BRODY Z KOSMOSU
1
• X-Men: Przeszłość, która nadeszła na Blu-Ray i DVD.
RZECZY W ŚRODKU
4 6 8 10 13 17 2
ZŁOTE KURCZAKI vol. 2
Imprezy komiksowe wyrastają jak grzyby po deszczu. Ale tylko jedna z nich nastawiona jest na scenę niezależną.
ZA GARŚĆ PYTAŃ WIĘCEJ
*Fil i XNDR przygotowali dla nas garść odpowiedzi.
EDYCJA KOLEKCJONERSKA Z OKAZJI 50-LECIA SERIALU
Wszystko, co podchodziło pod celebrowanie 50 lat od premiery pierwszego odcinka „Doctora Who”, zostało wrzucone na cztery kolekcjonerskie płyty. Kupiliśmy je.
ZA GARŚĆ PYTAŃ
WSTYDLIWA PRZYJEMNOŚĆ
Tomek Pstrągowski wspomina lepsze czasy Pink Floyd. Obecne też.
NAJLEPSZE KAWAŁKI ZIELONEJ STRZAŁY
Radek Pisula to jedyna osoba we wszechświecie, która zna wiecej niż dwa komiksy z Green Arrowem i wybrał dla was 10 najlepszych.
PRZEGLĄD BLOCKBUSTERÓW
Wielkie wybuchy, minimum fabuły, śliczni aktorzy i monstrualne kwoty na kontach producentów. A jak to się przekłada na jakość?
UMARŁ DOKTOR, NIECH ŻYJE DOKTOR!
Peter Capaldi przejmuje kluczyki do TARDIS i wyrusza w podróż po swojej pierwszej serii w roli Władcy Czasu. Jak mu poszło?
Odpowiedzi udziela Nick Abadzis, twórca komiksowy odpowiedzialny za przygody 10 Doktora w wydawnictwie Titan.
AGENCI T.A.R.C.Z.Y.
Po rekordowym otwarciu pierwszego sezonu serial tracił oglądalność tak gwałtownie, że sceptycy zapowiadali jego rychły koniec. Co poszło źle? Gdzie twórcy popełnili błąd? I co sprawiło, że dzisiaj – po 32 odcinkach – nikt nie wątpi w wysoką jakość tego serialu?
NAJLEPSZE ŚWIĄTECZNE OPOWIEŚCI
Spędzasz święta przed telewizorem? Krótki przewodnik po tytułach na jakie warto zerknąć, gdy już zrobi się niezręcznie przy stole.
SERENITY: LEAVES ON THE WIND Kultowy serial „Firefly” powraca w formie komiksowej i po raz pierwszy od filmu kinowego kontynuuje kanoniczną historię.
18 19
20 23 26
BRODY Z KOSMOSU
WSTĘPNIAK Z BRODĄ Drogi czytelniku! To co w tej chwili czytasz jest prezentem świątecznym. Dla was też, ale magazynowa wersja „Bród z kosmosu” to prezent szczególnie od nad dla nas, ponieważ byliśmy tak niesamowicie grzeczni w prowadzeniu bloga przez ostatni rok. W życiu każego pracoholika przychodzi moment, że ma chwilę wolnego i spontanicznie rzucony pomysł „a gdybyśmy zrobili magazyn?” nie jest taki nieosiągalny. Dlatego w krótkim czasie skrzyknęliśmy paru znajomych, przedstawiliśmy im piękną wizję i ustaliliśmy sobie deadline. A teraz czytasz ten wstępniak, co znaczy, że wystarczająco dużo osób tego finalnego terminu nie zawaliło i mieliśmy co wrzucać na kolejne strony. „Czyli od teraz zamiast bloga będziecie robić magazyn?”, mógłby ktoś zapytać. „Nie wiemy” - taka mogła by być na to pytanie odpowiedź. Zobaczymy.
Redakcja
27 28
Kuba Koisz o najlepszym świątecznym filmie. Wiesz jakim. Już ty dobrze wiesz jakim.
BARRY ALLEN. THE FLASHTESTMAN ALIVE
Obawy przed premierą nowego serialu o przygodach Barry’ego Allena były w pełni uzasadnione. Na szczęście wszystkie lęki fanów zostały stłumione wraz z dniem premiery pierwszego odcinka serialu i „The Flash” porwał serca widzów… w mgnieniu oka.
31
HOBBIT, KTÓREGO NIE BYŁO
32
BOHATEROWIE I DZIENNIKARZE
36
MROŹNA WIADOMOŚĆ: ZAGADKOWE „GOTHAM” NIE KWITNIE
IRLANDZKI NARWANIEC
„Gotham” mogło być dobrym serialem. Ale nie jest. Dlaczego? Czy twórców przygniotła przebogata mitologia Batmana? A może do komputera scenarzysty dobrała się banda małp?
SYNOWIE KONKURSU
Mamy trzy sztuki komiksowych „Synów Anarchii”. Chcecie?
42 44
Bartosz Czartoryski o różnych adaptachach prozy J.R.R. Tolkiena, które jednak nie trafiły na wielki ekran.
Tomek Pstrągowski o książce twórcy „The Wire”. A jak wiecie od swoich znajomych: Musicie obejrzeć „The Wire”.
ŚLEDZIU NA SPOWIEDZI
Produkt, Osiedle Swoboda, Fido i Mel, Na szybko spisane, Czerwony pingwin musi umrzeć. Śledziu dał nam już bardzo dużo dobrych komiksów. I nie powiedział jeszcze ostatniego słowa.
BRODY Z KOSMOSU
Redakcja: Radosław Pisula, Robert Sienicki Opracowanie graficzne i skład: Robert Sienicki Gościnnie napisali dla nas: Bartosz Czartoryski, Tomasz Pstrągowski, Julian Jeliński, Jakub Koisz, Michał Wolski zdjęć użyczyli: Daniel Hilbrecht, Grzegorz Teszbir, Nick Abadzis, Jakub Koisz, Marcin Wuu, Internet www.outerspacebeards.blogspot.com 20 grudnia 2014. Wrocław
3
komiks/impreza
• Łukasz Kowalczuk, nagrodzony w kategorii Najlepszy zin za „Szlamu Króla”, oraz autor serii „Vreckless Vrestlers, której wersję z ISBN wyda w przyszłym roku Kultura Gniewu.
17.01.2015 wrocław
Na brak imprez komiksowych nie można narzekać. Mimo że przeciętny komiks czyta około 200 osób, to jednak praktycznie w każdym miesiącu można znaleźć gdzieś jakaś komiksową imprezę lub wydarzenie. Imprezowo -komiksowy sezon otwierają (tak jak rok temu) Bazgrolle – wrocławska grupa niezależnych twórców - swoimi Złotymi Kurczakami. Jako że nie tylko wielkimi, grubymi i oprawionymi w twardą okładkę albumami człowiek żyje, Bazgrolle postawili skierować wzrok czytelników na tańszą formę produkcji historyjek obrazkowych – ziny.
4
BRODY Z KOSMOSU
Jeśli bywacie na Festiwalach komiksowych to wiecie, że ziny są wszędzie. Czy to na malutkich stoiskach gdzieś na końcu sali, czy to sprzedawane z plecaka na korytarzu. Niestety w przyciąganiu uwagi nie mogą konkurować z wysokonakładowymi i wysokobudżetowymi produkcjami, więc gubią się gdzieś w tłumie. Dlatego Bazgrolle wzięli sprawę w swoje ręce i w duchu hasła „Jeśli sami się nie nagrodzimy, to kto nas nagrodzi?” zorganizowali pierwszy w Polsce festiwal komiksów niezależnych na którym rozdali najlepszym (zdaniem jury) niezależnym twórcom własnoręcznie stworzone statuetki. Realizowana zgodnie z duchem DIY (Do It Yourself) impreza to spotkania z najważniejszymi twórcami sceny, warsztaty, pokazy filmów, wystawy oraz wieczorna gala, podczas której wręczane są Złote Kurczaki, będące bezpośrednim nawiązaniem do Niebezpiecznego Kurczaka - kultowej postaci komiksowej stworzonej przez Filipa „*Fila” Wiśniowskiego, założyciela Bazgrolli.
KOMIKS NIEZALEŻNY W POLSCE
wspieram.to
/zlotekurczaki2014
BRODY Z KOSMOSU
Do niezależnej sceny komiksowej można zaliczyć wszystkie te publikacje, które, pozbawione ISBN-ów, tworzone są przez pasjonatów, młodych i starszych wielbicieli staroszkolnej zinprasy, w myśl hasła „od fanów (komiksów) dla fanów (komiksów)”. Początki polskiego undergroundu to oczywiście klasycy pokroju Krzysztofa „Prosiaka” Owedyka czy Dariusza „Pały” Palinowskiego, którzy przy pomocy nożyczek, kleju i ksera wydawali kolejne numery swoich legendarnych zinów „Prosiacka” i „Zakazanego owocu”, cieszących na początku lat 90-tych tysiące
czytelników. Obecnie metody wydawania znacznie się zmieniły, dzięki czemu niezależne publikacje często nie odstają poziomem edytorskim od tych wydawanych w oficjalnym obiegu, ale brak pokory i pasja tworzenia wśród twórców nadal są takie same jak ćwierć wieku temu. • Jacek Kuziemski
odbiera nagrodę za zin „Młodzik”
KURCZAKOWY PLEBISCYT Do końca grudnia 2014 do 23:59 przyjmowane są zgłoszenia plebiscytowe: jeśli uważacie, że któryś z wydanych w 2014 roku (to warunek pierwszy) komiksów BEZ ISBN-u (to warunek drugi) powinien znaleźć się w gronie nominowanych, to przysyłajcie Wasze propozycje na zlotekurczaki@gmail.com, w temacie wpisując magiczne słowo „ZGŁOSZENIE”, a w treści wiadomości tytuł, autorów, datę wydania plus okładkę. Następnie organizatorzy je uporządkują i w pierwszych dniach stycznia zaproszą Was do cyberprzestrzennego wyłonienia piątki kandydatów do każdej z kategorii Najlepszy Komiks / Zin / Artysta / Scenariusz / Okładka. Do wygrania jest 5 statuetek ZŁOTEGO KURCZAKA oraz 500 PLN ufundowane przez Cydr Lubelski. Najlepsi z Najlepszych zostaną wybrani przez jury złożone z ekspertów 17 stycznia 2015 roku podczas ZŁOTYCH KURCZAKÓW VOL. 2.
fot: Daniel Hilbrecht
HISTORIA W PIGUŁCE
5
ZA GARŚĆ PYTAŃ WIĘCEJ Fil i XNDR - młodzi*, zdolni i odpowiedzialni... za Festiwal Złote Kurczaki, który na początku stycznia odbędzię się po raz drugi. Postanowiliśmy wbić się z butami w ich napięty (niczym mięśnie Filipa na siłowni) terminarz i zmusiliśmy do udzielenia odpowiedzi na kilka krótkich, ale bardzo istotnych pytań. Dzięki temu możecie bliżej poznać ich lęki, marzenia, frustracje oraz dowiedzieć się o nich też masy zbędnych informacji. To też jest ważne. * dane ze spisu ludności z 1994 roku.
*FIL
Pierwszy film, który cię przeraził?
Evil Dead z 1981. Oglądałem to razem z moim kuzynem. Potem spałem zlany potem, a kuzyn z nożem.
fot: Marcin Wu
FILIP WIŚNIOWSKI
Idealny film na poprawę humoru? Clerks 2
Książka, do której najczęściej wracasz? Sekret
Na jakim filmie ostatnio płakałeś? Jerry Maguire
Ukochana zabawka z dzieciństwa?
Klasyczny Game Boy , ktorego nigdy nie miałem, a to co miałem i kochałem to LEGO, z których budowałem takie hity jak statek kosmiczny Jazona z gwiezdnego dowództwa.
Jaką piosenkę słyszysz teraz w swojej głowie? You and I - Steve Wonder
Film, który mógłbyś oglądać aż wypłyną ci oczy? Raiders of the Lost Ark
Wstydliwe DVD na półce? Purple Rain z Princem
Jaka fikcyjna postać powinna zapuścić brodę?
Ivan Drago w trakcie treningu, ponieważ Rocky miał.
Z jaką postacią komiksową pozwoliłbyś się umawiać swojej córce?
z Dżordżem z Bazgrołków. Takiego ciapusia łatwo bym kontrolował.
6
Wymarzony projekt?
Projekt zawładnięcia światem.
BRODY Z KOSMOSU
XNDR Adam aleksandrowicz Idealny film na poprawę humoru?
Kurde, zależy od chwili ale mam 3 faworytów - Blues Brothers, Police Squad (lub cokolwiek z świętej pamięci Leslie Nielsenem bo to czempion!), Różowa Pantera , ale tylko z Selersem, a z seriali oczywiście najlepsza rzecz EVER - „Flight of the Conchords”
fot: Marcin Wu
Książka, do której najczęściej wracasz?
Nie należę do wielkich fanów książek - komiksy są dużo lepsze!!! a jak już musi być książka, to Świat Dysku Pratchetta, bo to najgenialniejszy cykl w historii literatury.
Pierwszy film, który cię przeraził?
Nie pamiętam tytułu, ale był to jakiś stary, czarno-biały Sherlock Holmes angielski, w którym była cały czas złowroga mgła, złowroga muzyka i złowrogie stukanie bryczek o kocie łby... Ogólnie zero straszenia ale mega klimat, aż w pewnym momencie za oknem Sherlocka, w czasie burzy pojawił się zdeformowany cień jakiejś postaci... Potem okazało się, że to był jakiś karzeł/pigmej. Pamiętam, że bałem się wtedy iść do kibla na siku bo po drodze były ze dwa ciemne pokoje... do dziś mam traumę jak widzę pigmeja na ulicy...
Ukochana zabawka z dzieciństwa?
Na jakim filmie ostatnio płakałeś?
Ja nie płaczę na filmach - to filmy płaczą na mnie. Jak widzę polskie komedie Lubaszenki to mi oczy łzawią, ale to raczej reakcja alergiczna...
Jaką piosenkę słyszysz teraz w swojej głowie? Huey Lewis and the News - The Power of Love Rick Ross - Hustlin
Film, który mógłbyś oglądać aż wypłyną ci oczy?
Pulp Fiction i Gwiezdne Wojny (jedyna właściwa trylogia epizody 4-5-6, reszta mogła by nie istnieć)
G.I.Joe’sy!!! oglądałem pełnometrażową animację G.I.Joe na okrągło i potem biegałem z G.I.Joesami na które się wymieniałem z dzieciakiem, którego ojciec był marynarzem i kupował mu je w Baltonie... KOBRA LALALALA!!
Wstydliwe DVD na półce?
Jaka fikcyjna postać powinna zapuścić brodę?
Małżeństwo z Rozsądku Barei...najlepszy polski musical w dodatku z najlepszą sceną kung fu w polskim kinie!!
Niebezpieczny Kurczak vel Agent Radek - i tak jest zimnym maderfakerem, ale z brodą to by już był bogiem!
Z jaką postacią komiksową pozwoliłbyś się umawiać swojej córce?
Wymarzony projekt?
z Kleksem od Szarloty Pawel - bo był eunuchem, więc małe niebezpieczeństwo, że czegoś by spróbował z moją córką... poza tym jak bym go zatłukł i zakopał w lesie - nikt by raczej go nie szukał...
