Sofa (12 i pół) czerwiec 2016 full

Page 1

nr 12 i 1/2 • czerwiec 2016 dwumiesięcznik • ISSN 2449-6375

UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Przeczucia Izabela Kudasik

Kwiat paproci Radomiła Birkenmajer-Walczy

Starszy kontroler Departamentu JP Rafał Makowski

Trudne polskie słowo na K Adam Buszek

Solarne Mgławice w słowiańskiej duszy prawie Aborygena Wywiad z Janem Maszczyszynem


Światy Alonbee

SOFA patronuje!

Druga część powieści steampunkowej Jana Maszczyszyna, której patronuje SOFA, już w sprzedaży! Równo rok temu nakładem wydawnictwa Solaris ukazała się powieść Jana Maszczyszyna pt. „Światy Solarne”, oscylująca w klimatach głęboko steampunkowych. Okazało się, że autor nie potrafi na dobre uciec od wyimaginowanej rzeczywistości i powraca wraz z nią w „Światach Alonbee”. Do znanych z poprzedniej części bohaterów i kosmicznych ras dołączają nowe. Oto czeka nas druga odsłona porywającej steampunkowej przygody pośród rybopodobnych Alonbee, Houlotee i Ludzi. Oficjalny opis książki dostępny na stronie Wydawnictwa Solaris: http://solarisnet.pl/pl/p/Swiaty-Alonbee/4597


wstępniak

N

a Facebooku się już trochę przyznaliśmy, ale tutaj również niech to wybrzmi – pewnie większości to nie obeszło, ale dla tych, co się dziwią, w trosce o ich dobre samopoczucie i zdrowie psychiczne, pragnę wyjaśnić, dlaczego czytacie teraz 12 i ½ numeru, a nie numer trzynasty. Otóż policzyliśmy dodatek specjalny jako osobne wydanie. Koniec historii. Jednak, jako że jesteśmy redakcją elastyczną i odważnie stawiamy czoła swojej chwilowej ułomności, postanowiliśmy ten błąd jeszcze opić połówkami. Jesteśmy w Polsce, mamy Euro 2016 – wszystko trzyma się tego, czego normalnie trzymają się muchy. Rozluźnieni i w klimacie, któremu sprzyjają czerwone nosy oraz rozmyte spojrzenia, prezentujemy Wam więc, drodzy Sofowicze, kolejne, równie zaburzone pod kątem percepcji, wydanie „SOFY”! Nie będę się rozpisywać, jacy autorzy uraczyli nas tym razem opowieściami, bo dział prozy jest obowiązkową lekturą dla każdego, kto ceni sobie dobrą literaturę. Publicystyka – nie mniej gibka i skuteczna jak Robert Lewandowski – prócz wywiadu reklamowanego jeszcze tuż przed premierą będzie trochę o specyfice społeczeństwa XXI wieku i gruntownej analizie fantastyki jako gatunku literackiego. Recenzje wciąż idą w parze z nowo otwartym kącikiem opiniomaniaków, więc zachęcam do podsyłania opinii na: kontakt@sofadwumiesiecznik.pl

UKŁADAMY

SIĘ

Nowością w tym numerze, bo jak to zwykle z nami bywa, lubimy się otaczać świeżością, jest konkurs. I od tego momentu w każdym wydaniu będzie się taki pojawiał – na ostatniej stronie. Specjalnie dla Was, Sofowicze, abyście mogli jeszcze bardziej rozwijać swoją kreatywność i przy okazji coś wygrać.

W

SŁOWA(CH)

Komu jeszcze połóweczkę? Anna Wąsikowska

u k ł a d a m y

s i ę

w

spis treści

s ł o w a ( c h )

2 SOFA PATRONUJE! UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

SOFA 03/2016 (12 i 1/2) REDAKTOR NACZELNA Anna Wąsikowska anna.wasikowska@sofadwumiesiecznik.pl DZIAŁ PROZY Anna Wasińska proza@sofadwumiesiecznik.pl DZIAŁ PUBLICYSTYKI Aneta Rzepka publicystyka@sofadwumiesiecznik.pl PROMOCJA/WSPÓŁPRACA Paulina Siedlich kontakt@sofadwumiesiecznik.pl OKŁADKA Mariola Glajcar www.mariolaglajcar.pl OPRACOWANIE GRAFICZNE/DTP Magda Kwasik (Madee), Grzegorz Ptak, Izabela Szymczak, Katarzyna Ślączka, Magdalena Wielgosz WSPÓŁPRACA Anna Karowicz, Adam Buszek, Dariusz Zajączkowski, Iwona Niezgoda, Magdalena Zimna, Sylwia Kępa WYDAWCA Anna Wąsikowska, Kraków

opowiadania • miniatury • proza 5 Koniec świata – Aleksander Litto Strumieński 8 Kwiat paproci – Radomiła Birkenmajer-Walczy 13 Spotkanie na skrzyżowaniu losów – Jan Maszczyszyn 23 Wyobraźnia – Inesa Kruszka 26 O Ołowianym Żołnierzyku, Pacinku Ruku Ru i Filipie historia niemal prawdziwa – Anna Rozwadowska-Zając 29 Trumny zakopane w piasku – blaszka 33 Dziewczyna, która robiła miny – Grzegorz Patroń 34 Starszy kontroler Departamentu JP – Rafał Makowski 39 Praktyka drugiej połowy – Grzegorz Bryk 43 Przeczucia – Izabela Kudasik publicystyka 47 Trudne polskie słowo na K – Adam Buszek 49 Apologia fantastyka – Mikołaj Maria Manicki 52 Solarne Mgławice w słowiańskiej duszy prawie Aborygena – rozmowa z Janem Maszczyszynem – autorem książki Światy Alonbee 58 Elbląg w sidłach mordercy – Iwona Niezgoda 59 Kruk – psychoza czy koszmar? – Agnieszka Kolanowska 61 „Nic oprócz strachu”, czyli zarwana noc – Anna Karowicz 62 Czy miłość jest w stanie pokonać wszystko? – Magda Zimna 63 Otwórzmy się na Życie – Dariusz Zajączkowski 65 Opowieść o miejscu, w którym każdy może być sobą – Anna Grzyb 66 SOFOWICZE OPINIUJĄ! 68 GALERIA AUTORÓW 70 PATRONATY 71 KONKURS DLA BYSTRZAKÓW

3


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

4

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Aleksander Litto Strumieński

Koniec Świata – O, jesteś. – Jestem. – Jak spacer? – W porządku. Ale mógłbyś wreszcie dać mi śniadanie. – Zjadłeś już dwa. – Tylko? No popatrz, zapomniałem. Spojrzał z wyrzutem, zajmując ulubiony fotel. Zapadła chwila milczenia. Byłem ciekaw jego opowieści, wyczuwałem, że coś się wydarzyło. Trudno, trzeba wstać i pójść do lodówki. Odprowadzał mnie wzrokiem ze źle skrywaną obojętnością. Gdy wróciłem, starannie mył i tak już śnieżnobiałą łapę. – Proszę. – Postawiłem miseczkę na dywanie. Przenikliwym spojrzeniem ocenił zawartość, zlazł niespiesznie i jakby przypadkiem odwróciwszy się czarnym grzbietem w moją stronę, całą uwagę skoncentrował na jedzeniu.

Znając jego humory, czekałem cierpliwie. Dzień był ponury, powietrze duszne, przygniatające, wokół przyczajona cisza, tylko powiew lekkiego wiatru gładził i wydymał zasłonę w oknie. Skończył wreszcie, chwilę spoglądał w pustkę naczynia jak w otchłań czarodziejskiego zwierciadła, kombinując, czy nie zamiauczeć o więcej. Doszedłszy do słusznego wniosku, że byłaby to kolejna przesada, zgrabnie powrócił na fotel i oznajmił z głęboką powagą: – Doszedłem dziś do końca świata. Wiadomość brzmiała ekscytująco, ale należało starannie rozważyć jej treść. Co rozumiał pod pojęciem świata oraz co mogło stanowić granicę? Uwzględniając możliwy zasięg jego łapek oraz pozostałe uwarunkowania, odległość liczona w miliardach lat świetlnych wydawała się mało prawdopodobna. – I jak tam jest? – zapytałem ostrożnie.

5


opowiadania • miniatury • prozA – Niezbyt. Podobnie jak tutaj, tylko dom ma brudnoczerwony kolor, dwa ciemne, brzydkie okna, drzewa, krzaki, zwiędnięte kwiaty, nieskoszona trawa, no i siatka graniczna. Trochę zardzewiała, paskudna. – Zaraz, zaraz. – Usiłowałem zlokalizować podany opis. – Czy to nie jest za ogrodem sąsiadów z lewej, po drugiej stronie ulicy? – Owszem. – A czemu sądzisz, że jest to koniec świata? – Bo nie można tam dojść, ulica oddziela, a na niej polują samochody. – Polują samochody? – Nie udawaj, że nie wiesz, o co chodzi. – Popatrzył na mnie z urazą. – Sam hodujesz takiego w ogrodzie, stoi przecież pod drzwiami na tych zabójczych okrągłych łapach. – Zabójczych? – Nie bardzo rozumiałem. – No tak. Jeśli chcemy przejść przez ulicę, to taki wyskakuje i wbija nas w asfalt. Nie wiedziałeś? Stoją wzdłuż chodnika, czekają tylko, łypiąc tymi wielkimi ślepiami, aż ktoś się ośmieli. Pazury instynktownie wysunęły się w obronnym geście. – Ale ja przecież często tam przechodzę! – Bo ty jesteś dużym kotem. – Przytoczywszy ten oczywisty argument, zajął się myciem futra na piersi. – Ale skoro ja tam dochodzę, to znaczy, że tam świat się nie kończy. – A od kiedy ty i ja żyjemy w tym samym? – Spojrzał na mnie, jakbym był najgłupszą istotą w jakimkolwiek świecie. No cóż, na to nie miałem argumentu. Nauczył mnie przewidywać pewne odpowiedzi. Cokolwiek bym powiedział lub zrobił, miałoby to miejsce tylko w moim świecie. Spróbowałem inaczej. – Ale przecież widzisz, że ten dom istnieje, drzewa obok, nasza siatka wokół, którą kilkakrotnie w ciągu dnia pokonujesz, niezbyt zgrabnie ostatnio, przytyłeś, wszystko to stanowi dalszy ciąg także twojego świata. – Nie, to tylko dekoracje. Żeby nie było widać nicości. Tobie też ktoś poustawiał, inne tylko i trochę dalej. – Jakie dekoracje? – Błękitna taka na górze, nie widziałeś? Warto czasem podnieść łebek. Niekiedy chmury ją zasłaniają, tak jak dziś, popatrz, nadciągnęły, może woda z nich spadnie. Albo puszczają po niej świecąca kulę, przyjemną nawet, cieplutką. W nocy zmieniają na ciemny granat i zapalają migocące lampki. Gwiazdami je nazywacie UKŁADAMY

u k ł a d a m y

6

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

czy jakoś tak… Wszystko po to, żeby oszukać. A w naszym świecie chcą nakarmić te jeżdżące potwory. – Aż prychnął z oburzenia. – Ale przecież one was nie jedzą, zostajecie na… ulicy. – Nie zabrzmiało to najlepiej, na szczęście jednak przeszło niezauważone. – Jak to nie? Zabierają nam jedno życie i tym się żywią. A wiesz przecież, że mamy ich tylko siedem. Ty w swoim świecie też masz takich strażników. – Na przykład? – Prawo grawitacji, prędkość światła. Nie przekroczysz. Jak ja tej siatki, dziś pierwszy raz udało mi się oszukać samochody, znalazłem sposób, żeby do niej dojść, ale przejść nie byłem w stanie. I nigdy nie będę. – Jaki sposób? – zapytałem. – Nie powiem, bo możesz mnie zdradzić, masz wśród nich przyjaciół, jeden taki cię wozi. – Ale nie karmię go kotami! – To prawda. Nie wiem jeszcze, co mu dajesz do jedzenia, ale się dowiem. – Popatrzył z wyrzutem przechodzącym w nadzieję. – Ale gdybyś przestał… – To byś nie miał ciepłego miejsca na jego brzuchu, który zresztą drapiesz i rysujesz pazurami. Skarżył się. – Mm. No tak, jakiś pożytek z niego jest. A że rysuję? To moja wina, że taki gładki i śliski? A poza tym niczego konkretnego jeszcze nie narysowałem. – Zrobił obrażoną minę. Temu trudno było zaprzeczyć. Bardziej jednak interesował mnie problem nieprzekraczalnej siatki. – Posłuchaj, a gdybym ci pokazał, że za tamtą siatką świat także istnieje? – W jaki sposób? – Wsadzę cię do torby i zaniosę, aż za nią. Przekroczysz ją. I będzie tam dalej istnieć trawa, krzaki, drzewa. Zobaczysz. – To niemożliwe. I torba mi się nie podoba. Poza tym to będzie twój świat, nie mój. Znów ta jego logika. Trzeba pragmatycznie. – Pomyśl jednak. Oba nasze światy muszą mieć punkty styczne, i to na sporym obszarze. Bo inaczej nałożone przeze mnie do miseczki śniadanie w moim świecie, nie mogłoby przeniknąć do twojego. – Mrrr… – Gwałtowne drapanie za uchem świadczyło o konsternacji. Ogon poruszył się niespokojnie. Ciągnąłem więc: – I nie mógłbym cię głaskać. I brać na ręce. No i najważniejsze: przecież każdy z nas istnieje w tym drugim


świecie, bo inaczej jak rozmawialibyśmy ze sobą? Drapanie ustało. Patrzył na mnie poważnie i w zamyśleniu. – Tak, masz słuszność. Nie pomyślałem o tym. Muszą być połączone. Dziwne. Ale wiem, wiem na pewno, że mogę żyć tylko w swoim świecie, a tam on się kończy. I nie przekroczę jego granic, tak samo jak ty swojego, gdzieś tam – jak to kiedyś nazwałeś – w kosmosie. Pamiętasz? Pamiętałem, ale chciałem mu pokazać, że to nie tak, że jego świat może być jednak większy. – Wejdziesz do torby? – Propozycja była zdecydowana i konkretna. Torba też. Patrzył na mnie teraz w niepojętej zadumie. Jakiś dreszcz przemknął po karku, coś jakby chciało chwycić za gardło, zatrzymać te słowa, a nawet je cofnąć, ale nie chwyciło. Nagły podmuch wiatru wzdął barwną zasłonę, zagruchał gołąb, w oddali ostrzegawczo zaszczekał pies. A on zeskoczył z fotela, podszedł do torby, zajrzał do środka, odwrócił wzrok w moją stronę. Zmieniony i smutny nagle, jakby proszący i pełen niewysłowionego uczucia. Nie odezwał się, zrozumiałem jednak, o co chodzi. – Na pewno przyniosę cię do domu, obiecuję. – Na pewno, nawet jeśli odejdę? – Nie odejdziesz. W jaki sposób? Zamknę torbę, będziesz tylko wyglądał przez szparę. – Jestem przekonany, że niczego jeszcze wtedy nie przeczuwałem. – A gdyby coś zaszło niespodziewanego, spotkamy się w następnym żywocie. – To miało zabrzmieć jak żart. Nie zabrzmiało. – Tylko widzisz… – mówił cicho, przygnębiony, patrząc na mnie z nieodgadnionym wyrazem. – To jest mój siódmy, nie mam ich więcej. – To nie możesz załatwić? Taki sprytny jesteś, przypomnij sobie tam, ile śniadań i obiadków potrafisz wydębić, a w tak ważnej sprawie odpuścisz? – Rzeczywiście. – Poweselał nagle. – Czekaj… to się da… Mam już pomysł, świetnie, że też nie pomyślałem wcześniej, ale… jeśli odejdę, to na pewno przyjmiesz mnie później z powrotem? – Żółtozielone światło oczu zabłysło mocniej, obejmując mnie prośbą i tęsknotą. – Obiecuję. – Co prawda nie bardzo rozumiałem, o co mu chodzi. – Ale skąd będę wiedział, że to ty? Nieważne, przecież nic złego nie może się wydarzyć, niepotrzebnie o tym mówię. – Będziesz wiedział. Podniosłem go przy akompaniamencie głośnego mruczenia. Pazurki wpiły się kurczowo w wypłowiały

sweter, jakby chciały mnie zatrzymać, zatrzymać na zawsze we wszystkich możliwych światach, we wszystkich snach i pamięciach, miękki, puszysty pyszczek otarł o policzek, przywarł na mgnienie, załaskotały wąsy, wilgoć spływającej kropli. Głaskałem przez chwilę, wywołując eksplozję dźwięków. Później włożyłem do torby. Coś jakby skurcz serca przygięło mnie do podłogi, odbiło się bolesnym grymasem na twarzy. Minęło. On raptownie ucichł, znów nastała chwila ciszy, ciszy, którą będę pamiętał. – No, to chodźmy do tego innego świata – rzuciłem wesołym w zamierzeniu tonem. Wypadło sztucznie i płasko. Podążałem szybkim krokiem. Minąłem ogród, sąsiedni budynek, przeszedłem przez jezdnię. Siedział cicho, schowany, w pozostawionej szparze nic się nie ukazywało, jakby cała sytuacja przestała go interesować. Obszedłem ciemnoczerwony dom z drugiej strony. Przystanąłem. Postawiłem torbę na chodniku i otworzyłem. Nie była pusta. Jakiś niewyraźny, zatarty, zaokrąglony jasnobrązowy kształt nadawał jej jeszcze ciężar, szybko zmieniając znikającą formę. „I tych chlebów zmienianych w kamienie” – przemknął mi przez głowę dawno zasłyszany wiersz. Uniosłem torbę i odruchowo potrząsnąłem. Nie było już ani kota, ani kamienia, żadnego kształtu ani ciężaru. Wewnątrz wszystko zniknęło. Została bezpostaciowa pustka, nicość. Dokonało się, choć wiedziałem, że to niemożliwe, ale tamten świat tutaj nie sięgał. Granica została przekroczona. Wracałem oszołomiony i wstrząśnięty, nie pojmując jeszcze do końca, co zaszło. Mijane domy zdawały się być ruinami zamków o ciemnopurpurowych murach i złowrogo patrzących czarnych oczach okien, w których mieszkali źli czarodzieje i okrutni władcy, pragnący wedrzeć się do tego świata. Przyczajone widma samochodów szczerzyły kły, usiłując pochwycić moje ciało, mijane siatki szarpały słupki, by je oplątać i zdusić, a uliczne drzewa wyciągały gałęzie, chcąc mnie pochwycić i przygnieść do ziemi. Podniosłem głowę. Ciemne, przytłaczające chmury przesłaniały niebo, ukrytą za nimi błękitną granicę mojego świata, której fizyczną obecność odczuwałem coraz silniej. – Cześć. – Głos sąsiada przywracał znaną rzeczywistość. – Cześć. – Coś taki zmarniały? Słuchaj, wiem, że masz, ale moja kotka będzie rodzić… Nie wziąłbyś jednego? 

7


opowiadania • miniatury • prozA

K

w

i at

o r pa p

Radomiła Birkenmajer-Walczy

i c

Opowieść o ironii losu Uważaj na to, czego sobie życzysz. UKŁADAMY

P 8

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

rzeszli przez drewniany most nad kamienistą rzeką, potem droga skręciła nieco w prawo, rozwidlając u k ł a d a m y

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

się na dwie mniejsze, już bardziej wyboiste dróżki, a wtedy zboczyli w odnogę, która wiodła skrajem pól opadających w stronę coraz bardziej urwistego brzegu. Trakt wznosił się lekko, piaszczysty, pokryty koleinami, zakurzone łodygi chwastów ocierały kolana, drżąc


w upalnym powietrzu. Skraj lasu przybliżył się już całkiem wyraźnie, gdy chłopak przystanął na chwilę i ocierając czoło, zapytał: – A teraz gdzie? Pamiętasz? Dziewczyna obrzuciła wzrokiem przydrożne zarośla i wyciągnęła rękę. – Tam – powiedziała. – Widzisz te dwa smreki? To wejście do parowu. Ruszyła pierwsza, zanurzając się w chłodnym cieniu opadającego raptownie przesmyku. Chłopak poprawił plecak i poszedł za nią, odsunąwszy zagradzające drogę gałęzie. Ścieżka zwężała się coraz bardziej, schodząc ostrą stromizną w dół jaru, gdzie wśród śliskich, wilgotnych kamieni płynął wątły strumyczek, a powietrze przesycone było zapachem butwiejących liści. – To jest właśnie Grzbiet Smoka – oznajmiła dziewczyna i pokazała wznoszące się po drugiej stronie wąskie strome zbocze porośnięte świerkami. – Oddziela nas od rzeki. Teraz już będziemy szli jej brzegiem. Zobaczysz, jak tu ładnie. Przeskoczyli strumyk i pomagając sobie wzajemnie, wspięli się na szczyt urwiska. Ścieżka wiodła po jego krawędzi, wśród drzew zarastających oba zbocza tak gęsto, że niekiedy musieli schylać głowy, by ją zobaczyć. Wznosiła się stale, choć ledwo dostrzegalnie, aż wreszcie doszli do szczytu i nagle pod stopami zajaśniał rozległy, uderzający ogromem przestrzeni widok z wijącą się w dole połyskliwą nitką rzeki. Ścieżka zniknęła w gęstwinie jagodziaków, las otoczył ich chmurą zieleni, przytłumił kroki… – Jak cicho – powiedział chłopak. Popatrzył na wierzchołki drzew kołysane lekkimi podmuchami wiatru, na przedzierające się poprzez liście promienie i spytał: – Chciałabyś odpocząć? Szliśmy już ładnych parę godzin. – Jeszcze nie – odparła. – Lepiej chodźmy. Odpoczniemy w Tajemniczej Dolince. – Skąd ty bierzesz te wszystkie nazwy? – roześmiał się chłopak. – To nie ja. Ktoś z rodziny wymyślił i tak już zostało. Głupie, prawda? – Nie głupie, miłe – zaprzeczył i zażartował: – A już miałem nadzieję, że jednak ukrywasz w sobie jakieś romantyczne cechy. Jesteś zazwyczaj taka praktyczna, zdecydowana, rzeczowa… – Daj spokój – ucięła. – A jednak to miłe – powtórzył. Wziął ją za rękę. Przed nimi ledwo widoczna dróżka

przemykała jakby ukradkiem obok zwalonych drzew, nieoczekiwanych rozpadlin, wznosiła się, a potem znów opadała, las szumiał cicho i w nagrzanym powietrzu dominował zapach żywicy. Wyszli wreszcie na ogromną pustą polanę i brnąc pod górę w sięgającej po pas trawie, popychani z tyłu żarem słońca i pragnieniem, by jak najszybciej dotrzeć do cienia, z widoczną ulgą ujrzeli przybliżającą się ciemną ścianę lasu. Ale dziewczyna nie zamierzała przystawać. – Spójrz… – pokazała na opadającą stromo gęstwinę maliniaków przetykaną młodymi świerkami – tam jest wejście do Tajemniczej Dolinki. – Jakim cudem? – zdziwił się chłopak. – Ukryte – wyjaśniła. – Trzeba wiedzieć, gdzie szukać. Poszła przodem i po chwili, pochylona, odgięła dwa prawie przyrastające do siebie drzewka. Za nimi, niemal niedostrzegalne dla oka, otwarło się zejście tak wąskie i pochyłe, że nawet nie można go było nazwać ścieżką. Przytrzymując się pni i korzeni, zaczęli schodzić ostrożnie coraz niżej i niżej, a gęstwina zamknęła nad ich głowami baldachim splątanych gałęzi. Potem przerzedziło się nieco, krzaki jakby zmalały i trop przeszedł w meandrującą pośród trawy ścieżkę. Oczom ukazała się malutka dolinka spoczywająca cicho u zbiegu otaczających ją wzniesień. Pokryta była puszystym zielonym mchem, a promienie słońca, padając nieoczekiwanie pod zupełnie innym kątem, nadawały rosnącym w niej drzewom wrażenie wielkości i majestatu. Na samym środku, u podnóża niewielkiego pagórka, cicho szemrał strumyczek. Ścieżka znikała między paprociami. Dziewczyna zaczęła zbiegać pochyłością, poślizgnęła się i upadając, chwyciła pełną garść trawy. Roześmiała się. Uspokojony tym chłopak zszedł powoli po zboczu i przysiadł wśród zarośli. Wyciągnął rękę. – Nic mi nie jest – powiedziała dziewczyna i powoli przewróciła się na plecy, podkładając ramię pod głowę. Chłopak pogłaskał ją po policzku, przeczesał palcami włosy, wyplątując je spośród korzeni. Nagle zauważył coś w pobliżu. – Przesuń się ostrożnie – poprosił. Dziewczyna usiadłai spojrzała za siebie. Obok miejsca, gdzie leżała przed chwilą jej głowa, powoli rozprostowywał lekko zmięte płatki nieduży złocisty kwiat. Popatrzyli na siebie w milczeniu. – Nigdy takiego nie widziałem – przyznał chłopak. – Jeszcze wielu rzeczy nie widzieliśmy – wzruszyła ramionami – ale masz rację. Jest zupełnie inny. Już choćby

9


opowiadania • miniatury • prozA ta barwa… Kwiat zamigotał lekko. – To chyba jakiś leśny storczyk – zauważył. – Sprawdźmy, skąd wyrasta… Przesunął delikatnie palcami po łodyżce kwiatu, chcąc wyplątać go ze zgniecionych kłączy i traw; kwiat poddawał się miękko, łodyżka wydłużała, prowadząc w coraz większą gęstwinę paproci, by wreszcie zniknąć pod jakimś liściem. – Tutaj – rzuciła. Pochylili głowy, wciąż klęcząc. – Ciekawe – zauważył. – Wyrasta z tej łodygi, a przecież, o ile wiem, paprocie nie mają kwiatów. – Może to jakaś hybryda? – roześmiała się dziewczyna. – No to jesteśmy odkrywcami. Chłopak delikatnie położył kwiat na dłoni i oglądał go w skupieniu. Zamyślił się. – Wiesz – powiedział cicho – przypomniała mi się baśń o kwiecie paproci. Jak byłem mały, uwielbiałem bajki… – Jestem głodna – przerwała. – Potem opowiesz. Zerwij go i chodźmy. Chłopak ostrożnie przeciął nożykiem łodyżkę kwiatu, włożył go delikatnie między dwie chusteczki i usztywnił tekturą pudełka wyjętego z plecaka, wysypując na ziemię resztę herbatników. Dziewczyna nie zauważyła tego, oddalając się w stronę strumyka i pokrytej poduszkami mchu polanki. Dogonił ją, zapiąwszy po drodze kieszonkę, w której umieścił ów dziwny kwiat, a potem ściągnął plecak i usiadł obok, otwierając butelkę. Na piersi czuł ciepło i coś jakby lekkie pulsowanie… Głód przeminął, napił się więc tylko, podczas gdy dziewczyna sięgała po kolejne kanapki. – Zjadłabym jeszcze trochę – stwierdziła po chwili. Przetrząsnęła kieszenie plecaka. – Gdzieś tu schowałam herbatniki – powiedziała. – Sprawdź, może są u ciebie. Chłopak zmieszał się. – Chyba wysypałem – wyznał. – Potrzebne mi było pudełko… – Wysypałeś?– spytała z niedowierzaniem. – Tak po prostu?! – Przepraszam. Pokruszyły się – zaczął tłumaczyć. – I tak jakoś wpadło mi do głowy, że za ten kwiat… może powinniśmy coś zostawić. Wiem, że to głupie… – Cholernie głupie! – przerwała ostro. – Jesteśmy taki kawał od domu, a ty wyrzucasz jedzenie?! UKŁADAMY

u k ł a d a m y

10

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

– Przecież nie umrzemy z głodu – spróbował zażartować. Ale dziewczyna spojrzała na niego niechętnie. – A pomyślałeś o mnie? – rzuciła z sarkazmem. – Może ty nie jesteś głodny, ale ja tak. – Odstąpię ci swoją porcję – zaproponował łagodnie. – A zostało coś jeszcze? Ironia słów i ton jej głosu sprawiły, że nagle poczuł się samotny. Westchnął. Nie tak wyobrażał sobie… Dotknął jej ręki. – Daj spokój – poprosił. – Nie psujmy tego dnia. Tak rzadko możemy być razem. – To nie ja go zepsułam – oschle odparła dziewczyna. Położyła się i zamknęła oczy. Chłopak patrzył na nią przez długą chwilę, potem podniósł się i odszedł w stronę strumyka. Przykucnął. A może je odszukać? – pomyślał, zanurzając dłonie w wodzie. – Nie, to bez sensu. Ona nie zje z ziemi, chociaż… cóż w tym złego? Jagody też są… Jagody, faktycznie! Zerwał się, opłukał w strumyku nieduży liść łopianu i ruszył w głąb dolinki. Zrobiło mu się nagle lekko na sercu, palce śmigały wśród krzaczków i na liściu rósł stożek granatowych owoców. Nawet parę poziomek udało się znaleźć. Zawrócił. Dziewczyna spała. Pocałował ją ostrożnie, a kiedy jej rzęsy drgnęły, delikatnie włożył do ust pierwszą jagodę. Potem pocałował ją znowu… i znowu… Dziewczyna objęła go jedną ręką za szyję, drugą sięgnęła do paska spodni. Kochali się wśród rozsypanych jagód. – Obyśmy zawsze mogli się kłócić i godzić w taki sposób – szepnął uszczęśliwiony. – Obyśmy – przytaknęła leniwie.

