Brody z kosmosu! Nr3/2016

Page 1

BRODY Z KOSMOSU

1


Backstreet’s back, alright! Wróciliśmy: Epizod III. Znów – po długich bojach o prawdę, sprawiedliwość oraz brodaty styl życia – wjeżdżamy na drogę gniewu z naszym magazynem. I po raz kolejny udało nam się zaprosić do współpracy świetne pióra z różnych dziedzin popkultury. Co znajdziecie w środku? Wspominkowe przemyślenia o legendarnej Amidze, felieton poświęcony Craigowemu Bondowi, bajeczne „Baśnie”, powrót Asha Williamsa i kroczącego za nim martwego zła (tym razem na małym ekranie), wywiad z Konradem „Koko” Okońskim, zasypanie pytaniami świeżo umarvelowionej Kasi Niemczyk i wyimagenowanego Łukasza Mazura, najlepsze kawałki Jasona Aarona, brytyjski fenomen telewizyjny, worek recenzji komiksowych oraz dużo, duuuuuużo Gwiezdnych wojen w różnych kombinacjach. Chwilę to trwało, ale odpaliliśmy wysłużonego Sokoła Millennium, wróciliśmy i chcemy wam ukraść trochę czasu. Otwórzcie nam drzwi, nie gryziemy. Jeśli spodoba wam się nasza mała-wielka publikacja, to prosimy o udostępnianie jej znajomym/rodzinie/wrogom/amazonkom z księżyca/strażnikom galaktyki, dzięki czemu naładujecie naszą twórczą Genki-Damę przed kolejnym atakiem.

Redakcja

• Przygotowaliśmy bardzo dużo materiału dotyczącego Deadpoola, ale z różnych przyczyn postanowiliśmy nie wrzucać go do magazynu

RZECZY W ŚRODKU 4

6 8 12 14 16 18

Liga Sprawiedliwości: Bogowie i potwory

Bruce Timm wrócił i zrobił kolejną animację z Batmanem i Supermanem. Jest tam też Wonder Woman. Czy jest też dobrze?

SPOJRZENIE NA „BLACK MIRROR”

Czy znacie ten brytyjski serial? Może powinniście?

KRAJOBRAZ PO CRAIGU

Craig. Daniel Craig. Czasami także James Bond. Ale co będzie, jeśli odejdzie w stronę zachodzącej Wielkiej Brytanii?

Gwiezdne Wojny: Chwile bycia fanem

Star Wars w domu pomysłów

24

Wywiad z Jackiem Drewnowskim

26

Marvel przejął licencję na gwiezdnowojnenne komiksy. Co dla nas szykuje?

Przepytaliśmy redaktora naczelnego magazynu „Star Wars Komiks”, a on nam udzielił wielu odpowiedzi!

Za garść pytań: Łukasz Mazur

Nasz człowiek w Image Comics, samozwańczy Papież Komiksu, wpadł w brodate sidła

A czy Ty pamiętasz gdzie byłeś, gdy Han i Chewie wrócili do domu?

Najlepsze kawałki Jasona Aarona

Wielki baśniowy Crossover

Jasona Aarona powinniście znać. A oto lista z jego najlepszymi daniami.

Seria „Baśnie” dobiegła końca. Ale w międzyczasie dorobiła się kilku spinoffów. Co się stanie gdy takie „odpryski” ponownie połączą się z głównym cyklem?

Zło jeszcze dycha

Ash ponownie walczy z martwym złem. A Bartosz Czartoryski obserwuje.

Wywiad z koNRADEM OKOŃSKIM

Zaprosiliśmy najsympatyczniejszego człowieka w komiksowej części Internetu i postawiliśmy go przed naszym najlepszym gliniarzem. Koko się nie złamał. Co za gość!

Za garść pytan: Katarzyna Niemczyk

W Marvelu też mamy swoich ludzi. na brodatych łamach znajdziecie odpowiedzi autorki ilustracji do „Mockingbird”.

Amiga: Piękna trzydziestoletnia

Superkomputer kończy bardzo dużo lat.

recenzje

Duża ilość naraz, można by rzec!

28 30 32 34 38

Redakcja: Radosław Pisula, Robert Sienicki • Opracowanie graficzne i skład: Robert Sienicki • Gościnnie napisali dla nas: Bartek „Burzol” Burzyński, Bartosz Czartoryski, Adam Flamma, Julian Jeliński, Kamila Kowalczyk, Marcin Łuczak, Rafał Trojanowski, Marcin Waincetel, Michał Wolski, Tomasz Żaglewski www.outerspacebeards.blogspot.com • 1 marca 2016, Wrocław

2

BRODY Z KOSMOSU


BRODY Z KOSMOSU

3


tekst:

JULIAN JELIŃSKI

Triumfalny powrót

Bruce’a Timma

Najpierw pojawiła się informacja, że Bruce Timm pracuje nad nową animacją dla DC. Wśród fanów zapanowała powszechna euforia (nie ma co ukrywać – fani bardziej „jarali się” nadejściem tej animacji, niż mrocznym mrokiem Batmana v. Supermana). I każdy kolejny news tylko podsycał poziom ekscytacji. Nie tylko zupełnie nowa historia, ale i całkiem świeży świat z nowym Supermanem, Batmanem i Wonder Woman. Wszystko kwitnące, pięknie i pachnące. Czego chcieć więcej? Twórcy nowej inkarnacji Ligi Sprawiedliwości podjęli świetną decyzję – zamiast przygotować jeden pełnometrażowy film animowany, wypuścili wcześniej darmowe, krótkometrażowe historie dla każdego z trzech bohaterów oraz przez miesiąc, przed samą premierą, komiksy uzupełniające opowieść z Gods and Monsters. Żadna z tych fabuł nie była niezbędna, by zrozumieć film, ale jednocześnie pozwalała lepiej wczuć się w świat, który Timm (i Alan Burnett w wersji filmowej lub J.M. DeMatteis w wersji komiksowej) próbował zbudować. Tworzenie dodatkowych historii umiejscowionych w tym samym, nowym uniwersum, mających rozwijać wątki z głównej historii nie jest niczym wyjątkowym i Timm nie wymyślił koła. Ale te kilka historii – zarówno komiksowych jak i filmowych – obroniło się klimatem, pomysłowością i umiejętnością zaintrygowania fanów. Dlaczego zatem warto sięgnąć po Gods and Monsters, gdy DC nieustannie „raczy” nas wielkimi,

4

epickimi (niczym zderzenie muchy z szybą) wydarzeniami, crossoverami, ekskluzywnymi seriami i przygodami godnymi Herkulesa (jednak nie serialowego czy mitycznego – ale tego z siedemnastowiecznej Francji, który umarł dwa dni po urodzeniu)? Cóż, przede wszystkim dlatego, że Timm skutecznie postawił na to samo, co zadziałało w wielbionym bardziej niż Przyjaciele serialu animowanym z lat 90. – na zbudowanie historii dla dzieci, która bardziej spodoba się nastolatkom i dorosłym. Są zatem (podobnie jak w Batman: The Animated Series) trzy najważniejsze elementy tej nowej historii, które czynią z Gods and Monsters co najmniej dobry produkt, do którego będzie się z chęcią wracać: 1) świat, 2) konstrukcja bohaterów, 3) pozorna prostota..

Świat Czy chcę wkraczać w nowy świat, który od pierwszej strony upstrzony jest miliardem bohaterów, trylionem złoczyńców, nierealistycznie skomplikowanymi relacjami i tonami ekspozycji w dialogach? Oczywiście, że nie (czytacie to, twórcy New 52?). Chcę dostać uniwersum, które mnie zaintryguje, w którym znajdzie się miejsce na nowe pomysły, ale nie będą mi wpychane do gardła na siłę z karteczką „patrz jacy jesteśmy pomysłowi!”. Chcę stopniowego wprowadzania nowych rozwiązań, chcę

BRODY Z KOSMOSU


pozostawienia niedopowiedzeń, chcę iskierek, a nie nieustannych wybuchów jądrowych. I dokładnie taki jest świat Bogów i potworów. Choć bazuje na „standardowym” uniwersum DC i mógłby być upstrzony odniesieniami i zapożyczeniami (a każda scena byłaby „komentarzem” do tegoż uniwersum), woli rozwijać się wokół kilku podstawowych elementów je definiujących (np. inna genealogia Supermana, czy rola Lexa Luthora). To nie znaczy, że rezygnujemy z możliwości zabawy z „klasycznymi” postaciami, ale używamy ich inteligentnie. W ten sposób udaje się twórcom uzyskać efekt, jakby odpowiadali na pytania zadawane przez odbiorców w trakcie lektury/ seansu, które powinny im się nasuwać („Skoro Superman jest taki arogancki, to jak będzie go traktować opinia publiczna?”). Bogowie i potwory dają nam niezwykle interesujący świat – uniwersum, do którego z chęcią wkroczymy za rok wraz z nowym miniserialem.

Bohaterowie O bohaterach Batman: The Animated Series mówiło się, że są niezwykle „ludzcy” i z łatwością mogliśmy zrozumieć ich motywacje, przywiązać się do nich, a nawet współczuć złoczyńcom (historia Harveya Denta niech będzie pierwszym z brzegu przykładem. Kto nie widział, niech szuka!). Czy równie trójwymiarowe są postacie z Bogów i potworów? (Jeszcze) nie, ale jesteśmy blisko. Odrobinę zaniedbana (głównie w filmie) jest Wonder Woman, ale nie możemy tego powiedzieć o Hernanie Guerra (Supermanie) i Kirku Langstromie (Batmanie). Obu bohaterom daleko do prostych protagonistów-wydmuszek. Udało się też uniknąć najprostszych reinterpretacji: Superman to tylko arogancki dupek z powodu swojej siły (świetnie radzi sobie z tym komiks, ale i w filmie widzimy lewicowe, antysystemowe odcienie jego charakteru); Batman zaś jest sobą, tyle że zabija złoczyńców (zamiast tego dostajemy to samo pytanie – kiedy/czy Batman zatraci swoje człowieczeństwo, ale postawione w nowych okolicznościach). Zatem, choć jest co poprawiać, nowa Liga Sprawiedliwości przywiązuje do siebie, a zatem podąża tropem starszej, animowanej siostry (a mnie wreszcie kupiła jakakolwiek wersja Supermana, przypominająca mi trochę Malcolma X obdarzonego supermocami). W dodatku nowa dynamika relacji Superman/Batman wciąga i wreszcie przynosi nam sytuację, gdzie to nie Mroczny Rycerz ma rację (nie oburzaj się, samotny fanie Supermana).

BRODY Z KOSMOSU

Pozorna prostota Nowa Liga Sprawiedliwości ma tylko trzech członków, a film nie koncentruje się na dziesięciu arcyłotrach, tylko na jednym (czy aby na pewno?). Dostajemy dość linearną, klasyczną fabułę bez specjalnych niespodzianek. Zarówno komiks jak i film zdają się opowiadać dość proste historie i jest to celowy zabieg. Ta prostota wybrana została po to, by pozostawić miejsce na rozwój bohaterów, wyjaśnienie motywacji złoczyńców i budowanie relacji między nimi. I choć można trochę na te elementy ponarzekać, to i tak otrzymujemy porządną podstawę dla dalszych historii. To zaś czyni z Gods and Monsters bardziej preludium, przystawkę, która zaostrza apetyt na przyszły rok i kolejne odsłony serii.

Werdykt Fanów Bruce’a Timma nie trzeba przekonywać do nowej Ligi Sprawiedliwości – i tak sięgną zarówno po komiks jak i film. Pozostali także nie powinni się wahać – Bogowie i potwory nie pretendują do miana najlepszej animacji ze studia DC wydanej w 2015 roku, ponieważ pozostawiają daleko w tyle Batman kontra Robin, Ligę Sprawiedliwości: Tron Atlantydy, czy Batman Unlimited: Zwierzęcy instynkt. Jedyną grupką mającą predyspozycję do znielubienia tej animacji stanowią psychofani arcyboskiego Batmana, którzy pewnie z trudem zaakceptują Kirka Langstroma. Ale, szczerze powiedziawszy, może to i lepiej – niech nie wychodzą ze swojej piwnicznej świątyni Nietoperza.

5


Spojrzenie na

Lustereczko, powiedz... czy bać się przyszłości? tekst:

marcin waincetel Wpatrujesz się w hasło. Siedzisz spokojnie, tak jak zawsze próbujesz ogarnąć całość wzrokiem. Szkoda tylko, że ekran jest potłuczony, a w pękniętych kawałkach już za chwilę odbije się fragment koszmaru. Co gorsza, bardzo realnego. Tak przynajmniej zwiastuje logo serialu „Black Mirror”, produkcji spod znaku sci-fi, która z pewnością jest science, ale chyba coraz mniej fiction... Ktoś może uznać, że w takiej zapowiedzi jest nadmierna przesada, a gra na wysokich emocjach sugeruje tanią sensację. Charlie Brooker, pomysłodawca rzeczonego widowiska, swoje cywilizacyjne przestrogi zawiera jednak nie w ramach kaznodziejskiego wywodu, lecz celnych spostrzeżeń reportera. Brytyjski satyryk dzieli się bowiem przestrogami, przyczyną których są technologiczne kajdany współczesnych społeczeństw. Tyle że ludzie obezwładniają się sami. Choć rzadko kiedy samowolnie zaprzestaję poznania popkulturowych dóbr, w tym przypadku było inaczej. „The National Anthem”, pierwszy odcinek serialu zapoczątkowanego w 2011 roku, zadziałał na tyle mocno, że zapragnąłem natychmiastowego odwyku. Medialny terroryzm, granice twórczej swobody i pewna... świńska sprawa, wywołały konsternację. Pierwsza dawka kontrowersyjnego widowiska została jednak przyjęta, dlatego niedługo potem wróciłem po więcej.

6

BRODY Z KOSMOSU


Dlaczego? Brooker wyzwala naprawdę skrajne emocje, przefiltrowane przez mass-media czy eksperymenty naukowe, których zwieńczeniem jest tragedia. Bardzo kameralna. Osobista. Dotycząca zazwyczaj jednego, konkretnego człowieka. Takich przypadków poznaliśmy do tej pory siedem, szczęśliwa liczba zostanie jednak wkrótce zwielokrotniona, ponieważ Netflix oficjalnie zamówił już 12-częściową kontynuację. Czego możemy się zatem spodziewać? Wszystkie dotychczasowe odcinki można byłoby uznać za bardzo sugestywne przepowiednie tego, co może nastąpić w umownej, ale raczej niedalekiej przyszłości. Wyobrażony świat nie różni się znacząco od dzisiejszych realiów, chociaż czasami dochodzi w nim do pewnych zaskakujących modyfikacji. Ludzie korzystają na przykład ze zwykłych smartfonów, ale także oprogramowania rejestrującego wspomnienia. Dobre, jak i złe chwile, którymi można manipulować na własny użytek. Wokół takiego pomysłu toczy się właśnie akcja „The Entire History of You”, gdzie małą scysję małżonków przeobrażono w przerażającą wiwisekcję ludzkich sumień. Człowiek, który pamięta i rejestruje wszystko co widział, staje się po troszę maszyną. Defektem są jednak uczucia. Bo choć łatwo jest wtedy przeanalizować i określić czyjąś zdradę, trudniejsze, jeśli w ogóle możliwe, będzie wybaczenie. Perfekcyjne oprogramowanie nie ubezpiecza przecież przed porywczością. Scenariusze utrwalają także szerszą perspektywę. W „Fifteen Milion Merits” świat funkcjonuje niczym globalny supermarket. Ludzie działają automatycznie, płacąc za wszystko wirtualnymi kredytami. Motywacją jest zaś chęć zaistnienia i sławy, a jeśli marzenie zrodziło się w głowie ukochanej dziewczyny... pewien mężczyzna postanawia niemalże poświęcić swoje życie. Egzystencja i uczucia symbolizowane przez walutę? Miłość bywa jednak bardzo ślepa. W tym też miejscu można by wysunąć pewien zarzut. Wizje Brookera skonstruowane są czasami z bardzo prostych środków przekazu. Medialne manipulacje prawie zawsze toczą się w wielkich studiach, a społeczną obojętność wobec czyjejś tragedii zobrazowano przez grupę ludzi zapatrzonych w elektroniczne komunikatory. Z drugiej strony, wszystko jest przez to czytelne, wiarygodne, prawdziwe. Dowody? Wystarczy wyjść na ulicę.