BRODY Z KOSMOSU
SPOCENI the Movie... Filmowa adaptacja naszego komiksu, który zyskał status kultowego zanim zdążyliśmy go wydrukować. Fila musiałby zagrać Vin Diesel lekko przykurczony, w roli Wielebnego Pałki - Danny De Vito z tupecikiem a w roli XNDRa widzę Ryana Goslinga jakby trochę przypakował...
7
źródło: pinkfloyd.com
MUZyka
Wstydliwa floyd przyjemność pink tekst:
Tomasz Pstrągowski
To nie jest Pink Floyd Syda Barretta. To nie jest Pink Floyd Rogera Watersa. To jest Pink Floyd Davida Gilmoura.
Gdybyście mieli wątpliwości, wsłuchajcie się w zamykający płytę bonusowy utwór - „Nervana”. Tylko ktoś, kto podpisał się wcześniej pod „Learning to Fly” i „High Hopes” mógł być tak zadufany w sobie, żeby myśleć, że utwór brzmiący jak odrzut z „Unstopabble Momentum” Joe’ego Satrianiego można wrzucić na płytę pieprzonych Pink Floydów. Najwierniejsi fani uważają, że Floydzi skończyli się na początku lat 70., gdy przestali czerpać z pomysłów Barretta i zaczęli działać na własną rękę. Rozumiem ich, ale to nie moja śpiewka. Geniusz Barretta był zbyt hermetyczny. Gdyby nie oszalał i nie odszedł z zespołu, Floydzi wciąż graliby w niszowych londyńskich klubach, dla naćpanej publiczności, do wyświetlanych na ścianach efektów świetlnych. To smutne, ale legenda Barretta utrzymuje się tylko dlatego, że zniknął. „The Piper At The Gates Of Dawn” wciąż słucha się doskonale, wyobraźcie sobie jednak dwie, trzy, cztery takie płyty. Wydawane z nieregularnością godną wizjonera uzależnionego od kwasu.
Ja jestem wyznawcą Floydów Rogera Watersa. Pewnie dlatego, że przejął rządy przekraczając trzydziestkę. „Animals”, „The Wall”, „The Final Cut” opowiadają o problemach, które są mi bliskie. Zespół pod wodzą Watersa był jednocześnie wściekły i politycznie zaangażowany. Floydzi stąpali po ziemi, ale nie tracili wiary, że mogą coś zmienić. Mieli jaja, by nagrać całą płytę na podstawie „Folwarku zwierzęcego”. Potrafili napisać hit w rodzaju „Another Brick in The Wall”, nie wyrzekając się ambicji - wszak streszczane dzisiaj „The Wall” to pomysł absurdalnie skompliko-
8
wany, skierowany do wąskiej grupy odbiorców, którzy znają biografię Watersa, rozumieją nawiązania do życiorysu Barretta i czytali „Proces” Kafki. Zrozumienie „The Final Cut” jest jeszcze trudniejsze - to opowieść tak głęboko zakorzeniona w polityce lat 80., że nie wystarczy kojarzyć nazwisk Margaret Thatcher i Ronalda Reagana. Trzeba jeszcze wiedzieć co robili i jak kreowały ich media. I dlaczego dla odnoszącego sukcesy rockandrollowca z Wysp byli tak przerażający. Floydzi Gilmoura to żałosne popłuczyny. Bezkształtna popowa modelina, uformowana tak, by zadowolić wszystkie gusta. Najjaśniejsze punkty jego kapeli to dwa niestrawne, pompatyczne hymny o niczym - „Learning to Fly” i „High Hopes”. Oba zaaranżowane tak, jakby Gilmour i Mason (Wright był już wtedy poza kapelą, wyrzucił go Waters, a Gilmour nie przyjął z powrotem) nie potrafili zrezygnować z żadnego pomysłu. Szczególnie wyraźnie słychać to w „High Hopes” - utworze, w którym jest wszystko; rozpoczynającym się od dzwonów, a kończącym na przeciąganej w nieskończoność gitarowej solówce. Ale mnie o wiele bardziej drażni „Learning to Fly”. Ze względu na teledysk. Grafomański, idiotyczny, pasujący bardziej do najgorszych momentów Guns & Roses niż do kapeli, która wypluła „Wish You Were Here”, „Echoes” i „Run Like Hell”.
A jednak cieszę się, że ostatnią płytę Floydów zrobił Gilmour. W jego naiwnych, Coelhowskich kompozycjach brzmi prawda. Tęsknota za wielkością.
BRODY Z KOSMOSU
Lubię monologi dograne do utworów, jakby wprost z „The Dark Side of The Moon”. Doceniam ledwie słyszalne echo najlepszych sekund „Shine On You Crazy Diamond” brzęczące w „It’s What We Do”. Cenię tę odrobinę psychodelii, która zakradła się do „Skins”, wprost z „A Saucerful Of Secrets”. A singlowe „Lauder Than Words” mogłoby stanąć obok „Learning to Fly” i „High Hopes” („Or stay home by the fire, filled by desire”). Choć nie wiem, czy powinno się z tego cieszyć. Mam nawet swój ulubiony fragment - bardzo Floydowe przejście z „Allons-y” do „Talkin’ Hawkin’” - udane akurat na tyle, bym wybaczył tytuł godzien hip-hopowego boysbandu z lat 90. Taki album - ciepły, statusiały hołd dla przeszłych dekad - mógł zrobić tylko Gilmour. Bo o ile gitarzysta Floydów jest dziś, przynajmniej w medialnych przekazach, uroczym, starszym panem o miłym uśmiechu, o tyle Roger Waters wciąż pozuje na wściekłego artystę, nie godzącego się z upływającym czasem. Widziałem go w zeszłym roku w Warszawie na koncercie „The Wall”. Miotał się po scenie, jakby nie wiedział, że ma 70 lat i odgrywa płytę sprzed lat 34. Prawdy z tamtych czasów sprzedawał jak świeżynki. Traumę sieroty po II wojnie światowej mieszał z bełkotliwą krytyką świata rządzonego przez korporacje. Antyrządowe i antythacherowskie przesłanie rzucał przed Polaków rozdartych między PO i PiS. Był w tym
wszystkim tak nieautentyczny, jak nieautentyczne jest samo show „The Wall” - gigantyczne, absurdalnie drogie przedstawienie ilustrujące płytę wynikłą ze zmęczenia stadionowymi koncertami. Jak nieautentycznie brzmi antykonsumpcyjne przesłanie serwowane przez człowieka, dzielącego koncert na dwie części, by w przerwie opchnąć nieco koszulek. Miłość do Pink Floyd zawsze wiązała się z rozczarowaniem. Odejście od psychodelii i pójście w kierunku popu; ścieżka dźwiękowa do „Zabriskie Point”; „San Tropez”, pieprzone „San Tropez”; Roger Waters plujący w twarz fanowi, wyrzucający z zespołu Richarda Wrighta; większość filmowego „The Wall”; Clare Torry wykreślona z „The Great Gig in The Sky”; Bob Ezrin słyszący: „You can write anything you want. Just don’t expect any credit”; wyskakujący ze zboża Indianin w teledysku „Learning to Fly”; idiotyczne „Radio K.A.O.S.”; „David Gilmour” - album... Nie boli mnie więc wstydliwa sympatia do „The Endless River”. Zdaję sobie sprawę, że to słaba płyta. Nawet gdybym o tym zapomniał, to przecież zamyka ją „Nervana”. Ale to słaba płyta brzmiąca tak, jak powinna brzmieć słaba płyta Pink Floydów. I szczerze mówiąc, wolę się wstydzić w towarzystwie autentycznego, bezzębnego Gilmoura niż wściekłego i fałszywego Watersa.
• Roger Waters na koncercie we Włoszech.
pink floyd ENDLESS RIVER Album już w sprzedaży
źródło: rogerwaterstours.com
d
Utopiona w prostych, popowych chwytach, ale wciąż wyczuwalna nostalgia za najlepszymi latami najwspanialszej kapeli XX wieku.
BRODY Z KOSMOSU
9
najlepsze
kawałki Zielonej
strzały tekst Radosław pisula
Na małych ekranach całkiem nieźle poczyna sobie serialowy „Arrow”. Już trzeci sezon ta mocno ubatmanowiona wersja bezkompromisowego łucznika rozwija telewizyjny świat DC. Warto jednak pamiętać, że jest to jedynie jedna z wielu wariacji składających się na przebogatą mitologię postaci, której bazą wylotową cały czas pozostają komiksy. Przez lata Oliver Queen doczekał się wielu świetnych historii i mimo tego, że zazwyczaj biegał po dachach gdzieś na uboczu punktów zapalnych kolejnych wielkich historii DC, to zawsze stanowił ważny element superbohaterskiego krajobrazu. Zapraszam na przegląd najciekawszych, moim zdaniem, opowieści ze szmaragdowym obrońcą Star City, opublikowanych w wydaniach zbiorczych. Year One Scenariusz Andy Diggle Rysunki Jock Diggle i Jock prezentują genezę Green Arrowa w dynamicznym stylu zna nym ze swojego wcześniejszego, świetnego thrillera – „The Losers”. Zadufany w sobie przebogaty gnojek zostaje oszukany przez biznesowego partnera i skazany na pewną śmierć w oceanicznych głębinach. Ostatkiem sił udaje mu się jednak dotrzeć na tajemniczą wyspę. Tutaj, po raz pierwszy w życiu, musi przetrwać na własną rękę i zdobyć nowe umiejętności. Sprawy zaczynają się jeszcze bardziej komplikować, gdy okazuje się, że egzotyczny teren nie jest tak do końca opuszczony, a świeżo upieczony łucznik musi stanąć naprzeciw siatki handlarzy narkotyków. W realiach rajskich krajobrazów młody chłopak, z fiksacja na postaci Robin Hooda, stawia na szali swoje życie i po raz pierwszy może zrobić coś dobrego. To idealna aktualizacja narodzin Zielonej Strzały, szczególnie że (całkiem niezłe) „Green Arrow: The Wonder Year” Mike’a Grella zaczęło już nieco trącić myszką.
których nie opuści do końca runu Grella w solowej serii łucznika. To brutalny kawał dobrego, krwawego thrillera, skąpany w klimacie kina noir z domieszką orientalizmu i zdecydowanie najlepsza opowieść ze szmaragdowym łucznikiem. To właśnie tutaj Ollie dorobił się znanego z serialu kaptura i poznał porażająco enigmatyczną Shado. Kołczan Scenariusz Kevin Smith Rysunki Phil Hester W pewnym momencie swojego życia Oliver Queen zginął w katastrofie lot niczej, oczywiście ratując wcze śniej miasto. Mógł zostać ocalony przez Supermana, ale nie pozwolił mu na amputację ręki, która tkwiła w wybuchowym mechanizmie. Po kilku latach za pisanie przygód Olliego zabrał się reżyser Kevin Smith, który chwilę wcześniej zrewitalizował przygody dogorywającego Daredevila. Przywrócił łucznika do świata żywych i wszyscy bliscy bohatera (wraz z nim) zaczęli zadawać sobie pytanie: jak to się stało? Błyskotliwy artysta z New Jersey zatopił historię w mitologii DC, jednocześnie czyniąc całość dynamiczną i przystosowaną do nowych czytelników. Dialogi, jak zawsze u Smitha, są niezwykle ironiczne oraz błyskotliwe, a postać brodatego mściciela świetnie wpasowała się w XXI wiek. Rzadko kiedy widzi się w komiksie trykociarskim taką miłość do gatunku. Komiks był wydany w Polsce przez Egmont. Warto również zapoznać się z dalszą pracą reżysera nad tym tytułem w zbiorze „The Sounds of Violence”. JACK KIRBY OMNIBUS VOL. 1 STARRING GREEN ARROW Scenariusz Robert Bernstein, France Herron, Joe Simon, Dave Wood, Jack Kirby, Bill Finger Rysunki Jack Kirby W 1957 roku, cztery lata przed dniem Marvela ostatecznego, Jack Kirby zakotwiczył na chwilę w DC, gdzie stworzył m.in. Challengers of the Unknown (czwórkę badaczy nieznanego, wcale-nie-Fantastic-Four) i przerobił Green Arrowa (jeszcze bez brody, będącego w tym czasie solidną podróbką Batmana) na prawdziwego bohatera weird fiction, ścierającego się z najdziwniejszymi kuriozami epoki atomu – wielkimi potworami, kosmitami – a także kreaturami z morskich głębin lub magią. Te wesołe, wypełnione dziwacznymi strzałami dynamiczne przygody oczywiście rażą dziś swoją archaicznością, ale na pewno nie można odmówić im energii.
