'O^/T^H^H,-^
WAWRZYNIEC ŻUŁAWSKI SYGNAŁY Z E SKALNYCH ścian ŚCfANTRAGE DIETATRZAŃSKfEWĘDKÓW KIALPEOSKIE SKALNE LATO NA SZA KS{ Ę GAKNIA 1^58 Okładkę, »(ron( tytułową l układ gintlcsny tlmtracil piolektowat ZBIONIBW SYCHUCKI
We 3: 3. .A ^ W.W At^^AS. ,^)ł A'S. WST^P
T? . ofc 1957. Rok w Alpach wyjątkowo tragiczny. Co parą dni nadchodzą wieści o zaginionych w górach. Przychodzi również wiadomość: wraz z dwoma Jugosłowianami zaginął jeden z wybitnych polskich alpinistów, Stanisław ^Groński. Staszek Groński, z którym Wawrzyniec Żuławski przed laty stawiał pierwsze kroki w Alpach. Na ratunek rusza ekipa francuska i polska. Wawrzyniec Żuławski staje się duszą akcji ratunkowej, niesłychanie trudnej i niebezpiecznej. Poszukiwania utrudnia niepogoda., Mgły. Śnieżyce. Lawiny. Mijają noce i dni. Akcja trwa już tydzień. Nadzieja gaśnie. 16 sierpnia 1957 Żuławski pisze z Chamonix: „...Nie ma już niestety żadnej nadziei, aby żył Groński., Trawersował Mont Blanc z jakimiś dwoma Jugosłowianami i wszelki ślad po nim zaginął. Nie pomogły rekonesanse lotnicze, wie pomogła akcja, którą wczoraj prowadziłem przez cały dzień po północnych szlakach Mont Blanc, we mgle, w silnej zadymce, w głębokim na metr świeżym śniegu, pod ciągłą groźbą lawin, z radiotelefonem, z którego co godzina odzywało się niespokojne wołanie: »Allo, allo, l'equipe polonaise! Descendez, descendez! Le mauvais temps s'approche«1. Burza przyszła rzeczywiście pod wieczór, ale zdołaliśmy już zakończyć nasze bezowocne poszukiwania i uciec do nie zagospodaro1 Allo... (franc.) — Halo, halo, ekipa polska! Schodźcie, schodźcie/ Burza nadchodzi! .f 5; wanego, starego schroniska na Grands Mullets, z tych, które najbardziej uwielbiam. Wieczorem pioruny waliły, schronisko, umieszczone na wysokiej, samotnej skale, sterczącej z lodowca, wyło i trzeszczało pod naporem wiatru. Znów miałem kawał prawdziwej, alpejskiej przygody, niestety okupionej zniknięciem starego, zacnego towarzysza. Dziś w południe zeszliśmy z Grands Mullets, a granie Mont Blanc pozostały puste i ciche". 17 sierpnia na naradzie francuskiego pogotowia alpejskiego z udziałem polskich alpinistów uznano, że akcję ratunkową należy zakończyć. Groński i towarzysze przebywali w górach już dziewięć dni bez namiotu. Nie było nadziei, by mogli żyć. Gdy jednak wieczorem tego dnia zaczęła się poprawiać pogoda, ratownicy francuscy postanowili raz jeszcze wyruszyć
na postukiwania. Było nie do pomyślenia, by w akcji tej zabrakło Polaków. 18 sierpnia przed świtem wyrusza ostatnia wyprawa. „...Góry potrafią być straszliwie nieubłagane — pisał Wawrzyniec Żuławski — a mimo to nadal mam jakiś bardzo osobisty stosunek do Mont Blanc, do tych wielkich, pustych płaszczyzn śnieżnych, do nie kończących się szerokich grzbietów, pokrytych gdzieniegdzie zielonkawym lodem. Nie mam nawet — mimo wszystko — żalu za okrucieństwo, z jakim pochłania ludzi, zagubionych w tych przestrzeniach podczas niepogody, za dziesiątki ofiar, których ciał nigdy nie znaleziono, tak jak, być może, nie odnajdzie się nigdy ciał Grońskiego i towarzyszy". Nie odnaleziono również i Wawrzyńca Żuławskiego, gdy na zboczu Mont Blanc du Tacul porwała go i zasypała w lodowej szczelinie potężna lawina seraków. „Dnia 18 sierpnia 1957 roku, w masywie Mont Blanc w Alpach, śpiesząc na ratunek zaginionym towarzyszom, zginął śmiercią górską..." Na ratunek? To do niego pasuje. Ale śmierć? Bywają tacy ludzie — żyjący i już nieżyjący — których przesiania ich własna twórczość lub działalność. Myśląc o nich, w gruncie rzeczy myślimy o ich dziełach, czynach czy postępkach, niejako w oderwaniu od ich osobowości. Oni sami — rozpływają się, nikną. Są mniej interesujący, mniej potrzebni, niż to, co zdziałali. Z Wawrzyńcem Żuławskim — inaczej. Ważne jest nie tylko to, co stworzył i czego dokonał. Należał do tych nielicznych ludzi, którzy już samym faktem swego istnienia wzbogacają życie innych. Niełatwy do zdefiniowania, skomplikowany i prosty jednocześnie, wszechstronnie utalentowany, pełen wdzięku, o zamyślonych oczach i sceptycznym uśmiechu, głęboko uczuciowy, potrafił być również chłodny, ostry, skupiony, praktyczny. Zawsze — naturalny. Nawet najbardziej niezwykłych czynów, wymagających męstwa, ofiarności i siły, czasem nawet heroizmu, dokonywał od niechcenia, lekko, z uśmiechem. Wielu ludzi wdzięcznych mu jest za wszystko, czego dla nich dokonał. Nie można sobie jednak wyobrazić, aby ktokolwiek odczuwał ciężar tej wdzięczności. Wawrzyniec Żuławski nie miał w sobie nic z ofiarnictwa, choć ofiarowywał
