całym sobą zszedłbym do tutejszego Hadesu. Przez głowę przeleciała mi myśl, że może tak właśnie powinienem zrobić. Nie ma człowieka, który w jakimś momencie nie widziałby siebie po drugiej stronie życia. Choćby przelotnie. Jak głęboko drzemie w nas upiorna myśl o samobójstwie? Uczucie to tak silnie zawładnęło moim umysłem, że przez moment widziałem siebie z perspektywy leżącego w mogile. Kiedy jednak dostrzegłem w ciemnościach jamy jakieś poruszenie, szarpnąłem się do tyłu. Stopa uciekła mi w bok
35
opowiadania • miniatury • prozA i, by zachować równowagę, chwyciłem wiotki pień czarnego bzu. Udało się, ale gdy wychodziłem na ścieżkę, zabłąkana gałąź uderzyła mnie w twarz, zsunęła się po szyi i prostując, zerwała łańcuszek. Srebrny błysk zaiskrzył i zniknął w czarnej otchłani grobu. Nie miałem najmniejszej ochoty na sięganie ręką w poszukiwaniu zguby, zwłaszcza że gdzieś wewnątrz mnie coś szeptało, że jest to rodzaj myta, jakie przyszło mi zapłacić za poruszanie się po granicach światów. Która to była godzina? Obrałem kierunek na słońce i szybkim krokiem ruszyłem przed siebie, wierząc, że dotarcie do właściwej drogi to kwestia minut. Gdy minąłem potężny, wsparty czołem na rozłożystej sośnie krzyż, gdzieś z prawej usłyszałem rżenie konia. Całkowicie realne, kryjące w sobie skargę i ból, ale i nutę nadziei. Dostrzegłem nawet delikatne poruszenie po drugiej stronie polanki, ale naprawdę miałem dość wrażeń jak na jeden dzień. Dzień? Poranek! Coraz słabszy stukot kopyt gonił mnie prawie do samego domu. Sos z bielaków, zazieleniony koperkiem, smakował wyśmienicie. Dobre żarełko i jasny, upalny dzień przytłumił nieco doświadczenia wczesnej wycieczki, ale jakiś cień pozostał. – Coś taki wygaszony? – Adam nałożył kolejną porcję ziemniaków. – Normalnie to cię przegadać nie można! – wypaliły jednocześnie Ala i Ewa i od razy wybuchły śmiechem. Pokręciłem tylko głową. – Faktycznie jest z nim źle. – Gospodarz udał zmartwienie, obserwując nikły uśmiech, którym zareagowałem na frontalny atak. Przecież i tak mi nie uwierzą, skończy się na głupich uwagach, a docinki nie ustaną do przyszłego roku. – Może z grzybami nie poszło najlepiej, ale za to znalazłem konia – powiedziałem mimo wszystko, a salwa śmiechu dziewczyn wyjątkowo dobrze pokazała, że moje obawy nie były bezpodstawne. Zdziwiła mnie natomiast mina Adama. – Konia mówisz? – Przyglądał mi się badawczo. – Z wozem? – Tego nie kojarzę, bo… – O mały włos nie wygadałbym wszystkiego. – Nie sprawdzałem. – Myślisz? – Alicja wymownie spojrzała na Adama. – Tydzień temu – gospodarz zwrócił się do nas – jeszcze przed waszym przyjazdem, Bronek Makiuk UKŁADAMY
u k ł a d a m y
36
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
z sąsiedniej wsi polazł wieczorem do knajpy na kilka głębszych. Kiedy wyszedł, po zaprzęgu nie było śladu. Policja pokręciła się trochę, ale nikt niczego nie widział, nie słyszał, kamień w wodę. – Pamiętasz to miejsce? – Ala przysiadła z boku. – U nich bieda aż piszczy. Bronek pije, trójka małych dzieci i schorowana matka. Cud, że Marta spina koniec z końcem. Ten koń to w zasadzie wszystko, co mają, o ile nie liczyć paru hektarów piasków. – Sam nie trafię, ale to gdzieś w pobliżu starego cmentarza. – Miałem nadzieję, że mój głos zabrzmiał naturalnie. Kiedy spojrzałem na Adama, stwierdziłem, że jego z lekka przestraszona mina wcale mi się nie spodobała. – Jedziemy! – rzucił krótko. Wiekowy polonez doskonale nadawał się na leśne drogi. Teraz, z perspektywy przejechanych kilometrów, zaczynałem rozumieć zdziwienie Adama. W naturalny sposób nie miałem szans znaleźć się tak daleko od domu. Jakoś unikaliśmy rozwijania tej kwestii, ale nasi mili gospodarze ani przez moment nie zasugerowali, że mogę się mylić. Stary cmentarz mówił sam za siebie. Podjechaliśmy od strony dużego przechylonego krzyża. Las przywitał nas nagrzaną zielenią, bujną odgłosami miliardów owadów, pokrzykiwaniem ptaków i odwiecznym kojącym poszumem liści. Dlaczego podświadomie spodziewałem się czegoś innego, obcego? Wszystko, uśpione dojrzałym upałem późnego lata, wyglądało normalnie. Puls miałem jednak przyspieszony. Przeszliśmy na drugą stronę polanki, omijając łukiem gęstwę skrywającą groby. Kiedy po kilkunastu minutach byłem praktycznie pewien, że poranne rżenie to wytwór pobudzonego wyobraźnią umysłu, krzewy przed nami zafalowały, a powietrze rozerwało przejmujące nadzieją i bólem parsknięcie. Ostrożnie rozsunęliśmy gałęzie. Nieco w głębi, zaklinowany między młodymi brzózkami, stał wóz. Przypięta do niego szkapina cała zadrżała na nasz widok. Nigdy nie zapomnę tych ogromnych ciemnych oczu, pełnych najpierw głębokiej ulgi i ufności, a zaraz potem przerażenia i rozpaczy, gdy odwróciliśmy się i odeszliśmy, rzucając pod kopyta jedynie kilka obsypanych liśćmi gałęzi. Kiedy rok później dowiedziałem się, że koń nie przeżył, byłem pewny, że to ten moment o wszystkim zadecydował. Skąd biedne przerażone zwierzę mogło wiedzieć, że
musimy odejść, by sprowadzić pomoc? Posesja Makiuków tkwiła w zakolu rzeczki, do brzegu której przylegały dwa rozsypujące się budynki inwentarskie. Dom mieszkalny stał nieco z boku, a jego stan nie odbiegał zasadniczo od kondycji stodoły i krępej obórki. Kryty eternitem, straszył płatami obsypującego się tynku i czeluściami nieoszklonych okien poddasza, pomiędzy którymi lśnił biało talerz telewizji satelitarnej. Nieogrodzone obejście rozpaczliwie potrzebowało gospodarza. Błotniste, rozjeżdżone klepisko jedynie przed samym gankiem pstrzyło się grzywami zdeptanej trawy. Stado luzem kroczących kaczek głośno skomentowało nasz przyjazd, ale dopiero ujadanie przypiętego do krótkiego łańcucha kundla wywołało z domu kobietę w szerokim kolorowym fartuchu. Domyśliłem się, że to Marta. Jej nóg czepiała się dwójka brudnych dzieciaków. Właściwie nie słyszałem rozmowy Adama z gospodynią, która najpierw wybuchła stekiem wyzwisk na pijącego gdzieś męża, a potem się rozpłakała, słysząc nowiny o koniu. Od początku czułem się na podwórku nieswojo i wiedziałem, że wcale nie wynikało to z szoku, jaki wywarł na mnie widok biedy i ubóstwa. Nie sądziłem, że w naszych czasach znajdę się w miejscu przypominającym pańszczyźniane czworaki. Dostrzegłem ją dopiero po chwili. Siedziała na ławeczce w cieniu rozłożystej jabłoni. Dzieliło nas tylko parę metrów, ale nie byłem w stanie dostrzec zarysów twarzy. Gra świateł sprawiała, że oblicze kobiety zlewało się z ciemną kora pnia. Świadomy prześwietlających mnie hipnotycznych oczu, patrzyłem na staruszkę i wyczuwałem drzemiącą w niej siłę. W piersiach odezwało się echo porannego strachu w prymitywnej, prawie zwierzęcej formie. Bezwiednie ruszyłem w stronę jabłonki. Po kilku krokach drogę zastąpiła mi Marta, mówiąc, że matka jest ciężko chora, nie rozmawia z ludźmi i lepiej jej nie przeszkadzać. Adam zaciągnął mnie jakoś do samochodu i odwiózł do domu. Z tamtego popołudnia zapamiętałem niewiele, ale jednego jestem pewien: kobieta miała amputowaną w połowie golenia lewą stopę.
oczyma miałem starą Makiukową, dziwną, schorowana kobietę, której nikt nie rozumiał. Nie wiem, kiedy przestanę o niej myśleć bez dreszczu strachu. Najprawdopodobniej nigdy. Z zamyślenia wyrwał mnie zgrzyt furtki. W domu byłem sam, więc niechętnie podniosłem się i wyszedłem na spotkanie przybysza. Ścieżką szła Marta, prowadząc stary, zdezelowany rower. Po chwili przystanęła i próbowała zdjąć z bagażnika ogromny kosz jabłek. – To dla pana, z podziękowaniem – powiedziała, gdy pomogłem ściągnąć ciężar. Jak miałem wytłumaczyć dziewczynie, że ostatecznie stałem się tylko narzędziem, co prawda skutecznym, ale tylko narzędziem w rękach jej teściowej? Nasze spojrzenia na chwilę się spotkały. Nie wiem, co ona wyczytała w moim, ale ja dostrzegłem niemą prośbę, zabarwioną nutą wstydu. Wiedziałem już, że prezent muszę przyjąć, że dla niej to sprawa honoru. Kiwnąłem głową ze zrozumieniem. – Dziękuję, wyglądają bardzo apetycznie. – Jest jeszcze coś. – Marta rozejrzała się ukradkiem i sięgnęła do kieszeni. – To od mojej mamy – dodała, wciskając mi w dłoń maleńki podarunek, po czym pożegnała się i chwilę później zniknęła za zakrętem. Stojąc nad koszem z jabłkami, delikatnie rozerwałem szare opakowanie. W środku zasrebrzył się mój łańcuszek. Kątem oka wychwyciłem delikatny ruch w koronach przydrożnych świerków. Tak bezszelestnie mogły poruszać się tylko sowy. Cmentarz? Był istotny, a doświadczenie atmosfery tego miejsca gruntownie mnie zmieniło. Jednak na końcu każdego świata najważniejsi są ludzie. I konie.
Następnego dnia, wczesnym popołudniem, rozłożyłem leżak i ulokowałem się w ogródku Alicji i Adama, w cieniu leszczyn przysiadłych od strony wiejskiej drogi. Kazano mi leżeć w spokoju i poczytać, ale jakoś nie mogłem skupić się na lekturze. Wciąż przed
37
opowiadania • miniatury • prozA
Kamfora na torach
Krzysztof Pietrala
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
38
SIĘ
s i ę
W
N
iby zwalniał, ale i tak jechał szybko. Dobrze było słychać ostry pisk na krawędzi srebrnej blachy, aż mruży się oczy. Skrzypienie paznokci o szkolną tablicę. Tramwaj zwany tramwajem. Na przystanku, w koszuli z kołnierzykiem skrojonej jak mundurek, niecierpliwił się młody chłopak. I dobrze było widać: zza zakrętu wyskoczył pierwszy wagon, świeżym piętnem na czole rozbłysł w oczach oczekujących, zgadzał się co do minuty sprawdzanych rozkładów, hamował. Papieros, pospiesznie przygaszony na później przez mężczyznę, wieńczył całą scenę. Którą sfotografował przygodny turysta, zakochany w zagranicznych tramwajach.
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Po przestępowaniu z nogi na nogę pozostaje ostatni sus. Trzeba przedostać się przez szafę z pleców, postawioną na małych kroczkach. Szeleszczą kurtki, ortaliony i kresze, jak w szorstkiej ucieczce stado nakrapianych perliczek. Temperatura wzrasta. Choroba zaczyna się od gorączki. Ból przydeptanej stopy i wolne miejsce, na którym można złożyć broń. Jeszcze tylko wstać, ściągnąć torbę przez ramię. Podciągnąć spodnie na udach. Zamieszkać. Chłopak w koszuli jak szkolny mundurek zrelaksował się w jakiś czas później. Okno było przyjemnym azylem, zanim puścił wzrok dalej, z jednej twarzy na następną – ciemny tunel skradł całą zabawę. Napakowany po uszy tramwaj, ściśnięty mięśniem ciał, ma jednak przepis na inną zabawę – w intymność. Wyrostek, przechodząc po twarzach wzrokiem, zauważył naprzeciw (nie sposób przegapić), jak akt w galerii, kobietę na siedzeniu. Ludzi przybywa, stojący zmieniają się podług indiańskiej pułapki w zwężające ściany. W ciasną sekretną alkowę, znaną z letnich rezydencji spragnionych księżniczek. Kobietę starszą od niego. Papierową torebkę z zakupami obiema dłońmi trzyma przed sobą. Biała z napisem. On poznaje. Triumph. Wpatruje się w nią chwilę jeszcze nieświadomie, a jego młody wygląd dodaje jedynie niewinnej elektryczności spojrzeniu, po czym gwałtownie podnosi głowę. Przyłapany! Usta nie zdradzają się, ale w oczach widać. A zmień ujęcie i popatrz na jego policzki. Powie, że z zimna. Wzrok jeszcze kilka razy napotyka się niezręcznie, niby przypadkiem albo jak kiedy boli ząb, ale mimo to chce się dotknąć językiem ranę. Funkcja ust zmierza do uśmiechu. Kobieta rękawiczki ma jak wiersz czerwone. Wodzi wskazującym palcem po krawędzi torby, przesuwa nim miarowo po ramiączku, rośnie, rośnie napięcie. On ma wzrok kota biegnącego za palcem, w głowie dopowiada kolejne zakończenia, myśli, co opowie w męskim gronie, i historia toczy się sama. W głowie. Toczy. Ale dopiero z balkonu wysokiej wieży widać pełną panoramę, wyraźną jak słoneczny dzień i bliską jak balustrada z wyrytym inicjałem oprawionym w serce. Jedno ze ściśniętych ciał to obcy mężczyzna. Obserwuje w ciszy kobietę w czerwonych rękawiczkach. Idzie za palcem po torebce i wie, że kobieta nie wodzi nadaremno. Ile można zobaczyć, kiedy trzeba trzymać się czegoś, co przypomina hamulec bezpieczeństwa? Instrukcję, jak zbić szybę, i to, że palec dyskretnie kreśli cyfry na opakowaniu z nocnymi zakupami. Cyfry w ciszy pod nosem składają się w numer telefonu. Poczynając od zera. Na następnym przystanku wysiada chłopak. Na kolejnym kobieta. Mężczyzna dojeżdża do końca trasy. Hamulce w kołach, trąc, piszczą, ale on nie mruży oczu. To nie było jej pierwsze rodeo, więc nawet nie udawała zdziwienia, kiedy zadzwonił telefon. Dopijała właśnie swoje popołudniowe prosecco. O tym, czy się spóźniła, nie wiadomo wcale. Wiadomo za to, że spotkać się mieli wieczorem pod platanem w parku, gdzie parkują taksówki. Miasto do pobudki potrzebuje zimnego szlaucha. Po nagrzanych czołach kamienic spływa woda, łechtana w locie przez promień słońca. Uliczna polewaczka leniwie sunie naprzód. Dzień się dopiero zaczyna, otwiera milionem możliwości. A już kierowca musi gwałtownie, jak przerywa się ziewanie, zatrzymać pojazd. Tuż przed bezwładnym ciałem porzuconym na skraju chodnika. Tak blisko, że obracające się szczotki łaskoczą bose stopy leżącej kobiety. Turlają się krople krwi niczym drobne owoce czerwonej porzeczki i wpadają do studzienki, zmyte płynem do płukania ulic. „Ubrana w markową bieliznę” – napisze tydzień później detektyw w oficjalnym raporcie. Zza grubego pnia drzewa widać nieruchomy cień przyglądającego się całemu zdarzeniu mężczyzny. Aż do odjazdu karetki. Gasi papierosa i niedopałek wkłada do otwartej paczki. Szybki tramwaj zgarnia ludzi z przystanku.
