nr 8 • październik 2015 dwumiesięcznik • ISSN 2449-6375
UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
teksty konkursowe Inka Beata Pytel
Kaja Dariusz Zajączkowski
Śmierć Dzikiego Billa Hickoka Adam Grabowski
FELIETON Selfie Stick albo Totem Samouwielbienia – Sebastian Marks
wstępniak
T
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
SIĘ
W
s i ę
SŁOWA(CH)
w
ym razem zacznę tak niepolsko, czyli pochwalę się sukcesem naszej autorki – Sabiny Waszut, która na Festiwalu Literatury Kobiecej zdobyła główną nagrodę Pióra za „najbardziej poruszającą powieść – Rozdroża”. Gratulujemy i jesteśmy dumni, że tacy autorzy goszczą u nas na SOFIE! Tak sobie myślę, że październik to chyba odpowiedni miesiąc, by się zastanowić, z iloma twarzami mamy do czynienia na co dzień. Pogoda płata figle, jesteśmy po wyborach, wszystko się zmienia – jak samopoczucie kobiety przy nadziei, choć ciąża jest na pewno bardziej przewidywalna niż to, o czym wspomniałam powyżej. Grafika na okładce idealnie oddaje charakter numeru. Będziemy mieć do czynienia z obliczami, które wydają nam się obce, zasnute mgłą, jakby wymalowane za skruszoną szybą, a jednak czasem więcej w tych pęknięciach prawdy o nas samych niźli w idealnych liniach. W ósmym numerze prezentujemy Wam m.in. trzy zwycięskie teksty konkursowe z latarnią w tle. Przebijcie się przez mgłę, by połączyć elementy i ułożyć z nich historię. W publicystyce jak zwykle soczyste recenzje i rozprawy o Polsce, czyli idziemy z duchem czasu. Dobrze będzie, jak zakończę swoje wywody cytatem jednego z felietonistów SOFY i sprytnie nawiążę poniekąd do tego, co mówiłam na początku: „[…] będą właśnie kupować selfie sticki i bezwstydnie robić zdjęcia swoim twarzom, bo tyle są w stanie ofiarować światu – wymalowane oblicze ściągnięte w infantylny dziubek”. Tym razem podróż nie będzie łatwa, ale warto podjąć wyzwanie. Zapraszam Anna Wąsikowska
spis treści
s ł o w a ( c h )
opowiadania • miniatury • proza UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
SOFA 05/2015 (6) REDAKTOR NACZELNA Anna Wąsikowska annawasikowska@sofadwumiesiecznik.pl DZIAŁ PROZY Anna Wasińska proza@sofadwumiesiecznik.pl DZIAŁ PUBLICYSTYKI Aneta Rzepka publicystyka@sofadwumiesiecznik.pl WYDAWCA Anna Wąsikowska, Kraków OPRACOWANIE GRAFICZNE/DTP Przemek Kijowski, Marcin Wasiński, Arek Kikulski, Ewa Światłoczuła, Krzysztof Wyrembek, Beata Pytel, Izabela Szymczak OKŁADKA Przemek Kijowski SEKRETARIAT/PROMOCJA Paulina Siedlich kontakt@sofadwumiesiecznik.pl WSPÓŁPRACA Anna Dudało, Dariusz Zajączkowski, Grzegorz Bryk, Anna Karowicz, Sylwia Kępa
5 6 9 12 15 20 23 25 27 35
Magiczna studnia – Paulina Rutkowska Inka – Beata Pytel Ostatni rybak – Maksymilian Ogromski Kaja – Dariusz Zajączkowski Śmierć Dzikiego Billego Hickoka – Adam Grabowski Gorące kasztany – Grzegorz Patroń Pod skrzydłami Arona – Krzysztof Półtorak Wiele razy umierała – Sabina Waszut i Mariusz Wieteska Wykopki – Angelika Januszewska Terra incognita – Tomasz Przyłucki
publicystyka 39 Polska w ruinie – Paweł Trojnacki 41 Selfie Stick, albo totem samouwielbienia – Sebastian Marks 42 Historyczny dron – Dariusz Szuirad Zajączkowski 44 Christian Jungersen Znikasz, czyli o tym, jak mózg steruje naszym zachowaniem – Anna Karowicz 46 Poetyckie terapie – Sylwia Kępa
SOFA patronuje! 47 Kieszenie przeszłości – Aneta Rzepka 48 Galeria autorów 51 patronaty
3
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
4
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Paulina Rutkowska
magiczna
studnia
T
o już tak niedaleko, na wyciągnięcie ręki! Im bliżej byli studni, tym mocniejsze ogarniało ją podekscytowanie. Hamowała się trochę z okazywaniem entuzjazmu, bo wciąż musiała ocierać łzy z jego policzków, a głupio było się tak cieszyć, gdy ktoś płakał. – I zobaczysz – sapnął pomiędzy kolejnymi spazmami szlochu. – Spełni się wszystko, ale to wszystko, co sobie zamarzysz! Zdrowie, szczęście, kucyki… – Załkał, przytulając ją mocno do siebie. Za ich plecami rozlegały się strzały. – Kucyki! – zawołała, wtulając buzię w dziadkowe ramię, by nie patrzeć na jasne rozbłyski w oddali. Było prawie jak na Sylwestra, głośno i jasno. Ludzie też wtedy krzyczeli i przytulali się na ulicach. Ostatnio było znacznie zimniej, lecz może w tym roku święto wypadło akurat w sierpniu. Nie interesowała się tym zbytnio, bo całą jej uwagę pochłonęły opowieści dziadka o magicznej studni. Trochę gniewała się na niego, że tak długo wszystko przed nią ukrywał, miała w końcu już całe sześć lat. Wspaniałomyślnie postanowiła wybaczyć mu zniewagę.
– Ale pamiętasz, pamiętasz, jaki jest jeden warunek, by magiczna studnia była magiczna? – upewnił się po raz setny. Minęli jakiegoś pana w zielonym stroju, który strzelał fajerwerkami niebezpiecznie blisko innych ludzi, chyba nawet mignął jej Tymek z przedszkola. Bardzo nieodpowiedzialnie tak stać tuż obok sztucznych ogni. Dziwne, że tyle osób było dziś w zielonym. Może to jakieś inne święto, łączone z maskaradą? – Tak – żachnęła się. – Muszę być cicho. Cichutko. Jak myszka – szepnęła. – Przez ile? – dopytywał się płaczliwie. Szkoda było strasznie, że nie mogli pójść tam razem, ale podobno był limit wieku. Akurat do sześciu lat! Ogromna z niej szczęściara. – Dwa dni – wyrecytowała dumnie i została posadzona na bardzo niewygodnym wiadrze. Dziadek włożył jej sznurki w dłonie, kazał trzymać się mocno, pocałował w czoło i opuścił na sam dół studni. Tam, gdzie zimno, ciemno i okropnie, lecz była dzielną dziewczynką i nawet nie pisnęła. Wiadro zostało wciągnięte na górę.
5
opowiadania • miniatury • prozA tekst konkursowy
Inka
Beata Pytel
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
6
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
I
nka kochała wczesną zimę, kiedy na nagie ulice i pola zaczynały padać drobne płatki śniegu w tempie slow motion. Zadzierała wówczas głowę do góry i patrzyła tak długo, aż śnieżynki zaczynały wpadać jej do oczu, a ona – łzawić. Przecierając powieki, rozmazywała brązowy tusz i wyglądała naprawdę zabawnie. Uśmiechała się wtedy oczami, przez co pojawiały się wokół nich drobniutkie zmarszczki. Była bardzo drażliwa na tym punkcie. Próbowałem lekko załagodzić jej lęk przed starzeniem się, nazywając owe subtelne wgłębienia „śmiechowymi”. Niewiele to jednak pomagało, dlatego lepiej było nie wspominać, że uśmiechając się, zwężała zielone oczy, pod którymi zakwitały małe poduszeczki, a skóra na skroniach składała się delikatnie jak japoński papierowy wachlarz. Trzydziestka była dla niej dość traumatycznym przeżyciem. Śnieg był zaledwie preludium do pełni szczęścia Inki. To zapewniało jedynie połączenie trzech rzeczy: śniegu, mgły i latarni.
Mieszkaliśmy od dziecka w portowym, turystycznym miasteczku. Inka pracowała, sprzedając nadmorskie bibeloty. Nigdy nie pasowała do tego zajęcia. Nie było w niej nic z ubranych w kolorowe parea i obwieszonych nadmorskimi kamyczkami kobiet, sprzedających drewniane statki i pocztówki z oceanarium. Uśmiechniętych, opalonych i ponętnych. Inka bardziej pasowała do angielskich wrzosowisk i księgarni z opowieściami klasyków, jak choćby sióstr Brontë, Dickensa albo Tennysona. Blada, ruda i oderwana od rzeczywistości. Była pogodną kobietą, jednak nieco zdystansowaną, jakby obserwowała świat, nie uczestnicząc w nim. Jako towarzysz doskonale się sprawdzała. Spędzaliśmy długie godziny w jej małej kawalerce. Urządzonej dziwacznie, bo zapchanej starymi ikonami, które namiętnie zbierała, wszelkiego rodzaju szkatułkami i starymi portretami rodzinnymi, które kupowała na targu staroci. Każdy mebel pochodził z innego kompletu. I prawie wszędzie stały kwitnące azalie. „To jeden z przywilejów samotności – mówiła – możesz zostawić niedopitą filiżankę kawy na dwa tygodnie, zapuścić azalie w tapczanie, a i tak nikt nie zwróci ci uwagi”. Opowiadała mi prześmieszne historie o nieuprzejmych bądź aroganckich turystach albo o miłych rzeczach, takich jak dostawy nowych bibelotów zrobionych w Chinach czy krótkie, niespodziewane odwiedziny koleżanek. Pewnego dnia spytałem: – Dlaczego tam pracujesz? Zakołysała się na krześle, wydychając dym z papierosa. Mimo strachu przed zmarszczkami nigdy nie próbowała rzucić palenia. – Może to śmieszne, ale dla latarni. Widziałeś kolekcję, jaką ma mój szef? Część latarni jest wystawiona na sprzedaż, a część należy do jego prywatnych zbiorów. Przechodziłam raz obok witryny. Wystawił tam swoje najpiękniejsze eksponaty. Nie
na sprzedaż, ale by zwabić klientów. Czekałam, aż zwolni się etat, i zatrudniłam się. Oszczędzałam pół roku, żeby móc kupić to – wyciągnęła ze schowka szklaną kulę. W środku była, misternie rzeźbiona, nasza lokalna latarnia. Z najdrobniejszymi szczegółami. Stała na skałach, które obmywało morze. Inka podniosła kulę ku włączonej lampie i zaczęła nią obracać. – Spójrz. Gra światła i cieni sprawiła, że woda zdawała się falować i żyć swym morskim życiem.– A teraz zobacz – rzekła znowu i potrząsnęła lekko latarnią. Od spodu ku wierzchołkowi zaczęła kręgiem wypływać mgła, intensywny dym, który rozrzedzał się na samej górze. W siwych oparach widać było płynące z prądem delikatne drobinki. Sztuczny śnieg. Nie wiem, czym byłem bardziej urzeczony: kunsztem wykonanego krajobrazu z latarnią czy widokiem zadowolonej twarzy Inki. – Ta kula została wykonana prawie pół wieku temu. Spójrz, jakie mistrzostwo szczegółów! Jak latarnia żyje, a morze faluje. We mgle otacza ją tajemnica, wraz ze śniegiem – nostalgia. To dzieło sztuki. Tylko w takim miejscu mogłabym umrzeć. Inka miała swoją pokrętną filozofię życia. Wierzyła na przykład w to, że każde miejsce na ziemi posiada swoją bramę, przez którą zmarli przedostają się do wieczności. Mogła to być stara cerkiew, cmentarz, ratusz czy skalne urwisko. U nas, w naszym miasteczku, była to widoczna z morza wieża. W sezonie letnim Inka nigdy nie zbliżała się do latarni. Za to zimą nie było weekendu, żeby nie szła tam z koleżankami albo ze mną. Ubrana w granatowy płaszczyk i wiśniowe kozaki, przeskakiwała z kamienia na kamień, nierzadko upadając na pokrytą szronem skalistą powierzchnię. Śmiała się, a jej śmiechowe zmarszczki były bardzo zabawne. Raz natknęliśmy się na zamarzniętą mewę. Skulony łebek miała schowany za zdrowe skrzydło, bo drugie, złamane, leżało szeroko rozpostarte pod nienaturalnym kątem. Przykucnęła nad nią. – Jesteś pięknem zamkniętym w lodzie – powiedziała do martwego ptaka. – Piękno trzeba wielbić, bo wzbudza strach. W pięknie nie ma szarości, jest tylko czystość czerni lub bieli. Ty jesteś piękna czernią śmierci. Zazdroszczę ci. Egzaltacja, prawda? Inka doskonale o tym wiedziała. Bawiło ją bycie egzaltowaną, twierdziła, że to ubarwia jej życie. Jakby i tak nie było wystarczająco dziwaczne. Potrafiła nalać wody do miski, postawić ją na stole i przelewać przez palce, obserwując płyn rozszczepiający się na setki kryształowych kropel, albo przystanąć na środku chodnika, zbliżyć się do ulicznej latarni i patrzeć, jak w sztucznym świetle szerokie
7
opowiadania • miniatury • prozA płaty śniegu przyśpieszają podróż ku ziemi. Stała tak czasami dość długo, w międzyczasie oglądając swój cień na asfalcie. A ludzie mijali ją i komentowali to niecodzienne zachowanie. Była trochę impulsywna, może nawet nieszkodliwie szalona, ale na tyle rozumna, że będąc w gronie koleżanek, nie afiszowała się z dziwaczną spontanicznością. Trzymała pion, rzec by można. A potem wracała do swojego jednopokojowego mieszkania, zapchanego podobiznami nieznanych jej prababek i wyblakłych panien młodych. Włączała Whitesnake, zapalała papierosa i podrygując, gotowała makaron. W sztormowe dni obserwowała z okna migającą w oddali lampę halogenową w laternie. Podczas burzliwych wieczorów latarnia rzeczywiście wydawała się być czymś więcej niż tylko znakiem nawigacyjnym. Była bramą do innego wymiaru. Tego roku zima przyszła bardzo wcześnie. Pod koniec września pierwsze śnieżne płatki okryły cienką warstwą ulice. Przychodziliśmy nad morze często. Spacerowiczów nie widywaliśmy zbyt wielu, a Inka i tak ciągnęła mnie w najbardziej odludne miejsca. Morze było popielate i miało identyczną jak niebo na horyzoncie tonację barw. Dodawało to krajobrazowi surrealistycznej nuty i sprawiało wrażenie zlewania się obu warstwjedną całość. Siadywaliśmy na ławce pod latarnią albo siłowaliśmy się z wiatrem i szczypiącym w twarz śniegiem. Inka traktowała naszą morską wieżę z niespotykanym szacunkiem – przekonana o jej nadprzyrodzonych właściwościach.
Wszystko było jak zawsze. Kolejna piękna morska zima w małym portowym miasteczku. Porywisty wiatr zamiatał zaspy, a biała mgła toczyła się sennie od pomrukującego morza. Jak zawsze. Aż pewnego dnia straż przybrzeżna znalazła ciało Inki roztrzaskane o skały. Wyłowiono ją z morza – po owej dzikiej stronie, na którą tak często zachodziliśmy. Uznano to za wypadek. Dzień był mglisty, musiała przez nieuwagę spaść z urwiska. Zanim wpadła do wody, skały straszliwie pokaleczyły jej ciało. Ale to nie było przypadkowe zdarzenie. Sama skoczyła. Widziałem to. Byłem wtedy razem z nią. Jestem bratem bliźniakiem Inki. Przez te wszystkie lata mieszkałem w jej ciele. Jeszcze w łonie naszej matki żywotność siostry była o wiele silniejsza niż moja. Pewnego dnia zacząłem gasnąć, a ona wchłonęła iskrę, którą jeszcze świeciłem. Miłość do niej wcale się przez to nie zmieniła. Przez trzydzieści lat dzieliliśmy jedno życie. Jednak ona sobie tego nie uświadamiała. Wszystkie rozmowy, jakie UKŁADAMY
u k ł a d a m y
8
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
przeprowadzaliśmy, toczyły się w jej głowie niczym zwykła gonitwa myśli. Nie odstępowałem Inki na krok. I choć mieliśmy jedno ciało, to mieszkały w nim dwie dusze. Lecz myśli bliźniaczki nie były dla mnie otwartą księgą. Nie mogłem wejść głębiej. Plan śmierci był dla mnie zasłonięty. Dlatego nie miałem pojęcia, co się dzieje, gdy skoczyła. Poczułem szarpnięcie, zimno i zobaczyłem świat w obcych barwach. A później spostrzegłem jej ciało i już wiedziałem, co się wydarzyło. Nie wiedziałem tylko – dlaczego. Krążyłem bezcelowo nad zwłokami, wypatrując duszy. Nie spotkała się ze mną, być może wciąż nie wiedziała o moim istnieniu. Zrozumiałem, że odeszła. Tylko dokąd? I dlaczego ja zostałem? Byłem przerażony i błagałem, żeby mnie nie porzucała. Do dziś nie wiem, co sprawiło, że zrobiła taką rzecz. Jaka była przyczyna? Czego nie mogła znieść? Co bolało ją tak bardzo, że skoczyła? Jej życie okazało się nagle grą, skrywającą przerażające, doskonale ukryte zagubienie. Nie wiem, czy podążyła do wrót wieczności, którymi – jak wierzyła – była nasza latarnia, czy dostała się tam w inny sposób. Wiem tylko, że z jakichś powodów nie mogę tych wrót przekroczyć. Najboleśniejsza jest myśl, że tak naprawdę nie znałem Inki. A przecież byłem tak blisko. Siostra to mój dom – i tego domu już nie ma. Jestem uwięziony, co doprowadza mnie do wściekłej bezsilności. Trzymam się blisko latarni, wystawiam na uderzenia fal i podmuchy wiatru. Wierzę, że któregoś dnia latarnia stanie się pomostem i dla mnie. Znów spotkam Inkę. I stanie się to w taki sam mglisty dzień jak tamten, w którym odeszła.