wiele. Umiał pięknie i lekko dawać. I — co jest równie rzadkie — umiaSt brać. Równie naturalnie, z równym wdziękiem, jak dawał. Nienawidził spraw i ludzi nieludzkich. Nie cierpiał ciężkich, przygniatających atmosfer. Nie pasowało do niego nic, co jest nieodwracalne, nieodwołalne, ostateczne. Dlatego niektórzy z jego bliskich mówią, że Wawrzyniec został w masywie Mont Blanc. Jakby to była tylko przerwa w jego alpejskich wędrówkach. Był utalentowanym kompozytorem, uporczywie i bezkompromisowo walczącym o własny styl, o własny wyraz artystyczny. Napisał wariacje fortepianowe, sonatinę na fortepian, kilka mazurków, sonatę skrzypcową, kwintet fortepianowy, trio na instrumenty dęte, kilka pieśni. Może najlepiej wypowiedział się w mazurkach. Ale swej pełni muzycznej nie osiągnął. Nie zdążył. . Był nie tylko twórcą, ale człowiekiem, który oddaje się więcej i goręcej sprawom innych ludzi niż własnym. Znakom mity organizator, wieloletni sekretarz generalny Związku, Kompozytorów Polskich, prezes ogromnej i skomplikowanej instytucji, jaką jest Stowarzyszenie Autorów, ZAIKS, oddający — z krzywdą dla własnej twórczości — swe zdolnością siły i czas potrzebom kolegów i organizacji. Był także muzykologiem o wszechstronnej i rozległej wiedzy, świetnym krytykiem muzycznym i znakomitym pedagogiem^ Tuż po wojnie, mimo bardzo młodego podówczas wieku, wykłada w Konserwatorium Łódzkim. Wkrótce jednak przenosi sit? do Warszawy, aby objąć katedrę w odbudowującym się z wojennych zniszczeń Konserwatorium Warszawskim. Był również pisarzem. Pisał o tym, co poza muzyką było główną jego namiętnością: o górach. Góry kochał i znał od najwcześniejszego dzieciństwa. Wyrósł w domu od lat związanym z górami. Jego ojciec — znany pisarz i poeta Jerzy Żuławski — chodził po Alpach, rozkochany był w Tatrach, jako jeden z pierwszych porzucił utarte tatrzańskie szlaki, szukając nowych, nie zdobytych jeszcze dróg. W tajniki wspinaczki wprowadzali Wawrzyńca dwaj starsi bracia — Marek, i Juliusz, oraz stryjeczny brat — Jacek. Kilkunastoletni chłopiec znał już świetnie góry, otrzaskany był z wszystkimi niebezpieczeństwami, grożącymi tym, którzy wdzierają się w ich głąb. Jego pierwsza książka, „Niebieski krzyż", przyniosła szereg wspomnień z wypraw ratunkowych, w których brał udział
już jako siedemnastoletni chłopiec w 1933 roku. Dużo wcześniej niż jego rówieśnicy kończył okres „terminu" górskiego i doskonale przygotowany wkraczał w okres samodzielności taternickiej. Umiał uczyć się od starszych kolegów i bardzo wcześnie nauczył się umiejętności swe przekazywać tym, którzy żywot górski dopiero rozpoczynali. Od pierwszej chwili zetknięcia z górami był zawsze gotów śpieszyć z pomocą oczekującym ratunku, ...."• Rok 1935 —rok „Skalnego lata" — to jego pierwszy, wielki rok taternicki. Po sukcesach zimowych nadchodzi sezon letni i oto pada cały szereg wspaniałych, przez nikogo dotąd nie zdobytych ścian tatrzańskich. Pierwsze przejście północnej Ściany Małego Młynarza. Pierwsze przejście wschodniej ściany Łomnicy. Pierwsze całkowite przejście północno-wschodniego filara Mięguszowieckiego Szczytu. Długa jest lista przejść zimowych i letnich Wawrzyńca Żuławskiego tego roku. Fachowe pismo „Taternik" tak ocenia niektóre z tych przejść: „Droga nadzwyczaj trudna i bardzo piękna, o wyjątkowej ekspozycji". „Droga nadzwyczaj trudna, należąca do największych i najwspanialszych przejść tatrzańskich i bardzo eksponowana". W tym pamiętnym roku Wawrzyniec Żuławski staje się jednym z wielkich zdobywców ścian tatrzańskich. Oto piękny rok, który ze świetnie zapowiadającego się taternika robi doświadczonego wygę, przed którym Tatry nie mają już tajemnic. I w tym roku — jak i w poprzednich, jak i w następnych — tak charakterystyczny dla Żuławskiego udział w wyprawach ratunkowych. Jako dziewiętnastoletni chłopiec nie tylko uczestniczy w akcjach ratunkowych. Potrafi już nimi kierować. Jeden z jego starszych kolegów i przyjaciół pisze o tym okresie: „Jesienią, wracając z Kaukazu, zawędrowałem w Tatry. Byłem ciekaw, czy nasz beniaminek nie zmienił się, stając się jednym z czołowych bohaterów tatrzańskiego sezonu. Ale o tego chłopca można było być spokojnym. Wyrósł prędko na jednego z asów, zachowując całą swoją skromność, takt, koleżeńskość, wdzięk i bezpośredniość. Pogłębił się tylko jego stosunek do słabszych towarzyszy. Stał się hardziej opiekuńczy i braterski. W górach, na wspinaczce, gdy każdy krok zagraża życiu, najłatwiej można voy, trio-na instrumenty dęte, kłlkapieśni. Może najlepiej wypowiedział się w mazurkach. Alę :swej pełni muzycznej nie osiągnął. Nie zdążył.