39
opowiadania • miniatury • prozA Sebastian Marks
Wypijmy
za spotkanie
B
udzisz się, Tadziu, ale na razie nie otwierasz oczu. Próbujesz oswoić niesforny szum, który uwił ci w głowie gniazdo. Nie wiesz, gdzie jesteś, ale w sumie – gdzie miałbyś być? Nawet dobrze, że nie wiesz, bo zawsze możesz sobie wyobrazić, że ten szum to na przykład fale rozbijające się o skały. Oczywiście nie wyobrażasz sobie tego. Nic sobie nie wyobrażasz. Nie masz złudzeń. Po prostu nie możesz otworzyć oczu. Są sklejone. Próbujesz łapać powietrze, ale twoje płuca średnio chcą je przyjmować. Zaczyna wracać ci świadomość, bo wyraźnie czujesz drgawki targające twoim ciałem. Co, Tadziu? Były śmiałe słowa, były heroiczne czyny, ale teraz nastał słoneczny dzień, który znów będziesz musiał jakoś przetrzymać. UKŁADAMY
u k ł a d a m y
40
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Niewiarygodny wręcz wysiłek wkładasz w podniesienie tych swoich powiek, ale spoczywa na nich wielki ciężar. Ciężar przynajmniej dwunastu lat. Bo będzie ze dwanaście, nie? W końcu ci się udaje, lecz od razu tego żałujesz. Świat jest dzisiaj wyjątkowo piękny, a ty przecież jesteś brzydki. Wstydzisz się przez chwilę, że cię świat musi w takim stanie oglądać, jednak kto tam by chciał na ciebie patrzeć, no i ile lat można się wstydzić. Kiedyś nawet wstyd się kończy i wtedy człowiek staje się naprawdę wolny. Prawda, Tadziu? Przynajmniej to ci zostało. Wolność. Wolność kompletna, ograniczona tylko śmiercią, ale z drugiej strony, czy śmierć nie będzie wolnością nieograniczoną? Tego też nie myślisz,
Tadziu, powiedzmy sobie jasno: ty myślisz z rzadka, a nieuchronnie wysychające strumyki refleksji płyną znacznie praktyczniejszymi korytami. Teraz na przykład leżysz w krzakach przy jednym z wywietrzników metra Centrum. Leżysz, ale już myślisz o tym, że jak tylko się dźwigniesz, co, nawiasem mówiąc, nie będzie takie łatwe, to zaraz parę złotóweczek nazbierasz i przygruchasz sobie Brzoskwinkę Biesiadną. No bo ile to to kosztuje? Bagatela – pięć nowych złotych. Nawet niecałe, bo cztery dziewięćdziesiąt dziewięć. Co to dla ciebie! Piętnaście minut? Maks pół godziny. A ile zabawy. Ho, ho i jeszcze trochę. Ręka będzie pewniejsza, umysł bardziej światły, ty będziesz lepszy. Zacznie lepszy, ale jakoś z obecnej perspektywy ciężko ci w to uwierzyć. Patent masz już ograny. Przekręcasz się na brzuch, z trudem większym niż zwykle podciągasz się na kolana i robisz coś na wzór wyjątkowo żałosnej damskiej pompki. Potem jest już łatwo. Łapiesz się wywietrznika, stajesz na nogi i plujesz kilka razy w krzaki, by oczyścić gardło. Ludzie udają, że cię nie widzą, ale do tego, Tadziu, zdążyłeś się już przecież przyzwyczaić. Ty sobie, a ludzie sobie. Paradoksalnie jednak, kiedy obcesem wymuszasz na nich uwagę, są tobą tak zniesmaczeni, że dają ci kapitał, bylebyś tylko przestał być brzydkim przecięciem ich wyjątkowo gładkich i mocnych linii życia. Trzeba tylko wiedzieć, do kogo podejść, a jeśli coś wiesz na pewno, drogi Tadeuszu, to właśnie to. Wynurzasz się z krzaków jak potwór z Loch Ness, którego przy niepomyślnych wiatrach mógłbyś przypominać. A dzisiaj mimo słońca wieją na ciebie właśnie takie wiatry. Tną ci twarz niczym skalpele, którymi nie raz już traktowane było twoje ciało. I po co ci to było? Denaturat?! Czyś ty zgłupiał do reszty?! Tyle świństwa ludzie produkują, a ty musiałeś akurat denaturat?! Żeby to jeszcze jakieś tanie było, ale złotówkę dołożysz i masz Brzoskwinkę Biesiadną. No ale powiedziałeś „A”, to musiałeś powiedzieć „B”, bo jakimś cudem uważasz się za honorowego człowieka. Ręka ci drży, jakbyś miał Parkinsona. Zresztą może i masz, ale nikogo, łącznie z tobą, jakoś to nie obchodzi. Normalnie byś się jej wstydził, tak jak zawstydziłeś się tuż po przebudzeniu, ale teraz jesteś w pracy, a w pracy nie ma sentymentów. Puszczasz ją więc wolno, dajesz się prowadzić. Pozwalasz wyznaczać tempo. Ciągnie cię w prawo, akurat na matkę z dzieckiem. Wyśmienicie.
Podchodzisz i mówisz: „Pae goszy, szeofo”. Dźwięk twojego własnego głosu zdumiewa cię. Od dawna nie nadajesz się do śpiewania czegoś innego niż Jolka, Jolka, ale teraz mówisz, jakbyś miał afazję. Tembr ci skrzypi, sylaby latają luźno, głoski nic nie głoszą. Jesteś, Tadziu, ugotowany, z czego, o dziwo, zaczynasz zdawać sobie sprawę. Kobieta przechodzi obok ciebie bez słowa, ściskając mocniej rękę córki. Sytuacja powtarza się parokrotnie. Jesteś, Tadziu, w kropce. Jeszcze gdybyś umiał improwizować, może byś coś ugrał, ale ty działasz na schematach. Twoje życie jest monotonne i ustalone. A tu psikus – jeden trybik ździebko się poluzował. A nie jesteś przecież mistrzem improwizacji, przyznasz, prawda? Schodzisz równią pochyłą na coś, co w zgodzie z większą częścią Warszawy nazywasz Patelnią. Mrowie śpieszących się ludzi omija cię szerokim łukiem, bo umówmy się, nie pachniesz zachęcająco. Wiesz, że w tłumie nie da się nic wyżebrać. W tłumie ludzie czują się silniejsi. Mrużąc oczy przed słońcem, dostrzegasz jakiegoś zubożałego człowieka, z którego szyi zwisa kawałek kartonu pokryty napisami. Oczywiście nie widzisz, co głosi dosztukowany naprędce afisz. Dawno temu rozmazałeś sobie wzrok wódką z mety. Napis zresztą nie jest ważny, w twojej głowie bowiem narodziła się złota myśl, którą czym prędzej zamierzasz wprowadzić w życie. Idziesz więc, Tadziu, krok za krokiem. Bardziej szurasz, niż stąpasz. Nogi ciążą jak dwa bloki lodu. Do tego wdało ci się jakieś zakażenie na lewej kostce. Piecze jak cholera. Podchodzisz do wypatrzonego gościa. Wygląda niczym zapuszczony student, który przy dworcu Śródmieście zbiera kapitał za pomocą nieudolnej gry na jakimś afrykańskim bębnie. O tym jednak też nie myślisz. W nosie masz, kim on jest. Minęło dwadzieścia minut od przebudzenia, a ty wciąż jesteś trzeźwy i zaczyna cię to drażnić. Ty nawet go nie widzisz. Widzisz tylko karton, na którym siedzi. Próbujesz mu powiedzieć, żeby ci urwał kawałek, ale to, co się wydobywa z twoich ust, to są jakieś bezowocne próby odpalenia samochodu ciężarowego. Zaczynasz więc wskazywać na upragniony skarb. Student jest lekko speszony, jak obcokrajowiec, który nie rozumie języka, ale nie chce sprawić zawodu rozmówcy. Po chwili zaczyna łapać. Daje ci kawałek kartonu, akurat na niewielką etykietę
41
opowiadania • miniatury • prozA z napisem: „Na chleb”. Mało tego, Tadziu, to widocznie twój szczęśliwy dzień, bo daje ci też mazak, tyle tylko, że jesteś trochę niedysponowany, a poza tym i tak nie wiedziałbyś, co z nim zrobić. Kiedy ty ostatnio miałeś w łapie jakiś mazak? No, umówmy się, Tadziu, to było wieki temu, ewentualnie nigdy. – Naeeb – mówisz, jakbyś wypowiadał pierwsze w życiu słowo. Student znów zaczyna się peszyć. Jedną zagadkę rozwiązał, a ty mu już kolejną zadajesz. – Naeeb – mówisz znów, bo co innego mógłbyś powiedzieć. – Na eeb – wysilasz się jak na konkursie pięknego czytania. – Na cheb. – Dziwisz się, że zrobiłeś jakiś postęp. – Na chleb! – student po raz kolejny rozwiązuje trudne zadanie. Kiwasz anemicznie głową na potwierdzenie tej radosnej nowiny. Student bierze od ciebie mazak i karton, chwilę, niby doświadczony alchemik, łączy wszystkie składniki, po czym oddaje ci gotową przepustkę do Brzoskwiniowego Nieba Biesiadnego. Cieszysz się, Tadziu. Sam nie wiesz, jak to możliwe, ale się cieszysz. Upragniony alkohol zbliża się do ciebie, już go czujesz. Ruszasz wzdłuż deptaka przy dworcu Śródmieście. Ludzie mijają cię, ostentacyjnie odwracając głowy. No, ale przecież nie z tobą takie numery. Wiesz przecież, że jak sam się nie postarasz, to nikt ci nic od serca nie da. Tacy właśnie są ludzie. Prawda, Tadziu? Strasznie samolubni są. Podchodzisz więc do pary zakochanych. Ile mogą mieć? Dwadzieścia lat maksymalnie. Ona ładna, on ładny i znowu tylko ty jesteś brzydki. Drżącą ręką unosisz delikatnie plakietkę, żeby wiedzieli, że nie chodzi ci o żaden alkohol. Że masz skromne potrzeby. Bochenek chleba i z Bożą pomocą doczekać następnego dnia. Chłopak próbuje cię wyminąć, najwidoczniej źle oceniając twoje kompetencje. Zagradzasz mu drogę i trzęsiesz przed nosem tym swoim „Na chleb”. Chłopak marszczy nos. Pewnie poczuł odór twojego ciała. Jego dziewczyna nos zatyka. Na pewno poczuła. Chłopak wyciąga portfel i daje ci dwa złote. Dwa złote! Właściwie już mógłbyś lecieć do Żabki i kupić sobie tanie piwo, ale prawdziwe przyjemności wymagają czasu, a poza tym, mając tego dwójaka, czujesz się odrobinę bezpieczniejszy. Idziesz dalej, trzęsąc się jak w febrze, zaczynają UKŁADAMY
u k ł a d a m y
42
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
docierać do ciebie jakieś szczątki myśli. Przypominasz sobie, że w czasach świetności potrafiłeś wyciągnąć nawet trzysta złotych z tego twojego żebrania. Żeś był wirtuoz szlachetnej sztuki żebraczej. Ale nie śmierdziałeś wtedy tak bardzo i nie pijałeś, powiedzmy sobie szczerze, aż tak podłych trunków jak, nie przymierzając, denaturat. Można powiedzieć, że na swój bardzo wyszukany sposób nawet się szanowałeś. Dochodzisz z tymi swoimi zalążkami świadomości do przejścia podziemnego przy Dworcu Centralnym. Schodzisz po schodach z nieludzkim wręcz trudem, spoglądając co jakiś czas na zaognioną nogę, z której sączy się żółtozielona maź. Nawet nie wiesz, kiedy to się stało, i nikt nie może mieć do ciebie pretensji, bo ty po prostu starasz się przeżyć. A że śmierdzi od ciebie rozkładem… Cóż, nie twoja to rzecz. Zaczepiasz kolejnego człowieka. Tym razem groźnie wyglądającego młodzieńca z wygoloną głową. Masz ten komfort, drogi Tadziu, że jesteś nietykalny. Wszystkie te skiny, punki i inne, co się namnożyły na przestrzeni lat, mogą ci nagwizdać, kolokwialnie rzecz ujmując. Jak uderzą i zabiją, to dobrze. Wcale się tym nie przejmiesz. Nawet lepiej. Bóg niechybnie upomni się o ciebie, bo każdy wie, że w Niebie na męczenników przewidziane jest wyjątkowe miejsce, znajdujące się bardzo blisko Stwórcy. Ale bądźmy szczerzy, kto chciałby bić takiego śmierdzącego, zaprzepaszczonego menela jak ty? No więc pokazujesz mu tę swoją przepustkę do luksusu i patrzysz błagalnym wzrokiem, choć tak naprawdę ten wzrok powodowany jest potwornym bólem, który odczuwasz każdą komórką nerwową. Groźny młody człowiek przystaje na chwilę, wyciąga portfel i daje ci kolejnego dwójaka, po czym bez słowa odchodzi. Mimo pewnych początkowych trudności wszystko wskazuje na to, że płynnie wracasz do gry. Suniesz ospale obok skrytek bagażowych. Zwykle siedzą między nimi najbardziej zatwardziałe meneliska, które wstydzą się już kontaktu ze światem zewnętrznym. Z opuchniętymi nogami i wielkimi tobołami, w których skrywają zebrane na drodze życia skarby – stare czajniki, czapki z uszami, ścienne termometry, spodnie narciarskie i wszystko inne, co może się kiedyś przydać. Kątem oka dostrzegasz Wieśka. Tego samego, z którym piłeś wczoraj denaturat. Przystajesz i z szacunkiem kiwasz głową w geście powitania. Wiesiek wygląda
dokładnie tak samo jak ty. Wszyscy zresztą wyglądacie tak samo. Brodziska, kaprawe oczy, wielkie nosy i uszy. Jesteście w gruncie rzeczy jednym plemieniem, które wyrosło na zgliszczach przekształceń ustrojowych. Tak przynajmniej chcecie o sobie myśleć, jeśli akurat jesteście na tyle trzeźwi, by myśleć. Wiesiek wyciąga zza pazuchy butelkę z sinofioletowym płynem i znaczącym wzrokiem zaprasza na poprawiny. Kręcisz głową, ale butelka wciąż tkwi niecały metr od ciebie i po kilku sekundach twoja silna wola pęka. Odkręcasz korek i łapiesz solidnego łyka. Krzywisz się, a chwilę potem twoje wnętrzności zaczynają pląsać taniec śmierci. Twój organizm jest tak zniszczony i słaby, że po niecałej minucie zaczynasz czuć zbawienny wpływ silnego alkoholu. Choć ból wątroby wciąż jest nieznośny, to świat już tak nieznośnym się nie zdaje.