Maksymilian Ogromski
Ostatni
rybak J
ego sny rzadko bywały spokojne. Szumiały w głowie i rozbijały się po ciasnej czaszce niczym samo morze. Przywykł do nich z czasem na tyle, że nie zrywał się w środku nocy i jak oszalały nie szukał naprędce w ciemności zapałek i świecy, tylko po prostu otwierał oczy. Uciszał dygot palców i karku, po czym przewracał się na drugi bok, aby w spokoju zasnąć i drzemać już do świtu. Ten pierwszy etap snu, niespokojnego i zazwyczaj kończącego się przebudzeniem, następował zawsze, poprzedzając krótki, zmącony gęstą ciemnością pacierz i ponowne życzenie dobrej nocy. Nie pamiętał nigdy swoich snów. Była w nich na pewno ucieczka, wielki smutek i skręcający wnętrzności strach, ale nie pamiętał ani przed kim uciekał, ani czego się bał. Sklepienie z drewnianych belek przyjmowało go zawsze ze stęknięciem ulgi, gdy otwierał oczy i wystraszonym, zaklejonym jeszcze snem spojrzeniem czepiał się otaczających go sprzętów. Miał taki okres, nawet dość długi, kiedy nie bał się
zasypiać, kiedy równy oddech towarzyszył mu w całonocnej wędrówce bez żadnej przerwy. Było to, zdaje się, tuż po odejściu ostatnich cieni. Wtedy jeszcze płakał ze szczęścia, samotność przyjął z najszczerszym wzruszeniem. Nie spodziewał się, że długa broda urośnie mu tak szybko i że będzie przeklinał dzień, w którym po raz pierwszy zarzucił sieci. Potem znów nastał okres spokoju, dobrych połowów i słonecznych dni. Wychodził z chaty razem z brzaskiem i klękał przed światem. Zapomniał dawno słów każdej modlitwy, więc milczenie było jego błogosławieństwem. Obdarzał nim równo każdą piędź ziemi, samemu nie żądając nic w zamian. Wypływał z pierwszymi promieniami słońca i na taką odległość, aby nigdy nie tracić z oczu połyskującego złotawo piaszczystego brzegu. Zarzucał sieci, a potem patrzył długo w kwitnący blado błękit nieba i zamykał oczy, kiedy blask stawał się nie do zniesienia, ale nie zasypiał nigdy. Stopniowo odwracał twarz ku wodzie, czasem zanurzał rękę, chwytał drobiny morskich ziół,
9
opowiadania • miniatury • prozA spluwał i patrzył na rosnące kręgi. Dawniej palił fajkę, pamiętał to jeszcze, choć wspomnienie nie budziło w nim żadnych uczuć. Może wrzucił ją do wody, może zgubił. Zabijała czas niewiele lepiej niż cokolwiek innego. Stara łódka była chybotliwa i przeciekała w kilku miejscach. Kończyły się powoli szmaty, które mógł nasmołować i zatkać nimi dziury. Uczył się szkutnictwa, aby kiedyś wybudować nową łódź, ale nie szło mu to najlepiej. Bał się, co będzie, jeśli nie zdąży. Mógł wprawdzie do tego czasu umrzeć i to chyba byłoby najrozsądniejsze rozwiązanie, gdyby tylko miał nad tym kontrolę. Póki co żył i nic nie zapowiadało rychłej śmierci; chciał sobie zasłużyć na Niebo i wydawało mu się, że żadne wydarzenia nie odwodziły go szczególnie od tego planu. Łowienie uważał nawet za w pewnym sensie zbawienną czynność. Ktoś przed nim chyba wykonywał ją z podobnym zamiłowaniem, choć znacznie większą, zdaje się, skutecznością. Jego połowy były mizerne. Oczywiście starczało na posiłek dla niego i zwierzaków, ale na ołtarzu spalał już znacznie mniej niż przed laty. Nie sądził, aby była to wina braku zapału, raczej czegoś, co jakiś czas temu zalęgło się w jego kościach. I może jeszcze w morzu, które się zmieniło, było inne niż dawniej. Czasem zastanawiał się nad tym przy blasku świecy, późnymi wieczorami, kiedy drewniana miseczka była już opróżniona i umyta wisiała na haczyku, a popioły z ołtarza roznosił wiatr. Gładził jedną ręką kota, u jego stóp spoczywał rudy pies. Pies był stary i ślepy, rzadko wychodził z domu, kot zjawiał się i znikał, jak to kot. Dlatego oduczył się już wołać na zwierzęta. Nie wiedział nawet, czy potrafi jeszcze mówić, bał się próbować. No więc morze. Co z nim było nie tak? Nie pamiętał już, kiedy szumiało dla innych ludzi, widział je jeszcze szumiące dla cieni, ale odkąd zaczęło szumieć tylko dla niego, zmieniło się. Była w tym jakaś obca nuta. Przytłumiała dawne dźwięki, wprowadzała własną, obcą gamę. Nie umiał jej. Nie umiał tego morza i nie chciał się go już uczyć. Wypływał jednak nadal, bo było to jedyne zajęcie, jakie znał. Dawniej żył z połowów, dziś łowił, bo się obawiał, że zaburzenie codziennego ładu przyniesie na świat jakąś okropność. Wiedział zawsze, że będzie łowić do końca świata, a kiedy koniec wreszcie nadszedł i skończył się, on łowić nie przestał. UKŁADAMY
SIĘ
W
SŁOWA(CH)
Siedział na plaży. Łódź wyciągnięta na brzeg i przywiązana cumą do wbitego w piach pachołka zahaczała u k ł a d a m y
10
s i ę
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
o niego jedną z burt, tą, na której morska sól wyżarła dawno temu stary napis. Zdjął buty i postawił je obok siebie. Postanowił, że tego dnia umrze. Rano jeszcze chciał wypłynąć, ale okazało się, że nie może podnieść wioseł. Nie może rozsznurować liny, nie może nawet wejść do łodzi. Zawsze myślał, że żywota dokona na morzu, dryfując, znoszony prądami coraz dalej od drewnianej chatki, od kota i psa. Najpierw się rozpłakał. Potem nie miał siły już nawet na to. Usiadł. Położył się. Czekał. Puszka osiadła na piasku kilka godzin później. Słońce zachodziło krwawo, rozlewając na niebie całe hektolitry właściwych dojrzewającemu sińcowi barw. Zakotłowała się dziko w syczącej pianie jednej z fal, cofnęła i wraz z następną utknęła na granicy mokrego piasku. Widział ją, śledził od samego początku, jeszcze od chwili, kiedy ledwie zamajaczyła wśród bałwanów i kiedy potem naprzemiennie nikła i pojawiała się coraz bliżej brzegu. Była to pierwsza od dziesiątek lat rzecz, jaką wyrzuciło morze. Takie fanty przestały się pojawiać jeszcze przed nadejściem cieni. Morze nie oddało mu nawet fajki, o ile rzeczywiście najpierw ją zabrało. Wpatrywał się uporczywie w połyskujący metalicznie walec, jakby oczekiwał, że ten zaraz zniknie, zapadnie się w piasek albo powędruje na czterech aluminiowych nóżkach wzdłuż plaży. Spojrzał ostatni raz na słońce. Nie ma zbyt wiele czasu, zaraz zapadnie zmierzch. Wolno przeturlał się na brzuch, klęknął i na kolanach, stękając, powlókł się w stronę puszki. Ostrożnie, jak najcenniejszy przedmiot, ujął ją w obie dłonie i dokładnie obejrzał. Pozbawiona była, rzecz jasna, jakiejkolwiek etykiety czy pieczątki. Posiadała za to wiele drobnych wgnieceń i zadrapań, a co najważniejsze, była szczelna i pełna. Potrząsnął nią delikatnie. Zagrzechotało. Powąchał. Pachniała solą, glonami i morzem. Rozejrzał się w poszukiwaniu czegoś, czym mógłby ją otworzyć, ale wokół leżało jedynie parę kamieni. Nie chciał uszkodzić zawartości. Podniósł się, jedną ręką otrzepał szare spodnie z piachu i ruszył w głąb lądu. Dorzucał do kominka tak gwałtownie, że o mały włos sam do niego nie wpadł. Pozapalał na stole świece i odsunął je na jedną z krawędzi. Puszka stała pośrodku, odbijały się w niej płomienie. Przysunął sobie stołek, ale nie potrafił na nim usiedzieć, więc wykopał go pod ścianę. Wbił nóż jednym zdecydowanym ruchem. Przestraszył się, że za głęboko. Wycofał delikatnie ostrze
i prowadził je dalej płynnymi ruchami, dopóki denko nie zachybotało się na wąskim kawałeczku blachy. Już w trakcie wykonywania tej czynności rozpoznał zawartość, a jego ręka na chwilę zadrżała. Po policzkach pociekły łzy. Wypuścił nóż z ręki. Odgiął denko i teraz już pełną piersią wciągnął w nozdrza oszałamiający zapach kawy. Następne czynności były jak wyuczone wieloma latami praktyki, ani na chwilę nie zwalniał tempa. Wyciągnął skądś stary mosiężny moździerz i dokładnie rozgniótł w nim garść ziaren. Następnie przesypał proszek do tygielka, dodał dwie łyżki cukru, zalał zimną wodą i postawił na ogniu. Zapach był nie do wytrzymania. Cieszył się, że tej nocy nie zaśnie. Przywita śmierć z otwartymi szeroko oczami. Nie miał pojęcia, jak umrze. Dawno nie czuł się równie dobrze, dawno nie miał tyle sił i ochoty, aby brać się z życiem za bary. Postanowił już jednak dziś rano i od tej decyzji nie mogło być odwołania – musi umrzeć. A wraz z nim umrze cały świat, którego koniec nastąpił tak dawno temu.
Obok niego stała filiżanka ze stygnącą resztką smoliście czarnego płynu. U stóp leżał pies. Chyba przestał oddychać, bo pierś już się nie podnosiła. Zza ścian dobiegał szum morza mroczną, przeraźliwie obcą nutą. Puszka stała wciąż na stole z denkiem wysoko zadartym, z tańczącymi nań płomieniami, z wyszczerbionym koliskiem krawędzi, skrywającym wewnątrz nasiona kawy i coś jeszcze, ukrytego na samym dnie, o czym nie miał pojęcia. Następnego dnia słońce, o dziwo, wzeszło jak zazwyczaj. Wpadło do środka izby świetlistym promieniem i znalazło trzy trupy. Kocie truchełko leżało na stole, obok przewróconej puszki, rozsypanej kawy i złożonej w mały czworokącik mapy, na której ktoś zaznaczył atramentem kilka osad położonych na brzegu wielkiego kontynentu. Przy każdej widniała trzycyfrowa liczba. Nieco wyżej lekkim skapnięciem pióra oznaczono maleńką wysepkę. Widniało przy niej równie małe zero.
11
opowiadania • miniatury • prozA tekst konkursowy
KA
JA
Dariusz Zajączkowski
–P
ojedziesz? – Cichy głos Gerda zawisł nad stołem. Wibrował napięciem, które wraz z przedłużającym się milczeniem zamierało, podobnie jak i resztki nadziei na jakikolwiek przełom. Zdawał sobie sprawę, że stoi przed ostatnią szansą odbudowania ich związku. Koszmar zeszłorocznych wakacji wyorał między nimi zimną Przepaść, którą bez ustanku, prawie maniakalnie próbował zasypywać. Znikome efekty odkładały się narastającym gdzieś w środku ciężarem, odciskały sinym cieniem, niedostrzegalnie pogłębianym z dnia na dzień. Dziś rano, stojąc przed lustrem i mierząc się wzrokiem z własnym wymiętym obliczem, UKŁADAMY
u k ł a d a m y
12
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
po raz pierwszy poprzez skałę dotychczasowej determinacji dostrzegł zwątpienie. Krótki impuls, wlewający na ułamek sekundy krople ukojenia, gdy do cna wyczerpanemu wszystko już jedno, jaki będzie koniec, byleby tylko nastąpił. – Pojadę… Kaja uciekła wzrokiem za okno i zacisnęła usta. Gerd chciał dotknąć jej zwilgotniałych oczu, ręka nawet drgnęła, ale pozostała na krawędzi stołu, zmrożona oddechem Przepaści. Wszedł do szefowej z plikiem raportów. Ewa, uśmiechając się, wskazała wolne miejsce i odruchowo poprawiła włosy. – Potrzebuję w piątek urlopu. – Położył papiery na biurku i stanął za oparciem fotela, podświadomie szukając osłony. Stłumiony tembr jego głosu nie zabrzmiał naturalnie. – Jedziesz… – na moment zawiesiła głos – nad morze? Skinął głową i obserwował narastającą w gestach kobiety sztywność
i przyspieszony oddech, który przebił szmer klimatyzatora. Sekundę później uniosła twarz, ich spojrzenia spotkały się na moment, właściwie prześlizgnęły – w obawie, że zbyt dużo ujawnią. – W porządku. Porozmawiamy po weekendzie. W żadnym z jej słów nie dałoby się doszukać choćby cienia opanowania. Fala lipcowego upału, która ogarnęła Gerda na parkingu, nie wyparła odczucia niezwykłego chłodu, jaki wyniósł z gabinetu Ewy. Siedząc za kierownicą, zdał sobie sprawę, że zachowanie szefowej, nagła oschłość i lodowaty błysk w oku, to kolejne elementy rozgrywki, jaką od miesięcy prowadzi z Przepaścią. Wciąż, nawet w przybliżeniu, nie znał potęgi przeciwnika. Ale może paradoksalnie właśnie dlatego wciąż jeszcze walczył? Teraz też, gdy wyjeżdżał na ulicę, nie był świadom, że mroźne macki Otchłani rozłożyły przed Ewą przygotowaną wcześniej decyzję o zwolnieniu. Pióro, kroplą iskrzącego czernią, uwieszonego stalówki atramentu, zadrżało nad ostatnią stroną. Otworzyła szufladę i spojrzała na ukryte we wnętrzu zdjęcie Gerda. W odruchu złości chciała go ukarać, poniżyć za upór, za ciągłe wypatrywanie kolejnych szans powrotu do Kai! Mówił, że każdy ma w sobie jasność, że każdy to taka miniaturowa morska latarnia, którą trzeba umieć rozpalić, by kolejni dostrzegli światło i mogli, czasem po latach tułaczki, zakotwiczyć na skrawku przeznaczonego sobie brzegu. Czy to jej wina, że popłynęła właśnie do jego światła i w nim utonęła? Wstała i podeszła do okna. Honda z Gerdem powoli wytaczała się z parkingu. Odbite od lusterka słońce przybiegło do niej i zatańczyło na szybie. W ostatnim błysku, w rogu parapetu za kamionkową donicą z gruboszem, dostrzegła martwą ćmę. Jak urzeczona patrzyła na wyschnięte truchło. Ona też leciała do światła – pomyślała. – A może tylko do odbitego blasku? Wzdrygnęła się, mając wrażenie, że widzi siebie rozkrzyżowaną, przyprószoną płatkami śniegu, rozpiętą w zapomnieniu gdzieś pomiędzy soplami Zimowej Przepaści, wśród przegranych ludzkich ciem z niespełnionym, genetycznie zakodowanym pragnieniem światła… Z ulgą poczuła w sobie drgnienie i ledwie wyczuwalne ciepełko maleńkiego płomyka, który blado zapełgał, zdziwiony swą śmiałością – wykrzesał jednak na tyle sił, by odłożyła pióro, a papiery odsunęła na skraj blatu. Zmarzlina niechętnie cofnęła się o krok, przycupnęła przy biurku i przyczajona, czekała. Dojechali późnym popołudniem. Kolacja w pobliskiej smażalni ryb okazała się niewypałem. Przeżuwana w milczeniu, zgrzytała w zębach piaskiem plaży, na którą prędzej czy później będą musieli pójść. Turkot przejeżdżających trójkołowców i jazgot przekrzykującej się na deptaku dzieciarni wyraźnie Kaję irytowały. Trzymała się dzielnie do momentu, w którym kilkuletni blondynek nie zapanował nad pojazdem i lewym kołem uderzył w zbyt wysoki krawężnik. Odbił się,
ale szybko pozbierał i popedałował dalej, krzycząc zapamiętale do kolegów. Gerd dogonił ją minutę później, gdy emocje nieco opadły i zwolniła kroku. Objęta, zesztywniała, ale nie odtrąciła ramienia. – Gerd, ja chyba nie… – Ciiii – położył palec na jej ustach – tak musi być. Nie zauważyli siedzących na ławeczce dwojga starszych ludzi. Schowani w promieniach zachodzącego słońca, karmili gołębie i poprzez podrygujące, kłębiące się ptaki wyłuskali z tłumu Kaję i Gerda. Odprowadzali ich ciepłym, życzliwym wzrokiem, światłem dwóch maleńkich pomarszczonych dziesięcioleciami morskich latarni. Nie znali szczegółów ich życia, nie były im zresztą potrzebne. Intuicyjnie wiedzieli, że muszą stopić jak najwięcej zmrożonego w Przepaści lodu, by młodym umożliwić dotarcie do brzegu. Tak niewiele już brakowało. Kiedy skręcali do pensjonatu, Gerd odwrócił twarz w stronę deptaka. Patrząc pod słońce, niczego szczególnego nie dostrzegł, choć przez chwilę wydawało mu się, że pośród chmary gołębi zamajaczyła znajoma sylwetka. Odetchnął głęboko i nagle poczuł, że jest na dobrym kursie, że wszystko się uda. – Chyba coś rozpaliliśmy, kochanie. Staruszek zerknął z ukosa na partnerkę. Zadowolony, udał, że nie dostrzega jej niepokoju. Wypluła tłumiony sennością krzyk. Uczucie, że tonie, powoli mijało. Spienioną falą okazała się skopana, zbita w kłębek kołdra. Rzeczywistość powracała mozolnie, dusznym oddechem późnego zmierzchu, odległym, urlopowym zaśpiewem nocnego życia nadmorskiej miejscowości i bolesnym poczuciem pustki, tętniącej znanym od miesięcy lękiem.
13
opowiadania • miniatury • prozA Na balkonie nieznacznie drgnął cień Gerda. Przygarbiony, oparty o barierkę, wpatrywał się w kołysane leniwym wiatrem drzewa. Dopiero gdy wyszła na zewnątrz, usłyszała przytłumiony pomruk morza, zew przeznaczenia, który drżeniem przetoczył się po jej kręgosłupie i mroźnym oddechem przeniknął ciało, pobudzając zagnieżdżony wewnątrz ziąb. Szczelniej otuliła się szlafrokiem, zaciskając na połach rozdygotane dłonie. Gerd odwrócił się i ledwie słyszalnie szepnął: – Piękna noc. W wymuszonym uśmiechu nie zdołał ukryć napięcia i podenerwowania. Kaja ze zdumieniem spostrzegła na jego skroniach szron siwizny, okalającej stężałą, zbrużdżoną ostatnimi miesiącami, prawie obcą teraz twarz. Mogłaby przysiąc, że jeszcze wieczorem, przy kolacji, wyglądał jak… jak przed rokiem? Oszołomiona, miała wrażenie, że budzi się z długiego, ciężkiego snu, który wysysał z niej wszystkie życiowe siły. Podróż i to miejsce wyrwało ją z letargu. Zachwiała się, uderzona brutalną rzeczywistością, prawdą, która powoli torowała sobie drogę do jej umysłu. Nie ogarniała jeszcze wszystkiego, ale zrozumiała, że strata nie dotknęła wyłącznie jej, że nie tylko ona jest ofiarą. Spojrzała z boku na parawan swej izolacji, na pretensje do świata, Boga, ludzi. Nikt nie odmawiał jej prawa do bólu, ale ona nie widziała bólu innych. – Gerd… Przepraszam… Poczuła ciepło jego ciała. Zmrożone miesiącami napięcie tajało, niechętnie spływając na matowe, jasne płytki balkonu. Zastałe postronki mięśni, dygocąc, uwalniały zlodowaciałe opary strachu i goryczy i rozluźnione, pozwoliły na pierwszy od wielu dni swobodny, głęboki oddech. Schowała się cała, wtuliła i uwolnione emocje przeszły w długi kojący szloch. Wiedziała, że Gerd patrzy na nią tak, jak zwykł to czynić od tygodni, UKŁADAMY
u k ł a d a m y
14
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
tak jakby wylewał z siebie nieznany rodzaj światła, które oczyszczało, tłumiło szalejące wokół fale i w jakiś sposób wyciągało z niej Zimę. W samym środku duszy, w najbardziej intymnym miejscu, zaiskrzyło. Gdy przestrzeń plaży rozkwitła srebrnymi połaciami piaszczystych łach, wyłączyli latarki. Ubite kamyki chrzęściły pod podeszwami sandałów gniecionymi skorupkami małży, tworząc jakby sekcję rytmiczną dla przeciągłych mlaśnięć usypiających fal. Skręcili w prawo, zostawiając za sobą mruczące sennością miasteczko. W oddali, na zmarszczonej toni, legły snopy światła nieodległej czołpińskiej latarni. Omiotły przestrzeń statecznym, wyważonym ruchem, samą swą obecnością potęgując poczucie bezpieczeństwa. Z każdym krokiem zwalniali coraz bardziej. Słowa rwały się jak zetlała materia, choć dziś, ku radości Gerda, większy na nie wpływ miała zapomniana umiejętność rozmowy niż wcześniejsza niechęć i zamknięcie się Kai na świat. Przystanęli kilkanaście metrów od lśniących bryzą głazów, prawie zagrzebanych w mokrym piachu, utulonych obojętnością żywiołów. Tamtego lata, tuż przed świtaniem, morze wypluło tu zwłoki Stasia. Dostrzegli go prawie jednocześnie, tak że Gerd nie miał szans ochronić Kai przed widokiem, który później na wiele miesięcy pozbawił ją snu. I teraz cofnęła się mimo woli, ale nie pozwolił na wybuch uczuć. Odruchowo pociągnął ją do podnóża śpiewających trawami wydm. Prawie siłą posadził pod kępą wydmuchrzycy i sam opadł obok, nie wypuszczając z rąk dłoni kobiety. Przez chwilę dygotała, owiana zimnym oddechem Otchłani, ale pełgający w jej duszy płomyk odparł atak. Siedzieli, otuleni nocą, czekając, aż ukryta za horyzontem Otchłań zaatakuje. Gerd z ulgą zauważył, że snop latarni Czołpin zatrzymał się i położonym na wodzie ostrzem światła symbolicznie odgrodził ich od zimna Przepaści. – Gerd, to chyba Staś! Odwrócił się w stronę morza, wiedząc, że nikogo nie zobaczy; tę część pożegnania dawno miał za sobą. – Tak. – Idzie do nas? – Widzi twój blask. – Pomóż mi. – Chwyciła go za dłoń i bezwiednie ścisnęła. – Patrzy w środek twego światła i niczego innego nie widzi, oślepiasz go – tłumaczył łagodnie, choć z trudem panował nad emocjami. – Popatrz tak, by zobaczył drogę, użyj jasności jak… jak błogosławieństwa. – Odchodzi – załkała po chwili. Gerd tulił płacz do czasu, aż czołpińska latarnia salutem ostatnich promieni zakończyła służbę, aż resztki zmarzliny spłynęły pierwszym słońcem. Wiedział, że dobili do brzegu.