The Longbow Hunters Scenariusz i rysunki Mike Grell
Archer’s Quest Scenariusz Brad Meltzer Rysunki Phil Hester
Legendarny artysta, wpisując się w formułę umroczniania przygód trykociarzy definiującą drugą połowę lat 80, zabiera Olliemu gadżeciarskie strzały i wrzuca go w największe bagna przyziemnego świata. Bohater, zawsze bardziej anarchistyczny i bezceremonialny niż większość jego kolegów po fachu, staje się tutaj prawdziwym mścicielem, który nie wacha się odebrać życia złoczyńcy w myśl zasady „cel uświęca środki”. Stara się osiąść w Seattle razem z Black Canary i zawiesić łuk na ścianie, jednak pojawienie się seryjnego mordercy sprowadza go w ciemne uliczki miasta,
Bestsellerowy pisarz, który kilka lat później odbrązowi świat DC swoim bru talnym i kontrowersyjnym „Identity Crisis”, zastąpił Smitha w pracach nad serią, przygotowując równie dobrą (jeśli nawet nie lepszą) historię. Osią fabuły jest poszukiwanie przez Olliego i Roya Harpera artefaktów z dawnych lat, które mógłby – pozostawione bez opieki – zdradzić jego tajną tożsamość. To melancholijna opowieść drogi, mająca na celu ponowne zacieśnienie więzów pomiędzy ojcem i przyszywanym synem. Queen ma szansę przypomnieć sobie, co go definiuje i jednocześnie ruszyć do przodu
10
BRODY Z KOSMOSU
z nowym życiem – odnawiając przy okazji kontakty z wieloma dawnymi przyjaciółmi. To świetne pożegnanie z klasyczną wizją łucznika i naturalne wprowadzenie go we współczesność. Bardzo dobra historia, wypełniona ogromną ilością błyskotliwie zaplanowanych sekwencji, z których najciekawszą jest chyba wyprawa do zrujnowanej Jaskini Arrowa. JLA NEW EDITION VOL 01 (numery #8-9) Scenariusz Grant Morrison Rysunki Oscar Jimenez „JLA” Granta Morrisona to klasyka sama w sobie i jeden z najlepszych drużynowych komiksów w historii. Nic więc dziwnego, że szalony Szkot na łucznika też miał pomysł. Nie był nim jednak Oliver Queen, a jego syn – Connor Hawke – który przejął pseudonim po śmierci ojca. W ósmym numerze serii młody bohater teleportuje się na satelite, aby wziąć udział w naborze do zespołu. Na miejscu okazuje się, że najpotężniejsi superbohaterowie DC zostali pojmani przez złoczyńcę nazywanego The Key. Osamotniony Hawke musi w tym momencie opanować całą sytuację i udowodnić swoją wartość, prowadząc ze złoczyńcą grę w kotka i myszkę. Swoisty rytuał przejścia dla nowego herosa, który z ułańską fantazją wykorzystuje znaleziony w sali trofeów sprzęt swojego ojca – w tym klasyczna strzałę-rekawicę bokserską. The Kill Machine Scenariusz Jeff Lemire Rysunki Andrea Sorrentino Nie da się ukryć, że start Olivera Queena w New 52 to straszny kupsztal. Trzy pierwsze tomy stano wią poradnik złego pisania i zbiór najgorszych elementów trykociar skiego komiksu, które powinny były pozostać w latach 90. Na szczęście wraz z siedemnastym numerem na pokładzie pojawił się Jeff Lemire – chyba najzdolniejszy z młodych scenarzystów, jacy w ostatnich latach zakotwiczyli na przystani DC. Po świetnych, nacechowanych osobistymi reminiscencjami niezależnych tytułach, Kanadyjczyk w końcu dał się skusić rajtuzom i – po świetnym familijnym horrorze w „Animal Manie” – zrobił porządek w świecie Green Arrowa. Na początek obdarł bohatera z rodzinnej fortuny, a następnie wplątał go w mitologiczną historię wyspy, gdzie – na modłę mocno przypominającą budowę serialu „Zagubieni” – umiejętnie rozwijał powiązania Queena z tajemniczymi klanami. Niezwykle interesująca pozycja, która stanowi idealny punkt zaczepienia dla nowych fanów. Podkreślana absolutnie fenomenalnymi rysunkami Andrei Sorrentino. Cały run Lemire’a ładnie zamyka się w trzech tomach i jest miejscem komiksowego debiutu znanego z małego ekranu Johna Diggle’a. Crawling From The Wreckage Scenariusz Judd Winick Rysunki Scott McDaniel Judd Winick nigdy nie był moim fa worytem, jeśli chodzi o scenarzystów komiksowych, ale trudno zaprzeczyć, że to jedna z tych historii, które w widoczny sposób rozwijają postać. Po wydarzeniach z „Infinite Crisis” Star City chyli się ku
BRODY Z KOSMOSU
upadkowi. Podłamany Green Arrow nie potrafi poradzić sobie z faktem, że nie mógł uratować wszystkich mieszkańców zdewastowanej metropolii. W końcu Ralph Dibny – Elongated Man – podsuwa mu bardzo sensowny pomysł: czemu, będąc szanowanym mieszkańcem miasta, nie spróbujesz zająć się jego odbudową na naprawdę szeroką skalę… jako burmistrz. I w końcu Queen się przełamał, zaczynając swoją krótka przygodę z polityką. To było dopiero wyzwanie dla antyestablishmentowego anarchisty, wyzywającego wszystkich od faszystów. Szczególnie, że już po paru dniach zlecenie na wykończenie Olivera przyjął sam Deathstroke. Hard-Travelling Heroes Scenariusz Dennis O’Neil, Elliot S. Maggin Rysunki Neal Adams, Bernie Wrightson, Dick Giordano W latach 70. Dennis O’Neil i Neil Adams, znani z odkampowienia Bat mana, dokonali sporej rewolucji w superbohaterskim komiksie. Wzięli pozostawionego gdzieś na obrzeżach uniwersum Green Arrowa (który właśnie stracił swoją fortunę) i wysłali go w podróż po Ameryce, razem z jego najlepszym przyjacielem, Halem Jordanem – Green Lanternem. Formuła komiksu drogi była przyczynkiem do dosadnego rozprawienia się ze społecznymi problemami, trawiącymi w tamtym czasie Amerykę – czego koronnym przykładem są legendarne numery poświęcone rasizmowi i narkotykom: gdy okazuje się, że pomocnik Arrowa, Speedy (nigdy jeszcze żaden pseudonim nie był tak proroczy) jest uzależniony od heroiny. Dodatkowo, jak zawsze w tym typie historii, celem podróży jest samo przemieszczanie się, podczas którego bohaterowie odkrywają to, co tak naprawdę ich definiuje – decyduje o ich unikalności. Całość jest naprawdę całkiem zgrabną wiwisekcją charakteru i przekonań Queena oraz sporym kawałem historii Stanów Zjednoczonych, przefiltrowanej przez superbohaterską konwencję. Czuć w tym upływ czasu oraz zbytnią dosłowność, jednak mało jest komiksów, które nadal potrafią tak szczodrze trzasnąć komiksowym obuchem po głowie. Hunters Moon i Here There Be Dragons
Scenariusz Mike Grell Rysunki Ed Hannigan, Dick Giordano, Frank McLaughlin
DC zaczęło niedawno wydawać zbior czo serię zapoczątkowaną przez Grella, będącą bezpośrednią kontynu acją „The Longbow Hunters”. Bardzo nihilistyczna wersja Queena, który odcina się od świata bohaterów, skupiając całkowicie na walce z zarazami trawiącymi jego miasto – narkotykami, zorganizowaną przestępczością czy handlem żywym towarem. Zdecydowanie jedna z najlepszych i najoryginalniejszych serii w najpłodniejszym twórczo okresie głównonurtowego uniwersum DC Comics (kiedy to pojawiło się kilka wybitnych serii: „The Question”, „Vigilante”, „Man of Steel”, „Batman: Year One”, „Justice League International”, „Doom Patrol” czy „Animal Man”). Co ciekawe, Grell był tak konsekwentny w unikaniu trykociarskiej konwencji, że nie korzystał na kartach komiksu z pseudonimu „Green Arrow” (oprócz tytułu na okładce) przez całe 80(!) numerów swojego runu. RP
11
PREMIERA
2 LUTY 2014 Świetnie napisana historia, która nadal utrzymuje niepowtarzalną atmosferę „X-Files”.
Naturalna i oficjalna kontynuacja kultowego serialu w postaci komiksu. Z błogosławieństwem Chrisa Cartera.
Rozpoczyna się nowa era. Era technologicznej paranoi, międzynarodowego niepokoju i pozaziemskiej groźby.
12
BRODY Z KOSMOSU
2014: blockbuster odyssey teksty BARTEK CZARTORYSKI RADOSŁAW PISULA ROBERT SIENICKI
Sezon kinowych popkorniaków kończy się wraz z wchodzącym właśnie na ekrany Hobbitem (oraz kalendarzowym rokiem). Postanowiliśmy powspominać te wysokobudżetowe produkcje i podsumować ich jakość.
STRAŻNICY GALAKTYKI reżyseria: James Gunn Obsada: Chris Pratt, Zoe Saldana,
Bradley Cooper, Vin Diesel
Mówiąc krótko: najnowszy film Marvela jest dobry. Bardzo dobry. Bohaterowie nie są grzeczni, nie działają ze szczerej potrzeby czynienia dobra, a sam film czerpie garściami z klasycznych filmów przygodowych, które wszyscy kochamy. Bo tym właśnie są kinowi Guardians of the Galaxy - przygodą. Czystą i bezpretensjonalną przygodą, która porywa nas już od pierwszych (no, drugich...) minut. RS
OCENA: •••••
X-Men: PrzeszŁOŚĆ KTÓRA NADEJDZIE
KAPITAN AMERYKA: ZIMOWY ŻOŁNIERZ
godzilla
reżyseria: Bryan Singer Obsada: Hugh Jackman, James McAvoy,
reżyseria: Bracia Russo Obsada: Chris Evans,
reżyseria: Gareth Edwards Obsada: Aaron Taylor-Johnson,
Scarlett Johansson, Samuel L. Jackson
Elizabeth Olsen, Bryan Cranston
Jak zjeść ciastko i mieć ciastko? Albo inaczej: jak zapomnieć o Ratnerze i nadal mieć Jackmana? Zamotać z paradoksami czasowymi i sprawić, że poprzednia trylogia o mutantach nigdy się nie wydarzyła. Oto lepsza przyszłość. BC
Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz serwuje nam pierwszorzędną kinową strawę, stawki, o które walczą bohaterowie są coraz większe, ale film ogląda się nadal tak samo przyjemnie. I tak jak poprzednie produkcje z MCU, nową przygodę ubranego we flagę Kapitana zapewne będzie się oglądało równie dobrze za drugim razem. RS
Konwencja sypie się w szwach, a widz ziewa. Znalazło się tutaj kilka efektownych ujęć oraz spektakularnych momentów, ale cała reszta to zlepek spowszedniałych motywów najniższego sortu. Nie lubię jak ktoś wymusza na mnie emocje w tak nieumiejętny sposób. Zmarnowany potencjał, lepiej obejrzeć Godzilla kontra Hedora. RP
OCENA: ••••
OCENA: •••••
OCENA: ••
Michael Fassbender, Jennifer Lawrence
BRODY Z KOSMOSU
13
LEGO: PRZYGODA reżyseria: Phil Lord, Christopher Miller Obsada: Chris Pratt, Will Arnett,
Elizabeth Banks, Alison Brie
Życie jest czadowe. Dosłownie. Chłopaki przeszły samych siebie i zbudowały nam z LEGO (oraz komputerowych tekstur) nowe dzieciństwo. Dobrodziejstwo kina zamknięte w niecałych dwóch godzinach. Ponoć maluchy też lubią ten film. BC
OCENA: •••••
niesamowity spider-man 2
22 jump street
ewolucja PLANETy MAŁP
reżyseria: Marc Webb Obsada: Megan Fox, Will Arnett,
reżyseria: Phil Lord, Christopher Miller Obsada: Channing Tatum, Jonah Hill,
reżyseria: Matt Reeves Obsada: Gary Oldman, Keri Russell,
William Fichtner
Ice Cube
Andy Serkis
Drugi „Spider-Man” to całkiem przyzwoite kino komiksowe, jeśli potrafisz bez problemu oglądać film z jednym okiem mocno przymrużonym. Sequel na wielu płaszczyznach przewyższa swój pierwowzór, naprawia popełnione tam błędy, ale, niestety, robi przy okazji sporo nowych. RS
„Strażnicy galaktyki” na studiach. Energetyczna jazda bez trzymanki, która za pomocą przeuroczego absurdu przemyca kilka trafnych spostrzeżeń dotyczących przyjaźni. Montaż przed napisami końcowymi to absolutne mistrzostwo świata. RP
Troszkę sztampowo, może nieco zbyt podniośle, ale Cezar nadal potrafi okazać więcej emocji niż większość hollywoodzkich aktorów. Wizualna pralinka i bezbolesny traktat o człowieczeństwie. Ale niech te małpy zaczną się w końcu przenosić w czasie! RP
OCENA: •••••
OCENA: ••••
OCENA: ••• HOBBIT: BITWA PIĘCIU ARMII reżyseria: Peter Jackson Obsada: Martin Freeman, Ian McKellen, Richard Armitage, Luke Evans
Mimo że ostatnia część przygody tytułowego Hobbita nie robi takiego wrażenia jak „Powrót Króla”, to jest bardzo dobrym zakończeniem historii. Gigantyczna bitwa nie nudzi nawet przez chwilę, a wszystkie wątki ładnie łączą się w jedno wielkie zaproszenie do powtórki „Władcy Pierścieni”. RS
OCENA: ••••• 14
BRODY Z KOSMOSU
dracula: historia nieznana
na skraju jutra
sin city 2: damulka warta grzechu
reżyseria: Gary Shore Obsada: Luke Evans, Dominic Cooper,
reżyseria: Marc Webb Obsada: Megan Fox, Will Arnett,
reżyseria: Frank Miller, Robert Rodriguez Obsada: Mickey Rourke, Jessica Alba,
Sarah Gadon
William Fichtner
Josh Brolin, Eva Green
90 minut historii, którą inne filmy o Draculi streszczały w dwóch zdaniach na początku seansu. Historia nieznana, która powinna niestety taka pozostać. RS
Tom Cruise i jego gładkie lico naparzają się z wymachującymi mackami stworami z kosmosu. Raz, drugi, trzeci i setny. Bo pętla czasowa nie przebacza. Na dokładkę seksownie spocona Emily Blunt. Aha, no i ratowanie świata. BC
Druga część „Miasta Grzechu” nie jest gorsza niż pierwsza. Ma ten sam klimat i ten sam wizualnie komiksowy styl. Ma seksowne kobiety i groźnych mężczyzn. Nic się nie zmieniło przez 10 lat. Szkoda. RS
OCENA: ••••
OCENA: •••
OCENA: •• interstellar
reżyseria: Christopher Nolan Obsada: Matthew McConaughey, Anne Hathaway, Christopher Nolan i jego orbitalny antyblockbuster inspirowany połową biblioteki uniwersyteckiej i co drugim filmem science-fiction okazuje się bodaj najszerzej dyskutowanym filmem roku. I słusznie. Niełatwo „Interstellar” pokochać, ale będzie to miłość odwzajemniona. BC
OCENA: •••••
Wojownicze żółwie ninja
transformers: wiek zagłady
Igrzyska śmierci: kosogłos. część 1
reżyseria: Jonathan Liebesman Obsada: Megan Fox, Will Arnett,
reżyseria: Michael Bay Obsada: Mark Wahlberg, Nicola Peltz,
reżyseria: Darren Aronofsky Obsada: Russell Crowe, Jennifer Con-
William Fichtner
Jack Reynor
nelly, Anthony Hopkins
Film nie tak zły jak Internet każe nam sądzić. Jednak nie jest to nic, co zapisze się w pamięci. Trochę rozrywki, trochę tyłka Megan Fox i wielkie żółwie. Sequel jest już w produkcji, więc liczymy, że twórcy wyciągną wnioski i będzie lepiej. RS
Dwa razy nabrałem się na słowa Michaela Baya, że wychodzacy spod jego ręki sequel filmu o robotach zmieniających się w samochody będzie świetnym filmem. Przy czwartym odpuściłem wizytę w kinie, a seans w zaciszu domowego ogniska potwierdza, że była to doskonała decyzja. RS
Rezygnacja ze szkieletu fabularnego przypominającego grę komputerową i kulawego romansu, zastąpionych przekonującą wiwisekcją mechanizmów propagandy, zrobiła z tej młodzieżowej bajki całkiem zjadliwe widowisko. Lepiej późno niż wcale. RP
OCENA: •••
OCENA: •
OCENA: •••
BRODY Z KOSMOSU
15
i inne komiksy z grudniowego pakietu już w sprzedaży
www.sklep.timof.pl
16
BRODY Z KOSMOSU
Umarł doktor.
niech żyje doktor! Sienicki
serial/RECENZJA
Z regeneracją jest taki problem, że nigdy nie wiesz co dostaniesz. Z drugiej strony regeneracja to ten mały drobiazg, który pozwolił serialowi „Doctor Who” na celebrowanie ostatnio 50-lecia i wymianę swojego głównego aktora po raz dwunasty.
bezpieczne tereny, co bardzo widać w odcinkach finałowych, gdzie stawki rzekomo podnoszone są wysoko, a nastrój kojarzy się bardziej z ciężkim thrillerem, by w ostatnich chwilach rozwiązać wszystko zabiegiem jak z filmów Disneya – używając cudownej mocy miłości.
eszcze rok temu tytuł Doktora dzierżył Matt Smith, jeden z młodszych od twórców tej roli. Matt był bardzo fizycznym aktorem. Jego bohater kradł każdą scenę i emanował komediową energią, która udzielała się nastrojowi serialu. Odcinki z Jedenastym były bardzo zabawne i wypełnione przygodami. Ale jak to sam powiedział w swoim zdecydowanie zbyt rozciągniętym pożegnaniu: „Czasy się zmieniają, ja też muszę”. I po przydługiej i melodramatycznej scenie – PUF – pojawia się nowa twarz. Zamiast pełnego wigoru Smitha wskakuje Capaldi i jego wściekłe brwi. Decyzja o obsadzeniu aktora znanego z roli wulgarnego Malcolma Tuckera nie przeszła bez kontrowersji. Starsi fanowie, których pamięć (lub dużo wolnego czasu) sięga do odcinków uznawanych obecnie za „klasyczne” ucieszyli się, że Doktor wreszcie będzie tym starszym i mądrzejrzym podróżnikiem, jakim bywał niegdyś, a młode fanki płakały ze złamanymi serduszkami, bo jak tu powiesić na ścianie plakat z facetem, który przypomina ich dziadka?