Zaczyna dwoić ci się w oczach, co jest typowym symptomem upojenia alkoholowego. Nawet sunie ci się jakoś raźniej. I noga mniej boli. Organizm już nie wyje jak wygłodniałe zwierzę. Jesteś, Tadziu, względnie mocno zrobiony i stan ten wydaje ci się stanem naturalnym, o którego istnieniu jednak zapomniałeś. Teraz przypominasz sobie, co znaczy Tadeusz na rauszu, a znaczy on, ni mniej, ni więcej, człowiek kompletny. Wchodzisz po schodach, może nie jak młodzieniaszek, ale przynajmniej już nie jak zombie. Myślisz sobie, że nie pamiętasz, kiedy ostatnio coś jadłeś, więc wchodząc do Żabki, masz już w głowie idealną listę zakupów. Podchodzisz do stoiska z pieczywem i ostrożnie, zakładając torebkę foliową na rękę, wyciągasz dwie pulchne kajzereczki. Za twoimi plecami podnosi się jakiś rejwach, ale nie bardzo cię to interesuje. Kiedy się
Myślisz o tych czterech złotych, które masz w kieszeni, i przez chwilę chcesz się nimi podzielić z Wieśkiem, jednak ostatecznie pociągasz jeszcze jednego potężnego łyka z butelki, oddajesz ją Wieśkowi, mówisz w twoim obecnym narzeczu „dzeue” i odchodzisz w swoją stronę. Na podziemnym skrzyżowaniu skręcasz w stronę Marriottu i ku swojej uciesze, bo po słusznej porcji denaturatu możesz już się cieszyć, dostrzegasz dobrze ubranego mężczyznę w średnim wieku, który wraz ze swoją aktówką zmierza w twoją stronę. Pokazujesz mu karteczkę, ale biznesmen zdaje się cię nie zauważać. Zagradzasz mu drogę, a gdy chce cię minąć, uniemożliwiasz mu to. Staje, skonsternowany, i mówi: „Spieprzaj, zaszczańcu”, ale ty nie spełniasz jego prośby. Podtykasz mu za to karteczkę pod nos i cierpliwie czekasz. Zrezygnowany biznesmen wyciąga zza pazuchy marynarki gruby skórzany portfel i z jeszcze większą rezygnacją mówi: „Kurwa”, bo okazuje się, że nie ma żadnych drobnych. Wyciąga dychę i z obrzydzeniem, tak by wasze ciała się nie zetknęły, wręcza ci nowiutkie dziesięć złotych. Patrzysz na nie z niedowierzaniem, bo w twoim świecie papierowe pieniądze nie istnieją. Zdajesz sobie sprawę, że gdzieś tam na powierzchni ludzie posługują się banknotami, ale ty nie miałeś żadnego w ręku od ładnych paru lat. Odrywasz wzrok od Mieszka Pierwszego i orientujesz się, że biznesmen zniknął. Gdyby nie ten do bólu materialny kawałek papieru, myślałbyś, że przyśnił ci się piękny sen, a tak – z trudem unosisz kąciki ust i chowasz drogocenną walutę do kieszenie spodni.
odwracasz, widzisz jakieś zwielokrotnione smugi postaci, bo po pierwsze masz wadę wzroku, a po drugie denaturat dołożył do tego swoje trzy grosze. Mówią coś, żebyś natychmiast opuścił sklep. Chyba zakrywają nosy podkoszulkami. Tego nie jesteś pewien. Na wszelki wypadek pokazujesz te swoje bułczyny nieszczęsne i wyciągasz do pomocy Mieszka Pierwszego. Ekspedientka zabiera od ciebie pieczywo, dziesięć złotych i idzie w stronę kasy. Człapiesz za nią, trochę po omacku, a trochę trzymając się smug światła. – Sy ina – mówisz w stronę smugi ekspedientki, ale ona nie rozumie. – Słucham? – pyta, zirytowana nieproszonym gościem, który smrodem wzbudza w niej odruchy wymiotne. – Tsy ina – otwierasz szeroko usta, by wszystkie zgłoski mogły wybrzmieć. – Trzy wina? – dopytuje ekspedientka. – Jakie? – Oskyia – odpowiadasz. – Co?! – pyta, wyraźnie już rozdrażniona. – Oswina beiata. – Brzoskwinia Biesiadna? Kiwasz kilka razy głową. Nabija na kasę trzy Brzoskwinie Biesiadne i dwie kajzerki. – Ale to nie starczy – mówi – będzie dwanaście dziewięćdziesiąt. Przypominasz sobie o drobnych. Wyciągasz z kieszeni dwie dwójki i próbujesz jej podać, ale ona chce, żebyś położył na ladzie. Kładziesz więc swoje ostatnie pieniądze, ona finalizuje transakcję, pakując ci jeszcze to
43
opowiadania • miniatury • prozA wszystko wraz z resztą do torby i kładąc ją na blacie. Masz ty, Tadziu, szczęście w życiu, nie ma co. Trafiłeś na uczynną kobiecinę. Gdybyś musiał jeszcze chować to wszystko po kieszeniach, pewnie pozbijałbyś wszystkie te wina i miałbyś guzik z pętelką. Choć może właśnie dlatego zapakowała ci rzeczy. Nie chciała dodatkowo zmywać podłogi. I tak ma teraz utrapienie, bo cuchnie w całej Żabce, a ona kończy zmianę dopiero za sześć godzin. Opuszczasz sklep i idziesz w stronę Marriottu. Kilka przecznic wcześniej skręcasz w lewo i dochodzisz do niewielkiego skwerku w pobliżu jakiegoś państwowego budynku. Nie widzisz, co to za budynek, ale orzełka na czerwonym tle rozpoznasz wszędzie. Widziałeś go już w różnych odsłonach. Z gwiazdkami przy skrzydłach, bez gwiazdek, w koronie, bez korony. Zmieniałeś się wraz z nim. Kiedy na pewien czas zgubił koronę, byłeś dobrze zapowiadającym się młodzieńcem. Problem polegał na tym, że pracowałeś na budowie, a na budowie wszyscy pili. Z początku nie chciałeś być taki jak inni. Alkohol przecież ci nie smakował. Ewentualnie piwo, lecz wódki bałeś się jak ognia. No, ale jak wszyscy, to wszyscy. Ostatecznie przeprosiłeś się z wódką, co spotkało się z wielką aprobatą współpracowników i współbiesiadników zarazem. Potem poznałeś swoją żonę, choć, szczerze mówiąc, Tadziu, teraz nawet nie pamiętasz, jak wyglądała. Widzisz jeszcze jakieś niejasne zarysy, ale podobnie jak wszystko inne, ona też rozmazała się i wyblakła. Siadasz na ławeczce. Nad tobą słońce, za tobą kamień narzutowy, upamiętniający coś od dawna nieważnego, przed tobą kwietnik, upstrzony różnobarwnymi kwiatami, które w głowie wirują ci jak paciorki kalejdoskopu, a po bokach masz chodnik, którym suną cieniste postaci z innego wymiaru. Wyciągasz pierwszą pękatą butelkę i z trudem odkręcasz korek, który z piekielnym zgrzytem odrywa się od szyjki. Denaturat był koniecznością, ale pierwszy łyk wina bierzesz, jakbyś brał pierwszy w życiu oddech. Jest słodko-gorzko-cierpki, czyli w twoim odczuciu cudowny. Dla takich chwil żyjesz, prawda? Tylko ty, alkohol i łono przyrody. Do upadłego mógłbyś się kłócić, że alkohol pity na powietrzu jest nieporównywalnie lepszy od tego sączonego w zamknięciu. Nie rozumiesz i nigdy nie rozumiałeś tych wszystkich ludzi kultywujących pubowo-kawiarnianą tradycję. Tak po prawdzie, Tadziu, to pieprzyć ich wszystkich. Nikt nie wie, kim UKŁADAMY
u k ł a d a m y
44
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
jesteś, ty nie znasz nikogo i to ci odpowiada. Jesteś ty i jest Brzoskwinia Biesiadna. Do tańca i do różańca. Para doskonała. Wiesz niestety, że nie ma czegoś takiego, jak picie w samotności. Może we własnym mieszkaniu, może w zatłoczonym pubie, gdzie są wszyscy, ale tak naprawdę nie ma nikogo. Lecz na pewno nie na świeżym powietrzu, nie w objęciach zachodzącego słońca i w końcu nie na znanym i lubianym przez kloszardów skwerku. Pijacy są jak gołębie. Czają się w cieniu, obserwują z dystansu i czekają na jakikolwiek okruszek, który spadnie na pobliski trawnik czy chodnik. Słysząc więc: „Taaaadziuuuuu”, wypowiedziane lekko skrzeczącym i bardzo zapitym głosem, pociągasz przesadnie dużego łyka i czekasz na nieunikniony koniec sielanki. „Nic z wczoraj nie pamiętam”, mówi do ciebie jakaś postać, której nie rozpoznajesz. To zresztą nieistotne, bo wszystkie gadki szmatki służą jedynie temu, by wpuścić trochę procentów do krwiobiegu. Omijasz więc tę farsę i wręczasz postaci butelkę. Mówi: „Dziękuję”, bo nie wypada powiedzieć „dzięki”, kiedy otrzymuje się darmowy alkohol. Alkoholowa darowizna to w świecie pijaków ofiara ostateczna, którą przyjmuje się ze wszystkimi należnymi honorami. Wiesz, że za chwilę zlecą się następni. Tak dzieje się za każdym razem. Wyciągasz więc kolejną flaszkę i nie czekając na nieuniknione, zaczynasz pić. Łapiesz łyka za łykiem jak na jakimś dziwnym konkursie. Świat zaczyna wirować, ale nie przestajesz, mało tego, wraz ze światem i ty nabierasz rozpędu. Obok siedzi jakiś człowiek, ale coraz bardziej nie masz pojęcia, kim jest. Sam zresztą osiągnął swój cel, więc nie sili się już na żadne pogawędki. W międzyczasie wypijasz jeszcze trzy czwarte kolejnej butelki, a jedną czwartą wręczasz komuś tam. Ludzie przychodzą i widząc, że jesteś pusty, zostawiają cię samego. Kiedy masz alkohol, jesteś w centrum zainteresowania, ale kiedy wszystko zostało już wypite, zostajesz sam. Nie wiesz, gdzie podziało się słońce i dokąd poszedł świat. Jesteś tylko kupą podgniłego mięsa, które zostało rzucone psom i którym nawet psy wzgardziły. Czujesz potworny, wciąż pogłębiający się ból wątroby. Dotyka sfer, o których nie miałeś nawet pojęcia. Zaczynasz czuć, że to już koniec, choć tak naprawdę nigdy nie zastanawiałeś się nad tym, jak taki koniec
miałby wyglądać. Słyszałeś o wielu zgonach. Jedni zamarzli, inni się zabili, jeszcze inni po prostu zniknęli, ale ty przecież zawsze byłeś żywy. Od kiedy pamiętasz, byłeś. Z lepszym lub gorszym skutkiem, lecz jednak namacalnie i niezaprzeczalnie. Leżysz więc, zbolały i opuszczony, a nad tobą rozjarza się snop światła, którego niestety nie widzisz. Niestety, ponieważ mógłby wydać ci się piękny. Nigdy nie miałeś po drodze z grawitacją, ponieważ nigdy ci nie sprzyjała. Od małego, kiedy ścierałeś kolana, aż do dorosłego, kiedy ścierałeś twarz o chodnik. Grawitacja i trzeźwość to zresztą największe zmory pijaków, więc gdy twoje ciało zaczyna się unosić, nie czujesz się tym faktem specjalnie przytłoczony. Pozwalasz zastępom aniołów nieść cię do Nieba, bo od czegoś te anioły, do cholery, są. Masz tak rozmazaną wizję, że nawet mnie nie widzisz.
przesłanek, ale omamy wzrokowe to coś innego niż twój wewnętrzny głos, który mówi coś, o czym z pewnością nie pomyślałeś. Potem zaczyna się ból, nieskończenie długi ciąg bólu, który jest nie do zniesienia. Ból wątroby był przy tym dziecinną igraszką. Krzyczysz na całe gardło, zaczynające oczyszczać się ze wszystkich szmerów, guzków i zacieków. Twój krzyk jawi się raptem jako mocny baryton, który niewątpliwie dałby radę murom Jerycha. Zaczynasz orientować się w sytuacji, ale to, co widzisz, wcale nie poprawia ci nastroju. Mało tego. Teraz dopiero jesteś naprawdę przerażony. Próbujesz się wyrywać, ale ciecz, w której się znajdujesz, trzyma cię w sobie jak bursztyn zastygłego owada. Leż spokojnie, Tadeuszu, to już prawie koniec. Twoje ciało się zmienia. Przekształca. Wraca do punktu wyjścia. Myślisz sobie, że coś takiego musiało się przydarzyć właśnie tobie.