Adam Grabowski
Śmierć
Dzikiego Billa Hickoka
W
ieść, że słynny Bill Hickok przyjeżdża do Deadwood rozeszła się szybko i wywołała w miasteczku niemałe poruszenie. Oto bohater, uszyty na miarę trudnych czasów postsecesyjnej Ameryki, który sprawiedliwość prochem wymierzył już ponad stu złoczyńcom, przyjeżdża do miasteczka poszukiwaczy złota, wyjętego spod jurysdykcji Waszyngtonu i owianego reputacją moralnej zgnilizny. – Czy on myśli, że może zaprowadzić tu swój porządek? – pytali się nawzajem ludzie z pewną przekorą i wyzwaniem, z na wpółzłośliwym ćwierćuśmiechem. Niewielu z nich bało się śmierci z rąk Dzikiego Billa. Uważali, że istnieją rzeczy znacznie bardziej przerażające
niż śmierć. Gdyby było inaczej, nie przyjeżdżaliby tutaj. Obawiali się bardziej, że Bill sprowadzi ze sobą do miasta inne ich lęki. Z początku nawet Al Swearengen, właściciel miejscowego zamtuza i jedna z potężniejszych figur Deadwood, pomimo że sam kładł drwa pod wszelkie szeptanki, które miałyby Dzikiego Billa obedrzeć z legendy, do pewnego stopnia obawiał się jego przyjazdu. Pod stos nie trzeba było zresztą zbyt wiele dokładać. Chodziły pogłoski, że Dziki Bill podupadł ostatnio na zdrowiu, że ledwie patrzy na oczy i widać mu bielmo, że stracił refleks, a przede wszystkim, że nie ma już żadnej motywacji, a czynne rozróżnianie dobra od zła przestało
15
opowiadania • miniatury • prozA sprawiać mu satysfakcję. Przez ostatnie lata widywano go w Montanie, jak przesiadywał w saloonach, trwoniąc ostatnie pieniądze na burbon i pokera. Mówiono, że gdyby dorzucił do tego tanie kurwy i opium, chwycił do ręki durszlak i kilof, stanowiłby idealny profil kandydata na mieszkańca Deadwood. Wreszcie, na dwa dni przed przyjazdem Dzikiego Billa, Swearengen dowiedział się od starych wspólników z Cheyenne, że kilka miesięcy temu ten wielki, mityczny nieomal Hickok poślubił tam jakąś starą raszplę i został jej utrzymankiem. Owego wieczoru do Gem Theater Swearengena przywieziono świeży towar z Dakoty. Al zaprosił wszystkie nowe dziewczyny i swoją ulubienicę – Clementine – do alkowy, po czym otworzył butelkę burbona. Odetchnął, pomyślał, że niezbadane są ścieżki Pana, a także, że na przyszłość nie powinien się tak wszystkim przejmować. *** Tom Nuttall, przysadzisty facet o jowialnym wąsie, z gracją zaprawionego barmana wycierał właśnie szkło starą szmatą, kiedy Dziki Bill stanął w podwojach jego saloonu. Tom od razu rozpoznał celebrytę z portretów po jego zamaszystym wąsie, kwadratowej szczęce i wysmukłej budowie. Nie spanikował i nie dał po sobie poznać ekscytacji, która wynikała z niewątpliwych korzyści, jakie sława jego nowego gościa mogłaby przynieść dla interesu. Patrzył Hickokowi wprost w przymglony odmęt jego błękitnych rogówek, które przez długą chwilę krążyły po lokalu, nie zatrzymując się, i w cienkie usta, wyrażające surowość badawczą. Nuttall, nie spuszczając wzroku, chwycił pierwszy kieliszek, równie przymglony co oczy Hickoka, i sprawnie nalał doń swojego lepszego burbona, a potem tak puścił wypełnione naczynie wzdłuż barowej lady, że nie roniąc kropli i bez zbędnego hałasu, znalazło się w zasięgu dwóch kroków od Dzikiego Billa. Hickok spojrzał dobrodusznie na sformułowaną w ten sposób ofertę pokoju, po czym przystąpił dwa kroki i przyjął ją przez próbę wątroby. Nie zdążył odłożyć pierwszego kieliszka, kiedy w jego miejscu pojawił się drugi. – Wygląda na to – zaczął wolno Dziki Bill, wpatrując się w napój z pewnym apetytem – że prędko zostaniemy przyjaciółmi. – A jeszcze się pan nawet na mnie nie spojrzał, panie UKŁADAMY
u k ł a d a m y
16
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Hickok – odparł Tom półżartem, choć naprawdę czuł już rosnące zażenowanie tym faktem. Nie był bowiem człowiekiem niedomówień. Wychyliwszy kieliszek, Dziki Bill Hickok spokojnym i płynnym ruchem zdjął swój popielaty kapelusz, a potem pochylił się lekko, oparł starannie łokcie na barze i uśmiechnął łagodnie w kierunku barmana, marszcząc radośnie czoło. – To dlatego, że staram się nie oceniać ludzi po wyglądzie – powiedział. – To co? Masz tu jakiś stół do pokera? *** Dwa miesiące później Dziki Bill Hickok spędzał swoją, zdaje się, setną noc w saloonie Nuttalla. Miał już ulubioną miejscówkę, pod ścianą, skąd mógł obserwować całe pomieszczenie. Hickok bardziej od śmierci strzałem w plecy bał się tylko śmierci z miłości i nigdy nie dopuszczał do sytuacji umożliwiającej zajście go od tyłu. Zwłaszcza teraz, gdy wzrok zaczął go zawodzić, ostrożność była szczególnie wskazana. To była ta noc, w którą chłystek McCall zgrał się do ostatniego grosza. Przyszedł, obrośnięty w pióra, z grudką złota wydobytą po południu z rzeki, zastawił ją u Toma za trzysta dolców żetonów i przegrał wszystko z Chudym Petem, który miał tego dnia złotą passę. Porywczy McCall rzucił się potem do gardła Chudego z zarzutami szulerstwa, ale Dziki Bill uciął wszystko ostrzegawczym wystrzałem z rewolweru, który wycelował później w McCalla z życzeniami dobrej nocy i spokojnego powrotu do domu. – Jak tak dalej pójdzie, stanę się konkurencją dla George’a Hearsta1 – żartował potem Tom Nuttall, przewracając w dłoniach niewielką złotą bryłkę. Było już dobrze po świcie, w saloonie zostali właściwie sami; wśród chrapania starego Cona Stapletona, który od godziny sprawdzał miękkość blatu. Bill zajął krzesło przy barowej ladzie, twarzą do drzwi wejściowych, po czym wsparł dłoń na kolanie. Ułamek sekundy – i już trzymałby w dłoni naładowany rewolwer, gdyby pojawił się w nich ktoś nieproszony. – Skrzypią. Usłyszysz, jak ktoś będzie wchodził – zapewnił Tom. Hickok przytaknął milcząco i na znak zrozumienia wychylił kieliszek burbona. – Coś jest nie tak z tym chłopakiem, McCallem – powiedział posępnie.
– Masz coś na myśli, Bill? – Zwykle młodzi grają, bo chcą mieć parę zielonych więcej na burbon i cipki u Swearengena. Ten szczur znalazł dziś bryłę złota, która zapewniłaby mu cały harem na pół roku, albo i dłużej. Tom zaśmiał się jakby z nutą nostalgii. – Nie jest z nim nic nie tak – skonstatował rad, że może podzielić się swoją mądrością. – Albo inaczej, jest tacy jak wszyscy. Po prostu czasem jeden pocałunek albo nawet spojrzenie właściwej kobiety kosztuje więcej niż czterdzieści dziewic u Swearengena. Niech mały McCall cieszy się, jeśli na stół musi wykładać tylko pieniądze. Bill prychnął z aprobatą. – Daj mi jeszcze jedną butelkę, Tom. Barman posłusznie odkorkował butelczynę jakiegoś kiepskiego bimbru od żółtków. Hickok płacił kiepsko i raczej nieregularnie. – Znałem kiedyś taką dziewczynę – zaczął Bill. – Nadine. Miała błękitną krew i wiedziała najlepiej, jak mną zakręcić. – Tobą? – dopytywał z niedowierzaniem Tom. – Wielkim Billem Hickokiem? – Nie byłem wtedy znany z tego, co dziś. Robiłem różne dziwne rzeczy. – Bill pociągnął łyk wprost z butelki, wykrzywiając twarz w lekkim grymasie. – To ona mnie zmieniła. – Ożeniłeś się z nią? Dziki Bill zaśmiał się głośno i trochę z żałością. – Nie – zaprzeczył. – Nie zgodziła się. – Dlaczego? – Powiedziała mi, że jestem moralnym relatywistą. – A co to, do diabła, znaczy? – Nie wiem do końca. To chyba z francuskiego. Mówiła dużo słów, których znaczenia nie rozumiałem. – Wiesz, o co mogło jej chodzić? – Chyba tak – powiedział Bill. – Wyjaśniła mi kiedyś, że jestem człowiekiem bez Boga i bez sensu w życiu, że nie mam przez to żadnego punktu odniesienia i że rozpoznaje dobro od zła w zależności od tego, gdzie je zobaczy. Tom Nuttall był podekscytowany pijacką wylewnością Hickoka. Wiedział, że jeśli spisze tę rozmowę, będzie mógł sprzedać pismakom nośną historię za trochę grosza. Oczywiście, dopiero kiedy znajdzie się od Dzikiego Billa na bezpieczną odległość co najmniej dwóch stanów albo jednego oceanu. – I co jej powiedziałeś? – Że jestem rewolwerowcem. A ona moją prawą ręką.
I że jej ciało podoba mi się bardziej od ciała Chrystusa. – A potem? – zapytał Tom, dając po sobie poznać zniecierpliwienie. Bill spojrzał na niego przeciągle, a potem westchnął jakby z żalem do siebie, wziął poważny łyk kitajskiego bimbru i odpowiedział, spoglądając gdzieś w prawo tymi swoimi przymglonymi, nieobecnymi oczami. – Potem uderzyła mnie w twarz. Więc sprałem ją na kwaśne jabłko i poszedłem. Jestem mężczyzną. Wstał wolno i zamaszyście, wywracając przy tym półpełną butelkę, której zawartość popłynęła po barowej ladzie. – Najebałem się – oznajmił. – Idę rzygać. *** Gem Theater Ala Swearengena znacząco różniło się od saloonu Toma Nuttalla i było jednym z tych miejsc, do których Dziki Bill Hickok zaglądał raczej niechętnie. Przeszkadzały mu głośne śpiewy pijanych ludzi, rubaszna atmosfera bajzelówek kokietujących niby niewinnie wszystkich niedomytych poszukiwaczy złota, spekulantów i miejscowych rzezimieszków (tak jakby podlegało jeszcze jakiejś wątpliwości, że zaraz każdy z nich po kolei będzie brał je na wszystkie sposoby), a tłok po prostu budził jego obawy o życie. Swearengen od pierwszego dnia przyjazdu Billa do Deadwood starał się go namówić na odwiedziny. Oferował darmowe dziewczęta, nielimitowany alkohol i pieniądze za opowiedzenie kilku podkoloryzowanych anegdotek z życia. Hickokowi natomiast szybko kończyły się dolary, jego przyjaciel, z którym przyjechał do Deadwood, Charlie Utter, wyjechał z pilną sprawą na parę tygodni, a żona nie była skora do wysyłania mu tłustych czeków, kiedy był poza Cheyenne. W końcu więc pewnego sierpniowego wieczoru zgodził się wpaść do Swearengena za dwadzieścia zielonych i butelkę dobrego burbona z Tennessee. – Podeślę ci moją najlepszą dziewczynę, żeby dotrzymała ci towarzystwa – powiedział Al Swearengen. – To niepotrzebne. – I tak wyślę. – Okej. *** Wieczór w Gem Theater potoczył się według przewidywalnego scenariusza. Oficjalna wizyta legendy ściągnęła
17
opowiadania • miniatury • prozA do lokalu sporą rzeszę ciekawskich. Pojawił się, między innymi, Con Stapleton, Jack McCall, a nawet nowy szeryf – Seth Bullock. Na chwilę pozwolono zajrzeć też żółtkom, którzy w nosie mieli, co prawda, Dzikiego Billa, ale mogli napatrzeć się na śniade dziewczyny. Bill wychylił niezliczoną ilość kieliszków burbona i opowiedział kilka stałych historii. Zagrał na mandolinie parę starych ballad, których nauczył się w czasie, kiedy próbował sił w aktorstwie, i przypisał sobie ich autorstwo. Nagrodzono go salwami gromkich braw i toastów oraz kilkoma propozycjami napadów, interesów i interesików, które po uprzejmym wysłuchaniu oschle odrzucał. Po kilku godzinach Swearengen nakazał biesiadnikom uszanowanie prywatności zmęczonej gwiazdy i palcem przywołał małą Clementine. Wyglądała na niewinną, bezbronną dziewczynkę i mogła mieć co najwyżej z szesnaście lat. Dziki Bill pomyślał – widząc ją po raz pierwszy, kiedy tak sunęła w jego kierunku, płynnie, jakby unosząc się w powietrzu – że widzi anioła, i przez krótką chwilę faktycznie był w stanie uwierzyć, że wszystko jeszcze będzie dobrze. – Dziki Billu Hickoku – wylała mu truciznę do ucha, gdy zbliżyła się dostatecznie. – Legendo. Pieprz mnie dziś do rana. Hickok westchnął tylko w reakcji na tę amputację skrzydeł. – Siadaj, weź sobie kieliszek i polej – powiedział. *** – Skoro już wyjaśniłem ci, dlaczego do niczego między nami nie dojdzie – mówił Bill – przynieś mi świeżą butelkę burbona. A jak to zrobisz, opowiesz mi, dlaczego ten chłystek Jack McCall nie spuszcza z nas wzroku, odkąd tu podeszłaś. Clementine otarła łzy chusteczką i posłusznie pobiegła do baru po butelkę. Wróciła szybko i uzupełniła Dzikiemu Billowi kieliszek. – Mały Jack to głuptas – powiedziała. – Chce wziąć mnie za żonę. Hickok opróżnił kieliszek. – A jaki jest z nim problem? – Robi wszystko, co mu powiem. – To problem? – Może po prostu nie chcę mieć męża. Dziki Bill Hickok wbił wzrok w kieliszek. Po chwili UKŁADAMY
u k ł a d a m y
18
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
wzruszył lekko ramionami i nalał sobie do pełna. Clementine rozłożyła ręce. – Po prostu nie jest tobą, Bill – wyjaśniła. – Nigdy nie dorośnie do pięt komuś takiemu jak ty. Mężczyźnie. Nie poczuję przy nim ani bezpieczeństwa, ani strachu. Nie jest ani do szpiku zły, jak Swearengen, ani tak nieskazitelnie dobry jak ty. Nie jest „jakiś” i dlatego nie dokona niczego. Nikt nigdy nie będzie pamiętać o Jacku McCallu. A ja nie chcę, by zapomniano o mnie razem z nim. Siedzieli długo w milczeniu. Czas mijał, odmierzany przez butelkową klepsydrę, której zawartość wpływała w serca szybko i metodycznie. – Co teraz będziemy robić? – zapytała zniecierpliwiona Clementine, kiedy w stół uderzyło puste denko. – Ty pójdziesz po nową butelkę – odparł Bill, wręczając jej banknot. – Ja zagram w karty z Jackiem McCallem. *** Grali już prawie pół godziny. Clementine przyniosła burbon i usiadła Dzikiemu Billowi na kolanach. McCall z trudem powstrzymywał wściekłość, twarz Dzikiego Billa nie wyrażała niczego. Hickok wygrał trzy kolejne rozdania. W czwartym McCall wszedł all in. Miał mocnego fulla, na damach i dziesiątkach. Clementine zaśmiała się. Dziki Bill rozłożył na stół karetę dziewiątek. – Trafiło się ślepej kurze… – mamrotał ze złością McCall i wstając od stołu, chwytał już do pasa. – Jeśli masz problem, Jack – recytował Hickok poważnie – wyjdźmy na zewnątrz i odmierzmy kroki. McCall poczerwieniał. – No co jest, Jack? Przecież twoja dziewczyna siedzi mi na kolanach, a ja jestem ślepy. Możesz mnie zastrzelić, będą śpiewać o tobie stąd do Alabamy. Jack McCall był człowiekiem porywczym, ale nigdy nie był mężczyzną dużej odwagi. Niski, piegowaty i zakompleksiony, mimo że kipiał w środku ze złości, począł w naturalnym instynkcie przetrwania wycofywać się, oderwał dłoń od pasa i opuścił wzdłuż ciała. Gdyby Dziki Bill Hickok powiedział mu teraz, że ma paść do kolan i błagać o litość, uczyniłby to niechybnie, choć przesiąknięty gniewem, złością i obietnicą zemsty. Hickoka jeszcze bardziej rozgniewało tchórzostwo McCalla. – Rozczarowałeś mnie, Jack – oznajmił szczerze. – Teraz zabieram butelkę i idę pieprzyć się z Clementine.
Wstał z krzesła, wziął Clementine za rękę i ruszył z nią w stronę schodów na piętro. Przechodząc koło sparaliżowanego ze strachu McCalla, który drgał tylko w skrywanych spazmach gniewu, włożył mu do kieszeni marynarki dolarową monetę. – Spłukałeś się dziś, Jack – powiedział. – Weź to. Na śniadanie. *** – Clementine to twoje prawdziwe imię? – zapytał Hickcok. – Nie – odpowiedziała. – Czy któraś z twoich historii była prawdziwa? – Nie. – Ilu ludzi zabiłeś? – Przestałem liczyć. – A tak naprawdę? – Ponad stu. – A tak naprawdę? – Jedenastu. – To dużo. – To dużo. Zbliżyła jego twarz do swojej. Ich usta mogły się zetknąć. Nie pozwolił im. – Masz mgłę w swoich oczach – powiedziała. – Mam mgłę w swojej duszy. *** Był już poranek, całkiem pogodny i wcale już nie taki wczesny, kiedy zmęczony i nieco przepity Dziki Bill Hickok pojawił się w saloonie Toma Nuttalla. – Tom – powiedział z łagodnym uśmiechem, znów w charakterystyczny sposób wspierając łokcie na barowej ladzie – nalej mi czegoś. Tylko nie tego chińskiego ścierwa. Tom Nuttall wiedział oczywiście, że Bill spędził noc w Gem Theater i nie był z tego zadowolony. Zaczął się niepokoić, że Swearengen może mu zabrać kurę znoszącą złote jaja. Pomimo że Hickok płacił mało i nieregularnie, to jego sława przyciągała do saloonu wielu bogatych i ciekawskich, którzy zostawiali dolary, żeby tylko posiedzieć w towarzystwie legendy i potem móc o tym opowiadać na ulicy. Ponadto był też gwarantem bezpieczeństwa w lokalu. Nikt nie zginął u Nattalla od czasu jego przybycia, co było niebywałe.
– Jasne – odparł Tom, po czym bez zastanowienia postawił przed nim całą butelczynę swojego najlepszego burbona, wprost z Tennessee, i najmniej zadymioną szklankę, jaką miał pod ręką. – Na koszt firmy – dodał. Dziki Bill opróżnił naczynie przy pierwszym podniesieniu. – To nieuczciwe – wycedził bez kontekstu. – Co jest nieuczciwe? – Oczekiwać od kogoś, żeby był dla ciebie Bogiem. – Bill utkwił przymglony błękit oczu w jednym punkcie, gdzieś w innym wymiarze. – Ale w nic innego nie potrafiłem uwierzyć. Pociągnął z butelki łyk burbona. – Chyba zrobiłem coś złego, Tom – mamrotał dalej. – Zepsułem chłopcu życie, bo myślałem, że jest mną. Jestem tylko dobrym rewolwerem, Tom. Nie nadaję się na rękę. Tom Nuttall wyglądał na nieco zdezorientowanego. – Nie rozumiem, o czym mówisz, Bill – powiedział. – Jest późno. Nie jesteś zmęczony? Dziki Bill Hickok z trudem podniósł się z barowego krzesła i poprawił kapelusz. – Jestem – powiedział, jakby otrząsnąwszy się z transu. – Zagram jeszcze trzy partyjki pokera i spadam. Tom Nuttall spojrzał w kierunku stolika, przy którym wciąż grał Chudy Pete z paroma innymi bywalcami. – Con Stapleton zasnął na twojej miejscówce. Każę mu wypierdalać. – Nie – zaprotestował Bill. – Niech śpi. Przekaż tylko Charliemu Utterowi, jak wróci, że czuję się zmęczony. I że prawdopodobnie sobie zasłużyłem. Nieporuszony zdziwieniem Toma, Bill Hickok powoli obrócił się na pięcie, wspierając się ladą, a potem przeszedł spokojnie kilka ociężałych kroków w stronę stołu i usiadł plecami do drzwi. Położył ręce na blacie i przyjrzał się kamiennym twarzom swoich przeciwników. Zaśmiał się do siebie. Rozdano karty. Hickok przegrał pierwsze dwie partie, wygrał natomiast w trzeciej. Poszczęściło mu się, miał kolor. W czwartej dostał na ręce dwie pary: czarne asy i ósemki. To niezłe karty, zdążył pomyśleć. Drzwi zaskrzypiały. 1 George E. Hearst – jeden z najbogatszych ludzi w USA w XIX w., który swojej fortuny dorobił się na przemyśle wydobywczym, głównie na wydobywaniu złota. W późniejszych latach Hearst robił interesy także na terenie Deadwood, monopolizując tam pozyskiwanie tego cennego kruszcu.