– Niech to szlag trafi! – zdenerwowała się kobieta i na jej oschłej, pomarszczonej twarzy ukazał się wyraz niekontrolowanej złości. – Tyle razy ci już mówiłam… Ale mężczyzna nie słyszał. Z biegiem czasu coraz lepiej potrafił się wyłączać. Nie było sposobu, by jej przerwać. To znaczy był. Jeden. Tylko że on od wielu lat już nie chciał…


Opowieść optymistyczna Prawdą człowieka jest to, co go czyni człowiekiem. (Antoine de Saint-Exupery) Starszy mężczyzna ujął dłoń towarzyszki i zapytał z troską: – Nie jesteś zmęczona? Może chciałabyś zawrócić? Kobieta uśmiechnęła się i wesoła sieć zmarszczek okoliła jej oczy, gdy kładąc mu głowę na ramieniu, wyznała: – No, może trochę. Ale nie chcę wracać, teraz, kiedy już mamy Grzbiet Smoka za sobą. On był chyba najtrudniejszy, prawda? – Chyba tak – powiedział. – Chociaż odniosłem wrażenie, że zmalał nieco przez te lata. Że wszystko zmalało, mimo że las tak niewiele się zmienił. – Odchylił głowę do tyłu, oparł ją o pień drzewa, pod którym siedzieli, i szepnął: – To dziwne, czuję się tak, jakby to rzeczywiście były tamte drzewa. – Może są – powiedziała kobieta i pogłaskała go po ramieniu. – Niektóre na pewno – zgodził się i wstał, podając jej rękę. Podnieśli plecaki i ruszyli wolno pod górę poprzez równie bujne i wysokie trawy, jak te, o których opowiadał, próbując odtworzyć dawną trasę. Olbrzymia hala wydawała się niezmieniona. I podobnie jak wtedy, lata temu, bramowała ją ciemna ściana lasu, nad którym wisiał ten sam, co ongiś, słoneczny błękit nieba. Tylko jego towarzyszką była teraz zupełnie inna kobieta. Pomyślał o spokoju, jakim go darzyła, zaufaniu i zrozumieniu, pomyślał o uczuciach, jakie do niej żywił, i nagle odczuł dojmujący smutek. – Dlaczego nie spotkałem cię wcześniej? – spytał z żalem. – Wszystko ma swój czas – odparła. – Skąd wiesz, może spotkałeś? Może nasze drogi przecięły się przelotnie i rozeszły, bo wtedy jeszcze nie był to czas właściwy? Ale nie smuć się… – rzuciła mu lekki uśmiech, wiatr zatańczył jej włosami i twarz odmłodniała – teraz jest nasz czas. – Masz rację – powiedział. – Chociaż długo czekałem. Kroczyli powoli, trzymając się za ręce. Dwoje starszych ludzi obciążonych balastem różnych wspomnień, doświadczeń, przeżyć; naznaczonych już piętnem czasu wpisanym we włosy i skórę. Zwłaszcza on, rozpatrujący

bez końca, czy dobrze robi, wędrując tu, teraz, czy powinien był pójść i dlaczego zabrał ją z sobą… dlaczego idzie? Bo potrafiła rozumieć? – Bo cię kocham – usłyszał nagle. Zdziwienie wytrąciło go z rytmu. Zmylił krok. Kobieta roześmiała się. – Może i jestem stara – stwierdziła żartobliwie – ale nadal bystra. Znam twoją twarz, znam ten wyraz. Robisz rachunek sumienia. Niepotrzebnie. Wszystko już za tobą. Jesteś wolny. Wiem, że nie idziesz tu dla niej, nie dla tamtych wspomnień. Idziesz dla siebie. Może dla nas… choć nie powiedziałeś mi… – zatrzymała się nagle, urwawszy w pół słowa, oczy rozjaśnił błysk zrozumienia i zwracając twarz w jego stronę, dokończyła niemal bez tchu: – Ten kwiat… to ten kwiat! Delikatnie dotknęła palcem jego piersi, a potem uśmiechnęła się, tak jakoś łagodnie i z zachwytem. – Ty chcesz zwrócić ten kwiat! Mężczyzna skinął głową w milczeniu i niepewnie poszukał jej wzroku, kobieta jednak patrzyła gdzieś poza niego. Uśmiechała się nadal. – Zrobiłabym to samo – szepnęła w zadumie. Objęli się na chwilę, połączeni tym wzajemnym zrozumieniem, które nie potrzebowało już żadnych słów ani wyjaśnień, które niespodziewanie dodało lekkości ich krokom i pomogło dotrzeć do skraju polany, jakby czas sprzymierzył się z nimi, odejmując im wieku. – To chyba było tutaj – powiedział z wahaniem. Przed nimi kobiercem z mchów i paproci ścieliła się niecka dolinki. – Jak tu pięknie – szepnęła. – To nie miejsce na złe wspomnienia. – Już nie – odparł cicho. Zszedł ostrożnie stromizną ku kępom paproci, a potem, przyklęknąwszy z trudem, rozgarnął dłońmi splątane kłącza. Kobieta, opierając się lekko o jego ramię, przysiadła na kępce trawy. Otworzył zawiniątko. Kruche, zasuszone płatki kwiatu wciąż lśniły złociście. – Nie przyniósł mi szczęścia – stwierdził z lekką goryczą, kładąc go ostrożnie na ziemi. Kobieta milczała. – Może to ty nie przyniosłeś sobie szczęścia? – spytała po chwili. Mężczyzna podniósł głowę, objął spojrzeniem

11


opowiadania • miniatury • prozA dolinkę, niebo, wierzchołki drzew kołysane odwiecznym wiatrem, całe to piękno, którego nie miał prawa winić, i… zrozumiał. – Masz rację… – zaczął. – Patrz! – powstrzymał go szept kobiety. W miejscu, gdzie przed chwilą spoczywała jego ręka, powoli rozprostowywał lekko zmięte płatki nieduży złocisty kwiat. Siedzieli bez ruchu, patrząc na niego w milczeniu. Kwiat zamigotał. Mężczyzna czuł ciepło w piersi i coś jakby lekkie pulsowanie… – Nigdy takiego nie widziałam – powiedziała dziewczyna, przerywając ciszę. – To chyba leśny storczyk – odparł. – Sprawdźmy, skąd wyrasta. Delikatnie rozgarnął kłącza traw, a ona pieszczotliwie przesunęła palcami po łodyżce. – Ciekawe – stwierdziła powoli. – Wydaje się, że z liścia paproci.

Chłopak uśmiechnął się. – Jest piękny, prawda? Dziewczyna pochyliła się lekko nad kwiatem. – Przypomina mi baśń, którą czytałam w dzieciństwie – szepnęła z rozjaśnioną twarzą, a on poszukał jej ręki. – Mnie też – odszepnął. Podnieśli się jednocześnie, cichym, płynnym ruchem, jakby nie chcąc zakłócać spokoju piękna, które widzieli, a kwiat migotał jeszcze długo po ich odejściu…

– Babciu – spytała dziewczynka, unosząc lekko główkę znad poduszki. Jej oczka błyszczały oczekiwaniem. – A co się stało z Tajemniczą Dolinką? Kobieta uśmiechnęła się. – Ciągle tam jest – szepnęła miękko, a jej mąż pogłaskał dziecko tym samym delikatnym gestem, jakim kiedyś dotknął kwiatu. 

reklama

https://www.facebook.com/sofadwumiesiecznik/ UKŁADAMY

u k ł a d a m y

12

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Jan Maszczyszyn

Spotkanie na skrzyżowaniu losów 1.

K

elvin Klein był wroną. Dla przyjaciół – KejKej. Należał do stada obszaru Roxbourgh Park, Somerton i Greenvale. Centralnym punktem zlotów był Drut, to jest pogięty gigantyczny słup multimedialny Telstry. Tam czyściły pióra i stamtąd srały w dół. Było późne popołudnie. Wiatr rozhuśtał przewód elektryczny, na którym siedział. W dole zatańczyła rozciągnięta linia pojazdów. Czerwone światła stopu mogły przyprawić o zawrót głowy. Wtedy łatwo spaść i skończyć jako czarna miotła do wycierania kurzu z żaluzji. Widział takie wycierusy w willi starego Alberta.

Trudno było znaleźć w szczotce do żaluzji pojedyncze zdrowe pióro w miękkim worku z pajęczyn. Samochody stały i warczały na siebie – każdy każdemu w gorący tyłek. Znowu był gdzieś korek na Somerton Road. Od smrodu spalin kręciło się w głowie. Gdzieś chodził niskotonowy głośnik. Gdzie indziej system audio wydobywał krystalicznie czyste tony metalowego rocka. Daleko w tyle, w świętej transmisji bez końca, wył w radiu arabski duchowny. Muzyka tłoczyła się, plątała, tworząc breję, której nie powstydziłby się gabinet przyjęć szpitala psychiatrycznego. Ktoś małą rączką wyrzucił dopiero co kupionego hamburgera. Kanapka trafiła w drzewo, wysypując zawartość jakby

13


opowiadania • miniatury • prozA zgniłego portfela. Smarkacz w żółtym golfie wypluł z rozmachem gumę, staruszka rozkaszlała się gwałtownie, brudny robotnik zasnął, opierając głowę o kierownicę. „Co za zbiorowisko sprzeczności i ogłupienia” – pomyślał ptak. Popuścił małego bąka i przy okazji kropla gówna zmieszanego, jak to u ptactwa, z moczem chlusnęła o szybę ciężarówki w dole. Lubił, kiedy ludzie przeklinali i wygrażali do niego pięściami. Miał to głęboko… pod skrzydłem. Przeczyścił pióra. Lotki były już trochę zjechane. Ostatnio podziobali się z Kate. Kate była Wolnym Ptakiem. Wymówiła mu gniazdo. Nigdy nie chodził na boki, jajka miał tylko z nią. Widziała go parę razy na Drucie w podejrzanym towarzystwie. Nie zrobił nic złego, przeczyścił tylko pióra przelotnej wronie z okolic Donybrook. I tak nigdy by tam nie poleciał. Wiocha i wydmuch. Policyjny wóz wreszcie znalazł wolne miejsce i podjechał pod stację benzynową Woolwortha. KejKej tylko na to czekał. Sfrunął łagodnie na blaszany daszek, tuż przy wejściu do Subwayu. Pewnymi krokami przebiegł po falistej powierzchni, potem udawał, że przeciera dziób o krawędź, a tak naprawdę obserwował. Bill Crosbow ociężale wyszedł z policyjnego wozu. Mały, krępy gość, gdzieś koło pięćdziesiątki, przezywany Kuszą. Za nim szedł młody inspektor-praktykant Roy Chaplain. Obaj podeszli do parkingu za stacją benzynową. KejKej musiał przelecieć parę metrów dalej. Wylądował obok starej torebki po burgerze. W środku tkwił obśliniony przez psa kawałek mielonego mięsa. KejKej udał, że rozdziobuje to świństwo. Poziom parkingu był niższy niż stacji i podczas niedawnego wypadku na dachu zaparkowanego tu samochodu wylądował zielony ford. Drzwi miał wyrwane, a koła tak samo upaprane błotem jak buty Roya Chaplaina. Miejsce było opasane niebiesko-białą wstęgą policji. Dwóch gliniarzy patrolowało parking, mlaskając gumą. Na widok oficerów starszy z nich po prostu mrugnął okiem. Kusza był lubianym przełożonym. – Nie było świadków? – zapytał Bill, szukając po kieszeniach długopisu. – Nie. Wszystko wydarzyło się w nocy. W opinii biegłych lekarzy około czwartej trzydzieści rano – pośpieszył z odpowiedzią Roy Chaplain. – No a obsługa stacji? Nikogo nie widziała? – Proszę pamiętać, że to stacja Plus, Woolwortha. Dostaje się bonus: cztery centy przy zakupach powyżej UKŁADAMY

u k ł a d a m y

14

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

trzydziestu baksów. Serwis jest otwarty tylko przez dwanaście godzin. – Roy wzruszył ramionami. – Zresztą to oni znaleźli zwłoki całej trójki i zawiadomili policję. – Turasy? – Obsługa? Nie, Hindusi, zaszczekali mnie, kiedy pytałem o szczegóły. – Tak, to trudni ludzie. Inspektor wreszcie znalazł długopis. Otworzył mały notes, przekartkował i zapytał: – To co my tu mamy, Roy? – Mamy trzech zabitych. Wiek między dwadzieścia a trzydzieści lat. Młodzi, wysportowani, dobrze ubrani. W kieszeniach kasa i broń. Słowem, chłopaki jak się patrzy – mówił Roy. – Pochodzili z okolicy Weribee. Wydaje się, że niekarani. Wyciągnął z kieszeni kurtki mały elektroniczny tablet. Po dotknięciu ekran rozbłysnął kolorami. Kusza wzdrygnął się. Zamknął wolno notes. – Fuck! Co? Mam sobie to przerysować? Chłopak przestraszył się i zrobił krok do tyłu. – Zawsze będziesz mi tym machał przed oczyma?! – Już dawno powinien pan sobie zmienić swój wykropkowany notes na coś takiego. – Już dawno? – Kusza zezłościł się jeszcze bardziej. – Już dawno, znaczy przed twoimi urodzinami? A co, jak ci pierdyknie bateria? Dalej będziesz tym migał? Co najwyżej będzie się nadawało na podstawkę pod gorący talerz makaronu. Oj młokosie, młokosie… Dawaj, co tam masz. Roy wyświetlił plik JPEG-ów. – To oni. Jakby to powiedzieć… Wszyscy po jednym strzale w lewe oko. – Analiza balistyczna pocisku? – Zbyteczna. – A to czemu? – Dziurę ktoś wydziobał. – Analiza termiczna? – Rana była zamrożona. Bill znacząco uniósł brwi. – Mieliśmy też informacje od rodziny… – Roy zawiesił głos, czekając na ostateczne odpalenie informacyjnej bomby. – No… No mów! – Kusza szybko tracił cierpliwość. – Kiedyś to ja wydłubię ci oko. – Nie ma możliwości dokonania zabiegu transferowego. – A to ciekawe, to znaczy, że nośniki w mózgu zostały zniszczone?


– Dokładnie i z premedytacją. – Co to było? Gaz? Ciecz? – Gaz. Duża doza gazu degenerującego komórki nerwowe mózgu aż po najdalsze jego zakończenia w rdzeniu kręgowym. – Praktycznie to mózg ogarnia całe ciało człowieka, są to wszelkiego rodzaju receptory. Te ostatnie pozostały nienaruszone? – Wydarte do ostatniego neuronu. – Tak. Oznacza to, że chciał pozbyć się gagatków na dobre. W takich przestępstwach główną rolę zawsze odgrywają ludzie. Pytanie: dlaczego? – Inspektor podrapał się po głowie. – Znaleziono coś poza tym? – Jest tu spory ładunek prochów w workach po cukrze. Również wykryliśmy mikrocząsteczki gotówki. Ktoś przeliczał w kabinie samochodu pieniądze na tyle długo, że nie mamy co do tego żadnej wątpliwości. Z analizy ilościowej cząstek spodziewamy się około dziesięciu milionów baksów. – No chyba że liczyli to dziesięć razy i był tylko milion. – To możliwe. – Oczywiście pieniędzy nie ma? – Nie. Kusza rozejrzał się po okolicznych dachach. – Nie mają tu monitoringu? – Nie mają, ale jest pies. – Przejrzeliście jego pliki wideo? – Nic na nich nie ma. Kundel patrzył cały czas na tylne drzwi restauracji McDonald’s. Sprawdzałem go reidentyfikatorem. Jest od siedmiu lat zasiedlony. Analiza aktywatorów ruchowych w mózgu zdawała się przekonywać, że się stąd nie ruszał, a w krytycznym czasie spał. – No i…? – Nie przekonał mnie tą kroniką ruchową. Taką bibliotekę można ściągnąć z każdej strony Netu. Wie pan, jak mi śmierdzą takie kundle. Znalazłem psią kupę tam, w rogu. Stamtąd jest idealny widok na tę piętrową brykę – rzekł Roy, wskazując spiętrzone samochody. – Analiza genetyczna wykazała bezsprzecznie, że kupsko należy do niego i że czas zgadza się idealnie. Widział zdarzenie, a ktoś miał dostęp do jego plików za pomocą komórkowego aparatu telefonicznego. Szukaliśmy numeru, ale ta komenda tasująca informacje nadeszła z Facebooka. Tam straciliśmy trop. Zawsze tylko marnotrawimy czas na portalach społecznościowych. – Dobra. Dawaj go. Chcę z nim pogadać. Jeden z policjantów przyprowadził kundla. Ten

wyraźnie się ociągał, widać unikał kontaktu z ludźmi. Bill patrzył na niego ze współczuciem. – Potrzebujemy informacji – mówił wolno, pochylony tak nisko, jak to tylko możliwe, w stronę brudnego psiego łba. – Powiesz, co widziałeś, i nie będziemy więcej zakłócać ci tego psiego życia. Pies zaczął z trudem. Mowa ludzka bolała. – Nic nie widziałem. Spałem. – Zasapał się. Język mu prawie wypadł. – Mamy tu twoją kartotekę. Nazywasz się Otto Owdey? – Pytanie zabrzmiało zbyt twardo. – Fuck yourself! – wywarczał. Odwrócił się i krztusząc, odszedł w stronę ściany. Patrzyli za nim, kiedy się położył, kuląc pod siebie ogon. Kilka wróbli stanęło obok, przyglądając się z zaciekawieniem policji. Bardzo chciały pomóc, choć wyglądały na zwykłych imbecyli. Przebierały niecierpliwie nóżkami. – Wiesz, Roy, kiedy patrzę na tego kundla, to nie mam ochoty na drugie życie. Hm… – Bill pokręcił głową ze współczuciem. – To aż dziw, że po siedmiu latach on jeszcze kontaktuje. Ja po miesiącu bym już tylko szczekał. – Ma pan rację, szefie. Mózg psa jest za duży. Trudno pozbyć się z niego wszystkich instynktów i mechanicznych przyzwyczajeń. Człowiek prędzej czy później fiksuje w takim ciele. Ja na przykład nigdy nie przyzwyczaiłbym się do sikania w miejscu publicznym albo lizania ściany po koleżankach i kolegach. Brrr. Kusza drgnął zaniepokojony. Coś przechodziło truchcikiem pomiędzy piramidą skrzynek na butelki a ścianą. Widział to cwane spojrzenie, lśnienie piór i dzioba. Lewą ręką sięgnął po broń. Roy dotknął w porę jego ramienia. – Nie trzeba, inspektorze, od kwadransa mój sokół przygląda się tej wronie. – To sukinsyn. – Kusza dyszał ciężko. – Nigdy się do tego nie przyzwyczaję. Słyszał wszystko. – Może jest Wolny. Trochę takich wron się jeszcze uchowało. O, zrywa się. Roy gwizdnął na sokoła. Ten bezszelestnie wzleciał do pościgu. KejKej nie miał szans. Policyjny ptasi kutas posiadał więcej gazu w jednym skrzydle niż on w obu na pełnym biegu, i to z wiatrem w dupie. A za ziarno mógłby taki policyjny mop wyrwać matce język z dzioba. Jedyną szansą ratunku pozostała Dzielnica. Znał ją dość dobrze. Pełno tu było pojebów. Jedni

15


opowiadania • miniatury • prozA uprawiali w otaczających jednorodzinne domy ogrodach marchewkę. Inni hodowali rybki w brudnych, zzieleniałych bajorach. Jeszcze inni żyli z gromadą wyliniałych kotów, którym nie chciało się nawet podejść do miski, żeby przepędzić muchy. Ale byli też tacy jak mały Jack! Nienawidził szkoły, ale kochał swoją wiatrówkę. I tam właśnie poleciał KejKej, dość nisko, ponad płotami. Niemal zawadził o linkę na pranie. Skręcił gwałtownie, zapikował i wpadł do budy dla psa, uruchamiając dzwonek przy wejściu. Psa nie było. Już dawno Jack zakopał zwierzaka pod marchewką, żeby matka nie szukała go po okolicy, obiecując studolarowe banknoty znaleźnego. Nastąpił suchy trzask, potem drugi i coś zatrzepotało w koronie owocowego drzewa. Jack poszedł do garażu po drabinę. Chciał sprawdzić, co udało mu się kropnąć tym razem. Szedł, ciągnąc za sobą urwany klapek. Teraz był czas, żeby wyskoczyć z budy i krótkim lotem dotrzeć do gałęzi ponad trafionym sokołem. KejKej szybko skorzystał z okazji. Przysiadł. Patrzyli na siebie przez chwilę w milczeniu, potem wrona skoczyła na sokoła. Nic nigdy jej tak nie smakowało jak te policyjne ślepia. Nogi drapieżnego ptaka powoli już sztywniały, ale serce jeszcze biło. Kej wydarł mu źrenice razem z transmiterami plików i kawałkami tego pierdolonego mózgu. Potem wytarł dziób o liście. Skończyły się żarty. Spokojnie poprawił skrzydła. Od tej szalonej ucieczki lotki się zwichrowały. Mały Jackie nadchodził z drabiną. W jednej ręce trzymał kromkę spalonego na wiór tosta. Gryzł ją zapamiętale, wciągając nosem lecące smarki. Zaprzyjaźnili się rok temu, kiedy Kej przyniósł mu w czarnym dzióbku tabletkę ekstazy. Odtąd miał w ogrodzie dzieciaka spokojną przystań, a chłopak trochę uciechy, z dala od rozwodzących się wściekle rodziców. Kej odleciał do skrzyżowania. Tam przecież cała reszta ptasiego towarzystwa sterczała na Drucie, rozpowiadając najnowsze plotki. 2. Był stąd dobry widok na stację benzynową Woolwortha. Właśnie obok policyjnego wozu zaparkował samochód PETA.1 – O, masz… – burknął pod nosem Billy, patrząc spode łba na nadchodzących dwóch mężczyzn w czarnych garniturach. Jeden z nich stanął przy policyjnym samochodzie. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

16

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Zapatrzył się na puste żerdzie umocowane na tylnej szybie, gdzie normalnie trzymali kilka sokołów pościgowych. Drugi stanął naprzeciw i żując gumę, zagadnął: – Znów policja stanowa bawi się sokołami. – To nie jest zabronione – mruknął Roy z rękami w kieszeniach. Odszedł jednak na bok, widząc wściekłe spojrzenie aktywisty. – Takich jak wy w reinkarnacji powinno wysyłać się do farmy kur albo świń. Wtedy poznalibyście prawdziwy smak życia. – Hola, hola. Dokonano tu morderstwa na ludziach. – Billa zaczęła irytować zadziorna postawa nowo przybyłego. – Oto moja legitymacja. – Mężczyzna machnął przed Kuszą srebrną odznaką Policji Etycznej. – Jestem funkcjonariuszem PETA i gówno mnie obchodzą ludzie. Kiedy ubierze pan futro z lisa, to zapytam, skąd pan wziął ciała tych biednych zwierząt, i będę dochodził, jak doszło do zbrodni. Te trzy ciała ludzi nie posłużyłyby za nędzne futro nawet dla tego psa. Myśli pan, że znajdzie się taki trend w psiej modzie? – Nie żartowałbym sobie na pańskim miejscu. – Nie? To gdzie są pańskie sokoły? Macie tutaj polowanko? Znowu znajdziecie jakieś winne zadymie zwierzątko i zabijecie bez pardonu? – Czego chcecie? – Otrzymaliśmy zażalenie. – Jakie zażalenie? – O, to jest łagodne sformułowanie. Obywatel Otto Owdey, korzystający obecnie z zasłużonego stanu reinkarnacji, został poddany szczegółowej i bolesnej analizie aktywatorów w mózgu, na co nie wyraził zgody. – Kto by się przejmował zgodą jakiegoś kundla po dwunastu wyrokach w poprzednim życiu. To zdanie rozwścieczyło aktywistę jeszcze bardziej. Poszarzał na twarzy, jego ręce przeszło drżenie. – Po to tu jesteśmy. Wyciągnął spod pachy tablet. „Przez cały czas tam go, kurwa, trzymał, jak termometr” – pomyślał Bill. – Przeczytam panu coś – ciągnął dalej aktywista. – Artykuł piąty. Każde zwierzę, jako istota żywa, ma prawa w sferze moralnej; wiadomo, że nieznajomość i nieuznawanie tych praw sprowadziły człowieka i prowadzą go nadal na drogę przestępstw przeciwko naturze i zwierzętom; że uznanie przez gatunek ludzki prawa innych gatunków zwierzęcych do egzystencji stanowi podstawę do współistnienia wszystkich istot żywych;


że człowiek dopuścił się zbrodni wytępienia wielu gatunków zwierzęcych i że nadal istnieje ta sama groźba; że poszanowanie zwierząt przez człowieka wiąże się z poszanowaniem ludzi między sobą i że już od najmłodszych lat należy uczyć człowieka obserwować, rozumieć, szanować i kochać zwierzęta. Jeszcze jedno słowo i oskarżę pana o naruszenie tych praw. – To bydlę nie jest już obywatelem. Nie płaci podatków i co najwyżej może być pod ochronką takich gniotów jak wy. Możesz mi pan skoczyć i się pohuśtać. I wypieprzać mi stąd, bo wezwę armię, żeby waszych zasrańców i sprzedawczyków mafii rozjechali czołgami. My bronimy prawa człowieka do życia i po to mam pistolet w kaburze… Roy nie poznawał swego szefa. Schował się do wozu i włączył sygnały świetlne policji. To zawsze działało uspokajająco. Kej zatrzepotał skrzydłami. Właśnie z impetem wylądował na drucie Phil Ropucha. Siedzieli wszyscy razem w dziesiątkę. Czasem któryś puścił bąka i gówniany miks chlustał na zaparkowane w dole auta. – Byłem u Freda. – Phil miał wielki problem z ludzkim językiem. Odkąd stał się wroną, a minęło już siedem lat, z każdym dniem było gorzej. – Nie żyje. KejKej nastroszył pióra. – A co z naszą kasą? – zapytał, obserwując siedzące obok wrony. Phil dostrzegł jego podejrzliwe spojrzenia na boki. – Spoko. To są Wolne Ptaki. Kasa została na stole. Już są tam gliny. Robią zdjęcia. Mają swoje wróble i węszą. Wróble zawsze były wszędzie pierwsze. Odkąd ludzie odkryli reinkarnację, towarzyszyły im na każdym kroku. Czasem pracowały jako kamery przemysłowe, a nierzadko dla policji drogowej. Te ostatnie należały do wyjątkowych skurwieli. Udostępniać swoją bibliotekę wideo za kilka garści pszenicy i prosa? Phi. Reszta wróbli trzymała stronę gangów. Trzeba było tylko dobrze im podsypać. – Lecimy. – Kej zerwał się, a za nim reszta ptaków. Policyjny wóz w dole też przetoczył się na ulicę. Prowadził wpieniony Bill Crosbow. 3. Kusza stał w głębi pokoju. W jego twarzy paliły się ognie zachodzącego słońca. Okno było naprzeciw, jakby kto nie wiedział. Zastanawiał się, dlaczego szyba była wybita

i co oznaczała odgryziona od zwłok dłoń, pozostawiona na parapecie. Tak pracowała mafia ze stacji w Kingstone. Trop małych krwawych śladów wiódł wprost do łóżka. – To wydarzyło się dzisiaj rano? – zapytał Roya Chaplaina. Chłopak miał czyściutkie buty. Pewno opłakiwał stratę swojego sokoła, stąd to lśnienie podobne do łez. – Tak, wygląda na to, że morderstwa są powiązane. Znaleźliśmy walizkę pełną banknotów. Pięć milionów baksów. Analitycy twierdzą, że są to te same banknoty, które przeliczano w samochodzie na stacji benzynowej. – To dlaczego tylko pięć, a nie dziesięć? – Może liczono je dwukrotnie. – Tak, to sensowne wytłumaczenie. Gdyby je liczono czterokrotnie, to powinno być tylko dwa i pół miliona. Hm. Podziwiam odwagę tych panów. – Była jeszcze ta kartka na dnie walizki. Bill przyglądał się jej z nikłym uśmiechem. Dla niego dawno już wszystko było jasne. Roy nie przestawał dzielić się zasobem swoich informacji. Wyciągnął tablet. – Mam tu zdjęcia ofiary. Ma wypatroszoną szyję. – Nie, wolę już oglądać mój notes. – Bill wzdrygnął się na samą myśl. – Kto mu to zrobił? – Ze wstępnych oględzin wynika, że był to kot. – Stary miał kota? – I to niejednego. – Koty… A ile ich było? – Pięć siedziało w domu w czasie popełnienia czynu. – Kto ma dzisiaj aż pięć kotów? – Ten zamordowany nazywał się Fred O’Neil i posiadał siedem kotów. – Co się stało z pozostałymi dwoma? – Przejechał je samochodem poprzedniego dnia. – Przejechał swoje koty? – Zbadaliśmy pliki wideo wszystkich zwierząt obejmujących swoim monitoringiem tę posesję. Skoncentrowaliśmy się szczególnie na tych niezasiedlonych, bo reinkarnowane są stronnicze. Wyłapaliśmy interesujący filmik ukazujący trupy kotów. Była na nim cała siódemka. Po prostu leżały rzędem na ziemi, jakby ktoś je zaszlachtował i celowo tam poukładał. Zdjęcia wykonał skaczący po ciałach wróbel. Trochę są rozmazane. Zresztą on miał zeza. – Zeza? Wróbel? Kurwa… Chcesz powiedzieć, że dwa przejechane koty nie były własnością O’Neila? – Wszystkie siedem kotów były podstawionymi fałszywkami. Stary nie zorientował się, bo miały te same