Leżysz bezwładnie w jakiejś dziwnej cieczy, ale wcale ci to nie przeszkadza. Jest ciepło i przyjemnie. Zupełnie tak, jakbyś wrócił do matczynego łona. Przecież marzyłeś o tym miliardy razy. Po prostu wrócić tam, skąd przyszedłeś, tam, skąd przyszli wszyscy. Dookoła ciebie majaczą dziwne blade światła. Podróżują w tę i z powrotem. Orientujesz się, że jesteś zupełnie nagi. Twoich uszu dochodzą dźwięki, które nie kojarzą ci się z niczym. Śniłeś w życiu o różnych dziwnych rzeczach, ale te dźwięki wydają się nie pochodzić z twojego świata. Masz szczęście, że wybraliśmy akurat ciebie i nie możemy pozwolić, żebyś umarł – tyle możesz nam jeszcze pokazać, jeszcze tyle musimy się o was dowiedzieć. W pewnej chwili rozjaśnia ci się wzrok. Terapia najwidoczniej zaczyna działać. Patrzysz na mnie, potem ogarniasz wzrokiem pomieszczenie i ze zdziwieniem stwierdzasz, że nigdy czegoś takiego nie widziałeś. Sny są niby matrycą, na którą można nałożyć wszystkie znane elementy w dowolnych kombinacjach, ale to, co widzisz, to nie są żadne znane elementy. Jesteś w jakimś dziwnym pół organicznym, pół mechanicznym pomieszczeniu i gdybyś, Tadziu, był trzeźwy, zacząłbyś krzyczeć, ale że jesteś skończenie pijany, mówisz tylko: „Wypijmy za spotkanie”. Patrzę na ciebie z politowaniem, a potem w głowie słyszysz swój własny wewnętrzny głos, który odpowiada: „Nie jesteśmy tu po to, żeby pić, ale dziękuję za propozycję”. Pierwszy raz dociera do ciebie, że dzieje się tu coś naprawdę osobliwego. Wcześniej miałeś już przecież garść
Nikomu innemu. Ty zawsze miałeś pod wiatr. Tobie zawsze wiało w twarz, to czemu nie teraz. Czemu nie na mecie? Wraz z końcem bólu ogarnia cię obojętność. Wiesz, że już z tego nie wyjdziesz, bo jak wyjść z czegoś, czego nawet nie można nazwać słowami. Twój umysł w ogóle odzyskuje jasność. W głowie zaczynają spiętrzać się zdania, o których istnieniu nie miałeś pojęcia. Zaczynają powracać słowa, których jeszcze przed chwilą nie pamiętałeś. Potem wszystko gaśnie, a ty zapadasz w pierwszy od dawna sen, którego nie musisz się obawiać. Budzisz się, Tadziu, na tej samej ławce, z której cię zabraliśmy, ale budzisz się zupełnie inaczej niż do tej pory. Wciąż masz na sobie te same stare zaszczane spodnie, ten sam przypalony polar i ten sam porwany bezrękawnik w kolorze błota, lecz przebudzenie nie sprawia ci już bólu. Nie jesteś w stanie przypomnieć sobie, kiedy ostatnim razem przeżyłeś taki poranek. Mogło to być w czasach, w których orzeł chodził z gołą głową, ale swojej głowy byś za to nie dał. Przecierasz oczy i zrywasz się na równe nogi jak młodzieniaszek. Przecież masz dopiero czterdzieści jeden lat. Jeszcze nie czas na ciebie. Ty jeszcze światu pokażesz, na co cię stać. Czytasz napis umieszczony obok orzełka: Narodowe Centrum Rozwoju i Badań. Orientujesz się raptem, że twój wzrok wrócił do normy. Wstajesz i pogwizdując, zaczynasz dziarskim krokiem zmierzać w stronę centrum. Nie masz pojęcia, czy wszystko, co wydarzyło się do tej pory, było tylko długim nieprzyjemnym snem,
45
opowiadania • miniatury • prozA ale ostatecznie odrzucasz taką możliwość. Przecież nie można przespać ostatnich kilkunastu lat życia. Poza tym ewidentnie potrafisz przywołać w ustach smak denaturatu, który wczoraj piłeś. Przeglądasz się w sklepowej witrynie i z niemałym zaskoczeniem stwierdzasz przed samym sobą, że bardzo się zmieniłeś. Masz ze dwadzieścia centymetrów więcej, ale to chyba przez to, że przestałeś się garbić. Twój nos nie przypomina już nadgniłego pomidora, a w oczach znów skrzy się bystrość. Tylko brodzisko pozostało na swoim miejscu. Sprawdzasz zakażoną nogę – jest w pełni sprawna. Znów jesteś na Patelni. Znów jest pięknie. I znów zaczynasz odczuwasz chęć, by sięgnąć po alkohol. Tym razem nie jest to jednak nieposkromione pragnienie, ale jedynie nieśmiałe uczucie, że ten dzień byłby jeszcze lepszy, gdyby ubarwić go brzoskwiniowym ekstraktem szczęścia.
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
46
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Podchodzisz do kobieciny idącej pod rękę z dorosłym już synem. – Przepraszam bardzo – mówisz z nienaganną dykcją – poratowałaby pani bezdomnego jakąś złotóweczką? – A dalej, jazda – odpowiada zniesmaczona kobiecina – robotę sobie znajdź, pieprzony darmozjadzie! Myślisz, że pieniądze rosną na drzewach? Bezdomny! Patrzcie go! Chłop jak dąb, a bezdomny! Dokąd ten świat zmierza? – Ostatnie pytanie kobiecina kieruje do syna, który z dezaprobatą kręci głową. Sytuacja powtarza się jeszcze kilkanaście razy. Nikt nie chce ci dać pieniędzy. Ze zgrozą orientujesz się, Tadziu, że ktoś sobie z ciebie potwornie zakpił. Że twoje życie zeszło na jakieś porośnięte chwastami tory. W pewnej chwili wpadasz na genialny pomysł. Ruszasz w stronę Dworca Centralnego. Kto wie? Może Wiesiek ma jeszcze trochę tego denaturatu z wczoraj?
Katarzyna ĹšlÄ…czka
W mechanizmie zegara
47
opowiadania • miniatury • prozA
Rodząc się, jesteśmy bliżej śmierci niż kiedykolwiek później. Pory poruszeń
A
niela została wytarta z czystości już w chwili swoich narodzin, kiedy stara Poleszkowa dokładnie umyła jej obolałe ciałko z resztek matczynej krwi. Żadna myśl nie skażała jeszcze wtedy jej głowy, ale świat już zdążył przylepić się do małych ramion. Na początku było czucie. Gdy wszystko, sklejone w jedno, nie miało jeszcze nazw, słowo zdawało się bez znaczenia. Nie mogła jej wtedy zranić nawet najbardziej zmyślna obelga, a prawda zdawała się tak samo mało ważna jak kłamstwo. Jednak z każdym kolejnym oddechem nieodwracalnie wpuszczała w siebie życie. Aż w końcu zaczęła się rozwarstwiać. Najpierw na zmysły – kolor stał się czymś innym niż chłód, a ból różnił się od zapachu. Potem świat, jak i ona sama, zaczął pęcznieć od pojęć i znaczeń. UKŁADAMY
u k ł a d a m y
48
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Dzieciństwo składało się z prób okiełznania tych wieloznaczności. Aniela była już bowiem w posiadaniu czegoś, z czym rodzi się każdy człowiek – instynktu przetrwania za wszelką cenę. Chowała więc głowę w miękkim podbrzuszu matki, gdy ojciec chwiejnie wchodził do domu, zapełniając natarczywą obecnością całą izbę. Mimo że nie wiedziała jeszcze wtedy o istnieniu takich pojęć jak niepokój czy strach, doskonale znała ich działanie. A to stawało się kolejną częścią życia. Owa część trzymała się Anieli aż do chwili, gdy jej świętej pamięci mąż utopił się w pobliskim stawie, zwanym od tamtej pory„Kazimierzowym”. – To kara Boża – mówiły sąsiadki. – Potrzebne mu to było, żeby wódkę sprzedawać po wsi? A i samemu gębę w niej moczyć? Mimo to nie wszystkie warstwy, na które zaczęła dzielić się Aniela, dorastając, miały w sobie cząstkę goryczy. W czasach, kiedy każdy wschód słońca znaczył tyle, co nowe życie, zdarzały się momenty, które w sobie chowała, bo dawały czyste szczęście. Zazwyczaj były to chwile niezmącone żadną człowieczą obecnością.
W wakacyjne dni potrafiła przesiedzieć na ławce w ogrodzie całe popołudnie. Cieszyła się tam czerwienią, którą słońce malowało na zamkniętych powiekach, albo czekała, aż zmęczone tańcem motyle postanowią odpocząć na jej kolanie. Tak poznała, czym jest samotność. I z czasem doszła do wniosku, że to uczucie jest jej najbliższe, a przy tym – najbardziej pociągające. Latem Rzeka niosła radosne krzyki kąpiących się w niej miejscowych dzieci. Ale dziewczyna wolała słuchać jej szumu, gdy nie zakłócał go żaden inny dźwięk. Siadała wtedy nad brzegiem i moczyła stopy w chłodnej wodzie. Pod palcami czuła gładkie kamienie, które czas wypolerował tak, że zdawały się niemal ze szkła. Myśli Anieli płynęły wtedy wartko z górskim prądem, a ona pozwalała im tworzyć w sobie nowe dorzecza. Czas jednak nie zajmuje się tylko wygładzaniem kamieni. Przede wszystkim płodzi i uśmierca, by nadać życiu bieg. Nie było nigdy momentu, w którym pojawił się na świecie, a jednak rządzi nim na różne sposoby. To on każe trawom kłaść się do snu, wie, kiedy sad powinien pęcznieć od owoców, a jesienią szepcze wiatrom, by postrącały liście z drzew. I mimo że żaden człowiek nie pamięta momentu, w którym pojawia się w nim czas, chwila, kiedy zaczyna on kiełkować w organizmie, nadchodzi nieuchronnie. Dostrzegła go w sobie bardzo późno, a gdy to zrobiła, okazał się kolejnym elementem składającym się na nią samą. W dorosłość weszła już z wielką świadomością, że tkwi w niej coś, czego nigdy się nie pozbędzie. Rzeka pod wpływem lat stała się bardziej kręta i mniej przejrzysta. Zresztą czas i tak nie dawał już Anieli chwil, by mogła pomoczyć nogi w jej wodach. Za sprawą dzieci, które rodziła rok po roku, widziała, jak bardzo pokaleczył ją upływ lat. Ale pozostawione blizny były tylko konsekwencją radości, gdy patrzyła, jak rumiane buzie szybko pochłaniają kolejne kromki chleba z cukrem. Ich chichot wypełniał ją całą cudownym poczuciem sensu. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że miłość równocześnie otwiera drogę dla cierpienia. Jesienią tego samego roku, gdy Rzeka wylała, podmywając fundamenty domu, Aniela wypuściła z gniazda najmłodszego syna. To właśnie tamten rok odwrócił ciszę na drugą stronę. Nie była już trzepotem ważek nad wodą, kiedy moczyła w niej nogi, ani oddechem ulgi, gdy siadała w fotelu po tym, jak dzieci wreszcie zasnęły. Od tamtej pory cisza uderzała o ściany w chacie głuchym, przejmującym chłodem, wdzierając się w zwiotczałe ciało, które malało pod jej wpływem. Teraz, mając pięćdziesiąt dziewięć lat, Aniela nauczyła się z nią żyć. Tak jak ze świadomością, że czas już dawno zdążył
ją sobą zbrukać. Tęskniła za chwilami, gdy jeszcze była całością, i żałowała, że nie może ich pamiętać. Siedząc przy kuchennym stole, obserwowała, jak cukier powoli zapada się w gęsty kożuch kawy. Ogród za oknem przypominał jej dziś ojca. Był równie surowy i chłodny. Lubiła późną jesień, jej prostota, golizna i poczucie, że wokół panuje wszechobecna śmierć, zdawały się bliższe prawdy niż przepełnione kolorami lato. Listopadowe poranki uderzały w nozdrza jedynie chłodem, przypominając, że trzeba przynieść drzewo z szopy. Teraz właśnie tak Aniela zaczynała każdy dzień, który aż do zachodu przepełniony był codziennymi rytuałami. To one dawały jej poczucie bezpieczeństwa i tego, że życie niczym jej już nie zaskoczy. Nie potrzebowała zaskoczeń. Dawno przestały mieć dla niej znaczenie rzeczy nowe i obce. Nauczyła się kochać to, co już dawno poznała – warkocz zaplatany każdego ranka z jednakowym pietyzmem, podłogę w kuchni, gdzie znała każdą skrzypiącą deskę i popołudniowe chwile z kawą, którą sączyła powoli z fajansowego kubka, pozwalając odpocząć opuchniętym nogom. To właśnie w takie popołudnia najbardziej dotkliwa stawała się tęsknota za prostotą, którą posiadała wciąż głęboko w sobie, choć już nie umiała jej dotknąć. Dziś wiedziała, że smutek nie opuści jej aż do wieczora. Wyszła przed dom. Na tle zachodzącego czerwienią nieba malowały się gałęzie topól, obleczone jedynie w jemiołę. – To będzie mroźna noc – powiedziała sama do siebie, gasząc papierosa o parapet.