19
opowiadania • miniatury • prozA
Gorące kasztany
Grzegorz Patroń
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
20
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
T
o były jedne z tych „trudnych dni”, które zawsze ciężko znosiła. Zapomniała o zakupie waty, użyła więc starej skarpety, co wprawiło ją w jeszcze gorszy nastrój. O, nie, dziś nie dałaby się przegonić, nie pochyliłaby głowy, mamrocząc przekleństwa, tylko by pozwoliła przejąć kontrolę gniewowi. Rzadko jednak ktokolwiek zwracał na nią uwagę, gdyż miała czarodziejski ekwipunek, sprawiający, że była niewidzialna dla większości ludzi. Składały się nań: buty z Caritasu, wiekowe, wybrudzone łachmany, które wieloma warstwami wkładała na zwiędłe ciało, a także otaczający ją słodkawo-zgniły zapach. Szukała wśród liści spadłych kasztanów. Każdy oglądała uważnie, badała palcami, a niekiedy wkładała do ust, by po chwili wypluć na dłoń. Większość wyrzucała, ale nieliczne delikatnie umieszczała w wielkiej torbie z kółkami, którą znalazła kiedyś koło stacji kolejowej obok pokrwawionego młodego człowieka. Nagle zamarła, ściągając usta w wąską, okrutną kreskę. Odwróciła się, szurając stopami pośród liści. Chłopiec mógł mieć jakieś cztery, może pięć lat. Wpatrywał się w nią z otwartą buzią, zafascynowany. Oddychał szybko. – Baba Jaga! – pisnął cieniutkim głosikiem. Syknęła na niego. Cofnął się, przerażony, potknął i przewrócił niezgrabnie. Zaczął krzyczeć i płakać. – Dureń! – powiedziała. Rozejrzała się z wysiłkiem, opiekun malucha musiał być gdzieś w pobliżu. – Durak! – powtórzyła. Zamknęła torbę, ruszyła powoli poprzez trawnik, jak najdalej od dzieciaka. Szła bez celu, powoli przemierzając zabłocone ulice. Była jak wiatr, to przedzierając się zakamarkami, to wychylając na główne aleje, wszędzie otoczona pustką, do której przywykła. Akceptowała ją, ludzie byli dla niej tylko wyblakłymi odbiciami, z rzadka sięgającymi po materialne atrybuty: zwiniętą w kułak dłoń, kij czy kamień. Brzydki jesienny dzień zaczął odbierać światło i ciepło otoczeniu. Skierowała się ku
ogródkom działkowym. Tam, w najbardziej zapuszczonej części, miała swoje legowisko – starą zrujnowaną altanę. Jedyną cenną rzeczą było lustro, które zabrała z rodzinnego domu, gdy była jeszcze piękną młodą dziewczyną. Dar dla niej wprost z innego świata. Przystanęła, by odpocząć, i wtedy jej wzrok padł na małe podwórko, gdzie pochylony, wyszczerbiony płot z pociemniałych desek wsparł się na starym kasztanowcu. Drzewo było na dole opasane folią, ale leczenie nie przynosiło skutku. Umierało, lecz z gałęzi wciąż zwisały liście. Podeszła tam, postawiła wózek i zaczęła szukać kasztanów. Jeden zwrócił jej uwagę, wcisnęła go pomiędzy bezzębne wargi. Zastygła. Po chwili wylądował miękko obok pozostałych zdobyczy. Ruszyła do siebie, chciała zdążyć przed nocą. Miała słaby wzrok, w jej okolicach latarnie od dawna nie działały, a ścieżki były pełne dziur o śliskich gliniastych brzegach, tłustych jak gąsienice ćmy. Długo odpoczywała. Z plastikowej bańki nalała mętnej wody, dodała cukru i wypiła. Westchnęła ciężko i przysunęła – oświetloną rozchybotaną zebrą światłocienia, której źródłem była pordzewiała lampa naftowa – torbę. Otworzyła klapę. Na samej górze wciąż tkwił kasztan, zebrany jako ostatni. Zawahała się, ominęła go, jednak dłoń powróciła. Ścisnęła delikatnie ciemnobrązowe nasiono, wstała i rozpoczęła rytuał. Po raz pierwszy przeprowadziła go do końca. Podekscytowana, dyszała ciężko, z radością przyjmując ciepło i energię, które zaczęły wypełniać ciało. Szybko zrzuciła z siebie łachmany, aż stała naga, lśniąca w przypływach miękkiego światła. Nabrała głęboko powietrza, po raz pierwszy od dawna bez wysiłku, i spojrzała w lustro. Zafascynowana, oglądała swoje odbicie. Wszystko wróciło, była piękna. Uniosła ręce ku górze, powoli zaczęła się obracać. Dotykała piersi, brzucha, ud, pośladków. Przesunęła dłonią po jędrnej, gładkiej i ciepłej skórze szyi, policzków. Naprawdę była młoda, pełna życia i światła. Usiadła na krześle, jak zahipnotyzowana obserwowała kształtne wzniesienia piersi, gładki brzuch, owłosione łono, sprężyste uda. Udało się, po tylu latach w końcu się udało. Podziwiała siebie, zamknięta w bezczasowej przestrzeni swojej nory. Świt zakradł się, popychany zimnym oddechem mgły, i bezszelestnie rozdarł kokon, zwracając jej postarzałe, schorowane ciało. Zdezorientowana, pogłaskała z odrazą suchą, nieprzyjemną w dotyku skórę. Siedziała tak, aż nagle zauważyła,
21
opowiadania • miniatury • prozA że płacze. Stawała się pustym naczyniem, które można wypełnić nową treścią, bo każda łza odbierała sens dotychczasowemu życiu, unieważniając je i zamieniając w poszarpaną, pozbawioną treści obłąkaną opowieść. *** Kiedy w końcu udało jej się odszukać siostrę, nie zbierała już kasztanów od wielu miesięcy. Podpaliła altanę tą samą lampą naftową, która do tej pory wiernie jej służyła, krótką parabolą wysyłając ją w ostatnią misję. Nic ze sobą nie zabrała, nie wróciła nawet, by sprawdzić, co z roztrzaskanym lustrem. W schronisku oddała ubranie do utylizacji. Podarowano jej tam nowe rzeczy, zadbała więc, by wyglądać schludnie. A teraz nasłuchiwała pod drzwiami kroków, zwabionych dźwiękiem dzwonka, który przed chwilą uruchomiła. Siedziały w kuchni, spięte, zażenowane, rozdzielone latami, kiedy żyły w oddaleniu. – Nie mieszkasz sama? – zapytała siostrę. – Och, nie potrafiłabym. Z różnymi byłam. Jednemu zależało tylko na tym, żebym mu robiła loda na żądanie, drugi pragnął mieć zadbany dom. Któryś mnie na pewno kochał – zaśmiała się. – A ten, z którym teraz jesteś? – Jest nam dobrze, dbamy o siebie. – Rozejrzała się po pomieszczeniu, jakby szukając potwierdzenia własnych słów. Jednak niepotrzebnie, od razu dało się wyczuć harmonię, jakby wszystkie elementy układanki były z jednego kompletu i każdy trafił na swoje miejsce. – A ty… – zawahała się. – Udało ci się? – Tylko raz, jakieś pół roku temu. – Tyle czasu zmarnowałaś, ale musiałaś sama przez to przejść. – Pokiwała głową. – No i jak było? Opowiedziała siostrze wszystko. Tamta słuchała uważnie, dopytywała o szczegóły. – Też kiedyś próbowałam, ale na szczęście przerwałam w porę — powiedziała na koniec historii. – Co teraz? – Nie wiem. Będę się uczyła żyć. – Wzruszyła ramionami. UKŁADAMY
u k ł a d a m y
22
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
– Z początku zamieszkasz u nas, aż wymyślimy coś sensownego. Dobiegł ich dźwięk otwieranych drzwi. Po chwili do kuchni wszedł średniego wzrostu, lekko otyły mężczyzna. Czule przywitał się z żoną, w niewymuszony, naturalny sposób, jakby byli muzyką spokojnie wypełniającą przestrzeń. Została więc u nich. *** We wrześniu zaczęła wyczuwać zmianę, chociaż nie umiała jej nazwać. Jakby coś, co do tej pory było pewne i oczywiste, nagle zostało przesłonięte mirażem, za którym skrył się fałsz. Czuła niepokój, ale długo nie mogła znaleźć jego źródła. Aż któregoś dnia, zaskoczona, zauważyła w parku siostrę z mężem – zbierających kasztany. Skryła się za krzakami, podglądając ich. Pozornie wydawało się, że wszystko jest po staremu. Żartowali, wrzucając brązowe kulki do torby, jednak w ich ruchach było napięcie, którego do tej pory nie zaobserwowała. Jakby byli drapieżnikami na łowach. Niecierpliwymi, spragnionymi. A towarzysz opóźnia marsz. Obserwowała ich z obawą. Chciała odejść, ale coś ją powstrzymywało. Wreszcie odwróciła się i zaczęła iść. Jesień szydziła z niej, oblepiając mokrymi liśćmi. Pragnęła opuścić park, ale każda ścieżka wydawała się długa i kręta, a bramy pozamykane. Brnęła jednak z uporem przed siebie, zdumiona własną determinacją. Jej uwagę przykuł dorodny kasztanowiec. Dotknęła kory, schyliła się po owoc. Bez problemu wyczuła drzemiącą w nim moc. Cisnęła go do jeziora. Ucałowała drzewo. Objęła je. Poczuła, że gdyby chciała, mogłaby odebrać mu całą energię, przelać życie na siebie. Uśmiechnięta, pogłaskała pień. Ruszyła szeroką aleją, a za nią cicho stąpały lis, jeż i wiewiórki. Stary wyliniały pies podbiegł, skomląc. Ujęła jego pysk, uspokoił się, a kiedy puściła, dołączył do orszaku. Pająk zatańczył w sieci, stanęła więc, by mógł się na nią opuścić. Znalazł schronienie pod szerokim kołnierzem płaszcza, gdzie było jego miejsce. Przez chwilę roztrząsała, który kierunek obrać, aż usłyszała swoje imię, cichym zaśpiewem szeptane przez wiatr. Czekano na nią.
Krzysztof Półtorak
Arona Pod skrzydłami
M
asz pewność, że chcesz ze mną iść? Postaw kołnierz, zacina lodowaty wiatr. Spokojnie, to tylko transformator rezonuje gdzieś w oddali. Czujesz się nieswojo? Nic dziwnego, w końcu pora odpowiednia i aura właściwa. Pora duchów. Zauważyłeś, że widma, wszelakie zjawy, na ogół widuje się po zmroku? Wyczuwasz jakiś sceptycyzm w tym, co mówię? Zważ na cel mojej wizyty w miasteczku! Nie o stare mury chodzi, sentymentu wielkiego do nich nie żywię. Sprawę mam. Porozmawiać przyjechałem. Z duchami pogadać. Chodź za mną, to jeszcze parę kroków. Tutaj widziano rabina. Oglądał swój dom, zerkał do środka przez okno. Obok stała kiedyś synagoga, musisz uwierzyć mi na słowo. W okolicy spotykano wiele zjaw, choć widywali je nieliczni. Czy usłyszymy ich kroki, gdy będą się zbliżać? Na razie cisza. Przyjemny kontrapunkt dla zgiełku, który przyniósł dzisiejszy dzień. Na bankiecie musiało być ze sto osób.
I to same grube ryby. Ogromny, spektakularny sukces. Mój projekt wygrał konkurs. Będę miał swój dom towarowy w centrum dużego miasta. Zakończenie budowy zaplanowano na jesień 1953. Nie wytrzymałem. W połowie rautu wybiegłem z restauracji i wsiadłem do auta. Z duchami pogadać przyjechałem. Prośbę do nich mam. Rodzice umarli bardzo wcześnie, miałem cztery lata. Odeszli, jedno po drugim, w odstępie dwu czy trzech dni. Pod opiekę wziął mnie Aron. Swoją drogą, w tych małych miastach mogłeś liczyć na pomoc całej społeczności. Nie daliby ci zginąć ani głodu zaznać, pod istotnym wszakże warunkiem – musiałeś przestrzegać wszelkich norm wynikających z religii. Nie przestrzegałem; Maria miała na imię. Byliśmy ostrożni, nikt nie mógł się dowiedzieć, że chadzam z gojką. Spotykaliśmy się na łąkach. Ona zbierała zioła, ja łapałem żaby i nadmuchiwałem je przez słomkę. Podarowałem Marii obrączkę, a zaraz po tym podzielono miasto na część żydowską i aryjską.
23
opowiadania • miniatury • prozA Zimno, ciemno – kroków nie słychać. W domu rabina hałasy – tu też coś świętują. A może głuszą alkoholem jakieś nieprzyjemne myśli? Kto ich tam wie. Nie znam ludzi, mieszkają tu od niedawna. Chodźmy stąd, duchy najwyraźniej omijają dzisiaj to miejsce. Ktoś wspominał, że widma nawiedzają okolice stacji kolejki wąskotorowej. To parę minut piechotą. Guenter Schiecke starannie wypełniał rubryki czarnym atramentem. Numer wagonu, ilu mężczyzn, ile kobiet, ile dzieci płci męskiej i żeńskiej. W ciągu dwu dni wywieziono do warszawskiego getta połowę obywateli miasteczka. Niemiecka organizacja: dokładność i skrupulatność. Widzisz ich? Tam, za rogiem, cała rodzina z walizkami i dziećmi na rękach. Popatrz na peron, toż to cały tłum. Na co oni czekają? Czy jest wśród nich Aron? Nic tu po was! Jeszcze dekada czy dwie, a pociągi przestaną zatrzymywać się na tej stacyjce. Odjeżdżajcie, powiem wam dokąd. Kamień z nazwą naszego miasta stoi pośród setek innych kamieni, tam wasze prochy. Nie macie tu czego szukać. Domy wasze w ruinie albo zamieszkałe od dawna przez nowych lokatorów. Ponoć spokoju zaznać nie możecie, bo łzy nikt po was nie uronił. Odjeżdżajcie pierwszym pociągiem, nikt po was płakać nie będzie. Czy jest między wami Aron? Więc jesteś! Wiele odwagi wymagała ode mnie ta wizyta. Zobacz, w oddali błyszczą światła lokomotywy. Czas na ciebie, Aronie. Wiesz, że przez całe życie uciekałem przed tobą? Co mam ci jeszcze powiedzieć, byś wsiadł do tego cholernego pociągu? Spójrz na bilet. Popatrz, taki byłeś pobożny i dostałeś bilet. Imienny! Wszyscy dostaliście bilety. A ja żyję, chociaż piłem wodę skażoną przez anioła śmierci! A tak, piłem! To było w twoim domu, zaraz po tym, jak żandarm poczęstował cię kulką. Nie wiem, czemu los mnie oszczędził. Uwierzyłem we własne siły. Uciekłem, chciałem żyć, chciałem wrócić kiedyś do Marii. Obiecaj, że wsiądziesz do pociągu i że przestaniesz wtrącać się w moje sprawy. Czuję twoją obecność każdego dnia. To ty zdawałeś za mnie egzaminy, ty pomagałeś kreślić plany domów. Odejdź, Aronie, raz na zawsze! Nie pragnę wielkich sukcesów i splendoru – ucieszy mnie życie skromne i spokojne, pośród gromadki dzieci. Życie na własny rachunek i według własnego uznania. Nie troszcz się o mnie więcej! A UKŁADAMY
u k ł a d a m y
24
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
jeśli już tak bardzo chcesz mi pomóc, to zrób tylko jedną rzecz. Powiedz, gdzie jest Maria. Wiesz, co z nią? Zniknęli. Wszyscy! Z zimna tak się trzęsiesz czy ze strachu? Zauważyłeś ten gest Arona? Nie wiedział? Czy tylko powiedzieć nie chciał?
List w butelce Mnóstwo rzeczy kryje w sobie ziemia. Rzeczy chowanych w obliczu takiego czy innego zagrożenia. Czegoś najwyraźniej bali się Niemcy w 1943, równając z ziemią KL Treblinka i sadząc na nim łubin. Większość mieszkańców Miasteczka trafiła właśnie do tego obozu. Pociąg wjeżdżał na stację, a dwadzieścia minut później drzwi komory gazowej zamykały się za plecami jego pasażerów. Tylko kilku Żydów z Miasteczka wylądowało w Auschwitz. Tam człowiek zazwyczaj dostawał trochę więcej czasu na refleksję i na drobne gesty. Jakiś kamyk cenny, pierścionek, okulary; wszystko ukryte w ostatniej chwili w ziemi – niewielki przejaw buntu wobec oprawców, czynionego w ostatniej godzinie. Rozmaite rzeczy kryje w sobie ziemia. Przed paroma laty znaleziono w Miasteczku butelkę, w której znajdował się list oraz dwie obrączki. Leżała w sieni drewnianego budynku przeznaczonego do rozbiórki. Płytko, może trzydzieści centymetrów pod powierzchnią.
Mój miły! Brakuje mi słów, by opisać moje szczęście. Miesiące i lata rozłąki zostaną nam wynagrodzone. To była straszna niepewność. Widok Twojej obrączki, przyniesionej przez sąsiada, pana Wrońskiego, początkowo przeraził mnie. Ostatecznie jednak uznałam to za znak, że spotkamy się wkrótce. Od tamtej pory czekałam coraz bardziej niecierpliwie, ale ufałam w nasze szczęście. I doczekałam się. Tej mroźnej styczniowej nocy pachniałeś wódką i machorką. Oddałam się bez namysłu. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że to byłeś Ty! Rano odszedłeś z resztą sołdatów, mieliście swoją robotę, rozumiem to. Goniliście Niemców, aż tumany śniegu wzbijały się za nimi w powietrze. Lada chwila spotkamy się znowu. Będziemy razem po kres czasu, obiecuję. Wybacz mi, kochany, dziecka nie urodzę… Na zawsze Twoja Maria
Sabina Waszut Mariusz Wieteska
Wiele razy umierała W
ciąż próbuję zbliżyć się do jej wspomnień. Zapiski na strzępach kawiarnianych serwetek, pocztówki z miejsc, w których tęskniła bardziej. Wiem, że tego dnia Warszawa tonęła w słońcu. Czułam w gardle smak ciepłego piwa i słyszałam echa rozmów, jakby struny gitary przecinały powietrze. Tylko dźwięk. To tam dowiedziała się, że o poezji wcale nie trzeba mówić wzniośle. Staram się odtworzyć chwilę, w której wszedłeś. Przywitałeś się, przelotem dotykając jej dłoni. Usiadłeś – gdzieś po drugiej stronie stołu. Nie zapamiętała twojego imienia, zbyt dużo wrażeń szumiało wówczas w głowie. Chciałabym wiedzieć, czy tamtego dnia przeoczyła znak, który mówił, że zakręt jest pokryty lodem. Przecież nie po to pojechała. Na pewno nie zachęcała, nie próbowała się podobać. Bez makijażu, z lnianymi włosami związanymi w niestaranną kitkę. W dżinsach rozdartych na kolanie i zdeptanych trampkach; ot, cała ona. Moja mama. Co było pierwsze? Słowo zamienione w przejściu? Uśmiech przesłany ponad? Czym ją przyciągnąłeś? Pełnymi namiętności oczami, którymi załatwiałeś sobie miejsce w życiu?
25
opowiadania • miniatury • prozA
Skrawki wydarzeń, ułamki myśli, to wszystko. Wróciłam do domu. Potem urodziła się jego córka. *** Wiele razy dotykałem dłoni. Ale czym one są? Wyrazem ciepła? Szukałem rąk ludzi – nie po to, by wyciągnąć ze studni zniechęcenia – marazmu, lecz by mnie położyć na paznokieć i wystrzelić. Ot… tak – jak się pstryka palcami kapsel. Jak najdalej; w górę do gwiazd, do ideałów niewymagających rozróżniania kolorów, bo jest tylko jeden i ma wyjątkową nazwę. Nie pamiętając imion ludzi, z którymi się przywitałem, usiadłem na rogu, brzegu, krześle; na Księżycu – bo wszystko było tak odległe: Ziemia, Słońce i ten zmiksowany świat. Dobro ze złem. Piłem piwo i obserwowałem machinę toczącą się pod górę, która młóciła słowa. Szatkowała, odsiewała, a potem wyrzucała ziarna zdań. Tego dnia, w Warszawie, trzymałem w dłoni wyjątkowy kłos – ścięty nożem przez teraźniejszość. Kwitł. Wsadziłem go do wazonu z wodą wymieszaną z marzeniami o szczęściu. A potem… w tej stodole, w której odsiewano słowa, narodziło się nowe życie: Anna. *** Próbowałeś, wiem. Przyjeżdżałeś. Znikałeś. Wieczny włóczęga, bez miejsca. Zmieniałeś miasta, kobiety, sposoby wyrażania siebie. My byłyśmy twoją przystanią, do której czasem przybijał statek. Gdy w przedpokoju pojawiały się ciężkie buty, wstawałam w środku nocy, żeby z tobą porozmawiać. Milczałeś, robiąc mi herbatę z mlekiem. Sobie otwierałeś kolejną puszkę piwa. O trzeciej – nigdy nie spałeś. A potem, w dzień, jak kot wygrzewałeś się w promieniach słońca. Tato, o czym bladym świtem można rozmawiać z dzieckiem? Tak, byłam szczęśliwa. Ramiona mamy chroniły mnie przed światem. Ty przynosiłeś niepokój na dłoni i miłość wciśniętą w kieszeń plecaka. *** Miała włosy jak morze, a kiedy podrosła – myśli jak fale. Słoneczne piegi na twarzy i pstro w głowie… już o wschodzie. Matka szła przez miasto – wzdłuż linii zachodzącego słońca, córka biegała po chodniku, nie zważając na porę dnia. Potknęła się, a potem upadła na gorące tory; na trasie, gdzie tramwaje jeżdżą co „oooo” – co moment. Koło za kołem rozgrzewały stal, zalaną w betonową drogę, po której ludzie dążą do celu. Anna leżała ponad tymi słowami – wrzucanymi jak zboże do młocarni, w której oddzielano ziarna od kłosów. Lecz matka uratowała źdźbło. W szpitalu trzymałem z córką jej dłoń. Bezskutecznie. Kurwa, czego zabrakło?!
Wykopki D
etektoryści. Jakże wąska i głęboko zakonspirowana, a jednocześnie zróżnicowana grupa! Kto nigdy o nich nie słyszał, nieprędko zrozumie, o co właściwie im chodzi. Jednakże wyobraźcie sobie, że podczas popołudniowego spaceru przez las czy łąkę spotykacie takiego osobnika. Stereotypowo powinien mieć na sobie polowy mundur w mniej lub bardziej współczesnym kamuflażu, przy pasie łopatkę saperską, z ramion winny zwisać szelki plecaka na ewentualne łupy, a w uszach tkwić słuchawki – podłączone do owej dziwnej maszynki, którą detektorysta dzierży w dłoni. Nie, to nie jest kosiarka, chociaż laik, widząc ją z daleka, mógłby tak pomyśleć. To właśnie detektor czy, jak kto woli, wykrywacz metali. Człowiek, który z takim skupieniem i zaciętością bada nim metr po metrze runo leśne, polną glebę i zarośnięte burzany, to detektorysta. Być może jest rekonstruktorem, który swą podróż przez dekady i wieki postanowił
Angelika Januszewska
wzbogacić o kontakt z wciąż oczekującą odkrycia przeszłością, być może to eksplorator uzupełniający swe odkrycia o mikroskalowe poszukiwania, a może nieco ekscentryczny kolekcjoner; albo jeszcze inna odmiana miłośnika przeszłości. Niestety! I w tej dziedzinie znajdują się hieny – rzec można: prawdziwe hieny cmentarne – przez które rozmaite instytucje często ścigają Bogu ducha winnych detektorystów, a samo poszukiwanie balansuje na granicy prawa. Jednak kto raz tego spróbował, łatwo nie odpuści. Nic to, że poszukiwania są żmudne, męczące i często po prostu ryzykowne, kiedy znalazłszy w szczerym polu jeden guzik, można, niczym etruski wróżbita, z tej niepozornej bryłki metalu wyczytać mnóstwo informacji… A potem – zaczyna się szukać dalej, by odkrywać jeszcze więcej, i historia powoli wyłania się z zapomnienia… Tego dnia pogoda zdawała się sprzyjać detektorystom. Mimo wczesnej pory słońce delikatnie przygrzewało, jednak nie był to upalny żar, bo co chwila od strony pola dął rześki wietrzyk. Bezchmurne niebo miało prawdziwie włoski kolor i gdyby nie to, że liście powoli zaczynały się ścielić u nóg, a na polach panował już względny spokój po dożynkach, można by pomyśleć, że to najpiękniejsza majowa wiosna. – Idziecie dalej? – zapytałem z nutą nadziei w głosie, łakomie spoglądając na pole.