Przez to wszystko cały sezon wydaje się mocno nierówny. Poza jednym odcinkiem, który wyróżnia się będąc strasznie kiepsko napisaną i łopatologiczną bajeczką dla dzieci, cała reszta jest po prostu dobra. Żaden z odcinków nie zrobił na mnie większego wrażenia, ale każdy z nich oglądało się przyjemnie. Capaldi wciąż ma w sobie pokłady niewykorzystanego potencjału, który mam nadzieje ujawni się nam w nadchodzącym 9 sezonie.
Uważam, że Capaldi świetnie się sprawdza w roli Doktora. Jest starszy, dojrzalszy, mniej sympatyczny i nie obawiający się podjęcia trudnej decyzji. Co oczywiście sprawia, iż odcinki też coraz bardziej kierują się w mroczniejszą stronę. I chociaż pomysł stojący za tą decyzją jest dobry, to problem leży jednak w wykonaniu. Stevem Moffat, obecny showrunner serialu, który świetnie radził sobie czuwając nad poprzednimi sezonami (chociaż lepiej nie myśleć zbyt długo nad wątkami fabularnymi, które przeplatały się w tle przygód Matta Smitha, bo można dojść do wniosku, że nie mają one sensu) chyba nie do końca czuję nową drogę, którą chce poprowadzić za rękę nową reinkarnację Władcy Czasu. Mówi „A”, kusi obecnością „C” na horyzoncie, ale kiedy przychodzi chwila by powiedzieć „B”, zaczyna się powoli wycofywać i wraca na
BRODY Z KOSMOSU
Kompletny ósmy sezon „Doctor Who” dostępny jest na Blu-Ray i DVD
tekst: Robert
Najlepszym aspektem obecnej serii były odcinki, które wyszły spod ręki nowego scenarzysty w ekipie – Jamiego Mathiesona. To daje lekką nadzieję, że rodzi się nam nowy kandydat do przejęcia pałeczki po Moffacie. A taka nadzieja to już dużo.
OCENA: ••••
Doktor powróci w święta w odcinku specjalnym „Last Christmas”. Gościnnie w roli Świętego Mikołaja wystąpi znany z „Hot Fuzz” Nick Frost. Za scenariusz odpowiada Steven Moffat.
17
serial/RECENZJA
doctor who blu-ray of the doctor Doctor Who obchodził niedawno pięćdziesięciolecie premiery pierwszego odcinka, a miniony 2013 rok zwany był Rokiem Doktora. Z tej okazji dostaliśmy odcinek specjalny, parę mniejszych odcinków i całą masę dodatkowych dokumentów oraz filmów. Wszystko to zostało zebrane na czterech płytkach i wydane w ramach Wydania Kolekcjonerskiego. Będąc fanem oczywiście go kupiłem. Wydanie prezentuje się zacnie. Całość zapakowana jest w ładne tekturowe pudełko stylizowane na Moment – broń wokół której toczy się akcja „Dnia Doktora”. Każda płyta zamknięta jest w osobnym pudełku opatrzonym innym Doktorem na froncie, a dzięki przezroczystemu okienku na tekturce możemy sami wybrać, który będzie świecił nam twarzą z półki. Na każdej płycie znajduje się jeden odcinek/film oraz towarzyszące mu dodatki. W skład tego wydania wchodzi finałowy odcinek 7 sezonu – „The Name of the Doctor”, odcinek rocznicowy „Day of the Doctor”, świąteczny „Time of the Doctor” oraz fabularyzowany dokument o kulisach powstawania pierwszych sezonów serialu z Davidem Bradleyem w roli Williama Hartnella – „An Adventure in Time and Space”. W dodatkach na płytach znajdziemy przeróżne materiały z planu, telewizyjne przewodniki po serialu, sceny usunięte i krótkometrażówki. Oglądania jest więc bardzo dużo, jednak mam z tym wydaniem pewien problem. W zestaw wchodzą dwa odcinki serialu, które w żadnym stopniu nie celebrują rocznicy. „Name of the Doctor” jest zwieńczeniem ciągnącego się przez cały siódmy sezon wątku Clary Oswald i do rocznicy nawiązuje jedynie ostatnimi scenami. Natomiast „Time of the Doctor” jest podsumowaniem historii, która rozpoczęła się
18
w momencie wkroczenia Matta Smitha do serialu. Ich obecność w tym wydaniu sprawia, że mniej wygląda ono na wydanie celebrujące rocznicę, a bardziej przypomina „Pożegnanie z Mattem Smithem”, gdyż zawiera trzy ostatnie przygody Jedenastego Doktora. Materiały faktycznie nawiązujące do głównego wydarzenia dało by się upchnąć na dwóch płytach, które zajmowały by zdecydowanie mniej miejsca. To jest moim zdaniem główna wada tego wydania: jego rozmiar. Każda z czterech płyt jest w osobnym pudełku, co sprawia, że objętościowo Kolekcjonerskie wydanie rocznicowe zajmuje tyle samo miejsca co trzy pełne sezony z przygodami Doktora. Jeśli jednak przymkniemy oko na to, że pakiet zajmuje nam na półce więcej przestrzeni niż powinien, to dostajemy bardzo solidny zestaw ze świetnymi odcinkami i rewelacyjnym filmem. Warto. RS
Odcinki: ••••• wydanie: •••
BRODY Z KOSMOSU
za garść
pytań
Nick
abadzis
Pierwszy film, który cię przeraził?
Proste – „Obcy”. W dzieciństwie zakradłem się do kina i zobaczyłem go na ogromnym ekranie, doświadczając pełni strachu. Nadal jest jednym z moich ulubionych filmów.
Ukochana zabawka z dzieciństwa?
Odlany w metalu statek kosmiczny Eagle Transporter ze „Space: 1999” Gerry’ego Andersona, zrobiony przez Dinky Toys. Był w kolorze metalicznej jasnej zieleni, chociaż te same pojazdy w serialu były białe. Ale i tak bardzo go lubiłem.
Wstydliwe DVD na półce?
Uch, jestem dziwny, bo tak naprawdę nie wstydzę się swoich kiepskich DVD. Myślę, że mam świetny gust. Posiadam całość oryginalnego „Battlestar Galactica” – to wystarczy?
Idealny film na poprawę humoru?
„Mój sąsiad Totoro”. „Niewinne kłamstewka” są blisko niego.
Książka, do której najczęściej wracasz?
Co kilka lat czytam „Tatuś Muminka i morze” Tove Jansson. Podobnie jak „Tintina w Tybecie” autorstwa Hergé. Często zanurzam się też w „A Year With Swollen Appendices” Briana Eno.
Na jakim filmie ostatnio płakałeś?
„Cienka czerwona linia” mną wstrząsa. Nie oglądam jej zbyt często, ale nadal uważam, że to fenomenalny film. Podobnie jak „Życie na podsłuchu”.
Jaką piosenkę słyszysz teraz w swojej głowie? „Sunset Boulevard” Todda Rundgrena
Film, który mógłbyś oglądać aż wypłyną ci oczy?
„Łowca androidów”, w różnych wersjach. Blisko są też „Spirited Away: W krainie bogów” i oryginalne „Gwiezdne wojny”.
Jaka fikcyjna postać powinna zapuścić brodę? Godzilla
Wymarzony projekt?
Jestem szczęśliwy ponieważ już wykonuję wymarzoną pracę. Kocham być opowiadaczem. Szczególnie miło jest gdy oprócz pisania także rysuję, ale uwielbiam też współpracę z innymi. To pozwala utrzymać świeżość. Nick Abadzis - brytyjski twórca komiksowy. Współpracował m.in. z Marvelem, DC, 2000 AD. W Polsce nakładem Mroja Press ukazał się jego komiks „Łajka”. Obecnie pisze nowe przygody Dziesiątego Doktora dla wydawnictwa Titan.
BRODY Z KOSMOSU
19
ARTYKUŁ/SERIAL
AGENCI
T.A.R.C.Z.Y.
tekst:
Gdzie byli? Kim są? Dokąd zmierzają? Agentów S.H.I.E.L.D. odżegnywano od czci i wiary już kilkukrotnie. Po rekordowym otwarciu pierwszego sezonu (porównywalnym do średniej widowni Na dobre i na złe za czasów runu Łepkowskiej) serial tracił oglądalność tak gwałtownie, że sceptycy zapowiadali jego rychły koniec. I faktycznie, kasacja wydawała się bliska. Trochę pomogło sprzężenie fabuły z wydarzeniami z drugiego Thora, ale to wciąż było za mało, żeby przekonać do siebie nowych widzów. Co poszło źle? Gdzie twórcy popełnili błąd? I co sprawiło, że dzisiaj – po 32 odcinkach – nikt nie wątpi w wysoką jakość tego serialu?
20
BRODY Z KOSMOSU
źródło: textless-movie.com
michał wolski
Pierwsze 7 odcinków popełniło tak dużo błędów, że sam się sobie dziwię, dlaczego w ogóle to oglądałem. Po pierwsze: już 2 odcinek był zły, jeśli nie najgorszy w całym serialu, więc nic dziwnego, że widzowie poczuli się oszukani na samym starcie. Po drugie: nie licząc Victorii Hand i Franka Halla, w serialu w zasadzie nie było niczego, co by mogło zadowolić olbrzymią marvelowską fanbazę. Nawiązania do Marvel Cinematic Universe były nikłe, jeżeli pojawiało się coś nowego, to nikomu nic nie mówiło i szybko znikało, a formuła serialu ignorująca motyw przewodni (zagadkę tożsamości Skye oraz zmartwychwstania Coulsona) na rzecz doraźnych zagadek i perypetii wyczerpała się gdzieś w okolicy odcinka 3. Zupełnie jakby Whedon i reszta liczyli, że kochany przez wszystkich agent Coulson sam pociągnie fabułę i nie ma potrzeby wciągać do serii innych komiksowych postaci (bo przecież Jimmy Woo i Dominic Fortune stanowią materiał na osobne filmowe trylogie!). W ten sposób agenci zaczęli kręcić kółka wokół wyrwanych nie powiem skąd problemów z nikomu nic niemówiącą organizacją Rising Tide, drżeć przed nieznanym nigdy i nigdzie Clairvoyantem, ganiać nikogo nieobchodzącą grupę Centipede i enigmatyczną niewiastę w kwiecistej sukience.
A widzowie mieli coraz większe poczucie straconego czasu. Do tego dochodziły ograniczenia budżetowe. Wprowadzenie Franka Halla już w 3 odcinku aż prosiło się o epicką kontynuację, ale przeciwnik tego kalibru to za wysokie progi dla małej grupki agentów. CGI też nie zachwycało. O gażach dla aktorów grających Thora czy Iron Mana w ogóle można było zapomnieć. Brak pomysłów, brak odwagi oraz brak funduszy bił po oczach nawet takich entuzjastów Marvela jak ja. Wprawdzie Whedonowie i spółka mówili, że cierpliwość jest cnotą, a wszystko jest częścią większego planu, ale mówcie co chcecie – moim zdaniem oni go po prostu nie mieli. A raczej jeszcze nie mieli. Pierwsze zmiany przyniósł odcinek 8, gdzie pojawiły się drobne nawiązania do fabuły drugiego Thora i szereg świadomych zagrań intertekstualnych, jak obsadzenie Petera MacNicola w roli asgardzkiego Berserkera. Potem zaczęto próbować sklejać powstałą na początku sezonu mamałygę w jakąś spójną całość – osadzoną tak w MCU, jak i komiksowych pierwowzorach. Stąd wprowadzenie programu Deathlok i Blizzarda. Oba przypadki wprawdzie pachniały klejem mającym zalepić powstałe w fabule dziury, ale jak na te warunki wyszło w miarę zgrabnie. Ktoś w Marvelu
chyba zrozumiał, że trzeba było tak od razu; stąd kolejni bohaterowie – jak Sif, Lorelei czy Blackout – byli już wprowadzani odważniej. No i chemia między postaciami. Coś, co było przez większość serialu zaledwie poprawne, po premierze drugiego Kapitana Ameryki (i ujawnieniu się HYDRY) dosłownie eksplodowało. Od 16 odcinka to już zupełnie inny serial, mocno koncentrujący się na motywach zdrady, podchodach oraz budowaniu (bądź udawaniu) wzajemnego zaufania. W ten sposób, zupełnym przypadkiem, S.H.I.E.L.D-si stali się serialem szpiegowskim i to nie byle jakim; ostatnie 6 odcinków pierwszego sezonu to majstersztyk, który nie dość, że wykorzystuje okoliczności fabularne z MCU do zupełnie innego rozegrania kart, to jeszcze robi wszystko na tyle umiejętnie, że poprzednie odcinki zaczynają nabierać sensu w szerszej perspektywie. I choć niektórych powiązań łatwo się czepiać (przedmiot 0-8-4 służy tylko do rozwalenia więziennego muru – po co więc poświęcono mu cały 2 odcinek?), to całość wypadła znakomicie. Trudno wprawdzie oprzeć się wrażeniu, że pierwszy sezon by się nie podniósł, gdyby nie Kapitan Ameryka: Zimowy Żołnierz. Ale jak już wstał, to złapał w żagle boski wiatr. Drugi sezon to zupełnie inna klasa, nie tylko pod względem bogatych nawiązań do MCU i źródeł oraz z powodu zróżnicowanej, bardzo interesującej grupy postaci (w tym inkorporowanych z komiksów Absorbing Manie, Krakenie czy przede wszystkim Mockingbird), ale też dlatego, że każdy odcinek prowadzony był tak, jak to powinno wyglądać w serialu: łączył wątki jednorazowej przygody i długofalowej intrygi, tę zaś powoli odkrywał w taki sposób, by na dobrą sprawę niczego konkretnego nie powiedzieć. To elektryzuje i przyciąga. Reperkusje tajemnicy stojącej za wskrzeszeniem Coulsona oraz sekretnej tożsamości Skye – wszyscy mieliśmy świadomość, że jest jakąś postacią z Marvela, nie wiedzieliśmy tylko jaką – sprawiały, że do każdego kolejnego odcinka siadałem z rosnącą ekscytacją. Jeszcze rok temu było to nie do pomyślenia!
Dzisiaj znamy już tajemnicę Skye i widzimy, że jest dobrze. Nawet bardzo dobrze. Twórcy Agentów S.H.I.E.L.D. tak poustawiali fabułę, że teraz ten serial odbieram przede wszystkim jako podwórko na tyłach MCU, w którym bawią się postacie mniej znane, nienależące do pierwszej ligi superbohaterów, ale równie atrakcyjne dla odbiorców. I choć może za wcześnie, żeby o tym wyrokować, to jednak wydaje mi się, że przynajmniej część z nich trafi w ten czy inny sposób na srebrny ekran. Bo w obecnej ekipie S.H.I.E.L.D-sów jest teraz nie jeden, nie dwoje, ale troje Avengerów (tzn. postaci, którzy byli Mścicielami w komiksach). A może być ich jeszcze więcej, bo na debiut ekranowy czekają także Moon Knight, Shang-Chi, Squirrel Girl (!), Valkyrie (!!) Spider-Woman (!!!). A Agenci S.H.I.E.L.D. to zdecydowanie dobre miejsce, żeby tryumfalnie rozpocząć swój pochód w MCU. Czego sobie i Wam życzę. Pierwszy sezon „Agentów T.A.R.C.Z.Y.” dostępny jest na DVD/Blu-Ray, a serial można oglądać na Fox Polska.