„Black Mirror” nie ma jednak pretensjonalnego tonu. Sam Brooker mówi zresztą, że wrogiem człowieka nie jest technologia. Zatroskanie Brytyjczyka wynika z jej nadmiernego wpływu, tudzież uzależnienia w korzystaniu z cywilizacyjnych dobrodziejstw. Co ważne, tematyczny zakres problemów ujęto w różnych konwencjach. Czasem jest to niemalże polityczny thriller czy film sensacyjny, innym razem historia miłosna. Najmocniej w pamięci rezonuje właśnie ten ostatni rodzaj opowieści. Przynajmniej w mojej. Zawsze uważałem, że przejmującą siłę zmian najlepiej jest widać na osobowym przykładzie. W tym serialu telewizyjnym trudno mówić o całych społeczeństwach, geniuszach zła, którzy kontrolują nasze życie. To my, nie radząc sobie zazwyczaj z przemożnym wpływem postępującego świata, odpowiadamy za konsekwencje naszych działań. Ale nie tylko. Wyjątkowo przejmująca jest na przykład historia kobiety, która tracąc ukochanego pogrąża się w żałobie („Be Right Back”). Okazuje się, że w świecie jutra nic nie musi być ostateczne – nawet śmierć. Jak wygląda relacja, gdy android poruszany wspomnieniami, stara się doskonale imitować zmarłą osobę? Współczesną, toksyczną samotność doskonale nakreślono zresztą niedawno w filmie „Ona” Spike’a Jonze’a, w serialu Brookera opracowano zaś nową perspektywę. Wskrzeszenia. I terapii. Sygnalizując treść, nie chcę wybiegać zbytnio w przyszłość. Rzeczywistość „Black Mirror” może powodować jednak bardzo emocjonalne podejście do losów poszczególnych postaci. Stechnicyzowanie prowokuje pytania na dzisiaj, bo po seansie, w czarnym ekranie odbijają się przecież nasze wizerunki. Także w opowieści „White Christmas”, gdzie bez przebaczenia można zostać zablokowanym na trwałe. Nie tylko wirtualnie. Jeśli fantastyka naukowa może równocześnie fascynować i budzić trwogę, to jest tak właśnie w tym przypadku. Chociaż liczy się przede wszystkim opowieść, a jawną inspiracją do niezwyczajnych historii zwyczajnych ludzi jest legendarna „Strefa mroku”, ma się wrażenie, że poza rozrywkowym charakterem ważna jest także przestroga. Zanim przewrócisz kartkę, zapamiętaj ten tytuł. Ciągle fiction, ale zastanawiająco bliskie science. Jak? Przejrzyj się w czarnym lustrze.

Twórcy widowiska są jednak świadomi ewentualnych niebezpieczeństw, które na dłuższą metę wiązałyby całość klamrą banalności. Nic zatem dziwnego, że odcinki bywają nasączone czarnym humorem, a ironia losu puentuje zmagania bohaterów. Tak też szlachetny, acz naiwny bunt przeciwko telewizyjnemu dyktatowi obraca się w show („Fifteen Milion Merits”), a proces o zbrodnię - w spektakl z udziałem żywo reagującej publiczności („White Bear”). Cena postępu.

BRODY Z KOSMOSU

7


Krajobraz

po Craigu tekst:

tomasz żaglewski „Mam to w d…pie” – używając właśnie tej kultowej wypowiedzi Rhetta Butlera z „Przeminęło z wiatrem”, Daniel Craig miał odpowiedzieć jednemu z dziennikarzy, który próbował skłonić aktora do skomentowania przyszłości Jamesa Bonda. Na podstawie licznych wywiadów, których Craig udzielał jakiś czas temu przy okazji premiery filmu „Spectre”, nie ulega wątpliwości, iż jest on wyraźnie zmęczony franczyzą i najprawdopodobniej przekaże pałeczkę komuś innemu, choć wcześniej zarzekał się, że chce zagrać w jak największej możliwej liczbie Bondów. Znużenie postacią 007 nie jest czymś specjalnie nowym w historii serii – Sean Connery opuszczał franczyzę (po raz pierwszy) kiedy globalna fiksacja na jego punkcie zaczęła zahaczać o zachowania patologiczne, a po raz drugi, gdy producenci zgodzili się sfinansować jego dwa dowolne projekty filmowe w zamian za jeden, ostatni występ w roli Bonda. Nie ulega jednak wątpliwości, iż zmiana warty w przypadku służby jako filmowy agent Iana Fleminga jest doniosłym wydarzeniem dla popkultury, które skłania do podsumowań dotychczasowej spuścizny oraz snucia przypuszczeń na temat kontynuacji. Poniżej chciałbym zatem zastanowić się nad kondycją postaci, którą (prawdopodobnie) porzuci Daniel Craig oraz możliwymi scenariuszami powrotu agenta 007. Epoka Daniela Craiga jako agenta 007 zostanie zapamiętana jako czas Bonda emocjonalnego oraz wyjątkowo introwertycznego. I choć podobna formuła nie sprawdziła się w latach 80., kiedy bezskutecznie próbował przekonać do niej widzów Timothy Dalton (najbardziej niedoceniany odtwórca roli tajnego agenta), to jednak doskonale odnajduje się w okresie mrocznych (czasem aż do przesady) (anty)bohaterów, którzy zdominowali dzisiejsze kino i telewizję. Warto jednak podkreślić, iż – poza jednym wyjątkiem – Craig ani razu nie pozwolił sobie na całkowite odpuszczenie charakterystycznych cech charakteru 007. W „Casino Royale” jest pewnym siebie zabijaką, w „Skyfall” jednoosobową armią, a w „Spectre”

8

BRODY Z KOSMOSU


ponownie wskakuje w buty uwodzicielskiego dżentelmena-szpiega. Jedynie „Quantum of solace” przyniósł zbytnie rozhisteryzowanie Bonda, smętnie wpatrującego się po pijaku w zdjęcie zmarłej ukochanej. Cóż zatem może nas czekać dalej w kwestii ewolucji charakteru agenta? Odpowiedź na to pytanie da nam zapewne rozłożone w czasie rozliczenie „Spectre” – jeśli widownia zaakceptuje równie mocno powrót „starego” Jamesa w nowym wydaniu, co zaakceptowała Bonda „odradzającego się” w „Skyfall”, to możemy liczyć na tymczasowe zarzucenie pogłębiania portretu psychologicznego Bonda. W innym przypadku grozi nam niestety mniej lub bardziej kulawe eksploatowanie wątków emocjonalno-rodzinnych, co raczej nie sprawdzi się na dłuższą metę z punktu widzenia serii. Elementem, który zdecydowanie wymagać będzie poprawy w przyszłych odsłonach przygód 007, są postacie kobiecie. Właściwie jedyną ciekawą bohaterką na przestrzeni czterech Bondów Craiga pozostaje Vesper Lynd w wykonaniu Evy Green. Tylko w tym przypadku mamy do czynienia z postacią w pełnym znaczeniu tego słowa – kobietą, która nie zachowuje się jak morderczo-seksualny robot. Oczywiście spora w tym zasługa samego Fleminga, który już w książkowym „Casino Royale” obdarzył Vesper nutą wyróżniającej się indywidualności. Heroiny w pozostałych filmach zrealizowanych na przestrzeni ostatnich lat niestety zawodzą. W „Quantum of solace” mamy przepiękną, lecz jednocześnie najbardziej chyba bezbarwną od czasów Tanyi Roberts w „Zabójczym widoku” Gemmę Arterton, której bohaterkę – Strawberry (?!) Fields – wprowadzono chyba tylko dlatego, iż potrzebna była panienka, którą dałoby się zabić w stylu „Goldfingera”. Camille, odgrywana przez Olgę Kurylenko, to niby główna towarzyszka Bonda, która jedynie w domyśle niestety ma być kimś na pozór silnej kobiety-agenta szukającej zemsty. W rezultacie musi ona jednak pobierać lekcje u 007 w zakresie „psychologii zabójstwa” i radzenia sobie z traumą po zabiciu człowieka, a kiedy w finale filmu zamiast powędrować z Jamesem do łóżka pozwala sobie jedynie ukraść całusa, widownia dzieli się na część oddychającą z ulgą i przecierającą oczy z niedowierzania. „Skyfall” to przypadek szczególny – tu „dziewczyną” Bonda, czyli bohaterką wymagającą ratunku, okazuje się sama M. I choć Judi Dench nie wygląda na osobę, która nie potrafiłaby sama o siebie zadbać, to jednak ten swoisty twist fabularny skutecznie zaburza klasyczną konstrukcję bondowskiego romansu. Jego namiastką jest wątek Severine – byłej prostytutki i kochanki nikczemnego Silvy, która podobnie

BRODY Z KOSMOSU

9


jak panna Fields z „QoS” istnieje tylko po to, aby wskazać Bondowi łódź, która może go zabrać do kryjówki łotra. „Spectre” nie przyniosło jakiejś wyraźnej zmiany, jako że i Monica Bellucci i Lea Seydoux zyskują zwyczajnie za mało czasu ekranowego lub miejsca w scenariuszu, by zaistnieć jako coś więcej, niż kolejne seks-zabawki. Panom scenarzystom radziłbym zatem, aby spróbowali powrócić do postaci Vesper Lynd nie w celu jej bezmyślnego kopiowania, lecz przypomnienia sobie, iż dziewczyna Bonda również może zostać obdarzona charakterem i logicznym miejscem w strukturze scenariusza. Rzeczą wyraźnie wyróżniająca się na plus w przypadku Bondów Craiga są czyhający na niego złoczyńcy – odgrywani przez aktorów charakterystycznych, którzy (ponownie, poza jednym wyjątkiem) potrafili w swych kreacjach wzbudzić pewną dozę demoniczności. Znów jednak warto powrócić w tym momencie do książek Fleminga – autor literackiego Bonda tworzył bowiem swoich antybohaterów pod kątem specyficznego klucza, jakim była „monstrualność”, rozumiana zarówno jako właściwość psychologiczna, jak i fizyczna. Wrogowie Bonda powieściowego to megalomaniacy, szaleńcy, psychopaci i zbrodniarze, dla których symbolicznym wyrazem ich demonicznej natury okazują się efektowne skazy cielesne. Może i jest to prostacki zabieg, lecz w przygodach 007 sprawdza się znakomicie – płaczący krwią Le Chiffre w „Casino Royale” i ukrywający zdeformowaną twarz Silva w „Skyfall” to jedni z najciekawszych adwersarzy Bonda. Ciekawią oni nie tylko na poziomie zimnej kalkulacji i bezwzględności, lecz także jako świetnie dające się „sfilmować” postacie potworów. Wspomnianym wyjątkiem jest tu oczywiście Dominic Green w wykonaniu Mathieu Amalrica, którego pozbawiona jakiegokolwiek charakterystycznego elementu rola w „Quantum of Solace” lokuje się wśród najłatwiej dających się zapomnieć przeciwników Bonda – tuż obok Kristatosa z „Tylko dla twoich oczu” i Kamala Khana z „Ośmiorniczki”. Christoph Waltz w „Spectre” powtarza zasadniczo swój wcześniejszy występ w „Bękartach wojny”, co powinno stanowić zadowalające minimum. Recepta dla twórców na przyszłość jest zatem prosta – myślcie o kolejnych złoczyńcach nie tylko przez pryzmat ich działania, lecz także i wyglądu. Choć przyznam, że istnieje tu wiele min, na które łatwo wpaść poszukując odpowiednio „demonicznych” aparycji. Pierwszą z brzegu jest postać Severana Hydta z powieści „Carte Blanche” Jeffery’ego Deavera, którego „zła natura” znajduje swe odbicie w… zapuszczonych paznokciach. Dochodzimy wreszcie do kwestii ostatniej, ale i najważniejszej – konstrukcji przyszłych przygód agenta 007. Paradoksalnie, pomimo diametralnie odmiennej sytuacji ekonomicznej serii, producenci stoją obecnie przed tym samym problemem, jaki pojawił się na początku lat 90. Wówczas trudnością okazał się brak klasycznego „złego”, którym dla Fleminga niezmiennie był Związek Radziecki. Obecnie ów „zły” istnieje – jest nim szeroko rozumiany światowy terroryzm – lecz jest to wróg na tyle efemerycz-

10

BRODY Z KOSMOSU


ny, że łatwo dający się wprowadzić w wytarte klisze i schematy. Odpowiedzią na bolączki sprzed 20 lat okazał się zwrot w kierunku fabuł dotyczących zagrożenia przychodzącego z wewnątrz zachodniego świata – kolejno zatem Pierce Brosnan walczył ze zdrajcą w szeregach MI6, szalonym magnatem mediów, dziedziczką zachodniego koncernu naftowego współpracującą z poszukiwanym zamachowcem i wyedukowanym na zachodnich uczelniach szalonym synem północnokoreańskiego generała. Trop ten zdawały się podjąć na początku Bondy z udziałem Craiga – na czele z Dominicem Greenem, szefem fundacji pro-ekologicznej i Silvą, byłym agentem brytyjskim i cyber-terrorystą. Wyraźnie widać jednak, że coś w tej formule ulega zmianie. Z jednej strony następuje powrót w kierunku fantazji na temat ogólnoświatowej, wszechogarniającej i wpływowej organizacji kryminalnej (w postaci Quantum i Spectre), z drugiej zaś uwidaczniają się silne aluzje do nieprzystawalności romantycznego mitu tajnego agenta w dobie wojen toczonych najczęściej na internetowych łączach. Mariaż obu powyższych tropów, który wydaje się dość karkołomny, ma stanowić główną oś wydarzeń w „Spectre”. I ponownie zatem należałoby stwierdzić, iż w zależności od sukcesu ostatniego filmu spółki Sam Mendes-Daniel Craig zależy w znacznej mierze dalszy kierunek ewolucji fabuł bondowskich. Dostrzegam jednak pomiędzy epoką Craiga a Connery’ego i Moore’a pewną zależność, która także może podsunąć nam pewne wyobrażenia o kolejnych odsłonach serii. Otóż w przypadku Connery’ego i Moore’a po stosunkowo „prostolinijnych” filmach inicjujących ich epokę jako agenta 007 („Dr No” i „Żyj i pozwól umrzeć”) pojawiały się filmy bardziej ascetyczne i brutalne („Pozdrowienia z Rosji”, „Człowiek ze złotym pistoletem”), aby następnie osiągnąć apogeum kariery obu aktorów w formie widowiskowych spektakli („Operacja Piorun” i „Żyje się tylko dwa razy” oraz „Szpieg, który mnie kochał” i „Moonraker”) po których następował radykalny zwrot ku skromniejszym oraz bardziej realistycznym formom (w po-

BRODY Z KOSMOSU

staci „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości” oraz „Tylko dla towich oczu”). Podobnie w przypadku Craiga, stosunkowo najbardziej „klasyczne” „Casino Royale” zastąpiło bardziej kameralne „Quantum of Solace”, po których nastała epoka majestatycznego „Skyfall” i przede wszystkim „Spectre”. Jeśli seria przygód agenta 007 rządzi się jakimiś prawami ekonomiczno-fabularnymi, a jestem przekonany, że tak, to po hiperwidowiskowym i stanowiącym wyraźne odwołanie do przeszłości cyklu „Spectre” pojawi się Bond, który znów zwróci się w stronę kameralnego realizmu – nie będzie to już z pewnością kolejna geneza postaci, lecz może film, który znów spróbuje odkryć nowe obszary dla bohatera Fleminga (tak jak uczyniły to wcześniej „Goldeneye” czy „Casino Royale”). Na tle powyższych obserwacji sądzę zatem, iż istnieje jedna jedynie pewna przesłanka dotycząca kolejnych losów filmowego agenta 007. Umberto Eco, pisząc swój słynny esej dotyczący przygód Bonda i porównując je do partii szachów, przewidywał, że cykl Fleminga, a za nim kolejne filmowe odsłony, to rodzaj powtarzalnej przyjemności, w której wszystko i nic jednocześnie nie może pozostać dokładnie takie samo. Ta przepowiednia dotycząca Bonda realizuje się z powodzeniem do dziś, co pozwala mi bezpiecznie założyć, że ktokolwiek zostanie Bondem po Craigu, wciąż pić będzie wódkę martini i przedstawiać się słowami: „Bond. James Bond”. No chyba, że czeka nas powtórka z „Quantum of Solace”, gdzie po raz pierwszy – i oby ostatni – owa magiczna niemalże formuła się nie pojawiła. Czy wspomniałem już, że to słaby film?