17


opowiadania • miniatury • prozA futra, co oryginały. Dzisiaj wystarczy się przejść do vet-kosmetologa, żeby wypalić ulubieńcowi nowy wzór na futrze. Nawet slogan antypaństwowy, ksywkę czy hasło. Nigdy nie rozmawiał ze swymi ulubieńcami, pomimo że autentycznie to były zasiedlone kryminały po odsiadkach. I przedtem, i teraz. Dopiero w garażu prawdopodobnie nastąpiła pierwsza próba morderstwa. Znaleźliśmy mnóstwo sierści. – Koty były notowane? – No mówię przecież. Kryminały. To był stary gang Dżindżera Rudzielca. W klinice, gdzie przeprowadzono proces kontrolowanej reinkarnacji, wszyscy zażyczyli sobie futra, czyli ciała kota. Kto ich zlikwidował? Hm. Te cztery leżące na tapczanie to dziewczynki, w dawnym życiu pracowały w tym samym burdelu. Z kartoteki genetycznej wiemy, kto rozgryzł staremu gardło i uciekł. Nosi ksywkę Pluszak. Moje sokoły krążą nad obszarem, gdzie zazwyczaj przebywa. Co do pieniędzy, to dom jest obserwowany przez wróble i czekamy na kuriera, który ma odebrać kasę. – Tylko mi nie mów, że kurier to też wróbel. A tak poza tym to twoje sokoły nie są zbyt inteligentne. Krzywo im z oczu patrzy. Jakby były od rana na delirce. Na pewno żrą właściwe ziarna? Nie te z Podpuchy? Zresztą wiesz, że jeśli informacje o tej łapance dostaną się do prasy, będziemy mieli niezłe problemy z PETA. Departamentu nie stać na milionowe odszkodowania, które dostają się potem szefom gangów i kutasom z parlamentu. – Politycy, mafia, kler. Wszyscy maczają w tym palce. Każdy chwyci się nawet żyletki, żeby uciec od śmierci. – To, co zwierzęta robią między sobą, nas nie obchodzi, ale jeśli zamieszane są w śmierć ludzi… – Bill nie dokończył. Szybkim ruchem wyciągnął pistolet i strzelił. Z siedzącej na parapecie okna wrony pozostały tylko pęki fruwających piór. Strzępy mięśni, do których były przytwierdzone, pociągnęły je w dół i ułożyły się na koślawym chodniku do ogrodu w rozbryzganą falę. Bill Crosbow wyjrzał przez okno. W jego oczach paliła się wściekłość. – To była chyba twoja wrona. – Uśmiechnął się z satysfakcją. – Jeżeli nie, to za pomyłkę i tak nie pójdę siedzieć. Zakop to potem gdzieś dyskretnie. – Kiedyś nas za to dopadną… – Fuck this, mam dość babrania się w tym zwierzyńcu. Kogo stać na reinkarnację? Polityków, księży i zasyfiałych gangsterów. Stąd ukuło się powiedzenie: „Masz kasę, ciesz się, stać cię na ptasi mózg”. Prostych ludzi czeka tylko prosta śmierć, a w trumnie zapomniany gwóźdź UKŁADAMY

u k ł a d a m y

18

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

stolarza, kłujący w zgniłe nery. Co za świat? – Kusza z rozmachem splunął przez okno. 4. KejKej, w przeciwieństwie do glin, wiedział, gdzie szukać Pluszaka. Akurat czyścił pióra, siedząc na płocie, kiedy huknął strzał. Znał ten kaliber. Bill lubił jebany stary złom, a Kej, kiedy jeszcze był człowiekiem, wprost kochał. Patrzył ze zgrozą, jak z Phila Ropuchy leci pierze. Sędziwy był i obrobili za życia niejeden bank, stację benzynową czy norkę z trawką. Razem zdecydowali się na genetyczną krzyżówkę u Morrisona. Dlatego zbierali kasę. Zanim go zastrzelił ten zapiździały policjant, plujący właśnie przez okno, byli razem na robalach. Supermarket Coles każdego wtorku wyrzucał mięso do kontenera-śmieciary przy murze, tym koło fabryki materacy Samuela Oldseya. Przylecieli tu za samochodem Billa, bo inne wrony dały im cynk, że pieniądze nie dotarły jeszcze do Doktorka. Phil wlazł na parapet, bach i cała historia. Ale Crosbow zadarł tym razem ostro. KejKej postanowił mu tego nie odpuścić. Cichutko zeskoczył z płotu. W kilku susach rozpędził ciało i wzleciał w przestworza. Białe gołębie, w ogólnie znanej tajemnicy, wybierał do reinkarnacji kler. Pluszak był zajadłym ateistą za życia. Znaleźć Pluszaka w trawie, gdzie zawsze czaił się na białe gołębie, było prostą sprawą. Zapikował, mając za sobą słońce. Kot nie mógł go widzieć. Nawet nie usłyszał, tylko wydarł się wniebogłosy, kiedy ostry dziób Keja wbił mu się przez oko wprost do mózgu. Przewrócili się obaj na trawę. Wierzgający Pluszak próbujący strząsnąć z siebie napastnika i szamoczący się ptak, zdecydowany świdrującym ruchem wgryźć się głębiej w mózg, a nawet w część podniebienia. Tak żeby nigdy nie pisnął już nawet pojedynczego „miau”! Wreszcie KejKej popuścił uchwyt. Odskoczył. Otrząsnął pióra z krwi, wytarł dziób o trawę i czekał, aż ustanie szamotanina życia ze śmiercią. Konwulsje przeniknęła rozciągająca sztywność. Można było krzyczeć z bólu, widząc ten beznadziejny opór mięśni i potem ich suchą jak patyk rezygnację. Obok, na zeschniętym krzewie, siedziały wróble. Patrzyły z przestrachem na walkę. To były Wolne Ptaki i często nie rozumiały nowych zasad, które wprowadzał do przyrody człowiek. Nie zazdrościł im. Jak nie one, to ich pisklęta padną łupem sztucznej reinkarnacji. KejKej pociągnął jeszcze ciepłe truchło Pluszaka do


skarpy i pozwolił mu się stoczyć do stawu. Z przyjemnością pomyślał, że jutro z rana na powrót ciało rozgrzeje słońce i smród przyciągnie muchy. Niedaleko leżała mała puszka po tuńczykach. Kej wolno poskładał litery. „Dla kotów, wyprodukowane z najdelikatniejszych elementów młodych ryb”, w domyśle – dzieci tuńczyków. „Pora wracać do swoich – pomyślał. – Teraz, po śmierci Phila, spokojnie wystarczy kasy na zabieg”. 5. – Trochę się zagalopowałem, strzelając do ptaka, ale w mojej kartotece namierzyłem niejakiego Kelvina Kleina, zawodowego mordercę i seksualnego maniaka. Poszukiwaliśmy go hologramem gończym, ale drań uciekł w samobójstwo. Potem reinkarnator przetransmitował go w ciało wrony. Bill zaciągnął się papierosem i wypuścił wolno dym. Huśtał się na krześle w gabinecie prywatnej kliniki Thomas and Downer. Naprzeciw siedział podstarzały jegomość w okularach. Na podłużnej twarzy igrał krzywy uśmiech. – Oparłem się o framugę okna i traf chciał, że puch nasączony krwią przylepił się do ubrania. Kiedy wróciłem na komisariat, coś mnie tknęło. Kazałem resztki zbadać genetykom. Jakież zdziwienie nastąpiło, kiedy się okazało, że nie jest to nasz ukochany Klein, tylko jakiś nieznany Meksykanin, notabene – też ścigany morderca. Jeszcze inny gangster, Arnold Housekeeper, pseudonim Pluszak, rywalizował z Kleinem o pierwszeństwo zabiegu w pańskim gabinecie. Wszystkie te dane były na pańskim serwerze, profesorze Morrison, do którego moi ludzie się właśnie włamali. – Bardzo mi miło. – Profesor bawił się popielniczką. Kiedy mówił, poruszała mu się śmiesznie grdyka. – Widzi pan, inspektorze, kiedy ktoś płaci mi za zabieg, nie pytam go, czy już odprowadził z tych pieniędzy podatek, bo nie jestem urzędem podatkowym. Nie zakładam mu kajdanek, bo nie znam jego przewinień. Nie odmawiam operacji, nawet jeśli jest to morderca, który ma ciepły rewolwer w kieszeni i parzy nim sobie jądra. Jeszcze mu je leczę na koszt państwa, zanim jego sprawa trafi do sądu i też za nią zapłaci podatnik. Morderca, który wystrzelał pół przedszkola z powodu depresji maniakalnej, wysyłany jest zazwyczaj do szpitala, a nie do więzienia. Pan mi tu imputuje winę za to, że kryminalistę zamieniłem we wronę?! To chyba byłaby zasługa dla parającej się czarami wiedźmy?

Bill patrzył na doktora ze zdumieniem. Nagle zaiskrzyły mu oczy. – Fuck! Ale pan gburowaty. – Trzymam pański poziom. Bill sapnął rozeźlony. Skinął na Roya. Ten położył mały neseser na blat biurka i otworzył zręcznym ruchem. Ukazały się rzędy banknotów. – To pańskie – powiedział. – Moje? – okazał zdziwienie profesor. – Znaleźliśmy tę kartkę. – Bill podał mu zapisany kawałek papieru. – Napisał to niejaki Jack Oldshome. Chłopak parę lat temu olał szkołę. – Tak, wygląda, jakby napisał to pod dyktando wrony. – Morisson uśmiechnął się, ukazując żółte i wyszczerbione zęby. – Pieniądze na zabieg – przeczytał. – Zabieg? To nie skrobanka! To jest skomplikowana operacja transmisji neuronalnej. To nie jedna, a kilka trudnych transmisji. Żaden mózg nie przeżyłyby tego w jednej dawce. – Profesorze, tam jest napisane: dla profa E. N. Morrisona. Przyjmuję, że te pieniądze należą do pana. Całe pięć milionów gorących baksów. Zamykam teraz tę walizeczkę. – Bill dokładnie zrobił to, o czym mówił. – I tak, jak ją zamknąłem, tak chcę ukręcić łeb tej sprawie. Mam dość zabawy w ciuciubabkę z wronami i innym ptactwem. – Inspektor znowu usiadł. – Wiem, że stoi za tym Klein. Poddaliśmy precyzyjnej analizie układ pamięci neuronalnej małego Jacka. Wiemy o każdym jego ruchu, o drgnięciu mięśnia czy zwiększonym przepływie krwi. Mamy to w aktach sprawy. Mały kontaktował się z podejrzanymi elementami kryminalnego światka. Swoją śrutówką usuwał niewygodnych świadków i dostawał za to działkę albo kasę. – Wzruszył ramionami w ataku nagłej melancholii. – Cóż pięknego wnosimy do świata natury? Czy istnieje prawo obejmujące swoją jurysdykcją zwierzęta? Przecież większość z nich jest jeszcze piękna i wolna. Jeśli zabiję kurę albo złowię rybę, nie mogę przypuszczać, że kryje się za nią świadomość człowieka, że ktoś zapłacił za przedłużenie życia grubą kasę, a ja usmażyłem go na patelni. – Nie. Tego typu operacjom poddaje się raczej zwierzęta domowe. Kot – tak, pies – raczej nie. Ciągle nie potrafimy dać sobie rady z jego skomplikowaną siecią powiązań neuronalnych. A baza instynktu jest tak wszechogarniająca, że klient byłby nią ubezwłasnowolniony w pięć lat. Większość wybiera dzikie ptactwo, ale takie żyjące w pobliżu ludzi. Na podwórkach, placach i ulicach. Duża grupa ludzi robi zabiegi nielegalnie.

19


opowiadania • miniatury • prozA Łączy się to z ryzykiem. Jeśli się nie uda za pierwszym razem, osobowość ginie bezpowrotnie. – Wiem o pana eksperymentach z in vitro. – Bill postanowił zagrać bez ogródek. – Co pan wie? – Głos profesora zabrzmiał jadowicie. – Wiem na przykład o udanych doświadczeniach transmisji osobowości do mózgu ludzkiego zarodka. Robi się to w wieku około sześciu tygodni, kiedy struktura zaledwie zaczyna się krystalizować. Transmitowany intelekt przejmuje kontrolę nad świadomością jeszcze nienarodzonego dziecka, wypycha jego osobowość i staje się jedynym panem nowego ciała. Mózg musi być dostatecznie mały, żeby nie nastąpił odrzut. Wiem, że udało się wam przeszczepić na powrót reinkarnowanego do ludzkiego umysłu. Wiem, że wielu zapłaci za to krocie. – Niech zgadnę – powiedział profesor. – Chce pan, żebym zrobił implant nowotworowy Kelvinowi, kiedy przyjdzie tu na operację? – Nie. – Oczywiście, że nie. Chce go pan aresztować, kiedy będzie już w swym nowym, malutkim ciele, odrodzony na nowo. Założy pan kajdanki niemowlakowi? Panie inspektorze, wielu ludzi nie rozumie konsekwencji reinkarnacji. Takie przebywanie w świecie wrony przez dwadzieścia lat czy kota przez piętnaście ma katastrofalny skutek dla osobowości. To są sny, którym się pan poddaje, system żywienia, nawet filozofia życia. Pański kryminalista staje się zupełnie kimś innym. Zdarza się być po tym wszystkim zdrowo walnięty. Nie może pan karać po śmierci ciała, którym dokonał przestępstwa. W nowym ciele zaczyna się nowe i czyste konto. – I to właśnie będzie moim życzeniem na przyszłość, profesorze. Nie dać im wyboru. – Bill wstał i podał mu dłoń. – Jeśli rozumie pan, co mam na myśli. Ja ze swojej strony obiecuję przymknąć oko na pańską praktykę raz na zawsze. – W to nie wątpię. Tylko dla inspektora nie zabrzmiało to jak groźba. Kiedy wychodził, nikły uśmieszek nie schodził z twarzy profesora. Uprzejmie zamknął za nim drzwi. Potem otworzył drugie, wiodące do sterylnie czystej klatki na ptactwo. Nowe wrony siedziały stłoczone razem na najwyższej grzędzie. Na wszystkich tyłkach lśniły miniaturowe pampersy. Skrzydła zraszały drogie perfumy, a dzioby zagryzały ekskluzywne ptasie cygara. Mimo to wyglądały na totalnie zagubione w nowej rzeczywistości. Umysł budził się z szoku pierwszego dnia reinkarnacji. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

20

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

W rogu pokoju stała wielka aluminiowa wanna. Prowadziły do niej splątane i rozjarzone kable. Łączyły się z krawędzią metalu, rozgrzewając ją do oślepiającej bieli. Wewnątrz, pod warstwą cuchnącej cieczy, tkwił zwyrodniały kształt ludzkiej wrony. Napuchniętej, wyrosłej do rozmiarów kilkuletniego dziecka. Pióra odpadły zaraz w pierwszej fazie genetycznej transformacji. Lepiły się teraz do nowego ciała, tworząc skłębiony mokry kożuch. KejKej od pierwszego dnia śmierdział czosnkiem. 6. Przebudzenie miało coś z groteski pierwszych kroków Frankensteina. Profesor podtrzymywał go pod ramię, gdy opuszczał wannę. Nieudolny krok zaprowadził Keja pod ścianę. Przysiadł w kącie i czekał. Gęsta ciecz utworzyła kałużę pod szponiastymi stopami. Czerniały w niej pióra! – No… Nie wyszło najlepiej. – Profesor pokręcił głową. Z jego twarzy nie znikał grymas zniechęcenia. Wyszedł i wrócił po chwili, taszcząc krótką belkę. Ułożył ją na dwóch krzesłach i zaparł wszystko o róg ściany. – Masz, możesz na tym przysiąść, ale nie rób sobie taryfy ulgowej. Musisz zachowywać się jak człowiek – napominał i uspokajał, gładząc nieopierzone, na wpół ptasie ciało. Twarz Keja była niemal ludzka, z wyjątkiem szarozielonego dzioba, ostrego jak pięciocalowy gwóźdź. Ciągle jeszcze pozostawał miękki i mięsisty jak wargi kobiety. Momentami drgał i kłapał, ciężko łapiąc powietrze. Czasem wypełzał ze środka ptasiopodobnego pyska długi, pokręcony język, jakby w zwyrodniałym tańcu pragnienia pocałunku. – No już. Wskakuj. Kej wdrapał się na belkę i przesunął pod samą ścianę. Czuł w niej pewniejsze oparcie. Ciągle jeszcze nie mógł pozbyć się wrażenia braku właściwego balansu. – Zwykle transmitujemy jaźń do ciała ludzkiego embriona, ale to jest głęboko niehumanitarne, inwazyjne, wstrętne i drogie. Rozumiesz, matki protestują. Stąd ten eksperyment użycia neutralnego materiału biologicznego, to jest skrzyżowania genetycznego człowieka ze zwierzęciem. Tak naprawdę oboje jesteście sobie bliscy. Przeżyłeś w obu postaciach kawał życia. – Gdzie jest Eli Zor? – zdołał wyszeptać pytanie KejKej. Profesor uśmiechnął się. Pokręcił z politowaniem głową. – Kelvin! Nie posądzałem cię o aż taką uczuciową martyrologię. Czy to jego śmierć pociągnęła cię do samobójstwa?


– Gdzie jest? – W oczach ptako-człowieka pojawiły się wściekłe błyski. Profesor podszedł do drzwi. Uchylił je nieznacznie i spojrzał na ulicę. – Wyrywaj stąd, zanim zasrasz mi podłogę! KejKej zeskoczył z belki i przykuśtykał na chodnik. Wyglądał pokracznie. Małe jak u karła rączki porastał mu biały puch. Aż dziw, że kończyły się ludzkimi dłońmi. – Tyle kasy za gówniane życie! – wykrzyknął z wronim akcentem. – Fuck yourself! – Teraz będziesz żałować? Trzeba było dać się poskładać do zimnego grobu! – Pewnego dnia ciebie tam wepchnę! Profesor nic sobie nie robił z głupich uwag. Już dawno odkrył bogactwo znaczenia słowa „istnienie”. Odkąd pamięta ludzkość, od zarania sztuki magicznej zwanej medycyną, ratowanie, wybawianie od śmierci, łączone z głęboko humanitarnym poszanowaniem życia, nie ograniczało się wyłącznie do wąsko pojmowanego ludzkiego tworu. Było rozszerzone o całe głębie empatii wobec wszelkich rodzajów bytów, których dotykał problem zbyt szybkiej śmierci. Życie nie było przecież cudem, wygodnym dla religio-wytwórczej percepcji, dowodem natchnionej mocy. Było walką, którego zwycięzcą – tylko chwilowym – okazywał się wyposażony w eksperymentalną wiedzę człowiek. Morisson patrzył badawczo w wynędzniałe oczy KejKeja. Napiął mięśnie, spodziewając się ataku półptasiej furii. – Poszukaj starego homo Eli Zora na śmietniku przy supermarkecie Coles. Ma tam spanie na wyleniałych materacach – rzucił szybką informację. KejKej zamachnął się dziobem. Profesor w samą porę zatrzasnął drzwi. ***** Poruszał się podskokami. Szpony przeszkadzały w chodzeniu. Ludzie ustępowali mu z drogi. Nikt dotąd nie widział tak pokracznego dziecka, pomimo że emigranci ze Sri Lanki nie prezentowali się lepiej. Supermarket nawet w dzień jarzył się światłami. Zobaczył go siedzącego na krawędzi śmietnika. Był brudny. Kleił się od nadmiaru chałwy. Na ziemi leżało rozdarte pudełko tego paskudztwa. Ale też przybrał postać ptako-człowieka. – Eli? To ty? – KejKej starał się nie poruszać zbyt gwałtownie. Każdy podskok mógł spłoszyć kogoś, dla kogo poświęcił całe swoje ludzkie życie.

– A kto pyta? – Kelvin Klein. Twój ostateczny wielbiciel! Roześmiali się obaj. Eli zrobił mu miejsce na krawędzi śmietnika. Ptasim zwyczajem zetknęli się dziobami. Nie było w tym nic z pocałunku, raczej wpychanie treści żołądkowej do gardła partnera. Źrenice ich oczu zmalały w gorączce podniecenia. Dobrze, że uchwycili się nawzajem rękoma, inaczej w karkołomnym tańcu wylądowaliby na dnie śmietnika. – Trochę nieudolnie… – Sztywno… – Niemniej przyjemnie. – Wiem, wiem, Kelvinku. Ptaki robią to inaczej. – Mam spore doświadczenie w tej dziedzinie. Moja Kate złożyła kilka zdrowych jajek. – Kate? Zdradziłeś mnie z samicą? – Ptaki naprawdę posiadają organy w stanie zaniku. Trudno się zorientować. Przynajmniej na początku. Zarechotali zgodnie. Potarli się dziobami. Kej krótkim ruchem ręki zwichrzył partnerowi puch na głowie. – Zadam ci teraz pytanie. Czekałem na odpowiedź zbyt długo, żeby dalej zwlekać. – KejKej zawiesił głos. – Kto zastrzelił cię tej piątkowej nocy? Eli Zor milczał przez chwilę, ważąc w myśli słowa. – Bill Crosbow… – powiedział w końcu. – Tak. To był Bill Crosbow. Czekał na mnie przy samochodzie. Był wściekły, bo nie miał dowodów. Wszystkie spłonęły w furgonetce razem z jego wnukami… Rozśmieszyło ich samo wspomnienie. – I wystrzelał magazynek? – Wystrzelał. 7. Bill Crosbow wskoczył do basenu. Znużył go ten dzień. Kilka metrów zimnej ulgi, szerokie wymachy ramion, oddechy pozbawione oporu ubrania. Położył się w wodzie na plecach. Mógłby tak leżeć godzinami, wpatrzony w czyste niebo i wierzchołki kokosowych palm. „Nigdy za mało luksusu” – pomyślał. Mocniej naparł ramionami w wodę. Ciało wybujało na powierzchnię, wyprężyło się i ruszyło w stronę brzegu. Stał tam ktoś… Bill widział bose, chude stopy, wystające ponad betonowe zwieńczenie. Granatowe jeansy z plamami po keczupie. Niedomknięty rozporek. Naderwany pasek. I wyżej… dłonie, straszliwie zaciśnięte. Bielały w nich cienkie linie kości. Ręce trzymały ciężki karabin automatyczny

21


spearsa. Wyrzut kuli mógł urwać chłopakowi ramię, a trzymał go z nonszalancją i zimną obojętnością. Obok stał zwierzoupiór Kelvin. „To ta wrona!” – przeleciało przez myśl Billowi, kiedy zanurkował pod gradem kul. Czerwień zalewająca oczy była nieznośna, a woda w płucach ciążyła jak szkło. Pozostał tak obrócony, twarzą w stronę dna, zawieszony i milczący. Nawet wtedy, gdy morderca pukał w plecy lufą karabinu, by upewnić się, że nikt mu już nie otworzy. Dla Billa zwierzęcy świat wydawał się lepszy. Zwłaszcza z wykupionym w prokuraturze stanowej najnowocześniejszym kanałem reinkarnacji w świadomości symbiotycznej. Odtąd sam będzie wybierał organizm gospodarza dla tymczasowej egzystencji i inwigilacji. Policja dba o swoich ludzi i swoje interesy. Ale KejKej i inni się zdziwią, słysząc tak słodki głos sumienia… 

reklama

opowiadania • miniatury • prozA

Tw orz

ym

y

dla ciebie studio BLacK to grupa specjaListów Z wieLoLetnim doświadcZeniem w reKLamie i poLigrafii. nasZe dZiałania oBejmują: • projeKtowanie graficZne (cZasopisma, uLotKi, reKLamy, roLLupy, Banery, foLdery, wiZytówKi, itp.) • druK • oKLejanie samochodów • gadżety reKLamowe • projeKtowanie stron www • Banery internetowe

UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

• e-maiLingi i preZentacje muLtimediaLne.

1

eople for the Ethical Treatment of Animals (Ludzie na rzecz EtyczP nego Traktowania Zwierząt). u k ł a d a m y

22

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

zadzwoń: 530 357 635 napisz: biuro.studioblack@gmail.com


Inesa Kruszka

C

zekałam na kolejny tramwaj. Odjechały już dwa – nabite pasażerami do granic pojemności. Stałam na przystanku, wyglądając następnego.

Wysokie obcasy pozwalały na owo płynne kobiece kołysanie bioder, a ja chciałam kołysać biodrami, bo on to lubił, tego jestem pewna. Widziałam, jak na mnie patrzył, gdy biegłam korytarzem po klucz, który został tamtego dnia w zamku… On to lubi – powtarzam sobie zawsze, ilekroć masuję obolałe stopy i wyciągam z szafki płaskie sportowe botki. Wracają zaraz na miejsce, a ja wychodzę wyprostowana jak wieża, kołysząc się w tańcu bioder. Stałam więc na przystanku obolała i uśmiechnięta do myśli, że może zadzwoni. Zadzwoni czy nie, ale ja i tak będę czekać, zawsze na wysokości moich obcasów, z głową w chmurach.

23


opowiadania • miniatury • prozA W ciągu ostatnich tygodni emocje unosiły mnie i rzucały w przepaść. Było tego zbyt dużo, abym mogła dłużej wszystko trzymać w sobie. Czułam, że z nią mogłabym porozmawiać… – o nim. Tramwaj hamował ostro na światłach, samochody stały w korkach. Nie słuchałam muzyki, słuchałam hałasu miasta. Ulubione opowiadania zostawiłam na biurku w pracy. Teraz myślałam o niej. Była już leciwą staruszką, miała problem z pamięcią, ale dawała sobie doskonale radę. Wierzyła, że każdy dzień, który rozpoczyna filiżanką kawy, ma większy sens – i na pewno dziś dowie się całej prawdy. Może nawet zobaczy coś więcej? Powinnam z nią porozmawiać! Powinnam ją odwiedzić? Wypije ze mną owocową herbatę i opowiemy sobie wszystko, to znaczy, że każda opowie coś swojego. Nie chciałam spotykać się u mnie w domu, tam ciągle nie ma porządku. Długo jeszcze będę ważyć słowa w starych książkach, zanim je wyrzucę. Gdy tylko wysiadłam na przystanku, zadzwoniłam do niej, by zapytać, czy jeszcze czeka. Była zmęczona i przyznała, że nie czuje się ostatnio dobrze. Przeczuwałam, że dolega nam to samo. – Duszę się, wiesz, jakoś się dziwnie duszę… – powiedziałam szczerze, bo nie mam przed nią tajemnic. – Wiem, o czym mówisz. Możemy porozmawiać – odpowiedziała bez emocji. – Jesteśmy więc umówione? – spytałam. – Tak, czekam na ciebie w każdej chwili. Weszłam do sklepu po herbatę. I pieszo zdążałam w kierunku centrum miasta. Tam ją spotkam. Wiedziałam, gdzie będzie. Zawsze szukała miejsc pełnych ludzi albo tych pustych, gdzie zieleń nie dawała spokoju. Lubiła patrzeć na gołębie. Dziś właśnie karmiła je w parku. – Widzę, że i z tobą nie jest dobrze… – Przywitała mnie badawczym wzrokiem poszarzałych już oczu. – Chyba masz rację, nie jest dobrze. A jak ty dajesz sobie radę? – Nie zawsze czuję w sobie energię, czasem mam wrażenie, że znikam, ale w moim wieku już mnie nic nie zdziwi. I Świat już się zestarzał, tylko udaje, że mu w kościach nie strzyka, ale kiedy zostajemy sami, to widzę, jak sinieje z bólu. Wiesz, nie bierze nic przeciwbólowego, udaje bohatera, niby już niejedno widział… Wiedziałam, że ona i Świat mają ze sobą romans. Można powiedzieć, że kochali się zawsze, jednak jemu nie wypadało z nią być. Chciał poznać inne. Zostawił ją dla tych innych! I bardzo szybko związał się na stałe z tamtą – zaborczą i wymagającą – tak niepodobną do niej. A teraz zaczynał tęsknić. Spotykali się więc czasem. On z miłością swojego życia – Wyobraźnią. Świat musiał być realny. Jego wybranką została Realność. Może to przypadek, pewnego dnia bowiem oznajmiła mu, że będą rodzicami i na świecie pojawi się Nowy Sens, a on chciał być ojcem, więc pozostali razem – związani właśnie Nowym Sensem. A Wyobraźnia wypłakiwała z tęsknoty oczy. Może dlatego były dziś takie jasne? – Wiem, że Świat sobie nie radzi, słucham radia. Myślałam, że możesz mu pomóc… – Popatrzyła na mnie z nadzieją. – Martwię się o ciebie. Jesteś potrzebna. Jemu i mnie też! Nie możesz się zestarzeć, nie możesz… umrzeć! – protestowałam, wyrzucając z siebie słowa szybko i głośno. Jej twarz na chwilę zajaśniała, nawet miałam wrażenie, że na policzkach dostrzegam rumieńce. – Masz rację, jestem potrzebna wam wszystkim, ale czasem przestaję w to wierzyć. Czasem boję się, że on o mnie zapomni, że nie będę mu już potrzebna… Pojedzie ze swoją Realnością w podróż i nie wróci do mnie… – Ty się boisz? Masz za mało wiary, a ty masz za dużą wyobraźnię! – Przecież jestem Wyobraźnią! – zaśmiała się, a ja zauważyłam ironię Losu. – A Los? – spytałam. – Co u niego? – Ten twardy, jak zawsze. Znosi wszystko, to na zimno, to na gorąco. Wścieka się i pokornieje, ale jest. Próbuje dawać sobie radę, widzę jego starania. Mówi nawet do mnie czasem po imieniu i chwali, chwali to, co piszę. – Piszesz? – Byłam trochę zaskoczona, bo kiedyś nie miała na to czasu. – Tak. Zapisuję coraz więcej siebie, tak na wszelki wypadek. Nie wiem, jak długo jeszcze dam radę… – Nie mów tak, dasz radę, przecież on ci to sam powtarza. On ci da siłę. Świat da ci siłę, bo jesteś mu potrzebna! UKŁADAMY

u k ł a d a m y

24

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


– Ale ona… Tamta mu nie pozwoli o mnie myśleć! Świat ma pozostać z Realnością. Są związani Słowem. Nie mogą się rozstać. Ludzie by tego nie zrozumieli. Ludziom jest potrzebny porządek. Jestem tylko Wyobraźnią. Świat nie dałby rady przetrwać ze mną. Mogę być tylko jego muzą, jego marzeniami… – Nadal go kochasz? – pytałam ciepło, bo czułam, że potrzebuje czułości. – Zawsze go będę kochać, tak już zostanie do końca… Świata. Patrzyłam, jak sypie gołębiom groch z papierowej torebki. Spotkałam się z nią, bo chciałam rozmawiać o sobie, a słuchałam jej. Zaczynałam rozumieć, że ona bardziej potrzebuje tego spotkania. Była stara i zagubiona we wszystkim, co ją ostatnio spotkało. Rozczarowanie, brak wiary? W siebie samą? W Sens? Związała się z Losem, ale nie była szczęśliwa. Świat ją fascynował, dodawał skrzydeł. Bez niego nie istniała. – Wiesz, Świat lubi zwierzęta. Ma dobre serce. Realność o tym wie. Kupiła mu psa. Mam jego zdjęcie. To szczęśliwy pies. Ma dobrego pana… Wyobraźnia wyjęła z torby laptop. Siedziałyśmy teraz na ławce i oglądałyśmy zdjęcia Świata. – Jest fantastyczny! – zakrzyknęłam głośno, aż spłoszyłam gołębie. Świat wyglądał świetnie. Był uśmiechnięty i nic się nie zmienił przez lata. No, może troszeczkę wyglądał poważniej, ale przez to był nawet bardziej interesujący. Wyobraźni zaczęły błyszczeć oczy. Nie wiedziałam, czy to łzy czy tęsknota. Może jedno i drugie? Przez chwilę jeden z gołębi próbował usiąść na obudowie komputera, ale nie mógł złapać równowagi. Zaczęłyśmy się obie śmiać – ja i moja przyjaciółka Wyobraźnia. – Wiesz – powiedziałam – byłaś mi potrzebna, tak bardzo się cieszę, że jesteś. Są chwile, kiedy mam wrażenie, że cię tracę, że przepadłaś w Świecie, że nie wrócisz, a mnie tak bardzo będzie brakowało spotkań z tobą! Teraz ona zaczęła mi się przyglądać. – Nie myśl tak, wiem, że jestem ci potrzebna. Przecież jestem. Trzymam cię za rękę. – A on? – pytałam. – Czy on cię trzyma za rękę? Milczała chwilę, ale odpowiedziała. – Tak, on mnie trzyma za rękę. Trzyma za rękę swoją Wyobraźnię… – Rozmawiacie o tym? – Tak, czasem tak. Ale najczęściej rozmawiamy o Świecie, Życiu, Podróżach, Marzeniach… Ale to ty miałaś mi chyba o czymś powiedzieć? Bolą cię nogi od tych wysokich obcasów? – Tak, bolą. Przecież nie trzeba Wyobraźni, aby to zauważyć! – Znów za głośno się zaśmiałam. – Zdejmij buty, pochodź czasem boso po trawie. On nie tylko lubi, jak kołyszesz biodrami, naprawdę lubi, gdy stąpasz boso… w jego wyobraźni. Boso po trawie… – I Świat też lubi, jak Wyobraźnia nie krępuje ruchów Natury, prawda? – spytałam, chociaż miało to być tylko potwierdzenie. – Tak. Świat tak naprawdę sam lubi chodzić boso i patrzeć w chmury. Kiedy tylko Realność mu na to pozwala… – Wiem, jest zaborcza, dużo wymaga, często kaprysi i narzeka… Myślisz, że naprawdę go kocha? – Nie wiem, czasem myślę, że tak, a czasem mam wrażenie, że to gra. Jest Stereotypem. Wie, jak być powinno, i nie ma wyobraźni. – Ale on potrzebuje wyobraźni, potrzebuje ciebie! – Znowu podniosłam głos, tym razem z irytacją. – Potrzebuje mnie, ja w to wierzę, dlatego jeszcze istnieję… – Wyobraźnia się zamyśliła, a gołębie, zaniepokojone brakiem kolejnych ziaren grochu, zaczęły podchodzić bliżej i zaglądały mam w oczy. W końcu głośnym gruchaniem wyrwały Wyobraźnię z Marzeń. Tak. Wyobraźnia marzyła. – Odprowadzisz mnie kawałek? – Chciałam, aby poszła ze mną. – Nie tylko cię odprowadzę, ale pójdę z tobą! Chyba jestem ci teraz potrzebna. Wstałyśmy z ławki i poszłyśmy razem w nieznanym nawet sobie kierunku. Ja i moja Wyobraźnia. Jak dawniej zakochana w Świecie. Świecie, który wybrał inną. Albo tamta go wybrała. Bo miał być Sens, zupełnie Nowy Sens… Tymczasem nasze historie jak bliźniacze siostry stąpały tuż za nami. Słyszałam dwa równe oddechy. 