BRODY Z KOSMOSU
21
22
BRODY Z KOSMOSU
NAJLEPSZE świąteczne opowieści
tekst: Robert
Sienicki i radosław pisula
5
MIASTECZKO HALLOWEEN Czasami się zastanawiam czy jest to film na Gwiazdkę czy Halloween. Najlepiej gdzieś pomiędzy, ale w sumie to można go obejrzeć o każdej porze roku i nadal jest tak samo dobry. Animacja, jeśli ktoś nie oglądał, opowiada o Dyniowym Królu, który znudzony Halloween postanawia porwać Świętego Mikołaja, zająć jego miejsce i samemu ogarnąć Gwiazdkę. Pełno tu klimatu z dobrych czasów Tima Burtona, a w dodatku jest to animacja poklatkowa, którą wielbię i czczę niemal jak bóstwo.
Gdy inni oglądali „Kevina samego w domu”, ja zawsze czekałem na księcia Zamundy. Eddie Murphy i John Landis w czasach, kiedy jeszcze potrafili bawić. Przyjemny, trochę kiczowaty film, który zawsze zatrzymuje mnie na chwilę przed odbiornikiem, gdy przypadkowo trafię na niego w Święta.
Tytuł oryginalny: Nightmare Before Christmas reżyseria: Henry Selick scenariusz: Michael McDowell, Caroline Thompson, Tim Burton Rok 1993 obsada: Chris Sarandon, Danny Elfman, William Hickey, Glenn Shadix
Tytuł oryginalny: Coming to America reżyseria: John Landis scenariusz: Eddie Murphy, Barry W. Blaustein, David Sheffield Rok 1988 obsada: Eddie Murphy, James Earl Jones, Arsenio Hall, Shari Headley
książe w nowym jorku
4 TO Właśnie miłość Jestem takim świątecznym mięczakiem. Mam słabość do brytyjskich komedii. Nawet jeśli są romantyczne. Mam słabość do poczucia humoru Richarda Curtisa (chociaż moim ulubionym filmem tego reżysera zawsze będą „Cztery Wesela i Pogrzeb”). Mam słabość do świąt, do uśmiechniętych ludzi i do tych aktorów, którzy akurat w tym filmie grają. I trochę się wzruszam za każdym razem, kiedy oglądam tę produkcję. A na dodatek jest tam Bill Nighy jako gwiazda rocka. Bill Nighy zawsze na propsie, a jako gwiazda rocka to już zupełnie. Tytuł oryginalny: Love actually Scenariusz i reżyseria: Richard Curtis Rok 2003 Obsada: Alan Rickman, Hugh Grant, Bill Nighy, Keira Knightley, Emma Thomspon, Liam Neeson
BRODY Z KOSMOSU
szklana pułapka 2 Druga część przygód Johna McClane’a nie dorasta do pięt idealnemu poprzednikowi, ale nadal zapewnia świetną zabawę. Historia faceta, który spędzi święta ze swoją ukochaną chodźby waliło się i paliło. Co oczywiście ma miejsce. Niesamowicie zimny film, a Willis w przemoczonym swetrze jest dla mnie od lat symbolem Bożego Narodzenia. Tytuł oryginalny: Die Hard 2: Die Harder reżyseria: Renny Harlim scenariusz: Steven E. de Souza, Doug Richardson Rok 1990 obsada: Bruce Willis, William Sadler, Franco Nero
23
3
żywot briana
Zabójcza broń
2
Jakakolwiek lista „Najlepszych Filmów” bez czegokolwiek od Monty’ego Pythona? Proszę was...
To jest właśnie perfekcyjne kino świąteczne. Nie epatuje chamsko symboliką bożonarodzeniową, ale dociera do samego sedna tego, czym powinien być ten okres w roku – kontaktem z innymi ludźmi, ucieczką od samotności. Pogrążony w depresji Riggs zdobywa prawdziwego przyjaciela, zaczyna na nowo żyć, a wszystko to w akompaniamencie kul, dobrego humoru i sporej dawki dramatyzmu. Scena na placu z choinkami czy starcie przed domem pachną świątecznymi drzewkami oraz piernikiem!
Tytuł oryginalny: Monty Python’s Life of Brian Reżyseria: Terry Jones rok: 1979 scenariusz i obsada: John Cleese, Graham Chapman, Eric Idle, Terry Gilliam, Terry Jones, Michael Palin
Tytuł oryginalny: Lethal Weapon reżyseria: Richard Donner scenariusz: Shane Black Rok 1987 obsada: Mel Gibson, Danny Glover, Gary Busey, Tom Atkins
wiedźmikołaj
24
Jestem jedną z niewielu osób, które z taką chęcią powracają do tego filmu. W zasadzie to wydaje mi się, że sporo osób nie ma nawet pojęcia o jego istnieniu. „Wiedźmikołaj” to telewizyjna produkcja z 2006 roku (2 odcinki po 90 minut) będąca adaptacją jednej z książek Terry’ego Pratchetta. Historia opowiada o Śmierci, który aby uratować wiarę w Wiedźmikołaja (ŚwiatoDyskowy odpowiednik Mikołaja) musi przejąć jego obowiązki. A do worka wrzucona jest jeszcze Susan – wnuczka Śmierci, bóg kaca (Oh God of Hangover), niekompetentni magowie, zębowa wróżka i Gildia Skrytobójców. Wszystko okraszone brytyjskim, absurdalnym i bardzo Pratchettowym poczuciem humoru. I nawet nie wygląda tak źle jak na produkcję telewizyjną.
Klimat filmów noir, inteligentny humor, Shane Black w roli reżysera oraz scenarzysty, Robert Downey Jr., Val Kilmer grający twardego geja i Michelle Monaghan przebrana w strój mikołajowego elfa? Mieszanka wybuchowa, która smakuje wspaniale. Idealna odtrutka na typowy choinkowy blichtr.
Tytuł oryginalny: Terry Pratchett’s Hogfather Scenariusz i reżyseria: Vadim Jean Rok 2006 Obsada David Jason, Michelle Dockery, Joss Ackland, Mark Warren, Tony Robinson, Ian Richardson
Tytuł oryginalny: Kiss Kiss Bang Bang SCENARIUSZ i reżyseria: Shane Black Rok 2005 obsada: Robert Downey Jr, Val Kilmer, Michelle Monaghan
kiss kiss bang bang
BRODY Z KOSMOSU
1
szklana pułapka Dzieło perfekcyjne w każdym calu, które nie ma ani jednego zbędnego momentu. Skończone. Jeden z niewielu filmów, które bawią tak samo za pierwszym razem, jak i tysięcznym. Ciężko wyobrazić sobie Boże Narodzenie bez tej naprawdę świątecznej gorączki, która dopada nowojorskiego gliniarza. Czegoś zwyczajnie brakuje w tym okresie, gdy nie słyszmy Vaughna Monroe’a i jego wersji „Let it Snow”. Ho ho ho! Tytuł oryginalny: Die Hard reżyseria: John McTiernan scenariusz: Jeb Stuart, Steven E. de Souza Rok 1988 obsada: Bruce Willis, Alan Rickman, Reginald VelJohnson
BRODY Z KOSMOSU
25
SERENITY:
LEAVES ON THE WIND
tekst: Robert
Sienicki
Najpierw był serial, który anulowano. Potem powstał film, który nie zarobił zbyt wiele. Jednak mimo wszystko „Firefly” i „Serenity” zyskały status produkcji kultowych i zaskarbiły sobie serca wielu fanów. Nie będę ukrywał – sam się do nich zaliczam. Przynajmniej raz w roku wyciągam z półki płytę z serialem, wrzucam ją do napędu i z niesłabnącą przyjemnością powtarzam sobie całą historię. Minęło już ponad 10 lat od premiery (i finału) serialu, a jednak miłość fanów nie słabnie. Jednak dopiero teraz ukazała się wreszcie pełnoprawna oficjalna kontynuacja.
Za scenariusz odpowiada Zack Whedon (zwany „mniej utalentowanym bratem Jossa”) i moim zdaniem wywiązał się ze swojej roli bardzo dobrze. Kontynuuje wątki, które nie zostały rozwiązane w filmie kinowym i wprowadza do uniwersum nowe. Podobnie postępuje też z bohaterami drugoplanowymi, dlatego oprócz nowych postaci będziemy świadkami powrotu paru nie widzianych dawno twarzy. Zack zdecydowanie czuje klimat serialu i darzy postacie szczerym uczuciem. „Leaves” czyta się jednym tchem i jeśli było się fanem „Firefly”, to lektura sprawi wrażenie podobne do oglądania nowego odcinka ulubionego serialu. Całość narysował Georges Jeanty, który wcześniej współpracował z Whedonami przy komiksowej „Buffy”. Ma bardzo fajną, czystą kreskę. Nie sili się na szczególne oddawanie rys twarzy aktorów, przez co komiks nie wygląda jak kolaż zdjęć z serialu. Czasami zdarzają mu się nieporadności, ale jest to jak najbardziej do wybaczenia, bo całość prezentuje się naprawdę solidnie. Głównym minusem jest niestety brak aktorów, którzy zdecydowanie byli siłą napędową serialu. Nie ważne jak dobrze napisany zostanie Malcolm Reynolds - bez pierwiastka zwanego Nathan Fillion będzie tej postaci zawsze brakowało sporej dawki uroku.
26
Od zakończenia serialu minęło już wystarczająco dużo czasu by porzucić nadzieję o jego filmowej kontynuacji. Istnienie tego komiksu to w pewnym sensie oficjalne przyznanie twórców, że w tym temacie nic już nie da się zdziałać i jedyny sposób, aby Serenity leciało nadal, to skorzystanie z medium komiksowego i za jego pomocą opowiadanie kolejnych historii. Niektórzy mogą uznać, że taka kontynuacja to niewiele, ale fanom serialu zdecydowanie wystarczy.
OCENA: ••••• scenariusz: Zack Whedon ilustracje: Georges Jeanty wydawnictwo: Dark Horse
Komiksów o załodze „Serenity” było już kilka, niestety wszystkie wypełniały luki fabularne z okresu pomiędzy serialem a filmem. Dopiero wydany ostatnio „Leaves on the Wind” posuwa akcję do przodu. Mamy więc już za sobą tragiczne wydarzenia z filmu kinowego. Shepherd i Wash nie żyją, Sojusz jest wkurzony za ujawnienie sekretu Mirandy i drużyna zmuszona jest do życia w cieniu.
BRODY Z KOSMOSU
źródło: summer-glau.com
KOMIKS/RECENZJA
felieton
kuba koisz →
Irlandzki narwaniec ze szkłem w stopie ↓ Pisanie o „Szklanej pułapce”
to świąteczna chała;
to jak eseistyka o „Pasji” w czasie Wielkanocy czy ranking najlepszych slasherów skrobany w okolicy Halloween. Było, będzie, ja tu nic nowego nie wymyślę, nihil novi. Z jednej strony to dobrze, bo do tego filmu wracać warto, a z drugiej – niezbyt czułem temat, bo jakoś nie rozpatruję go w kontekście Bożego Narodzenia. Podoba mi się interpretacja mówiąca, że Polacy dlatego kochają powtarzać „Die Hard” w Święta, bo podobnie jak John McClane w oryginalnej odsłonie oraz kontynuacji mają mnóstwo powodów, aby tego okresu nienawidzić. Czujemy się ściśnięci między tradycją, oczekiwaniami z nią związanymi a nowoczesnością. Jeśli film jest bożonarodzeniowy, to bardzo ironiczny. Coś w tym musi być, wszak Kevin – drugi stały gość naszych telewizorów – również walczy o przeżycie i niepostradanie rozumu w obliczu zniknięcia najbliższych z zasięgu wzroku. To Shane Black napisał, że zazwyczaj akcja jego filmów rozgrywa się w czasie Świąt, bo wtedy najłatwiej jest zarysować samotność głównego bohatera. U McTiernana dzielny nowojorski policjant osiąga apogeum samotności w mało świątecznej „trójce”, bardzo logicznej kontynuacji jego wcześniejszych działań, w jedynce widzimy inne apogeum – napuszenia jego irlandzkiego ego. Oglądając z przyjaciółką „Die Hard” poddaliśmy się tej feministycznej interpretacji, że największe oklaski w serii należą się Holy. To twarda babka, potrafiąca usadzić swojego mężczyznę, sprzeciwić mu się, a jednocześnie wybaczyć, choć w konsekwencji – zostawić na zawsze. Spójrzmy prawdzie w oczy, mężczyźni zaczynają identyfikować się z Johnem mniej więcej w scenie robienia grymasów, kiedy widzi zepsuty i pstrokaty obraz korpo–rzeczywistości Nakatomi, czyli już w prologu. Jesteśmy z nim od pierwszej sceny do ostatniej, w której oswobadza dłoń swojej żony z kajdanek w postaci złotego zegarka, a potem otacza ją swoim ramieniem i wręcz wbija się szaleńczo w jej usta. Lubimy to. Kobieta nie znała swojego miejsca, niech wraca do garów. Ja oczywiście „Szklaną pułapkę” lubię za coś więcej (oczywiście oprócz świetnych scen akcji i bardzo dobrych kreacji aktorskich), ale o tym za chwilę. Kiedy płeć piękna zaczyna kibicować McClane’owi? Czy jest to po scenie kłótni z żoną, w której Bruce Willis mężnie pręży klatę, robiąc typowo samczą podmyjkę pod pachami, jak to zwykłem i ja czynić w czasach studenckich? Nie. Kobiety zaczynają mu kibicować, gdy zauważają, że heros nie jest nieomylny, zaczyna krwawić, bać się, popełniać błędy i kontemplować najgorszą właśnie perspektywę, jaka może nam się przydarzyć
BRODY Z KOSMOSU
w Święta – odseparowanie od bliskich. W tym kontekście właśnie „Die Hard” to kino wigilijne, nie ma to nic wspólnego z jemiołą, śniegiem i mikołajową czapką na głowie jednego z zabitych terrorystów, ale z obecnością najbliższych. McClane pokazywał nam trzy razy, że pozornie zwyczajny facet może zdziałać wiele, jeśli tylko jest wyjątkowo mocno zdesperowany – najpierw ratując zakładników w wieżowcu korporacji Nakatomi, potem walcząc z niegodziwcami na waszyngtońskim lotnisku, w trzeciej swojej przygodzie musiał biegać w przepoconym podkoszulku po Nowym Jorku z powodu podkładającego bomby szaleńca. Każdy z tych filmów to esencja kina akcji, w której charyzmatyczny, poobijany, cierpiący, zmęczony (zaryzykowałbym stwierdzenie, że w trzeciej odsłonie wyraźnie apatyczny) heros rozwiązuję groźną sytuację głównie dlatego, że znalazł się w nieodpowiednim miejscu w niewłaściwym czasie. To obiegowa opinia. Moja jest inna – McClane to narwaniec.
,,
Kocham„Die Hard” także
i poza zimową porą, bo
to kino mówiące o czymś, o czym współcześni reżyserzy akcji nie pamiętają.