11


tekst:

bartek „burzol” burzyński Jest późna wiosna 2015 roku. Siedzę sobie spokojnie przy piwie z grupą znajomych, jak zwykły człowiek. Nagle w telefonie dostrzegam powiadomienie o smsie. Zrządzeniem losu dokładnie w tym samym czasie po drugiej stronie globu, na wielkiej imprezie dla fanów, a także w internecie, zostaje wyświetlony drugi zwiastun nowych Gwiezdnych wojen. Epizod VII, Przebudzenie Mocy. Zakładam słuchawki, włączam wideo....i nie mogę ukryć entuzjazmu. Ta muzyka, ten montaż...a w finale na ekranie pojawia się postać, którą znam od wielu lat. Bohater, którego już nigdy nie spodziewałem się zobaczyć na wielkim ekranie. „Chewie, jesteśmy w domu” - mówi Han Solo, a ja już nie mogę się pozbierać. Nie można wrócić do banalnych rozmów przy piwie po takim ładunku emocjonalnym. Nigdy nie zapomnę tego seansu.

Parę miesięcy wcześniej. Biegam po swojej bezlitosnej korporacji z tęgą miną, kolega pyta mnie dlaczego jestem taki nerwowy, a ja odpowiadam, że spieszę się z rozwiązaniem wszystkich swoich zadań, bo około 16 powinien pojawić się pierwszy zwiastun nowego filmu. Punkt 16 już nerwowo odświeżałem Twittera, oglądam zwiastun...i potem w autobusie na telefonie oglądam go jeszcze kilka razy (w ogóle to jest duże szczęście, że technologia pozwala nam na takie rzeczy). To wtedy nareszcie zrozumiałem, że to się dzieje naprawdę, mgliste marzenie sprzed lat stało się rzeczywistością: ktoś kręci nowe kinowe Gwiezdne wojny. Nigdy nie zapomnę tego seansu. Był kwiecień 2008 roku, 46. Spotkanie Wielkopolskich Fanów Star Wars. Jak w każdą drugą sobotę miesiąca, spotka liśmy się licznie w pubie w centrum Poznania, żeby przedyskutować wszystkie najważniej sze nowości ze świata Gwiezdnych wojen. Bądźmy szczerzy, tak naprawdę spotkaliśmy się na zwyczajne plotki, ale czasem wybuchała jeszcze dyskusja o wspaniałości Galaktycznego Imperium albo słabościach Huttów. Nagle pojawiła się wiadomość, że do sieci wyciekł zwiastun nowej kreskówki ze świata Gwiezdnych wojen. Idziemy wszyscy na dworzec Poznań Główny, wchodzimy do wyjątkowo szemranej kawiarenki internetowej, która mieści się razem z salonem gier w podziemiach dworca. Na niewielkim, zdecydowanie zbyt brudnym, ekranie oglądamy z napięciem średniej jakości animację, która pojawiła się w internecie jakieś pół roku przed czasem tylko dlatego, że ktoś z Warner Bros. Polska się pomylił. Nigdy nie zapomnę tego seansu.

12

BRODY Z KOSMOSU


Wczesna wiosna 2005. Uczę się do matury, którą potem zdam z zupełnie przeciętnymi wynikami. Zrywam się wcześniej przed wyjściem do szkoły, żeby zobaczyć finalny zwias tun Epizodu III. Wtedy prawie nic o tym filmie nie wiziałem, bo postanowiłem nie czytać spoilerów. Och, ileż tam było emocji. Ten moment zwiastuna, gdy pokazują atak szturmowców-klonów na Świątynię Jedi, a Imperator Palpatine, już ze zdeformowaną twarzą, wydaje rozkaz 66. Ekscytujące! Nigdy nie zapomnę tego seansu. Wiosna 2002 roku. Jest sobota, ja siedzę w biurze mojego taty i korzystam do woli z internetu. W domu nie miałem tej swobody, bo żeby coś sprawdzić w sieci trzeba było rodzicom wyłączyć telefon, żeby się podłączyć do internetu modemem. Ściągam najnowszą wersję odtwarza cza Quick Time, bo tylko w ten sposób mogę obejrzeć nowy zwiastun Ataku klonów. To nie były proste technologie, nikt nie marzył jeszcze o odtwarzaniu wideo dobrej jakości na stronach interne towych, a odtwarzacz Quick Time nie był taki banalny, ponieważ HD i pełny ekran odtwarzał tylko w wersji płatnej. Ale po godzinach zmagań udało mi się obejrzeć trailer. Ten znakomity montaż, szczególnie w finale zwiastuna, gdy wszyscy Jedi pojawiają się na tajemniczej arenie, pełnej obcych insektoidalnych stworów. I Mace Windu ma fioletowy miecz świetlny! Nigdy nie zapomnę tego seansu. Ze wszystkich tych zwiastunów prawdopodobnie właśnie ten najnowszy, drugi zapowiadający Epizod VII, ten z pojawieniem się Hana Solo, zadziałał na mnie najmocniej. Wywołał we mnie dużo uczuć na raz: euforię , wzruszenie, rozedrganie emocjonalne. Potem okazało się, że nie byłem jedyny. Zadziałał tak na tysiące osób na konwencie Celebration w Kalifornii. Kathleen Kennedy, obecna szefowa Lucasfilm, do dziś twierdzi, że się wtedy popłakała. Zadziałał tak na fanów na całym świecie. Podczas zeszłorocznego Pyrkonu oglądaliśmy ten zwiastun na moim telefonie, w sporej grupie fanów Star Wars....przynajmniej dwadzieścia razy. Przy piwie, na prelekcjach, wieczorem nad Wartą. Ten Pyrkon, ten zwiastun, ten mój telefon stały się jednym ze wspomnień. Nigdy nie zapomnę tego seansu. Nigdy nie zapomnę wszystkich tych seansów. I tak sobie myślę, że chyba o to chodzi w byciu tak zaangażowanym fanem Star Wars. Nie chodzi o to, że bez przerwy oglądamy tylko te siedem filmów, czekając na premierę ósmego i spin-offów. Nie chodzi o ogromne drogocenne kolekcje książek, komiksów, LEGO, ani kolekcjonerskich kart z lat 90. Nie chodzi nawet o to, że mam w garderobie każdy rodzaj ubrania z Gwiezdnych wojen, w tym koszulek z krótkim rękawem na przynajmniej 3 tygodnie. Bycie fanem Star Wars to chwile. To wielkie oczekiwanie. To te momenty na zjazdach i konwentach fanów, gdzie przyjaciele i znajomi porozjeżdżani po całym świecie spotykają się, żeby porozmawiać o ulubionych sprawach. To te chwile, gdy jakiś tam fikcyjny świat, coś co w jakimś stopniu towarzyszy mi codziennie, nagle staje się rzeczą najważniejszą Oby więcej było takich dobrych chwil w przyszłości... A przy takim tempie jakie zapowiada Disney, mogę się spodziewać regularnych ekscytujących wspomnień.

BRODY Z KOSMOSU

13


tekst:

kamila kowalczyk

Baśnie: Wielki Baśniowy Crosso Komiksy z serii „Baśnie” niejednokrotnie przekonywały, że gra z tradycją – nadawanie starym baśniom, mitom, legendom i tekstom literackim nowego życia – jest zabiegiem sprawdzonym i docenianym przez odbiorców. Możliwość odnalezienia dobrze zakorzenionych w masowej wyobraźni postaci czy motywów sprawiła, że komiksy Willinghama stały się właśnie workiem pełnym intertekstualnych odniesień, a finalnie – czytelniczej przyjemności. Wielki Baśniowy Crossover proponuje nam znów wiele zabawy, ale czy nie jest to już zabawa nudna? Trzynasty tom wydany przez Egmont Polska przeplata w sobie zeszyty z : „Baśni”, „Jack of Fables” (spin-offu) oraz „The Literals”, wprowadzając sporo zabiegów renarracyjnych oraz zaskakujących odbiorcę zwrotów akcji. Śnieżka i Bigby wyruszają na akcję ratowania świata, który ma zostać… napisany od nowa, Róża Czerwona popada w depresję po stracie Niebieskiego Chłopca, Jack przejmuje dowództwo nad Farmą, w której odczuwalne są moce Mrocznego. Przyjrzyjmy się, czym Wielki Baśniowy Crossover zachęca czytelników. W stworzonym przez Billa Willinghama i Matthew Sturgesa uniwersum panują skomplikowane relacje interpersonalne, wpisujące się w zabiegi konkretyzacji i psychologizacji baśniowych postaci. Dowiadujemy się, że Jack Frost (pochodząca z folkloru angielskiego postać, będąca uosobieniem zimy) jest synem Jacka Hornera (znanego już dobrze trickstera i zawadiaki, będącego wcieleniem licznych Jasiów – bohaterów legend, baśni i wierszyków) oraz Lumi – Królowej Śniegu. Otrzymujemy także kadry przedstawiające zaniedbaną Różę Czerwoną, która ma depresję. Innym zabiegiem

14

twórców serii jest autotematyzm. Bohaterowie „Baśni” zdają sobie sprawę z tego, że ich świat może zostać zniszczony. Może to uczynić Kevin Thorn, potężny Literał, wcielenie „snucia opowieści” , który po brutalnym zamordowaniu swojego bliźniaka, Blokady Twórczej, pragnie wymazać świat naszych bohaterów, co spowoduje ich unicestwienie. Autorzy w ciekawy sposób zaprezentowali nam Gatunki, mające zniszczyć baśniowy świat. W zabawny, acz trafny i skondensowany sposób, twórcy przedstawili personifikacje Westernu, Wielkiego hitu, Kryminału, Horroru, Romansu, Fantastyki i Fantasy, Literatury, Komedii i Noir – słowem: Literałów, pomagających Thornowi. Walka pomiędzy Baśniowcami (i ich sprzymierzeńcami) a Gatunkami została przedstawiona w sposób dynamiczny, wprowadzone zostały do niej elementy komiczne i turpistyczne, ożywiające akcję. Obok licznych scen pojedynków – m.in. Bigby’ego z Bestią, Bigby’ego z Jackiem Hornerem, Baśniowców (i ich sprzymierzeńców) z Literałami – odnajdziemy także inne charakterystyczne ele-

BRODY Z KOSMOSU


rossover Billa Willinghama menty: sceny seksu, aluzje polityczne towarzyszące bohaterom Farmy (zwłaszcza Stinky’ego) i liczne żarty sytuacyjne. Crossover wypełniony jest sytuacjami absurdalnymi i groteskowymi, które momentami zdają się nie tyle zbędne, ile przesadzone. Mając świadomość, jak płynna i niewymiarowa jest kategoria wspólnoty śmiechu, sądzę, że mające rozbawić czytelnika kadry często mają charakter redundantny dla samej akcji. Nie sposób im jednak odebrać funkcji rozrywkowej. Niech za przykłady posłużą Babe – niebieski wół, którego wypowiedzi wypełnione są filozoficznymi i pseudointelektualnymi przemyśleniami, a także komiczne przemiany Bigby’ego: w małpę, różowego słonia, osła czy małą dziewczynkę, spowodowane działaniem antagonisty tego tomu – Kevina Thorna. Nie brak jednak także kadrów, gdzie humor został wyważony: Jack Horner uczący dzieci Bigby’ego gry w pokera czy gagi w wykonaniu Gatunków są tego przykładem.

mi tak rozległej serii. Po drugie, ówczesny rynek był na tyle nasycony tekstami wykorzystującymi konwencję baśniową (i nadal jest, by wspomnieć choćby komiksowe serie „Grimm Fairy Tales” z Zenescope Entertainment, „Marvel Fairy Tales” czy serial „Dziesiąte Królestwo”), że Willingham szukał kolejnych, mających zaskoczyć widza rozwiązań. I z pewnością znalazł. Wielki Crossover Baśniowy to doskonały przykład postmodernistycznej zabawy z tradycją. Kto powiedział, że zabawa zawsze musi być racjonalna i poukładana? •

Z pozoru wydaje się, że Wielki Baśniowy Crossover cechuje się przede wszystkim estetyką nadmiaru. Liczne zabiegi renarracyjne, spiętrzenie kolejnych przygód bohaterów i pojawienie się nowych postaci oraz wprowadzenie różnych stylistyk na poszczególnych kartach wydają się często rozmijać i tracić logikę zdarzeń. Czy musi to być jednak zarzut? Po pierwsze, wydaje się, że nagromadzenie zdarzeń oraz komplikacje samej akcji i relacji pomiędzy postaciami są nieuniknionymi składnika-

BRODY Z KOSMOSU

15


Zło jeszcze

dycha tekst Bartek Czartoryski

Niebieska koszulina, ryj wyrażający ustawiczne zdziwienie, rozbiegane oczy i podbródek, który mógłby zabić. Aha, jeszcze etat w sklepie ze wszystkim. Ashem chyba nikt nie chciał być, ale z Ashem – każdy. A przynajmniej każdy, kto za młodu ściągnął z półki w wypożyczalni kasetę z „Martwym złem” albo „Armią ciemności”. Chłop ten, choć przecież siekł demony na lewo i prawo, stracił w tej rozlatującej się leśnej chacie wszystko, łącznie z rozumem. I nie było w tym ani krzty szlachetnego romantyzmu, pięknej tragedii, tylko strach, syf i śmiech przez wykrzywione z obrzydzenia usta. Gdyby sequel kręcił nie Sam Raimi, a, dajmy na to, Krzysztof Zanussi (żaden to przytyk, piszę jako miłośnik twórczości jednego i drugiego), Ash pewnie spędziłby z półtorej godziny na kozetce i próbował poskładać do kupy połamane myśli, wdawszy się po drodze w dialog ze swoją odciętą dłonią. I by tę batalię przegrał. Bo jest „Martwe zło” w gruncie rzeczy opowieścią o człowieku własnoręcznie tkającym swoje nieszczęście butą, arogancją i chroniczną głupotą, za których zasłoną kryje się jednak jakiś rycerski pierwiastek, tli się, jak powiedziałby brujo z pierwszego sezonu serialu, światło jefe. Ale, jak rzekłem, Ashem chyba nikt nie chciał być, a to swojego rodzaju ewenement. Przecież łykało się różne wymysły, lecz tego gościa spotykały rzeczy, których przeżyć by nie chciał nikt. Jasne, można to powiedzieć o – umówmy się, przeważnie papierowych i cienkich jak piranie – bohaterach bodaj każdego horroru, lecz Raimi narysował pełnokrwistego faceta i odmówił mu katharsis, powrotu do status quo. Cholera, ależ to nie fair. I zamiast emerytury i dożywotniego ubezpieczenia Ash znowu musi uganiać się za złem, które martwe zdecydowanie nie jest. Ale niedługo będzie, bo piła łańcuchowa czekała naoliwiona. Trudno orzec, do czego to wszystko dąży. Mowa oczywiście o serialu „Ash vs. Evil Dead”.

16

Z całym moim uwielbieniem żywionym dla serii, na której przecież się wychowałem, nie sądziłem, że będzie to materiał na sezon serialu, a co dopiero dwa. Znaczy, „Martwe zło” było zawsze jak gruchnięcie obuchem przez łeb, rozciągnięcie podobnego pomysłu wydaje się dorabianiem pioruńsko długiego lontu do dynamitu, który odpalić musi. Już pierwsze dwa odcinki (kiedy piszę te słowa jestem po lekturze pięciu) wyznaczyły jasno kierunek, bodaj jedyny słuszny: horror drogi, konwencja idealna, bo Ashowi osobowości nadają tak po prawdzie otaczający go ludzie oraz okoliczności, a skoro jeden odcinek oddalony jest od drugiego o co najmniej kilkadziesiąt mil, zachowana będzie różnorodność, nie? Ano nie, bo Ash i jego ekipa coś przystopowali, a dla serialu ledwie półgodzinnego przestoje to samobójstwo. Psioczę, bom fan, ale też i chwalę, bo udało się oddać ten zatęchły już klimat znany z rzeczonej wypożyczalni, flaki latają, jest i śmieszno, i trochę straszno, Bruce Campbell zestarzał się tak, jak ja mam nadzieję się zestarzeć, a Sam Rami nie ściemniał, mówiąc, że to materiał, który przygotował jako filmowy sequel, bo czuć rozpoznawalne na pierwszy rzut oka powinowactwo dusz i krwi. No i nie mam pojęcia, gdzie scenariusz zaprowadzi ich dalej. Tylko Ashem nadal nie chce się być, może nawet bardziej niż zwykle, bo to wszystko ewidentnie jego sprawka, a przez lata, jakie minęły, nie dorósł, nie dojrzał, to nadal Piotruś Pan kroczący korytarzami piekła, którego płomienie się nie imają, lecz pożerają wszystkich wokół. Na koniec pozwolę sobie na odrobinę prywaty. Pakiet z trylogią Raimiego kupiłem swojego czasu na czymś zbliżonym do wyprzedaży garażowej. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że odbywała się ona w lokalnym kościele. Lepszej puenty nie będę szukał, bo i tak nie znajdę.