25


opowiadania • miniatury • prozA

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

26

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

historia niemal prawdziwa

O Ołowianym Żołnierzyku, Pacinku Ruku Ru i Filipie

Anna Rozwadowska-Zając

N

ie wiem, jak się tam znalazł, i chyba nikt z domowników nie jest w stanie przypomnieć sobie momentu jego przybycia. Powiem więcej: niektórzy z nas przez długie lata w ogóle nie zdawali sobie sprawy z jego istnienia. Zjawił się nie wiadomo kiedy, nie wiadomo skąd, samoistnie wtopił w otoczenie, chyba wieki temu, i tak już pozostał na służbie. Znalazł sobie miejsce za kuchennymi drzwiami, koło miotły i odkurzacza. I to właśnie w kuchni, tym najcieplejszym, najprzytulniejszym w całym domu pomieszczeniu, gdzie co wieczór spotykała się cała rodzina na wspólnej rozmowie, podsumowaniu dnia. Gdzie łzy, przeplatane śmiechem, wsiąkały w ściany, gdzie ciepło przyciągało nawet najbardziej buńczuczne osobowości licznej rodziny. Właśnie tam zagościł, niezmienny w obronnej postawie,

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


niezachwianych postanowieniach, zawsze gotowy, by strzec domowego bezpieczeństwa w swój zminiaturyzowany sposób – nasz Ołowiany Żołnierzyk. Dziecięce zabawki najstarszego potomka dawno zginęły żywcem zakopane w piaskownicy lub padły bohaterską śmiercią pod kołami tramwajów. Tak więc – skąd się wziął, skoro półki w dziecięcym pokoju ustrojone były na różowo, w falbankach i przepychu niedoścignionej lalki? Jednak Żołnierzyk wciąż leżał, nieznaną siłą przykuty do kamiennej posadzki, dzierżąc w dłoniach gotową do strzału broń. Farba na zielonym mundurze powoli blakła, miejscami łuszczyła się, lecz nie pozbawiało to bohatera męstwa i wytrwałości. Przyspawany do ramienia karabin, zawsze zwrócony w stronę nieproszonych gości, wyczekiwał złego słowa czy nieodpowiedniego zachowania. Omiatany szczotką Żołnierzyk, delikatnie przesuwany mopem przy myciu podłogi, odwdzięczał się obecnością, nie pragnąc za to niczego. Szybko zaprzyjaźnił się z naszym domowym duszkiem Filipem, który przebywał w tym domu z pokolenia na pokolenie. To za jego sprawką powiewały firanki przy bezwietrznej pogodzie, trzaskały drzwi podczas oglądania filmów grozy lub nagle włączało się radio w pokoju gościnnym. Filip nigdy nie zrobił niczego złego – ani dzieciom, ani dorosłym. Małolaty szybko go polubiły: było na kogo zrzucić zgubienie zeszytu czy pióra. Także dorośli traktowali Filipa jak członka rodziny, pozwalając mu do woli nabawić się zaginionym pilotem do telewizora, który – prędzej czy później – odnajdywał się w przepastnych poduszkach kanapy. Żołnierzyk i Filip często zabawiali się naszym kosztem, wspólnie wynajdując przeróżne figle. Ich ulubioną zabawą było trzaskanie kuchennymi drzwiami. Filip z wielką siłą próbował je zamknąć, na co Ołowiany nie pozwalał, wsuwając broń w szczelinę drzwi. Przyzwyczajeni do ich sztuczek domownicy stopniowo przestali reagować na dziwne zjawiska. Żyliśmy w pełnej symbiozie z naszymi współlokatorami, ciesząc się również wzajemnym szacunkiem. Zgoda, przyjaźń i zrozumienie było udziałem całej rodziny. Nawet kłótnie pomiędzy dorastającym rodzeństwem z czasem zniknęły, dając złudny obraz rodzinnej sielanki. Któregoś dnia jednak do naszego królestwa dołączył nowy lokator: kilkutygodniowe kocię. Szczęściu i radości nie było końca, bo cóż piękniejszego może człowieka spotkać niż obserwowanie maleństwa wkraczającego w nowe życie. Kot został ochrzczony imieniem Pacinku Ruku Ru, zapewne z jakichś japońskich bajek, ale nigdy tego nie sprawdzałam, choć, być może, popełniłam błąd – w końcu nadane imię zawsze coś mówi o człowieku. Ale że to tylko kocię, przywykłam do dziwacznej nazwy i razem z pozostałymi domownikami cieszyłam się i rozpieszczałam małego tygryska. Czas jednak szybko płynął i z naszego pieszczocha wkrótce wyrósł wielki rudo prążkowany kocur. Leniwie przechadzał się po domu, łaskawie zaglądając do wciąż pełnej miski. Pacinku nie lubił zabaw Filipa i Ołowianego, jeżył futerko przy jakimkolwiek mocniejszym podmuchu wiatru, nie wspominając trzaskania drzwiami czy oknami. No cóż, każdy w końcu jest w jakiś sposób indywidualistą. Z czasem w domu zapanowała dziwna atmosfera, której przyczyny starałam się ze wszech miar dociec. Napięcia rosły zupełnie niewspółmiernie do codziennych wydarzeń, wzajemna tolerancja ulotniła się nie wiadomo kiedy, a wrogość i egoizm coraz częściej gościły pod naszym dachem. Opuszczona przy sobotnim sprzątaniu, szorując zawzięcie kamienną posadzkę w kuchni, zdałam sobie sprawę, że czegoś mi brakuje. Wiedziona niejasnym przeczuciem porzuciłam mopa i zajrzałam za drzwi: Żołnierzyka nie było! Odsunęłam miotły i odkurzacz,

27


opowiadania • miniatury • prozA kredens z porcelaną, sprawdziłam szczeliny, w których mógłby utknąć – na darmo! Ołowiany zniknął! Klęczałam smutna w rogu pomieszczenia, usiłując zebrać zaistniałe fakty w jedną czytelną myśl, gdy nagle spod drzwi wyłonił się tuman kurzu. Odruchowo podniosłam rękę, zasłaniając oczy, lecz ta zawisła w powietrzu, bo w drobinkach niesionych przez wiatr zobaczyłam poruszające się sylwetki. Patrzyłam, zauroczona dziwnym zjawiskiem. Spostrzegłam, jak Pacinku bierze w pyszczek Żołnierzyka i wyskakuje przez okno. Czy to moja wyobraźnia, czy to, co przed chwilą ujrzałam, było reemisją przeszłości? Przetarłam oczy ze zdziwienia, ale obraz zniknął. Dalej jednak siedziałam na stopach, uparcie wpatrując się w kąt z miotłami. Nagle wstałam gwałtownie, wiedziona nieodpartą potrzebą naprawienia tak nieuczciwego zachowania. Pacinku leżał na atłasowej poduszce i bezczelnie się we mnie wgapiał. Nic już nie było w stanie powstrzymać mojej decyzji. Złapałam go mocno za futro na karku i zaniosłam na kuchenny parapet. – Nie wracaj bez Żołnierzyka! – krzyknęłam, wyrzucając kota na dwór. Filip przytaknął mi natychmiast, z hukiem zatrzaskując okno. Czas leczy rany, tak mówią. Wkrótce złość zastąpiło oczekiwanie. Dzień przemienił się w tydzień, miesiąc – w rok. Nieporozumienia domowe sięgnęły szczytów Tatr, później Alp, a z roku na rok nieubłagalnie podążały ku ośmiotysięcznikom. Dom nie jarzył już radością, pustoszał z dnia na dzień, umierał, pozostawiony bez życia. Dzieci już nie były dziećmi, odeszły do swoich krain, rozproszyły się po najdalszych zakątkach świata. Także i ja któregoś dnia podjęłam decyzję: jadę odszukać Żołnierzyka!

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

28

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

Nie opiszę teraz przygód, które mnie spotkały, bo to zupełnie oddzielna historia, ale… pewnego dnia… Stanęłam przed domem, na którego progu siedział kocur. Stary, wyliniały. Płowe futro, miejscami wydarte, przypominało naszego Pacinku. W pysku coś trzymał, ale nie chciałam pochopnie uwierzyć w to, co widzę, lub w to, co chciałabym zobaczyć. Nieodgadnionym wzrokiem wbijał się w mój umysł, jakby chciał coś powiedzieć. Nagle komórka rozdzwoniła się w kieszeni. Automatycznie sięgnęłam po telefon, nie patrząc na przychodzący numer. – Mamuś, przepraszam, trochę mnie poniosło ostatnim razem. – Głos córki, dojrzalszy, spokojniejszy, mile połaskotał ucho. – To już nieważne, skarbie – powiedziałam, wpatrując się w kota. – Teraz już wszystko będzie dobrze. – Wyłączyłam telefon. Towarzyszący mi agent z biura nieruchomości, zaniepokojony płynącymi po policzkach łzami, zapytał: – Dobrze się pani czuje? – Tak. Kupuję ten dom – odparłam bez zwłoki. Podeszłam do kota, a ten delikatnie wypluł na podstawioną dłoń Ołowianego Żołnierzyka. – Ale nie była pani jeszcze w środku! – Moja decyzja przekraczała pojmowanie agenta. – To nie ma żadnego znaczenia – odrzekłam, czule przyglądając się figurce. Ulga, jakiej doznałam, rozpływała się po wszystkich zakamarkach ciała i duszy. – Teraz już wszystko będzie dobrze – powtórzyłam szeptem. Jakby na potwierdzenie moich słów wychodzące na ulicę okna gwałtownie trzasnęły mimo bezwietrznej pogody… 

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


trumny

blaszka

zakopane w piasku T

elefon zapiał niczym kur. Wstałam. Nadszedł czas mycia ciała. Zmęczonego ciała. Po śnie. Sen męczył bardziej niż jawa. Żyłam w nim. We śnie odbywały się koronacje i ścięcia, tam pokonywałam międzyplanetarne przestrzenie, tam szczytowałam, tam wreszcie leżałam w kałuży krwi, postrzelona prosto w serce przez wielkomiejskiego psychopatę. Umierałam lekko, bez żalu, bez tęsknoty za przyszłymi wydarzeniami, które nie nastąpią, i za przeszłymi, które były piękne. Tylko czy naprawdę były?

Każda miłość – bo któż zaprzeczy, że miłość to najpiękniejsze, co nam się przydarza, przynajmniej na początku jej trwania – tak więc każda miłość kończyła się fiaskiem. A raczej – piaskiem. Małą symboliczną trumienkę z pudełka pełnego wypalonych z rozpaczy petów, a jak się trafiło, to i płatki zeschłej róży były, zakopywałam w piaskownicy na podwórku. W nocy to robiłam, bo wiadomo – wariatka. Wariatka zapalająca świeczuszkę na grobie umarłej nadziei. Nie jakąś tam zwykłą, długą świeczkę, ale właśnie

29


opowiadania • miniatury • prozA świeczuszkę, ogarek, który zachowałam z romantycznych kolacji; więc taka dogorywająca świeczuszka, całe ciepło i idiotyzm w tej nazwie dopełniała końca. Nastawał czas zapominania. Gryzłam palce, skórki przy paznokciach, do krwi, ciągle i wciąż. Jak gdyby ból zdzieranej skóry mógł przykryć mękę samotności. Analizowałam najdrobniejsze gesty i słowa, szukając winy własnej i cudzej. Marzyłam o zemście, marzyłam o zdradzie, lecz nie było już kogo zdradzać. W końcu, zmęczona pławieniem się w emocjonalnym bagnie, otwierałam obolałe serce na nowo. Cóż z tego, że chciałam dawać wszystko, zabrakło chęci brania, moja oferta zbyt marna. Wielkie brązowe oczy to największy atut całej twarzy i figury, poza tym nic ciekawego, może trochę inteligencji, trochę sprytu, no i trochę ciepła, tyle samo co wszyscy – trzydzieści sześć i sześć. Pewnie, że mogłam się częściej depilować, odsysać tłuszcz i wypijać dwa litry wody mineralnej dziennie. Ale jakoś tak naiwnie wierzyłam, że jeśli mówił „kocham”, to na wieki. Tyle że te wieki ciągle się zmieniały. * Można powiedzieć, że był wiek miedzi, gdy podczas szkolnej wycieczki rudy jak wiewiórka Mazik ofiarował mi kwiat jaśminu. – Poczuj, jakie są delikatne – zachęcałam chłopca, by muskał wargami drobne płatki, które ułożyłam na kształt serca w zagłębieniu dłoni. Zjadał je powolutku, od nadgarstka aż po opuszki palców, i co chwilę bekał imponująco, rozsiewając wokół zapach jaśminu. Podczas przerw między lekcjami spieszyliśmy do szatni, aby pod osłoną kolorowych kurtek coraz odważniej dotykać zawstydzonych ciał. Cholerne dzwonki, zawsze nie w porę, poskramiały nasze miłosne zapędy. Później, uwięzieni w odległych ławkach, rysowaliśmy w zeszytach serca przebite strzałą, rozprowadzając na podniebieniach smak niedokończonych pocałunków. Mazik miewał wtedy poważne trudności ze zrozumieniem nauczycielskich wykładów. Zagrożony niezdaniem, ukradł, a następnie wrzucił do ognia klasowy dziennik. Opalił sobie rude rzęsy i wyrzucono go ze szkoły. * Wiek lnu nastał na letnim obozie, gdzie jasnowłosy druh Koberek cierpliwie uczył młode harcerki gry na gitarze.

Płonęłam rumieńcem, gdy samczym wzrokiem zdejmował ze mnie regulaminową odzież z szarego płótna i siadał, zawsze zbyt blisko, sprawiając, że nasze zetknięte niby przypadkiem biodra wymieniały się elektryzującym ciepłem. Drżałam wewnętrznie, kiedy zdecydowanymi dłońmi układał moje palce na strunach, przytrzymując je dłużej, niż wypadało, i chłonęłam dziwny, podobny do benzyny zapach jego mundurka, za nic nie mogąc skupić się na gitarowych akordach. Byłam gotowa na wiele, jednak to piegowata druhna Celina pierwsza opanowała wszystkie chwyty, i to ona zdobyła przywilej ostentacyjnego tulenia się do mlecznobiałego torsu gitarzysty. * Wiek brązu to śniady i smukły Karim Abdelażiż, który tak lekko mówił i całował po francusku, że omdlewałam w jego objęciach. Zauroczony zapachem kobiecych perfum, zlizywał go ze wszystkich pulsujących miejsc i rozprowadzał jedwabiście po całym ciele. – Zatańcz we mnie – prosiłam wbrew wewnętrznym postanowieniom. Tańczył więc swój Ouled Nail tak długo, aż zatapialiśmy się jednocześnie we wszechogarniającej woni, gubiąc w pośpiechu minuty zbliżające nas do rozstania. Wkrótce algierska drużyna zajęła odpowiednie miejsce w turnieju, a mój pierwszy kochanek wraz z całą szóstką gibkonogich sportowców odleciał do gorącej Afryki. Przysłał stamtąd dwa listy w szarych, pachnących kuminem kopertach, które rychło zamknęłam w pogrzebowym pudełku. * Wiek żelaza kojarzył się z bezpieczeństwem obszernych ramion i ud namiętnego barmana z klubu Happy Seven. Przez cały tydzień pobytu w słonecznej Bułgarii wciskałam rytmicznie jego kształtne pośladki w żółty piasek. Szczytował gwałtownie, pieszcząc zdrobnieniami moje imię i gniotąc boleśnie spalone słońcem piersi. Ten pozbawiony finezji, prymitywny erotyzm, zdający się potwierdzać wątpliwą od dawna teorię ewolucji, nie przynosił mi większej satysfakcji. Lecz później… Wracaliśmy do pokoju, gdzie zaspokojony kochanek lubił celebrować dobry nastrój skomponowanym własnoręcznie alkoholem. Wlewał płynne składniki do szklanki, a pozostałe układał według erogennej mapy mojego ciała. Zamykałam oczy i receptorami skóry


odgadywałam sypkość soli, kwas cytryny, zimną wilgoć lodu, słodką lepkość grenadyny czy śliską powłokę oliwki. Po każdym łyku zlizywał, wysysał, mieszał językiem smak tworzonego z namaszczeniem drinka ze smakiem skóry, twierdząc, że tylko ona ma moc uczynić napój szlachetnym i doskonałym. Po kilku szklankach wypitych przez barmana to ja byłam bardziej pijana. Z rozkoszy. Niedługo po powrocie z wczasów szczęśliwa siódemka przeszła w ręce blond kelnerki. * Wiek metali nieszlachetnych nie przynosił chluby. Sprowadzał ciężkie od męskich feromonów powietrze, twarz spływającą makijażem, łuski lakieru na tlenionych włosach i wieczorną naukę poruszania biodrami w zadziwiających pozycjach. Coraz to inny poeta wystukiwał słowo „kocham” na mojej klawiaturze z punktem G. To, co wcześniej napawało mnie obrzydzeniem, teraz okazywało się ekstremalnie podniecające. Klękałam w toaletach przed nabrzmiałymi penisami, by z rozkoszą wchłaniać w siebie słodkawy biały płyn, oparta o umywalkę pozwalałam brać się od tyłu, obserwując w lustrze zmienioną grymasem ekstazy twarz przypadkowego partnera, wiecznie nienasycona krzyczałam upojnie w hotelach z pokojami na godziny. W gonitwie za miłością, nie rozróżniając prawdy od fałszu, żyłam chwilowym złudzeniem szczęścia. * Wiek rtęci zaczął się lekkością płomienia świec i musu francuskiego szampana. Na dnie kieliszka znalazłam podarunek w postaci szlachetnej perły. Długi biały obrus restauracyjnego stolika skrzętnie ukrywał moją wdzięczność, gdy wprawną ręką powoli rozpinałam guziki męskich Levi’sów. Chwilę później wykrochmalona na sztywno pościel hotelowego pokoju obojętnie przyjmowała tętniącą miłość równocześnie z wibracjami telefonu od zaniepokojonej żony. Turlałam językiem szlachetną perłę po najbardziej wrażliwych szlakach na ciele mężczyzny, w czasie gdy ten udawał do niecierpliwej słuchawki zmęczenie i rozespanie. Potem już tylko trwanie w ciągłym drżeniu i tęsknocie na raz-w-tygodniu spotkanie. Do momentu, w którym, zaniepokojona zbyt długim oczekiwaniem, pierwsza wybrałam nieistniejący już numer.

* Wiek ołowiu dał żołnierzyka w stopniu oficera, wychowanego w poszanowaniu porządku na granicy pedanterii. Nienaganne maniery i moralna nieskazitelność obiecywały spokojne i pogodne życie bez porywów. Potem już tylko ślub w bieli i noce we krwi. Bił, dopóki na klęczkach nie zaczynałam błagać, by mój pan zechciał mnie rżnąć. Robił to z dziką satysfakcją. Jęczałam z bólu, potęgując jeszcze bardziej zwyrodniałe pożądanie. Po osiągnięciu spełnienia składał w kostkę biały ręczniczek i znów stawał się dobrym człowiekiem. Odeszłam od niego po utracie płodu. * Wiek misternych koronek ożywił zaniedbaną przez bodźce skórę pleców. Zadrżała nagłym oczekiwaniem pod wpływem delikatnych muśnięć. Smukłe palce współlokatorki wakacyjnego apartamentu przesuwały się powolutku do granicy koronkowej bielizny. Nieoczekiwany dreszcz wstrząsnął ciałem i odwzajemniłam pieszczotę z pragnieniem silniejszym niż wstyd. Zapomniałam, kim jestem i kim być powinnam. Niczym nieskrępowane usta i dłonie zatraciły się we wzajemnym poszukiwaniu i dawaniu rozkoszy, a nabrzmiałe waginy pulsowały na samą myśl o rytmicznym dotyku. Osiem dni lepkiej od organicznych soków miłości docierającej do najskrytszych zakamarków kobiecych pragnień, miłości bez niepotrzebnych obietnic, bez fallicznych ograniczeń, ukrytej przed społecznymi konwenansami zakończyło się dwoma tysiącami zbędnych kilometrów. * A teraz? Teraz jest czas wieczornego mycia ciała. Przed snem. Zmęczonego ciała. Po dniu pełnym oczekiwania na życie. Na spotkania pierwsze i ostatnie, na szczytowanie, na przekraczanie międzyplanetarnych przestrzeni, na wielkomiejskiego psychopatę, który postrzeli mnie prosto w serce. Na umieranie lekkie, bez żalu, bez tęsknoty za przyszłymi wydarzeniami, które nie nastąpią, i za przeszłymi, które były piękne. Tylko czy naprawdę były? 

31


opowiadania • miniatury • prozA

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

32

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Grzegorz Patroń

która robiła miny

P

ożółkła żarówka leniwie wydzierała ciemności kontury nielicznych, lichych jak i ona sprzętów. Nie była osłonięta, a światło drżało, jakby napędzała je niewiara. Pod nią znajdowało się biurko, na którym stało kilka dających nieprzyjemnie jasne światło pierścieniowatych lamp. Pracująca przy biurku dziewczyna wydawała się zawieszona w przestrzeni – dostrzegałem jedynie piękne, sprytne dłonie (oświetlone bezcieniowymi lampami), manipulujące stertą przedmiotów na blacie, oraz twarz, ledwie muśniętą żółtym światłem. Reszta ginęła w mroku. Otwarcie stanąłbym do dyskusji z każdym, kto by stwierdził, że kobieta jest w nieokreślonym wieku, jednak nie miało to znaczenia: w pewnym sensie była zawsze i wszędzie. Więcej nie potrzebowałem. Nawet nie uniosła głowy. Nie zdziwiło mnie to – ponoć mam charakterystyczny chód. Zafascynowany, obserwowałem teatr pobrużdżonych cieni, rozgrywający się od czoła po brodę dziewczyny. Cóż za ekspresja! Kiedy mrużyła oczy, rozkwitał wokół nich labirynt zmarszczek, które niespodziewanie przeskakiwały na czoło, gdy podnosiła wzrok (wciąż mnie ignorując). Sprawdzałem, człowiek ma pięćdziesiąt cztery mięśnie twarzy, u niej jednak zdawało się być ich znacznie więcej, a każdy pracował ciężko i bez wytchnienia solo, w parach, całymi grupami. Podirytowanie malowało malutką fałdkę, nadając twarzy nieco demonicznego wyrazu, triumf rozpogadzał ją, podciągając asymetrycznie koniuszki ust. Nawet nos wydawał się wieść niezależny żywot, a jego koniuszek, niech mnie, wyraźnie się poruszał! Ech, a jak mnie to poruszało! Przygotowywała się do wymagającego szczególnej precyzji etapu pracy. Gdy delikatnie ujęła w dłonie niewielkie elementy, zamierzając umieścić je w niemal gotowym przedmiocie, stanąłem za nią i pochyliłem się lekko. – Ani się waż – powiedziała prawie-że-na-serio, czule bezbronna. Ucałowałem przyjemne w dotyku ucho i delikatnie wsunąłem dłoń w jej majtki, pomiędzy rozgrzane uda, szukając i znajdując. – Pobawiłeś się już? – zapytała po chwili, nadając głosowi zrezygnowany ton. Cóż teraz musiało się wyprawiać na tablicy tej cudownie plastycznie twarzy! Odczekałem jeszcze moment, by dokładnie w chwili, gdy nabierała powietrza przed kolejną wypowiedzią, wycofać się i przylgnąć do wyślizganej framugi. Wypuściła cicho powietrze, zabawnie pokiwała głową i powróciła do pracy, a ja do bezwstydnego katalogowania ulotnych grymasów, chimerycznych migawek anatomicznego rozbrykania, którego byłem jedynym świadkiem i sędzią. – Gotowe – wyszeptała raczej, niż powiedziała. Westchnęła, mrugnęła i wtedy dopiero jej twarz zastygła. Dziewczyna wpatrywała się we wzbudzający grozę gotowy produkt, wyeksponowany światłami niczym gwiazda rocka. Jakby dopiero teraz zdała sobie sprawę z możliwych zastosowań, k o n s e k w e n c j i. Nie przypominał tych złowieszczo zabawnych zielonych motylków z Afganistanu, wyglądał dokładnie na to, czym był, niczego nie ukrywał. Przeszkadzała mi nieruchoma maska, która zastąpiła tak lubiany przeze mnie spektakl. Podszedłem, by słowem, myślą i uczynkiem tchnąć w nią życie. – I tak cię nie kocham – oplotła mnie słowami, rękoma. Moja dziewczyna, która robiła miny. A najlepsze dla mnie. 

33


opowiadania • miniatury • prozA Rafał Makowski

Starszy kontroler Departamentu JP Stan rzeczy nieustannie się zmienia, ewoluuje, a następnie wpada ze świstem w średniowieczne zaślepienie. Cykl ten toczy się niczym koło po solidnie upstrzonej kamieniami polnej drodze. Są jednak elementy, które w większym bądź odrobinkę mniejszym stopniu są stałe; trwają, wyznaczając granice dla panoszącej się rzeczywistości. W naturze człowieka leży układanie tych elementów, zaganianie ich w wyznaczone przez niego zagrody i usilne pilnowanie, aby żadna, nawet najbardziej rozbrykana cząstka się z niej nie wydostała. Ale czasami, mimo licznych straży, okazuje się, że jedna z nich stoi przed płotem zamiast za… Nikt dokładnie nie znał momentu wystąpienia tegoż przypadku, nikt nie był w stanie określić dokładnej daty. Niemniej jednak miał on miejsce, a był to bodajże wtorek. No, skoro zaczęliśmy od końca, to wypadałoby przejść do początku.