Aby postać krwawiła, musi żyć. Aby życie postaci nas obchodziło, musimy uznawać je za efemeryczne. Aby żyć i nie krwawić – trzeba być w ruchu. To film o byciu narwanym we wszelkich sferach egzystencji, szczególnie miłości. Za tego powodu kibicuję McClane’owi na kilku płaszczyznach: zawodowej (choć domyślałbym się i bez znajomości trójki, że skończy jako alkoholik), osobistej (choć wiem z doświadczenia, że chwilowe doładowania w postaci zawieszenia broni i manifestów uczucia nic nie dają, a gdzie dużo ognia, tam więcej bólu i ofiar). Nie zgodzę się jednak z tym, że „Szklana pułapka” to seria filmów o człowieku, który nie chce, ale musi i że jest to studium mężczyzny w depresji, zmagającym się z przeciwnościami, które budzą go z apatii. Dla mnie zawsze była to seria o narwańcu, który szuka odkupienia, człowieku serca, ognia i czynu, co czasem jest trudne dla tych, którzy żyją obok takich typków. Dla kobiet, zazwyczaj. To historia o gościu, który cholernie nie chce zostać sam w Święta, ale duma nie pozwala mu przeprosić najukochańszych. To historia przebaczania, porażek i prób. Bądźcie sobie dumni, pyszni, nie bójcie się być czasami narwańcami, ale gdy przyjdzie odpowiedni moment, przeproście.
Wesołych świąt i jupikajej, wydymańcy. 27
BARRY ALLEN the flashtest man alive tekst:
ARTYKUŁ/SERIAL 28
BRODY Z KOSMOSU
źródło: forum.blu-ray.com
Julian Jeliński
Popyt na superbohaterów w mediach rośnie i nie jest niespodzianką, że CW (czyli Warner Brothers) stara się jak najwięcej na tym trendzie zarobić sięgając po kolejną postać z panteonu DC. Jednak zaskoczeniem niewątpliwie jest to, jak wyraźnie na tle trzech innych seriali komiksowych – „Gotham”, „Arrow” oraz „Constantine” – wyróżnia się „The Flash”. I to wyróżnia nad wyraz pozytywnie. Komiksowy Flash jest postacią z jednej strony ocierającą się o kamp, z drugiej o kicz, zatem zdaje się nie pasować do współczesnego nurtu „neorealizmu” czy „destruction porno”, panującego w filmowych produkcjach ze stajni DC. Ciężko traktować poważnie bohatera, którego nemezis jest gadający goryl z diademem na głowie albo Captain Cold –niebezpiecznie przypominający Arnoldową interpretację Mr. Freeze’a. W dodatku bohatera, który w komiksie nosił swój strój w pierścieniu i przebierał się w miejscach publicznych, co oznaczało, że na nanosekundę był nagi zanim ruszył „ratować świat”. Co zatem z „mrokiem” i „powagą”? Obawy przed premierą nowego serialu o przygodach Barry’ego Allena były w pełni uzasadnione. Zapowiadany crossover z „Arrowem” mógł tylko je powiększać – czy twórcy w CW zdecydowali się stworzyć poważny, mroczny świat w środku którego umieścili kolesia w czerwonych rajtuzach? Na szczęście wszystkie lęki fanów zostały stłumione wraz z dniem premiery pierwszego odcinka serialu i „The Flash” porwał serca widzów… w mgnieniu oka. Co zatem zadecydowało o sukcesie tego serialu? Kilka elementów. Po pierwsze, twórcy nie zignorowali lekcji płynących z czytania komiksów i uwag, które każdy zdroworozsądkowy czytelnik starszych numerów miałby dzisiaj. Zrezygnowano zatem z powagi, mroku, cierpienia i heroicznych bojów na rzecz opowiedzenia historii o młodym chłopaku, który nagle staje się najszybszym człowiekiem na świecie. To nie
sprawi, że przestanie być nerdem albo nagle stanie się mrocznym odludkiem. Cała historia Flasha i jego świat aż prosi się o lekkie prześmianie i twórcy serialu robią to ze smakiem. Dla przykładu: spójrzmy na pseudonimy złoczyńców. Captain Cold? Plastique? Weather Wizard? Żaden przestępca nie chciałby sam siebie w ten sposób nazwać, chyba że ironicznie. I twórcy Flasha zdają sobie sprawę, że takie ksywki przyszłyby do głowy nastoletniemu geekowi, a nie poważnym przestępcom – dlatego (prawie*) wszystkie pseudonimy w serialu wymyśla właśnie Cisco – najbardziej nerdowata postać i w dodatku najczęściej jego pomysły są wyszydzane przez innych bohaterów. Chłopak ma wielką frajdę z wymyślania tych pseudo-poważnych czy też mrocznych aliasów, śmiejąc się jak dziecko. Tym samym puszcza się oko do widza – nie bierzcie tego tak na poważnie, doskonale wiemy jak to wygląda. Jednocześnie mimo tego puszczania oka serial nie boi się z poważną miną kusić postaciami ze świata komiksu – już w pilocie zobaczyliśmy rozerwaną klatkę Grodda (tego wielkiego, gadającego goryla) a kilka odcinków później małpiszon (wciąż niewidoczny) pojawił się w ostatniej scenie przed napisami. Ale Grood wydaje się nam wiarygodny! Dlaczego? Bo od początku serial postanowił uzasadnić wszelkie czary, mutacje, supercechy i superzłoczyńców – cały panteon dziwów świata komiksu, poprzez odwołanie do jednego „science mumbo jumbo”, w tym głównie do eksplozji akceleratora cząstek! I gdy już łyknęliśmy to niezwykle ogólne uzasadnienie, właściwie wszystko jest dozwolone. „Naukę” i wszelkie „czary” da się tą zagrywką wyjaśnić. Dzięki temu w serialu otrzymujemy spójne uzasadnienie dla istnienia każdego nowego metaczłowieka (tak, wszyscy posiadacze mocy nazywani są w serialu metaludźmi) i każdą „moc” da się wytłumaczyć dzięki odwołaniu do nauki. Nawet gadający goryl zdaje się na miejscu – w końcu uzasadniliśmy go wojskowymi eksperymentami oraz obecnością genial-
• Barry Allen biegnie skraść wasze serca.
BRODY Z KOSMOSU
29
nego naukowca, Harrisona Wellsa. Co więcej, przez większość czasu ta nauka brzmi dla nas racjonalnie i skromnie – serial nie ucieka do poziomu abstrakcji z „Thora: Mrocznego świata”, w którym „science mumbo-jumbo” było niestrawne już po kilku minutach. Zdolności Flasha są w jego DNA, da się je zmierzyć, da się je nawet pokazać na tablecie (poprzez szybko poruszające się kuleczki na ekranie).
W czym jednak tkwi główna siła „Flasha”? Oczywiście w Barrym
Allenie – sposobie w jaki został stworzony przez scenarzystów i tym, jak
ożywił go Grant Gustin.
W komiksie oraz (dobrych) animacjach Barry jest dowcipny, czasem lekko ironiczny, lekko fajtłapowaty, dość naiwny i ogólnie podsumowując „słodki” (tak, wiem, nie zawsze jest, bywa poważny – ale zapomnijmy na chwilę o tym). I taki jest też w serialu – scenarzyści zadbali o to, byśmy znacznie lepiej poznawali Barry’ego, niż koncentrowali się na walkach gościa w czerwonym kostiumie. Do tego Grant Gustin okazał się strzałem w dziesiątkę – wydaje się być idealny do tej roli i można się tylko zastanawiać, czemu DC już ogłosiło, że w filmowym uniwersum Flasha za-
30
gra inny aktor. Co ważne, serial nie robi z Barry’ego bohatera o mrocznym sekrecie, a młodego chłopaka, który nagle dostał jedno z najszybszych Ferrari. Czym by się to skończyło w rzeczywistości? Wypadkiem w pierwszym dniu jazdy. A jak się kończy pierwsza próbka szybkiego pędzenia? Połamaniem się! I twórcy Flasha dbają o to, by nie nauczył się on za wcześnie porządnie biegać. Jego upojenie mocami jest dosłownie urocze – uśmiecha się do kryminalistów zanim ich superszybko rozbierze, przecenia swoje siły, to znów ich nie docenia. Po założeniu kostiumu jest tym samym Barrym i jest to zdecydowanie lepszy wybór, niż próba tworzenia dwóch różnych tożsamości jak w Arrow czy Mrocznym Rycerzu. To właśnie sposób zapoznawania nas z Allenem staje się powodem, dla którego oglądamy kolejne odcinki. Serialowi udało się nie wpaść w pułapkę wiecznie użalającego się i winiącego za śmierć matki bohatera (ten mrok, to cierpienie jak u młodego Bruce’a w „Gotham”!). Jest jeszcze jeden, niezwykle ważny powód, dlaczego „The Flash” jest serialem dobrym – to sposób, w jaki twórcy odwołują się do komiksowego uniwersum. Nie spotkamy tu toporności „Gotham” i popijania mleka przez dziecko każące na siebie mówić „kot”. Elementy ważne dla fanów (fanatyków) komiksu przemycane są delikatnie, tak, że zwykły widz nawet nie zauważy, że cokolwiek ważnego przed chwilą miało miejsce. A to na ścianie przez 2 sekundy pojawią się plakaty z odniesieniem do Blue Devila, Nighthawka oraz Cinnamon, a to Harrison Wells recytując listę osób, które przez niego zmarły, poda prawdziwe imiona i nazwiska postaci z komiksu, możliwe do wyłapania przez najbardziej uważnych znawców materiału źródłowego. Takich momentów jest jednak znacznie więcej – pojawia się firma sprzątaczy Gambi, kawiarnia C.C. Jitters (już z New 52) i wiele innych. Uważny komiksowy geek będzie usatysfakcjonowany tymi subtelnymi ukłonami w jego stronę i jeszcze bardziej doceni sam serial. Są też smaczki mniej subtelne, ale równie istotne, jak na przykład to, że w ojca Barry’ego Allena wciela się aktor, który grał Flasha w oryginalnym serialu z roku 1990, a Mark Hamill po prawie 25 latach powtórzy rolę Trickstera (któremu podkładał jeszcze głos w animowanej „Justice League Unlimited”).
Już teraz, na półmetku pierwszego sezonu, „The Flash” uważany jest za najlepszy serial DC (przekonuje nawet wiernych fanów „Arrowa”). Jeżeli twórcy utrzymają poziom, zapowiada się na to, że Barry Allen może stać się najlepszym serialowym superbohaterem, od którego powinni uczyć się nie tylko jego telewizyjni, ale i filmowi pobratymcy.
BRODY Z KOSMOSU
Bartek Czartoryski
Hobbit, którego nie było, czyli
byle gdzie
i z powrotem
Tom Selleck jako Indiana Jones, Superman czytany przez Tima Burtona, monumentalna „Diuna” podpisana przez mistrza narkotycznego celuloidowego tripu Alejandro Jodorowsky’ego czy bodaj najdotkliwsza obok feralnej i felernej „Kleopatry” klęska w historii przemysłu filmowego – przygoda Terry’ego Gilliama w La Manchy.
Historia kina niemal od jego zarania pisana jest dwojako, równocześnie po obu stronach lustra i aż strach pomyśleć, co znaleźć można w króliczej norze, gdzie trafiają projekty niezrealizowane, na zawsze skazane na istnienie jedynie w sferze płynnego marzenia, które niczym cytoplazmatyczny ocean pokrywający Solaris przybierają kształt pożądany przez patrzącego. Bo film, który nigdy nie powstał i nie powstanie to klejnot równy arcydziełom światowej kinematografii, dzieło sztuki przechodzące z rozmówcy na rozmówcę, znany milionom sekret wyszeptywany do ucha, który z każdym dniem nabiera nowej barwy, co i rusz dostawiane są następne elementy scenografii, obsadza się kolejne gwiazdy; ograniczony jest jedynie nieskończoną przecież wyobraźnią. Dlatego też J. R. R. Tolkien sceptycznie nastawiał się do pomysłu przeniesienia jego prozy na ekran, poirytowany zinfantylizowanymi jego zdaniem animacjami Disneya, któremu prawa do książek sprzedałby dopiero po swoim trupie. Ale choć nie krył podziwu dla przedstawionych mu pod koniec lat pięćdziesiątych przez paru zapaleńców szkiców koncepcyjnych, zrugał scenariusz, uznając go za zbyt efekciarski, idący na skróty i sprzeczny z duchem jego legendarnej już Trylogii Pierścienia. Odmówił też Beatlesom, którzy, wydawałoby się, w połowie lat sześćdziesiątych dysponowali wystarczającą mocą sprawczą, aby doprowadzić do realizacji
BRODY Z KOSMOSU
fantazyjnej rock opery z nieznanym jeszcze wówczas Stanleyem Kubrickiem u steru, zderzając swą immanentną dezynwolturę z tolkienowską dyscypliną.
Lennon miał zagrać Golluma, a McCartney Froda. Tolkien nie chciał słyszeć jednak o podobnych bezeceństwach i ukręcił filmowi łeb. Nie udało się też i Johnowi Boormanowi, który na początku lat siedemdziesiątych korespondował z brytyjskim mistrzem fantastyki o, jak się okazało dość frywolnej, adaptacji „Władcy Pierścieni”. Boorman chciał zamknąć trzy księgi w jednym filmie, doprawić całość krwią i cyckami; dość powiedzieć, że Frodowi poszczęściło się z Galadrielą. Cóż, i tym razem Tolkien nie dał się przekonać, choć nie ma tego złego, bo, niezrażony niepowodzeniem, Boorman zabrał się za „Excalibur”. Zresztą studiując korespondencję oksfordzkiego profesora nietrudno wysnuć wniosek, że jedyną słuszną wersję filmowego Śródziemia mógłby według niego napisać chyba tylko on sam, gdyż odrzucał kolejne przysyłane do niego scenariusze i grafiki, znajdując masę niedociągnięć, na które pozwolić nie mógł. Być może nieprzypadkowo Mordor, Gondor i Shire ożywiono dla kina dopiero po jego śmierci, ale nawet i wtedy otwarto kolejną bramę do królestwa spekulacji, bo przecież za „Hobbita” odpowiadać miał Guillermo Del Toro, ale nie ten dzisiejszy, a o parę lat młodszy, kiedy jeszcze jego myśli pochłaniały monstra z lovecraftowego koszmaru. Jak wyglądałaby jego wizja Mrocznej Puszczy? Ano właśnie, to jedno pytanie wystarczy, aby pogonić myśli do szaleńczego galopu. Historia kina niebyłego, jak już zostało powiedziane, pisana jest na bieżąco, ale, co istotniejsze, ma miliony autorów.
31
Bohaterowie i dziennikarze tekst Tomasz Pstrągowski
„No więc przesłuchujemy świadków w komisariacie, a oni mówią, że Smark Boogie zawsze przyłączał się do gry, a potem uciekał z pulą, i w końcu mieli już tego dosyć. A ja zapytałem jednego z nich, wiesz, zapytałem go, dlaczego dopuszczali Smarka Boogie do gry skoro zawsze próbował uciec z pieniędzmi. Popatrzył na mnie naprawdę dziwnie a potem mówi: ‚Musieliśmy mu pozwolić grać... To jest Ameryka.’”
książka
Obojętne ile razy oglądam jutubki z najlepszymi fragmentami „The Wire” - ten dialog zawsze mnie rozbraja. Bo czy da się trafniej opisać to, co naiwni grafomani nazwali kiedyś „amerykańskim snem”, a co przerodziło się (przynajmniej w rozumieniu człowieka takiego jak ja, który z Ameryką obcuje tylko dzięki popkulturze) w „amerykańskie rozczarowanie”? Dziś wiem, że David Simon nie wymyślił tej sceny. Ona wydarzyła się naprawdę, a dziennikarzowi z Baltimore opowiedział ją Terrence McLarney - cyniczny, uroczy policyjny geniusz, dowódca brygady w wydziale zabójstw policji w Baltimore.