27
opowiadania • miniatury • prozA – Nie idziemy, to pole mam załatwione z gospodarzem – mruknął Tomek, wyciągając z plecaka wykrywacz i rozkładając go. – To jak to tak? Będziemy sobie nawzajem pod łopaty wchodzić? – Ech, no tak, przecież ty pierwszy raz z nami! No, nie bój się, z pustymi rękoma tak łatwo nie wrócisz. Młody zbiera monetki – numizmatyk, Ola bierze militarkę polską i radziecką. Ciebie, tak samo jak mnie, interesują fanty niemieckie, ale jeśli cynk jest prawdziwy, to będzie tego tyle, że starczy dla nas obu. – Uśmiechnął się i nie czekając na dalsze pytania, wcisnął mi w dłoń peemerkę. – Jakby co, to będziemy w kontakcie. Koło południa wróć na obiad. – No, w porządku… – wydukałem, pomijając fakt, iż obsługiwanie peemerki przekracza moje umiejętności techniczne. – Darz dół! – rzucił Tomek i z wykrywaczem w ręce wyruszył przeczesywać z góry upatrzone pozycje. Przystaję na środku zagonu i wyciągam z plecaka wykrywacz metali. Przez dłuższą chwilkę szamocę się z żelastwem, by z kilku rurek i paru elektronicznych elementów zmontować sprawnie działający detektor. Może moja maszynka do najlepszych ani najnowszych nie należy, może ja nie jestem wytrawnym poszukiwaczem, ale bądź co bądź, zdarzyło mi się znaleźć już parę ciekawych fantów. Jednak dzisiaj, przy grzejącym słoneczku i szumiącym w tyle monotonnie lesie, ogarnia mnie błogie rozleniwienie. Odrzucam od siebie natrętne myśli o drzemiących w ziemi skarbach i spokojnie spaceruję, machając wykrywaczem na prawo i lewo bez większego przekonania. Szybko też zapadam we właściwą sobie zadumę. Wykopki to „biznes” dość niebezpieczny. Niebezpieczeństw jest wiele. Każdego roku jakiś detektorysta odchodzi do Krainy Wiecznych Poszukiwań, wysłany tam przez niespodziewanie wyorany z ziemi niewypał. Są też tacy, którzy zbytnio się zapamiętują i niebezpieczne znaleziska zabierają do domu. Tam, prędzej czy później, odwiedzą ich panowie w niebieskich mundurkach… Jeszcze inni zaliczają nieprzyjemne przygody, gubiąc się podczas poszukiwań w lesie, uciekając w popłochu przed wściekłymi tubylcami z widłami albo spotykając w lesie wilki czy niedźwiedzie. Poszukiwacze, którzy nieopatrznie zapuszczają się w tereny Gór Sowich, mogą zostać wyeliminowani przez legendarnych, nieuchwytnych strażników hitlerowskich sztolni „Riese”. Czasem zdarza się, że ktoś rozkopie stanowisko archeologiczne czy rezerwat rzadkiego gatunku – za co zazwyczaj odbywa podróż w błyszczących bransoletkach połączonych łańcuszkiem. Ech… Ciężki „biznes”… A ja chodzę po polu, machając detektorem bez żadnego rezultatu, i brak jakiegokolwiek niebezpieczeństwa na horyzoncie. Nie ma nawet fałszywego alarmu, który przynajmniej podniósłby nieco ciśnienie. Drzewa zagajnika graniczącego z polem gną się na wietrze, który w szaleńczych porywach targa ich gałęziami. Szumią tak, jak UKŁADAMY
u k ł a d a m y
28
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
szumiały siedemdziesiąt lat temu… Mogłyby mi sporo opowiedzieć. Podchodzę do zagajnika – nie wiem, czemu mam nadzieję, że uchyli mi rąbka jednej ze swych tajemnic. W cieniu drzew da się dostrzec przysypane piachem, zarośnięte resztki rowu. Jego kształt coś mi przypomina. – Schnell, schnell, schnell! – wydzierał się jak opętany żołnierz w mundurze oberscharführera. Mundur był brudny i potargany, twarz żołnierza zarośnięta, wykrzywiona głębokim grymasem strachu, desperacji i zaciętości. Gestem ręki ponaglił drużynę biegnącą skokami przez zagajnik. – Klaus! – Młody fähnrich w bluzie maskującej wskoczył do okopu i klepnął go w ramię. – Was? – Oberscharführer nie spuszczał z oka drużyny w zagajniku. – Idą od strony lasu! – fähnrich starał się przekrzyczeć karabin maszynowy co chwilę prujący seriami w pole. Tuż za ich plecami kilku żołnierzy przedzierającej się przez zagajnik drużyny wpadło do okopu i od razu zaczęło przeładowywać broń. Oberscharführer odwrócił się. Widać było, że pobladł i nie wie, co właściwie powiedzieć. Pustym wzrokiem wpatrywał się w twarz towarzysza – przeciętą grubą wstęgą na wpół zakrzepłej krwi. Kula weszła u nasady nosa i wyszła policzkiem, zapewne przestrzeliwując zatoki, ale nie wyrządziła większej szkody fähnrichowi. – Klaus! Co z tobą? Powiedz coś! – Co?… Nic. Nie wytrzymamy… Znajdź sanitariusza, niech cię ktoś opatrzy. – Nie teraz, to drobnostka. Musimy się wycofać, przebić, cokolwiek! – gorączkował się fähnrich. – Nie da rady. – Oberscharführer przygryzł wargi. Strach sprowadził na niego niecodzienny spokój. – Mamy odciętą drogę ucieczki.
– Tamtych jest jeszcze więcej! Klaus, musimy coś zrobić, wystrzelają nas jak kaczki… – Nie wystrzelają, pójdziemy do niewoli. – Oberscharführer mówił spokojnym, ale zimnym, apatycznym głosem. – Ja nie pójdę do niewoli! – ryknął wściekle fähnrich. – Po moim trupie! Zresztą, oni nie biorą do niewoli! Nie takich jak ty! – Idioto! – Oberscharführer uderzył fähnricha otwartą dłonią w twarz, aż głowa młodego odskoczyła do tyłu. – Głupi! Pójdziesz do niewoli, a potem wrócisz do domu! Masz do czego wracać, nie zostaniesz tutaj! Fähnrich poczerwieniał ze złości, ale uspokoił się nieco. – A jeśli oni pójdą naprzód i nie zostanie już nic?… I nie będzie do czego wracać?… – szepnął i wyskoczył z okopu. Oberscharführer milczał, ale po chwili krzyknął w ślad za nim: – A Rosemarie?! Nagle z zadumy wyrywa mnie sygnał. Długi i wyraźny. Coś jest! Coś znalazłem! Czyżby w końcu mi się poszczęściło? Sprawdzam jeszcze raz. Wykrywacz piszczy, gdy macham cewką w powietrzu, wzdłuż bruzdy ziemi. Wygląda na to, że znalazłem coś długiego na prawie dwa metry – choć sygnał nie jest ciągły, jednostajny… Może to kilka przedmiotów? Nie ma się co dłużej zastanawiać. Saperka w dłoń i do roboty! Mam tylko nadzieję, że nie wykopię zardzewiałego pługa czy kawałka brony. – Herr fähnrich! Wycofują się! – krzyknął któryś z żołnierzy. – A jednak! Gott mit uns, chłopcy! – Fähnrich uśmiechnął się dziarsko do swych żołnierzy. – Wittmann, Wehrwitz i Steiner na zmianę do karabinu maszynowego! Chłopcy, zbierać się, zbierać całe oporządzenie! Gdzie sanitariusze? – Fähnrich krzątał się wśród swoich, wydając rozkazy, oglądając pole i okolicę. – Hans!
– Kogo ja widzę?! – Fähnrich ze zdumieniem spojrzał na stojącego nad okopem oberscharführera. – I co, negocjowałeś już warunki poddania? – warknął z pogardą. – Hans, nie wygłupiaj się, idioto! Chodzi o oddział majora Wischa… – Co z nim? Nadchodzi nam z pomocą? – Fähnrich spojrzał z nadzieją. – Nie. On już nie istnieje. Zostaliśmy sami. Odcięci. – Oczy oberscharführera błyszczały szaleńczą gorączką. – Będzie dobrze, jeśli uda nam się jakimś cudem przedrzeć do reszty pułku. Fähnrich zamarł. – Żartujesz? – Nie żartuję. Teraz możemy już tyl… Słowa oberscharführera utonęły w huku, który nagle ich ogłuszył. Wokół rozprysły się grudki ziemi, w powietrze wzbiły drzazgi wyrwanych z korzeniami drzew. Ktoś tuż obok krzyczał, ktoś jęczał ranny. Piekło stanęło otworem. Fähnrich nie słyszał nic. Upłynęła chwila, nim zdał sobie sprawę, że leży na ziemi, a wokół poniewierają się jakieś krwawe strzępy. Spostrzegł coś, co wyglądało na oderwaną od ciała dłoń; obok, na skraju okopu rozlewały się czyjeś trzewia. Wstał, lecz niemal natychmiast podmuch kolejnego wybuchu ponownie przygniótł go do ziemi. W uszach piszczało coś niemiłosiernie, ale to oznaczało, że słuch wraca. Rozejrzał się tylko po to, by stwierdzić, że jego oddział właśnie przestaje istnieć. – Zurück! Zurück! Do lasu!! – zawył, w ogóle nie kontrolując głosu. Próbował uklęknąć, ale kolana rozjeżdżały mu się jak na lodzie. Nie poczuł nawet, gdy czyjeś ramiona uniosły go i pociągnęły w stronę lasu. Po prostu nastała ciemność. Ciężko wbić łopatkę w wysuszoną słońcem, ubitą ziemię, nawet jeśli wspomaga się podkutymi wojskowymi butami. Po kilkunastu minutach kopania mam przed sobą jedynie mały dołek, wyglądający jak dziura wykopana w piaskownicy. Kopię dalej, a pot ciurkiem spływa mi po plecach. Ręce zaczynają mdleć, a mięśnie niemiłosiernie pieką – nigdy nie miałem zbyt dobrej kondycji. Mam przed sobą dół głębokości niespełna pół metra. Jeszcze trochę, trochę głębiej… – Herr fähnrich! Żyjecie? Z razu nie poznał pochylającej się nad nim twarzy. Jakiś żołnierz… Skądś poznaje ten mundur, tę szarozieloną bluzę, charakterystyczny kształt hełmu… Jaka to armia? I w ogóle – co się dzieje, gdzie jest? Co właściwie do niego mówią? – Hans, wstawaj, nie wygłupiaj się! – Oberscharführer wcisnął mu manierkę w dłoń. – Nie mamy czasu!
29
opowiadania • miniatury • prozA – Sytuacja?… – Wzięli nas w dwa ognie. Musimy przedrzeć się na północ – powoli, z namysłem nakreślał oberscharführer. – Herr Gott! Idą! – okrzyk przerażenia wyrwał się z czyjegoś gardła i momentalnie poderwał na nogi wszystkich żołnierzy, którzy go słyszeli. – Skąd?! – spytał oberscharführer, ale odpowiedź zagłuszyła seria z karabinu maszynowego. Teraz, gdy stawka była wysoka jak nigdy, bo szło przecież o ich życie, a jednocześnie tak niska, bo przecież nie mogli już zmienić losu wojny – nikt nie czekał na rozkazy. Fähnrich poderwał się z ziemi, chwycił leżącego obok MP-40 i nie oglądając się na oberscharführera, pobiegł do swych żołnierzy. Saperka zazgrzytała o metal i zatrzymała się. Zamieram. Jeśli to pocisk? Jeśli, kopiąc nieostrożnie, uszkodziłem zapalnik? Odczekuję chwilę z walącym sercem, ale żaden wybuch nie następuje. Wciskam więc łopatkę w ziemię jeszcze raz, wygarniając okruchy ziemi i starając odsłonić to, co wykopałem. W dole przede mną trudno dostrzec coś konkretnego – grudy gliny oblepiają znalezisko, maskując jego kształt, jednak wprawne oko spostrzeże drobinki rdzy i nietypowy kształt glinianej bryły. A więc jest! Wbijam ostrze saperki, by oddzielić mój skarb od podłoża. Rozlega się niespodziewane, dziwne chrupnięcie, od którego dreszcze przebiegają mi po plecach, ale oto już trzymam świeżo wykopany fant w rękach. Kładę go przed sobą, kucam przy nim i delikatnie opukuję saperką, by pozbyć się nadmiaru gliny. Cóż to jest? Hełm. Brud, ziemia i rdza skrywają szczegóły, nie wiem więc, jaki to wzór, ale wyraźnie widać charakterystyczny kształt niemieckiego hełmu. I coś jeszcze. – O jasne bogi! – z okrzykiem przerażenia, jak oparzony, wyrzucam hełm. Ręce mi się trzęsą, kolana są jak z waty. Głęboko oddycham dla uspokojenia. Nic się nie stało, po prostu się tego nie spodziewałem. Chwytam peemerkę i wytężam cały swój zmysł techniczny, by skontaktować się z resztą towarzystwa. – Tomku, słyszysz mnie? – Naciskam po kolei wszystkie przyciski i wreszcie słyszę upragnioną odpowiedź: – Słyszę, odbiór! – Pod zagajnikiem znalazłem coś ciekawego, chodź! – Okej, zaraz tam będę. Bez odbioru. – W głosie Tomka nie czuć było nawet grama zainteresowania, ale wydaje mi się, że specjalnie silił się na obojętność, by nie okazać, że zazdrości mi znaleziska. – No, no, ładnie. Chyba podzielisz się z kolegą? – Tomek wbił łakomy wzrok w wykopaną przeze mnie dziurę. – Czym się mam podzielić? – Skarbami, które znalazłeś. Hełm, empik, puszka na maskę. UKŁADAMY
u k ł a d a m y
30
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Widzę, że nawet ładownice się zachowały! I… Zaraz, zaraz, to chyba będzie Kisernes Kreuz! Otworzyłem usta, by coś powiedzieć, ale nie bardzo wiedziałem, co rzec. Przysiadłem na wystającym z ziemi kamieniu i milczałem. Tak, znalezisko piękne, istny skarb. Szkoda tylko, że Tomek zapomniał o jednym. Całe to oporządzenie ciągle miał na sobie żołnierz. Żołnierz leżący tutaj od prawie siedemdziesięciu lat… Wyraźny sygnał detektora pochodził od broni i całego żelastwa, które było elementami jego rynsztunku. Owo dziwne chrupnięcie, kiedy wyjmowałem z ziemi hełm, to chrzęst pękających kręgów szyjnych… Tomek nachylił się nad dziurą, wyciągnął rękę, przez strzępy zetlałego sukna zanurzył dłoń pomiędzy połamane, pokryte gliną żebra i chwycił leżącą między nimi grudkę rdzy. – Tak, to Krzyż Żelazny! Hmm, za wiele nie widać, ale jak się go odczyści… Będzie cacuszko! – zachwycił się. – Człowieku, odłóż to! Czyś ty hiena cmentarna? – Wstałem z kamienia, czując, jak krew burzy mi się w żyłach. – Hiena cmentarna? Przecież to nie cmentarz! – Tomek był wyraźnie zdziwiony. – To nie gra roli, odłóż to! – O co ci chodzi?! Nie chcesz się dzielić, to nie, po prostu powiedz. – Spojrzał na mnie z pogardą, podrzucając w dłoni rdzawą grudkę. – Żartujesz sobie? To nie o to chodzi! Przecież ten tutaj to też człowiek! Też czuł i żył! A ty go chcesz okraść i zakopać jak psa! – wypaliłem jednym tchem, powoli tracąc panowanie nad sobą. – Pff! – Tomek skwitował całą sprawę. – Słuchaj, jak ma nieśmiertelnik, to możesz się bawić z Czerwonym Krzyżem, samarytaninie – zarechotał. Nieśmiertelnik! To jest myśl! Nie wdając się z nim dłużej w dyskusje, pochyliłem się nad dołem. Gdzie szukać nieśmiertelnika? Nosili je zawieszone na szyi, pod bluzą –
powinien więc być teraz w okolicy mostka albo między żebrami. Przełamałem wrodzoną wrażliwość oraz obrzydzenie i czując, jak coś przewraca mi się w żołądku, zacząłem przetrząsać oporządzenie żołnierza oraz ziemię wokół szczątków. Starałem się zablokować zabobonny nieco strach przed trupim jadem i jeszcze bardziej irracjonalne lęki przed duchami. Nagle wyczułem pod palcami oczekiwany kształt – cienką owalną blaszkę. – Jest! – Jest? – mruknął nieco rozczarowany Tomek. – Pokaż. Zerwałem poplątaną, zetlałą dratwę, na której wisiał nieśmiertelnik, wydobyłem go na światło dzienne i… oniemiałem. – Ha! – krzyknął Tomek. – Ale numer! – Tego jeszcze nie widziałem – szepnąłem. Kula, która zabiła tego żołnierza, przeszła przez nieśmiertelnik, na samym środku przebijając go na wylot. Blaszka, z której nie można odczytać żadnej informacji, była zupełnie bezużyteczna. – No to już go sobie zidentyfikowałeś – syknął Tomek przez zęby; nie bez satysfakcji. – Dzielisz się czy nie? – Niczym się nie dzielę, zakopię go tak, jak jest. – Aha, czyli hełm i krzyż zostawiasz? – ucieszył się Tomek. – Nie! – Wyrwałem mu z dłoni krzyż i wraz z nieśmiertelnikiem położyłem na dnie wykopu. Następnie sięgnąłem po hełm, w którym nadal tkwiła czaszka… Widać było ranę wlotową po kuli u nasady nosa i wylotową poniżej oczodołu, na kości policzkowej, ale nie było to chyba śmiertelne trafienie. – Te, Hamlet! – warknął Tomek. – Jak już nie chcesz się dzielić, to przynajmniej się streszczaj, wypadałoby wreszcie iść na obiad. – Idź sam. Ja mu jeszcze krzyżyk postawię – zbyłem go, kładąc hełm w miejscu, gdzie powinna znajdować się głowa żołnierza.
Chwyciłem za saperkę i zacząłem przysypywać z powrotem swoje znalezisko. Kątem oka spostrzegłem, jak Tomek odchodzi w tym samym kierunku, z którego przyszedł. Zakopanie dołu zajęło mi znacznie mniej czasu niż wykopanie go. Z dwóch grubych gałęzi, odrąbanych saperką od powalonej przez wicher brzozy, zrobiłem krzyż. Przymocowałem ramiona kawałkiem paracordowej linki, którą akurat znalazłem w kieszeni, i wbiłem go w ziemię u „wezgłowia” wojennej mogiły. – No i mówię wam, wykopał soldata! – Tomek niemal zachłysnął się piwem, obrazowo opisując towarzyszom moją przygodę. – Soldata mówisz? – zaciekawił się Młody. – Soldata, jakbyś go z posterunku zdjął. Tylko taki trochę… zdefasonowany był. – Towarzystwo wybuchnęło śmiechem. – Gdzie go masz? – Ola spojrzała na mnie zdumiona. – Nigdzie. Co, miałem żołnierza wziąć? – Właśnie to chciałem wam powiedzieć – wtrącił się Tomek. – Że ten pajac zakopał go razem z całym szpejem. Z dobrymi paroma tysiącami! – zaszlochał teatralnie. – Tysiącami czego? – nie zrozumiałem. – Tysiącami nowych złotych polskich, idioto! Gdybyś to odczyścił, to sam hełm puściłbyś za parę stówek! A ten Krzyż Żelazny? A puszkę? Maskę? Bagnet? – Lepiej zakopać, niż gdyby miał cię potem po nocach straszyć, co? – Ola puściła do mnie oko. – Mnie jakoś nic nie straszy! – burknął Tomek. – Chyba że rzeczywiście ty taki strachliwy jesteś? Milczałem. Towarzystwo, z początku zaciekawione, prędko znalazło sobie kolejny temat. Co chwila ktoś dokładał do ogniska, co chwila ubywały też kolejne butelki spod namiotowego tropiku. Na niebie nie było już śladu słońca, jedynie gwiazdy były widoczne tak wspaniale, jak jest to możliwe tylko daleko, daleko od świateł miasta. Oczy powoli zaczynały mi się zamykać, w żyłach rozlewała się alkoholowa niemoc. – A ty gdzie? – Młody podniósł głowę i spojrzał na Tomka, który, choć porządnie się zataczał, chwycił plecak i szykował się do wyjścia. – Do wsi, do sklepu. Piwo się skończyło – wybełkotał Tomek. – Tu nie ma sklepu. A w ogóle widziałeś gdzieś we wsi całodobowy sklep? – Jak nie ma, to pójdę do tego miasteczka, które mijaliśmy. – Tomek nie dawał za wygraną. – To idź – skapitulował Młody. – To idę. – Puścisz go samego? – przestraszyła się Ola. – A co ja? Jego niańka? – Po co ci ta saperka? – zdążyłem jeszcze krzyknąć za oddalającym
31
opowiadania • miniatury • prozA się Tomkiem, gdy dojrzałem łopatkę zawieszoną przy jego pasie. – Do samoobrony! – odkrzyknął i zniknął w zaroślach. Wkrótce wieczorny chłód, brak kolejnych butelek pod tropikiem i zmęczenie po dniu ciężkich poszukiwań zmusiły nas do zakończenia imprezy i udania się na spoczynek. Co prawda Ola, poczuwająca się nieco do matkowania nam, czekała jakiś czas na Tomka, ale i ją wkrótce zmógł sen. Jednak nim zdążyłem porządnie wpaść w objęcia Morfeusza, wybudziła mnie nagła i niecierpiąca zwłoki potrzeba. Tylko dzięki silnej woli wygrzebałem się jakoś ze śpiwora, po długiej szarpaninie odpiąłem namiot, nałożyłem glany, nie zawiązując nawet sznurówek, i ruszyłem w las. Gdzie właściwie szedłem? Nie wiem. Po prostu kierował mną jakiś ludzki odruch, by nie oddawać się mikcji w miejscu spania i jedzenia. Przedarłem się przez krzaki na granicy polanki, na której był rozbity nasz namiot, przeszedłem parę kroków ścieżką wydeptaną w runie leśnym i nagle spektakularnie runąłem kilka metrów w dół ze stromej skarpy. Nawet nie zdążyłem krzyknąć, gdy spadając, kilkakrotnie się okręciłem, odbiłem od paru kamieni i wylądowałem na rozświetlonej blaskiem księżyca lewadzie. – Dlaczego? – wychrypiałem tylko, czując, że rano będę miał feerię siniaków na całym ciele, a potem zapewne zapadłbym w pijacki sen, gdyby nie to, że wyraźnie zobaczyłem kogoś stojącego nie dalej jak metr ode mnie. – Tomek, to ty? – spytałem konspiracyjnym szeptem. Nie odpowiedział, ale wiedziałem już, że to nie może być Tomek. Mój inteligentny inaczej kolega miał na sobie współczesny polowy mundur i plecak na ramieniu, a ten, kto stał przede mną… Poczułem, jak włosy stają mi dęba, w mgnieniu oka zerwałem się i nie czekając na odpowiedź mężczyzny, przypuściłem szturm na skarpę. Niestety. Niezasznurowane buty mnie uziemiły. Staczając się ze skarpy wprost do nóg nieznajomego, mogłem mieć tylko nadzieję, że nie jest seryjnym mordercą. Ani, co gorsza, tym, o czym właśnie szeptała mi moja wybujała wyobraźnia. Milczałem, czując, jak serce podchodzi mi do gardła, i czekałem na dalszy rozwój sytuacji. Osobnik stał nieruchomo i także milczał. Ostrożnie zbierałem się z ziemi, nie chcąc wykonać żadnego gwałtownego ruchu. Polskie spodnie wojskowe wz. 93 mają na prawej nogawce specjalną kieszeń na nóż. Sięgnąłem do niej tak, by nie zauważył tego nieznajomy. Na szczęście nie była pusta. W razie czego będę miał szansę obrony. – Przepraszam – zagadnąłem, jak potrafiłem najgrzeczniej, by przerwać tę dziwną sytuację. Jakbym pytał kogoś o drogę do muzeum, a nie odzywał się do potencjalnego mordercy w środku nocy w lesie. Nieznajomy nie odezwał się, ale podniósł głowę, przechylając ją nieco na bok, i wbił we mnie przenikliwe spojrzenie lśniących w świetle gwiazd oczu. Od tego spojrzenia dreszcze przebiegły UKŁADAMY
u k ł a d a m y
32
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
mi po plecach. Miałem ochotę uciekać jak najdalej stąd, ale nogi wrosły mi w ziemię – zresztą i tak pewnie zaraz zaliczyłbym kolejne bliskie spotkanie z glebą. – Ktoś ty? – warknął obcy. Jego głos brzmiał dziwnie głucho, nie wzbudzał echa, nie burzył leśnej ciszy. – Ja? Ja stamtąd… – zająknąłem się, wskazując na szczyt skarpy. – Namiot mamy rozbity… – Nie pytam skąd, tylko kto. – Nieznajomy mówił głosem zimnym, pozbawionym emocji. Przy tym niemal w ogóle się nie poruszał. – Ja jestem… eksplorator. Ze stowarzyszenia takiego… Zajmuję się trochę historią… – język mi się plątał. Nie bardzo wiedziałem, co w ogóle myśleć o tym dziwnym typie, który w środku nocy urządzał mi przesłuchanie na leśnej lewadzie. Nie miałem jednak warunków do ucieczki, więc postanowiłem przynajmniej go nie rozdrażnić. – Eksplorator? Ubrany jesteś jak żołnierz – syknął podejrzliwie. – Nie jestem żołnierzem. – Postarałem się, by mój głos brzmiał jak najbardziej niewinnie i przekonująco. – Co tutaj robisz? – dociekał dalej nieznajomy. – Nic takiego – wypaliłem nieco za szybko. – Interesuję się historią. Chodziłem trochę po polu z kolegami, oglądaliśmy teren i kopaliśmy w ziemi… Nic szkodliwego. – Głos trochę mi się łamał, ale usiłowałem zagrać grzecznego historyka-amatora i w niczym nie podpaść. – To ty zrobiłeś? – zapytał. – Co? – nie zrozumiałem. – Chodź, pokażę ci. – Skinął na mnie dłonią i ruszył pod górę. Błyskawicznie wcisnąłem sznurówki do butów i zacząłem wspinać się w ślad za nim, chociaż resztki zdrowego rozsądku szeptały mi, że robię głupotę. Może on chce zaciągnąć mnie w krzaki, a potem zabić albo… brr! Coś jednak kusiło mnie,
by iść za nim. No i oczywiście – bałem się sprzeciwić. Było w nim coś dziwnego. Głos stanowczy, niecierpiący sprzeciwu, spojrzenie władcze. Nawet na jasnej od gwiazd i księżyca lewadzie nie widziałem dobrze jego sylwetki – tylko oczy błyskały, gdy strzelał nimi wokoło. Wydawało mi się, że ma na sobie hełm i polową „panterkę”, ale to musiał być już wytwór mojej wyobraźni. Weszliśmy na szczyt skarpy i ruszyliśmy leśną ścieżką w stronę pola. – Nazywasz się jakoś? – Nieznajomy zmierzył mnie wzrokiem, ale pogarda w jego głosie była już znacznie mniej wyczuwalna niż wcześniej. – Tak – odpowiedziałem zaskoczony. – No? – Mężczyzna prychnął jakby chłodnym śmiechem. – Janek. – A nazwisko masz? – dociekał. – Mam. Kwaśny. – Polak? – stwierdził z lekkim zdumieniem, jakby było w tym fakcie coś dziwnego. – A pan się nazywa? – zebrałem się na odwagę i teraz ja zadałem pytanie. – Hans. – Bez nazwiska? I po niemiecku? – zdziwiłem się. – Po co ci to wiedzieć? – spławił mnie. Wyszliśmy z lasu na pole. Nieznajomy kierował się w stronę zagajnika – tego, pod którym dziś, a właściwie już wczoraj, kopałem. Dalszą drogę przebyliśmy w całkowitym milczeniu. – To tutaj. – Wskazał dłonią miejsce, gdzie znalazłem „skarb”. Wyglądało zupełnie inaczej, niż kiedy je opuszczałem. Krzyż, który zrobiłem, leżał skrzywiony w zarośniętym okopie na skraju zagajnika. Mogiłę ktoś rozkopał i nie licząc się wcale z szacunkiem dla zmarłego, wywlókł część kości na pole. Czaszka leżała odrzucona kilka kroków dalej, odarta z hełmu. Szkielet w mogile ktoś przewrócił na bok i zdarł z niego większość żołnierskiego oporządzenia. – To ty zrobiłeś? – odezwał się nieznajomy.