W

szpiczastych górach Absolutum występował specyficzny gatunek mnicha. Głowę miał łysą, jak zresztą każdy inny. Nosił czerwoną tunikę, jak większość z pozostałych. Ale… to właśnie ten rodzaj mnicha pewnego dnia określił wszystkie wymagane cechy dla nadrzędnych i podrzędnych elementów. Tu wskazał punkt pierwszy, a tam ostatni. Wszystko musiało się zmieścić pomiędzy. Mnisi z Absolutum stali się ogólnie szanowani. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że się pomylili. UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

*** To, co trwa w „teraz”, miało swój początek w „kiedyś”. u k ł a d a m y

34

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Osiem cienkich jak włos nóżek wydeptywało codzienną ścieżkę na drewnianej podłodze. Zgodnie ze swoim zwyczajem do kuchni najpierw zajrzała głowa. Niewielki wzrost był atutem, a nie przeszkodą, gdyż pozwolił na błyskawiczną ocenę zasobności podłogi. Pomijając przymus oglądania zielonych kafli, których po prostu nie cierpiał, wyprawa okazała się sukcesem; w prawym rogu, tuż za bzyczącą lodówką, znalazł kawałek chleba. Usiadł sobie pod ścianą i dokładnie obejrzawszy znalezisko, wybrał fragmenty, które wyglądały szczególnie smakowicie. Pyszczek wgryzł się w chrupiącą, lecz trochę spleśniałą skórkę. No44 spał. Koronkowe firany unosiły się przy każdym nabraniu powietrza i opadały z lekkim falowaniem przy jego wypuszczaniu. Ten senny taniec obserwowały gładkolice szafki oraz pstrokate poduszki, które


– będąc miłością właściciela – zajmowały niemalże każdą wolną przestrzeń. Chrapanie ustało. Cały dom przygotował się do powitania pana. Kapcie ochoczo leżały przy łóżku, a puchaty dywan rozprostowywał swoje pokręcone włosia. Czekali… Przeciągłe ziewanie i orzeźwiające chrupnięcie w kościach – No44 przywitał kolejny dzień życia. Nieprzytomny wzrok starał się przypomnieć sobie zmyślone historie, których jeszcze kilka minut temu był bohaterem. Na próżno, wszystkie zdążyły już uciec do swoich dziennych jamek. Wstał i wciskając stopy w kapcie, pomaszerował do łazienki. Krągłe, ale stworzone ze smakiem kształty kąpielowej armatury ucieszyły oko. Z wewnętrznym uśmiechem pomachał do idealnie ułożonych kosmetyków na półeczce obok lustra. Szpetnie zaś zaklął na widok swojej facjaty w jego odbiciu. Szkaradność rysów była powodem żartów większości podwładnych, mimo to był wielce ceniony za fachowość. Tak więc ludzie, rozmawiając z nim, patrzyli głównie w podłogę lub sufit, ale słuchali i sumiennie wykonywali polecenia. Po porannej toalecie skierował kroki do kuchni. Finezyjnie wykończony ekspres do kawy rozpoczął mielenie ziaren. Po chwili do kuchennej melodii dołączyło ciche tykanie tostera. No44 stał wsparty dłońmi o blat. Odruchowo sięgnął do ekranu powiadamiacza i zmobilizował go do odświeżenia listy zgłoszeń. Pojawiło się tylko jedno; przymrużone oczy wyszukały nazwę ulicy i oznaczenie zgłaszającego. Kliknął „zapamiętaj” i ruszył do niecierpliwiącego się kubka. – O bratku! – krzyknął, budząc śpiącą postać; zawsze po posiłku, chcąc nie chcąc, karaluch zapadał w sen, co niejednokrotnie ściągało na niego gniew właściciela apartamentu. Był jednak szybki, gdy odnóża pracowały z pełną mocą. Uniknął więc śmierci, bo kapeć, będący odwiecznym wrogiem robaczków, wylądował w miejscu, gdzie majaczyło już tylko jego wspomnienie. Dwa kolejne ślizgi wyprowadziły go poza obszar rażenia. – No co za bezczelny karaluch! Drzemkę sobie zrobił, no! – mamrotał No44, człapiąc w stronę leżącego kapcia. – O! I do tego nakruszył… A dłoni krawędzie dotykały jej lichych kształtów, nadając istotność, nadając sens… Niewidzialna dłoń płynęła po całej krainie. Była bezgranicznie rozległa, mogła dotknąć wszystkiego, co

namacalne, wszystkiego, co ulotne. Długie palce muskały niewyrobione jeszcze ciała. Przebiegały po dopiero kiełkujących kształtach i nie raz łaskotały ledwo wysunięte ponad nic główki. Czasami jednak w jej działaniach pojawiała się nieuwaga, choć według pism zatroskanych czasoprzeszłych wersja powinna brzmieć inaczej. Księgi te jednak spalono, bo wprowadzały zupełnie niepotrzebny zamęt do i tak pokiereszowanych przez wydarzenia czasów. Niemniej jednak co poniektórzy pamiętali… A może po prostu wiedzieli, tego akurat nie udało się udowodnić. Twierdzili, że forma istnienia niedająca się okiełznać żadną matrycą nie jest wynikiem lekkomyślności, przypadku. W pewnym sensie było to celowe działanie, ukierunkowane na… No właśnie – na co? Tego ani pisma, ani tym bardziej spadkobiercy tychże myśli nie potrafili wskazać. Rysowanie diagramów, liczne dysputy nielicznych mądrych prowadziły do zupełnie rozbieżnych konkluzji. Dłoń jednak nic sobie z tego nie robiła, a to, co robiła, robiła naturalnie – ot tak. Każdy dzień dostarczał kolejnych kreacji, zupełnie nowych tworów – ku utrapieniu obserwujących. Nic do oglądania, rozejść się, do szkoły, maluchy! Zatrzymał auto przy krawężniku, blokując prawy pas ruchu. Uprawniał go do tego niebieski sygnał, który pulsował na dachu. Wygramolił się z samochodu i podszedł do zabezpieczającej obszar zdarzenia ekipy interwencyjnej. Skinął głową, odpowiedziało mu również skinięcie. – Nie spodziewaliśmy się pana… – prawie wyszeptał trochę onieśmielony kierownik zespołu. – Mieszkam niedaleko, więc się przypisałem – odparł No44. – Jak rozumiem – spojrzał na podręczny powiadamiacz – mam przyjemność z D58? – Tak jest! – D58 zasalutował. – No to z czym mamy kłopot? – Zapraszam, już pokazuję… – Nie odwracając głowy od swojego przełożonego, D58 ruszył do odgrodzonego czerwoną folią obiektu zgłoszenia. – Spokojnie, D58… Wszyscy jesteśmy tutaj po tej samej stronie. Tworzymy zespół. – Widząc nieporadność swojego pracownika, No44 postanowił dodać mu otuchy. – Oczywiście… Oczywiście… O, proszę. To! – Wskazał

35


opowiadania • miniatury • prozA na mały kwiatek, który ledwo zdążył wybić się ponad ziemię. – Aha… – Dziś rano obserwatorzy zgłosili tę anomalię. Byliśmy tu już o ósmej. Chcieliśmy przystąpić do usuwania, ale… – Jego oczy błądziły, dawało się dostrzec nie tylko zdenerwowanie, ale również zakłopotanie z powodu zaistniałej sytuacji. – No ale… miałem pewne odczucie… – Odczucie…? – No… tak jakby… Zresztą, obecny tutaj E12 również to poczuł… – No dobrze. A jakież to odczucie? – Proszę spojrzeć, ale tak zgodnie z dyrektywą aj-si-ju-9-3, a my zawsze ją stosujemy! – Tak, zawsze! – przypomniał swoją obecność E12. – I słusznie. No dobra. Dajcie spojrzeć… – No44 pochylił się nad małym kwiatkiem. Zarówno E12, jak i D58 zgięli plecy w identyczne łuki. Każdy z nich przekrzywił głowę, aby móc obserwować mistrza przy pracy. Patrzyli to na kwiatek, to na No44. On zaś przykucnął. Przechylił głowę w lewą stronę, wyciągnął dłoń i musnął delikatne płatki. Dało się słyszeć ciche mruczenie. – To przebiśnieg – oznajmił po chwili. – Tak, tak, oczywiście, ale… – wtrącił E12. – Tak, tak, widzę. Czarny! – No właśnie. Normalnie byśmy go po prostu usunęli. Oczywiście zachowując kroki zalecone w dyrektywie won-1-1. No, ale… – Tak… Ale? – No poczuliśmy… Bo to… – Nie mogąc znaleźć odpowiednich słów, E12 zwrócił się błagalnym wzrokiem w kierunku D58. – Bo tak, szkaradztwo i parszywość, niby tak… ale… Poczułem to, co opisuje dyre… – Dajmy już spokój tym cyferkom – przerwał mu No44. – Co poczuliście? Mówcie. – No… coś jakby… piękno? – Usta wykrzywił mu grymas. Zacisnął oczy, obawiając się reakcji przełożonego. – Piękno? – No44 się zamyślił . Ponownie spojrzał na niewielki kwiatek, którego cechy zewnętrzne bezbłędnie wskazywały na anomalię. Dokładnie taką, jaką należy bezzwłocznie wyeliminować ze zbioru elementów rzeczywistości. Był czarny, miał postrzępione koniuszki płatków, a całość pokrywała nieprzebrana liczba szarych plamek. Losowo, bez żadnej systematyczności! No, ale… UKŁADAMY

u k ł a d a m y

36

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Ręka za każdym razem się cofała, gdy umysł nakazywał jej usunąć roślinkę. Dziwne, naprawdę dziwne, pojawiło się w głowie No44. Wieloletnia praktyka uczyniła z niego bezbłędnego łowcę. Wystarczyło, że przechodził koło czegoś, co swoim istnieniem zaburzało ideę harmonii i ograniczonego odpowiednimi dyrektywami wzoru piękna, a już wiedział, że coś jest nie tak. Niezawodne wyczucie prowadziło go przez labirynt korytarzy, przez otwarte i zamknięte drzwi instytucji, w której pracował. Aż stał się legendą. Z jego zdaniem nie dyskutował nikt, dopuszczalne było jedynie znaczące chrząknięcie, lecz i to z umiarem. A tutaj, przy zbiegu ulic Wachlarzowej i Pawiej, wahał się… Oczy widziały ową nieszczęsną mieszankę niestandardowych kształtów i pomieszanych kolorów, a myśli podpowiadały: do piachu, zniszczyć to plugastwo, ale coś w środku nie pozwalało… Bo jeśli się mylił? Nie, to nie do pomyślenia. Nigdy się nie mylił! Piękno było tak proste w definicji! A on określał granice reguł. Dekrety, dyrektywy, zarządzenia – połowa z nich wyszła spod jego palców. Gdzież by teraz była ludzkość, a przynajmniej obywatele tego kraju, gdyby nie bezbłędnie wyznaczone krańce piękna. Wiedział gdzie, dokładnie wiedział. Żyliby w zgniliźnie bezguścia i brodzili w mylności własnego zdania. Chaos. Anarchia. Aż nim wstrząsnęło. Westchnął i ponownie skierował dłoń ku wątłej nóżce przebiśniegu. Pod palcami poczuł chropowatą zieleń, zacisnął palce – wystarczyło tylko szarpnąć, by świat stał się lepszy. Raczej… Odwrócił się do dwóch pracowników, którzy z wypiekami na twarzy obserwowali batalię z kwiatkiem. Gdy się podnosił, całe ich postacie krzyczały: I co?! I co?! – Muszę się skonsultować. E12 oraz D58 spojrzeli po sobie. No44 miał się skonsultować! Z kim? Przecież to on był wyrocznią w takich sprawach, jego oceny były błyskawiczne i zawsze trafne. Nigdy nie słyszeli, aby kiedykolwiek z kimkolwiek się konsultował… W końcu D58 nie wytrzymał. – A z kim, jeśli można spytać? Z kim się pan zamierza skonsultować? – To chyba oczywiste – odparł – z AiZ! D58 zemdlał. Machina ruszyła, ślamazarnie, ospale jak pociąg, co w parowym kotłował się szale…


Całą okolicę ewakuowano. W miejscu, gdzie wyrósł nieszczęsny kwiatek, postawiono szczelnie zamykany namiot, aby jego wpływ nie miał najmniejszych szans na dotarcie do bezbronnych mieszkańców okolicznych bloków. Do pomocy wyznaczono elitarne jednostki Departamentu Jakości Piękna – uzbrojone w maski przeciwwpływowe, trzymały straż w dzień i w nocy. Minęły trzy dni, bo tyle było potrzeba, aby odpowiednie druki napęczniały od wymaganych pieczęci i niezwykle istotnych podpisów. Cała ta wieża dokumentów wylądowała docelowo na biurku głównego dyspozytora decyzji – jego wysokości AiZ. W sobotni poranek No44 i ekipa: D58 z E12 oraz nieomylny AiZ zebrali się we wskazanym miejscu. Korzystając zarówno z pokładów doświadczenia, jak i z opracowanej specjalnie na takie sytuacje aparatury, przeprowadzona została analiza morficzna. Następ-

– Sam pan wie, że jest to niemożliwe. Oznaczałoby wyjątek od reguły. – No niby tak, ale zważywszy na okoliczności… – No44 lekko poluźnił zupełnie nieuciskający kołnierzyk. – I co dalej? Może pozwolimy, aby w każdym takim wypadku coś było dopisywane? Wie pan, do czego to prowadzi? – Do porządku? – Chyba nie dostrzega pan złożoności problemu, drogi No44. To prosta droga do uznaniowości. I co, jeden będzie mówił, że piękne, a drugi, że nie? Jak by wyglądało nasze życie w takich warunkach? Każdy głos się liczy? Nie bądź pan śmieszny… – Hmmm… A może przekazać to tym od szczęścia? Przyznam, że troszkę się cieszę, jak patrzę na ten, ten… no, obiekt… – To tylko pogorszy sprawę. Tym z Departamentu Je-

nie, ze względu na brak jednoznacznej odpowiedzi, skorzystano ze Skreślania Opcji według Kategoryzacji Dyrdymałum, narzucania opinii zgodnie z Zaufanym Kręgiem określonym w Zbiorze Dzieł Nieskomplikowanych oraz potarto patyczkiem, opracowanym przez Komisarza Magnifikusa Chwalipiętusa. Wszystkie te zabiegi nie dały jednak odpowiedzi, czy to, co tu rośnie, ma rosnąć dalej, czy też powinno być wyrwane. – To niezwykła sprawa, muszę przyznać… – dumał AiZ. – No, ale czuje pan? – upewniał się No44. – Tak. Ubolewam nad tym faktem, ale istotnie przyznaję, że czuję – zgodził się AiZ. – To może…? – zapytał nieśmiało No44. – Tak? – Może to zostawić…? – No ale jak? – zaciekawił się AiZ. – Po prostu: odwrócimy się i pójdziemy. – A obserwatorzy? Przecież oni od razu zgłoszą to ponownie – wykazał lukę w pomyśle AiZ. – To się osłoni… – Dobrze pan wie, że to nic nie da… Obserwatorzy go dostrzegą. – AiZ mówił spokojnie, szanując każdy wyraz. – Więc wyrwijmy to w diabły! – Tak nie wolno. To coś ma w sobie piękno, może tylko drobinkę, ale ono tam jest… – To może… Sam nie wiem… – No44 szukał wzrokiem pomocy w okolicznych krzaczkach. – Może stwórzmy jakąś listę wyjątków? I dopiszemy to – powiedział z wyraźnym obrzydzeniem, wskazując na kwiatek – do tej listy?

dynego Właściwego Szczęścia nie można wierzyć. – AiZ pokręcił przecząco głową. – Oni chichoczą… Nie, to jest za poważna sprawa… – Cholera… O, przepraszam. – No44 schował oczy w czubkach butów. – Doprawdy, ciężka sprawa… Wszyscy patrzyli. I choć nikt nie chciał tu zostać, żaden z obecnych nie ważył ruszyć się z miejsca. W końcu No44 jakby trochę pojaśniał. Nieliczne włosy na czubku głowy rozprostowały się, kiedy pojedyncza myśl popędziła przez zatroskane czoło. Palec wskazujący prawej dłoni wyprostował się, kciuk dołączył do pozostałych trzech palców, a całość skierowała się ku niebu. Spojrzenia grupy pobiegły za tym wskazaniem i wtedy usłyszeli „tumb”. Oczy zwróciły się w kierunku źródła dźwięku – wielkiego czarnego buta na nodze No44. Bucior powoli podniósł się z ziemi, uwalniając pokiereszowany czarny przebiśnieg. Piękno zostało zdeptane. – Oj! Przypadek… niechcąco… – Powaga na twarzy zupełnie nie współgrała ze słowami, które wypowiadał. – No, ale zgodnie z dyrektywą a-ciu-8-2, czyli… Choć chyba nie muszę mówić… – Przypadek losowy podczas badania sprawy… – wyszeptał jak modlitwę D58. Teraz patrzył na No44 jak na swojego boga. – Brawo, No44, nietypowe rozwiązanie, przyznaję… Ale zgodne ze wszystkimi dyrektywami. – AiZ z uznaniem pokiwał głową. – No, to chyba sprawa została zakończona. Zniszczyć pozostałość, zdezynfekować otoczenie, zresztą… wiecie, co robić…

37


opowiadania • miniatury • prozA Nieuchwytne „uff” przebiegło przez wiele umysłów, przez wiele oczu i przez jeden ogon, choć akurat ten ostatni przypadek był raczej poza zainteresowaniem kogokolwiek. Zupełnie bez powodu, trochę jakby zza kurty, wyszło, popatrzyło i… Minął rok. Karaluch wygrzewał się na swojej leżance, która nazywana była przez właściciela domu wycieraczką. Objedzony do nieprzytomności, praktycznie już lewitował pomiędzy rzeczywistością a snem. Majaki i ginące kolory – to właśnie w tej chwili obserwował i pewnie wpadłby zupełnie w niezasłużony sen, gdyby nie coś, co go zainteresowało. Podbiegł do szczeliny, która wytworzyła się pomiędzy listwą podłogową a ścianą szafy. Tak, coś tam było. Stanął na tylnych odnóżach, by zrównać się z obiektem. Nigdy nic takiego nie widział – czarny, chyba

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

38

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

przebiśnieg, wyrósł spod drewnianej listwy. Karaluch obwąchał go, zapominając, że był nie tylko głuchy, ale i kompletnie nie rozpoznawał zapachów. Dotknął więc kwiatka – nic ciekawego. Pogłaskał płatki – zupełnie zwyczajne. Wtedy właśnie postanowił skorzystać z ostatniego daru, jakim obdarzył go stwórca – nieomylnej paszczy. Rozwarł ją więc szeroko. W myślach usłyszał miłe mlaśnięcie… Ale… nie zdążył. Czarny przebiśnieg szybkim ruchem wystrzelił główkę i wydając przerażający, choć dodać należy, że dość cichy, okrzyk, połknął karalucha. Dalej nie działo się już nic. Przynajmniej tego dnia. Poza tym, że nóżka kwiatka wybrzuszyła się w połowie swojej długości. Niewprawne oko mogłoby wziąć ten kształt za zdziwionego karalucha. Tak, tym razem piękno zdecydowało się nie poddawać swojej wartości pod dyskusję – tym razem, jak i za każdym kolejnym, który nastał po owym dniu… Piękno obroniło się samo. 


tekst konkursowy Grzegorz Bryk

Praktyka drugiej połowy P

o wszystkich latach, które minęły od końca mojego dzieciństwa, znów siedzieliśmy ramię w ramię na tych samych schodkach co wtedy, gdy widzieliśmy się po raz ostatni. Pogrążeni w milczeniu, czując ciepło swych ciał, lekko zmęczonymi spojrzeniami śledziliśmy poczynania bandy urwisów wesoło swawolących na placu zabaw pomiędzy bryłami bloków. Dzieciaki pokrzykiwały radośnie, prowadząc odwieczną wojnę między chłopcami w krótkich porteczkach, którzy – gdy już tylko pobili rekord długości skoku z rozbujanej huśtawki – złośliwie pociągali za warkoczyki dziewczynki, i dziewczynkami w zwiewnych sukieneczkach w kwiatki bądź grochy, których właścicielki po każdym pociągnięciu piszczały i ciskały groźnymi minami w niepoprawnych hultajów. Nie przypuszczały nawet, że za kilka lat się w nich zakochają i będą ich żonami, zdążą się odkochać, czasem znienawidzić. Tak nakazuje logiczny i odwieczny ciąg, bo są to dzieci ludzi, którzy sami byli jeszcze dziećmi, gdy my po raz ostatni siedzieliśmy na tych schodkach. Słońce mocno przypiekało, nagrzewając asfalt i beton, ale z wolna chowało się za szczytami bloków rzucających na nas cień, a zbudowanych specjalnie dla robotników pobliskiej fabryki szkła jeszcze za czasów poprzedniego ustroju. Z pogodą i porą dnia było prawie jak wtedy. Początek wyjątkowo upalnych wakacji,

kończące się popołudnie i my, siedzący na trójstopniowych cementowych schodkach prowadzących do sklepu „U Kaczora” – tak go nazywaliśmy, bo tak nazywał się pucułowaty właściciel metodycznie nadużywający wódki. Oddzielała nas od siebie niewielka przestrzeń, którą tak bardzo chciałem jeszcze skrócić, wypełnić, a mimo to ludzie wychodzący ze sklepu z pełnymi torbami zakupów przeciskali się, jakby z premedytacją, pomiędzy nami, chcąc nas rozdzielić w sobie tylko znanym celu. Musiałem siedzieć blisko, by mogła mnie usłyszeć, bo mówiłem cicho i ostrożnie, żeby nikt poza nią nie usłyszał. Były to bowiem czasy, gdy wstydziłem się takich słów i siebie się wstydziłem. – Bo ja się dla ciebie wiele nauczyłem – szeptałem wtedy do niej, wpatrzonej w nieodgadniony dla mnie punkt, gdzieś naprzeciwko. – Wiele czytałem i sam nauczyłem się pisać. I wiersze, i historie. Nie są to może wielkie wiersze i nie są to może wielkie historie, ale nauczyłem się je pisać właśnie dla ciebie. Zdenerwowany, wciąż wpatrywałem się w jej profil, pragnąc, by choć zerknęła na mnie w cichym geście zrozumienia. Chciałem mieć pewność, że mnie słucha i żadne ze starannie dobieranych słów nie umknie jej uwadze. – Wiele też słuchałem muzyki i sam zacząłem grać muzykę. Na starej gitarze po ojcu. Nie jest to może

39


opowiadania • miniatury • prozA

wielka muzyka, jak ta, której słuchałem, ale gram ją właśnie dla ciebie. Przez muzykę nauczyłem się niewiele mówić do ludzi, ale nauczyłem się również tych samych ludzi dobrze słuchać. Lecz nawet w przypływie tego ciężkiego dla mnie wyznania ona milczała, a ja, nienawykły do mówienia, musiałem mówić. Na chwilę ktoś wychodzący ze sklepu znów nas rozdzielił. Przepychając się, uderzył mnie po łbie reklamówką, ale zamiast przeprosić, rzucił pod nosem jakieś przekleństwo, kąśliwą skargę skierowaną w całe moje pokolenie. – Ja się dlatego tak wiele dla ciebie nauczyłem – z roztrzęsionymi rękami i rozedrganym głosem szeptałem do niej wtedy to wyznanie, które było dla mnie najcięższym w życiu – że nie jestem pięknym chłopcem, jakich wielu naokoło, którzy mieli to szczęście, że urodzili się piękni. Dlatego chciałem, byś wiedziała, że mimo że nie jestem piękny na zewnątrz, to zrobiłem wiele wewnątrz siebie, byś mogła pomyśleć, że jesteśmy sobie równi. Nie wiedziałem, czy rozumiała, bo jej profil wciąż był zapalczywie zastygły. Spoglądała w tę rozmytą i zupełnie nieistotną przestrzeń, w stronę świata, który dla mnie był teraz bez znaczenia. Nagle zerwał się ciepły wiatr i rozwiał jej włosy, a ich końcówki przez sekundę muskały mnie po twarzy. Czułem ich zapach, którym już zawsze pragnąłem oddychać. – Bo widzisz, ja kiedyś uważałem, że to takie brednie – słowa chrobotały mi w gardle, utykały w ustach, a wreszcie, uwolnione, rozbrzmiewały nieśmiało – te wszystkie historie z książek i z filmów, i z piosenek. Że to niepoważne wymysły, ale teraz zacząłem w nie wierzyć. Zacząłem wierzyć, że człowiek jest tylko połówką całości, a drugą połówką jest drugi człowiek. Że Bóg to tak zmyślnie rozplanował, że każdemu człowiekowi przypada w udziale inny człowiek, ten, który jest wybrany specjalnie dla niego, i żaden inny. Że Bóg to wszystko sobie rozplanował i przydzielił każdemu człowiekowi innego człowieka, by dać tym, których stworzył, szczęście na świecie, który stworzył. I widzisz – mówiłem do jej policzka – ja wiem już teraz, że tą połówką, która mnie uzupełnia, to jesteś ty. I bylibyśmy szczęśliwi. Przygnieciony ciężarem tego zwierzenia, zamilkłem. Zamilkłem również dlatego, że nic więcej powiedzieć już się nie dało, a przynajmniej wtedy tak myślałem, UKŁADAMY

u k ł a d a m y

40

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

bo późniejsze życie nauczyło mnie, że zawsze jest coś do dodania. Jej posągowe oblicze nareszcie pękło. Przestała spoglądać w ten świat, który nie miał dla mnie teraz znaczenia, i zerknęła na mnie. Wreszcie mogłem bez opamiętania, zachłannie wpatrywać się w jej lśniące życiem oczy i uroczą buzię o niewinnych rysach; w jej zadarty nosek, pokryty u nasady piegami, i malutkie, ale bordowe i soczyste usta. – Nie – powiedziała krótko, lecz na tyle pewnie, że jej słowo mogłoby zburzyć mur albo znokautować profesjonalnego pięściarza. – Nigdy bym cię nie pokochała. Wiesz o tym. I że jestem z kimś innym, też wiesz. Wybij mnie sobie z głowy. Te słowa wybrzmiewały jeszcze, gdy odeszliśmy każde w swoją stronę i swoje życia, a były one od siebie tak odległe, że dopiero po wszystkich rozwlekłych latach, pełnych małych sukcesów i wielkich rozczarowań, znów siedzieliśmy w tym samym miejscu co wtedy, zupełnie jakbyśmy się nigdy stąd nie ruszali. Świat wyglądał niemal tak samo, zdawało się, że nawet urwisy z placu zabaw, które wciąż po nim brykają, pozostały te same. Nie była to jednak prawda, bo tamtejsze dzieci dorosły i mają własne dzieci. Bloki – choć wydaje się to nieprawdopodobne – bardziej poszarzały i były pomazane dziwacznymi napisami. Sklep za naszymi plecami nie należał już do Kaczora, bo Kaczor umarł na marskość wątroby wiele lat temu. Teraz był to jeden z anonimowych sieciowych sklepików, jakie można zobaczyć na każdym osiedlu, a które na każdym z osiedli wyglądają tak samo jak na innych. Ale to przede wszystkim my nie byliśmy już tacy sami, bo jej oczy, pod którymi zwisały sine wory po kolejnej bezsennej nocy, przestały lśnić, a cera była ziemista i zniszczona. Puszyste niegdyś włosy stały się łamliwe i posiwiały. Pod obcisłą, przepoconą bluzką zarysowały się fałdy na brzuchu, pamiątka po dwóch ciążach i trybie życia. Paliła papierosa, chociaż nigdy wcześniej tego nie robiła. Roztaczała wokół siebie woń alkoholu i wyglądała staro. Tylko słońce grzało tak jak wtedy i był niemal ten sam wakacyjny moment, zupełnie jakby czas stanął w miejscu dla całego świata, ale pominął naszą dwójkę. Ona miała męża i jedno z tych dzieci, które swawoliły na placu zabaw, było jej dzieckiem. Miała również


drugie dziecko, starsze, już w wieku szkolnym. Wsadziłem papierosa w usta i zapaliłem. Dym wypełnił moje płuca. – Wiesz – uwolniłem chmurę i powiedziałem, jakbyśmy nigdy nie przerwali rozmowy sprzed tych wieków, które minęły od końca mojego dzieciństwa – miałem rację, wiesz, z tym, że to właśnie ty jesteś moją połówką i że tylko z tobą byłbym szczęśliwy, a ty byłabyś szczęśliwa ze mną. Chociaż ja już w Boga to chyba nie wierzę, to on wszystko dobrze uknuł. Jeden człowiek do drugiego człowieka, tylko w takich proporcjach należą do siebie, nie więcej, bo dlaczegóż komuś miałoby się należeć coś więcej niż innemu? A szczęście będzie pisane tylko tym, którzy się odnajdą i dadzą sobie szansę. Widzisz, ja rozgryzłem Boga, choć w Boga to chyba już nie wierzę, i odnalazłem swoją połówkę. Z tego powodu byłem dumny przez wszystkie te lata. Ale ty się pomyliłaś i teraz nikt z nas nie będzie już szczęśliwy. Twój facet, któremu dałaś, gdy za mocno popiłaś na imprezie, a w głowie ci siedziało, że to ten jedyny, choć nie był tak delikatny, jak byś tego chciała, wtedy, w tę minutę, gdy dogniatał cię do podłogi ciężarek ciała, uderzał w ciebie biodrami, sapiąc koło ucha, zadając ból pierwszej miłości, zrobił ci przez przypadek dziecko, i który musiał się z tobą ożenić, bo tak wypadało, a później, sfrustrowany, zaczął pić i zdradzać, i włóczyć się, i wszczynać awantury, wrzeszczał i klął, być może nawet kiedyś cię stłukł, bo ręce frustratów są wyjątkowo ciężkie. Jemu odebrałaś szczęście i jego połowie, której nigdy nie spotka. I być może jego połowa odebrała szczęście jeszcze komuś, a tamta znów komuś i tak dalej, i tak dalej – bo nikt nie chce być przecież samotny. Ty nie jesteś szczęśliwa i ja nie jestem szczęśliwy. Pije twój mąż, pijesz ty i piję ja… I twoje dzieci będą pić za przykładem rodziców. Przerwałem, by zaciągnąć się papierosem; może też dla chwili namysłu, choć sprawa od dawna była już przemyślana. – I widzisz, ja to wszystko wtedy zrozumiałem, gdy odchodziłem z tych schodków wiele lat temu, będąc już dorosłym. Zrozumiałem i przez te wszystkie lata byłem sam, tylko czasem dla higieny chodziłem na kurwy – czyjeś niechciane połowy, ale poza tym byłem absolutnie sam, bo wiedziałem, że ty jesteś moją

połową, a nie chciałem zniszczyć komuś życia dla zachcianki bycia z kimś, kto nie był stworzony dla mnie. I nie możesz mnie winić, że dostałaś połowę, jaką dostałaś. Że nie jestem piękny, jak byś tego chciała. Tak zostało przydzielone i myśmy nie mieli na to żadnego wpływu. Jedyne, co mieliśmy zrobić, to się odnaleźć i wzajemnie zaakceptować. I tego nie zrobiliśmy. Mówię „my”, bo jesteśmy całością, więc decyzja jednego z nas też jest decyzją kompletną. Znowu zaciągnąłem się papierosem. Ręce miałem wyjątkowo spokojne, a twarz znudzoną. – Ale to, co się z nami stało, mimo tego, co już powiedziałem, to nigdy nie będzie twoja wina. Chciałbym cię przeprosić, że zmarnowałem ci życie i że zmarnowałem życie sobie i twojemu mężowi, i dzieciom. I że zmarnowałem jeszcze wiele innych żyć. Chciałbym ciebie przeprosić za to, że mnie wtedy nie zaakceptowałaś, że niewystarczająco wiele powiedziałem i myślałem, że już więcej powiedzieć się nie da, choć to nieprawda, bo można było powiedzieć więcej. Można było dodać całą tonę słów i zdań. I chciałem cię przeprosić, że to zawsze już będzie moja wina. Wybacz, że mnie wtedy nie wybrałaś. Usta jej zadrgały. Rzuciła przed siebie niedopałek papierosa. Spojrzałem na nią, a ona spojrzała na mnie. – Tego ci nigdy nie wybaczę – powiedziała, a z placu zabaw przybiegł mały chłopiec w krótkich porteczkach, uśmiechnięty, bo właśnie porządnie wyszarpał za warkocz koleżankę, która w przyszłości miała stać się jego żoną. Podniosła się, wzięła go za rękę i oboje odeszli w tę samą stronę, w którą kiedyś odeszła sama. Nigdy więcej się już nie spotkaliśmy. Siedziałem jeszcze chwilę na schodku, dopalając papierosa i patrząc na dzieci ludzi, którzy byli tymi właśnie dziećmi, gdy ja siedziałem tu z nią po raz ostatni wiele lat temu i gdy myśmy właśnie wtedy przegrali nas wszystkich. 