BRODY Z KOSMOSU


BRODY Z KOSMOSU

17


Wywiad z brodą

Łatwo mi

znajdować zapał do

rzeczy, które lubię Rozmowa z Konradem „Koko” Okońskim – rysownikiem i scenarzystą komiksowym, podcasterem oraz miłośnikiem sportu. Autor takich komiksów internetowych jak Kokoart, Kwarcowy paciorek czy Kij w dupie. Jeden z założycieli netKolektywu oraz współtwórca magazynu komiksowego Kolektyw, a także podcastów Schwing oraz Inside Baseball.

pytania marcin łuczak

18

zdjęcia robert sienicki

BRODY Z KOSMOSU


BRODY Z KOSMOSU

19


Komiksiarz, podcaster, sportowiec. Czy któreś z tych słów definiuje Cię lepiej niż pozostałe? Biorąc pod uwagę, że często zaniedbuję ostatnie na rzecz pierwszego, pewnie będzie to „komiksiarz”. Przy tak czasochłonnej pracy/hobby ciężko się z taką szufladką nie identyfikować.

Zadebiutowałeś dwanaście lat temu. Szmat czasu, a wśród autorów webkomiksów to chyba jeden z dłuższych staży, jeśli się nie mylę. Dwanaście licząc latami, bo nie mam pojęcia, kiedy dokładnie pierwsze strony wylądowały w sieci. Po zaliczeniu dziesięciolecia staram się nie zastanawiać jak długo już rysuję, bo zawsze nasuwa mi się wtedy myśl, że po takim czasie powinienem robić to lepiej.

Zmienił się internet, nabrały też siły formy komiksu bardziej dostosowane do sieci - komiksy blogowe, jednokadrowe dowcipy, wszystko co ma viralowy potencjał, bo na tej zasadzie wszystko się po sieci roznosi. Ale dłuższe historie wymagające od czytelnika poświęcenia uwagi i czasu będą pewnie czytane głównie przez nerdów takich jak my. Kto wie, może nadchodzi druga fala popularności komiksów sieciowych? Strony takie jak Tapatastic mają mechanizmy promocji swoich komiksów, wymuszają przyjazne dla tabletów i telefonów formy stron oraz pasków – może kolejny renesans jest tuż za progiem?

- Co mam robić? - Nic. Zachowuj się naturalnie.

Debiut (webkomiks Wiśnia w 2004 roku) miał miejsce w internecie i do dzisiaj, z pewnymi wyjątkami, jest to Twoje główne miejsce publikacji. Dobrze Ci tam, gdzie jesteś? Tak. Do internetu przyciągnęła mnie łatwość publikacji kursy HTML były w każdym czasopiśmie komputerowym, tutoriale do programów dostępne w sieci, kartki i ołówki na biurku - zacząć komiks internetowy było (i jest) dziecinnie łatwo. Wokół webkomiksu wytworzyło się fajne środowisko i przyjaźnie, które trwają do dzisiaj, nawet jeśli nie każdy wciąż publikuje w sieci, a niektórzy nawet nie zajmują się już komiksem. Dobrze mi tu, gdzie jestem. Lubię robić dokładnie takie komiksy, filmy, podcasty jakie chcę i tracę zapał, kiedy muszę się czymś ograniczać - to może być pozostałość z Akademii. Zdarzają się noce, kiedy rozpamiętuję stracone, przegapione i odrzucone szanse, ale chwilę później przypominam sobie, że mogłem nazwać komiks oraz stronę Kij w Dupie i mi przechodzi.

Mam wrażenie, że obecnie webkomiks w Polsce nie jest już tak popularny jak jeszcze kilkanaście lat temu. Bele skończył The Movie, Dem wrzuca komiks raz na jakiś czas i koncentruje się głównie na YouTube, Hell Hotel i Bug City też są już dawno zakończone. Teraz mamy co prawda m.in Barwy biedy, Witchpub czy Gravelands, ale to chyba już nie ta popularność co kiedyś.

kubek twórcy

Widzę to tak - osoby zainteresowane komiksami i nieuczulone na internet czytały i zawsze będą czytać webkomiksy. Mam wrażenie, że te czasy świetności o których mówisz były momentem, kiedy komiksy były ogólnie modne w internecie i wiele osób szukających w sieci rozrywki zaczynało je czytać. Część została przy komiksach, część przeszła na inne formy cyfrowego odwracania uwagi, w miarę jak się pojawiały.

20

BRODY Z KOSMOSU


Fakt, inaczej się czyta dłuższe fabuły a inaczej pojedyncze paski z dowcipem. Ja, na przykład, czekam aż zbierze się większa porcja pasków Kija w dupie i potem czytam je hurtem. A jak się zbliża wydanie papierowe to przestaję śledzić stronę i czekam aż się ono pojawi. Myślę, że nie ja jeden tak robię. Każdy czyta jak lubi. Zdaję sobie sprawę, że niektórzy preferują nie czytać w sieci wcale i czekać na coroczne wydanie zbiorcze (które istnieje nomen omen głównie jako zasługa Darkena z Gindie1, bo ja nie miałem zamiaru wydawać Kija na papierze).

• seria pocztówek, która regularnie trafia do czytelników Konrada.

Mam folder z zakładkami KOMIKSY w przeglądarce zawierający 54 pozycje, który odpalam 3-5 razy w tygodniu (komiksy są w większości aktualizowane poniedziałek-środa-piątek) i czytam przynajmniej połowę z nich na bieżąco. Pozycje takie jak Questionable Content traktuję jak starych znajomych, spotykanych co rano, natomiast zawieszone Kukuburi Ramona Pereza czy Abominable Charles Christopher Karla Kershla odwiedzam regularnie by sprawdzić, czy aby ich twórcy (na co dzień ciskający przecież rzeczy dla Marvela i DC) mieli już czas je zaktualizować. A jako że tworzę komiks dla siebie, rysuję go tak, by dobrze się to czytało trzy razy w tygodniu.

Widać, że Darken1 miał nosa. Twoi fani nie zawiedli i obydwie zbiórki na papierowe wydania Kija w dupie błyskawicznie osiągnęły założone kwoty, a nawet przebiły je o ponad sto pięćdziesiąt procent. Jak na komiksowy crowdfunding to rewelacyjny wynik, chyba tylko Strange Years osiągnęło lepszy. Spodziewałeś się aż tak dobrego rezultatu? Może to zabrzmi zadufanie, ale tak, spodziewałem się. Zdawałem sobie sprawę, że czytelnicy są zainteresowani papierową wersją, więc logiczne było, iż takie wydanie uda się sfinansować. Oczywiście jestem zachwycony, że się udało (i wszystko wskazuje, iż dalej będzie się udawać), jestem wdzięczny za kredyt zaufania, który dostaliśmy przy obu akcjach na Wspieram.to, ale skłamałbym gdybym powiedział, że spodziewałem się klapy.

W tym miejscu nie mogę nie poruszyć tematu Patreona2. To stosunkowo nowy i mało popularny u nas serwis. Jesteś jednym z niewielu polskich komiksiarzy, którzy z niego korzystają. Masz swoich patronów – zresztą całkiem przyjemną ilość – generujących Ci jakiś procent dochodu. Patreon spełnia Twoje oczekiwania? Patreon to mokry sen internetowego twórcy. Robisz plan na własną działalność, przekonujesz do tego swoich odbiorców, utrzymujesz się z własnych rzeczy. Raj na ziemi. Jedyną

BRODY Z KOSMOSU

1 2

Jacek Gołębiowski, właściciel wydawnictwa Gindie. Amerykańska platforma crowdfundingowa pozwalająca na regularne wspieranie ulubionych twórców.

21


wadą jest to, że faktycznie nikt tam niczego nie kontroluje - łatwo jest naobiecywać, a potem zorientować się, że człowiek sam wykuł sobie kajdany codziennego zarywania nocy albo kończy zawodząc odbiorców. Gigantyczną zaletą jest natomiast to, że wszystko można opierać na dobrej woli. Zamiast sprzedawać, możesz udostępniać za darmo, a pieniądze brać od tych, którzy chcą je dać. To tworzy bardzo dobry klimat. Trzeba tu wtrącić, że prowadzę dwa komiksy na Patreonie i to ten drugi przyczynia się w dużej większości do moich zarobków. Zwyczajowo nie będę o nim nic mówił, bo to komiks dla dorosłych i każdy zainteresowany pewnie go znajdzie - a jeśli nie, to można się do mnie zgłosić po linka.

W swoim CV masz również prace przy animacji oraz tworzenie concept artów, m.in dla Techlandu.

143 odcinki. Właśnie tyle części podcastu Schwing nagrałeś razem z Robertem Sienickim i zaproszonymi gośćmi. Część z nich była nawet nagrana jako audycje w Akademickim Radiu Luz. A Twój drugi podcast, tworzony wspólnie z Mateuszem Żarkowskim Inside Baseball, powoli dobija do setki. Skąd takie zamiłowanie do tego typu publikacji? Kocham słowo mówione. Uwielbiam poziom skomplikowania i brzmienie języka polskiego, ubóstwiam elastyczność i akcenty języka angielskiego. Słucham wielokrotnie więcej podkastów i książek audio niż muzyki (jedna z zalet pracy rysownika - można słuchać przy pracy). Łatwo mi znajdować zapał do rzeczy, które lubię, dlatego też podcasting musiał się wydarzyć – podobnie jak w przypadku webkomiksów, koszt rozpoczęcia takiego projektu potrafi być bardzo niski, nie ma więc powodu, żeby nie próbować.

Pracowałem dość długo przy grach komputerowych - półtora roku w Techlandzie oraz dwa i pół roku w Picadilla jako animator i grafik przy grach przeglądarkowych. Animatorem jestem w zasadzie z wykształcenia, a przynajmniej broniłem dyplomu na ASP filmem animowanym. Przez długi czas byłem pewien, że po studiach zacznę pracę w studiu animacyjnym i tak zacznie się moja wielka życiowa przygoda, ale mimo ogromnej miłości do ruchu i dźwięku postawiłem jednak na komiks. Dla człowieka, który maniakalnie musi realizować swoje własne pomysły, animacja jest zbyt czasochłonna - zwłaszcza w porównaniu do komiksu. Możesz narysować album w czasie, który animator poświęci na dwuminutowy film. Mimo to jestem pewien, że gry i animacja to tematy, które u mnie powrócą – w obu jestem zatopiony zbyt głęboko, żeby uwolnić się całkowicie. janek – siostra Badyla. Pracuje w miejscu, z którego jej w danym momencie nie zwolniono. Je piwo na śniadanie. Jest entuzjastycznym, choć beznadziejnym DJ-em. I taką samą istotą ludzką.

kij w dupie – wydanie zbiorcze komiksu dostępne jest w sklepie Wydawnictwa Gindie.

sklep.gindie.pl

22

BRODY Z KOSMOSU


Podobieństwa na tym się nie kończą - wokół podcastów, jak i wokół komiksów, tworzą się społeczności przyciągające podobnych sobie ludzi z przyjemną atmosferą. To miejsca w sieci w których przyjemnie jest być.

Schwing jest już zakończony czy w stanie zawieszenia? W 2013 go zakończyliście, jednak wrócił jak gdyby nigdy nic na początku zeszłego roku, ale znów od kilku miesięcy jest cisza w temacie. Formuła się wyczerpała czy to zwyczajny brak czasu na dwa podcasty? Schwing miał zostać zawieszony po serii odcinków specjalnych, ponieważ Bele i Michał nie mieli czasu go nagrywać a ja nie chciałem ciągnąć czegoś, co tworzyliśmy razem, wolałem zacząć coś swojego - z tego wyszedł Inside Baseball. W zeszłym roku uznaliśmy z Robertem, że tęsknimy za nagrywaniem Schwinga i wznowiliśmy go w trybie comiesięcznym, ale po części chyba nam się to nie klei, a po części wciąż brakuje czasu. Ciężko coś konkretnego zadeklarować, ale planujemy nagrać kolejny odcinek w marcu.

I co dalej oprócz kolejnych tomów Kija w dupie? Pójdziesz za ciosem i spróbujesz wydać na przykład Kwarcowy paciorek? A może masz w planie jakąś fabułę na pełny album, prosto na papier? Wszystko powyższe. Kwarcowy Paciorek chcemy z Darkenem wydać od dawna (to było pierwsze o czym rozmawialiśmy), ale projekt jest tak duży, że zawsze go odkładamy. Mam w planie dwa albumy, z czego jeden odłożony „na kiedyś” z powodu filmu, który niedawno się ukazał i uderzył w te same nuty. Oba albumy bardzo chciałbym wydać rozdziałami cyfrowo, a potem zebrać do kupy – ale nie publikować ich za darmo w formie webkomiksu (to będzie dla mnie swego rodzaju nowością). „Prosto na papier” – nie sądzę. Miejsce komiksu i książek jest dla mnie na tablecie i tam docelowo chcę publikować. Jeśli papier będzie wciąż standardem kiedy skończę rysować albumy, to na pewno i na nim się ukażą. Mam też na oku narysowanie dwóch kolaboracji ze scenarzystami, ale o tym nie będę nic mówił, dopóki nie zajdzie to dalej.

badyl – okołotrzydziestoletni koleś, który spędził ostatnie kilka lat budując z Czarną domek z kart obecnie leżący w gruzach. Badyl preferuje rzeczy pewne i stabilne. Ma siostrę, która uosabia dokładnie co innego. Badyl jest właścicielem baru “U Badyla”, nazywanego przez niektórych “Kijem W Dupie”.

BRODY Z KOSMOSU

23


Marcin Łuczak

Bartek Burzyński

Gdy Disney kupił Lucasfilm, a wraz z nim prawa do marki Star Wars, fani sagi czytający komiksy wydawane w ramach Expanded Universe przez Dark Horse byli pewni jednego - czas wydawania periodyków na tej licencji, sygnowanych znakiem karego konia, zbliża się do nieuchronnego końca. Spodziewali się, że licencję dostanie Marvel, również będący własnością The Walt Disney Company. I tak też się stało. Z początkiem 2015 roku w sprzedaży pojawiły się pierwsze pozycje wydane przez „Dom pomysłów”. Teraz, po roku publikacji tych historii, sprawdzamy co nowy wydawca ma do zaoferowania fanom (i nie tylko) Gwiezdnych wojen:

24

BRODY Z KOSMOSU


BRODY Z KOSMOSU

25


Jak dotąd – wszystkie. Leię i Lando wydamy w dwóch pierwszych tegorocznych numerach SWK, w których znajdzie się też podzielone na dwie części Shattered Empire. Z dokończonych miniserii pozostaje zatem Chewbacca – myślę, że też trafi do pisma w tym roku, po drugich tomach dwóch flagowych cykli, które niemal na pewno wejdą do trójki i czwórki. W numerze piątym mógłby się znaleźć właśnie Chewbacca, na przykład razem z one-shotem o C-3PO. Nie składam jednak wiążącej deklaracji, plan nie jest jeszcze „klepnięty”.

Od sześciu miesięcy Ty i wydawnictwo Egmont Polska przedstawiacie polskim czytelnikom komiksy z nowego kanonu Star Wars. Czy od początku wiedzieliście, że po wygaśnięciu licencji od Dark Horse będziecie chcieli zająć się także seriami od Marvela? Tak, wiedzieliśmy o tym od początku. Na spotkaniu z czytelnikami podczas konwentu Star Force w Toruniu w 2014 roku mówiłem, że nie zamykamy „Star Wars Komiks” definitywnie, a jedynie zawieszamy i „jeszcze tu wrócimy”. Wtedy o ofercie Marvela nic nie było wiadomo, czekaliśmy na informacje, ale byliśmy pewni, że chcemy publikować te komiksy u nas i najprawdopodobniej oprzemy na nich nowe wcielenie magazynu „Star Wars Komiks”.

Pierwsze dwa wydane tytuły, czyli Star Wars oraz Darth Vader, wręcz pchały się do dziewiczej publikacji. A dalej? Obecnie większość tytułów to miniserie. Które szczególnie chciałbyś opublikować u nas?

Wielu fanów spodziewało się klasycznych albumów zbiorczych, podobnych do tytułów z Nowego DC czy z Marvel NOW. Tymczasem wydanie okazało się być bardzo podobne do innej komiksowej publikacji Egmontu, czyli do “Fantasy Komiks”. Skąd taka decyzja? Fani lubili pismo „Star Wars Komiks” i wydania specjalne między innymi za przystępną cenę. Dzięki formule magazynu możemy dziś zaoferować prawie 150 stron na przyzwoitym papierze za dwie dychy. Zbiorczy album o takiej objętości kosztowałby przynajmniej dwa razy tyle. Jako wydawnictwo mamy zresztą dobre doświadczenia z oferowaniem komiksów Star Wars w dwóch kanałach dystrybucji – w formie czasopisma w kioskach i droższych albumów w księgarniach. Skoro zdecydowaliśmy się wydawać zarówno nowe komiksy Marvela, jak i Legendy z Dark Horse’a, podział na wspomniane kanały dystrybucji był oczywisty: to najnowsze komiksy oferujemy w niższej cenie szerszemu gronu odbiorców, a w formie podobnej do albumów DC czy Marvela wydamy Legendy.