Pory postoju Nadchodziła wiosna. Ziemia powoli uwalniała świat spomiędzy uśpionych objęć. Zieleń, do tej pory jedynie pulsująca nieśmiało gdzieś pod powierzchnią, stała się teraz ufna i spragniona ciepła jak ślepe kocię. Jednak mimo tych nakrapianych śladów życia świadczących o przemianach, krajobraz wciąż zdominowany był przez kolory ochry i błota, które zawsze naznaczają czas zmian
49
opowiadania • miniatury • prozA
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
50
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
i narodzin. Tak jakby brzydota była nieodłączną częścią cudu. Od kilku dni nie przestawało padać. Deszcz wsiąkał we wszystko, co nie potrafiło się bronić przed wilgocią. Aniela każdego wieczoru składała ręce do modlitwy, prosząc Najświętszą Panienkę, by w tym roku Rzeka oszczędziła jej chatę. Czuła, że nie miałaby już sił na ponowne radzenie sobie ze skutkami powodzi. Tego ranka, deszczowego jak każdy poprzedni w ciągu minionych kilku dni, obudził ją wiatr. Uderzając z impetem w okiennice, postanowił zakłócić sen domu i sprawił, że nie miała okazji, by cieszyć się najprzyjemniejszą chwilą spośród całego dnia. Niedzielny poranek był bowiem jedyną okazją na zostanie w łóżku nieco dłużej niż zwykle, aby celebrować błogi stan pomiędzy jawą a snem. Takie momenty nie zdarzały się nigdy później w ciągu doby, dlatego chciała zachować z nich każdą sekundę. Niedociążona jeszcze rzeczywistością, sunęła wtedy lekko między myślami, które zaraz po otwarciu oczu rozpływały się jak poranna mgła nad Kazimierzowym Stawem. Tym razem jednak, zanim uspokoiła bicie serca, była już całą sobą w rzeczywistości, a ta oblepiła ją aż po czubki włosów nieznośnym poczuciem realizmu. Aniela postanowiła więc, że nie ma sensu odwlekać chwili, kiedy będzie musiała zacząć dzień. Przeciągnęła się na starej sprężynowej wersalce, po czym, wstając, od razu spojrzała za okno. Niebo bębniło deszczem o parapet, jakby chciało dać do zrozumienia, że tak wczesna pobudka wcale nie była najlepszym pomysłem. Wszystko w chacie zdawało się jeszcze uśpione. Szare światło świtu zacierało nieco kontury domowych przedmiotów i Aniela miała wrażenie, że pogrążone w swoistym letargu, czekają, aż czyjeś dłonie przebudzą je i powołają do codziennych funkcji. Monotonne zawodzenie deszczu tylko pogłębiało to odczucie, sprawiając, że szarość i wilgoć wsiąkały przez pory w skórze wprost do żył. Wytrącona z cotygodniowego rytuału przyjemności wylegiwania się, nie wiedziała, co zrobić z tak wcześnie rozpoczętym dniem. Gdzieś w środku czuła, że zaburzenie ustalonego już wiele lat temu cyklu nie wydarzyło się bez przyczyny i nie odejdzie bez konsekwencji. Na tę myśl jej ciało zareagowało nieprzyjemnym dreszczem. Postanowiła zaparzyć kawę – z nadzieją, że reszta codziennych czynności szybko przegna niewygodne wrażenie. Gdy wlewała wrzątek do kubka, po kuchni zaczął roznosić się dobrze znany aromat, który zawsze ją uspokajał. Może dlatego, że budził skojarzenia o matce? O chwilach, kiedy ta przysiadała na krześle i już nigdzie się nie spieszyła. Ustawała wcześniejsza krzątanina. Matka, popijając gorzką kawę, słuchała cichego bulgotania zupy na ogniu, a mała Aniela chłonęła atmosferę tego momentu wszystkimi zmysłami. Zapach kawy łączył się wtedy z aromatem zupy i maminego fartucha, napawając ją błogim poczuciem bezpieczeństwa. Istniały wówczas na świecie tylko one – Aniela i matka, zawieszone
gdzieś pomiędzy czasami i niewidoczne dla oczu innych ludzi. W hermetycznym świecie kuchni wzajemnie karmiły się codziennym spokojem owego przedpołudniowego sakramentu. Na to wspomnienie twarz Anieli gwałtownie spochmurniała. Kobieta zatęskniła za tą szczególną i intymną bliskością, którą odczuwała wiele lat temu, a która schowana była w niepozornych gestach, czynionych jak gdyby mimochodem. Dziś siedziała w tej samej kuchni, która jednak sprawiała już wrażenie zupełnie innego pomieszczenia. Pogrążona w szarym świetle poranka, zdawała się martwa i chłodna, a spokój, jaki w niej panował, miał w sobie coś złowrogiego, jakby wszechobecną ciszą wysysał ze ścian życie. Postawiła kubek z parującą kawą na stole i zaczęła wpuszczać w siebie ciepło, które roznosił. Dopiero teraz czuła, jak bardzo skostniały jej ręce. Krzątała się po chacie w samej tylko podomce, a przecież ogień w piecu dawno zdążył się wypalić. Był dopiero wczesny ranek, jednak już czuła, że dzień, w który przyszło jej wejść, odkleja się powoli od tego, co przez tyle lat było jej codziennością. Odkąd została sama, doszła do wniosku, że myśleć zbyt dużo jest rzeczą bolesną, a w dodatku niepotrzebną. Wspominać znaczy krążyć po światach zostawionych w tyle. Im milsze były to wspomnienia, im bardziej rzeczywiste światy, tym boleśniejsze stawało się stąpanie ich drogami. Nauczyła się więc zbaczać z wąskich traktów przeszłości i nie oglądać za siebie. Czasy, które tam zostają, krążą w nas jak dym po szklance. Przenikają się, łączą, a potem, gdy przychodzi pora, niepostrzeżenie ulatniają. Zdarza się, że zostawiają po sobie blizny – mlecznobiałe zgrubienia na pamięci są dowodem na to, że istniały. Aniela również posiadała szramy – ślady po skaleczeniach, oznaczone na osi życia. Ale kiedyś postanowiła, że nie będzie już o nich myśleć. Była przekonana, że dzięki temu wyblakną na tyle, by już nie pojawiać się w niej nawet mimowolnie. Jednak dzisiaj, gdy przysiadła na kuchennym krześle, obserwując, jak para wesoło igra z powietrzem, wspomnienia znów zaczęły w niej ożywać. Może sprawił to melancholijny nastrój poranka, a może niespodziewane wytrącenie z rutynowych czynności dnia, ale czuła, że chce i musi wygrzebać z tamtych momentów to, co zazwyczaj wolała omijać. Nie wiedziała, po co i dlaczego zaczęła przywoływać z pamięci dawne obrazy. Myślami widziała siebie z długim jasnym warkoczem, moczącą nogi w Rzece i puszczającą kaczki na wodzie, pijanego Kazimierza, który wpadł kiedyś do chaty nagusieńki jak go Pan Bóg stworzył, krzycząc na całe gardło, że ukradli mu ubranie, gdy postanowił wykąpać się w stawie, i starą Leokadię Poleszkową, jak pochylona nad wątłymi plecami Mateuszka, stawiała mu bańki, szepcząc pod nosem modlitwy. A każde z tych wspomnień odznaczało się na jej twarzy wyraźnym grymasem.
51
opowiadania • miniatury • prozA Jednak nikt nie widział owych przypływów emocji. Nikt nie mógłby poświadczyć, jak dziwne zjawisko miało miejsce w ten deszczowy poranek pierwszej dekady marca. Nawet wróble bowiem nie wyściubiały dziobów na przemoczony wiosną świat. Tymczasem ciało Anieli, jak gdyby naoliwione wspomnieniami, zaczęło rozkwitać. Obrazy napływały już bez jej woli i wiedzy i przesuwały się przed oczami w sobie tylko znanym porządku. Jakże to dziwne, że coś, co już nie istnieje, a nie posiadamy nawet dowodów na to, że kiedykolwiek istniało, potrafi przecisnąć się przez nasz organizm, uderzyć w niego falą emocji i w poszukiwaniu ujścia dotrzeć do oczu. Poczuła wilgoć na policzku dopiero wówczas, gdy słona kropelka wpadła nagle do wystygłej już kawy. Zrozumiała, że płacze, choć wciąż nie mogła pojąć, czy istnieje ku temu jakiś konkretny powód. Może nie powinnam pozwalać sobie na tę chwilę słabości – pomyślała rozsądnie. Wkrótce zabrzmią dzwony na poranną mszę, a ona wciąż siedzi w zimnej izbie i rozmyśla. Pora wziąć się w garść, na nowo uśpić rozbudzone myślą czasy. Niech śpią, spokojnie kołysane oddechami tego, co minęło. Umarli nie powinni mieszkać na ziemi. Podobnie jest z przeszłością, która, gdy zanadto się w nas rozpleni, potrafi przynieść wiele szkód. Aniela doskonale o tym wie. Otarła łzę wierzchem dłoni i postanowiła rozpalić pod kuchennym piecem. Uznała ten pomysł za pierwszy pożyteczny w dzisiejszym osobliwym dniu. Wyszła przed dom. Niebo nawet nie siliło się na obietnicę przejaśnień. Chmury, zawieszone nisko nad horyzontem, sprawiały wrażenie ociężałych. Obserwowały Anielę, gdy szła pośpiesznie przez podwórze, przygarbiona od ciężaru drewnianych szczap, które niosła w naręczu. Dotykały ją opuszkami kropel, dopóki nie zniknęła za progiem chaty. Być może był to jedyny godny zainteresowania widok, który mogły podziwiać tego chłodnego poranka nad doliną. A może chmury wiedzą więcej, niż mogłoby się nam wydawać… Weszła do chaty i z oddechem ulgi odłożyła porąbane drwa na podłodze w kuchni. Wysiłek UKŁADAMY
u k ł a d a m y
52
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
sprawił, że nie mogła uspokoić kołatania serca. Usiadła, by znów nabrać powietrza. Przed nią jeszcze cały dzień podobnych obowiązków. Choć była niedziela, nikt przecież jej nie nakarmi, nie zajrzy z pytaniem, czy potrzebna jest pomoc w rozpalaniu pod piecem. Pięciu synów, którymi rok po roku obdarzał ją Bóg, już dawno zmężniało i rozeszło się po świecie. Jeden nawet mieszkał teraz w dalekiej Kanadzie, skąd dwa razy do roku przysyłał świąteczne widokówki. Ze łzami w oczach patrzyła wtedy na ten mały kawałek tekturowego kraju, którego nigdy nie poznała, a w którym cząstka niej samej wiedzie swoje oddzielne już zupełnie życie. Często zastanawiała się, co też właśnie robią rozsiane po różnych zakątkach przestrzeni kawałki jej duszy. Nawiedzała ją wówczas bolesna, a jednocześnie ciepła świadomość tego, że matką nie przestaje się być nigdy, nawet gdy czas już się na to nie godzi. Chwila, w której teraz pogrążona była Aniela, również odznaczała się tym piętnem. Tęsknota objawia się najbardziej wówczas, gdy samotność jak choroba toczy organizm. Siedziała więc na krześle, wciąż nie mogąc złapać tchu. Nie wiedziała już, czy sprawił to wysiłek, czy może myśli, które wbijały się w serce niczym grad szpilek. Nagle zresztą zaczęła wiedzieć coraz mniej. Kontury świata z każdą sekundą bardziej się zacierały. Nikły jak rozrzedzony w wodzie barwnik. Trójwymiarowy obraz, do tej pory pełen bodźców i barw, chował się teraz gdzieś wewnątrz i obkurczał do niewyobrażalnie małych rozmiarów wszystko, czym przez lata metodycznie obdarzał Anielę. Przerażający ból w głowie sprawił, że nie czuła już nic prócz niego. Osunęła się na podłogę, przestając nad czymkolwiek panować. Rzeczywistość, pod wpływem nagłego wybuchu, zaczęła chować się do środka, do coraz bardziej niewładnego już ciała. Wszystkie warstwy, na które przez lata stopniowo rozdzielała się Aniela – jej zmysły, odczucia, emocje; wszystko to, czego zdążyła się nauczyć: słowa, przepisy na placki ziemniaczane, a nawet umiejętność odróżniania góry od dołu – zaczęły w niej zanikać. Na powrót dążyć do jedności. Ostatnim, czego zdążyła jeszcze świadomie doświadczyć, było uczucie całkowitej czystości, nieskalanego niczym bycia gdzieś pomiędzy. Dała się więc porwać, ufnie i beztrosko, błogiemu procesowi stawania się nicością. Jej oczy nie mogły już tego zobaczyć, nagle bowiem stały się tylko pustym gniazdem, z którego wyfrunęły zmysły, ale deszcz za oknem powoli ustawał. Ogród na tyłach chaty oblał nieśmiały jeszcze promień bladego słońca. Nadchodziła wiosna. Rzeka za chwilę wystąpi z brzegów.
SOFA patronuje! Żywe dialogi, barwne postaci, wartka akcja oraz wplątana w fabułę nić tajemnicy sprawiają, że Kieszenie przeszłości czyta się z zapartym tchem. Zarezerwujcie sobie czas, bo jak zaczniecie czytać, nie będziecie mogli przestać.
Sabina, kobieta czterech pokoleń, przeniesie Cię w rzeczywistość lat trzydziestych, gdzie życie na wsi kręciło się wokół kiszenia kapusty i wiejskich ploteczek. Poznasz wojenne losy rodziny Czerwińskich i lęk, kryjący się w ludzkich sercach. Ciężką pracę łódzkiej włókniarki i… peerelowską szarość dnia codziennego. A wszystkie opowieści przeplatane są różnokolorową teraźniejszością. Jednym słowem, jeśli szukasz autentycznych przeżyć napisanych z młodzieńczą refleksją i swadą – dobrze trafiłeś.
Równo rok temu nakładem wydawnictwa Solaris ukazała się powieść Jana Maszczyszyna pt. Światy Solarne, oscylująca w klimatach głęboko steampunkowych. Okazało się, że autor nie potrafi na dobre uciec od wyimaginowanej rzeczywistości i powraca wraz z nią w Światach Alonbee. Do znanych z poprzedniej części bohaterów i kosmicznych ras dołączają nowe. Oto czeka nas druga odsłona porywającej steampunkowej przygody pośród rybopodobnych Alonbee, Houlotee i Ludzi.