– Nie… Ale chyba wiem kto. – Przygryzłem wargę na wspomnienie Tomka wychodzącego z saperką przy pasie. Mężczyzna westchnął ciężko i tak jakoś… boleśnie. Podparł głowę dłonią. – No nic. Skoro mówisz, że to nie ty… – Wydaje mi się, że to po części moja wina. Ja to naprawię. A rano przyniosę wszystko, co ta hiena zabrała. Nie czekałem na odpowiedź. Po prostu czułem się winny to temu żołnierzowi – skoro nieświadomie rozkopałem mogiłę, a potem na dokładkę pokazałem ją Tomkowi. Zagryzłem zęby i starając się zapomnieć o strachu i obrzydzeniu, ułożyłem szkielet w grobie tak, jak leżał poprzednio. Chodziłem po polu, znosząc rozrzucone kości z powrotem do dołu. Nieznajomy stał nad mogiłą i patrzył na mnie w lekkim szoku. – Dlaczego to robisz? – zapytał mnie, zdumiony. – Jesteś Polakiem, a przecież widzisz, że to Niemiec. – Przecież to nie gra roli… – Nie robi to dla ciebie różnicy? – W głosie mężczyzny wreszcie wyczułem jakieś emocje. – To żołnierz. Szacunek należy się każdemu mundurowi. Każdemu żołnierzowi. – Nawet najeźdźcy? – zdziwił się. – Przecież to nie SS-man. Musiał iść to wojska, więc szedł. Może nawet chciał, ale niekoniecznie był nazistą – wyjaśniłem. – No tak. Ale nie spodziewałem się takich słów z twoich ust… – Pierwszego listopada palę świeczki Rosjanom pochowanym w moim mieście. Nie przeszkadza mi to obchodzić święta 11 listopada. Przecież wszyscy to ludzie. Skończyłem znosić kości do mogiły. Chwyciłem jeszcze tylko czaszkę żołnierza. – Musiało boleć… – Wskazałem ślady po kuli, nim włożyłem kość do grobu. – Nie… Raczej nie. – Jego głos niespodziewanie zadrgał. – To dziwne, że pochowali go w takim miejscu. – To dziwne, że go w ogóle pochowali. Wiesz, ilu ich leży na tym polu, przykrytych tylko pyłem nanoszonym przez wiatr, kolejnymi bruzdami zaorywanej ziemi? A temu wykopali byle jaką, ale jednak, mogiłę… – Dlaczego akurat jemu? – zapytałem, zdumiony nieco wiedzą nieznajomego. – Może dlatego, że był fähnrichem? – odpowiedział. – Skąd wiesz? – Spójrz na jego mundur – zaśmiał się. – A myślałeś, że skąd wiem? Rosnące we mnie od jakiegoś czasu napięcie gwałtownie opadło. Głupio było przyznawać się przed samym sobą, ale przez chwilę naprawdę myślałem, że mój tajemniczy towarzysz mógł czerpać
33
opowiadania • miniatury • prozA wiedzę o tym z innych – nieco bardziej „naocznych” – źródeł. Zszedłem do okopu, by podnieść krzyż, i po raz trzeci tej nocy wylądowałem twarzą na ziemi. W nocnej ciszy coś metalicznie zabrzęczało. – Żyjesz? – zaniepokoił się nieznajomy. – Tak. I chyba znalazłem zguby. Na dnie okopu leżało wszystko, co hiena miała zamiar zrabować. Wygarnąłem na powierzchnię oblepione gliną pordzewiałe oporządzenie i zacząłem składać je w mogile – mniej więcej w tych miejscach, gdzie powinno się znajdować. Puszka na maskę – do boku. Bagnet – przy pasie… – Ciekawi mnie, dlaczego ta hiena cmentarna to zostawiła – pomyślałem na głos. – Może coś go postraszyło? – uśmiechnął się mężczyzna. – Przydałoby się! Został już tylko hełm. Gdy go chwyciłem, z wnętrza wypadła przestrzelona blaszka identyfikacyjna. – Paskudne trafienie – skrzywił się nieznajomy, biorąc ją do ręki. – Nawet na filmach takiego nie widziałem. – Filmy? Życie pisze znacznie ciekawsze scenariusze. Włożyłem czaszkę do hełmu i położyłem w mogile. Nieznajomy podał mi nieśmiertelnik. – Weź go. Jestem pewien, że on – wskazał na szkielet – nie miałby nic przeciwko. A ty będziesz miał pamiątkę… historyku. – Głos mężczyzny wypogodził się nieco. – Nie powinienem… – Weź. – Włożył mi blaszkę do kieszeni bluzy. – Dasz radę go zakopać? – Nie mam łopaty, ale z zakopywaniem poradzę sobie jakoś rękoma. Pół godziny później wbiłem krzyż na mogile. Nieznajomy przestał mi się wydawać tak straszny, jak wtedy, gdy spotkałem go w lesie. Nadal jednak nie wiedziałem, kim właściwie jest i co tu robi. – Chyba czas już na mnie – zacząłem nieśmiało. – Co? Ach, tak. – Widocznie wyrwałem go z zadumy. – Dziękuję ci. Dziękuję. Wracaj już, Janku. – Te! – Poczułem, jak ktoś szturcha mnie w ramię. – Zamierzasz dzisiaj wstawać? – Nie, Olu, daj mi spać – wychrypiałem nieprzytomnie i nakryłem głowę śpiworem. – Wstawaj! Koniec spania, trzeba się zbierać! – niecierpliwiła się dziewczyna. – Zbierać? Już? – Chyba „dopiero”! Sięgnąłem po telefon. Zegarek na wyświetlaczu potwierdził jej UKŁADAMY
u k ł a d a m y
34
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
słowa. Zrezygnowany, wywlokłem się z namiotu. Słońce stało już wysoko na niebie. – O ludzie… – Z trudem otworzyłem butelkę wody i siadłem przy wygaszonym ognisku, usiłując zebrać myśli. – Co, nie wyspałeś się? – zagadnął Młody. – Nic dziwnego, w środku nocy słyszałem, jak przechodziłeś koło namiotów i gadałeś sam do siebie. – Sam do siebie? Nie jestem wariatem! – zaprotestowałem, ale nie czułem się jeszcze wystarczająco na siłach, by opowiadać im o nocnej przygodzie. – A gdzie Tomek? – Ogarnąłem wzrokiem obozowisko i spostrzegłem, że brakuje jego samochodu. – Zebrał się skoro świt i pojechał, nawet nie powiedział, o co chodzi. No tak. Już w nocy zauważyłem, że musiało stać się z nim coś dziwnego. Nagłe nawrócenie? Delirium? Wstałem od ogniska i chwiejnym krokiem, by się rozbudzić, ruszyłem na krótki spacer. Już z dala widziałem krzyż na polu. Coś mi się przypomniało. W kieszeni bluzy namacałem blaszkę nieśmiertelnika. Podszedłem bliżej grobu, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Wszystko było dokładnie tak, jak wtedy, gdy zostawiłem miejsce pochówku w nocy. Nawet ślady butów wyraźnie odcisnęły się w mokrej glebie tam, gdzie staliśmy z nieznajomym. Ślady jednej pary butów…
tekst konkursowy Tomasz Przyłucki
Terra incognita S
zli. Szur, szur, szur, lewa, prawa. Każdy krok ze skrzypnięciem wdzierał się w podłoże – to śnieg tak dźwięcznie protestował. Wicher podrywał drobiny lodu, przesuwał falami tych drobin po bieli. I wył nieustannie, niemożliwie – niegościnnie przeganiał z miejsca na miejsce, gdy oni szli. Lewa, prawa, prawa, lewa. Nierówny rytm marszu gnał grupkę do przodu, w biel – a ta była na nich obojętna i… zimna. Szedł i on, Antoni. Miał szczęście, że w środku. Po lewej Leon, po prawej Jan, a on w środku, on, Antoni. W lewą i prawą rękę nieco cieplej, gdy tamci idą obok, bo wszyscy ściśnięci ramionami, człowiek przy człowieku. Lecz wcale nie raźniej, bo głodno. A gdy żołądek ssie, to nie myśli się o kompanach. Tylko o jedzeniu. I cieple. A wicher dął. Wplatał w warkocze podmuchów śniegowe i lodowe drobiny, zawiewał nimi ludzi, zawiewał nimi cherlawe drzewka, zawiewał też horyzont. I nic nie było widać – tylko jasność, znaczy biel. Zaspa z zaspą jakby tańczyła, tak jedną z drugą zamieć łączyła – bo
jak dmuchnie, to śnieg z nieba leci nie pionowo, a poziomo; tak właśnie to wyglądało, jakby zaspy za ręce się chwytały, jedna, druga, trzecia i kolejne… Złudzenie tworzyło teatr, w którym zaspy w krąg się splatały. I tańczyły. Nieustanny ruch białych płatków, twardych drobin lodu. Wirująca biel zaciskającego się kręgu. Zamieć. Światło. Światło! Leon wyciągnął dłoń, Jan machnął ręką – nic nie mówili, a jedynie pokazali. Tak już jest w tym mrozie, że lepiej ruszyć kończyną, coś wskazać, bo to zawsze cieplej niż gębę otwierać. Światełko co jakiś czas mrugało na horyzoncie. Jak do zagubionych rozbitków, jak do dusz przechodzących przez ciemny tunel życia. Ruszyli.
35
opowiadania • miniatury • prozA
Szur, szur, lewa, prawa. Szli. Wiatr zawiewał, nogi podcinał, ale światełko nadziei wyciągało na powierzchnię i trzymało za ręce. Wszystkie ręce żywych. Bo był z nimi i czwarty, był i piąty. Józef i Stanisław. Byli. Trzy dni wcześniej – przed nocą jeszcze, a zarazem tego tygodnia, w którym wyrwali się z uwięzionego wśród lodów statku – natknęli się na niedźwiedzia. Była biel. I ryk, straszliwa siła, krzyki, jęki, ujadania, ryk, ryk, strzały, chmury prochu, krew. Dużo czerwieni na bieli. Śmierć przyszła, bo niedźwiedź czuł własny głód. A też terytorium należało do niego. Uciekli jedynie we trzech… A wcześniej było nawet więcej ludzi. Marynarze i badacze. Cały statek. Przedzierali się przez morze i kry, wspólnie. Aż w końcu utknęli, lód przed nimi rozdzielić się nie chciał, więc rozdzielili się ludzie. Jedni zostali, by porąbać statek, zbudować z niego chatę i, polując na foki, przeczekać do wiosny, inni ruszyli szukać pomocy albo ucieczki z lodowego piekła. Inni – znaczy: Leon, Jan, Józef, Stanisław i Antoni. Nie chcieli czekać biernie na śmierć, na zimę w pełnej swej krasie. Sądzili, że ludzie, którzy zostali, są skazani na zamarznięcie. Zima tu trwa czasem więcej niż pół roku – teraz wcześniej przyszła, zaskoczyła ich. Szli. Szur, szur, noga za nogą się wlekła. Rytmu marszu się nie trzymali, ale za to nadziei. Mocno, całym sercem ją chwytali. Ale nie wiedzieli, że nadzieja to mniej niż szansa. Światło! Wiatr zawiewał, a daleki błysk wyrwał Antoniego z rozmyślań. Mrugnął do niego niczym iskierka w żarzącym się węgielku. Ciepłym węgielku… Okrył się szczelniej podbijaną futrem kurtą i przyspieszył kroku. Przyspieszyli i towarzysze.
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
36
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Amunicji nie zostało im wiele. Ot – strzelba tylko, po garści prochu i kul. Żaden straszak na niedźwiedzia, który broni nie zna i grzmotów strzelb się nie boi. Dlatego uciekli, a dwóch odeszło. Teraz szli, szli przed siebie, poprzez wiatr i lodowe mgiełki. A gdzieś tam daleko, na horyzoncie, migało do nich światełko przez chmury zawiei. Nogi w śnieg się zapadały, lecz pomagali sobie. Bo to cieplej, gdy ktoś obok idzie. I bezpieczniej. Jeść i tak już nie było czego, to i dzielić nie szkoda. Zapasy przepadły, gdy biały miś… Antoni uśmiechnął się do siebie, przewrotnie. Strach mniejszy, gdy tak się wspomnienie nazywa. Będzie myślał i mówił: miś, biały miś. A krew na śniegu to jak daleka ojczyzna. Tak właśnie będzie pamiętał te wydarzenia, jeśli dojdzie, jeśli teraz nie umrze. Wiatr wiał to z północy, to z południa. Właściwie nie wiedzieli, słońce w swojej krótkiej wędrówce nad horyzontem ukrywało się za wszędobylską lodową mgiełką. Świat był tak biały, tak rozmazany. I niepewny – zupełnie jak światło na horyzoncie. W przeciwieństwie do Leona i Jana Antoni nie był marynarzem, a głupcem, który zaciągnął się na łajbę, by towarzyszyć wyprawie badawczej do terra incognita. Nowa Ziemia, terra nova – a cóż w niej do odkrycia nowego? Ziemia jak wszędzie, tylko zimno, taka to terra mortis. Lecz płacili sowicie, pieniądz nie patrzy, czy nowe czy stare, ciekawe czy nie. Pieniądz tylko chwyta ludzi za skórę, bo oni sprzedajni. Ale teraz Antoni nie wiedział, czy jest nadal człowiekiem, dlatego że nie zależało mu na pieniądzach, a na życiu. Bo życie było gdzieś tam w środku, tliło się w nim płomykiem ciepłym – a on tylko ogrzać się chciał. I coś zjeść. Nie był też pewnym kierunków świata. Gdzie słońce wstawało, gdzie się kryło – nie wiadomo: mglista
zawieja. Po prostu szedł przed siebie, tak jak szli Leon i Józef. Nie wiedział, że oni też nie wiedzą. Niczego nie byli pewni, tylko się bali gasnącego płomyka życia. Światło! Migotało i migotało, co jakiś czas, niezbyt regularnie – to przez zamieć. Halucynacja? Nie dla nich, bo każdy, choć blisko siebie, myślał z osobna. Samolubnie. Ale z innymi iść cieplej, a gdy partner zdechnie, to można… Szur, szur, nogami przesuwali, a śnieg, jeśli skrzypiał, to słychać tego przez wiatr nie było. A oni prędko lewą za prawą, prawą za lewą kładli. Teraz jeden za drugim szli, wężykiem – w ten sposób tak często się nie zapadali w świeżym puchu. A światełko przed nimi to pojawiało się, to znikało. Coraz rzadziej, bo wiatr się wzmagał i w oczy wiał, lecz blask zdawał się większy, bo bliższy. Antoni słyszał na statku od marynarzy różne historie, lecz teraz jedna mu z pamięci do myśli wypełzła. Jeden taki, Siergiej, opowiadał o wilkach morskich, którzy, zagubieni i na skraju śmierci, mieli widzieć mgłę, ląd, a na lądzie latarnię. Nieważne, czy pływali po Karaibach czy dalekiej północy – wszyscy, którym udało się przeżyć, relacjonowali to samo: zamglony ląd i migającą latarnię, choć na takich pustkowiach nie powinno być żadnego światełka. Ale cóż, zagubieni, więc wierzyli oczom, nie przyrządom, które wywiodły ich w pole. Sęk w tym, że kiedy latarnia pojawiła się na horyzoncie, strach przeszedł po załodze, a to dlatego, że na morzu pewne historie się zna, są uniwersalne – tak było i w tym przypadku. Bano się, że skończą jak w tych opowiastkach – że z wszystkich ludzi na statku tylko jeden się odnajdzie i pozostanie w świecie żywych. Szli. We trzech. Niemal już biegli, lecieli w nadludzkim wysiłku, bo zdawało się, że było w nich już tylko zmęczenie. Uciekali przed tym, co mieli za plecami.
Niedźwiedziem, towarzyszami i wszystkim, co zawsze czai się zaczłowiekiem: co nienazwane i niewidoczne. Więc był w nich strach. I była nadzieja. Światło! Migotało już tak blisko, tak wyraźnie i obiecująco, zwiastując bezpieczną przystań. Antoni osłabł, Leon i Jan pognali przed nim, opętani widokiem, opętani nadzieją. Wspięli się na wysoką zaspę i zniknęli za nią. Został Antoni sam na sam z bielą, której kręgi wirowały wokół niego, zaciskały się tak, że było mu coraz ciężej nabierać powietrze. Lecz parł przed siebie, wlókł się, potykał, wdrapał w końcu na zaspę i przetoczył na jej drugą stronę. A tam już nie był sam – było światło za mgłą. Nie, nie mgłą – śniegiem i dymem. Zbliżył się jeszcze bardziej, niemal na czworakach. Pokonywał ostatnie metry, w których kończyły się ślady Leona i Jana. Oni siedzieli, siedzieli przy świetle, patrzyli w nie otępiali. Antoni upadł na bok, twarzą do tej niezwykłej latarni. Statek, który opuścili przed kilkoma dniami, płonął. Wysokie języki ognia wspinały się po sam czubek masztu niczym na szczyt nadmorskiej wieży. Ci, którzy zostali tu wcześniej, leżeli nieruchomo pod warstewką śniegu i popiołu. Co tutaj się wydarzyło? Nieważne. Ważne, że ciepło i ogrzać się można przy ogniu. Antoni jęknął, czując żar na policzkach. Obrócił się w kierunku Leona i Jana, marynarzy, którym nieobce były morskie legendy. Wygłodniali, patrzyli na niego.