41


opowiadania • miniatury • prozA

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

42

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


tekst konkursowy

Izabela Kudasik

Przeczucia Z

nałam go. Kilka długich nocy i dni zajmowało mnie szukanie odpowiedzi na pytanie – skąd? Spacerując nocami po świątecznie oświetlonym mieście, trzęsąc się z zimna, okręcając nerwowo pierścionek wokół palca, próbowałam wykluć tajemnicę. Skąd? Nie z tego miasta. Na pewno nie. I nie z tego kraju. Też nie! Dni upływały na zanurzaniu się w sobie, ale niczego konkretnego nie mogłam zobaczyć, jedynie przebłyski. Powinnam pójść do Szamanki, poprosić, by położyła mi rękę na udzie i z miejsca odwiecznego zapisu odczytała skąd. Ale Szamanka powiedziałaby: – Nie powtarzaj pętli, nie możesz z nim być, już cię skrzywdził i trzymaj się tym razem z daleka. Nie chciałam tego usłyszeć, ponieważ nie mogłam się trzymać. Ani z daleka, ani w ogóle. No dobrze, ostatecznie mogłam, ale nie chciałam. Wolałam przeżyć ten sam szał i opętanie, rozsypać się, skleić, znów rozsypać, a potem niech będzie, co ma być. Przecież kiedy pierwszy raz podał mi rękę, już miałam przeczucie tego, jak będzie boleć. Coś mi to robi Lecz jeszcze nie wiem co Tak mrowi Po plecach jak prąd* – Ale jesteś naelektryzowana! Nosisz jakieś syntetyczne ubrania? – Indyjski len. To raczej twoje ładunki. – Głos mi drżał. – Moje? Może. Od rana jestem jakiś wnerwiony. Może być tak, że skończy się to płaczem Może być tak, może być Może być tak, że cię więcej nie zobaczę Może być tak, może być*

Więc ciało przeczuwało, ale on nie kojarzył. Może to i dobrze. Moje ciało też wcześnie poczuło, ale na szczęście ja równolegle. Nie przypuszczałam, że to będzie aż takie przyjemne. Trafić. Zapisy z Duszy podkręcały atmosferę. Byłam wariatką z księżyca, nieprzystosowaną na obecne ziemskie warunki. Nawiedzona – mówili. Bezbożnicy wzywają na takie najemników z kaftanem, a bożnicy – sługę od egzorcyzmów. Jedni i drudzy nie mogli mnie uzdrowić; to, co było we mnie, przerastało obecny stan wiedzy. Tylko Szamanka była świadoma, że z takim rodzajem sensytywności nie poradzę sobie sama. Wystraszeni rodzice (dlaczego takich wybrałam?) długo bronili Szamance dostępu do mnie. Ale misja, którą powierzyła jej moja równie nawiedzona babka (może to babka właśnie była powodem wyboru tej rodziny?), nie uznawała żadnych szlabanów. Babka poszła sobie za wcześnie i zostawiła mnie z pierścionkiem i nadwiedzą, z którą początkowo nie wiedziałam, co robić. Przez ten splot mogłam liczyć tylko na Szamankę, ale tym razem konsekwentnie jej unikałam. „Jesteś w niebezpieczeństwie – pisała w SMS-ach. – Musisz przyjść się wzmocnić. Akurat – myślałam – już biegnę, byś mi zniszczyła najbardziej fascynującą przygodę życia. Wezmę wszystko na siebie, trudno, jeszcze nie tym razem nauczę się, jak unikać nieszczęść i rozczarowań. Następnym razem, następnym. Spotkałam już w swoim życiu dość ziemniaków – tak nazywała każdego przeciętniaka pewna wrażliwa Dusza – aż trafił mi się w końcu błyszczący oberżynowy, ale gorzki pod skórką bakłażan. Potrzebowałabym dużo soli, by móc go oswoić do życia. Chciałam sypać tę sól, chciałam ją wcierać, zbierać na ręczniki i… płakać co rano. Coraz bardziej pragnęłam wiedzieć, skąd się znamy, i odkryć to sama, bez pomocy Szamanki.

43


opowiadania • miniatury • prozA

Czy przypomnienie sobie naszej poprzedniej historii mogłoby mnie uchronić przed cierpieniem i bólem podczas tego życia? – Dlaczego myślisz o tym samym, o czym ja, dokładnie w tym samym momencie? – pytał. – Wystarczy, żebyśmy nie mówili wszystkiego, co myślimy. – Mówmy, przecież to fascynujące. A może umiesz czytać w myślach i bierzesz mnie na sposób? – Może – czarowałam, wpatrując się w zielone oko pierścionka. On nie wiedział. Nie pamiętał mnie. Pamiętała tylko jego Dusza, z którą miał słaby kontakt. Poznałam to od razu po zachłanności, z jaką rzucił się w ten związek. Gdyby miał choć odrobinę przeczuć, słyszałby ostrzeżenia Duszy – zawahałby się choć raz. Ja wahałam się codziennie i mimo to nie mogłam odmówić nam przyjemności iskrzenia. Głupia. Ale kto powiedział, że mądrość jest przyjemniejsza. Ulegać mądrości byłoby w tym wypadku wyrachowane, zachowawcze i bezduszne. – On nie nadaje się dla ciebie! – Skąd wiesz? – Bo to typ nieodpowiedzialny, od razu widać. Latawiec. Znam się na tym. Przecież wiesz, że rozkocha cię i pójdzie w siną dal. Po co w ogóle pchasz się w tę relację, gdzie ty masz oczy? – denerwowała się moja jedyna przyjaciółka. – Nie mam, zostawiłam u Niny. – Gdzie? I dlaczego u niej? – Tam się poznaliśmy. Na ślepo lepiej się przeżywa. Nie wiedziałaś? – Idiotka. Niestety byłam nią i mimo daru, w jaki wyposażyła mnie natura, nie uciekałam przed porażką, do której nieuchronnie zmierzaliśmy. Powinnam mieć te same marzenia, co większość dziewczyn – o miłości zwieńczonej: „I nie opuszczę cię”, o związku ukoronowanym: „Są, są dwie kreseczki” oraz o domkach, ogródkach, pieskach, kotkach i normalności. Marzyłam tylko o nim. Od pierwszego muśnięcia skóry, od pierwszego splotu światła źrenic wiedziałam, że to burza na pustyni, tajfun i gradobicie. Zostaną zgliszcza i złamane serce. Wybrałam karuzelę i święto. Jedną krótką niedzielę z UKŁADAMY

u k ł a d a m y

44

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

całego tygodnia dni życia. Niedziela była piękna, chodziliśmy jak naćpani, śmialiśmy się w słońcu i deszczu, kochali w trawie i pływali w rzece. Wolałam udawać, że nie wiem, jak to wszystko się skończy, zachłannie rzucając się w odwieczną zabawę kobiety i mężczyzny. Wciąż dręczyło mnie pytanie – skąd? Z jakiej epoki i z jakich okoliczności się znamy? Gdybym o tym choć raz wspomniała, być może uciekłby od razu. Przemilczałam, oddając się kochankowi, który w każdym z żyć dawał mi maksimum ekstremalnych wrażeń, latanie wysoko oraz spadanie długie i bolesne, zakończone łkaniem i lizaniem ran aż do śmierci. Coś mi to robi I jeszcze nie wiem co Powoli rozgrzewa mnie w głąb Zaczynam patrzeć Nie widzę jednak wciąż* – Czy takie szczęście może trwać wiecznie? – Może. Wciąż się powtarza – odpowiadałam, choć on rozumiał inaczej. Ja wiedziałam, że w tym życiu potrwa tylko moment. – Kto nam to podarował? – Nasze Dusze. Może być tak, że skończy się to orgazmem Może być tak, może być Może być tak, że znów będziemy razem Może być tak* Może ktoś inny na moim miejscu drżałby i myślał wciąż z trwogą o dniu, kiedy to wszystko się skończy, ale ja walczyłam, by lękiem dodatkowo nie skracać czasu. Chłonęłam, stawałam na głowie, by nazbierać jak najwięcej jak najniezwyklejszych. Prześcigałam sama siebie w pomysłach, a on szybko podchwytywał i rywalizował ze mną w ekstremach i wzlotach. Może tak było za każdym razem i tylko ulegaliśmy sile przyzwyczajenia do starych wzorców? Może gdybyśmy raz przeżyli nasze spotkanie w nudzie i spokoju, nie spiesząc się z atrakcjami, ale dawkując sobie zwykłości, przerwalibyśmy zaklęty krąg wypalania się i zdążyli dotrwać razem do starości? Może. Ale znów nie tym razem.


– Nie utrzymam cię. Nie dorównam ci. Nie nadaję się dla ciebie. Nie umiem obiecywać, przysięgać i zapewniać przyszłości. A więc to już. Użył tylu „nie”, że bezsensem było jeszcze jakieś dokładać. Nie odchodź? Więc bez walki oddałam go życiu, już nie był mój. – Tak. Spakowałam ci walizkę. Wyrzucam cię. – Ale… skąd wiedziałaś? Przecież zawsze wiem – pomyślałam tylko, chowając pierścionek z kocim okiem do szkatułki. Połknęłabym proszki, żeby szybciej się z nim spotkać, ale miałam do przeżycia jeszcze cały ból, którym zasłużę, by ponownie blisko niego się narodzić. Pominięcie tego etapu spowodowałoby tylko kradzieże i wieczną tułaczkę. Musiałam więc przepędzić życie, byle szybko, ale do końca, i znów czekać na dzień, gdy od pierwszego muśnięcia skóry, od pierwszego splotu światła źrenic będę wiedzieć… Potem przyszła pamięć. Siedząc na jego grobie, przypomniałam sobie, skąd się znamy, a może to on w bezcielesnej postaci mi o tym przypomniał. Mam nadzieję, że poczeka i dobrze wycyrklujemy ponowne przyjście. Moja córka dostała zadanie. Musi zadbać o przekazanie pierścionka dalej. 

* Prąd, tekst piosenki: Natalia Natu-Przybysz.

45


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

46

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Adam Buszek

Trudne polskie słowo na K P

odobno niektórzy słyszą swój głos wewnętrzny. Niejaki Pan Cogito nawet się z nim przekomarza. Tyle że jakoś tak dziwnie. Czasami nawet staram się z nim rozmawiać – wiesz wczoraj odmówiłem nie robiłem tego nigdy teraz też nie będę – glu – glu Czasami chciałbym się z Panem Cogito wymienić. Wymienić na głosy wewnętrzne. Mój bowiem odzywa się chyba aż za dużo. Oto siadam nad klawiaturą pełen słusznego zapału, a głos pyta cicho: O czym piszesz? „O czytelnictwie w Polsce” – odpowiadam. „Aha. To ja idę na spacer” – pada ziewająca replika. Otwieram internetowy przegląd „najciekawszych premier książkowych miesiąca” z lokalnego wydania ogólnopolskiej gazety i też mam ochotę wybrać się na spacer. A może to ja czegoś nie rozumiem? Może naprawdę wystarczy słowo „tajemnica” w tytule albo entuzjastyczny równoważnik zdania podpisany przez znaną aktorkę? Może naprawdę wystarczy regularnie przeglądać codzienną prasę sensacyjną i na tej podstawie kształtować swoją politykę wydawniczą?

Być może usłyszę teraz popularną replikę: ależ są jeszcze czytelnicy ambitni, przecież oni też mają swoje potrzeby i swoją ofertę „na rynku”. Przyjrzyjmy się zatem nakładom owych ambitniejszych książek oraz kondycji finansowej wydawnictw i autorów, a także, tak zwanym, mediom literackim czy kulturalnym. Przypomina to trochę staroświecki domek u stóp potężnego biurowca. Nie chodzi jednak o wyścig „kto większy”. Rynek wydawniczy nie jest przecież początkiem literackiego łańcucha pokarmowego... Nawiązując do klasyki, na początku jest słowo, i to zazwyczaj słowo rodzica. Nie chcę jednak deklamować legendarnego hasła „Cała Polska czyta dzieciom”. Zacznijmy skromnie: niech słowo „każda” ustąpi słowu „ja”. Ja mama, ja tata, jedyny rodzic na świecie tego jednego, niepowtarzalnego małego człowieka. Najpierw zasiew, później zbiory. Albo jeszcze inaczej: kilka kropel dla wątłych korzeni, a przyszłych owoców ocean. Nie potrzeba zresztą mnożyć metafor. Nie jest też bardzo ważne, czy czytamy dziecku Iliadę, czy Kubusia Puchatka. Istotne jest osłuchanie z pewnym układem liter i głosek, odmiennym od codziennego alfabetu emocji, potrzeb, trosk i radości. Najmłodszy umysł naprawdę

przypomina gąbkę; nie są to czcze porównania. Jak wygląda elementarna nauka mowy? Jest zabawą w echo. Rozmową na powtórzenia. „Ma-ma. Jeszcze raz: ma-ma!” I właśnie dlatego niniejszy tekst nie jest i nie będzie uczoną analizą kondycji czytelniczej rodaków. Misję tę z radością oddaję we władanie naukowcom różnych dyscyplin, od socjologów, przez psychologów, kulturoznawców, aż po neurobiologów. Kto zaś nie zna skali wyzwania lub ją lekceważy, znajdzie stosowne statystyki pod hasłem Raport czytelnictwa w Polsce 2016. Statystyki nie są może najpełniejszym odbiciem zjawisk tego świata, są za to niewątpliwie godnym uwagi termometrem. Mam dla danych liczbowych należny im dystans. Wybrałem się więc do kraju, który w podobnych statystykach przoduje (w skali nie tylko europejskiej), po to, aby osobiście zweryfikować papierowe raporty ankieterów. Choćby w minimalnym, ale wiarygodnym zakresie tak zwanej „bezpośredniej obserwacji”. Kraj ów jest wobec naszego karłowaty. Terytorialnie i podobno nie tylko, bo Polska to przecież europejski prymus modernizacji, rozwoju gospodarczego, infrastrukturalnego i jeszcze wiele przymiotników upomina się o dopisanie. Przybyłem

47


publicystyka

więc do tego karłowatego kraju, a dokładniej do jego pięknej stolicy. I oto urokliwa Starówka nie straszy krzykliwymi witrynami banków, przedmieścia nie świecą wielkim marketami, a na piętrze głównego budynku dworca kolejowego pyszni się… ogromna czytelnia. Mało tego, siedzą tam jacyś ludzie nad kawą, herbatą i prostokątami papieru. A księgarnie? Wcale nie gdzieś z tyłu, na bocznych uliczkach lub w ciasnych pomieszczeniach, ale szeroko otwarte, z bogatym wyborem literatury wszelkiej maści. Czy zatem mieszkańcy zamiast z torbami pełnymi zakupów paradują z książkami w dłoniach? Oczywiście, że nie. Po prostu książka jest w tym mieście najwidoczniej jedną z ważnych ludzkich potrzeb, czymś więcej niż rozrywką, kaprysem, luksusem lub egzotyką. W końcu, jak twierdzą wspomniane statystyki, około 80% mieszkańców tego małego kraju przyznaje się do jakiegoś kontaktu z książką w ciągu roku. Czy to artystyczną, czy poradnikową, czy serio, czy buffo – ośmiu na dziesięciu obywateli! Jaki to kraj? Zagadka jest zbyt prosta, żeby sięgać po jego nazwę. Nie chciałbym być jednak na bakier z popularnym przysłowiem cudze chwalicie, swego nie znacie. Przeciwnie: bardzo, ale to bardzo chcę pochwalić coś swojego, polskiego, ojczystego! I wcale nie muszę wysilać wzroku, żeby dostrzec tak zwany promyk nadziei. Jest bowiem segment polskiego rynku książki, który rozwija się nadzwyczaj obiecująco. To literatura dla najmłodszych. Nie UKŁADAMY

u k ł a d a m y

48

SIĘ

s i ę

W

pora pisać po nazwiskach i po tytułach (może wkrótce przyjdzie na to czas), pora jednak najwyższa powiedzieć jasno: przybywa mądrych, subtelnych, odważnych i inspirujących publikacji dedykowanych dzieciom w najróżniejszym wieku. Przybywa w tempie imponującym nie tylko autorów tekstu, ale i ilustracji. Kwitną też nowe wydawnictwa, nierzadko budowane od zera przez pasjonatów literatury i odpowiedzialnego rodzicielstwa. Pojawiają się coraz hojniejsi i bardziej prestiżowi mecenasi, w tym biznesowi. Rozwijają się elektroniczne media poświęcone kulturze dla najmłodszych. Jak grzyby po deszczu rosną ciekawe blogi, nie tylko recenzujące nowe tytuły, ale i krzewiące nowe perspektywy w edukacji czy wychowaniu. Jeden

SŁOWA(CH)

w

Fot. Autora

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

z potentatów rynku dyskontów uruchomił zaś poważny i nader atrakcyjny finansowo konkurs na książkę dla dzieci. Czy to sen? Czy to bajka? Nie, to Polska 2016! Maleńką łyżeczką dziegciu w tej puchatkowej beczułce miodu jest „tylko” nasza wszechobecna kultura obrazkowo-ekranowa… Przyznajmy jednak, że uniknąłem czarnowidztwa. Nie było żadnych złowrogich prognoz, lamentu i płaczu. Co było? Z pewnością niepokój. I cicha nadzieja, adresowana do nowych pokoleń i aktualnych bądź przyszłych rodziców. Post Scriptum: W owym pięknym, małym kraju odwiedziłem pewnego znachora. Osłuchał moje myśli, spojrzał głęboko w oczy i powiedział, co następuje:


Mikołaj Maria Manicki

Apologia fantastyka C

zy fantastyka to literatura na serio? Chciałbym podjąć się tematu w sposób, w jaki robi to Apologia matematyka profesora Godfreya Hardy’ego. Pisał on, czym jest, jego zdaniem, matematyka „poważna” i „niepoważna”. Z tym że profesor Godfrey Hardy się pomylił, dręcząc przykłady, które znalazły sobie wreszcie szersze zastosowania i teorie. A ja pomylić bym się nie chciał. Bo jak wtedy zapamięta mnie historia? Czym jest fantastyka? Wokół tego pytania zbudować należy przynajmniej akapit, bo dwa to nadgorliwość, a całą szpaltę jakoś nie wypada; Czytelnik przecież, obracający się zazwyczaj wśród mnogich przykładów, wie doskonale, czym fantastyka jest, mimo jej pasożytniczo rozrosłej konwencji. Bo fantastykę widzimy już niemal wszędzie. Jej uczestnikami są nawet ci, którzy żywo przekonują o swoim sceptycyzmie. Dlaczego? Pomimo licznych, oszałamiających metamorfoz, na przykład intensyfikacji niejednoznaczności behawioru kosztem epickich zmagań antagonistów, fantastyka zachowała dużą swobodę w kreacji świata i niesamowitą, niedostępną innym gatunkom pojemność tematyczną. Pozwala skomentować dosłownie wszystko. Tymczasem świat, w którym żyjemy – pełen nowinek technicznych, absurdów, utajonej konduity i powszechnej działalności realizującej ideały mesjanistyczne kosztem racjonalizmu – obfituje pretekstami do poruszania tematów, których bez wątku fantastycznego podejmować nie byłoby jak albo by po prostu nie wypadało tego robić. I tak jak prawica, osunięta w zabobonny niebyt, potrafi czasem stworzyć konstruktywną zaliczkę, tak samo fantastyka –

obecna w popkulturze – ma swój wjazd Tytusa do zdobytej Jerozolimy. Na której tylko stronie wzbiera szala gatunku, powaga, niepowaga? Początków upatrywałbym we wczesnym etapie rozwoju ludzkości. Fantastyka, choć zupełnie wówczas nieświadomie, była w pogaństwie rodzajem służby bożej. Odpowiadając na fundamentalne zagadnienia stworzenia i umierania jednostki, traktowała o rzeczywistości nie w fasadowy, jak robi to nowożytna literatura, a w znacznie trudniejszy, kulisowy sposób. Mitologie Rzymian, Greków, Egipcjan, Hindusów i Sumeryjczyków roją się od niestworzonych narzędzi (błyskawice Zeusa), postaci (pół człowiek, pół byk zwany Minotaurem) czy fenomenów (wimany, czyli antyczne odrzutowce bogów). Personifikacji zarówno zjawisk przyrodniczych (Światłogońce władające przesileniem wiosennym oraz jesienią), jak i wymiaru zdarzeń psychicznych (Minerwa jako zmaterializowanie mądrości). Pomimo konieczności podkreślenia, że fantastyka czerpie swoje szlachectwo z niskiego urodzenia, ze światów, które tłumaczyć można współcześnie raczej kiepskimi racjami, była ona największą inspiracją ludzkości, i to nie w znaczeniu ideału moralnego, a twórczego wysiłku i ambicji poznawczych. Ktoś mógłby pomyśleć, i pewnie sobie nawet pomyślał, że depozyt poważnej fantastyki lokuję w czasach jej uświadomionego oblicza. Sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana. Tutaj nadal lśni i ciągnie się trywialna, pełna maniery nić prymitywizmu. Choć zainteresowanie zjawiskami fantastycznymi ocenia się na okres oświecenia, to romantyzm chełpi się najbarwniejszą ucieczką z codziennego snu. Jednakże jego literatura ma w sobie coś z wrażliwości absurdalnej i fałszywych dogmatów objawienia. Mowa tu o Shelley (Frankenstein), Lovecrafcie (mitologia Cthulhu) czy Poem (Zagłada domu Usherów). Wymienieni twórcy wspierają się na idei przesądu, atawizmu, irracjonalności, lęku, odmawiania wyjaśnień. Jest to jedynie... niepoważna symulacja życia. Pasterzem dalszej ewolucji w tym kierunku był Tolkien, przyznać trzeba, że człowiek piekielnie wykształcony i kreatywny. Operując folklorem, mitem, świadomością zmian, odpowiedzialnością ekologiczną i walką z siłami ciemności, zagonił stado na rozłogi pastewne popkultury — bardzo przecież urodzajne w dziedzinie prostych, czytelnych emocji. I spodobał się popkulturze ten nowy nabytek. Niestety jednak, popkulturę rozumiem tak, jak Hermann Broch rozumiał kicz – jest „złem w systemie wartości sztuki”. A więc za „niepoważną” uważam fantastykę głównonurtową, która ogranicza się do pojedynczego morału, inwestuje w udawany rozmach i nie ma w sobie nic, co mogłoby

49


publicystyka Czytelnika rozwinąć intelektualnie. Obraca się ona wokół wstrząsającej miłości, nadoczywistych schematów, wsteczności i biestiariów; gdzie ponad motywacjami logiczno-środowiskowymi górują popędy sensacyjno-czułostkowe. Nie wtajemnicza w socjologię, historię, filozofię, biologię czy cokolwiek innego, bazując w zamian na truizmach i doraźnych rozwiązaniach. Można to sobie łatwo wyobrazić na przykładzie. Jeśli autor nie opisał, jak działa organizm napotkanego pierwszy raz w dziejach obcego (o ile jest ku temu przestrzeń fabularna), to znaczy, iż nie potraktował go poważnie. Nie nonszalancko czy dyletancko, po prostu niepoważnie. Wyszliśmy naprzeciw problemowi nawet groźniejszemu, niż stopienie rdzenia reaktora: główny nurt prowokuje odbiór fantastyki – i to globalnie! – jako spektaklu dziecięcego bądź płytkiego. Ktoś nieuchronnie zapyta, co rozumiem przez „główny nurt”. Nie wiem tylko, czy naprawdę trzeba wyjaśniać to pojęcie. W Apologii posługuję się możliwie skondensowaną myślą przewodnią, stawiam drogowskazy, robię drenaż myśli – w całej tej uszczęśliwiającej odtrutce felietonistycznych swobód poparcia i krytyki. Podobno łańcuch jest tak wytrzymały, jak najsłabsze jego ogniwo. Sądzę, że w przypadku fantastyki jest odwrotnie. Uwolnienie fantazji nie stanowi, rzecz jasna, formy niedojrzałości. Język elfów wykreowany przez Tolkiena, ośmieszający swoją skrupulatnością angielszczyznę, jest bezwzględnie imponujący, lecz brak mu mocy, by przyczynić się do poszerzeń czy zmian systemów, w których żyjemy. Aby wyobraźnia zasługiwała na miano „poważnej”, powinna czemuś służyć, jakąś metodą kontaktować się z rzeczywistością – i bez wątpienia do tego dojrzała w swych następnych stadiach. „Poważna” fantastyka dąży do laicyzacji, analogii, ideałów naprawczych. Prowadzi dyskurs. Wskazuje grzeszności świata, nadaje im nowy sens lub piętnuje za pomocą śmiałych rozwiązań. Tutaj także można to sformalizować na podstawie przykładu. Jak choćby przykładu przedstawienia codzienności, gdyby podróże w głąb kosmosu (Niezwyciężony Lema) lub po epicyklu czasu (Wehikuł czasu Wellsa) okazały się realne. Albo gdyby istniała magia (tetralogia Pan Lodowego Ogrodu Grzędowicza). Albo jak wynalazki czy niezaplanowane przemiany polityczne zmieniłyby nasz porządek społeczny (Rok 1984 Orwella), naszą moralność (Obóz świętych Raspaila), naszą tożsamość (Perfekcyjna niedoskonałość Dukaja). Nie pominę sagi wiedźmińskiej, która, mając pewne blaski i cienie, popełnia świetną alternatywę zagadnienia rasizmu i akceptacji. Wertując w pamięci wspomniane dzieła, ulegając iluminacjom mnóstwa ich scen, widzimy, że gatunek sprawdza się najlepiej w charakterze literatury prognostycznej. Tu jest jego potencjał wznoszący. Począwszy od łodzi podwodnej Verne’a, przez fantomatykę Lema i laser Wellsa, na orbicie geostacjonarnej Clarke’a kończąc, to właśnie pisarze fantastyczni dali nam fenomenalny wgląd w okno dokonującej się, tudzież dokonanej już przyszłości. Słyszy się chwilami wynalazców, naukowców lub astronautów, UKŁADAMY

u k ł a d a m y

50

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

przyznających, że robią to co robią przez promienny wpływ fantastyki. Że ma znaczenie. Czy rozmawiamy zatem o gatunku na serio, jeżeli pchnął chłopisko na orbicie do zakładania nowych fotoogniw, a potem podłączenia ich do sieci radiatorów i zespołu chłodzącego – podczas kiedy my gnuśnie i z całkowitą niedbałością sięgamy po nową rolkę papieru? „Fantastyka nauczyła nas, jak być panem wyobraźni przez samo tylko postanowienie” – sparafrazowałbym Kanta i wyrozumiał tym samym, nie bez zaskoczenia, że dzięki niej nauczyliśmy się marzyć. Fantastyka bowiem, mająca dobrane okładki (fantasy, science ficiton, horror, powieść alternatywna i gotycka), tak aby wraz ze wszystkimi swoimi odmianami stworzyła serię wydawniczą, na każdą osobną książkę nakleja dodatkowo kolorowe kapitałki (steampunk, dieselpunk, cyberpunk, bizarro, urban, heroic, political, utopia, antyutopia, space opera, hard). Tworzy to razem feerię zróżnicowanych przekazów i czynów orężnych, których pretensji do wielkości nie sposób ocenić obiektywnie. Selekcjonistyczna natura Apologii i jej raczej zdroworozsądkowa, niż naukowo wyrysowana dychotomia, ponad wszystkimi zawartymi tu wątkami podkreśla solidną pozycję rynkową „poważnej” i „niepoważnej” fantastyki. Różnice obserwujemy w romansie intelektualnych aspiracji z przystępną rozrywką, podobieństwo zaś, i co mnie akurat cieszy, w przyganie dla deskryptywizmu. I jeśli znajdzie się w tym związku jakaś półdziewica, będą nią przemiany w realizacjach, decydując o postrzeganiu i roli fantastyki w świecie. Kto wie, jakie przyjdzie jej mieć znaczenie w nadchodzących dekadach… Na której tylko stronie wzbierze szala gatunku, powaga, niepowaga? Jestem petentem tego oczekiwania. Trudno przecież oczekiwać stabilności, gdy stukają tysiące klawiatur. maj 2016


51


w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

j

52

s i ę

a

u k ł a d a m y

en

Rozmowa z Janem Maszczyszynem – autorem książki Światy Alonbee

ie sk

SŁOWA(CH)

ń

W

ia

SIĘ

w

UKŁADAMY

o

ZYg sł ry S o w b DU A

ie aw

pr

So m la gł r aw n ic e e

publicystyka


Jan Maszczyszyn, pisarz, który nie ukrywa, że opętał go prastary kontynent Australii. Twórca, wczepiony korzeniami w trzy skrajnie różne kultury, z gwizdem parowozu sięga gwiazd. Być może dlatego jego literackiego dorobku nie można zaszufladkować, nie można ująć w karby gatunków ani grzecznie ugłaskać. Niewątpliwie swoją pozycję zawdzięcza niepospolitej wyobraźni i rozmachowi w kreacji światów, zwłaszcza Solarnych - o tym nie trzeba przekonywać jego wielbicieli, ale Jan Maszczyszyn ma jeszcze inne oblicza. To wrażliwy dziadek, obserwator świata i ludzkości, miłośnik Natury i autor, który boi się własnych horrorów. Przesadzam? Zapraszam na spotkanie z „człowiekiem spełnionym”, który zgodził się nieco odsłonić przed Czytelnikami „SOFY”.

Dariusz Zajączkowski: Czy śni Pan koszmary, pomijam te związane z Czasem Przebudzenia? Gdyby odrzucić wątek „Obcych” choćby w opowiadaniach Szkłolud czy Butoń, zbliżamy się do czystego horroru. Jak więc to jest z tymi koszmarami, czym są dla Pana? Jan Maszczyszyn: Bardzo często miewam realistyczne sny. W większości są pogodne i ciepłe, ale czasami nadchodzą te nerwowe, dzikie i koszmarne, stając się kołem napędowym historii, które zwykle opisuję. Tym bardziej, że w fantastyce pociąga mnie skorodowany umysłowo nurt Weird i Bizarro Fiction. Stąd w horrorze najbardziej straszą wydziwaczenia i patologie natury ludzkiej. Surrealizm Boscha i Santiago Caruzo. Raczej wyobrażenie zepsucia i związane z nim „sprzeniewierzenie” logicznej i dobrze ułożonej rzeczywistości, niż część monstrualna chodząca – parodia bezsensownego straszydła. Przeraża mnie przede wszystkim nieograniczony w szerzeniu zła, myślący intensywnie człowiek. Jego częstokroć psychopatyczna natura i wbudowane niejako w charakter bezzasadne okrucieństwo. Takich ludzkich potworów boję się najbardziej. Tłumy kroczących zombie, wampirów czy wszelkiego rodzaju obcego elementu nie robią na mnie wrażenia. Napisałem nie tak dawno powieść na podstawie własnego opowiadania Szklane głosy. Powstał horror, którego sam boję się. Podobne stwierdzenie mogłoby zabrzmieć jak najlepsza reklama. Jednak wydaje się być zupełnie odwrotnie – utwór zaskakuje, obnaża i dekonspiruje samego autora. Jest niejako bolesną porażką, odkryciem istniejących gdzieś na dnie duszy nieskończonych pokładów niewrażliwości. Jest przyznaniem się do drzemiącego w podświadomości własnego okrucieństwa, które samo wydobywa się w nieokiełzanej chęci autoprezentacji.