53
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
54
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Anna Karowicz
Ile jest warta przysięga małżeńska?
Autor: Alek Rogoziński Tytuł: Jak cię zabić, kochanie? Wydawca: Wydawnictwo Filia Rok wydania: 2016 ISBN: 9788380751033
C
hyba każde małżeństwo ma czasem taki kryzys, podczas którego żona z całego serca pragnie zabić męża. Wyobraża sobie tysiąc sposobów na morderstwo i w marzeniach widzi już martwe ciało delikwenta, a siebie jako wolną i szczęśliwą kobietę. Kasia do tych kuszących cech może dodać jeszcze gigantyczne bogactwo. Trudno się dziwić, że ulega pokusie… Mogłaby go nawet otruć takim niepozornym pączuszkiem, prawda? Alek Rogoziński po raz kolejny zdobył moje, już i tak zakochane, serce… Inteligentne dialogi, dopracowane postaci, stopniowanie
napięcia i porywająca akcja tętniąca humorem, to tylko część zalet książki. Jest może bardziej kryminalnie niż w poprzednich książkach, ale przy tym chyba jeszcze ciekawiej i lepiej. Oczywiście nie zabrakło paru nawiązań do ludzi znanych i mniej znanych oraz do kilku „ukochanych” programów telewizyjnych. Dzięki temu szczerzyłam się podczas lektury jak przysłowiowy głupi do sera. Lekki, ironiczny i zabawny styl autora nigdy nie przestanie mnie zachwycać. Trudno opowiedzieć o akcji tak, aby zbyt wiele nie zdradzić… Pędzi ona jak wicher i zawiera sporo wątków, z czego każdy następny jest bardziej fascynujący od poprzedniego: niedoszłe trupy, grzeszne zakonnice i groźny Tygrys Złocisty na pewno Was zaintrygują i zachwycą. Najważniejsza jest jednak Kasia, która pragnie zdobyć spadek po babci, a aby to uczynić musi pozbyć się swojego (już i tak bezużytecznego, niewiernego i z mięśniem piwnym) małżonka. Od tego momentu robi się coraz weselej i jednocześnie coraz groźniej. Nie tylko dla Kasinego męża… Mam problem z książkami Alka Rogozińskiego. Są dla mnie pysznym ciastem, którym chciałabym się rozkoszować i jeść powolutku, ciesząc się subtelnym smakiem. Niestety nie potrafię zapanować nad ciekawością i połykam je w całości, ciągle mając apetyt na więcej. Jeżeli zatem jesteście głodni wrażeń i zabawnej oraz trzymającej w napięciu lektury, sprawdźcie czym tym razem zaskoczy Alek Rogoziński! Jestem przekonana, że zaskoczy nie raz przemyślaną intrygą, zaskakującym zakończeniem i, oczywiście, poczuciem humoru.
55
publicystyka Dariusz Zajączkowski
Światy Alonbee, czyli sir Ashley powraca…
Autor: Jan Maszczyszyn Tytuł: Światy Alonbee Wydawnictwo: Solaris Rok wydania: 2016 ISBN: 978-83-7590-260-0
P
owrócił… W opasłym tomisku, które właśnie skończyłem czytać. Treści stron wprowadzających nie pozostawiają złudzeń: bohater, sir Ashley Brownhole, w całej rozciągłości zachował typowe dla arystokraty i bywalca wyższych sfer przekonania, sposób bycia i postrzegania spraw geopolitycznych, nawet mimo faktu, że w Światach Alonbee dostąpił niewielu sposobności, by przebywać w naturalnym dla dżentelmena środowisku. Bezsprzecznie jednak stał się bardziej ostrożny, przezorny i przewidujący – w końcu ojcostwo zobowiązuje i być może właśnie ten fakt spowodował, że akcja, w porównaniu UKŁADAMY
u k ł a d a m y
56
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
z pierwszą odsłoną opowieści, nieco zwolniła. Moim zdaniem to plus. Trzeba przyznać, że autor okazał się przyjazny czytelnikowi, zwłaszcza temu z roczną przerwą w kontaktach ze steampunkową wizją kosmicznych cywilizacji. Jan Maszczyszyn tom drugi rozpoczyna dokładnie w momencie zakończenia narracji w odsłonie pierwszej. Ciągłość opowieści przerywa jedynie krótkim wtrętem: prologiem i rozdziałem inicjalnym, w których zamieszcza zapis rozmów zniechęconego i zmęczonego współpracą z sir Ashleyem, dziejopisa. Dopiero po jego apelu o uproszczenie wypowiedzi oraz pohamowanie kwiecistości i patosu powracamy do znanego nam już stylu i języka opowieści. Odnoszę wrażenie, iż przekaz został subtelnie oszlifowany i podany w formie bardziej przystępnej; swoisty ukłon w stronę odbiorcy spoza kręgu kulturalnego Światów Alonbee. Nawiasem mówiąc, dlaczego Alonbee, a nie Solarnych? Zwracam uwagę, ale sprawdźcie sami, musiałbym zbyt dużo zdradzić. W powieści, z okładkami pięćset stron, znalazły się również fragmenty wyjaśniające zjawiska i teorie naukowe, których praktyczne rozwinięcia pozwalają książkowym cywilizacjom eksplorować międzygwiezdną przestrzeń i prowadzić działania militarne. Generalnie pomysł dobry, uwiarygodniający i do pewnego stopnia spajający całą Maszczyszynową koncepcję kreowanych światów. W realizacji podany zwykle w formie dyskusji i werbalnej wymiany eksperckich dogmatów wymaga szczególnego skupienia. Stylizowany język i zawiłości tematu zmuszają do zatrzymania się, wyjątkowego skupienia, czasem rozbierania zdań na czynniki pierwsze, by wyłapać „naukowy” sens. Kilka takich ustępów zapewne poruszy ścisłe umysły pasjonatów fizyki, którzy, być może w porywie ekscytacji, wybiórcze kwestie uznają za godne poddania badaniom. Pozostali prześlizgną się po akapitach i ponownie wkręcą w wir akcji. W odniesieniu do użytych technologii i sposobów działania wszystkich praktycznie stron konfliktów, w Światach Alonbee doszło do przesunięcia środka ciężkości. Treść już tak nie epatuje wszechobecnymi nieszczelnościami oleju silnikowego i przekładniowego, nie trzeszczy od naprężeń w nitowanych kotłach parowych, które oczywiście nie zniknęły, pozostały gdzieś w tle, ale na pierwszy plan wysunęły się techniki kontroli umysłu i psychologicznego terroru, wspartego swoistą magią. I tu ponownie pojawiają się Aborygeni. W końcówce opowiadania inwigilację najeźdźców widać na każdym kroku. Dla mnie to ewidentne nawiązanie do rzeczywistości z pozornie śmiesznym przykładem dziesiątków, jeśli nie setek
tysięcy osób, które z bezrefleksyjnym uśmiechem całkowicie dobrowolnie pozwalają się obserwować i, podpięci pod smycz, wodzić z kąta w kąt w poszukiwaniu wydumanych pokemonów. Widać, że choćby na pozór odległe i oderwane od realu teksty zawsze znajdą powiązanie ze światem, w którym pragmatycznie funkcjonuje autor. Pytanie na ile są to świadome zabiegi pisarza? U Jana Maszczyszyna nie stawiam na przypadek. Analogiczne kwestie są zbyt głęboko osadzone i wplecione w całość książki, o innych jeszcze i poniżej. Powieść z grubsza można podzielić na dwie części. W początkowej, dłuższej, równolegle rozwijają się dwa wątki: zarysowana w głównych punktach polityczna intryga na dworze, gdzieś w Jądrze Galaktyki, i pobyt głównych bohaterów w obszarze systemu planetarnego Pluton – Hamaia. Tu mamy delikatne i jawne nawiązanie, w wydaniu planetarnym, do przygód niejakiego Robinsona Crusoe, choć dla mnie bardziej adekwatnym punktem odniesienia wydaje się być Tajemnicza Wyspa Juliusza Verne, ostateczną ocenę pozostawiam czytelnikowi. Natomiast bezsprzecznie osią obu wątków i zarazem najważniejszą postacią powieści staje się Asperia, córka Brownholma i hrabianki Cydonii, dziecko o unikalnym genotypie i potencjalnie ogromnych możliwościach. Gra idzie o okiełznanie i przejęcie jej mocy, co w konsekwencji przyniesie ogromne korzyści majątkowe, ale również nieograniczoną władzę nad praktycznie wszystkim, co w kosmosie się porusza. W końcowej części powieści wątki łączą się, częściowo wyjaśniają i prowadzą akcję do dosłownie wybuchowego finału, ukazując koszmarną sytuację rasy ludzkiej. No właśnie. Czy wciąż jeszcze ludzkiej? Wyraźnie widać, że Jan Maszczyszyn, przynajmniej na łamach powieści, propaguje pogląd uznający, że rozwój życia to nie ewolucja poszczególnych ras, ale proces poszukiwania (na drodze genetyki i szeroko pojętej protetyki) istoty, rasy o największym potencjale, potencjale pozwalającym przystosować się do praktycznie każdych warunków, jakie istnieją we Wszechświecie. Takie podejście implikuje postawę (może mamy tu do czynienia już z nurtem filozoficznym),w której dla jednostki jej forma zewnętrzna przestaje być najważniejsza, a na pierwszy plan wysuwa się świadomość. Te mentalne zmiany ilustruje sam główny bohater, którego fizyczne ciało poddano wielu transformacjom, nie zawsze za jego zgodą. Ale nawet i on, napotykając tak skrajnie różne formy życia, nie jest w stanie znacznej ich części zaakceptować, zwłaszcza gdy takie indywiduum kandyduje do roli zięcia. Sprawa idzie jednak znacznie dalej i burzy przyjęte przez zdrowy ogół standardy rodziny; choćby sytuacja, w której potomek ma kilku ojców. Osobiście wizja takiej przyszłości zniesmacza i odrzuca mnie, uspokajam się: to tylko fantastyka. Ale, gdy po chwili zastanowienia, błyska myśl, że może to być autorskie rozwinięcie narastającego terroru LGBTQ, to mój kręgosłup przenika zimne mrowienie przerażenia. I kiedy w finale, w kontekście między innymi powyższego, książkowy
książę Hoofu wspomina o jakiejś bliżej nieokreślonej odnowie moralnej, stwierdzam, że moja wyobraźnia ma jednak ograniczenia… Myślę, że dla ludzkości autor przewidział lepszy los, w końcu to my w tej całej opowieści jesteśmy bytami świetlistymi, o cechach pożądanych przez kolejne, jeszcze bardziej wpływowe siły, których mroczne cienie wyłażą z przestrzeni Wszechświata. Musimy się tylko obudzić. A co to znaczy? Hm... Powiem tylko, że całość otwiera przed czytelnikami kolejne furtki interpretacji i poszukiwań analogii choćby do „świetlistych ciał” i mistyki Wschodu, czy do rzeszy innych tak zwanych alternatywnych wizji, do spectrum szerszego niż podsuwa nam politycznie poprawna i, w gruncie rzeczy, półślepa, oficjalna współczesna nauka.
57
publicystyka Iwona Niezgoda
Czarne chmury nad Kłobuczką i wesoła. Wkrótce bardzo dotkliwie przekona się o tym przybyły z Tarnowa, pogrążony w rozpaczy po tragicznej śmierci rodziców, Bożydar Szczocarz. Tuż przed Niedzielą Palmową, na listowną prośbę ciotuni Wichrzysławy, przyjeżdża do Kłobuczki. Pragnie odpocząć, ale nie jest mu to dane, ponieważ we wsi ktoś dopuścił się morderstwa miejscowej prostytutki, Maryny Hurman. Palma upada, dach się zapada, żyrandol buch! Dziewczynę w brzuch. Ale czy na pewno? Komu zależało na jej śmierci? Niczego nieświadomy, nieznający wiejskich realiów Bożek, stawia sobie za punkt honoru rozwiązanie zagadki, co z kolei zmusza go do przejścia przez labirynt oszustw, kłamstw i matactwa oraz spycha w czeluści własnej, mrocznej przeszłości, ściśle związanej z 1983 rokiem i tragedią ro-
Autor: Piotr Liana Tytuł: Persona non grata Wydawnictwo: Oficynka Rok wydania: 2015 ISBN: 978-83-64307-54-6
P
oznawanie nowych twórców jest dla mnie jedną z najważniejszych korzyści płynących z czytania, dlatego, w miarę możliwości, staram się sięgać po książki debiutujących, zwłaszcza rodzimych autorów. Tym razem moją uwagę przykuła Persona non grata – obszerna powieść kryminalna spod pióra farmaceuty, Piotra Liany. Autor ceni sobie elegancką, salonową prozę, jak również brutalny naturalizm. Nie stroni przy tym od trudnych tematów, a ironia i czarny humor go bawią. Książka przenosi czytelnika do Kłobuczki, fikcyjnej wsi osadzonej w dolinie niedaleko Dukli, o której można powiedzieć wiele, ale z całą pewnością nie to, że jest spokojna UKŁADAMY
u k ł a d a m y
58
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
dziny Samozwańców. Jaki będzie finał? Czy mężczyźnie uda się rozwiązać zagwozdkę i powrócić do korzeni? Nie jest to takie oczywiste, ponieważ poczciwa Wichrzysława niczego nie ułatwia… Piotr Liana na plan pierwszy wysunął postać Bożydara Szczocarza, pieszczotliwie zwanego Bożkiem, który ukończył studia botaniczne, a następnie podjął pracę w urzędzie ochrony środowiska i lecznictwa. Zwabiony pod dach krewnej, szybko staje się obiektem zainteresowania mieszkańców, zwłaszcza pani Orłowskiej – rozsądnej, przedsiębiorczej, sprytnej i zaprowadzającej porządek twardą ręką gospodyni, upatrującej w nim kandydata na męża swojej nierozgarniętej córki, Czesławy. Ale Bożydarowi nie w głowie ożenek. Jego myśli krążą bowiem wokół wydarzeń dostarczających bohaterowi, i czytelnikowi wielu emocji, które ze wszystkich sił próbuje ostudzić ciotunia. Wichrzysława Mniszech wzbudza sympatię czytelnika, wykrzykując słynne: O ja się zastrzelę! Jawi się jako stara panna z wyboru, kochająca siostrzeńca, porcelanowe lalki, ale nade wszystko niezdrowe jedzenie. Jej kulinarny talent cenią nawet księża, dlatego jako wiceprzewodnicząca rady parafialnej, dba, by i oni mogli skosztować jej specjałów. Postać ciotuni w moim odczuciu wiedzie prym wśród bohaterów, ale po piętach depczą jej: Faustyna Abramek – właścicielka kocicy, stetryczała dewotka piastująca urząd gospodyni w parafii autorka płomiennych kazań głoszonych przez proboszcza. W korowodzie powieściowych osobowości należy też ustawić przedstawiciela lokalnej policji, Szymona Podlaskiego – butnego biurokratę oraz jego upośledzonego brata, Syracha. Różnorodność i realizm postaci z całą pewnością przemawiają na korzyść historii opowiedzianej piękną, obfitującą bogactwem słownictwa polszczyzną. Powieść, mimo obszerności, nie dłuży się, pochłaniając odbiorcę bez reszty. Opisana przez autora wieś jest niepodatna na zmiany, rządzi się z dawna utartymi zwyczajami. Wyobraźnia pisarza pozwoliła uknuć intrygę, której przebieg i konsekwencje mieszkańcy Kłobuczki zapamiętają
na długo, gdyż opiera się na listach powstałych ze stu dwudziestu czterech zwrotów, zmyślnie wyjętych z Pisma Świętego. Ułożone odpowiednio tworzą anonimy skierowane do mieszkańców: Agnieszki Sothe – błyskotliwej kosmopolitki, fotografki, malarki i lesbijki; Arnoldzika Orłowskiego – podporządkowanego władczej żonie; Bonifacego Furmana – damskiego boksera. Prócz nich listy otrzymują: sołtys Męciński – mąż i ojciec trojga dzieci oraz tajemnicza Persona. O tym, kto jest nadawcą wszystkich listów oraz czy wśród wymienionych osób jest ta, która wysłała Hurmanównę na tamten świat, dowiadujemy się niespiesznie, zadając sobie w myślach jeszcze szereg innych pytań, a uzyskane po drodze odpowiedzi, niczym pojedyncze puzzle, składają się na całość nietypowej układanki, której obraz w ostatecznym rozrachunku zaskoczy nawet najbardziej wymagającego czytelnika. Ale czy może
być inaczej? Przecież po wsi grasuje psychopata, ludzie giną jeden po drugim, najpobożniejsza katoliczka używa Biblii jako oręża, płomienie żrą świątynię – milutko. Powieść zmyślnie chwyta czytelnika w „milutką” sieć, misternie utkaną przez mordercę młodej prostytutki. W przeciwieństwie do denatki ma on szansę wyplątać się z niej bez ryzyka utraty życia lub zdrowia, ale w wyobraźni jeszcze długo gościć będą obrazy z piekła rodem.