37
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
38
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Paweł Trojnacki
Polska w ruinie
Z
a swoją główną wadę uznaję tendencję do przejmowania się sprawami globalnymi bardziej niż życiem osobistym. Zażarcie walczę z owym mankamentem, jednak nadal, miast cieszyć się końcówką lata, zdarza mi się włączać kanały informacyjne w TV, czytać gazety społeczno-polityczne albo oglądać na necie programy, w których bierze udział kilku polityków od prawa do lewa plus jakiś socjolog tudzież ekonomista, i jeden stara się przekrzyczeć drugiego, a prowadzący rozkłada ręce i robi minę psa usiłującego przekonać właściciela, że to wcale nie on nasrał na środku dywanu. Cóż, przegrywam walkę z moją słabością. Obserwowanie „świata polityki” stało się dla mnie nałogiem. A po przejedzeniu się medialną papką, czuję potrzebę zwrócenia jej na edytor tekstu. Tak więc zapraszam wszystkich – nie tylko emetofili – do skosztowania niniejszego pseudofelietonu. *** Patrzę w telewizor i widzę populizm. Prezydent Duda stwierdził, że nie jest gorszy od swojego poprzednika i też powinien mieć własne referendum. Prezydent Duda jednym zagraniem zdobył dodatkowe kilka procent poparcia dla partii, z której się wywodzi. Wykonał poprawnie ten sam ruch, na który nieudolnie silił się poprzedni prezydent zaraz po pierwszej turze wiosennych wyborów. Pamiętacie? „Chcecie JOW–ów? Dobra, zrobimy referendum, zagłosujecie za, to wprowadzimy JOW–y, serio, właściwie zawsze byłem za JOW–ami, tylko wstydziłem się powiedzieć, bo nie wiedziałem, że wy też je lubicie. Widzicie, jaki jestem fajny. Można się ze mną dogadać. Dlatego dajcie mi drugą kadencję”. Oto jest przykład populizmu. Najmniej wysublimowanego, pełnego naiwności populizmu, który zamiast doprowadzić do sukcesu politycznego, stał się rekwizytem porażki. Wiecie co? Cieszę się, że Andrzejek wygrał wybory, ponieważ komuś, kto uznał, że tym dwudziestu procentom od Kukiza naprawdę chodziło o jednomandatowe okręgi wyborcze, nie powierzyłbym stanowiska wójta Zadupia Mniejszego, a co dopiero roli głowy państwa. Wracając do zagrywki obecnego prezydenta – oto jest kolejny przykład populizmu. Ale tym razem populizmu
przemyślanego. Oto przypierający rywala do muru blitzkrieg. Trzy pytania – o wiek emerytalny, sześciolatki w szkołach i prywatyzację lasów – jak trzy ciosy wymierzone w partię rządzącą. Demagogiczne sierpowe. A partia rządząca może jedynie co rusz nadstawiać drugi policzek. Chyba że senatorowie PO powiedzą „nie”. „Nie” dla kolejnego referendum, „nie” dla inicjatywy cieszącego się niesłabnącą popularnością prezydenta, „nie” dla sześciu milionów podpisów pod pytaniami. Zarówno jedna, jak i druga opcja prawdopodobnie okaże się dla partii rządzącej nokautem. W ten sposób prezydent Duda wygrał bitwę na referenda. Szkoda tylko, że nawet demokracja bezpośrednia została porwana na kawałki, pognieciona i uformowana w bryły niby papierowe kulki, zdatne, by ciskać nimi w obóz przeciwnika. *** To nie jest tekst o referendach. Usiadłem przed lapkiem z zamiarem popisania o kraju w ruinie, i chyba trzeba wreszcie przejść do meritum. Pan prezydent w kampanii wyborczej mówił o odbudowywaniu Polski ze zgliszcz. Pan były prezydent mówił o złotym okresie dla Polski. Wiosną bieżącego roku rywalizacja między dwoma głównymi obozami politycznymi zaczęła przybierać formę sporu o fakt. Już po zaprzysiężeniu nowy prezydent woła, że tracimy kraj, że znikają kolejne instytucje, rozsypuje się infrastruktura; że przecież MY wiemy, że tak się dzieje. Widzimy to. Nędzę i pogorzeliska. Chwilę później internetowe memy (pamiętacie słynnych hejterów, zatrudnionych przez panią premier?) ukazują amfiteatry, galerie handlowe, fontanny czy nawet budynek Drutexu – najwyraźniej jakiś symbol dobrobytu, o którym zapomniał Władysław Kopaliński – i wyśmiewają hasło „Polska w ruinie”.
39
publicystyka Środowisko PIS–owskie atakuje z drugiej flanki, mówiąc o głodujących dzieciach na prowincji. Ekipa prorządowa ripostuje, krzycząc w „Gazecie Wyborczej” o wioskach podłączanych do kanalizacji za unijne pieniądze, o parkingach, obiektach sportowych i rodzinach tynkujących swoje domy. Spór o fakt. Kłótnia o kwestię, czy w kraju jest dobrze, czy jest źle. Ktoś powie, że tak już musi wyglądać walka między rządzącymi a opozycją. Jednak ostatnio życie polityczne w Polsce zostało zdominowane przez wbijanie w mózg obywatela własnego obrazu rzeczywistości. Raz na czas in vitro, raz na czas kościół, ale poza tym nieustanne tłumaczenie głupim wyborcom, że Polska umiera albo że radzi sobie świetnie. Pieprzyć programy polityczne. Pieprzyć plany i pomysły na konkretne rozwiązania. Droga do władzy to sztuka upośledzenia społeczeństwa. *** Wychodzę z domu i zastanawiam się, czy powinienem skakać z radości jak w dniu urodzin Kim Dzong Una, czy płakać jak po śmierci jego ojca. Czuję się niedorozwinięty. Czuję, że nie potrafię ocenić, czy żyje mi się dobrze, czy źle. Nie wiem, czy jestem zadowolony ze stanu mojego konta i czy widzę perspektywy na przyszłość. Nie wiem, czy sąsiad ma ładnie przycięty trawnik, bo zapierniczał pół dnia z kosiarką, czy to za sprawą skoku cywilizacyjnego. Nie wiem, czy myjnia na stacji nie działa, bo Polska jest w ruinie, czy dlatego, że jakiś cymbał urwał myjkę i rozwalił wrzutnik monet. Dlaczego moi znajomi uciekają za granicę? Polska nie daje im szans na starcie? A po prostu może są nieukami bez ambicji, którym wystarczy praca na zmywaku, byleby zarabiali w euro? Dlaczego tamten pan leży na chodniku? Padł z wyczerpania, nędzy i głodu? A może właśnie dostał pensję i nabombił się do nieprzytomności? Dlaczego nie widać dziś słońca na niebie? Bo czarne chmury zebrały się nad Polską? Czy może jestem tak młody, głupi i roszczeniowy, że nie potrafię dostrzec jasnych promieni? *** Cofnijmy się w czasie o pół roku. Prezydent Komorowski, bijący rekordy w sondażach zaufania, ma ponad pięćdziesiąt procent poparcia i prawie na pewno wygra najbliższe wybory w pierwszej turze. Społeczeństwo ocenia jego urzędowanie pozytywnie. Społeczeństwo jest zadowolone. A teraz kolejny przeskok – maj 2015. Bronek przegrywa pierwszą turę z europosłem, którego jeszcze niedawno UKŁADAMY
u k ł a d a m y
40
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
mylono z przewodniczącym „Solidarności”. Mało tego, jedna piąta głosujących stawia krzyżyk przy nazwisku muzyka, któremu nie tylko brak doświadczenia politycznego, ale o którego poglądach nie wiadomo prawie nic, który w kampanii powtarzał jedynie, że będzie walczył z „partiokracją”. Ludzie tak bardzo pragną zmiany, że są gotowi uczynić prezydentem przypadkowego faceta. Byleby na czele państwa stanął „ktoś inny”. Społeczeństwo jest skrajnie niezadowolone. Co takiego wydarzyło się przez te kilka miesięcy, między zimą a wiosennymi wyborami, jak bardzo pogorszyły się warunki życia, ile ambicji wyparowało i ile znikło perspektyw, że obywatele nagle wnerwili się i postanowili zaryzykować? *** Spór o fakt. Spór o to, czy woda jest czerwona, czy niebieska. Czy Ukraina leży w Azji, czy Afryce. O to, czy delfiny są rybami, czy płazami. Kiedyś myślałem, że populizm to przede wszystkim wykorzystywanie nastrojów społecznych. Teraz wiem, że populizm prawdziwie groźny jest wówczas, gdy sam takowe nastroje wytwarza. *** Czuję się zagubiony. Wracam do domu i nie wiem, czy mieszkam w ruderze na zgliszczach, którą trzeba odbudowywać, czy w otynkowanym przykładzie egalitarnego dobrobytu, któremu należałoby cyknąć fotę i wykorzystać ją w memie. Odebrano mi umiejętność oceny rzeczywistości. Teraz muszę uwierzyć w czyjeś słowa. W widziany czyimiś oczami obraz mojego kraju i mojego życia. W ruinę albo w złoty okres. Muszę wybrać między zadowoleniem a niezadowoleniem, następnie wyłączyć rozum i pójść na wybory. *** Nadeszła pora na podsumowanie. Sądzę jednak, że zbędny jest jakikolwiek abstrakt, puenta czy morał. Dlatego, zamiast konkludować, pożegnam się sucharem wygrzebanym spod klawiatury. Dlaczego coraz mniej obywateli ufa pani premier? Bo wyszło szydło z worka. 23.08.2015 r.
Sebastian Marks
Selfie Stick albo
Totem Samouwielbienia W
ydaje mi się, że wszystkie moje felietony są o tym samym. Mam wiele przemyśleń odnośnie filmów czy muzyki, ale jakoś nigdy nie mogę się za to zabrać. Ciągle coś w mojej głowie krzyczy, że to nie jest ważne. Że ważne są sprawy ogólniejsze, rzekłbym bardziej socjologiczne, bo przecież socjologia jest nauką o wszystkim i o niczym zarazem… Mój kolega naprawia telefony tuż obok niegdysiejszego kina Femina i przyszłej Biedronki. Któregoś razu przyszedłem do niego na pogaduchy. Siedzimy, obgadujemy ludzi, aż tu nagle wpada do środka dziewczyna w przedziale wiekowym od osiemnastu do dwudziestu paru lat. Ubrana modnie. Jakaś bogini zwycięstwa na nodze, trójpłatkowy kwiat na ramieniu. Rozgląda się, ale nie zawiesza wzroku na telefonach. Wyraźnie przyszła po coś innego. W pewnej chwili pada pytanie z natury tych ciężkich, tych po których najchętniej wziąłbym rozbrat z życiem. Mówi: Czy dostanę u państwa selfie sticka? Ja zamurowany, targają mną mordercze instynkty, myślę sobie: Boże, widzisz i nie grzmisz na to tałatajstwo, co się pęta po ulicach. Nagle głos kolegi rozwiewa moje wątpliwości. „Oczywiście”, odpowiada i zaczyna dopytywać się o model telefonu, do którego ma owego samokijka dopasować, by maksymalnie zoptymalizować kompatybilność sprzętu. Ja siedzę i milczę. Jestem zły, bardzo zły, ale nie wiem konkretnie na co. Na nią, bo chce? Na niego, bo ma? A może na siebie, bo nie mogę
zebrać tych wszystkich pałąków w jednym miejscu i podłożyć pod nie ogień? Przecież ten wytwór bałwochwalczych rąk XXI wieku służy do robienia zdjęć samemu sobie. Czy więc temu będzie teraz służyć fotografia? Przesadnemu epatowaniu własnym jestestwem? Instagram i tak już pełen jest zdjęć twarzy. Przed lustrem, w łazience, w klubie, w restauracji. Wszędzie twarze. Jak kserokopie siebie samych. Wszędzie ten sam wspólny impuls odporny na jakąkolwiek indywidualność. Fotografia, w porównaniu do innych sztuk, zawsze miała odrobinę mniej przestrzeni na artyzm przez wzgląd na nieunikniony przy jej tworzeniu mimetyzm. W fotografii od zawsze liczyły się: warsztat, pomysł i nierzadko szczęście. Fotografie na całą wieczność zamykały w konturze ulotne chwile. Często piękne, a przez ulotność czasu także cenne. Nie mówię, że kiedyś każda fotografia była dziełem sztuki, ale wydaje mi się, że większość z nich miała przynajmniej jakiś cel. Teraz celem jest zrobienie jak największej liczby swojej twarzy i zaspamowanie nimi całej facebookowej tablicy, by nie być jak tonący, zapomniany ponton; by w dobie całkowitej anonimowości pokazać swoją twarz światu; by wszyscy wiedzieli, jak pięknie wyszło mi dzisiaj smokie eye, i w końcu, by koła wzajemnej adoracji, których pełno na wszelkich portalach społecznościowych, miały codzienną porcję przyjemności. Choć mam dopiero dwadzieścia sześć lat, czuję się jak stary człowiek, który tęskni za dawnymi latami,
41
publicystyka zupełnie ich nie pamiętając, a ostentacyjnie psioczy na współczesność, w ogóle jej nie rozumiejąc. Jestem zawieszony pomiędzy Idiotą Dostojewskiego, a Pawiem Królowej Masłowskiej. No właśnie. Długo zastanawiałem się, dlaczego tak jest, i doszedłem do wniosku, że to wszystko wina literatury. Kiedyś z innym kolegą zgodnie stwierdziliśmy, że ludzie z grubsza dzielą się na tych czytających i nieczytających. Pamiętam, że pierwszą książką, która za pomocą potężnej magii zaklętej w słowach wywołała we mnie gorączkę świadomości był Blaszany Bębenek mojego ukochanego, niedawno zmarłego Guntera Grassa. Jest to książka dziwna, trudna, ale zarazem wielka. Kiedy pierwszy raz poczułem ciarki, które, idąc od karku, zaczęły rozchodzić się po całym ciele, wiedziałem, że nic nie będzie już takie samo. Że oto wychodzę ze stanu jagnięcego i zdobywam świadomość. Jakiś szerszy ogląd na rzeczywistość. Że czarnego i białego koloru jest na świecie bardzo mało, za to odcieniami szarości można zamalować cały Wielki Mur Chiński. Uważam ponadto, że ludzie nieczytający książek lub czytający wyłącznie kryminały oraz sagę o fazach księżyca, sami sobie wyrządzają krzywdę. Być może zdobędą bez tego lukratywną posadkę, która zapewni byt im i ich rodzinom, bo przecież głównym celem życia jest przeżycie, ale moim zdaniem nie będą żyli w pełni świadomie, będą właśnie kupować selfie sticki i bezwstydnie robić zdjęcia swoim twarzom, bo tyle są w stanie ofiarować światu – wymalowane oblicze ściągnięte w infantylny dziubek. Felieton ten, jak zwykle zresztą, nie ma służyć obrażaniu kogokolwiek, bo naprawdę nic mi z tego obrażania nie przyjdzie. Chcę po prostu wykrzyczeć na całe gardło, że czytanie książek jest niezbędne do prawidłowego rozwoju dorosłego, nie tylko w sensie płciowym, człowieka. Chcę przez łzy bezradności wyszlochać, że mądrość i magia zamknięte w książkach to największy prezent człowieka dla człowieka, a selfie stick to przedsionek piekła, gdzie czeka na was adres jakiegoś portalu plotkarskiego, pod którym za darmo, bez żadnych przeszkód będziecie mogli oddać resztkę mózgu, jaka wam została, i wziąć udział w Wojnach Klonów, które wcale nie toczą się w odległej galaktyce. UKŁADAMY
u k ł a d a m y
42
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Dariusz „Szuirad” Zajączkowski
Historyczny dron
Autor: Karol Bunsch Tytuł: Dzikowy skarb. Powieść z czasów Mieszka I Wydawnictwo: Literackie Kraków Rok wydania: 1977 ISBN: [brak]
F
alujące gorącem powietrze unosi się nad balkonem. Wycofuję się do pokoju i siadam przed komputerem. Obok klawiatury leży sfatygowana książka. Ciemnobrązowe, marnie imitujące skórę okładki z wytłoczonymi przygasłym złotem napisami są ze mną od blisko czterdziestu lat. Nie pamiętam chwili, w której akurat tę książkę kupiłem, nie sądziłem, że będzie to początek intelektualnej przygody. Natomiast późniejsze wspomnienia pełne są wędrówek pod żmigrodzką księgarnię, gdzie przez lata wypatrywałem na wystawie kolejnych tomów. Do dziś piastowska seria Karola Bunscha ma szczególne miejsce w mojej biblioteczce, nie mam też najmniejszych wątpliwości, że zawdzięczam jej kilka głębokich bruzd trwale wyrytych w mej tożsamości. Karol Bunsch to człowiek innej epoki, datą urodzenia sięgający wieku XIX (22 lutego 1898 roku), ukształtowany doświadczeniami obu światowych wojen i przyniesionych przez nie realiów. Prawnik z wykształcenia. W latach pięćdziesiątych porzucił jednak praktykę, zamknął kancelarię i oddał
się pisaniu. Transformacja lat dziewięćdziesiątych, której nie doczekał – zmarł 24 listopada 1987 roku – usunęła go w cień. Na szczęście dziś ponownie odkrywany pojawia się w księgarniach. Dzikowy skarb, pierwsza część piastowskiej serii powstawała w okresie okupacji hitlerowskich Niemiec. Wydana w 1945 roku opowiada o początkach państwa polskiego, o uwarunkowaniach, w jakich Mieszko I, syn Ziemomysła, umacniał swą władzę, krzepł na tronie i wprowadzał Nowe, które w perspektywie wieków przetwarzało, ociosywało i okrutnie, boleśnie tłumiło i podporządkowywało sobie naszego słowiańskiego ducha. Jednocześnie książka stanowi praktyczny przykład, że żaden autor nie jest w stanie całkowicie oderwać się od realiów, w których przyszło mu żyć i tworzyć. Dzikowy skarb, w którym bohaterowie wszelkimi sposobami starają się przeciwstawić naporowi i dominacji germańskich plemion, a co za tym idzie kagańcowi zachodniej cywilizacji – posiada aż nadto bezpośrednich odniesień do współczesnej autorowi sytuacji Polski. Istotnym jest tu fakt, takie mam wrażenie, iż w czasie II wojny światowej Karol Bunsch mieszkał w Krakowie, czyli na obszarze Generalnej Guberni. To tu w 1942 roku powstawały zręby jego pierwszej powieści. Czyżby swego rodzaju literatura ku pokrzepieniu serc? Moim zdaniem tak. Dlaczego? Cóż jeszcze, prócz zbrojnego i politycznego oporu wobec Niemiec, łączy oddalone o tysiąc lat czasy? Wprowadzanie chrześcijaństwa przez Mieszka I dało początek przeobrażeniu myślowemu ludów, którymi władał, totalnej przemianie mentalnej i kulturowej, aż do podcięcia wiekowych korzeni. Podobnie w I połowie XX wieku świadomością społeczeństw, w tym i naszego, wstrząsnęły następstwa Jałty, których pewne jej oblicza i reperkusje Andrzej Leder odkrywa przed czytelnikami w książce Prześniona rewolucja. W pierwszych zdaniach czytamy: W Polsce w latach 1939-1956 dokonała się rewolucja społeczna. Okrutna, brutalna, narzucona z zewnątrz, ale jednak rewolucja. Niesłychanie głęboko przeorała ona tkankę polskiego społeczeństwa, tworząc warunki do dzisiejszej ekspansji klasy średniej (…) to zaś oznacza, że utorowała drogę do najgłębszej być może od wieków zmiany mentalności Polaków (…). Może Bunsch już to widział? Niewątpliwie paralele są ciekawe i warte zgłębienia. Każdy kolejny tom piastowskiej serii to powieść historyczna w pełnym tego słowa znaczeniu. Udokumentowane dzieje stanowią podstawę dla Karola Bunscha. To na nich rozpina on opowieści, których głównymi bohaterami są kolejni władcy Polski, władcy, których portrety psychologiczne starał się określić, zbudować, opisać na podstawie
znanych fragmentów ich życiorysów i dopiero na tej kanwie przewidzieć, jak mogliby zareagować w wykreowanych, fikcyjnych sytuacjach. Dodatkowo, jak przystało na przygodowy romans, pojawiają się inne postaci, nieświadomie uwikłane w dzieje swego kraju, nadające całości literackiego mięsa, dynamiki, uczuć i dramatyzmu. A wszystko ujęte w piękny, stylizowany język, który w żadnej mierze nie przeszkadza w odbiorze i zrozumieniu. Wręcz przeciwnie! Nadaje charakteru i buduje swoisty klimat, to jakby przekaz idący przez pokolenia, przez czas, tkwiący w nas tak głęboko, że starczy jeno ucha k niemu nakłonić, by każdy korzenie swe rozpoznał. Czy jednak w XXI wieku książki Karola Bunscha wciąż mogą porywać, kształtować, uczyć? Jeżeli przez tysiąc lat – pomiędzy Mieszkiem I a wiekiem XX – jedynie powierzchownie zmieniło się wzajemne postrzeganie europejskich ludów, bez głębokiej korekty głównych trendów polityki, to warto tamte czasy poznać, przyjąć tamte doświadczenia i z minionych stuleci wyciągnąć stosowne wnioski. W tym kontekście wspomnę najbardziej tajemniczą postać w Dzikowym skarbie, jaką jest Zbrozło. Zaufany księcia Mieszka, o którym autor zamieścił zaledwie skrawki informacji, a który niejednokrotnie udawał się do połabskich Słowian. Po cóż? O tym w powieści wyjątkowo mało. Czyżby niewygodny był fakt, że Odra nie stanowiła wtedy zachodniej granicy słowiańszczyzny? A gdyby posiąść takiego historycznego drona, wznieść się i spojrzeć, gdzieś tam z wysokości, która zatrze już granice państw, a pozostawi do obserwacji dzieje kontaktów i konfliktów poszczególnych grup etnicznych, jakież z tego można byłoby wyciągnąć wnioski? Może znaleźlibyśmy odpowiedź, w czyim interesie Słowianie są wciąż skłóceni i dlaczego Bułgarzy, Chorwaci, Słowacy, Czesi czy Polacy stanowią gorszą i rzekłbym kolonialnie traktowaną część zjednoczonej Europy? Jak to szło? (…) nach Osten? Ale tym razem już całego Zachodu i z innym, gospodarczym orężem. I pomyśleć, że rozpoczęliśmy od starej, sfatygowanej książki, opowiadającej o końcu X wieku… Może jeszcze nie jest za późno, może warto dziś, jutro zdmuchnąć kurz z twórczości Karola Bunscha i rozpocząć poszukiwania historycznego dronu budzącego świadomość.