W gwiezdnowojennej ofercie Marvela pojawia się coraz więcej tytułów. Czy w związku z tym jest

W kolejnych numerach STAR WARS KOMIKS ukażą się: • Lando • Shattered Empire • Star Wars [2]: Showdown on Smugglers Moon • Darth Vader [2]: Shadows and Secrets

26

BRODY Z KOSMOSU


rozważana zmiana cyklu wydawniczego “Star Wars Komiks” na przykład na miesięcznik? Na to jest za wcześnie, bo musimy teraz pracować według nieco innych procedur. Aby nie dochodziło więcej do opóźnień, dla komfortu zarówno czytelników, jak i własnego, wydłużyliśmy cykl wydawniczy i składamy numer na trzy miesiące przed jego pojawieniem się w sprzedaży. Jak łatwo policzyć, przy takim cyklu szybko wyczerpalibyśmy pulę komiksów już wydanych w USA. Mamy w wydawnictwie świadomość, że nadejdzie moment, gdy tych komiksów nagromadzi się więcej. Rozważymy wtedy zwiększenie częstotliwości magazynu albo wprowadzenie jakiegoś pokrewnego tytułu na podobieństwo dawnych wydań specjalnych. Myślę jednak, że ze wspomnianych powodów tym zagadnieniem trzeba się będzie zająć najwcześniej jesienią.

Jednocześnie z nową inkarnacją „Star Wars Komiks” na rynku pokazała się kolekcja komiksów Star Wars ze starego kanonu, nazywanych obecnie Legendami. Ukłon dla starych wyjadaczy (co sugeruje też forma wydania) czy raczej chęć zaprezentowania czytelnikom najlepszych komiksów z poprzedniej wersji uniwersum? Dla mnie jedno drugiego nie wyklucza. Obie odpowiedzi są prawidłowe. To dobre wprowadzenie do tych komiksów dla nowicjusza, takie „najlepsze przeboje”, ale kolekcja ucieszyła zaprawionych fanów, na czym nam zależało.

Lista planowanych komiksów do wydania w tej kolekcji jest dosyć różnorodna. Mamy zarówno tytuły dobrze znane polskim czytelnikom, jak i premierowe. Czym się kierowałeś układając tę listę? W dziesięciu tomach chcieliśmy jak najpełniej zaprezentować gwiezdnowojenny dorobek Dark Horse’a. Tak, aby również ktoś, kto zatknie się z owym zbiorem pierwszy raz za pośrednictwem naszej kolekcji, mógł sobie wyrobić jakieś pojęcie o bogactwie tej oferty, o jej różnorodności. Dokonanie wyboru dziesięciu komiksów to było duże wyzwanie, a ostateczne układanie kolekcji polegało na wykreślaniu kolejnych tytułów z dłuższej listy. Pewnie każdy fan komiksów SW, gdyby znalazł się na moim miejscu, wybrałby nieco inne pozycje, choć mam nadzieję, że przynajmniej kilka z nich nie budzi u ni-

kogo wątpliwości, że powinny załapać się do „top ten”. Co do przyczyn obecności w kolekcji poszczególnych historii, musielibyśmy porozmawiać o każdym albumie z osobna. Niektóre trafiły tam za fabułę, inne za rolę, jaką odegrały w historii starego kanonu i ruchu fanowskiego, jeszcze inne dla pełniejszego ukazania wspomnianej różnorodności.

Doczekamy się kolejnych komiksów w tej formie? Kilka tytułów z pierwszej dziesiątki to początki serii lub tytuły, które doczekały się niejednej kontynuacji i dobrze było by poznać ciąg dalszy tych historii. Chciałbym, podobnie jak wszyscy w wydawnictwie. Zadowalające wyniki sprzedaży kolekcji przełożą się na jej rozbudowę o kolejne tomy, w tym sequele już wydanych historii. Gdyby jednak – odpukać w niemalowane – albumy nie cieszyły się wystarczającym wzięciem, dziesięć zapowiedzianych tomów wydamy tak czy inaczej i potraktujemy je jako zamkniętą kolekcję.

Czy według Ciebie rezygnacja ze starego kanonu była słusznym posunięciem? Z punktu widzenia ludzi, którzy kupili licencję, bez wątpienia. Tym bardziej że chcieli opowiadać dalszą historię odległej galaktyki po klasycznej trylogii, w okresie najbardziej wyeksploatowanym przez Expanded Universe. Gdyby tego EU nie odcięli, musieliby lawirować w meandrach setek fabuł, często sprzecznych ze sobą, i próbować coś w ten gąszcz wcisnąć. Oczyszczenie pola to naturalne posunięcie, które zresztą nam, fanom, daje nadzieję na nowy, spójny kanon, bez sprzeczności, retconów i re-retconów. Mówiłem to już w kilku miejscach, ale powtórzę i tutaj: dobre historie ze starego kanonu i tak się obronią. Co z tego, że ktoś arbitralnie przesunął jakieś wymyślone zdarzenie w wymyślonym świecie z jednej wymyślonej kategorii do innej wymyślonej kategorii? Dla mnie dobra historia nie straci, a kiepska nie zyska za sprawą naklejki „kanon” bądź „legendy”.

I na koniec pytanie, którego nie mogło zabraknąć czy Przebudzenie Mocy dało radę? Dało. Szczerze mówiąc, podczas pierwszego seansu miałem mieszane uczucia. O dziwo dużo lepiej oglądało mi się film drugi raz, gdy wiedziałem, czego się spodziewać. Tym drugim razem mnie kupili.

W kolejnych tomach STAR WARS LEGENDS ukażą się: • Mara Jade: Ręka Imperatora • Boba Fett: Śmierć, kłamstwa i zdrada • Karmazynowe Imperium • Opowieści Jedi: Rycerze Starej Republiki

BRODY Z KOSMOSU

27


fot: Marcin Biodrows

ki/marcinbiodrowski .com

eat Komiksusa komiksowa, laur eż pi Pa y cz ań w any do Złotego Samoz ńczyn”, nominow ko ch ty ię uc tę e próbujemy za „Plane riach, że nawet ni go te ka lu ie w k autor Kurczaka w ta od zeszłego roku a h, ic tk ys sz w j e. wspominać tuta awnictwie Imag lką wodą w wyd ie w za y an ow opublik owiada nam ch i głupotach op ia en ci h, ac sk la O b

ę przeraził?

ry ci Pierwszy film, któ

TVP. ie lat dziewięćdziesiątych na łow po w cą no ą źn pó m ałe . Ten 85), który ogląd by towarzyszył mi w seansie że , tę ta „Powrót żywych trupów” (19 go oje sw łem wi mó o mnie czeka, więc na scynowany tym, co się dział fa za łem Wiedziałem mniej więcej co by ny ro st j ne jed ym kwadransie, a ja z żywego trupa i tyle będzie w się i en mi za oczywiście zasnął w pierwsz z ra za ta ta święcie przekonany, że na ekranie, a z drugiej byłem z mojego żywota.

a z dzieciństwa? k w a b a z a n a ch o dzie, że figurka Clayface’a Uk bę h ec Ni ki. cz pę na ich m tanie, bo jako jedynak miałe Ciężkie py ries”), którą mam do dziś. Se ed at im An e Th an tm Ba (wzorowana na wersji z „

a półce? Wstydliwe DVD n znaleźć coś w tym rodzaju, ale gdybym nie był przekonany czyłby na mojej półce ich zbyt wiele, więc ciężko Nie mam rumienił, jeśli ktoś zoba się m by ę ch tro że mo to o wybitności tych filmów, Breakers”. „Piranię 3D/3DD” lub „Spring

wiać swojej

a ozwoliłbyś się um p ą w so ik m o k ą Z jaką postaci córce?

o ma a na spoko koleżkę, ale skor ąd gl wy on ag Dr lm lco Ma y Młod Savage Dragona.

już żonę, to wybiorę jego ojc

a,

prawę humoru?

o Idealny film na p

idziałem go kilkanaście razy W a. an rm Fo a los Mi ” ca ży czyli „Człowiek z księ czy na zdołowanie się. , ru mo hu ę aw pr Mój najlepszy z najlepszych, po na to y am na każdą okazję – cz i zupełnie się nie nudzi. Polec

28

BRODY Z KOSMOSU


zęściej wracasz?

Książka, do której najc

„How to Make a Good Script Great” eta Ker ara Etg ie dan wia opo ale a, na Może nie cała książk y przez Kereta zupełnie beznamiętnie san opi nt me mo en jed tam t jes ” wybór ze zbioru „8% z niczego autora, czy całkowicie nieoryginalny o teg i urk iat min ałe ost poz też dam którym zawsze parskam. Do e jakąś dekadę temu, wskazałbym na ani pyt to ał zad t ias om nat ś yby Gd jakim jest „Paragraf 22” Hellera. nsona. Taka ciekawostka. „Trudną droga z piekła” Marilyna Ma

io płakałeś? acz łez. Na jakim filmie ostatn do bólu happyend to pierdolony wycisk

ewidywalny ców „Do utraty sił” z Gyllenhaalem - prz chłopackie filmy w których koniec koń te ie stk szy i w na) sce a ow nał (fi ik” Poza tym „Wojown e). zwycięża braterska przyjaźń (albo i ni

swojej głowie?

teraz w Jaką piosenkę słyszysz Tą samą, którą mam w słuchawkach

e.

obecnie, tj. „Valerie” Amy Winehous

lądać aż Film, który mógłbyś og

wypłyną ci oczy?

sakra…”, drugi „Koszmar z ulicy ma a ńsk ksa „Te za rws pie ”, zło we art tyczny Jest ich kilka - „Martwica mózgu”, „M Max: Na drodze gniewu” oraz fantas ad „M ich atn ost a z i”, am Kid w Ne wiązów”, oba filmy z „ z księżyca”. „Turbo Kid”. No i wiadomo, „Człowiek

puścić brodę? za na in w po ać st po na Jaka fikcyj Obcy.

Wymarzony projekt?

torii spod szyldu „Opowieści his l cyk to , cji” liza rea e kci tra „w i z seri Ograniczę się do komiksowych. Ten olejnych 7-10 mam w głowie. a k a, eci trz je sta pow az ter , y zał się uka mianym niestworzone”, którego dwie części już rą frajdę - ale pamiętam o swoim sło spo to mi e daj co óki i p or aut o jak się tomiast Zawsze chciałem sprawdzić onie, to uznam całość za sukces. Na str iej atn ost na skę kre ią atn ost ię zapale, więc dopiero jak postaw ożyć komiksowe wydawnictwo zał c mó i ośc szł rzy w p ym iałb chc to kasę za jeśli chodzi o „może kiedyś się uda”, ych komiksiarzy i płacić im godziwą zim rod t eta na ć nia rud zat , nia rze z prawdziwego zda ziny. 17:00. A jeszcze godziwszą za nadgod do 0 9:0 od on str ych ejn kol e ani cisk

lazurverse

BRODY Z KOSMOSU

29


najlepsze

kawałki jasona aarona tekst Radosław pisula Jason Aaron, twardy chłop z Alabamy, jest obecnie jednym z najgorętszych nazwisk na komiksowej mapie Ameryki. Nic dziwnego, bo dawno nie było scenarzysty, który w tak bezceremonialny i brawurowy sposób rozprawia się z superbohaterskimi schematami oraz snuje opowieści o niebezpiecznym południu USA w autorskich projektach. Do czegoś zobowiązuje bycie spokrewnionym z Gustavem Hasfordem, którego wspomnieniowa powieść The Short-Timers została zamieniona w kultowy film Full Metal Jacket Stanleya Kubricka. Ten fakt definiuje zresztą miłość Aarona do kina gatunkowego, która wylewa się ze stron jego komiksów oraz wyjaśnia genezę powstania (bardzo dobrego) komiksu The Other Side o konflikcie w Wietnamie. Błyskotliwy scenarzysta został wyrwany przez Marvela w 2002 roku prosto z konkursu talentów (jego nagrodzona praca pojawiła się w Wolverine #175) i do dziś pracuje przy najpopularniejszych periodykach z Domu Pomysłów (Doctor Strange, przygody żeńskiego Thora i Gwiezdne wojny) oraz innych wydawnictw. Ostatnio przeprowadził zmasowany atak na polski rynek, dlatego pozwolę sobie zaproponować kilka swoich ulubionych lektur z bogatej biblioteki trykociarskiego kowboja.

Black Panther: Secret Invasion Dynamiczna historia ukazująca w pełni największe atuty Black Panthera i moja ulubiona opowieść z T’Challą. W czasie Tajnej Inwazji siły zmiennokształtnych Skrulli obrały sobie za cel Wakandę, która nigdy nie ugięła się pod naporem najeźdź ców. Kosmici ruszają na afrykańskie państwo z pełną siłą bojową, ale nie wiedzą, że mistyczny król jest gotowy na wszystko. Fantastycznie zwarta opowieść pokazująca jak bardzo bezkompromisowy i zdeterminowany jest T’Challa, gdy w grę wchodzi bezpieczeństwo poddanych. Brutalne pojedynki, pochwała sprytu i wiwisekcja wojennej taktyki – militarne fascynacje Aarona w superbohaterskim sosie. Najlepsza zaprawa przed filmowym debiutem wakandyjskiego monarchy. Men of Wrath Ultrabrutalna opowieść o bezwzględ nym mordercy z Alabamy destyluje komiksowe fascynacje Aarona. Gęsty klimat niebezpiecznego południa Stanów Zjednoczonych wylewa się z każdej strony tej krótkiej, ale mak symalnie zwartej fabuły. Scenarzysta umiejętnie mitologizuje rodzinę Rathów, do której należy protagonista, podkreślając, że niektórzy są naznaczeni nihilistycznym żywotem już z dziada pradziada. Aaron zmusza czytelnika do znienawidzenia bohatera, by następnie udowodnić, że nawet zimnokrwisty profesjonalista rozumie znaczenie więzów krwi. Grona gniewu podlane krwią i upstrzone kulami.

Gwiezdne wojny O statusie Aarona w Marvelu świetnie świadczy fakt, że dostał do pisania najważniejszą obecnie markę w wy dawnictwie, która rozwija nowy oficjalny kanon jednego z najwięk szych uniwersów w historii popkult tury. I robi to naprawdę świetnie, nawet pomimo odgórnych ogra niczeń (musiał ulokować swoje opowieści pomiędzy Nową nadzieją i Imperium kontratakuje). Świat żyje, postacie maja wyraźny charakter i naturalnie rozwijają się względem filmowych wersji, a fabuła trzyma w napięciu i zaskakuje – nawet mimo tego, że wiemy do czego ostatecznie to wszystko doprowadzi. Pierwszy crossover pomiędzy gwiezdnowojennymi komiksami, Vader Down, pokazuje w pełni siłę zrewitalizowanego świata stworzonego przez Lucasa. A Aaron udowadnia, że potrafi odnaleźć się w każdej konwencji.

Bękarty z południa Kolejny przykład tego, że fabuły Aarona nie są zabójczo skompliko wane, ale siła jego warsztatu tkwi w skomplikowanych relacjach między postaciami i niesamowicie płynnej (mocno filmowej) narracji, podkreślo nej naturalnymi dialogami. Dostajemy ukochane i równocześnie zniena widzone przez Aarona zapyziałe południe USA, małe miasteczko gdzie każdy zna każdego, brudne interesy zżerające społeczność od wewnątrz i trzymanie tego wszystkiego za kolektywne gardło przez jednego faceta. Do tego bagienka powraca jego podstarzały już wychowanek Earl Tubb, zmuszony uporządkować sprawy rodzinne. Nie wie jeszcze, że przyjdzie mu wziąć w łapy kawał wielkiego drąga i zaprowadzić porządek w stylu kina zemsty z lat 80. Przewrotne zakończenie wbija w fotel, a czytelnik czuje każdą przelaną krople potu i krwi. Wydane u nas przez Muchę. Warte każdych pieniędzy. Ultimate Comics: Captain America Steve Rogers z uniwersum Ultimate był kawałem twardego skurczybyka, który twardą ręką kruszył szczękę każdego, kto tylko spróbował figlo wać z prawdą, sprawiedliwością i amerykańskim stylem życia. Nic dziwnego, że Aaron postanowił poprowadzić perfekcyjnego super-żołnierza prosto w conradowskie Jądro ciemności (chociaż scenarzysta ściślej odnosił się do filmowej wersji powieści z Czasu Apokalipsy Coppoli), gdzie Kurtzem został Nuke. Zestawienie bohatera II wojny światowej ze swoją zwichrowaną wersją doby konfliktu w Wietnamie zamienia się w ciekawie rozpisany pojedynek na postawy, idee i psychologiczne gierki. Finałowa scena z Biblią stanowi idealne podsumowanie wizji Kapitana w XXI wieku. Sprytny mariaż pozornie różnych tekstów kultury.