Klaudia Skiedrzyńska
Usłyszeć ciszę
Autor: Mia Sheridan Tytuł: Bez słów Wydawnictwo: Otwarte Rok wydania: 2016 ISBN: 9788375153873
L
udzkie słowa potrafią sprawić ból tak olbrzymi, że nawet ból fizyczny nie będzie mu równy. Ranimy innych, nie zawsze zdając sobie z tego sprawę, a niekiedy wystarczy w porę ugryźć się w język. Słów wypowiedzianych nie da się cofnąć, często zaś, kiedy emocje opadną, zwyczajnie ich żałujemy. Przez ciągłe paplanie nie
dostrzegamy piękna, które nas otacza na co dzień. Czasami wystarczy zamilknąć choć na chwilę i posłuchać, co ma do powiedzenia druga osoba. Cóż jednak począć, jeśli ta osoba nie mówi? W książce Mii Sheridan poznajemy losy dwójki młodych ludzi: Archera i Bree. Archer ma potwornie niską samoocenę, dlatego żyje z dala od świata i ludzi. Mieszkańcy miasteczka uważają go za nieszkodliwego dziwaka. W młodości w tragicznych okolicznościach stracił rodziców i, na skutek postrzelenia w krtań, stracił głos. Bree próbuje ukryć się przed mordercą ojca. Pakuje niewielką walizkę, zabiera ukochanego psa i wyjeżdża. Wynajmuje domek w maleńkiej miejscowości, mając nadzieję, że zmiana miejsca zamieszkania pozwoli na zabliźnienie ran po stracie taty i uchroni ją przed niebezpieczeństwem. Pewnego dnia poznaje Archera, z którym nawiązuje kontakt dzięki znajomości języka migowego. Oboje sporo wycierpieli, więc świetnie się rozumieją i z każdym dniem stają się sobie bardziej bliscy. Bez słów to moje pierwsze spotkanie z twórczością autorki. Wiele osób polecało mi jej książki, wiec postanowiłam się skusić. Emocje, które towarzyszyły mi podczas lektury, są trudne do opisania. Sheridan tą powieścią kupiła mnie, jako czytelniczkę, i z pewnością sięgnę po inne książki jej autorstwa. To bardzo ciepła i poruszająca powieść. Autorka przedstawiła historię miłosną w bardzo oryginalny sposób. Pominęła schematy typu: On pan i władca, pozbawiony wszelkich niedoskonałości, wręcz chodzący ideał. Natomiast Ona cicha i uległa, stojąca w jego cieniu, szara myszka. Bohaterowie w powieści Bez słów są bardzo ludzcy. Oboje dużo wycierpieli, mają
59
publicystyka wady i zalety. Narracja prowadzona jest z perspektywy obu bohaterów, co pozwala na dogłębne poznanie ich myśli oraz priorytetów, którymi się kierują. Fabuła jest zlepkiem wątków: romantycznego, erotycznego i kryminalnego. Sceny erotyczne są opisane w sposób bardzo zmysłowy, subtelny, nie znajdziecie niczego wulgarnego.
Powieść zdecydowanie wyróżnia się na tle innych książek z gatunku New Adult. Nie jest kolejną płytką opowiastką miłosną, lecz wzbudza szereg emocji, pokazuje, że bez słów można doskonale zrozumieć drugą osobę, wystarczy ją tylko lepiej poznać, i uczula, aby nie oceniać innych po pozorach. To wzruszająca opowieść o miłości, akceptacji, zaufaniu, ale również o odkrywaniu swoich umiejętności, poznawaniu życia na nowo i walce o dobre imię. Bez słów mogę polecić osobom, które mają w sobie duże pokłady empatii, są wrażliwe na ludzkie cierpienie i lubią szczęśliwe zakończenia.
Weronika Stępkowska
Czuję, więc piszę uwierzył we wszystko. zobaczył we mnie wiersze. nie chciałam ich każdemu podarować. chcesz? szukaj człowieka, który widział, jak ucięłam mu głowę. nigdy tego czynu nie żałowałam.
Autor: Judyta Ciszewska Tytuł: Przystań bez cumy Wydawnictwo: Grupa Literyczna Na Krechę, Fundacja Centrum Rozwoju Kultury i Edukacji Rok wydania: 2016 ISBN: 978-83-940248-4-0
P
rzystań bez cumy to debiutancki tomik Judyty Ciszewskiej. Dwuznaczność tytułu, który można rozumieć bądź jako „przystań pozbawioną cumy”, bądź jako wezwanie do takiegoż „przystanięcia”, kieruje uwagę czytelnika dwutorowo: z jednej strony tytuł stanowić może zaproszenie do „niewiążącego” zawinięcia do „dzikiego” portu; z drugiej – nasuwa myśl o ciszy morskiej. Martwe Morze? nie pytaj, czemu zostałam Judytą. hebrajczycy to moi bracia z mięsa i kości. w żyłach płyną mi rzeki Judei, czystsze od kropli deszczu. mówiłam o świecie Holofernesowi, UKŁADAMY
u k ł a d a m y
60
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
– wyznaje peelka pierwszego wiersza, zapraszając na rejs niezwykłą łodzią poetyckiej wyobraźni i wrażliwości, „oszalowaną” z pomocą reinterpretacji biblijnego mitu. O ile jednak chrześcijańskie odniesienia przyrównać można do zewnętrznego „sztafażu”, umocnień czy ożaglowania okrętu poetki, o tyle wiatrem niosącym ów okręt jest, w moim odczuciu, przede wszystkim potrzeba wolności peelki i jej wewnętrzna siła. Także siła czucia. Niewiele jest zakorzenionych w naszej kulturze opowieści o kobietach pokonujących morza. Jedną z nich stanowią dalsze losy kreteńskiej królowej Ariadny, która po słynnym „zasnuciu” nici, by pomóc Tezeuszowi w znalezieniu drogi w Labiryncie, ucieka z nim statkiem z rodzinnej wyspy. W książce Kapłanki, Amazonki, Czarownice Jadwiga Żylińska podaje nieco zmodyfikowaną wersję tego mitu, zgodnie z którą Ariadna była ostatnią władczynią matriarchalnej aż do tamtej chwili Krety, skąd została przez Tezeusza uprowadzona podstępem. Choć poezja Judyty Ciszewskiej nie odwołuje się wprost do tego mitu, wspólny wydaje się ich emocjonalny ładunek: peelka Przystani bez cumy, podobnie jak półmityczna Greczynka, w konsekwencji nie w pełni dobrowolnej żeglugi odnajduje rzeczy najważniejsze: własną niezależność i zdolność do miłości. Asertywność wybrzmiewa dobitnie zarówno w deklaracji:
jestem morzem. momentami martwym, czasem spokojnym. myślę, że mam prawo wyrzucać na brzeg pełne niepokoju muszle. niekiedy muszę pokazać fale pełne złości, jak i w feministycznej z ducha obserwacji: nie tylko ja znam login i hasło do swojego życia. moja matka zdradziła je księdzu, który mnie ochrzcił, a ja mężczyźnie – ojcu moich dzieci To dzięki upartemu zdobywaniu przez peelkę doświadczeń i podróżom, niejednokrotnie pod prąd utartych schematów, utwór mąż na niepogodę może zwieńczyć konstatacja: teraz, kiedy starość zagląda nam w oczy, wszystkie koce, niedokończone obrazy wciąż coś znaczą. podarowali mi je mężczyźni, powiedzieli kiedyś – pozostanie po nas czułość ze wspólnych nocy. Zaproponowana przeze mnie analogia liryki dwudziestopierwszowiecznej autorki i antycznego mitu może mieć sens także o tyle, że, zgodnie z feministycznym odczytaniem, snucie nici przez Ariadnę symbolizuje podtrzymywanie ciągłości pozytywnego kobiecego przekazu. W zbiorze Judyty Ciszewskiej ważne miejsce zajmuje zarówno przejmująco ukazana więź matrylinearna: mam dziewiętnaście lat jest ósma. wstaję, aby znów poznawać świat. patrzę na telefon, nieodebrane połączenie – mama. myślę wtedy – wołała mnie. wołania przez krzyk nie słyszę, idę na dół, aby zaparzyć kawę, spytać, czego chciała. mówi – już nieważne, wtedy
opowiadam sen niewyraźnie sepleniąc. (matka jest początkiem wszystkiego. w swojej mieszkałam siedem miesięcy. słyszałam ją – bo czułam, jak przełyka ślinę). jak i – ogólnie – kobieca przyjaźń i solidarność. Na najgłębszym poziomie to dla mnie jednak przede wszystkim tom o umiejętności niezwykłego, uczuciowo-intuicyjnego chwytania rzeczywistości, owocującej ultraemocjonalnymi, sensorycznie „nadczułymi” pasażami, takimi jak: uwierz – rozdrapywałam stare rany. przeklinałam nocne ptaki, siedzące na kruchych gałęziach. przed świtem odlatywały i śpiewały o szaleństwie czyichś oczu. potem nie wracały, wiatr połamał im skrzydła. nie dało się ich posklejać żywicą ani błotem. przez długie godziny, leżąc nieruchomo, nie pomyślałam o czułości wielu mężczyzn. zapach wszystkiego, co gdzieś się gotowało, i tego, co kwitło, zanikał, jakby stało się to na czyjeś życzenie. To dzięki głęboko rozwiniętej zdolności czucia zasygnalizowane w poincie pierwszego wiersza swoiste, ciążące nad peelką fatum: nocą gwiazdy przybliżały się do okien. (to chyba coś znaczy). zaufałam im, ktoś miał z tym problem, więc odszedł. pogodziłam się, deszcz zmył z niego moje ślady. odtąd osobno będziemy żyć, osobno umierać. w ostatnim utworze zostaje przezwyciężone z pomocą emanujących mądrością babcinych słów: wszyscy boimy się zmian, a dzięki nim wiemy, ile mamy w sobie siły, dziewczynko. * Cytat w tytule recenzji oraz fragmenty wierszy pochodzą z tomu Przystań bez cumy.
61
ia t
św ca
z
kr
ań
G oś
a
ć
publicystyka
l ae y h me ic m M ru
C UKŁADAMY
SIĘ
W
SŁOWA(CH)
Tomasz Przyłucki u k ł a d a m y
62
s i ę
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Michael Crummey, autor takich powieści jak: Dostatek, Sweetland czy Pobojowisko należy do czołówki kanadyjskich twórców. Wymieniany jest w jednym rzędzie z noblistką Alice Munro i Leonardem Cohenem. Ów sławny pisarz był jednym z gości zaproszonych na Big Book Festiwal, odbywający się w tym roku (10-12 czerwca) w Pałacu Szustra w Warszawie. Na spotkanie autorskie przyszła liczna grupa czytelników, a rozmowę przeprowadził Michał Nogaś z Polskiego Radia.