43
publicystyka Anna Karowicz
Christian Jungersen Znikasz, czyli o tym, jak mózg steruje naszym zachowaniem empatii, zmienił przyzwyczajenia, stał się agresywny, a nawet zmienił ton głosu. Przestał być tym samym człowiekiem — wcześniejszy Frederik zniknął, a w jego miejscu pojawiła się nowa, obca osoba.
Autor: Christian Jungersen Tytuł: Znikasz Tytuł Oryginału: Du forsvinder Wydawnictwo: Znak Literanova Rok wydania: 2015 ISBN: 978-832-402-72-31
M
ieszkała z nim pod jednym dachem, kochała go, ale on nagle… zniknął. Zniknięcie męża Mii nie było jednak dosłowne – zniknął, ale pojawił się w nowej postaci. Tak jak kostka lodu na dłoni zaczyna się topić i przemieniać w wodę. On wciąż z nią mieszka, je śniadania i rozmawia, jednak już nie jest mężczyzną, któremu obiecywała miłość przed ołtarzem. Ma inną osobowość, utracił umiejętność UKŁADAMY
u k ł a d a m y
44
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Mam jednak wrażenie, że każdy z nas trochę znika, zmienia się pod wpływem życiowych doświadczeń. Mia też w pewnym sensie zniknęła – przestała być zakochaną na śmierć i życie żoną, posmutniała i nie mogła się odnaleźć w nowej sytuacji. Sama znikałam już parę razy – czasem gwałtownie, a czasem powoli – dojrzewając i doroślejąc. Gwałtowna zmiana jednego z aspektów życia, w przypadku Mii choroba Frederika, sprawia, że wszyscy w pewnym sensie znikają i odradzają się na nowo w nieco innej, dostosowanej do nowych warunków postaci. Sytuację poznajemy z perspektywy Mii. To ona prowadzi nas przez świat własnych emocji, rozmyślań i fantazji. Pokazuje nowego Frederika, ale również wraca myślami do tego, jaki był wcześniej i analizuje zmiany, jakie w nim zachodziły przez ostatnie lata. Dodatkowo sprzecza się z synem, który przeżywa chorobę ojca i nie umie się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Czyny Frederika rzutują na ich wspólne życie i zmuszają do wielkich zmian (jakich i dlaczego? Nie zdradzę. Ciekawscy dowiedzą się z opisu na okładce). Mia musi radzić sobie z własnymi uczuciami, a przy tym dbać o syna i jakiegoś obcego człowieka, który wygląda jak jej mąż, ale tak naprawdę ma tylko jego twarz. W pewnym momencie Mia mówi o nim tak: Oczywiście, on nie żyje! To się nie dzieje naprawdę! Tak nam dobrze razem, ale przecież on nie żyje. Tak naprawdę go tu nie ma. Dziś przyszedł nas odwiedzić.
Znikasz poruszyło mnie do głębi i sprowokowało do zastanowienia się nad tym, jak można żyć w takiej sytuacji. Współczułam Mii z całego serca i z każdą przeczytaną stroną zaprzyjaźniałam się z nią coraz bardziej. Rozumiałam bohaterkę, przez chwilę żyłam jej życiem pełnym strachu, cierpienia i niepewności. Razem z obserwowałyśmy Frederika i zastanawiałyśmy się, kiedy znów będzie miał przebłysk świadomości i dawnego siebie. Ta krótka wycieczka po uczuciach zagubionej kobiety uświadomiła mi jedno: mam niesamowite szczęście – mam rodzinę, przyjaciół, pracę, dom i, przede wszystkim, jestem zdrowa. Wszystkie rodziny, to jedno ciało. Guz ma długie odnogi, czerwone witki, przypomina ośmiornicę, czerwoną meduzę, wyciąga swoje macki do Niklasa, do mnie i do Frederika. Rozrasta się we wszystkich kierunkach. Autor miał wspaniały pomysł, aby narratorem zrobić właśnie Mię — to ona najbardziej cierpi ze względu na chorobę męża. Czytającemu łatwiej się wczuć w losy bohaterów, tragizm sytuacji i zrozumieć emocje, jakie budzi choroba wśród najbliższych osoby cierpiącej. Przez pierwszych kilka dni nie dziwiło nas to, że mówi tylko o sobie. Kto by nie mówił po tak poważnej diagnozie? Ale on nie przestawał. To nie miało końca, zawsze tym samym, pełnym energii głosem. Żadnej modulacji tonu, żadnych wahań nastrojów i emocji. W czasie kolacji miałam ochotę rzucić się na niego przez stół i go udusić, byle tylko ucichł ten jego głos. Śniło mi się, że ten głos go opętał, że zamieszkiwał w guzie, jak mały, pająkowaty potwór, który gadał i gadał. Ten głos decydował o wszystkim (…). Dawno nie czytałam tak mądrej książki. Znikasz uczy, w jaki sposób działa mózg i dlaczego procesy, które zachodzą w organizmie mają tak niesamowity wpływ na zachowanie. Pokazuje dramat rodziny, której życie wywraca się do góry nogami. Co jakiś czas w książce pojawiają się fragmenty, w których autor tłumaczy między innymi czym jest neurogilozofia, perseweracja, konsekwencje uszkodzenia kory okołooczodołowej, czym jest test hazardzisty i co pozwala sprawdzić, a nawet czy istoty ludzkie mają wolną wolę. Jestem pedagogiem, a pracę magisterską pisałam w dużej mierze właśnie o mózgu i zachodzących w nim procesach (głównie podczas
uczenia się), ale Jungersen nauczył mnie, w jaki sposób funkcjonują nastoletnie dzieci i dlaczego czasem zachowują się irracjonalnie. To niesamowite, że to, jacy jesteśmy, w dużej mierze zależy od hormonów (kobiety cierpiące na PMS na pewno wiedzą, co mam na myśli) oraz od procesów neurobiologicznych zachodzących w naszym mózgu. Książka podaje, że aż jedna na osiem osób po czterdziestym piątym roku życia ma uszkodzony mózg i nic o tym nie wie. Co prawda tych uszkodzeń zwykle nie da się wyleczyć, więc nie trzeba się niepotrzebnie badać, ale to i tak zaskakujące. Kto wie, może któryś z naszych znajomych nagle zaczął się inaczej zachowywać właśnie dlatego, że ma uszkodzony mózg? Wiem, że recenzja jest długa, ale po lekturze kotłuje się we mnie tyle emocji, współczucia i nagłego zrozumienia, że po prostu musiałam wam o tym opowiedzieć. Jeżeli lubicie książki, które czegoś uczą, zmuszają do refleksji, tłumaczą otaczającą nas rzeczywistość – koniecznie sięgnijcie po tę pozycję. Mimo studiów, podczas których czytałam sporo książek z zakresu pedagogiki i psychologii, jestem w dużej mierze zaskoczona tym, czego się dowiedziałam oraz tym, co czułam podczas czytania.
45
publicystyka Sylwia Kępa
Poetyckie terapie liścia stają się niepodważalnymi wartościami, ponieważ niosą ze sobą ukojenie. Pozornie zaś drobne obserwacje pozwalają na zatrzymanie się w codziennym biegu oraz dostrzeżenie tego, co świat ma nam do zaoferowania, odkrycie go na nowo. Jak można wywnioskować z zamieszczonych w tomiku wierszy, według Piaseckiego rzeczywistość jest zbudowana harmonijnie, przenika ją dobroć oraz pierwiastek Boga. Świat to również miejsce rozwoju człowieka, jego dążeń czy marzeń. W utworach można wyczuć nostalgię – być może za tym, co musi przeminąć – ale także pogodzenie autora ze światem
Autor: Tomasz Piasecki Tytuł: Kruchy. Fragile Wydawnictwo: Self Publishing Rok wydania: 2014 ISBN: 978-83-937395-3-0
T
omik poezji Tomasza Piaseckiego, który z zawodu jest psychiatrą, pod tytułem Kruchy. Fragile jest, jak pisze sam autor, inspiracją do pełnego przeżywania życia ze wszystkimi jego radościami oraz smutkami, a także formą terapii dla pacjentów. Ponadto sam czytelnik może także współtworzyć treść tomiku – znajduje się w nim bowiem oddzielne miejsce na własne przemyślenia, co dodatkowo uatrakcyjnia lekturę, gdyż zachęca do kreatywności, przelewania myśli na papier. Jaki jest więc świat w poezji Tomasza Piaseckiego? Już od pierwszego wiersza (Las jesienny) można zauważyć inspirację przyrodą. Cisza lasu, piękno natury, a nawet zwykłego UKŁADAMY
u k ł a d a m y
46
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
i regułami nim rządzącymi. Nie ma tu bolesnych wyrzutów, gwałtownych skarg czy pretensji. Otrzymujemy refleksje na ponadczasowe tematy. Oprócz świata ważnym punktem odniesienia dla Piaseckiego jest sam człowiek – mieszanina marzeń, uczuć oraz niezwykłych możliwości. Istota ludzka nie jest tu idealnym bytem. Autor dostrzega także jej ciemną stronę, obojętność, samotność, zmęczenie. Jednak nie przekreśla to wartości człowieka. Pojawia się zachęta, by troszczyć się o samorozwój, rozwijać najlepsze cechy przy jednoczesnym zachowaniu wewnętrznego dziecka. Motywacyjna funkcja tomiku wydaje się bardzo ważna, ponieważ autor tworzy ją z wyczuciem i zrozumieniem dla odbiorcy. Diagnozuje problemy rzeczywistości, jak na przykład wycofanie człowieka w kontaktach z otoczeniem, jednak uważa, że ten stan rzeczy można w pewien sposób zmienić przez dostrzeżenie i zaakceptowanie wyjątkowości człowieka. Piasecki apeluje o większą wrażliwość, okazywanie sobie uczuć. Potwierdza też starą prawdę, że ludzką rzeczą jest błądzić. Ważne tylko, by wyciągać wnioski ze swoich działań oraz wciąż iść do przodu. Podsumowując, w wierszach Tomasza Piaseckiego czytelnik spragniony harmonii, spokoju oraz ciekawych przemyśleń może odnaleźć swój świat. Przekaz wzmacniają ilustracje Katarzyny Miszczak. Czasem są one bardzo poetyckie, melancholijne, czasem zaś metaforyczne, a nawet surrealne. W dobry sposób uzupełniają warstwę tekstową, czyniąc lekturę jeszcze przyjemniejszą.
SOFA patronuje!
Kornelia i Ola pochodzą z dwóch różnych światów, ale obie zostały w życiu boleśnie zranione. Trudne, nierzadko traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa sprawiają, że przyjaciółki nie zawsze podejmują słuszne decyzje. Nie są ani dobre, ani złe. Próbują być sobą, ale najpierw muszą siebie odnaleźć. Kornelia, by uniknąć samotności, tkwi w związku opartym na przemocy – z chłopakiem, którego nie kocha. Bo nie umie kochać. A raczej boi się miłości, która odsłania w człowieku najsłabsze punkty i czyni go podatnym na zranienie. Ola ma dwie twarze: jest szaloną dziewczyną pragnącą dobrze się bawić i poważną panią prezes zarządzającą rodzinną firmą. Seks bez zobowiązań oraz balansowanie na granicy ryzyka pozwalają jej utrzymać niezbędną równowagę psychiczną. Tylko tak potrafi odreagować stres. Mężczyźni, którzy pojawiają się w życiu tych dwóch młodych kobiet, czy Ola i Nela odważą się być sobą, czy sięgną po marzenia, czy odnajdą miłość i czy jej nie stracą? Żywe dialogi, barwne postaci, wartka akcja oraz wplątana w fabułę nić tajemnicy sprawiają, że „Kieszenie przeszłości” czyta się z zapartym tchem. Zarezerwujcie sobie czas, bo jak zaczniecie czytać, nie będziecie mogli przestać. również niosą w kieszeniach sporo niełatwych doświadczeń... http://www.rw2010.pl/go.live.php/PL-H6/przegladaj/SMTIwOA%3D%3D/kieszeni-przeszlosci.html?title=Kieszeni+przesz%C5%82o%C5%9Bci
47
piszą dla nas
Galeria
autorów
Adam Grabowski Zawsze myślał, że tylko ludzie nudni albo skrajnie nieśmiali nie potrafią napisać o sobie choćby kilku zdań. Wieloletnia znajomość z samym sobą, jedna z serii tych na śmierć i życie, pozwala mu jednak z pewną satysfakcją powiedzieć, że nie należy raczej do nieśmiałych. Angelika Januszewska Studentka etnologii i przewodnik po obiekcie muzealnym, miłośniczka wszystkiego, co ludowe, przedwojenne lub słowiańskie. Rekonstruktorka historyczna, eksploratorka opuszczonych obiektów, tropicielka tajemnic historii. Fanka fantastyki, powieści postapokaliptycznych i wojennych. Obarczona twórczymi ambicjami, marzy o wydaniu w przyszłości własnej książki. Anna Karowicz Czyta książki w hurtowych ilościach, a w przerwach prowadzi blog (Kto czyta – nie pyta), na którym je recenzuje. Lubi leniwe wieczory przy świecach, gorącym kakao i ciekawej lekturze. W centrum swoich zainteresowań stawia rozum i jego potęgę. Jako pedagog zajmuje się procesem uczenia się i przede wszystkim tym, „jak się uczyć, żeby się nauczyć, a przy tym nie zmęczyć”. Sylwia Kępa Miłośniczka współczesnego reportażu, mocnej herbaty (ewentualnie dobrej kawy) oraz nocnego nieba. Absolwentka polonistyki (Uniwersytet Pedagogiczny w Krakowie), współpracownik portalu Bookeriada. Sebastian Marks (to jego prawdziwe nazwisko) Urodzony w Warszawie przeszło dwadzieścia pięć lat temu. Prawie skończył polonistykę i filozofię. Z wykształcenia – Nikt, z zamiłowania – utracjusz i megaloman. Nie lubi ludzi i świata, lecz bez wzajemności. W gimnazjum wygrał wojewódzki konkurs na najlepsze opowiadanie. Ma bogaty dorobek literacki, doceniony głównie przez rodzinę i znajomych. Maksymilian Ogromski Nikt by o nim nie słyszał gdyby nie chciał, a że chce, to słyszy. I to jest piękne w Nikcie. Nikt też nie wie o nim niczego, co niewarte by było jego wiedzy. Grzegorz Patroń Urodzony w 1975 r. w Krasnymstawie wyznawca Philipa Kindreda Dicka. Krzysztof Półtorak Urodzony w 1971 w Warszawie. Nadal mieszka w tym mieście. Regularnie patroluje jego ulice w poszukiwaniu fotograficznych „decydujących momentów”. Informatyk (ale nie przepada za komputerami). Autor krótkich form prozatorskich. UKŁADAMY
u k ł a d a m y
48
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
Tomasz Przyłucki Urodzony w 1991 roku w Radomiu, zamieszkały w Warszawie, student psychologii, lecz, jak sądzi, nie jest to ostatni przystanek w edukacji. Łączy pracę w przedszkolu z nauczaniem indywidualnym młodzieży z trudnościami szkolnymi. Jest związany z fundacją Druga Strona Lustra – organizacją mającej na celu wspieranie dzieci i młodzieży z problemami psychicznymi, a także promocję zdrowia w tejże grupie wiekowej. To właśnie praca z najmłodszymi, poza szeroko pojętą twórczością własną, przynosi mu najwięcej satysfakcji i z tym planuje związać karierę zawodową. Debiutował w 2015 roku w antologii Uniwersum Metro 2033: Szepty Zgładzonych. Beata Pytel Urodzona jesienią 1986 roku. Ukończyła studia licencjackie o kierunku turystyka i rekreacja. Kocha ciężką muzykę, malarstwo prerafaelitów i kino irlandzkie. W wolnych chwilach maluje, pisze, słucha Black Rebel Society i gapi się w gwiazdy. Paulina Rutkowska Prowadzi bardzo ekstremalny tryb życia, bo wszystkie prace wykonuje tuż przed dedlajnem. Zapewniwszy sobie w ten sposób odpowiednią dawkę adrenaliny, resztę czasu spędza przed komputerem i nie robi zbyt wiele produktywnych rzeczy. Czasami pisze, ale potrzebny jest jej do tego impuls – zazwyczaj w postaci rywalizacji. Ma cztery marzenia, ale ciężko je spełnić, bo trzy wymagają ruszenia się z miejsca, a czwartym jest „chcę zostać niedźwiedziem”. Paweł Trojnacki Urodzony w 1995 roku. Pisze głównie krótkie formy prozatorskie, kiedy akurat nie ma nic lepszego do roboty. Psychofan serialu „Breaking Bad” i zażarty kibic Chelsea Londyn. Lubi obserwować społeczeństwo. Związany nicią współpracy z Portalem Pisarskim oraz serwisem społeczno-artystycznym Eprawda.pl. Sabina Waszut Urodzona w 1979 r. Meldunkiem i sercem – chorzowianka. Laureatka konkursów poetyckich, m.in. XXI OKP im. Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Wyróżniona w I Otwartym Turnieju Jednego Wiersza im. Barbary Dziekańskiej. Związana z Grupą Literyczną NA KRECHĘ. Publikowała między innymi w „Magazynie Materiałów Literackich Cegła” oraz w Śląskiej Strefie Gender. Recenzentka. Debiutowała książką Isabelle (wydawnictwo Anagram), której jest współautorką, w 2014 r. pojawiły się Rozdroża (wydawnictwo Muza), nominowane do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus, a we wrześniu 2015 (czyli powieść świeżutka) – ich druga część pt. W obcym domu. Mariusz Wieteska Autor książek: Zielona wyspa, Ołowiany żołnierzyk, Pewnego dnia przyszedł do mnie…, Isabelle (współautor). Od 2010 roku związany z Portalem Pisarskim. Dariusz Zajączkowski Rocznik ’68, przez większość uznany za najlepszy w zeszłym stuleciu… Z wykształcenia budowlaniec, z wyboru strażak. Ostatnio więcej biega, niż pisze. W tym pierwszym rywalizuje z córkami, w drugim – nikt z domowników rękawicy nie podejmuje. Najlepiej czuje się na łonie natury lub z bluesem w tle, choć i ciszą na balkonie nie pogardzi. Ceni dobrą literaturę – i sam ocenia, którą z bieżących lektur do niej zaliczyć.
49
opowiadania • miniatury • prozA
UKŁADAMY
u k ł a d a m y
50
SIĘ
s i ę
W
SŁOWA(CH)
w
s ł o w a ( c h )
październik (8) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)
patronaty Wydawnictwo Psychoskok Powstało w 2011 r. Współpracuje z czołowymi dystrybutorami rynku księgarskiego w Polsce, dzięki którym możliwa jest sprzedaż książek w kilkuset księgarniach (również w sieciach handlowych), stacjonarnych i internetowych. Bezpośrednio zaopatruje także indywidualne księgarnie w dużych miastach, a aktualnie tworzymy własną sieć dystrybucji książek. Autorom oferuje nie tylko samo wydanie ich książek i dystrybucję, lecz także rzetelną informację i promocję w Internecie, zarówno w serwisach ogólnokrajowych, jak i lokalnych.
novae res Wydawnictwo Novae Res jest największym wydawnictwem dziełowym na Pomorzu. Zostało powołane do życia w sierpniu 2007 roku przez Wojciecha Gustowskiego i Krzysztofa Szymańskiego. Od początku istnienia wydawnictwo wchodzi w skład Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni, na którego terenie posiada swoją siedzibę. Wydawnictwo opublikowało dotychczas 750 tytułów, głównie z zakresu beletrystyki i literatury popularnonaukowej. Od czerwca 2009 roku Novae Res jest członkiem Polskiej Izby Książki. Oficyna jest również organizatorem ogólnopolskiego konkursu „Literacki Debiut Roku”.
www.Portal-pisarski.pl Portal Pisarski – wyjdź z szuflady, stań na półce! Uprawiamy tutaj wiele gatunków. Począwszy od poezji, prozy, publicystyki, a skończywszy na pograniczu. Zaparz duży kubek kawy, rozsiądź się wygodnie i zajrzyj do głębokiej, zakurzonej szuflady, gdzie chowasz przed całym światem Twoją twórczość. Najwyższa pora zarzucić debiutancki haczyk i czekać, aż zaroi się od czytelników. Mili i rzetelni redaktorzy oraz użytkownicy z chęcią skomentują Twój tekst.
www.autorzy365.pl Serwis poświęcony zarówno książkom jak i autorom, ale również aktualnościom związanym ze spotkaniami autorskimi, polecanymi książkami, recenzjami, badaniami czytelnictwa i rynku wydawniczego.
Wszystkie teksty stanowią własność autorów. W “Sofie” publikowane są wyłącznie za ich zgodą. Redakcja zastrzega sobie prawo do wyboru ilustracji dla utworów, które opublikuje.
51
Tw orz
ym
y
studio BLacK to grupa specjaListów Z wieLoLetnim doświadcZeniem w reKLamie i poLigrafii. nasZe dZiałania oBejmują: • projeKtowanie graficZne (cZasopisma, uLotKi, reKLamy, roLLupy, Banery, foLdery, wiZytówKi, itp.) • druK • oKLejanie samochodów • gadżety reKLamowe • projeKtowanie stron www • Banery internetowe • e-maiLingi i preZentacje muLtimediaLne.
Studio BLACK • Izabela Szymczak ul. Zimowa 65/1, 05-500 Nowa Iwiczna tel. kom. +48 530 357 635 e-mail: biuro.studioblack@gmail.com
dla ciebie