Podjąłem się tam opisu zachowań i motywacji seryjnego, psychodelicznego mordercy. Sam nie wiem, kiedy wykluł się na stronach powieści potwór, który zaczynał mnie bawić. I to właśnie fakt jego stworzenia obudził moją najwyższą trwogę. Niektórzy ze znanych mi czytelników z uwagi na niecodzienność formy podejrzewają mnie o używanie substancji psychoaktywnych. Ze swojej strony solennie zapewniam, że są mi zbyteczne. Życie na jawie, z tak pracującą wyobraźnią, bywa trudne i męczące. Nie potrzeba mi dodatkowych stymulatorów. Szklane głosy to chyba jedyna historia, która porwała moje córki. Po zbadaniu lokalizacji na mapach Google Earth wybraliśmy się na szaloną, jednodniową tysiąckilometrową podróż do Nowej Południowej Walii, do Griffith, Leeton i okolicy, aby na miejscu przeanalizować fakty; rysunki naskalne, odnalezione, dziwne nieludzkie tropy, fragmenty gigantycznych schodów wyrzuconych przez lawę przed eonami. Ta potworna historia na pewno wkrótce się wydarzy, a ja nie spocznę, dopóki wreszcie poprawnie jej nie opiszę i nie przyciągnę na świadków choćby jednego z czytelników. DZ: W jednym z wywiadów wspomniał Pan, że interesuje się sztuką plemienną. Światy Solarne jednoznacznie wskazują na Aborygenów. Miał Pan na myśli wyłącznie wytwory kultury materialnej czy również spuściznę duchową? Jak kontakt z tak zakorzenioną w czasie, starożytną kulturą, zwłaszcza w odniesieniu do duchowości, wpłynął na Pana postrzeganie świata, a tym samym odbił się w twórczości? JM: Raz w roku następuje w naszym Białym świecie moment przebudzenia, ocknięcia w stanie naprawdę

53


publicystyka Żywym, sensualnym. Zwykle życzymy wszystkiemu na ogół źle, wspominając tylko bolesne chwile. Dniem przebudzenia w naszej polskiej tradycji jest Dzień Zmarłych. Jeśli mówimy o duchowości starożytnej plemiennej kultury przejmujący wydał mi się jej nabożny stosunek do ziemi, jako tworzywa wyjściowego, jakościowego genesis. W „Dreamtime”, czyli oryginalnej aborygeńskiej spirytualistycznej percepcji świata, kontynent opiera się na wiecznej recyrkulacji. Od powierzchni do jego najgłębszych korzeni grunta wypełniają prochy przodków, czy byłyby to zwierzęta, czy

JM: Na pewno tak. Otaczającej mnie rzeczywistości nie można odmówić niezwykłego uroku, magii i niemal magnetyzmu. Jednak natychmiast powstaje refleksja. Zachwyt naturą? Jak może wyglądać z punktu widzenia żyjącego na tej biednej planecie pasożyta? Patrzę na te krajobrazy z ogromnym żalem. Na moich oczach więdną, kurczą się i przemijają. Nic nie powstrzymuje naszej chciwości w zagarnianiu coraz bardziej niedostępnych i tym samym najpiękniejszych obszarów. W wieku pięćdziesięciu sześciu lat mogę spokojnie zrobić materiałowy bilans własnego życia –wypadnie

ludzie, czy rośliny; stanowią główną masę tworzącą. Ląd jest jednym wielkim, wspaniałym tyglem procesu przemiany i doskonalenia osobniczego, nauczycielem, przewodnikiem, ojcem, księgą życia i śmierci i jednocześnie świątynią nowego narodzenia i porządku. Dzielę z nimi ten równoczesny smutek i radość, ilekroć staję sam na sam z dumnym bezkresnym krajobrazem tego kontynentu. Nie ma tu milionów świeczek, bijącej od nich czerwonej łuny i aury, czy to przywiędłych wieńców i kwiatów, ale jest ta sama rozmowa z prochami przodków. Tyle że trwająca rok, życie całe. Sprawiająca, że w obliczu lądu pod stopami, w jego oparciu nie czujemy się nigdy samotni, zagrożeni, opuszczeni, a za to na zawsze wtopieni w krajobraz. Na wieki wkomponowani w tych, którzy już odeszli i tych, którzy wkrótce po nas przyjdą. Są bliżej prawdy niż my. DZ: W zasobach Pana strony internetowej znajdziemy materiały sugerujące, jeśli nie fascynację, to na pewno zachwyt nad cudami Natury. Czy tu należałoby doszukiwać się źródła mnogości i imponującej różnorodności form życia w Pana tekstach?

wprost strasznie. Jak w takiej sytuacji mam podziwiać to, czego jeszcze nie zdołałem zniszczyć, ale na pewno zrobią to moje dzieci lub prawnuki? Wbrew pozorom nie koliduje ta opinia z odpowiedzią na poprzednie pytanie. Wprost przeciwnie, jest wynikiem właśnie tej refleksji.

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

54

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

DZ: W takim razie, jak postrzega Pan ewolucję człowieka? Wnetwstąpienie i Światy Solarne wskazują raczej na kierunek techniczny, wręcz odgórnie Sterowany, a nie naturalny. Pana zdaniem taka właśnie przyszłość czeka ludzką rasę? JM: Tą właśnie tematyką próbowałem zainteresować czytelnika Trylogii Solarnej. Stąd pojawia się wieloznaczący, a dla mnie nowo odkryty termin ewolucyjnej niszy. Co więcej funkcjonuje w powieści w postaci antycznej szkatuły, gdzie ulegają replikacji i re-ewolucyjnemu modelowaniu Byty Naczelne. Otóż ciekawym może być spostrzeżenie, że to właśnie wąska środowiskowo luka, zapomniana kieszeń natury pozwoliła nam, jako gatunkowi, prześliznąć się do tej


wszechobecności planetarnej. Zaleta, która bardzo szybko stanie się powodem naszej zagłady. Po prostu model człowieka zdobywcy, wypierającego innych, poślednich, nieużytecznych i w końcu zbędnych już się zestarzał, wytarł na wybojach pokrętnej historii. W przypadku gatunku ludzkiego, pełnego kompleksów, religijnego amoku i nienawiści do samego siebie była to, mniemam, fatalna pomyłka, pociągająca za sobą widmo katastrofy całego ekosystemu. Istota inteligentna nie jest wynikiem, celem ewolucji biologicznego systemu, ale tylko pochodną, produktem.

to w ambitnych esejach pisali entuzjastycznie o przyszłości Wells i Juliusz Verne. Wtedy rozmyślał o czasoprzestrzeni urzeczony potęgą nowych prądów młody Albert Einstein. A Bohr i Maxwell budowali światy wyobrażone tak inne od wszystkiego, co znaliśmy z przeszłości z Newtona, czy Platona. Prognoza okazywała się jasna i prosta: zmierzamy do materializacji naszych marzeń, rozwoju wszechstronnego ducha człowieczeństwa, aż w końcu do rewolucji społecznej. Pierwsza wojna światowa z jej morderczym bagażem technikali zniweczyła te marzenia. Ponad gatunkiem

Stąd wąska nisza, z której wypełzła pozostanie jej przekleństwem i źródłem fatalnej klęski. Chyba że, jak ma to miejsce w Trylogii Solarnej, powstanie mechanizm świadomej ingerencji re-ewolucji, czyli bazowanej biologicznie aktualizacji protetycznej lub zastosowanej w pełnym wymiarze świadomej strefie Dysona.

roztoczyła kontrolę najgorsza jej grupa nienawidzących czynników. To oni ustanowili świat z pokojowym symbolem wiecznie wiszącej i coraz bardziej wszechstronnej w możliwościach zabijania bomby.

DZ: Na pewno nie można zarzucić Panu antropocentryzmu, wręcz odwrotnie. W ogóle wystawia Pan ludzkości bardzo mierną ocenę, choć chyba nie całej? JM: Obawiam się, że ten wysiłek jej najbardziej oświeconej garstki będzie zmarnowany. Dla miliardów postęp naukowy jest rozumiany jako zbędny i niepotrzebny. Religia, wojny, sportowa rywalizacja, to wszystko, co pochłania tłumy. Brak w tym refleksji czy zwykłego powstrzymania osądu. Porównajmy choćby perspektywy. Dzisiaj i wczoraj - kiedy na wystawę światową w Paryżu 1900 spoglądał każdy szary człowiek z nadzieją. To były pierwsze kroki. Dziś ten sam w większości demograficznej osobnik jest już zmęczony po przebiegnięciu zaledwie etapu podstawówki. Wtedy

DZ: W swoich tekstach próbuje Pan „poprawić” człowieka poprzez różnorodne implanty, które zmieniają możliwości, postrzeganie i siłą rzeczy muszą kształtować psychikę. Ale w którym, według Pana, momencie, i to nie tylko w fikcji, człowiek przestaje być istotą ludzką? A może taka granica nie istnieje? JM: Miałem na myśli implanty specyficznie poszerzające naszą percepcję rzeczywistości. Wynikłe raczej z ekstrapolacji, niż z określonego wymagania kondycji środowiska naturalnego. W mojej steampunkowej opowieści są to napotykane niemal nagminnie magiczne Szkatuły, w których zamknięty byt organiczny lub tylko jego część ulega re lub koewolucji. Wynik jest zawsze zgodny z wyliczeniami teoretycznymi istot Ista Granth..? W powieści wyścig protetyczny staje się kołem zamachowym nowego postępu. Istoty zamieszkałe

55


publicystyka

to uniwersum, poddają ciała ciągłej biologicznej modernizacji. Wybitnymi projektantami są wspomniani Ista, handlarzami części zamiennych Alonbee i Shetti. Jednak nikt nie ma równego startu. Różnice ewolucyjne i stopień skomplikowania mózgu pozwala jednym więcej drugim mniej. Ta sama procedura protetyki aktualizacyjnej zastosowana wobec Alonbee nie daje takich samych rezultatów, jak w przypadku Houlotee. Stąd jedni są specjalistami w budowie kosmicznej floty, drudzy trudnią się defraudacją kodów grawitacyjnych przy pomocy pochodnej czarnym dziurom studni houlotańskiej. DZ: Jak w takim razie zdefiniuje Pan „Obcego”? Ich skrajna różnorodność w Pana tekstach świadczy, mimo swoistego rozczarowania ludzkością, o fascynacji życiem. JM: Gatunek ludzki w ogromnej większości nie przedstawia dumnej i wybitnej jego wykładni. Stąd nie spodziewam się geniusza w reprezentacji innej rasy. Raczej przeciętniaka dumnego bez powodu, opartego na wytworach technologii bezkrytycznie mu dostarczonej.

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

56

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Opierającego się na instrukcjach, szablonach i dyrektywach. Odległego od edukacji własnej i samoceny. Taki właśnie jest mój obcy. Autorzy fantastyki filmowej zwykle próbują nam sugerować, że obcy czyhają na nasze zasoby naturalne. A któżby się rzucał na tak zrujnowaną planetę? Przecież łatwiej byłoby im eksploatować źródła kosmiczne. Ale dlaczego nie miałaby to być nadczynność hormonalna i związaną z nią agresja? Na przykład nadmiar odpowiednika naszego testosteronu? Zdobywanie nowych terenów rozrodowych byłoby całkiem sensowne, a krzyżowanie gatunków intratne. DZ: Znawcy, którzy wszystko muszą mieć zaszufladkowane, wyodrębniają część wspólną steampunku i fantasy. Jak wiele fantasy – zdaniem samego Autora – znajdziemy w Światach Solarnych i Alonbee? JM: Jest jej tam bardzo dużo. Większość akcji oscyluje w jakiejś pomieszanej siedemnastowiecznej lub dziewiętnastowiecznej rzeczywistości. Są twierdze, zamki, zagadkowe rasy. Tajemnicze miasta i planety. Jest


wreszcie magia mocno oparta na koncepcji kosmologicznej zasady antropicznej. Telepatia, telekineza, hipnoza, które sprawiają, że bohater nie pozostaje wobec tych mocy bezbronny. DZ: Skądinąd dochodzą słuchy, że pracuje Pan nad powieścią fantasy. Czystą gatunkowo czy jednak zabarwioną „sprawdzonym” już steampunkiem? Może coś bliżej o fabule?

DZ: Na swojej stronie wspomina Pan o trudnych początkach pracy z Wordem, o ponownym oswajaniu pisanego języka polskiego. O osiągnięciach na tym polu każdy może przekonać się, sięgając choćby po kolejny tom trylogii, ale czy wyobraża Pan sobie – a może w zaciszu domowym to fakt – inną formę twórczości niż pisanie? Czy jest szansa na rockową płytę, czy raczej wystawę rzeźby lub malarstwa? A może poezja?

JM: Oprócz kończącej Trylogię Hrabianki Asperii piszę z przerwami trzy inne powieści. Jest to Fanaticon obracający się w kręgu tematyki behawioryzmu; Szklane głosy, kosmiczny horror, o którym wspomniałem na początku oraz Testimonium, to z kolei powrót do świata z opowiadania o tym samym tytule, tym razem wzbogacony o wątek fantasy. Historia rozrosła się do trzystu stron maszynopisu i zapowiada się na drugie tyle.

JM: Malarstwo już było. Etap metaloplastyki chyba też już mam za sobą. Nowogwinejscy krajowcy wierzą, że proces wytworzenia maski skutecznie więzi w tworzywie niepokornego, złośliwego ducha. Natchniony artysta jest więc w społeczeństwie dzikich niczym myśliwy, poruszający się pomiędzy światami. Stąd zasługuje na najwyższy społeczny szacunek. Tworząc w metalu udało mi się chyba poskromić wszystkie obecne wokół domu demony. Ich głowy zawisły na ścianach wokół grilla. DZ: Niewątpliwie Pana popularność wzrasta, czegóż życzyć na najbliższe dni, miesiące, lata?

DZ: Nie łudźmy się, człowiek wyrasta, kształtuje i funkcjonuje w różnych, ale zawsze określonych realiach, miejscach, uwarunkowaniach, czego przykładem jest Pana życie. Ile w Pana tekstach jest Polski a ile Australii? JM: Polski język pisany na emigracji wydaje się być pieśnią duszy. Internet sprawia, że jestem wszędzie u siebie. Cała reszta jest już australijska. Przez niemal trzydzieści lat mocno tu wrosłem. Multikulturalne społeczeństwo jest moim dziwacznie pokręconym narodem. Lubię je, kocham krajobrazy i moją nieskończoną wolność. To chyba zawsze był kraj dla mnie. Po to chyba w ogóle wyłonił się z oceanu jako kontynent. Miałem szczęście odnaleźć swoje miejsce na Ziemi.

JM: Jestem niezmiernie szczęśliwy, że części mojej Trylogii są w planach wydawniczych Solaris. Ostatnie wydarzenia przerosły moje oczekiwania. Niczego więcej nie pragnę i o niczym nie marzę. Jestem człowiekiem spełnionym. Bardzo dziękuję. DZ: Dziękuję za rozmowę. Z Janem Maszczyszynem rozmawiał Dariusz Zajączkowski

57


publicystyka Iwona Niezgoda

Elbląg w sidłach mordercy pewnego dnia w hotelu Pod Lwem odbywa się licytacja unikatowych akcji Zakładów Schichaua. Pod młotek trafia również prawdziwa perełka – walor Pierwszej Fabryki Lokomotyw w Polsce. Stanowią one łakomy kąsek dla kolekcjonerów papierów wartościowych, dlatego nikogo nie dziwi, że przybyli licznie, zrobią co w ich mocy, by posiąść je na własność. Los bywa zaskakujący, bowiem szczęście uśmiecha się tylko do Henryka Szymańskiego – posiadacza jednej z większych kolekcji w kraju. Powiększenie zbioru o dwa bardzo cenne eksponaty znacząco podnosi jego prestiż w środowisku zbieraczy. Jednak nie dane jest mu długo cieszyć się z takiego obrotu sprawy. Następnego dnia zostaje znaleziony martwy w pokoju hotelowym. Na domiar

Autor: Agnieszka Pietrzyk Tytuł: Śmierć kolekcjonera Wydawnictwo: Czwarta Strona Rok wydania: 2016 ISBN: 978-83-7976-429-7

P

owszechna opinia głosi, że Elbląg jest dynamicznie rozwijającym się miastem na prawach powiatu, a zarazem ośrodkiem przemysłowym, akademickim i kulturalnym. Stanowi również atrakcyjną bazę wypadową dla turystów oraz, jak udowadnia pisarka Agnieszka Pietrzyk, doskonały azyl dla człowieka, który dopuścił się niecnych czynów w jednym z tamtejszych hoteli. Dowiadujemy się o tym z kart jej najnowszej powieści kryminalnej Śmierć kolekcjonera opublikowanej nakładem Grupy Wydawnictwa Poznańskiego Czwarta Strona w kwietniu 2016 roku. Rodowita elblążanka przeniosła czytelnika na ulicę Kowalską, gdzie UKŁADAMY

u k ł a d a m y

58

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

złego, los denata podzieliła Ester Kucharczyk – młoda recepcjonistka. Ale to nie koniec czarnej serii, bowiem śmierć czai się również w oknie mieszkania przy ulicy Rechniewskiego, gdzie wiszą ciała profesorstwa Marianny i Leona Szulców. W toku śledztwa wychodzi na jaw, że testamenty sporządzone przez kolekcjonera i małżonków są identyczne. Dlaczego swoje majątki denaci zapisali w poczet zwycięzcy elbląskiego biegu na orientację? Czy w związku z tym faktem zgony można ze sobą powiązać? Komu zależało na śmierci Henryka Szymańskiego? Czy miał wrogów w środowisku zbieraczy? Czy możliwa jest reaktywacja spółek w oparciu o kolekcjonerskie walory? Dlaczego Ester Kucharczyk musiała umrzeć? Morderca cieszy się wolnością, a w mieście dochodzi do kolejnych tragedii. Czy uda się wpaść na jego trop i poznać odpowiedzi na wszystkie pytania? Agnieszka Pietrzyk przedmiotem opowiedzianej historii uczyniła papiery wartościowe, skupiając wokół nich swoich bohaterów. Zabiegają oni o ich pozyskanie, co staje się zaczątkiem zdarzeń, w których trup ścieli się dosyć gęsto. Do rozwikłania okoliczności i przyczyn tajemniczych zgonów przydzieleni zostali: prokurator Milena Łempicka-Krol. Kiedyś, szczęśliwa żona Pawła i matka ośmioletniego Krzysia, którzy pewnego dnia zniknęli bez śladu. Teraz, samotna, oddana pracy kobieta starająca się przy użyciu pomysłowości i sprytu dotrzeć do prawdy. W tym przedsięwzięciu wspiera ją komisarz Kamil Soroka, uszczypliwie zwany Sroką – przystojny, pracowity, uparty, wręcz zawzięty mężczyzna, którego gorący temperament niejednokrotnie ściąga nań kłopoty. Nietrudno więc wysnuć wniosek, że autorka rzuciła w wir pracy kobietę po przejściach i mężczyznę skrywającego mroczną tajemnicę przeszłości, co niewątpliwie przemawia na korzyść niniejszej opowieści, sprawiając, że czytelnik ciekaw jest, jak potoczą się losy tych dwojga na gruncie prywatnym, a zarazem z zainteresowaniem śledzi przebieg niełatwego


śledztwa, które nie przynosi spodziewanych efektów i w ostatecznym rozrachunku rozczarowuje, pozostawiając spory niedosyt. Pisarka miała bardzo ciekawy, wręcz oryginalny pomysł, ponieważ nieczęsto na kartach książek można zetknąć się z szeroko pojętą tematyką papierów wartościowych, ale w pełni nie wykorzystała tego potencjału. Kroki śledczych skierowała do hotelu Pod Lwem, gdzie na trzecim piętrze w pokoju numer 32 odnajdują zwłoki starszego mężczyzny i młodej kobiety. Nie bez przyczyny w kręgu podejrzanych o dokonanie zbrodni są ci, którzy, tak jak denat, lubowali się w kolekcjonerstwie. Literaturoznawczyni, używając przystępnego w odbiorze języka, uchyliła drzwi do świata zbieraczy, który uzależnia i zarazem rodzi uczucie wiecznego nienasycenia towarzyszące każdej licytacji. Ono zaś wyzwala w ludziach wielkie emocje, co prowadzi do opracowania taktyki niejednokrotnie podszytej podstępem w celu zdobycia interesującego waloru za jak najniższą cenę. Toteż, jak najbardziej zasadnie, w głowach Łempickiej-Krol i Soroki pobrzmiewa pytanie: Czy papiery kolekcjonerskie mogą osiągnąć równowartość ludzkiego życia? Niejednoznaczna odpowiedź sprawia, że decydują się poszerzyć krąg podejrzanych, mając na uwadze, iż (…) są ludzie, co mają po kilka twarzy i najlepszy śledczy nie dojdzie, która jest prawdziwa przy czym mordercą zawsze okazuje się normalny człowiek.

Kto odpowiada za popełnione zbrodnie? Tego zdradzić nie mogę. Dodam jednak, że ostatnie sceny sprawiają wrażenie pisanych w pośpiechu, a niewyjaśnione do końca wątki obyczajowe tylko to odczucie pogłębiają. Taki stan rzeczy dezorientuje tym bardziej, że Agnieszka Pietrzyk twierdzi, iż Śmierć kolekcjonera jest jej najlepiej dopracowaną pod każdym względem książką spośród czterech dotychczas opublikowanych. Trudno mi zgodzić się z tą opinią, bowiem historia traktująca o ludzkich słabościach i złu drzemiącym w każdym człowieku aż prosi się o ciąg dalszy, zwłaszcza, że ostatnie zdanie powieści brzmi: Przecież schwytanie sprawcy to nie finał, a dopiero początek. Czy będzie ciąg dalszy? Nic na to nie wskazuje, ale z drugiej strony wszystko jest możliwe… 

Agnieszka Kolanowska

Kruk – psychoza czy koszmar? Każdy głupi umie obiecać bogactwo, szczęście, zdrowie i miłość. Każda, nawet byle jaka wróżka. Nieszczęście to wyzwanie. Mało kto chce się z nim zmierzyć.*

Autor: Katarzyna Mlek Tytuł: Zapomnij patrząc na słońce Wydawnictwo: Oficynka Rok wydania: 2013 ISBN: 978-83-62465-68-2

C

zy wierzycie w sny? W ich proroczą i często złowieszczą moc? W ich symbolikę i znaczenie? Moim zdaniem odzwierciedlają głęboko skrywane wspomnienia skrzętnie zatarte w podświadomości. W trakcie snów pomału wychylają się z zakamarków naszej pamięci, atakując, dręcząc, aby uderzyć i przywołać bolesne, ale i bliskie sercu wspomnienia. Niewątpliwie wpływ na jakość naszych snów, na to, czy są one przyjemne, czy koszmarne mają doświadczenia, przeżycia, emocje, bodźce, które od chwili narodzin towarzyszą nam każdego dnia. W tej kwestii chyba nie ma żadnych wątpliwości. Jednak czy mogą być zwiastunem nadchodzącego dramatu?

59


publicystyka

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

60

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

Książka Zapomnij patrząc na słońce wprowadziła mnie w świat małej, zagubionej, samotnej, skrzywdzonej dziewczynki, jej okrutnej i bezwzględnej mamy oraz kochającego i troskliwego ojca. Autorka daje czytelnikowi możliwość poznania myśli i poczynań bohaterów, którzy podążają przez życie trzema zupełnie innymi systemami, z różnym bagażem doświadczeń i przekonań. Hania jest samotną dziewczynką, która doświadcza olbrzymiego okrucieństwa ze strony matki, tylko ojciec wydaje się ją wspierać w ciężkich, przykrych dla niej chwilach. Matka jest uzależniona od alkoholu, znudzona i zagubiona w codziennym życiu, które zupełnie zrujnowało jej marzenia. Sfrustrowana i zła każdego dnia wyżywa się na mężu i córce. Ojciec, człowiek – zmęczony, zapracowany, zniechęcony codziennie walczy z rutyną i stagnacją. Stara się jednak zapewnić rodzinie lepszy byt oraz wesprzeć udręczoną córkę, którą nawiedzają mroczne, drastyczne i prorocze sny. Jak potoczą się losy rodziny, żyjącej w biednej, nienapawającej optymizmem dzielnicy Katowic? Musicie przeczytać tę opowieść bowiem autorka, wykazała się nieograniczoną wyobraźnią i odwagą, ukazując dramaty patologicznej rodziny. Zrobiła to w bardzo szczególny, chwilami metafizyczny sposób, kreując tajemniczą, złowrogą postać Kruka. Katarzyna Mlek, młoda, ambitna, obiecująca pisarka napisała bardzo specyficzną, nietuzinkową powieść, która wprowadza w umysł odbiorcy swoistą psychozę, burzy wewnętrzny spokój, wyzwalając olbrzymie emocje. Emocje, które ściskają serce, uderzają w nie niczym ciężki, złowrogi kafar. Przytłaczają, smucą, męczą i sieją w głowie zamęt. Dawno żadna książka nie skłoniła mnie do tak wielu refleksji. Minęło kilka dni, odkąd ją przeczytałam, a ja nadal rozmyślam o fabule i problematyce w niej zawartej, próbując wyłuskać kwintesencję. Mam wrażenie, że ciągle błądzę wokół Kruka, który w powieści jest istotnym, nieokreślonym symbolem. Tylko, czego? Olbrzymiej traumy, choroby, obolałego, pokręconego umysłu? Czy ma za zadanie ukazać wewnętrzne bolączki, skrywane myśli, przykre doznania małej, lękliwej dziewczynki, która w dorosłym życiu musi zmierzyć się z konsekwencjami rodzicielskich zaniedbań, niebywałego okrucieństwa, samotności i braku poczucia bezpieczeństwa? Nieustannie próbuję zdemaskować postać Kruka, odkryć jego prawdziwe oblicze. Ciągle jednak nie wiem, czego dokładnie był symbolem Kruk. Dochodzę do wniosku, że można go interpretować na różne sposoby i tak naprawdę każdy czytelnik odbierze tę postać inaczej. Książka Zapomnij patrząc na słońce skradła moje serce, wdarła się do niego z wielką siłą i z pewnością pozostanie tam na bardzo długo. Dlaczego? Bo uwielbiam powieści, mocne, psychodeliczne. Bardzo lubię powieści, które wyciskają ból, smutek, przerażenie, zgniatają, przytłaczają treścią i skłaniają do zadumy. Takie emocje towarzyszyły mi podczas lektury Zapomnij patrząc na słońce Katarzyny Mlek. Powieść może wielu osobom się nie spodobać. To jedna z tych książek, które trafiają do wybranej grupy czytelników. Bardzo oryginalna i niebanalna publikacja, która traktuje o niebywałym okrucieństwie względem małego dziecka, szeroko pojętej patologii, konsekwencjach niewłaściwego traktowania i błędach wychowawczych, samotności oraz braku poczucia bezpieczeństwa i wreszcie o ogromnym smutku, bólu, strachu, który towarzyszy najpierw małej dziewczynce, a następnie dorosłej już kobiecie. Książka wstrząsa i smuci, jest bardzo mroczna, nostalgiczna, nasycona tragicznymi wydarzeniami. Urzeka również szata graficzna Zapomni, patrząc na słońce. Jest bardzo klimatyczna, fascynująca i ogromnie niepokojąca.  * Cytat pochodzi z książki Katarzyny Mlek Zapomnij patrząc na słońce, Wydawnictwo Oficynka, 2013 r.

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Anna Karowicz

Nic oprócz strachu, czyli zarwana noc

Autor: Magdalena Knedler Tytuł: Nic oprócz strachu Wydawnictwo: Czwarta Strona Rok wydania 2016 ISBN: 9788379763610

M

agdalena Knedler wodzi czytelnika za nos i na każdym kroku podrzuca mylne tropy. Z każdą stroną daje więcej fragmentów układanki, które zupełnie do siebie nie pasują… Zaciekawia, kusi, intryguje i nie pozwala zasnąć – im dalej, tym więcej się dzieje i trudniej oderwać się od lektury. A piekło stanowiło część składową komisariatu i w zależności od dnia oraz aktywności przestępców mogło przybierać rozmaite formy, od łagodnie wirującej mikrofalówki, delikatnie odgrzewającej wczorajszy obiad, aż po rozżarzony piec kaflowy, w którym zła czarownica zamierzała

upiec nieszczęsnego Jasia. Dzisiaj, jak widać, nastał dzień złej czarownicy. Wszyscy mamy tajemnice… Ludzie są inteligentni i robią co mogą, żeby wypaść jak najlepiej i być uważanymi za godnych zaufania. Są rzeczy, wydarzenia, uczucia, o których wiemy tylko my. Czasem są to rzeczy złe, a czasem wstydliwe: zdrady, zbrodnie, kłamstwa, manipulacje i inne fakty. Wolelibyśmy zachować je dla siebie. Podobnie jest z bohaterami tej książki, każdy ma „coś za uszami”, ale absolutnie nie chce się do tego przyznać. Bywają takie sytuacje, kiedy domysły krok po kroku zmieniające się w pewność, są najgorszym zjawiskiem, jakiego można doświadczyć. Z początku człowiek dopuszcza je do siebie powoli, gra z nimi w ciuciubabkę, pozornie daje się złapać w pułapkę, po czym umyka, zaszywa się w swojej kryjówce i ze złośliwą satysfakcją obserwuje, jak ślepy przeciwnik łapie w garść cząsteczki próżni. Później jednak domysły zaczynają brać górę, zajmują strategiczne pozycje w zwojach mózgowych i przystępują do straszliwej partyzantki, zatruwając życie, odbierając energię, zmuszając umysł do nadludzkiego wysiłku. Aż wreszcie domysły triumfują. Główną bohaterką powieści jest Anna, mocno skrzywdzona przez los pani komisarz. Mąż na wózku, kochanek na boku, kłamstwa w głowie i niepewna przyszłość zawodowa. Jakby tego było mało, zaczynają dziać się wokół niej dziwne rzeczy: tajemnicze przesyłki, listy, rysunki, a nawet oblany czekoladą sernik… Wszystko wskazuje na to, że Narcyz (którego sama wsadziła za kratki) uprzykrza jej życie wprost z więziennej celi. Rozwiązanie zagadki okazuje się trudne dla targanej emocjami kobiety. Wie, że jej rodzina jest w niebezpieczeństwie. Dlaczego? Jakie znaczenie mają tutaj fragmenty powieści Oscara Wilda? Kto ukrywa najwięcej tajemnic i najlepiej kłamie? Tego już musicie dowiedzieć się sami i jestem przekonana, że zrobicie to nie tylko z przyjemnością, ale również z wypiekami na policzkach. Magdalenę Knedler muszę pochwalić za gigantyczny postęp. Widać, że pracowała nad literackim warsztatem. Zadbała dosłownie o wszystko – trudną do rozwiązania zagadkę, głębię relacji międzyludzkich, potęgę miłości, realistyczną fabułę i genialnie zarysowane postacie. Dodatkowo intryga jest bardzo rozbudowana, a książka prowokuje do nadrobienia literackich zaległości. Skoro pod wpływem Pan Darcy nie żyje przeczytałam Dumę i uprzedzenie, to teraz pora na twórczość Oscara Wilda… Z całego serca polecam Wam Nic oprócz strachu, w której wątpliwości mnożą się jak szalone, a zagadka goni zagadkę. Jestem pewna, że kiedy już zaczniecie czytać, nie będziecie mogli przestać. Ciekawa intryga, starannie zarysowane postaci, cudowny język i rozbudowane wątki obyczajowe sprawiają, że powieść czyta się z zapartym tchem. 

61


publicystyka Magda Zimna

Czy miłość jest w stanie pokonać wszystko?