N
iewiele wiedziałem o Michaelu Crummeyu i jego świecie przed Big Book Festiwalem, lecz wydał mi się autorem tworzącym intrygujące książki. Nowofundlandczyk zdawał mi się postacią egzotyczną, bo z drugiego końca świata. Jakim okazał się być pod
gradem pytań? Aby najwierniej oddać wrażenie, jakie sprawił na mnie Crummey, użyję takich słów: człowiek żartobliwy, życzliwy i utalentowany, przynajmniej w zakresie przyswajania trudnego języka polskiego! Jak przystało na przedstawiciela odległej kultury, jego odpowiedziom towarzyszyło mnóstwo ciekawostek. Mogłem dowiedzieć się, że podróżując do Stanów Zjednoczonych przelatuje się nad Nowa Fundlandią, choć nigdy jej nie widać przez zasłonę chmur. Co więcej, krainę tę zalicza się do jednych z najbardziej wietrznych miejsc na świecie, a pogoda często jest tak zła, że zniechęca psa Crummeya do choćby wystawienia nosa za drzwi. Natomiast w głębi wyspy nadal można usłyszeć angielszczyznę bliską Szekspirowi, a także wiele słów charakterystycznych tylko dla tego przez stulecia odosobnionego miejsca. Jako przykład
63
publicystyka
podał słówko „nash”, oznaczające kruchą warstewkę pierwszego lodu, który skuł wody zatoki bądź, w drugim znaczeniu, osobę delikatną, wymizerowaną na skutek wypicia poprzedniego wieczoru kilku piw, przy okazji oglądania meczu otwarcia Euro 2016, jak to było w przypadku Kanadyjczyka. Wydawnictwo Wiatr od Morza, które wydaje w Polsce prozę Crummeya, zorganizowało szereg atrakcji z okazji wizyty autora w Polsce. Jedną z nich była możliwość (po wcześniejszym wykazaniu się w konkursie) otrzymania zaproszenia na kameralne spotkanie z Crummeyem przy rogaliku i herbacie. Udało mi się uczestniczyć w tym wydarzeniu i zyskałem nie tylko autograf, lecz usłyszałem także kilka ciekawostek. Michael Crummey przygodę z pisaniem zaczynał od poezji. Pierwsze jego wiersze powstały w trakcie studiów. Stwierdził, że tomiki poetyckie czytają chyba tylko ich twórcy, lecz dla niego poezja stanowi bardzo istotny element odczuwania i wsłuchiwania się w świat. Potrafił zaszywać się na wiele godzin w bibliotecznych kątach (nad których nieuchronną, a stopniową likwidacją teraz ubolewa) i smakować kolejne wiersze. Widać to zamiłowanie w jego prozie. UKŁADAMY
u k ł a d a m y
64
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Niezwykle ciekawe były opowieści autora o rozrzuconych po Nowej Fundlandii wioskach, gdzie czas, obyczaje i codzienność zatrzymały się niemal na poziomie XIX wieku. Niemal, bo i tam dotarły nowe technologie komunikacyjne, dzięki którym współczesna cywilizacja wprasza się do tradycyjnych społeczności. Michael doświadczył „przeszłego, tradycyjnego świata” bezpośrednio, zbierając materiały do Dostatku. Podczas researchu zapytał osobę ze starszego pokolenia o proces „wiedźmy” z pobliskiej okolicy, lecz starszy pan w odpowiedzi opuścił salon, będąc przekonanym, że o pewnych sprawach nie wolno rozmawiać, aby nie sprowadzić nieszczęścia. To nie tyleż zabobony, co
rodzaj nowofundlandzkiej tożsamości, pierwiastka, którym Nowofundlandczycy nasiąkali od czasu pierwszych osiedleńców. Autor spytany o postać albinosa, mężczyzny wyciągniętego z wielorybiego brzucha we wstępie Dostatku, potwierdził moje przypuszczenia o łączenie w powieści mitów z Biblią. Juda (ów albinos) to carte blanche, którą mieszkańcy wyspy będą odbierać przez pryzmat własnych przesądów, oczekiwań i lęków. Również czytelnik może sobie wyobrazić Judę – przybysza jako kogokolwiek; nadać mu cechy wroga, intruza, ale także cudotwórcy. Praca nad każdą z powieści zajmowała Michaelowi około półtora roku. Przyznaje często ze śmiechem, że jest dość leniwą osobą, w związku z czym czyta zdecydowanie za mało (może sześćdziesiąt powieści w ciągu ostatnich kilku lat) i pracuje o wiele wolniej, niż by chciał. A pracuje nie wtedy, gdy z powodu wietrznych, pochmurnych dni nie można wystawić nosa za drzwi, a raczej przedpołudniami, kiedy ma przerwę od etatu ojca, a dzieci są w szkole.
Co czuje Crummey, kiedy już skończy długą pracę nad książką? Nie otwiera butelki szampana, by świętować dobrze wykonaną pracę, nie rozkoszuje się napisanym właśnie przyszłym bestsellerem, nie rozpiera go duma, lecz odczuwa… depresję. Pustkę, którą wcześniej wypełniała jakaś historia, swoiste baby blues po wydaniu na świat dziecka. Opis tych odczuć tylko potwierdza, jak wiele siebie i otaczającego świata Crummey wkłada w każde zdanie. Jak można nie zaufać pisarzowi, który daje z siebie wszystko? Myślę, że, mając to na uwadze, jeszcze pewniej należy sięgać po jego powieści. Ale o najciekawszych szczegółach i radach dla przyszłego pisarza (aspirującego do miana pisarza), które Michael podpowiadał mi w trakcie spotkania, nie wspomnę, bo, jak mówił lata temu mój profesor od polskiego, co zobaczyłem, to moje. Wybierajcie się na terenowe spotkania z literaturą, jeśli tylko będziecie mieli okazje. W końcu świat książek wypływa z ludzi!
65
piszą dla nas
Galeria
autorów
Marek Grzywacz Rocznik 86, mieszkaniec Józefowa koło Otwocka i absolwent politologii,. Literacko debiutował w magazynie „Fantastyka: Wydanie Specjalne” w 2010 roku, z „Nową Fantastyką” związał się na dłużej i po dziś dzień jako publicysta. Na polu literatury niegatunkowej jego największym dokonaniem pozostaje wyróżnienie w pierwszej edycji ogólnopolskiego konkursu Otwartym Tekstem i publikacja opowiadania w magazynie literackim „Chimera”. Stara się robić dużo rzeczy na raz – aktywnie zajmuje się publicystyką, redagowaniem, tłumaczeniami i wszystkim, co przynosi mu świat. Anna Karowicz Czyta książki w hurtowych ilościach, a w przerwach prowadzi blog (Kto czyta – nie pyta), na którym je recenzuje. Lubi leniwe wieczory przy świecach, gorącym kakao i ciekawej lekturze. W centrum swoich zainteresowań stawia rozum i jego potęgę. Jako pedagog zajmuje się procesem uczenia się i przede wszystkim tym, „jak się uczyć, żeby się nauczyć, a przy tym nie zmęczyć”. Sebastian Marks (to jego prawdziwe nazwisko) Urodzony w Warszawie przeszło dwadzieścia pięć lat temu. Prawie skończył polonistykę i filozofię. Z wykształcenia – Nikt, z zamiłowania – utracjusz i megaloman. Nie lubi ludzi i świata, lecz bez wzajemności. W gimnazjum wygrał wojewódzki konkurs na najlepsze opowiadanie. Ma bogaty dorobek literacki, doceniony głównie przez rodzinę i znajomych. Barbara Marszałek Obywatelka świata, rodowita zasolanka, mieszka w czeskiej Pradze. Miłośniczka spacerów, muzyki, poznawania ludzi i innych kultur. Gotuje dobrą pomidorówkę. W chińskim horoskopie – małpa, w pracy – szczur biurowy. Chęć napisania czegokolwiek dopada ją w metrze lub w parku na ławce. Optymistka ze skłonnością do zamyślania się. Jan Maszczyszyn Urodzony w 1960 roku w Bytomiu. Laureat pierwszego konkursu literackiego ogłoszonego przez miesięcznik „Fantastyka” (obok Sapkowskiego i Huberatha). Debiutował na łamach „Nowego Wyrazu” w 1977 roku opowiadaniem Strażnik. Teksty publikował w wielu gazetach. Kilka opowiadań pojawiło się w antologiach (np. w Bizarro Bazar czy Toystories), jak też w kwartalniku ZLP „Metafora” (Kraków 2013) oraz w postaci elektronicznej na różnych portalach fantastyki i grozy. Wydał antologię opowiadań Testimonium (2013). W kwietniu roku 2015 nakładem wydawnictwa Solaris ukazała się jego powieść utrzymana w klimatach steampunku Światy Solarne. Współzałożyciel klubu fantastyki „Somnambul”. W 1989 roku wyemigrował do Australii, gdzie mieszka do dzisiaj. Powrócił po latach do pisania SF, zainspirowany ideą portalu Nowej Fantastyki. Iwona Niezgoda Urodzona w 1987 r. w Nowym Targu. Jest absolwentką Liceum Ogólnokształcącego im Stefana Żeromskiego w Krościenku nad Dunajcem, profil humanistyczny (2006 r.); Państwowej Podhalańskiej Wyższej Szkoły Zawodowej w Nowym Targu, kierunek filologia polska (2009 r.) oraz Uniwersytetu Pedagogicznego im. Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie, kierunek bibliotekoznawstwo i informacja naukowa (2012 r.). Agnieszka Olewicz Rocznik 96. Zawodu nie ma, bo studiuje. Psychologię. Nie wiadomo, czy interesuje się całym spectrum ludzkich osobowości dlatego, że przygląda się ludziom a potem bezczelnie o nich pisze, czy też dokładnie na odwrót. W wolnych chwilach czyta Kierkegaarda i gapi się w okno. Nic nie można na to poradzić. Uzależniona od muzyki filmowej, starego, dobrego heavy metalu i klasyki polskiego rocka. UKŁADAMY
u k ł a d a m y
66
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Krzysztof Pietrala Wczesne lata osiemdziesiąte. Zodiakalny baran. Etnolog. Gust jarmarczny. Mieszka w Krakowie. Tomasz Przyłucki Urodzony w 1991. Publikował opowiadania w antologiach Uniwersum Metro 2033, a także w Smokopolitanie, Lost&Found, Szortalu, Szortalu Wydaniu Specjalnym i oczywiście w SOFIE! Laureat Kryształowych smoków 2015 i kilkunastu konkursów recenzenckich. Rozpoczyna przygodę z tekstami publicystycznymi i gdzieniegdzie pokazał już recenzje, artykuły, wywiady i relacje. Czyta ciągle mniej, niż chce, a na co dzień pracuje z dziećmi i młodzieżą oraz pisze powieść. Klaudia Skiedrzyńska Autorka bloga Nowe Horyzonty. Rocznik ‚86, obecnie mieszkanka Niemiec. Absolwentka Ochrony Środowiska na Akademii im. Jana Długosza w Częstochowie. W skrócie: matka, żona, recenzentka, miłośniczka literatury. Lubi odkrywać nieznane tereny, lubi podążać zakazanymi ścieżkami, lubi eksperymentować i wytyczać nowe szlaki, dlatego kocha czytać książki, bo właśnie dzięki Nim otwierają się przed nią Nowe Horyzonty. Weronika Stępkowska Urodzona w Dzień Wagarowicza 1978, lubi poezję, feminizm i filozofię, a astronomię i muzykę uważa za Stachurą za podstawę wykształcenia „czującego człowieka”. Z literaturą połączyła ją „miłość od pierwszej śmierci”. Fascynuje ją przestrzeń słów, ich wieloznaczność i zazębianie się znaczeń. Autorka tomiku „rozszczepienie języka obcego” (2013), publikowała wiersze m. in. w „Arteriach” i na stronie internetowej „Odry”. Związana z Portalem Pisarskim, gdzie pod nickiem introwerka zamieszcza teksty, głównie poetyckie, i recenzje tomików wierszy. Z zamiłowania tanatolog – amator. Katarzyna Ślączka Typowy zodiakalny skorpion, płochliwy i nade wszystko ceniący sobie swobodę własnej przestrzeni. Najpewniej czuje się w towarzystwie pędzla i farb. Od dłuższego czasu w stałym związku z akwarelą, którą jednak zdarza jej się zdradzić na rzecz innych środków wyrazu, takich jak np. słowo pisane. Słabość do niego zaprowadziła ją kiedyś przed gmach Uniwersytetu Zielonogórskiego, gdzie studiowała edytorstwo na Wydziale Filologii Polskiej. Do dziś zakochana w bajkach i poezji, rzadko schodzi na ziemię. Aldona Urbaniak Psycholog, weganka, wielbicielka piękna w każdej postaci. Od 1981 na emigracji w Austrii. Mieszka w Salzburgu, pięknym mieście nad połyskującą kolorem jade rzeką Salzach. Pracuje z ludźmi wielokrotnie upośledzonymi, od których uczy się żyć prawdziwie. Autorka Tęczowej Julenki. Hubert Wojciechowski Pochodzi z okolic Łęczycy, student prawa na Uniwersytecie Łódzkim, aktywny członek Studenckiego Koła Kryminalistyków. Uczestnik wielu konferencji naukowych i autor publikacji poświęconych kryminalistyce. Ponadto pasjonat historii, staroci oraz antyków, podróży, gier fabularnych i fantastyki. Opowiadania pisze głównie do szuflady, by później zadręczać nimi swoich znajomych. Zadebiutował na łamach „Sofy Literackiej”. Dariusz Zajączkowski Rocznik 68, przez większość uznany za najlepszy w zeszłym stuleciu… Z wykształcenia budowlaniec, z wyboru strażak. Ostatnio więcej biega, niż pisze. W tym pierwszym rywalizuje z córkami, w drugim – nikt z domowników rękawicy nie podejmuje. Najlepiej czuje się na łonie natury lub z bluesem w tle, choć i ciszą na balkonie nie pogardzi. Ceni dobrą literaturę – i sam ocenia, którą z bieżących lektur do niej zaliczyć.
67
Światy Alonbee
SOFA patronuje!
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
68
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
Druga część powieści steampunkowej Jana Maszczyszyna, której patronuje SOFA, już w sprzedaży! Równo rok temu nakładem wydawnictwa Solaris ukazała się powieść Jana Maszczyszyna pt. „Światy Solarne”, oscylująca w klimatach głęboko steampunkowych. Okazało się, że autor nie potrafi na dobre uciec od wyimaginowanej rzeczywistości i powraca wraz z nią w „Światach Alonbee”. Do znanych z poprzedniej części bohaterów i kosmicznych ras dołączają nowe. Oto czeka nas druga odsłona porywającej steampunkowej przygody pośród rybopodobnych Alonbee, Houlotee i Ludzi. Oficjalny opis książki dostępny na stronie Wydawnictwa Solaris: http://solarisnet.pl/pl/p/Swiaty-Alonbee/4597
sieRpień (13) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
współpraca
Wszystkie teksty stanowią własność autorów. W SOFIE publikowane są wyłącznie za ich zgodą. Redakcja zastrzega sobie prawo do wyboru ilustracji dla utworów, które opublikuje.
69