„Wydział zabójstw. Ulice śmierci”
- 800-stronicowy reportaż z ulic Baltimore, opisujący rok 1988 z perspektywy detektywów rzeczonego wydziału - ukazał się w Polsce 25 lat po amerykańskiej premierze. I chyba dobrze. Dzięki temu dzieło Davida Simona czyta się bez zbędnych emocji, nie dopisując mu aktualnych kontekstów i nie wpisując go w żadną ideologiczną wojenkę. Obdarta z tych podniet książka pozostaje tym, czym jest - arcydziełem gatunku, drobiazgową relacją z jednego roku pracy prawdziwego wydziału zabójstw działającego w prawdziwym amerykańskim mieście.
chętnie przegrywających prokuratorów i jak często zastanawia się nad wcześniejszym odejściem na emeryturę. Podobnie jak w późniejszym „The Wire”, struktura „Wydziału zabójstw” cierpi przez to przywiązanie do autentyczności. To książka policyjna, w której nie pada ani jeden strzał. Policjanci są grubi, przestępcy głupi, a prostytutki brzydkie. Wydział zabójstw zjawia się na miejscu zbrodni już po wszystkim. Śledztwo stanowiące główny wątek pozostaje nierozwiązane, a człowiek podejrzany o zamordowanie i zgwałcenie 11-letniej dziewczynki umiera spokojnie w domu, wiele lat po tym, jak policja odpuściła mu z powodu braku dowodów. Nie dlatego, że był zacierającym ślady geniuszem zbrodni, ale dlatego, że często po prostu nie ma z czego ukręcić aktu oskarżenia („Reguła Numer Dziesięć w podręczniku wydziału zabójstw: Jest również coś takiego jak morderstwo doskonałe”). Tutaj największym sukcesem porucznika Gary’ego D’Addario nie jest rozwiązanie spektakularnej sprawy, ale fakt, że udało mu sie przetrwać i nie zostać zwolnionym w wyniku politycznej intrygi.
Simon - jak przystało na dziennikarza ze starej szkoły - zajmuje się rzeczywistością i tylko nią. Żadnego upiększania, ani grama fantazji. Swoją książkę buduje ze szczegółów, które wielu autorów porzuciłoby na ołtarzu dramaturgii. Dławi nimi czytelnika, każe czytać monotonne wykłady na temat procedur i hierarchii, uparcie twierdząc, że to jest ważne. Że nie da się poznać pracy detektywa policji nie wiedząc ile formularzy musi wypełniać, jak wiele czasu spędza w sądzie, ile jego spraw zostaje utrąconych przez nie-
32
BRODY Z KOSMOSU
Tak jak bohaterowie „The Wire” nie pokonają narkotykowego półświatka Baltimore, tak prawdziwi ludzie, których spotykamy na kartach „Wydziału zabójstw” pozostają tylko ludźmi - ich misja nie polega na powstrzymaniu przestępczości w mieście zaliczającym około 300 morderstw rocznie, ale na rozwiązywaniu spraw. Jedna po drugiej, ze świadomością, że nigdy nie dogonią statystyki. O ile jednak serial „The Wire” (w którym, w rolach drugoplanowych, pojawiają się bohaterowie „Wydziału zabójstw”), oparty na faktach, ale jednak fikcyjny, można zamknąć fajną sceną muzyczną i domkniętymi wątkami o przemianach głównych bohaterów (Michael -> Omar, Dukie -> Bubbles), o tyle w reportażu dostajemy tylko ponure post scriptum, w którym czytamy, że: „w 1988 roku w mieści Baltimore zginęły gwałtowną śmiercią 234 osoby. W 1989 roku 262 osoby zostały zamordowane. W zeszłym roku liczba zabójstw gwałtownie wzrosła, do 305 - był to najgorszy wskaźnik od niemal dwudziestu lat. W pierwszych miesiącach 1991 roku w mieście zdarza się średnio jedno morderstwo dziennie.”* Ale nie o tę falę przemocy tu chodzi, ale o ludzi, którzy prowadzą walkę. Simon buduje swoim bohaterom pomnik. „Owszem”, mógłby powiedzieć, „to rasiści i cynicy, kryjący własne tyłki w obawie przed konsekwencjami służbowymi” (ważnym wątkiem jest nierozwiązana sprawa strzelaniny z udziałem policji). „Ale jednocześnie” - dodałby - „ci rasiści i cynicy naprawdę odbierają telefony, naprawdę jeżdżą na miejsca zbrodni i naprawdę pracują nad morderstwami”. Obojętne czy ofiara jest biała, żółta czy czarna. Obojętne czy to dziecko czy narkoman. Obojętne czy w wydziale sypią się na ich głowy akurat gromy za niski współczynnik wykrywalności.
David Simon
na małym ekranie
PRAWO ULICY
5 sezonów (2002-2008)
Brzmi w reportażu Simona, podobnie jak w „The Wire”, „Generation Kill” i „Treme”, paradoksalne przesłanie, mówiące, że państwo, procedury i instytucje nie działają, ale pracujący w nich ludzie, jeżeli wyjąć złodziei, cwaniaków i karierowiczów, to bohaterowie. Dzięki nim, ludziom przypominającym definicję pojęcia „służba cywilna”, ta maszyna się toczy i choć zgadzamy się wszyscy, że jest to maszyna zardzewiała i wadliwa, to tylko na taką zasłużyliśmy.
Czas wojny Miniserial (2008)
Bohaterem rozczarowującej amerykańskiej codzienności nie jest kłamliwa hollywoodzka wydmuszka w rodzaju Brudnego Harry’ego. To Donald Waltermeyer poprawiający martwej narkomance ubranie tak, by dla identyfikującego zwłoki męża wyglądała nieco schludniej. Albo Donald Worden pracujący nad strzelaniną z udziałem policjantów z taką samą skrupulatnością, jak nad każdą inną sprawą. Czy Jay Landsman czytający pisemka pornograficzne jakby była to literatura piękna i drący się na podejrzanych tak długo, aż pękną i wyznają prawdę. Lub Tom Pellegrini rujnujący sobie psychikę nad niemożliwą do rozwiązania sprawą Latonii Wallace. I tak dalej, i tak dalej... Tę samą pieśń próbował kiedyś zaśpiewać w Polsce Patryk Krzemieniecki („Vega”), przedstawiając rodakom zapijaczonego Metyla i jego przyjaciół. Ale „Pitbull” był zbyt płytki i krótki, zbyt jawnie nastawiony na tanie sensacje oraz szokowanie, zbyt otwarcie tabloidowy, a za mało konserwatywny. W takiej robocie trzeba być konserwatywnym i mieć dużo czasu. Trzeba być ze starej szkoły. Nie da się pójść na skróty, trzeba wziąć rok wolnego, obserwować każdy dzień pracy wydziału, napisać o tym 800 stron, a później nakręcić kilka seriali. Inaczej to nie ma sensu.
treme 4 sezony (2010-2013)
* Simon podaje, ze w 1988 roku w Baltimore mieszkało 700 tysięcy mieszkańców. Taka ciekawostka dla wszystkich fanów amerykańskiej wolności i prawa do posiadania broni. W 40-milionowej Polsce w 2009 roku wszczęto 729 postępowań w sprawach o zabójstwa.
BRODY Z KOSMOSU
33
Z egoistycznych pobudek w twórczości Simona najbardziej stymulują mnie wątki dziennikarskie (swoją drogą - najfajniej pociągnięty jest on w „Treme”, gdzie widzimy prawdziwe, żmudne śledztwo dziennikarskie, z którego niewiele wynika). Niestety, w pracach mojego idola nie znajduję pocieszenia. W posłowiu „Wydziału zabójstw” łatwo się doszukać goryczy, która później wyleje się w „The Wire”. Współcześnie dobre dziennikarstwo jest, zdaniem Simona, na wymarciu i nie zapowiada się na żadną odnowę. „Odszedłem” - czytamy na stronie 790, w książkowym odpowiedniku odcinka specjalnego, w którym twórcy i autorzy opowiadają o kuchni i wspominają kręcenie ulubionych scen. „Pomogło mi to, że moja gazeta - niegdyś miła, siwowłosa dama o czcigodnych, choć nieco staroświeckich tradycjach - stała się boiskiem dla pary przybyszów z Filadelfii, dwóch pozbawionych wyczucia słowa pismaków, dla których apogeum dziennikarstwa był pięcioczęściowy artykuł, gdzie w drugim akapicie znalazło się stwierdzenie, że ‚«Baltimore Sun» nauczył się’, a potem następowało kilka przegadanych stron prostackich wyrazów oburzenia i jeszcze bardziej prostackich rozwiązań.
„Wydział zabójstw. Ulice śmierci” Davida Simona wydało wydawnictwo Fabryka Faktu
W redakcji zapanowała gorączka Pulitzera i starannie konstruowana mitologia, według której nikt nie wiedział, jak wykonywać swoją pracę, dopóki obecny zarząd nie przyniósł tablic z góry Synaj.”
34
Desanty barbarzyńców z innych firm i redakcji; wygłaszane publicznie samokrytyki i zapewnienia, że do tej pory było źle, ale teraz będzie lepiej; poczucie wyższości wynikające z pychy i bezsensowna pogoń za wynikami - obojętne czy postrzeganymi jako Pulitzery/ Grand Pressy, zaspokojeni reklamodawcy czy rosnące statystyki pustych klików; mitologia sukcesu, wskrzeszenia i odnowy. Brzmi znajomo?
Simon pisał swoje słowa 25 lat temu, w czasach, które sam wspomina jako „stare” i „dobre”. ja marzyłem wtedy o byciu strażakiem a nie dziennikarzem.
Kiedy przyszedłem do tego zawodu o prawdziwych dziennikarzach krążyły już tylko legendy - jak o prawdziwej polskiej lewicy czy politykach zatroskanych losem państwa. A przecież i tak było wtedy dużo lepiej niż dzisiaj. Chodziło się jeszcze po ludziach, dzwoniło po komentarz, sprawdzało fakty, wstrzymywało publikacje niepotwierdzonych informacji. Krótko mówiąc - marnowało się czas na robienie rzeczy oczywistych, ale czasochłonnych, których dziś się już nie robi, mając nadzieję na klikalne sprostowanie (Reguła Numer Jeden dziennikarstwa internetowego: kłamstwo klika się dwa razy). Wychodzi więc na to, że stwierdzenia takie jak Simona można wygłaszać regularnie, co dwadzieścia, dziesięć, albo nawet sześć lat i zawsze będą one równie trafne co spóźnione. Bo zawsze będzie gorzej. W „The Wire” ten kryzys został zobrazowany w postaciach Gusa i Scotta. Pierwszy jest starym wygą, służącym prawdzie (obojętne jak idiotycznie i górnolotnie by to brzmiało), drugi fabrykuje dowody w sprawie nieistniejącego seryjnego mordercy za co zostaje nagrodzony Pulitzerem. Dzisiaj, tutaj, Gus byłby źle opłacanym redaktorem papierowej gazety chylącej się ku upadkowi. Jego teksty byłyby pełne błędów i stronnicze politycznie, ale przynajmniej miewałby jakieś sprawdzone źródła, dostawał płatne delegacje, a czasem, naprawdę rzadko, informowałby czytelników o czymś, o czym wcześniej nie wiedzieli. Scott zaś napierdalałby tautologiczne galerie o mamach Madzi, książkach Chodakowskiej i strasznym (acz niepotwierdzonym badaniami) wpływie gier wideo na psychikę dzieci. Podkręcałby wystawki, kłamał w tytułach i śledził statystyki. A bardziej niż na Pulitzerze zależałoby mu na dobrym słowie od korpo-szefa i obietnicy ucieczki z kadłubkowej dwu-, trzyosobowej redakcji na jakieś bezpieczne stanowisko decyzyjne, z którego będzie się już można ewakuować do menadżmentu, marketingu lub chociaż piaru. Oczywiście boli mnie to, że w tej metaforze jestem Scottem. Ale naprawdę przeraża mnie myśl, że za 25 lat mogę być przez kogoś postrzegany jako Gus.
BRODY Z KOSMOSU
luty 2015
BRODY Z KOSMOSU
35
Wywiad z brodą
ŚLEDZIU
N A S P OW I E D Z I Produkt, osiedle swoboda, fido i mel, na szybko spisane, czerwony pingwin musi umrzeć. śledziu dał nam już bardzo dużo dobrych komiksów. i nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. pytania robert sienicki 36
zdjęcia grzegorz teszbir (dla Lupus Libri)
BRODY Z KOSMOSU
BRODY Z KOSMOSU
37
fot: Grzegorz Teszbir
fot: Grzegorz Teszbir
BRODY: Jak podliczyłem wszystkie projekty, które rzekomo masz na warsztacie, to ukazał mi się portret cholernie zarobionego człowieka, więc dzięki za poświęcenie nam chwili. Zacznę więc od tematu najświeższego: Dopiero co zakończyła się (ładnym wynikiem) zbiórka pieniędzy na „Strange Years”. Jak wrażenia po zetknięciu się z tą formą finansowania? ŚLEDZIU: Pozytywne. Spora grupa bliższych i dalszych znajomych oraz osób zupełnie mi obcych na serwisach społecznościowych pozwoliła na dość szerokie rozdmuchanie wiadomości o zbiórce, więc efekt przeszedł moje oczekiwania, także te najbardziej optymistyczne założenia. Myślę, że jakość Artura i mojego materiału także miała coś z tym sukcesem wspólnego. Co prawda, komiks swoje przeleżał na półce, niemal dwa lata a to szmat czasu jeśli chodzi o szlifowanie warsztatu, ale nadal jestem zadowolony ze swojej nad nim roboty. Cieszę się, że została doceniona.
B: Skoro nie uzbieraliście maksymalnej kwoty (dopiero ostatni próg zawierał opcję zamknięcia się na kilka miesięcy i tworzenie kontynuacji komiksu) jak wygląda w tej chwili przyszłość tej serii? ŚLEDZIU: W pierwszym tygodniu stycznia kończymy prace nad przygotowaniem publikacji do druku, sam komiks trafi do wszystkich wspierających w lutym. W tym czasie dopieścimy z Arturem pomysł na drugą część (to chyba oczywiste, że takowy istnieje, tym bardziej, że obie „Jesienie” tworzą zwartą całość). Wspominałeś wcześniej, że sprawiam wrażenie zarobionego człowieka. No jakoś tak się porobiło. Filmowe Osiedle Swoboda, finisz prac nad pilotem Tymka i Mistrza, powstającym w Human Ark (prod. Spinka Film Studio), Na Szybko Spisane 2000-2010, które ponownie wylądowało na warsztatcie... Jest tego sporo (bo to nie wszystko), drugie Strange Years również znajduje się w moim kalendarzu na 2015. Ale o bardziej szczegółowych datach nie ma sensu jeszcze rozmawiać.
• Narkotyki są złe, mkay?