BRODY Z KOSMOSU


Ghost Rider Ghost Riders: Heaven’s On Fire Marvel od zawsze ma problem z Ghost Riderem ze względu na jego specyfikę (na której trochę przejechał się nawet Garth Ennis). Aaron posta wił w tym wypadku na czystą zabawę i podczas swojego stażu przy tytule zamienił go w brawurową lekturę w duchu kina exploitation, gdzie kolejne wydarzenia pełne szalonej, wysokooktanowej grozy prowadzą do starcia z upadłym Aniołem i jedną z dobrze znanych Johnny’emu Blaze’owi postaci. Zakonnice z karabinami, dziwaczne demony i HORDA Duchów Zemsty z płonącym kierowcą ciężarówki, kowbojem oraz samurajem na czele. Idealne rozrywkowe czytadło, świetnie rozwijające mitologię postaci. Thor: God of Thunder Znowu największa siła tkwi tutaj w połączeniu prostego pomysłu wyjściowego z fantastycznym jego rozpisaniem. Mamy złoczyńcę zwa nego Rzeźnikiem Bogów, który jak sama nazwa wskazuje pozbawia życia nawet najpotężniejsze nadistoty na przestrzeni wieków. Egzystencja Thora też jest zagrożona, ponieważ z tajemniczym przeciwnikiem mierzą się trzy wersje Odinsona z różnych etapów jego życia – brawurowy i nieodpowiedzialny młodzian z przeszłości, teraźniejszy członek Avengers oraz osamotniony Król z przyszłości. Władcy gromu będą musieli połączyć siły i w maksymalnie widowiskowym starciu zrobić porządek ze złoczyńcą. A przy okazji wypić hektolitry alkoholu, bo to przecież są twarde chłopy z potrzebami. Aaron łączy tutaj podniosłe mitologiczne wydarzenia z niezwykle dziwaczną komedię kumpelską, której prymarną zaletą są fantastyczne interakcje trzech wersji tej samej postaci. Błyskotliwa zabawa skostniałą formułą.

Punisher MAX Mój ulubiony komiks z Frankiem, a mówię to jako jeden z największych fanów epopei Ennisa. Aaron w swo isty sposób kontynuuje pracę sław nego poprzednika – Frank jest tutaj podstarzałym weteranem z Wietnamu, który od lat czyści ulice z szumowin. Jest to jednak w równym stopniu opowieść o Kingpinie i jego drodze do uzyskania władzy oraz jej późniejszego utrzymania. Scenarzysta wykorzystuje w pełni swobodę i brutalizację wynikające z uwarunkowań komiksu dla dojrzałych czytelników. Dostajemy tony brudu, finezyjną dewastację ciał, a więzienny gwałt na Kingpinie to dopiero początek zaskoczeń. Część poświęcona Bullseye’owi, psychopatycznie wczuwającemu się w sposób myślenia Castle’a, to jedno z najbardziej misternych rozwiązań w komiksach Marvela z XXI wieku. Podle angażująca makabreska.

BRODY Z KOSMOSU

Wolverine: Manifest Destiny Aaron przez kilka lat pracy przy różnych szponiastych periodykach rozkochał w Loganie nową genera cję czytelników. Nigdy jednak nie ukrywał, że jest to dla niego przede wszystkim świetna zabawa (podsu mowana bardzo zgrabnie w Wolve rine i X-Men). Zazwyczaj uciekał od przesadnej powagi, próbując w swoim stylu przeszczepiać do komiksu rozwiązania znane z kina gatunków – Insane in the Brain to błyskotliwa zabawa horrorem osadzonym w szpitalu psychiatrycznym, Get Mystique – wybuchowe kino zemsty, Astonishing Spider-Man & Wolverine – jedna z najlepszych opowieści zestawiająca te dwie postacie, a A Day in the Life jest komedią tłumaczącą jak Wolverine znajduje czas na bycie w pięćdziesięciu drużynach naraz. Najprzystępniejsza na początek jest jednak miniseria Manifest Destiny, w której Logan wybiera się do Chinatown, żeby załatwić swoje sprawy, a tam spotyka go fabuła niczym z Wielkiej draki w chińskiej dzielnicy. Świetna zabawa schematami kina kopanego. Skalp Opus magnum Aarona – wielka opowieść osadzona w fikcyjnym rezerwacie indiańskim, którym rzą dzi bezwzględny biznesmen, wódz, szef policji i mafijny boss w jednej osobie, Lincoln Red Crow. Po latach nieobecności nagle wraca do domu Dashiell Bad Horse – facet sprawia jący wrażenie konkretnego zakapiora, łysy i pokryty tatuażami, potrafiący przetracić kości. Lincoln rozpoznaje w nim syna swojej dawnej przyjaciółki i proponuje mu pracę w skorumpowanej służbie bezpieczeństwa. Nie wie jednak, że Dashiell jest pracującym pod przykrywką agentem FBI, który ma załatwić swojego pracodawcę. Scenarzysta łączy tutaj konwencję kryminału noir z westernem, przyozdabiając całość ostrymi jak brzytwa dialogami. Wszyscy bohaterowie są umoczeni oraz pozbawieni złudzeń, a przepastne worki pełne tajemnic rozwiązują się co chwilę, wciskając jeszcze mocniej w błoto i tak już trudne życia. Jest ponuro, skomplikowanie, a jednocześnie niezwykle dynamicznie. Aaron podlewa całość szczyptą czarnego humoru i przeciąga bohaterów po prerii wysypanej tłuczonym szkłem. Nie uświadczycie tutaj zwycięzców, ale z sadystyczną przyjemnością będziecie śledzić historię współczesnych kowbojów. To już jest wielka literatura. Zaraz ukaże się u nas za sprawą Egmontu, kupujcie w ciemno.

31


iwum a utorki

KASIA NIEMCZYK. Maczała swoje zdolne paluszki w wielu głośnych projektach, m.in. „Might & Magic” czy „Wiedźmin 3: Dziki Gon”. Jeśli jeszcze nie googlowaliście naszej koleżanki, to zapewne zrobicie to w marcu, gdy na sklepowe półki trafi pierwszy zeszyt „Mockingbird” – serii, którą obecnie rysuje dla Marvela.

fot: arc h

ił? cię przeraz y r ich ó t k , m il m się wszystk ła a b j ie Pierwszy f n ź ó p przez niego „E.T.”, pewnie . filmów o UFO stwa? ka z dzieciń w konik a b a z a n a materiałowy to , Ukoch m ta ię m a p gi), ardziej miał dwie no i i sk ła Te, które najb p ł y (b d moją mamę go dostałam o re uszyty przez tó k t, u m a szowy m oraz duży plu ziadka. ukochanego d e? o, VD na półc D e iw l d pewnie dlateg y , ę t z d y Ws st w ie dnego się n Absolutnie ża e. m ich na półc że nie trzyma się zwoliłabyś o p ą w o s ik acią kom Z jaką post ? ojej córce iłabym. umawiać sw em, błogosław rs e g o R m e v te Z filmowym S oru? prawę hum o p i Pixara, a n m il f acje Disneya im n Idealny a ją ia w ra ne strój pop Trek: Następ r ta „S y w Mi zawsze na lo a ri r” 1-6 oraz se „Harr y Potte pokolenie”. Książka, do której najczęściej wracasz ? Jest siedem takich książ ek - „Harry Potter ” 1-6 oraz „Solaris

”. Na jakim filmie osta tnio płakałaś? Nie płaczę na filmach, ale „Odlot” prawie mnie zła mał. Jaką piosenkę słyszy sz teraz w swojej gł owie? Lumberjack song z Mon ty Pythona, cały dzień za mną chodzi... Film, który mogłab yś oglądać aż wypły ną ci oczy? Te już wspomniane, niem niej w wolnych chwilach znacznie częściej sięgam po gr y ni ż filmy, więc dodam serię „Mass Effect”, bo jeśli od czegoś miałyb y mi wypłynąć oczy, to wł aś nie od Mass Effektów.

Jaka f ik zapuś cyjna post ci ać pow inna Czy jak ć brodę? p czekają owiem, że ża dn mnie ja kieś pr a, bo nie lubi zykre k ę onsekw bród, to Wyma encje..? rzony proje Własny kt? webko m podwa liny i li iks pod któr eg cz go real izować ę, że prędzej o mam już czy póź . niej za cznę

32

BRODY Z KOSMOSU


BRODY Z KOSMOSU

33


tekst:

adam flamma

amiga :

Piękna trzydziestoletnia Mówi się, że trzydziestka to dobry wiek dla kobiety. Coś już w życiu przeżyła, nie jest naiwna, ale wciąż piękna i zachwycająca. Mam nieodparte wrażenie, że właśnie tak można określić Przyjaciółkę, którą zapewne zna każdy z Was. Mowa oczywiście o Amidze (hiszp. przyjaciółka), kobchodzącej w zeszłym roku trzydzieste urodziny. Dokładnie w lipcu 1985 roku na świat przyszła Amiga 1000 z procesorem MC68000 7,14 MHz, za który odpowiadała znana później z zupełnie innych rzeczy firma Motorola. Właśnie wtedy zaczął się wielki ferment w branży komputerów osobistych. Przede wszystkim dlatego, że choć w latach 80. XX wieku w USA pierwsze triumfy święciły firmy Microsoft czy Apple, nagle okazało się, że system operacyjny Amiga OS był jednym z najlepszych, najbardziej funkcjonalnych oraz przystosowanych do wielozadaniowej pracy. Z tego względu Amigi dość szybko zdobyły popularność, tworząc tym samym olbrzymie zagrożenie zwłaszcza dla Microsoftu. Początkowo nie było sposobu, aby poradzić sobie z przewagą Amigi. Szybko zmieniający się system, stale usprawniany i ewoluujący, przez długi czas pozostawiał konkurencję w tyle. Ta sielanka nie trwała zbyt długo. Wszystko za sprawą częstej zmiany właścicieli. Początkowo prawa do Amigi miał potentat w postaci firmy Commodore, jednak nieustanne utarczki z firmą Atari regularnie podkopywały funkcjonowanie giganta. I choć w roku 1987 za sprawą Amigi 500 udało się na chwilę wygryźć rywala z pierwszego miejsca na rynku komputerów osobistych, Commodore - w obliczu kryzysu i lawinowo rosnącej popularności IBM oraz Macintosha - musiał Amigę sprzedać. Wkrótce potem firma zbankrutowała, prawa nabył Escom, ale nie trwało to długo. Do akcji wkroczyła mała firma Gateway, a kolejne rozłamy i kłótnie spowodowały, że z czasem pojawiła się niezależna korporacja Amiga Inc. Być może to właśnie częste zmiany właścicieli i bierne podejście Commodore, które nie poradziło sobie z presją rynku ani atakami ze strony Atari, w efekcie zastopowały Amigę na dobre. Po latach coś nam jednak zostało. Przede wszystkim wspomnienia i gry, do których dzisiaj możemy ponownie sięgnąć dzięki emulatorom (obecni właściciele praw do Amigi bardzo o to dbają). W ten sposób możemy wrócić do chwil młodości, a dzieciaki urodzone w latach 80. ubiegłego wieku (ale nie tylko!) z wielkim sentymentem wspominają właśnie

34

BRODY Z KOSMOSU


Przyjaciółkę. Bo na Amidze się grało. Czasami samemu, ale częściej w grupie, z kolegami, kuzynami itd. Zwłaszcza w Polsce kolektywne granie było niezwykle popularne. W pierwszej połowie lat 90. komputery były u nas jeszcze bardzo drogie, dlatego jeśli ktoś miał takie cudo, często dzielił się nim z rówieśnikami. Tak rodziły się przyjaźnie i wspomnienia na całe życie. To właśnie za sprawą Amigi wielu z nas pierwszy raz zetknęło się z „The Secret of Monkey Island”. Wcielanie się w rezolutnego Guybrusha Threepwooda, wielka miłość do ślicznej pani gubernator Elaine Marley, próba zostania piratem, czy walka z demonicznym postrachem mórz, korsarzem LeChuckiem – to naprawdę pobudzało wyobraźnie. W dodatku nasz bohater musiał nauczyć się (z naszą pomocą) odpowiednią kląć, jak na wilka morskiego przystało oraz opanować umiejętność przyrządzania grogu (z rzekomo autentycznego przepisu). Podobne emocje po latach budzi „Cannon Fodder”, który przedstawia wojnę w niezwykle atrakcyjny i humorystyczny sposób. W praktyce zamiast przerażać, atakujące się nawzajem tabuny rozpikselowanych żołnierzy potrafią skutecznie rozbawić. A to wszystko w rytmie piosenki z jakże ironicznym tekstem: „War has never been so much fun / go to your brother / kill him with your gun / leave him lying in his uniform / dying in the sun”. Ale przede wszystkim “Cannon Fodder” okazał się kamieniem milowym jeśli chodzi o RTS-y i strzelanki. Podobnie po latach wspominać można kultowe Lemingi, którymi kierowanie należało do jednych z najciekawszych zadań na Amidze. Prawdziwe maratony, setki godzin, spędzało się też przy grze „The Settlers”. Nieważne czy w trybie misji dla jednego gracza, czy dwóch. W Settlersy się grało, rozwijało królestwo, budowało drogi i rąbało drewno, żeby surowców i jedzenia nigdy nie zabrakło. Takiego entuzjazmu nie wzbudziło później żadne „Age of Empires” czy inne produkcje o podobnym charakterze. Również dzięki naszej uroczej „trzydziestce” mogliśmy podróżować po alternatywnym świecie w „Another world”. Wtedy też zobaczyliśmy pierwsze w grach cutscenki. W roku 1991 to naprawdę robiło wrażenie, a podróż profesorem Lesterem Chaykinem, walka z dziwacznymi tubylcami, lwem i ośmiornicą, pobudzały rozemocjonowaną wyobraźnię. Dla wielu młodych ludzi właśnie tak wyglądała pierwsza przygoda z science fiction. W kategorii pierwszych doświadczeń można także zapisać ściganie się w „Lotus Esprit Turbo Challange”, gdzie przy akompaniamencie elektronicznej muzyki można było poczuć się jak prawdziwy kierowca rajdowy. No i rywalizować z kolegą, a w dodatku obserwować to wszystko z nowatorskiego jak na tamte czasy widok zza samochodu. Ściganie się

BRODY Z KOSMOSU

35


po mieście usianym remontowanymi ulicami do tej pory wydaje się irytujące. Natomiast rajdowe eskapady po leśnych drogach upstrzonych konarami drzew, które wybijały samochód do góry, wciąż radują graczy (choć już jedynie na emulatorach). Co ciekawe, wiele tytułów debiutujących właśnie na Amidze, podbiło później inne platformy. Jednym z koronnych przykładów są chociażby gry z serii „Worms”, ukazujące się do tej pory. Niestety, nie udało się tego zrobić z jedną z najsympatyczniejszych amigowych produkcji. Mowa o „Superfrog”, pięknej graficznie platformówce, w której wcielamy się w Księcia zaklętego w żabę i musimy odszukać naszą Księżniczkę, a także pokonać złą wiedźmę odpowiedzialną za całą sytuację. Ogromne etapy, rozbudowane lokacje i megamoce tytułowej super żabki pozwalają na wielogodzinną rozrywkę, która nie tylko wciąga, ale przede wszystkim przysparza ogromnej frajdy. W połączeniu z ciekawą ścieżką dźwiękową, „Superfrog” z czasem okazało się klasycznym i wręcz książkowym przykładem, jak platformówka powinna wyglądać i jak bardzo ma być grywalna. Z tego punktu widzenia Amiga po raz kolejny zmieniła oblicze historii gier. Nasza Przyjaciółka, choć z nieco opóźnionym zapłonem, podbiła także rodzimy rynek gier. Z różnych przyczyn stało się to jednak wtedy, kiedy świat o Amidze już powoli zapominał. Pierwsza połowa lat 90. to eskalacja popularności tej platformy nad Wisłą. Natychmiast docenił to również rynek prasowy, szybko w kioskach pojawiły się takie magazyny jak „Amigowiec”, „Kebab”, „Commodore & Amiga”, „Magazyn Amiga” czy „Amiga Computer Studio”. Gracze byli spragnieni nowości, informacji oraz gier. I tak w 1994 roku firma TSA wypuściła „Rooster” w którym wcielamy się w ostatnią nadzieję ludzkości, która musi uratować ziemskie bazy na Księżycu. Pistolet laserowy w dłoń i do ataku, chciałoby się rzec. Faktycznie tak było, chociaż gra kopiowała popularny „Alien Breed”, jednak mimo wszystko sama rozgrywka była bardzo przyjemna. TSA wypuściło dosyć szybko kontynuacje, jednak nie podbiły one rynku, który wtedy fascynował się „Doomem”. Po latach zachwyt powinno wzbudzać podejście studia ART4, gdzie bracia Marcin i Piotr Szumiela stworzyli kapitalną grę przygodową pt. „Mentor”, w której wcielamy się w Romka - jegomościa, którego celem jest zebranie kapeli rockowej. W tym celu wykonujemy wiele zadań, poznajemy liczne

36

postaci. A to wszystko okraszone dozą naprawdę ambitnego humoru. Do dziś produkcja urzeka. Podobnie jak „Legion” od Gobi Software - dla wielu graczy okazał się dużo bardziej wciągający niż pierwszy „Heroes of Might & Magic”, na którym ewidentnie był wzorowany. Dziś wśród polskich amigowców to jednak „Legion” obrósł legendą, stając się jedną z najwyżej ocenianych rodzimych produkcji na Amigę. Z wielkim sentymentem i przymrużeniem oka polscy gracze wspominają też „Miasto śmierci” od Encore Games. Gra może nie była żadną rewolucją, w sumie była średnio udaną strzelanką, jednak miejsce akcji – futurystyczna Legnica Anno Domini 2035 i rezydujący tam Profesor, który chce przejąć kontrolę nad światem i swoimi cyborgami terroryzować jego mieszkańców. Nic dodać, nic ująć - trzeba zagrać. Oczywiście rodzimy i stawiający dzięki możliwościom Amigi coraz odważniejsze kroki game dev dosyć szybko przeskoczył na nowe platformy. Amigowcy, tak jak i na całym świecie, nie byli w stanie wytrzymać presji pecetów i konsol. Jednak, co należy podkreślić, wielu znanych dziś developerów (również w Polsce) swoje pierwsze kroki stawiało właśnie u boku pięknej, trzydziestoletniej Przyjaciółki. A fakt, że w te liczne produkcje wciąż można grać i wiele osób na całym świecie robi to z upodobaniem, stanowi najlepszy dowód na to, że nasza amigowa „trzydziestka” wciąż ma się całkiem nieźle.