Autor: Mia Sheridan Tytuł: Bez słów Wydawnictwo: Otwarte Rok wydania: 2016 ISBN: 9-788375-153873

O

d dłuższego czasu zastanawiałam się, czym jest Book Tour oraz na czym on w ogóle polega. Gdy uzupełniłam luki w wiedzy, od razu chciałam się w to zaangażować, aż w końcu nadarzyła się ku temu okazja. Zaproponowano mi, bym przeczytała przedpremierowo pewną książkę. Zaintrygował mnie jej tytuł. Co takiego lektura może w sobie skrywać, o czym może opowiadać i co ma takiego w sobie, że inne blogerki ją zachwalają? Opis zapowiada, że książka zapewni wiele emocji i wrażeń, po których nie będę wstanie się podnieść. Z bijącym sercem zabrałam się za czytanie. Chciałam przekonać się na własnej skórze, jak ją odbiorę, czy wniesie coś do mojego życia i sprawi, że zapamiętam ją na bardzo UKŁADAMY

u k ł a d a m y

62

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

długo. To, co otrzymałam, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Małe, malownicze miasteczko Pelion – tu właśnie przyjeżdża Bree Prescott, by uciec przed demonami przeszłości, towarzyszące jej na każdym kroku. Przeżyła okropną tragedię i nie może się z nią pogodzić. Ma nadzieję, że nowe miejsce sprawi, iż wciąż nawracające wspomnienia w końcu znikną. Nie wie jednak, że los przygotował dla niej inny scenariusz. Już pierwszego dnia, gdy wraca z zakupów, na jej drodze staje dziwny, tajemniczy mężczyzna. Dziewczyna nie wie dlaczego, ale nieznajomy fascynuje ją, przyciąga i intryguje. Okazuje się, że to Archer – miastowy odludek, który w wieku siedmiu lat przeżył okropne tragedie. Dla mieszkańców stał się osobą niedostrzegalną, niewidzialną, jakby w ogóle nigdy nie istniał. Odrzucony przez wszystkich żyje we własnym świecie. Do czasu, aż na jego drodze staje dziewczyna, tak jak on, dźwigająca bagaż doświadczeń i sama zmagająca się z demonami przeszłości. Ona jako jedyna dostrzega w Archerze zwyczajnego faceta, rozumie go i nie potępia. Kto lepiej zrozumie osobę zmagającą się z przeszłością, niż druga osoba, przeżywająca to samo? Długo zastanawiałam się nad recenzją i tym, jak ją najlepiej napisać, żebyście od razu pobiegli do księgarni, by zakupić tę wspaniałą lekturę. Do teraz próbuję zebrać myśli, które wciąż buzują w mojej głowie. Nie spodziewałam się, że aż tak pokocham tę opowieść. Dwójka bohaterów, dwie różne, przejmujące historie, różne sposoby na ucieczkę od demonów przeszłości. Płynąca z niej nauka jest bardzo prawdziwa: żeby udźwignąć bagaż doświadczeń, potrzeba drugiej osoby, która pomoże ci w chwili, kiedy znowu upadniesz. To nie tylko opowieść o pięknej miłości, ale też historia pokazująca, jak w dzisiejszych czasach jesteśmy wykluczani ze społeczeństwa. Wystarczy, że jesteśmy inni, a już zostajemy skreśleni z życia wspólnoty mieszkańców jednego miasta. Autorka przedstawiła historię z dwóch perspektyw. Mamy okazję poznać przemyślenia Bree, jej historię, tajemnice, zmagania z bolesnymi wspomnieniami, targające nią emocje, a także wejść w świat uczuć samotnika Archera. Bardzo mi się to spodobało, lubię zagłębiać się w psychikę bohaterów, poznawać ich tok myślenia, widzieć wszystko ich oczami, przeżywać razem z nimi cierpienia i, a także zmagania z codziennością. Do tego postacie są bardzo ciekawe, barwne, takie prawdziwe, że nie sposób ich nie polubić. Ma się wrażenie, że gdzieś na świecie żyją Bree i Archer, którzy starają się


udźwignąć brzemię własnego losu. Książka jest bardzo dobrze skonstruowana, wczuwamy się w historię, przenosimy się do maleńkiego, malowniczego miasteczka, żyjąc wspólnie z bohaterami. Opowieść

złapała mnie w sidła, nie pozwoliła oderwać się od lektury do samego końca. Autorka zauroczyła mnie swoją powieścią, zawładnęła umysłem, duszą, sercem, a nawet całym ciałem. Mia Sheridan ma bardzo lekkie pióro, stworzyła książkę doskonałą, która opowiada o niełatwym życiu, przed którym nie zawsze możemy uciec. Powieść jest naprawdę godna przeczytania. Gorąco polecam. 

Dariusz Zajączkowski

Otwórzmy się na Życie

Autor: Cheryl Strayed Tytuł: Dzika droga. Jak odnalazłam siebie Wydawnictwo: Znak Literanova Rok wydania: 2015 ISBN: 9788324026548

C

isza... Odsunęliśmy ją na margines, zepchnęliśmy poza codzienność, a właściwie to już poza świadomość, jak niepotrzebną, zużytą rzecz, eksponat przeszłości, od lat niepopularny, tak zaniedbany, że wielu nie ma pojęcia o jego istnieniu. Otaczamy się za to hałasem i szumem, mamlaniem gadających głów oraz bełkotem pseudoautorytetów. Napędzani terkotem cywilizacji i werblem postępu zupełnie zapomnieliśmy jak smakuje cisza, jak brzmi natura, jak szepcze nasze wnętrze. Ogromna część społeczeństwa, zwykle ta zadufana, uznająca siebie za najbardziej cywilizowaną, nie wie nawet, że taki szept istnieje.

Zapomnieliśmy o duszy? Cheryl Strayed dopiero cztery lata po śmierci matki, rozsypce najbliższej rodziny, rozejściu z mężem i stoczeniu się na dno, uważniej spojrzała w lustro. To, co zobaczyła nie zachwyciło jej, ale w głębi duszy zadrżała cudem ocalała nadzieja, słabe światełko żarzące się niepewnie, tłumione dorastaniem bez ojca, wszechobecną biedą, w końcu samotnością i zagubieniem. To była wciąż krwawiąca rana, której nie mogła zasklepić heroina i kontakty z przypadkowymi mężczyznami. Cheryl postanowiła wszystko zmienić, wierząc, że ekstremalna, wielotygodniowa wędrówka szlakiem Pacific Crest Trail (wzdłuż górskich pasm zachodniego wybrzeża USA) pozwoli rozliczyć się z przeszłością, przegnać rozbudzone demony i zebrać siły do normalnego życia – po ludzku liczyła na zabliźnienie. Postawiła wszystko na jedna kartę, spaliła za sobą każdy możliwy most, choć wiedziała, że u celu, z tysiącami kilometrów w zmasakrowanych nogach, zostanie bez złamanego centa i dachu nad głową, wzbogacona jedynie doświadczeniami z wyprawy. Podjęła wyzwanie, choć końcowego wyniku nie była pewna. Jeśli dotrę do Bridg of Gods, przejdę całą jego (szlaku) długość. Kim będę jeśli mi się to uda? Kim będę jeśli się nie powiedzie? (s. 358) Tu nie chodzi o zaliczenie trasy, ale o głęboką, taką do szpiku kości przemianę, o przeobrażenie, swoiste narodziny na nowo. Przewartościowanie życia to proces, którego początkiem bywa świeża rana, końcem blizna nie tyle zaleczona, co przemyślana, zaakceptowana, przebolała. Kim jest Cheryl Strayed? Dwudziestokilkuletnią kobietą, autorką i bohaterką książki Dzika Droga. Po rozwodzie, ostatnim elemencie upadku, przybrała nazwisko Strayed – w tłumaczeniu Zagubiona. Z dorywczej pracy kelnerki odkładała pieniądze na wyprawę życia. Gdy stawiała pierwszy krok na szlaku miała mgliste wyobrażenie o trudach i realiach marszu. Kolejne, przeradzające się w miesiące, dni kształtowały ją powoli, bezlitośnie, bez znieczulenia. I o tym jest ta opowieść. Choć to zbyt płytkie podsumowanie.

63


publicystyka

Prostota i przewidywalność historii może być uznana za minus, lecz dla mnie buduje pewną autentyczność, koreluje z postacią Cheryl i jej podejściem do Natury, w pewien sposób podkreśla szczerość i otwartość bohaterki. Dziewczyna dźwiga na trasie dwa ogromne ciężary: plecak, który nazwała Monstrum i balast przeszłości. Liczne retrospekcje pokazują, że ten drugi przygniata ją o wiele bardziej. Śledząc marszrutę, bez trudu można zauważyć, że najważniejszym dla Cheryl jest swoisty, emocjonalny kontakt z nieżyjąca matką – a więź to dziwna, zapętlona i pełna sprzeczności, nie do zrozumienia. Choć kochałam i podziwiałam mamę, spędziłam dzieciństwo, planując, że nie będę taka jak ona. (s. 411) Niepostrzeżenie i milcząco w ich zazdrośnie zamknięty układ wślizguje się ktoś trzeci. Szlak przestaje być bezosobowy. Cheryl poczuła jego obecność i lecznicze oddziaływanie. Na krańcu jednego z etapów

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

64

SIĘ

s i ę

W

poznała w barze Jonathana, z którym wyjechała na krótką wycieczkę: … jechaliśmy tutaj trzy godziny. Przebywanie tak daleko od szlaku wydawało mi się dziwne, jakbym go zdradzała (s. 389) (?!) Dotychczasowa ucieczka od problemów stała się prawdziwą terapią, której przełomowym punktem było przeprawienie się przez kolejną rzekę. Gdy stanęła na brzegu, coś się zmieniło. Gdzie jest mama? – zastanawiałam się. Nosiłam ją w sobie tak długo, przygnieciona jej ciężarem. – Po drugiej stronie rzeki – pomyślałam. I coś we mnie pękło! (s. 462) Ostatnich kilkaset kilometrów zostało opisanych skrótowo, z dyskrecją, czasem wręcz lakonicznie tak, jakby Cheryl tylko dla siebie chciała zachować wspomnienia katharsis i intymnego porozumienia. Porozumienia ze Szlakiem? Chyba już nie, skoro podtytuł książki brzmi: Jak odnalazłam siebie. Ile z naszego życia jest nasze, a na ile prawo do niego oddaliśmy innym: pracodawcom, bankom, narkotykom, komputerom, otępiającej telewizji, czy, co zabrzmi być może obrazoburczo, dzieciom, żonie, mężowi? Nie lansuję egoizmu, wręcz przeciwnie. Miarą naszej dojrzałości jest odpowiedzialność za dom, bliskich, podjęte zobowiązania, ale to wszystko nie będzie miało znaczenia, gdy nas zabraknie. Leżąc w bezruchu wpatrzeni w szpitalny sufit ze zdziwieniem stwierdzamy, że mimo wszystko świat płynie dalej, nie zawalił się, nie rozpadł. Czy samych siebie musimy spotkać dopiero w takich okolicznościach? Jeśli w ogóle będzie jakaś ku temu szansa! Czy nie lepiej po prostu otworzyć się na Życie. Ps.: Pod tym samym tytułem na ekrany kin wszedł film. Reese Whiterspoon, odtwórczyni roli głównej bohaterki, otrzymała nominację do Oscara za najlepszą rolę pierwszoplanową. 

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Anna Grzyb

Opowieść o miejscu, w którym każdy może być sobą

Autor: Sarra Manning Tytuł: Ostatni wieczór Wydawnictwo: Zysk i S - ka Rok wydania: 2016 ISBN: 978-83-7785-880-6

K

siążka Ostatni wieczór wywarła na mnie niesamowite wrażenie. Autorka tak sugestywnie opowiadała o Rainbow Corner, że i ja zapragnęłam choć na chwilę znaleźć się w tym klimatycznym miejscu. Chciałam poznać odważne dziewczyny, które tam bywały, porozmawiać z nimi i z towarzyszącymi im amerykańskimi żołnierzami, dla których powstał ten niezwykły klub. Za sprawą obrazowego, bardzo plastycznego opisu szybko odnalazłam się w wykreowanej przez autorkę rzeczywistości. Uwierzyłam w to, że taka historia naprawdę miała miejsce. Stałam wieczorem na stacji King’s Cross w niezliczonym tłumie i byłam tak samo podekscytowana i zagubiona, jak bohaterka opowieści. Udzieliły mi się jej emocje i rozterki. Marzyła o niecodziennych przygodach, choć w tamtym momencie czuła się bardzo samotna. Przepełniały ją sprzeczne uczucia, była zbyt wystraszona,

by postawić jedną stopę przed drugą i wybrać kierunek, w którym chciałaby pójść. Nie miała się dokąd spieszyć, nie było też nikogo, kogo mogłaby żegnać i rodziło się w niej podejrzenie, że jednak popełniła straszny błąd. Zawsze ją strofowano, że działa pod wpływem impulsu, chociaż coś więcej niż impulsywność kazało jej wskoczyć do pociągu do Londynu (…) We wrześniu 2003 roku na tej samej stacji wysiadła inna młoda dziewczyna. Co łączyło ją z kobietą, która dziesiątki lat wcześniej również znalazła się w tym miejscu? Czy były równie zdesperowane? Czy targały nimi równie silne emocje? Okazało się, że obie były do siebie bardzo podobne. Silne, stanowcze, pewne siebie, uparte. Wiedziały doskonale, czego chcą. Powieść wywołała we mnie szereg skrajnych emocji: śmiałam się w głos, by za moment ocierać łzy wzruszenia. Bywałam na przemian radosna i smutna. Podziwiałam i karciłam w myślach zachowanie tak jednej, jak i drugiej kobiety. Historia wciągnęła mnie i z ogromnym żalem rozstawałam się z Rainbow Corner, zwłaszcza, że drzwi do tego miejsca zawsze stały dla gości otworem. Zżyłam się z bohaterkami doskonale wykreowanymi przez autorkę, sympatią obdarzyłam też mężczyzn, z którymi miały one do czynienia. Sarra Manning zadbała nie tylko o wyrazistość postaci, ale okazała się również niebywale utalentowaną pisarką, która po mistrzowsku operuje słowem, już od pierwszych stron powieści nie pozwalając czytelnikowi na oderwanie się od niej. Całość napisana lekkim, niewymuszonym stylem staje się dla odbiorcy doskonałym materiałem do przemyśleń, ale także wspaniałą i interesującą lekcją historii. Autorka nie przedstawiła bohaterów jako kryształowo czystych, bez skazy. Postarała się o to, byśmy poznali zarówno ich wady, jak i zalety, dzięki czemu stali się bardziej realni, prawdziwi. Bliżsi naszemu sercu. Ostatni wieczór zapewnia potężny ładunek emocji. To książka poruszająca do głębi, fascynująca, intrygująca, arcyciekawa. Losy bohaterów historii pozostają w czytelniku na długo. Na bardzo długo. Dla mnie była to nietuzinkowa podróż do niebezpiecznego świata, w którym wyjątkowym wyczynem okazywało się przeżycie. To historia o wielkiej, pięknej przyjaźni, o miłości, która narodziła się w przedziwnych okolicznościach i nie miała szans na rozwój, ż o zawiedzionym zaufaniu i zbyt szybkim dorastaniu w warunkach ekstremalnych. Powieść odpowiada na nurtujące nas pytania, zmusza do refleksji i daje do myślenia. Już tęsknię za bohaterkami tej książki. Wiele się od nich nauczyłam. I pokochałam miejsce, o którym autorka opowiadała z takim zamiłowaniem i sentymentem: Wszyscy marzymy o miejscu, skąd nikt nigdy nie odprawi nas z kwitkiem, które będzie otwarte zawsze, ilekroć zapragniemy gdzieś się schronić – w magicznym miejscu, w którym zawsze możemy być sobą. 

65


SOFOWICZE OPINIUJĄ!

Są takie książki, które można czytać po raz wtóry i za każdym kolejnym razem coraz bardziej przeżywać zawartą w nich historię. Są książki, do których pragnie się wracać, które trzeba polecać każdemu, i które zostawiają nas w stanie emocjonalnej agonii i zamieniają nasze oczy w potoki nieprzerwanie płynących łez. I w końcu są książki, o których chce się pisać i rozmawiać. „Ostatnie dni Królika” są właśnie jedną z nich. Uwielbiam tę książkę, a jednocześnie nienawidzę. W jej trakcie płakałam i śmiałam się, śmiałam się i płakałam, aż w końcu sama nie wiedziałam czy mam ochotę szlochać, czy chichotać. Okładkowe rekomendacje gwarantują „emocjonalny rollercoaster” – i tym razem nie kłamią. Gorąco polecam.

Paulina Lipka-Bartosik o książce Ostatnie dni królika Anny McPartlin

Kim Holden stworzyła najpiękniejsza postać literacką, jaką do tej pory miałam okazję poznać. Jest to niezwykła opowieść o kobiecie, która emanuje ciepłem, dobrym humorem i wielkimi pokładami optymizmu, mimo że jej życie nie należy do najłatwiejszych. Istnieje wiele takich książek: z trudnym losem i z chorobą w tle. Ta jednak daje coś więcej, pokazuje piękne, pozytywne i szczere podejście do życia. Nie ma tam użalania się nad sobą, jęczenia, marudzenia. Jest akceptacja tego, co daje życie i wyciąganie z niego jak najwięcej pięknych pozytywnych momentów. Wprowadzenie do własnego życia zasad Kate sprawi, że życie nabierze lepszych, optymistycznych i pięknych barw. Czy tacy ludzie jak Kate istnieją? Mam nadzieję, bo chciałabym choć przez chwilę móc obcować i uczyć się od takiej osoby jej podejścia do życia, nie patrzenia na to „co inni powiedzą”, życia według własnych decyzji.

Books My Love o książce Promyczek Kim Holden

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

66

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

Jest wiele par zagubionych w swoich związkach. Ludzi, którzy już zapomnieli, dlaczego się pokochali. Agnieszka Olejnik pokazuje, że to nie jest koniec świata, a życie trzeba przeżyć tak, aby być szczęśliwym i dawać szczęście nie tylko innym, ale również sobie. Niestety – wiele matek i żon o tym zapomina. Ewa na szczęście sobie przypomniała, że sama również ma prawo mieć marzenia i pragnienia. Pierwszym i najważniejszym z nich było jednak odbudowanie więzi z córką. Gdybym była zmuszona powiedzieć jednym słowem o czym jest książka, odparłabym, że o miłości (w wielu wcieleniach). Agnieszka Olejnik jest bardzo uważną i wnikliwą obserwatorką rzeczywistości – dostrzega to, co inni często ignorują. Ta książka daje taką energię do zmian, że od razu bardziej chce się żyć, a świat wygląda piękniej. Jeżeli lubicie życiowe, mądre, pięknie napisane i motywujące powieści – po prostu sięgnijcie po tę książkę i sprawdźcie, ile waży szczęście.

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Anna Karowicz o książce Szczęście na wagę Agnieszki Olejnik


Ks. Jan Kaczkowski „Grunt pod nogami”. Do zadumania jeden krok. Przesympatyczny ks. Jan, jako bioetyk, choćby nawet bardzo chciał, nie przynudza. Nikt tak jak on nie potrafi opowiadać o cienkiej i niezwykle fascynującej granicy między życiem i śmiercią. Paradoksalnie książka jest optymistyczna, a ciepły i serdeczny uśmiech księdza Jana uderza z każdej niemal strony. Zanim wakacyjnie sięgniemy na niższe półki, polecam doskonałe połączenie filozoficznego personalizmu z tonem przemawiania do licealnych „gangsta”.

Edyta Saracka o książce Grunt pod nogami ks. Jana Kaczkowskiego

Trylogia Opiekunowie Tajemnic naprawdę zrobiła na mnie wrażenie. To znaczy – czytałam na razie dwie pierwsze części, z których bardziej podobała mi się druga – Miasto kłamstw. Z niecierpliwością czekam na ostatni tom; czuję, że będzie najlepszy. To książki do pochłonięcia jednym tchem, nie ma nudnych momentów. Jest pełno magii, a fantastyczny świat wciąga całkowicie. Ciągle coś się dzieje, bohaterów bardzo polubiłam. Najbardziej Mychę. W dodatku rozbawiły mnie śmieszne imiona: Żabismark, Żyłka, Plama, Powróz itp. Przygody, ciekawa fabuła, magia, atmosfera tajemnicy, fantastyka – tak, to jest to, co uwielbiam, a wszystko znalazłam w Muzeum złodziei i Mieście kłamstw. Pora na Ścieżkę bestii. Myślę, że i dorosłym mogłaby się spodobać ta trylogia.

Maja Wasińska (10 lat) o trylogii Opiekunowie Tajemnic – Tanner Lian

67


piszą dla nas

Galeria

autorów

Radomiła Birkenmajer-Walczy (pseudonim Miladora) Krakowianka, humanistka, wolnomyślicielka – z wykształcenia pedagog. Były sportowiec. Lubi się bawić literaturą, poezją, muzyką i malarstwem. Ma na koncie dwie wydane książki (Ciotka, my i reszta świata oraz Opowieści wierutne) i dwa tomiki wierszy (idąc za sobą i nakarmić wiatr). Ulubione motto: „Zawsze tkwi we mnie coś, co nie przestaje się uśmiechać” (Romain Gary). Zamierza żyć długo i szczęśliwie. blaszka Gdy się urodziła, babcia powiedziała nad kołyską: „Będą z niej mądrzy ludzie”. Jednak to nie nauka, ale otwarty świat ją pociągał. Porzuciwszy uczelnię, na której “strasznie przynudzali”, wybrała się na swoją pierwszą wyprawę do Afryki, skąd wróciła po trzech miesiącach – odmieniona. Poczuła wtedy zew opisywania wydarzeń i emocji, co z czasem przerodziło się w wielką pasję. Po drodze urodziła czworo dzieci, ma też jednego wnuka, trzy psy, kota i elegancki samochód, którym kłuje w oczy sąsiadów. W wolnych chwilach uprawia morderczego juggera, lubi obserwować motyle i jaskółki. Kocha kochać. Grzegorz Bryk Ur. 1988 r. w Sandomierzu absolwent filologii polskiej ze specjalnością nauczycielską na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Specjalizacje: filmoznawstwo oraz tekstologia i edytorstwo. Stały współpracownik magazynu „Gitarzysta”. Autor bloga poświęconego polskiej muzyce z gatunku art- i progresywnego rocka: www.polkazwinylami.blogspot.com. Za literackich mistrzów uważa Marqueza i Myśliwskiego. Poddaje ostatnim szlifom powieściowy debiut Pierwsza przyczyna. Adam Buszek Rocznik 1985. Jestem absolwentem filologii polskiej UJ, mieszkam w Krakowie. Zajmuję się korektą i redakcją, współpracą dziennikarską, twórczością literacką. Teksty publikowałem w prasie kulturalnej i artystycznej, m.in. w „Teatraliach”, „Zalewie Kultury”, „Metaforze”, „Poezji dzisiaj”, „SzaFie”, „Inter”, „Pisarze.pl”, oraz w kilku antologiach poetyckich. Jestem laureatem ogólnopolskich konkursów literackich. Przygotowuję do druku książkę poetycką, pracuję nad książką dla dzieci. Anna Grzyb Czytelniczka od dziecka, blogerka i recenzentka od blisko ośmiu lat, dziennikarz prasy lokalnej, obecnie copywriter i specjalista do spraw marketingu w firmie tworzącej strony internetowe. Matka trójki dzieci. We wrześniu roku wydała debiutancką powieść Życie z drugiej ręki. Anna Karowicz Czyta książki w hurtowych ilościach, a w przerwach prowadzi blog (Kto czyta – nie pyta), na którym je recenzuje. Lubi leniwe wieczory przy świecach, gorącym kakao i ciekawej lekturze. W centrum swoich zainteresowań stawia rozum i jego potęgę. Jako pedagog zajmuje się procesem uczenia się i przede wszystkim tym, „jak się uczyć, żeby się nauczyć, a przy tym nie zmęczyć”. Agnieszka Kolanowska Urodzona w 1976 roku. Absolwentka GWSP im. Kardynała Augusta Hlonda w Mysłowicach, kierunek: pedagogika resocjalizacyjna. Pracuje, jako społeczny kurator sądowy. Szczęśliwa żona i matka, której największą pasją jest literatura. Autorka bloga Nie teraz – właśnie czytam. Inesa Kruszka (1961) Z wykształcenia magister inżynier ogrodnictwa, jednak czuje się humanistką. W latach 80. debiutowała wierszami na łamach prasy, a do pisania wróciła w roku 2008, publikując na wirtualnych portalach literackich. Niektóre z wierszy ukazały się drukiem w antologiach Niebieskie krzesło i Harmonia dusz; w czterech almanachach: Miejsce. Zbiór Wierszy, Zapisywanie życia, Z ogrodów przeszłości, A Duch wieje, kędy chce… Jest współautorką antologii fantastyki Dziedzictwo Gwiazd, a w 2013 r. ukazał się jej debiut książkowy pt. Poskładać niebo. Laureatka VIII Ogólnopolskiego Konkursu Jednego Wiersza im. Wiktora Gomulickiego o Laur Błękitnej Narwi. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

68

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Izabela Kudasik Od narodzin pod Giewontem pląta się po południowej Polsce: podstawówkę ukończyła w Zakopanem, LO – w Nowym Targu, studia pedagogiczne – we Wrocławiu. Z mężem Tomaszem i synami mieszka w Rzeszowie. Harmonia wydała jej serię „Suwaków terapeutycznych”. Nomadyczna, czyli cygańska dusza żyje dla wakacji; zamyka wtedy mieszkanie i o nim zapomina. Pisanie pomaga jej przetrwać zimę. W 2015 r. ukazał się jej debiut prozatorski pt. Przeplecione piosenką. Aleksander Litto Strumieński (Gorgiasz) Miłośnik Platona, Prousta, Dicka i światów równoległych, które przemierza w towarzystwie swego kota. W snach spaceruje z psami. Czasem zaczyna pisać albo kończy pisać i nigdy nie wie dlaczego. Pomysły czerpie z innych rzeczywistości, podszeptów krasnoludków lub starożytnych ksiąg, odczytując litery jako liczby. Rafał Makowski Umie mówić „dzień dobry” i „do widzenia”, a od czasu do czasu również „ożeż ty!”. Podobno uprzejmy i ułożony, no ale przecież nie można wierzyć we wszystko, co jest napisane. Umysł ścisły z tendencją do błądzenia we mgle. Stara się, aby literki, które składają się w zdania, niosły ze sobą coś z więcej niż tylko czarne szlaczki. Na świat zawsze spogląda przez różowe okulary i intensywnie buntuje się przeciw „narzekaniu” i szukaniu szarego tam, gdzie powinno był białe. Miłośnik wiosennych wieczorów i granatowych nocy, no i torcika wedlowskiego w zupełnie nieprzyzwoitych ilościach! Mikołaj Maria Manicki Rocznik 1992, urodził się w Poznaniu. Debiutował w 2013 roku opowiadaniem Syntetycznie organiczni. Publikował dotąd w kilku antologiach, a jego publicystyka pojawiała się w gazetach literackich i lokalnych dziennikach. Nie przywiązuje się do jednego sztafażu gatunkowego. Czasem pali papierosa i słucha muzyki, i myśli, że jest na szczycie świata, ale znów stoi tylko na balkonie. Jan Maszczyszyn Urodzony w 1960 roku w Bytomiu. Laureat pierwszego konkursu literackiego ogłoszonego przez miesięcznik „Fantastyka” (obok Sapkowskiego i Huberatha). Debiutował na łamach „Nowego Wyrazu” w 1977 roku opowiadaniem Strażnik. Teksty publikował w wielu gazetach. Kilka opowiadań pojawiło się w antologiach (np. w Bizarro Bazar czy Toystories), jak też w kwartalniku ZLP „Metafora” (Kraków 2013) oraz w postaci elektronicznej na różnych portalach fantastyki i grozy. Wydał antologię opowiadań Testimonium (2013). W kwietniu roku 2015 nakładem wydawnictwa Solaris ukazała się jego powieść utrzymana w klimatach steampunku Światy Solarne. Współzałożyciel klubu fantastyki „Somnambul”. W 1989 roku wyemigrował do Australii, gdzie mieszka do dzisiaj. Powrócił po latach do pisania SF, zainspirowany ideą portalu Nowej Fantastyki. Iwona Niezgoda Urodzona w 1987 r. w Nowym Targu. Jest absolwentką Liceum Ogólnokształcącego im Stefana Żeromskiego w Krościenku nad Dunajcem, profil humanistyczny (2006 r.); Państwowej Podhalańskiej Wyższej Szkoły Zawodowej w Nowym Targu, kierunek filologia polska (2009 r.) oraz Uniwersytetu Pedagogicznego im. Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie, kierunek bibliotekoznawstwo i informacja naukowa (2012 r.). Grzegorz Patroń Urodzony w 1975 r. w Krasnymstawie wyznawca Philipa Kindreda Dicka. Anna Rozwadowska-Zając Z wykształcenia ekonomista, z zamiłowania bibliofil. Zakochana w rodzinnym Gdańsku wieczna podróżniczka, obywatelka świata, wciąż poszukująca swojego miejsca na ziemi. Związana parantelą z Wielkopolską, publikuje w kwartalniku Polskiego Towarzystwa Ziemiańskiego. Dariusz Zajączkowski Rocznik 68, przez większość uznany za najlepszy w zeszłym stuleciu… Z wykształcenia budowlaniec, z wyboru strażak. Ostatnio więcej biega, niż pisze. W tym pierwszym rywalizuje z córkami, w drugim – nikt z domowników rękawicy nie podejmuje. Najlepiej czuje się na łonie natury lub z bluesem w tle, choć i ciszą na balkonie nie pogardzi. Ceni dobrą literaturę – i sam ocenia, którą z bieżących lektur do niej zaliczyć. Magda Zimna Dziewczyna, która często buja w obłokach. Jest pozytywnie zakręcona, zawsze uśmiechnięta i pogodnie nastawiona do życia. Rozpoznać ją można po książkach które trzyma w dłoni. Na co dzień przesiaduje na uczelni na kierunku bibliotekoznawstwo w Katowicach, a wieczorem odpoczywa w pokoju, pisząc na komputerze. Prowadzi blog Czytamy bo kochamy.

69


patronaty

UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

Wszystkie teksty stanowią własność autorów. W SOFIE publikowane są wyłącznie za ich zgodą. Redakcja zastrzega sobie prawo do wyboru ilustracji dla utworów, które opublikuje. u k ł a d a m y

70

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (12 i 1/2) 2016 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Dla Sofowych Bystrzaków Napisz wiersz i użyj w nim co najmniej trzech tytułów tekstów opublikowanych w tym numerze. Bardziej od techniki liczy się pomysł i kreatywność, więc poluzujcie gumkę w majtkach i do dzieła! Wiersze podsyłajcie na kontakt@sofadwumiesiecznik.pl Do wygrania:

(A)tomik – Beata Kołodziejczyk

71


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.