38
trzecie „Na szybko spisane”
z pewnością ukaże się przed premierą trzeciego Half-Life’a. BRODY Z KOSMOSU
B: Chłopaki od „Jeża Jerzego” przetarli troszkę szlaki i teraz coraz częściej słyszy się o rodzimych ekranizacjach komiksów. Na Filmowe Osiedle bardzo czekam. Na jakim etapie są prace? ŚLEDZIU: To zupełny początek prac. Mamy miejsce, mamy bohaterów, zalążek czegoś, co kiedyś może być filmem. To etap, na którym nadal więcej się myśli, szkicuje, notuje, niż tworzy zręby pierwszej wersji scenariusza. Ta praca jeszcze przede mną i nawet nie jest pewne, czy będę to robił sam.
B: Będzie to całkowicie nowa opowieść czy adaptacja historii, które można było już przeczytać w „Produkcie” czy zeszytowym „Osiedlu”?
ŚLEDZIU: Wznowiłem i wyznaczyłem realistyczną datę zakończenia prac nad trylogią. Właśnie kończę prace nad pierwszym z trzech rozdziałów komiksu. Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie, komiks ukaże się w 2015. Chciałbym w tym miejscu zaznaczyć, że trzecie „Na szybko...” z pewnością ukaże się przed premierą trzeciego Half-Life’a.
B: Czy pomysł aby trzeci tom opowiadał o jednym dniu z życia bohatera jest nadal aktualny, czy pomysł ewoluował podczas przerwy w pracy? ŚLEDZIU: Trzymam się tego pomysłu, jak i tego, że to co się dzieje z bohaterem w tym dniu (nic specjalnego, oczywiście, jak w całym dotychczasowym życiu bohatera), wywołuje w nim falę wspomnień z dekady 2000-2010. To zbyt nudna postać, aby dało się udźwignąć cały album tylko na jednym dniu z życia tego anonimowego człowieczka. Nie, że nie dałoby się tego zrobić, bo to nie jest problem, ale nie chcę się bawić formą. Całość ma być spójna.
Kadry z nadchodzącego zakończenia trylogii „Na szybko spisane”. Kolor dodany zostanie później.
ŚLEDZIU: Mam coś w rodzaju dwutorowego myślenia o Osiedlu. Tor pierwszy to film, czyli napisanie porządnego scenariusza, który będzie się „oglądać” już podczas lektury. Zupełnie nowa historia, być może nawet bardziej magiczna, myślę o samej Swobodzie jako miejscu, niż to było w oryginale. Tor drugi to historie, które napisałem kilkanaście miesięcy temu, trzynaście nowych odcinków serii, dość kanonicznych, które chętnie zrealizowałbym w tak zwanym międzyczasie. Chwilowo stawiam na film.
B: Czy w 2015 doczekamy się również zamknięcia serii „Na szybko spisane”? Chwaliłeś się ostatnio, że wznowiłeś prace.
BRODY Z KOSMOSU
39
B: Ten rok zaowocował pewną zmianą w twoim życiu, mianowicie etatem w studiu Human Ark. Jak się czujesz po opuszczeniu ciepłego życia freelancera? ŚLEDZIU: Średnio ciepłe to życie bywało, raczej letnie. Czuję się dobrze, rytm codzienniej pracy mi służy. Wieczorami lub w weekendy siadam do swoich rzeczy, albo zwyczajnie relaksuję się. Spokój, powolne pchanie swoich projektów do przodu, zamykanie niektórych (jak NSS), otwieranie nowych (Strange Years), przysiady do kontynuacji (grzebanie przy scenariuszu i storyboardach kolejnego Pingwina). Najważniejsze, że nie mam już poczucia, że zmarnowałem dzień. To poczucie wpędzało mnie w średnio fajne nastroje. Przy okazji, przez ostatni rok nauczyłem się od ekipy Human Ark masy rzeczy o reżyserii, animacji, pisaniu. To był dla mnie najproduktywniejszy rok od dekady.
• Diplodok prosto ze śledziowego szkicownika.
B: Pracujecie obecnie nad dwoma komiksowymi projektami: „Tymku i Mistrzu” Leśniaka i Skarżyckiego oraz „Diplodoku” na podstawie komiksu Tadeusza Baranowskiego. Co dokładnie należy do twoich obowiązków? ŚLEDZIU: Storyboardy, projekty postaci i ratowanie mniej zabawnych scen.
B: „Czerwony Pingwin musi umrzeć”. Swego czasu były gratulacje o planowanym wydaniu w języku innym niż polski, ale jednak nie wymieniłeś tytułu w swoich planach na przyszły rok. Czyżby ten komiks musiał ustąpić miejsca innym, bardziej priorytetowym tytułom? Jak wspominałem, nie spieszę się, znam już granice wytrzymałości własnego organizmu, jeśli chodzi o przeładowanie pracą. Jeśli chodzi o komiks, nie ściagam już się z samemu sobie narzucanymi nierealistycznymi terminami. „Tu” sobie przycupnąłem, „tu” sobie chwilę pobędę. Czytelników być może wystawiam na cierpliwość, ale, wybaczcie czytelnicy, z waszą cierpliwością również przestałem się ścigać. Wszystko powstanie, ale w swoim czasie. Wywiad przeprowadzono w dniach
fot: Grzegorz Teszbir
6-17 grudnia 2014
40
Komiksy Śledzia kupicie na stronie wydawnictwa Kultura Gniewu
kultura.com.pl
BRODY Z KOSMOSU
BRODY Z KOSMOSU
41
Plansza z „Na szybko spisane 2000-2010”. Premiera jakoś tuż przed Half-Life 3.
Gotham
SOBOTA 20 GRUDNIA 2014
Gazette
EDYCJA PORANNA
5₵ BRODY Z KOSMOSU
„Gotham” mogło być dobrym serialem. Ale nie jest. Dlaczego? Czy twórców przygniotła przebogata mitologia Batmana? Zdezorientowało postępujące unolanomrocznianie adaptacji komiksów DC? A może do komputera scenarzysty dobrała się banda małp? Ciężko odpowiedzieć na to pytanie. Łatwiej pokazać, co zostało zepsute. tekst: RADOSŁAW PISULA
MROŹNA WIADOMOŚĆ:
ZAGADKOWE „GOTHAM” NIE KWITNIE Pierwszy odcinek nie zapowiadał tragedii, drugi balansował już nad przepaścią i coraz mocniej wchodził na teren rubasznego kiczu (WSZYSTKIE sceny z młodym Waynem), a w trzecim scenarzyści prawdopodobnie przewrócili stół w pokoju, gdzie odbywają się burze mózgów, zdjęli ubrania, natarli się miodem, zaczęli tańczyć tak, jakby zaraz miał eksplodować świat, a na końcu wesoło skoczyli w otchłań chaosu. „Gotham” w obecnej formie jest przeuroczą katastrofą, gdzie kolejne elementy przypominają orgię, w której udział próbują wziąć hipopotam, czapla, kilka ryjówek i foka. Niby chęci są, ale to nie ma prawa zadziałać na takich zasadach, a widzowie tego przedstawienia czerpią z seansu niewiele przyjemności. Chciałem tu napisać jak bardzo bezcelowa jest fabuła (a nawet „Agents of S.H.I.E.L.D.” w nowym sezonie mają jakiś wyraźny szkielet łączący kolejne odcinki), postacie gryzą się w ramach różnych konwencji/są wyrwane z innych bajek (Bullock zmieniający diametralnie postawy w ciągu kilku odcinków – podobnie Fish Mooney, Falcone czy nawet Alfred), a całość próbuje nieudolnie łączyć nolanowy pseudorealizm z kuriozalnym kiczem Schumachera, elementami burtonowskimi (Pingwin, jego matka, balonowe morderstwa, muzyka) i bieda-proceduralniakiem. Ale to wszystko widać na pierwszy rzut oka.
42
Najgorszy jednak jest jednak fakt, że całości brakuje jakiejkolwiek subtelności względem widzów znających oryginalne postacie. Mamy małą Catwoman? Niech nieustannie przypomina, że ma pseudonim Cat, kradnie mleko, pije mleko, szuka mleka, wydrapuje oczy, widzi w ciemności i z finezyjnością rosiczki próbuje przyssać się do ust nieletniego Wayne’a. Pingwin? Niech chodzi jak chaplinowski włóczęga i wcina kanapki z tuńczykiem. Poison Ivy? Dostanie teraz nazwisko Pepper (ponieważ w oryginale było za mało „roślinne”), a jej mieszkanie w slumsach będzie wypełnione połową lasu deszczowego. Czemu nie pokazano jeszcze jak wcina szczaw z wiadra? Harvey Dent? Oczywiście rzuca monetą do znudzenia i wybucha gniewem niczym podniecony Bruce Banner (jego emocjonalna rozmowa z Gordonem przypomina romantyczne podchody rosomaków – nie bardzo wiadomo czy oni chcą się kłócić, pogryźć, a może sprzedać sobie po francuzie). Prym jednak wiedzie tutaj Eddie Nygma, któremu połowa obsady wymownie zaleca skończenie z opowiadaniem zagadek. Plucie kolejnymi nawiązaniami jest tak nieudolne, że ciężko czerpać z tego jakąkolwiek przyjemność. „Komiksowość” widowiska jest niestety największą bolączką serialu. Przesyt zagarnia wszelkie ciekawe pomysły, a kolejne postacie wprowadzane są hurtem (Victorze Zsaszu, pozdrawiam), przez co główni bohaterowie nie
BRODY Z KOSMOSU
mają najmniejszych szans na rozwój lub – jak w przypadku Wayne’a – są chodzącymi zlepkami stereotypów (po akcjach z młodym Batmanem z drugiego odcinka obstawiałem, że w czwartym zobaczymy go na koncercie My Chemical Romance, a w piątym zacznie malować oczy i zrobi sobie tunele w uszach). A szkoda. Ponieważ… serial zaskakująco nieźle sprawdza się na innym poziomie. Jeśli potraktujemy całość jako prequel serialu z lat 60., to nagle cała ta kiczowata szopka nabiera rumieńców. Balonowi przestępcy, Fish Mooney idealnie naśladująca zachowanie Earthy Kitt w roli Catwoman, slapstickowy bromans Gordona i Bullocka - fikuśne elementy, potrafiące wywołać uśmiech. Nadal poszczególne konwencje gryzą się niemiłosiernie, ale w takim przypadku mamy przynajmniej jakiś punkt zaczepienia, który pozwala zachować spójność sekwencyjną, a sam serial nie jest już tylko zlepkiem skeczów połączonych wyciętymi scenami z „Batman Początek”. Kupiłbym całość w formie zrewitalizowanego widowiska z Adamem Westem. Kicz to nieodłączny element mitologii Batmana i pozbawiona zahamowań lekka komedyjka (którą „Gotham” obecnie jest w przeważającej części), dobrze zapełniałaby czas antenowy (animowany „Batman: Odważni i bezwzględni” był przecież absolutną perłą bezpretensjonalności). W obecnej formie w serialu nie działa praktycznie nic i naprawdę szkoda postaci Gordona oraz Bullocka, które w innej fabule sprawdziłyby się znakomicie - Logue i McKenzie to bezsprzecznie znakomici aktorzy, ale tutaj nie mają jak rozwinąć skrzydeł.
Co by pomogło serialowi? Na pewno rozbicie wątków. Młody Wayne powinien zostać wydalony z miasta jak najszybciej (może spin-off związany z jego światowymi wojażami? Budowanie Batmana w szczegółach?), a w blasku reflektorów powinna zdecydowanie stanąć dziwna para gliniarzy z Gotham, którzy mogliby zacząć rozpracowywać porachunki mafijnych rodzin. Scysje na linii Maroni-Falcone to naprawdę wdzięczny temat na długi czas (szczególnie znając komiksowe familie). Nawet Alfred (zjawiskowy Sean Pertwee) znalazłby tutaj swoje miejsce, bo przecież COŚ musiał robić w czasie podróży swojego podopiecznego (wpada na przekręty związane z Wayne Enterprises i pomaga policji?). Można sobie darować 80% kiczowatych nawiązań komiksowych i pozostawić Pingwina oraz Denta, którzy, jako jedyni z (przyszłych) złoczyńców wprowadzanych do serialu, mają JAKĄŚ rolę.
Bagaż mitologiczny naprawdę przeszkadza serialowi. Czemu Bruce Wayne jest tutaj małym detektywem w stylu Nancy Drew? Gotham zaczęło swoje życie tak naprawdę razem z Batmanem. On musi być częścią tego miasta, ponieważ definiuje jego charakter. Nawet fenomenalne komiksowe „Gotham Central”, do którego przed premierą porównywano założenia „Gotham”, prezentowało Batmana gdzieś w tle. Nie był bohaterem historii, ale jego cień pokrywał każdy fragment metropolii. Urbanistyczny lewiatan nie ma tak naprawdę racji bytu bez Mrocznego Rycerza, a zastępstwo w formie smarkatego dzieciaka niezamierzenie robi z całości parodię. Pamiętajmy, że Bruce Wayne dosyć szybko wyjechał z rodzimych stron i przez lata przygotowywał się do swojej roli podróżując po świecie. To jest fenomenalny pomysł na serial! Historia Gotham zaczyna się tak naprawdę wraz z powrotem wytrenowanego do granic ludzkich możliwości, ale wciąż nieopierzonego młodzieńca, którego ścieżki krzyżują się z początkiem krucjaty Jima Gordona. W serialu nie ma na razie żadnego pomysłu na łączenie ścieżek postaci. Pojawia się gargantuiczna ilość bohaterów, tak mocno dociskających do Ziemi tych – w założeniach – podstawowych, że Bullock i Gordon po prostu się duszą.
BRODY Z KOSMOSU
Eddie Nygma, najbardziej zagadkowa postać w serialu.
Na razie dostajemy kampowe puzzle, które chciałyby być ambitnym kryminałem, ale cały czas ślizgają się na tej samej skórce od banana. Obserwujemy dziki rozgardiasz i wypluwanie w nasze twarze kolejnych postaci, istniejących tylko po to, żeby być. Brakuje tutaj jakiegokolwiek zarysowania intrygujących charakterów, a to właśnie one są powodem, przez który banda psychopatycznych kryminalistów i dorosły facet przebierający się za nietoperza przetrwali w masowej świadomości ponad 70 lat. Niestety widać wyraźnie jak duży wpływ na całość ma Warner Bros., bo nie wierzę, że Bruno Heller (odpowiedzialny za fenomenalny „Rzym”) mógłby na własną rękę wykładać ramówkę takim betonem. „Gotham”, weź się w garść, bądź koherentne i daj twardym gliniarzom być sobą. Oni na pewno się odwdzięczą.
43
Właśnie zakończyła się telewizyjna odyseja Synów Anarchii. W związku z tym, wraz z wydawnictwem Sine Qua Non, zapraszamy was do konkursu, w którym możecie wygrać komiksowe przygody chłopaków z SAMCRO, oficjalnie powiązane z serialem stworzonym przez Kurta Suttera. Co należy zrobić, aby cieszyć się jednym z trzech brodziatych tomów? Wystarczy odpowiedzieć na pytanie i wysłać odpowiedź w formie prywatnej wiadomości na facebookowy profil Beards from Outer Space (fb.com/beardsfromouterspace). Zwycięzcy zostaną wyłonieni drogą losowania. Na odpowiedzi czekamy do 10 stycznia 2015.
KONKURS
Pytanie W jakim blockbusterze z 2013 roku zagrali wspólnie Charlie Hunnam i Ron Perlman? 44
BRODY Z KOSMOSU
BRODY Z KOSMOSU
45
46
BRODY Z KOSMOSU