BRODY Z KOSMOSU


"to jeden z najlepszych komiksów, jakie ukazały się pod szyldem tej grupy.” - jerzy łanuszewski, gildia.pl

"łanuszewski dobrze mówi”

- autorzy, bazgrolle.com

Zamów już dziś na:

www.

.com


RECENZJE

KOMIKSY przeczytali:

Valerian #2

Parker #3: Zdobycz

wyd. Taurus Media

wyd. Taurus Media

Cooke to jeden z tych autorów, których można brać w ciemno, jeśli odpowiadają nam ich wcześniejsze prace. W „Zdobyczy” Kanadyjczyk przedstawia czytelnikowi bardzo przyjemną fabułę wzorowaną na schemacie heist movie, gdzie grupa wyspecjalizowanych zbirów planuje niezwykle skomplikowany skok. Porównanie do filmów nie jest przypadkowe, ponieważ Cooke lwią część narracji osadza tutaj na dynamicznym opowiadaniu obrazem z wykorzystaniem trików znanych z kina – poszczególne sekwencje bardziej przypominają storyboard niż typową opowieść komiksową. Tym razem Parker stanowi też integralną część grupy, jego historia płynnie miesza się z żywotami innych osób, co stanowi miłą odmianę od mocno zafiksowanych na głównym bohaterze wcześniejszych tomów. Całość upiększa osadzenie akcji na ślicznych piaszczystych terenach Dakoty Północnej (kolorem tego tomu jest żółty). Kolejna fantastyczna odsłona przygód jednego z najbardziej znanych literackich antybohaterów, naprawdę warta uwagi. Ocena:

••••••

R. SIENICKI, R. PISULA, J. JELINSKI, M. WOLSKI R. TROJANOWSKI, M. WAINCETEL, M. ŁUCZAK

RP

Kolejny tom kultowej i kosmicznie pomysłowej francuskiej serii, na którą składają się trzy oryginalne albumy. Cykl szybko ewoluuje i coraz śmielej łączy farsową komedię z poważniejszymi uniwersalnymi tematami. Cały czas jednak pozostaje niesamowicie uroczą opowieścią o dwójce bohaterów z różnych światów, która uzupełnia się bardzo dobrze, przez co ciężko oderwać się od ich przygód. Śliczne wydanie, zgrabne i zabawne fabuły, piękna Laurelina oraz zatrzęsienie dodatków. Nic dziwnego że George Lucas pożyczył sporo rzeczy z „Valeriana” do „Gwiezdnych wojen”, a Luc Besson właśnie przygotowuje wysokobudżetową adaptację filmową cyklu. Jeśli lubicie klasyczne science fiction, złożone światotwórstwo i dobry humor, to naprawdę ciężko przejść obok „Valeriana” obojętnie – musicie tylko pochłonąć go z całym dobrodziejstwem lekko archaicznego inwentarza, pamiętając, że narracja miała prawo się zestarzeć, ale pomysły stojące za projektem nadal lśnią. Ocena:

••••••

RP

Kroniki dyplomatyczne wyd. Timof Comics

Odsłonić kurtynę polityki! A przy okazji pokazać dwulicowość oficjeli, używając przeróżnych sztuczek i tworząc intrygi na mapie świata. Literatura graficzna spełnia także i taką funkcję. Historia w „Kronikach dyplomatycznych” naznaczona jest autorskim sznytem i wątkami autobiograficznymi, jako że scenarzysta, Anton Baudry (używający pseudonimu Abel Lanzac), korzysta ze wspomnień byłego radcy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych i Rozwoju Międzynarodowego Francji. Podobne stanowisko zajmuje główny bohater tej opowieści – Arthur Vlaminck, młokos, który poznaje polityczną rzeczywistość po drugiej stronie lustra. Lektura jest satysfakcjonująca przez humorystyczne zabarwione scenki, ale także gorzką satyrę. Fascynujący teatr działań zyskuje jednak na wartości przez zróżnicowane postaci – ich światopogląd, emocje, usposobienie. Barwne relacje zdecydowanie ogniskują czytelniczą uwagę. Komiksowe wyobrażenie traktujące o zakulisowej władzy zyskało nietypową, ale interesującą kreskę. Proste rysunki Christophe’a Blaina, ujęte w cartoonowej stylistyce, doskonale wpisują się w karykaturalny charakter całego widowiska. Celne spostrzeżenia i wyrazista forma graficzna. Europejscy twórcy wciąż potrafią zachwycać. Ocena:

38

••••••

MW

BRODY Z KOSMOSU


Lobo: Portret Bękarta

Daredevil: Żółty

wyd. Egmont Polska

wyd. Mucha Comics

Daredevil w końcu przypuszcza atak na polski rynek komiksowy, a „Żółty” to jego awangarda. Kolorwa seria Loeba i Sale’a skupia się na wewnętrznym życiu emocjonalnym kolejnych superherosów Marvela i fajnie, że po „Niebieskim” Spider-Manie otrzymaliśmy kolejną część cyklu. Rogaty Śmiałek, biegnąc po dachach kamienic z Hell’s Kitchen, rozpamiętuje przeszłość i jedną ze swoich miłości. W retrospekcjach poznajemy początki kancelarii prawniczej, którą jako Matt Murdock założył z Foggym Nelsonem, pierwsze poważne starcia z zamaskowanymi łotrami i romans z własną sekretarką. Jednocześnie Daredevil wspomina wciąż swojego ojca, którego zasady i rady ukształtowały go jako superherosa. Choć brzmi to wszystko ckliwie - udało się uniknąć banału, a wycieczka do środka głowy Daredevila zaciekawia i budzi apetyt na więcej. Tomik poświęcony rogatemu śmiałkowi to historia dla czytelników na każdym stopniu zaawansowania. Osoby które czytały tylko „Człowieka bez strachu” z TM-Semic, gdzie w finale Daredevil zakłada swój charakterystyczny kostium, otrzymają pewną konsekwencję tych wydarzeń, mówiącą co dalej. Fani serialu Netflixa chcący odwołać się do źródła, też poczują tu znajomy klimat - wizualną narrację poświęconą początkom Matta jako prawnika i superbohatera. Podobnie jak w serialu historia jest tu też na uboczu najważniejszych wydarzeń z uniwersum - gdy Avengersi czy Fantastyczna Czwórka bronią świata przed kosmiczną zagładą, Daredevil walczy o bezpieczeństwo zwykłych ludzi. Osoby, które znają dobrze mitologię Śmiałka, też nie będą się czuły potraktowane jak nowicjusze - komiks streszcza dawne dzieje, a jednoczesnie urzeka oprawą graficzną - groteskowej kresce Sale’a ton nadaje tusz, podkreślający ponury klimat całości i w miejskich pejzażach przywodzący skojarzenia z Gotham City. Atmosferę dopełniają znakomite cieniowanie i kolory. „Żółty” to świetny album dla każdego, a przy okazji doskonały wstęp do kolejnych przygód tego bohatera, które ukażą się już niedługo.

Ocena:

••••••

BRODY Z KOSMOSU

RT

Kto w tych czasach nie zna Ważniaka ręka do góry. To jest pierwszy błąd. Prawdziwy fan Ważniaka nigdy nie podniósł by ręki, bo wie, co się może z nią stać. Drugi błąd: Nie znać Lobo? Proszę was. Nie przyznawajcie się do tego, tylko raz dwa wrzucajcie tę pozycję do koszyka i udawajcie, że wszystko gra. Lobo to kosmiczny łowca głów, sadystyczny morderca i brutalny psychol. Taka podkręcona wersja Simona Bisleya. Lata temu święcił triumfy w zbiorówkach od legendarnego TM-Semica, a teraz dzięki uprzejmości (i dobremu gustowi) ludzi z Egmontu trafia ponownie do naszych rąk w formie elegancko wydanego albumu w twardej oprawie, zbierającego trzy pierwsze historie z Ostatnim Czarnianem. Zdecydowanie warto mieć go w swojej kolekcji, kurde bele! Ocena:

••••••

RS

All New X-Men #1-2 wyd. Egmont Polska

Serie z X-Men zawsze były problematyczne. Nawiązywano w nich do prześladowanych mniejszości, wplatano trochę głębokich przemyśleń, oraz całą masę kolorowych trykotów, podróży kosmicznych i zagmatwanej przeszłości. Jean Grey żyje, nie żyje, znowu żyje, jest Feniksem, jest klonem, potem znowu nie żyje. Przy okazji ostatniego rebootu Uniwersum Marvela za sterami serii zasiadł Brian M. Bendis, autor rewelacyjnego „Daredevila” i „Alias”, który tchnął w mutantów nowe życie. Oczywiście przy okazji zamotał ich historię jeszcze bardziej, gdyż punktem startowym nowej serii uczynił przeniesienie oryginalnych X-Men: Cyclopsa, Bestii, Angela, Icemana i wciąż żywej Jean Grey, do czasów współczesnych, gdzie wszystko zdążył już trafić szlag. Dobry moment wejściowy dla osób lubiących filmowych XMen i jedna z ciekawszych serii pod szyldem Marvel NOW! Ocena:

••••••

RS

39


Batman. Mroczny Rycerz #2: Spirala przemocy wyd. Egmont Polska

Źle się dzieje w mrocznorycerzowie, oj źle się dzieje! Pierwszy tom „Mrocznego Rycerza” nie zachwycał poziomem, a jego kontynuacja niestety postanowiła podążyć śladem starszego „brata”. „Batman. Mroczny Rycerz” #2: „Spirala przemocy” koncentruje się na pojedynku Batmana ze Strachem na Wróble, tym samym czyniąc ze strachu temat przewodni tomu. Czy Batman będzie w stanie pokonać drzemiące w nim demony, czy też polegnie przygnieciony przez własną psychikę? I – co ważniejsze – czy obaj bohaterowie naprawdę tak bardzo się od siebie różnią, a może łączy ich więcej, niż mogłoby się wydawać? Na te pytania uzyskujemy odpowiedzi w „Spirali przemocy” (nie, żebyśmy nie znali ich wcześniej). Niestety, problem z mrokiem jest taki: im ciemniej, tym mniej widać i łatwiej zasnąć. Tak też jest z tym tomem. „Mroczna” fabuła nie równa się interesującej. Z komiksu dowiadujemy się, że wszyscy cierpimy, cierpimy cierpiętniczym cierpieniem i zmagamy się ze strasznym strachem. Uuuuuu…. Ciekawe jak sok z kabaczka. Zamiast fascynować, „psychologizowanie” mierzi i wywołuje jedynie przewracanie oczami, gdy na kolejnych stronach dostajemy przyrównanie losów Bruce’a Wayne’a do dzieciństwa Scarecrowa. Oj, obaj mierzyli się ze strachem i każdy chciał go pokonać. Może więc tak bardzo się od siebie nie różnią? Odkrywcze! Cholernie odkrywcze! Dalsze psychologizowanie typu: złe dzieciństwo popchnęło mnie do bycia psychopatą, powtarzane przy tysiącach superzłoczyńców, nie ma w tej historii żadnego ciekawego odcienia, więc doprowadza do kolejnego przewracania oczami, co z kolei prowadzi do zawrotów głowy, a w konsekwencji omdlenia. I to najlepsza część lektury tego tomu, gdyż przynosi niespodziankę i gwałtowny kontakt głowy z podłogą. Lepsze to niż zasypianie co kilka stron… Po tym, co powyżej przeczytaliście, z pewnością uważacie, że „Spirala przemocy” to tom najzwyczajniej w świecie zły. Otóż nie. Jest on poprawny. Fabuła nie zapadnie na dłużej w pamięci, ale jednocześnie nie wkurzy głupotą. Dialogi, choć nazbyt dramatyczne, nie męczą, nie przytłaczają akcji i wypadają dosyć naturalnie. Z pewnością pozytywnie odebrana zostanie natomiast strona graficzna – realistyczne (i momentami przerażające) rysunki Davida Fincha są najmocniejszą stroną tomu. Właściwie to komiks lepiej się ogląda, niż czyta (co jest zarówno komplementem dla artysty, jak i krytyką scenarzysty). Jeżeli miałbym kiedyś do tego tomu wracać, to właśnie dla niektórych kadrów. Czy warto zatem sięgnąć po „Spiralę przemocy”? Pomimo wszystkich minusów i wylewającego się z okładki mroku wciąż uważam, że tak. Szczególnie, gdy ktoś wam ten komiks pożyczy lub znajdziecie go na jakiejś wyprzedaży. Jeśli jednak go sobie odpuścicie – niczego nie stracicie. Przegapicie jedynie kolejną ciemną plamę na wielkim, mrocznym niebie, niespecjalnie odróżniającą się od reszty obrazu. Ocena:

40

••••••

JJ

BRODY Z KOSMOSU


Wolverine i X-Men #1: Cyrk przybył do miasta

Luthor

wyd. Egmont Polska

wyd. Egmont Polska

Jason Aaron potrafi bawić się światem Marvela, a seria z Wolverinem zarządzającym szkołą dla młodych mutantów jest kwintesencją jego rubasznego szaleństwa. To absolutny komiks rozrywkowy, który trzeba czytać z wielkim przymrużeniem oka, nawet w kategorii periodyków o kolorowych trykociarzach. Niestety Egmont strzelił sobie w kolano wydając cykl od tomu piątego, żeby tylko wbić się w start inicjatywy Now!, przez co zostajemy wrzuceni do serii w trakcie trwających już od dawna wydarzeń, gdzie spora ilość wątków jest konsekwentnie rozwijana. Wyskakuje multum postaci wprowadzonych w poprzednich numerach i ciężko się połapać w tym bałaganie – czemu nie pomaga fakt, że od tego albumu zaczyna się wyraźny spadek jakości tytułu, a sama historia jest chyba najsłabsza w całym runie Aarona. Nadal jednak dostajemy całkiem przyzwoite czytadło. Ocena:

••••••

RP

Największy wróg Supermana słynie z tego, że potrafi idealnie dostosowywać się do kolejnych epok komiksowych – był już szalonym naukowcem, zakutym w zbroję przywódcą legionu super-złoczyńców, bezwzględnym biznesmenem, brodatym klonem-filantropem, a nawet prezydentem Stanów Zjednoczonych. Azzarello ma na niego dosyć świeży pomysł i ustawia go na pozycji ostatniego obrońcy ludzkości, naprzeciw niezniszczalnego kosmicznego zagrożenia w postaci Supermana – a przynajmniej tak uważa sam Lex, wyznający zasadę „cel uświęca środki”, niemogący znieść tego, że jakaś istota mogła w takim stopniu przekroczyć wszelkie granice wyznaczone przez ludzką ewolucję. Nie jest to może najlepszy komiks z Luthorem, ale zdecydowanie dokłada do jego mitologii znaczący element, a sam Azzarello zalicza kolejną niezłą wiwisekcję umysłu złoczyńcy. Momentami całość jest trochę przesadzona, ale szczegółowe rysunki Bremejo pozwalają przymknąć oko na drobne fabularne mankamenty. Solidna lektura. Ocena:

••••••

RP

Saga #3

wyd. Mucha Comics

Seria Vaughana i Staples trzyma równy poziom, co jest tyleż zaletą, co wadą. Kosmiczni Romeo i Julia, których wolę przetrwania napędza wspólne dziecko, nieśpiesznie przemierzają przestrzeń, zastanawiając się, co dalej ze sobą począć we wszechświecie ogarniętym międzyplanetarną wojną. Jednocześnie ich tropem podąża najemnik i robot-arystokrata, a za sprawą zaczynają węszyć reporterzy. Kilka równoległych wątków w innym przypadku prawdopodobnie zwiększyłoby dramatyzm, ale nie tutaj. Fabuła toczy się powolnym rytmem, a nad zwrotami akcji wyraźnie dominują dialogi, dobrze napisane, ale niewiele wnoszące do historii. W dodatku narracja, zanim zdecyduje się na krok do przodu, najpierw cofa nas dwa kroki w tył. Problem z „Sagą” polega dla mnie na tym, że po pierwszym tomie, szybko wprowadzającym nas w realia i dramat głównych bohaterów, historia niby pędzi przed siebie, ale bez wyraźnego celu, gdzieś też uleciało napięcie towarzyszące zagrożeniu. Jednocześnie serię Vaughana czyta się nadzwyczaj dobrze, tak samo jak przyjemnie patrzy mi się na pozbawiony outline’ów drugi plan rysunków Fiony Staples. Scenarzysta jest dobrym narratorem, potrafiącym tchnąć ducha w swoich bohaterów, jego opowieść wydaje się jednak jak na razie dość rozwleczona - na upartego trzeci tom „Sagi” da się streścić w dwóch zdaniach. Liczę na to, że międzyplanetarne przygody jego bohaterów nabiorą w końcu kosmicznego rozmachu. Ocena:

BRODY Z KOSMOSU

••••••

RT

41


Shazam

wyd. Egmont Polska Niespodziewanie bohater będący częścią mocno średnich przygód Ligii Sprawiedliwości z Nowego 52 otrzymał bardzo solidną genezę, która uzmysławia, że lwia część zrestartowanych tytułów inicjatywy straciła szansę na wprowadzenie naprawdę ciekawych zmian do skostniałej mitologii DC. Geoff Johns przypomina sobie jednak o roztrwanianym w ostatnich latach talencie i mocno miesza w życiu jednego z najstarszych komiksowych trykociarzy. W oryginale poczciwy i dobroduszny Billy Batson – chłopiec zmieniający się w potężnego herosa, spełniający tym samym marzenie każdego małoletniego czytelnika kolorowych zeszytów – tutaj zostaje przedstawiony jako kawał doświadczonego przez życie gnojka, przerzucanego od jednej rodziny zastępczej do drugiej, którego przemiana związana z poznaniem magicznej strony DC i nadejściem pradawnego zła została naprawdę błyskotliwie rozpisana. Batson po otrzymaniu mocy nadal zachowuje się jak buńczuczy smark i stawienie czoła nagłemu zagrożeniu naturalnie doprowadza do jego wewnętrznej przemiany. Na szczęście jednak Billy i jego nowi przyjaciele cały czas pozostają dzieciakami, przez co zaskakująco ponure uwarunkowania świata zostają rozświetlone przez stojącą za nimi nadzieję na lepsze jutro. Bardzo przyjemna lektura skąpana w klimacie Kina Nowej Przygody i jeden z najlepszych Egmontowych trykotów od dawna. Ocena:

••••••

RP

Trójca - Superman, Batman, Wonder Woman wyd. Egmont Polska

Matt Wagner, podobnie jak pojawiający się coraz częściej na naszym rynku Darwyn Cooke, jest fanatykiem klasycznej pulpy i potrafi robić z nią naprawdę fantastyczne rzeczy („Mage”, „Sandman Mystery Theatre”, „Grendel”). W „Trójcy” prezentuje kolejną wariację na temat pierwszego spotkania Batmana, Supermana i Wonder Woman, którzy musza stawić czoła połączonym siłom Ra’s al Ghula, Bizarro oraz Artemis. Klasyczna opowieść – przypominająca bardziej odcinek serialu animowanego ze stajni Bruce’a Timma niż typowy mainstreamowy trykot – pełna uroku, szybkiego tempa i wszechobecnego klimatu wielkiej mitologii DC, do czego przyczyniają się kreskówkowe rysunki Wagnera z wyrazistymi przerysowaniami (barczysty Superman z kwadratową szczęką, wiecznie zasępiony Batman). Uroczy list miłosny do najbardziej rozpoznawalnych klasycznych bohaterów, idealna lektura przed seansem nadchodzącego „Batman v Superman: Świt sprawiedliwości” i niezłe uzupełnienie fantastycznej „Nowej granicy” Cooke’a. Nie jest to wybitne dzieło, ale zapewnia naprawdę niezłą rozrywkę. Ocena:

••••••

RP

Legendy Mrocznego Rycerza - Tim Sale

wyd. Mucha Comics

Mucha Comics z klasą żegna się z DC i Batmanem. Mocnym punktem na liście premier duńskiego wydawcy były w ostatnich latach pozycje rysowane przez Tima Sale’a, tym mocniej wybrzmiewa to pożegnanie właśnie w połączeniu z jego nazwiskiem. Legendy, w orginale wydawane jako ‚Tales of the Batman’, to cykl autorskich antologii, skupionych na dokonaniach pojedynczego artysty. Na ponad 200 stronach zaprezentowano tu uzupełnienie takich jego dokonań jak choćby „Długie Halloween”. To wgląd w artystyczną ewolucję Sale’a, trzeba jednak pamiętać, że kluczem doboru było tu nazwisko rysownika, a same scenariusze do najmocniejszych nie należą. Legendy rysowane przez Sale’a to dwie dłuższe historie i kilka szortów, spośród których wszystkie zostały poprzedzone autorską, zwykle dość skromną przedmową, a całości dopełnia zbiór okładek. Prezentowana polskiemu czytelnikowi pozycja to dzieło dla specyficznego odbiorcy - kolekcjonerów, hardkorowych fanów Batmana i miłośników dokonań Sale’a, którym brakowało polskiej wersji tego albumu. Sięganie po ten komiks w innym przypadku niekoniecznie musi mieć sens, zarówno z powodu fabuł, jak i nie do końca jeszcze wykształconego stylu rysownika. Warto jednak dać szansę, choćby dla króciutkiej opowieści z Catwoman, a także by dać Egmontowi sygnał, że może warto przybliżyć albumy z tej linii wydawniczej poświęcone także innym autorom. Ocena:

42

••••••

RT

BRODY Z KOSMOSU


New Avengers: Wszystko umiera wyd. Egmont Polska

Teorie spiskowe. Superbohaterskie perypetie. Science fiction bazujące na koncepcjach rodem z fizyki kwantowej, teorii strun i paru innych pomysłach, które zdołały jakimś cudem (i w uproszczonej formie) przebić się do popkultury. A do tego epickie, filozoficzne i nawet nieco metafizyczne dylematy. Zręczna narracja. Kapitalne rysunki (zwłaszcza te Steve’a Eptinga). To wszystko i jeszcze trochę w „New Avengers: Wszystko umiera” wydanym przez Egmont. Flagowy okręt Jonathana Hickmana właśnie wyruszył. Chciałbym się do czegoś przyczepić. Naprawdę. Dwoję się i troję, żeby uratować mój recenzencki honor... ale nie mogę. Bo w tym komiksie wszystko jest jak w szwajcarskim zegarku. I postacie, których losami się przejmujemy i którym kibicujemy, choć tak naprawdę żadna z nich nie jest kryształowa. I kosmiczne zagrożenie o niewyobrażalnej skali – tak, wiem, że Marvel już przyzwyczaił czytelników do tego typu emfaz, ale tym razem mamy do czynienia z na tyle drobiazgową i misternie zaplanowaną intrygą, że nie można tego nie docenić. Dość powiedzieć, iż w pewnym momencie komiks zamienia się w (fascynujący!) wykład o naturze multiwersum, rozpoczynający się od brzemiennych w skutki słów „wszystko umiera”. No i nie sposób nie zgodzić się, że faktycznie wszystko umiera. Wszechświaty umierają jednak przedwcześnie i nasi bohaterowie muszą coś z tym zrobić. Mr Fantastic, Iron Man, Kapitan Ameryka, Beast, Black Panther, Dr Strange, Namor. A każdy z nich ma swoje za uszami (może poza Kapitanem, ale ten wątek jest w komiksie szczególnie istotny i – co ważne – ciekawie koresponduje ze „Światem Avengers”). Każdy z nich zdaje sobie sprawę, iż w walce o ocalenie świata jest tak naprawdę osamotniony. I że nie ma tu dobrych czy moralnie chwalebnych decyzji. Albo brudzisz sobie ręce i żyjesz, albo umierasz. I ten problem kładzie się ogromnym cieniem na wszystkich członkach tego stowarzyszenia, Nowych Mścicielach, którzy tak naprawdę powinni być nazwani Tajnymi Mścicielami albo po prostu Illuminati. Ale tę nieścisłość jestem skłonny Marvelowi wybaczyć, bo to co się dzieje na kartach tego komiksu, w pełni wynagradza nieco niezrozumiały tytuł serii. Jeśli już mam się czepiać, to mogę – na siłę – znaleźć dwie kwestie. Po pierwsze, komiks jest w gruncie rzeczy mało superbohaterski i ta konwencja, mimo że da się dostrzec jej ramę, schodzi na dalszy plan, ustępując innym rozwiązaniom narracyjnym i fabularnym. Te zresztą z nawiązką nam wynagradzają „nietrykotowany” charakter tomu. Po drugie, jesteśmy trochę wrzuceni w środek uniwersum i jeśli nie znamy wcześniejszych wydarzeń z historii Marvela, to możemy czuć się lekko zdezorientowani chociażby animozjami między Black Pantherem i Namorem lub śmiercią mentora X-Men, Charlesa Xaviera. Tego się chyba jednak uniknąć nie dało, a co bardziej dociekliwi czytelnicy mają przecież internet. Nie będę więc udawał, że komiks nie jest zachwycający. Bo jest. Cieszę się, iż ukazał się na polskim rynku, tym bardziej, że żmudne i w gruncie rzeczy złożone teorie multiwersum Hickmana lepiej przyswajać w rodzimym języku. Dlatego kto żyw, niech pędzi po komiks, jeśli go jeszcze nie czytał. Ocena:

••••••

WOLSKI

Batman: Narodziny demona wyd. Egmont Polska

Zebrana w jednym tomie klasyczna „Trylogia Demona” z przełomu lat 80. i 90. w ślicznym wydaniu z linii DC Deluxe. Narrację nadgryzł tutaj trochę ząb czasu, proces nieunikniony, ale to nadal świetna, solidnie napisana i niezwykle burzliwa opowieść o miłosnym życiu Batmana oraz jego koneksjach z familią al Ghul. R’as jest tutaj niebywale niebezpieczny, ale jednocześnie wzburza szacunek, co w połączeniu z fantastycznymi rysunkami Norma Breyfogle’a (i trochę mniej udanymi pracami jego zbiorczych kompanów) daje finalnie album, który powinien stać na półce każdego fana Mrocznego Rycerza. Warto dać szansę „Narodzinom demona”, bo to naprawdę monumentalna opowieść o walce dwóch wielkich umysłów – chociaż trzeba przymknąć oko na pewne uproszczenia i niedostatki. Ocena:

BRODY Z KOSMOSU

••••••

RP

43


Star Wars Legendy: Cienie Imperium

Lazarus #2: Awans wyd. Taurus Media

wyd. Egmont Polska

Cieszyłem się, że Egmont w nowej serii wydawniczej „Star Wars Legendy” (czyli historie ze starego kanonu) opublikuje ponownie „Cienie Imperium”. A teraz, gdy komiks jest już u mnie, mam z nim mały problem. Fabularnie jest dobrze. Wagner sprawnie rozwija wątki rozpoczęte w „Imperium kontratakuje” - Boba Fett próbuje dostarczyć do Jabby zamrożonego w karbonicie Hana Solo, a na Luke poluje Vader, który musi konkurować z szarą eminencją świata podziemnego o względy Imperatora. Całość dosyć dobrze wypełnia lukę pomiędzy V i VI epizodem. Jednak ten efekt psują trochę drewniane dialogi i rysunki, na których postacie są często niepodobne do siebie, przez co całość wypada trochę retro i niekoniecznie w pozytywnym sensie tego słowa. Nie mniej jednak to historia, którą warto znać i mieć w swojej kolekcji. Ocena:

••••••

Gdy „Lazarus” pojawił się na polskim rynku, musiał sprostać dużym oczekiwaniom czytelników komiksów, którzy uniesieni masą pozytywnych opinii, byli nastawieni na komiks conajmniej bardzo dobry. I taki właśnie dostali. A teraz, po pierwszym, spokojnym i całkiem dobrym tomie, w którym Rucka porozstawiał główne pionki na szachownicy, nadszedł czas na odważniejsze ruchy. Scenarzysta w „Lazarusie” robi to, co mu wychodzi najlepiej, czyli pisanie fabuły, gdzie główną bohaterkę jest kobieta. Eve w jego wizji to silna i lojalna (ale jednocześnie mocno ukierunkowana) osoba u której pojawiają się pierwsze wątpliwości co do czynów, do jakich jest zmuszana. Rucka świetnie czuje tą postać i doskonale wie w jakim kierunku ją poprowadzi. Całość idealnie dopełnia kreska Larka i kolory Arcasa, które dobrze podkreślają szarość i szorstkość świata. Ocena:

••••••

Black Science #2: Teraz, nigdzie wyd. Taurus Media

Kolejna seria z wydawnictwa Image, wydawana u nas przez Taurus Media, ma zupełnie inną dynamikę niż „Lazarus”. Akcja w „Black Science” pędzi błyskawicznie, nie dając czytelnikowi ani postaciom odpocząć choćby na minutę. Nawet gdy fabuła zwalnia i zapowiada się na chwilę oddechu, całość znów zaczyna gnać na złamanie karku. Gdyby nie talent Matteo Scalery, historia nie oddziaływała by na czytelnika tak intensywnie, jak to robi obecnie. Brudna, ostra, dynamiczna kreska wraz z niesamowitą wyobraźnią autora daje niesamowity efekt. To wręcz gotowy materiał na wysokobudżetowe kino science fiction pokroju „Avatara”, tyle że ze znacznie lepszą fabułą. Już po pierwszym tomie było widać, że Remender ze szczegółami zaplanował historię. Nie rozwleka jej na wiele zeszytów, tylko z żelazną konsekwencją pakuje grupę podróżników między wymiarami w coraz to większe kłopoty i tak samo sprawnie rozwija rozpoczęte wątki. Dla mnie to musiszmieć.

„Czystka” to wydanie zbiorcze czterech one shotów opowiadających o Darthcie Vaderze ścigającym żyjących jeszcze Jedi, którym udało się umknąć przed Rozkazem 66. Historie te pojawiły się wcześniej w kilku zeszytach poprzedniego wcielenia „Star Wars Komiks”. Mamy tu zarówno bardzo słabą część, jaką jest „Czystka - Ukryte ostrze”, w której Vader ma zająć się robotnikami zakłócającymi pracę bazy na planecie, jak też ciekawa i świeża „Czystkę Pięść tyrana”, gdzie Mroczny lord musi stłumić powstanie wspierane przez Jedi. Punktem wspólnym każdej z części jest słabość Vadera do Jedi, którzy przeżyli tytułową czystkę z III epizodu. Póki co jedna ze słabszych pozycji z serii „Star Wars Legendy”. Komiks głównie dla fanów.

Ocena:

Ocena:

44

••••••

Star Wars Legendy: Czystka wyd. Egmont Polska

••••••

BRODY Z KOSMOSU


KOMIKS DANIELA GIZICKIEGO I KRZYSZTOFA MAŁECKIEGO. Szukaj w dobrych księgarniach i sklepach specjalistycznych. TOM TRZECI WKRÓTCE

www.timof.pl BRODY Z KOSMOSU

45


46

BRODY Z KOSMOSU


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.