Był nie tylko twórcą, ale człowiekiem, który oddaje się więcej i goręcej sprawom innych ludzi niż własnym. Znako" mity organizator, wieloletni sekretarz generalny Związku, Kompozytorów Polskich, prezes ogromnej i skomplikowanej instytucji, jaką jest Stowarzyszenie Autorów, ZAIKS, oddający — z krzywdą dla własnej twórczości — swe zdolności, siły i czas potrzebom kolegów i organizacji. Był także muzykologiem o wszechstronnej i rozległej wiedzy, świetnym krytykiem muzycznym i znakomitym pedagogiem. Tuż po wojnie, mimo bardzo młodego podówczas wieku, wykłada w Konserwatorium Łódzkim. Wkrótce jednak przenosi si<? do Warszawy, aby objąć katedrę w odbudowującym się 2 wojennych zniszczeń Konserwatorium Warszawskim. Był również pisarzem. Pisał o tym, co poza muzyką było główną jego namiętnością: o górach. Góry kochał i znał od najwcześniejszego dzieciństwa. Wyrósł w domu od lat związanym z górami. Jego ojciec — znany pisarz i poeta Jerzy Żuławski — chodził po Alpach, rozkochany był w Tatrach, jako jeden z pierwszych porzucił utarte tatrzańskie szlaki, szukając nowych, nie zdobytych jeszcze dróg. W tajniki wspinaczki wprowadzali Wawrzyńca dwaj starsi bracia — Marek i Juliusz, oraz stryjeczny brat — Jacek. Kilkunastoletni chłopiec znał już świetnie góry, otrzaskany był z wszystkimi niebezpieczeństwami, grożącymi tym, którzy wdzierają się w ich głąb. Jego pierwsza książka, „Niebieski krzyż", przyniosła szereg wspomnień z wypraw ratunkowych, w których brał udział już jako siedemnastoletni chłopiec w 1933 roku. Dużo wcześniej niż jego rówieśnicy kończył okres „terminu" górskiego i doskonale przygotowany wkraczał w okres samodzielności taternickiej. Umiał uczyć się od starszych kolegów i bardzo wcześnie nauczył się umiejętności swe przekazywać \ tym, ^ lętorzy żywot górski dopiero rozpoczynali. Od pierwszej chwili zetknięcia z górami był zawsze gotów Spieszyć z pomocą " oczekującym ratunku. : Rok 1935 -—rok „Skalnego lata" — to jego pierwszy, wielki rok taternicki. Po sukcesach zimowych nadchodzi sezon letni i oto pada cały szereg wspaniałych, przez nikogo dotąd nie zdobytych ścian tatrzańskich. Pierwsze przejście północnej ściany Małego Młynarza. Pierwsze przejście wschodniej ściany Łomnicy. Pierwsze całkowite przejście północno-wschodniego filara Mięguszowieckiego Szczytu. Długa jest lista przejść zimowych i letnich Wawrzyńca Żuławskiego tego roku. Fa-
chowe pismo „Taternik" tak ocenia niektóre z tych przejść: „Droga nadzwyczaj trudna i bardzo piękna, o wyjątkowej ekspozycji". „Droga nadzwyczaj trudna, należąca do największych i najwspanialszych przejść tatrzańskich i bardzo eksponowana". W tym pamiętnym roku Wawrzyniec Żuławski Staje się jednym z wielkich zdobywców ścian tatrzańskich. Oto piękny rok, który ze świetnie zapowiadającego się taternika robi doświadczonego wygę, przed którym Tatry nie mają już tajemnic. I w tym roku — jak i w poprzednich, jak i w następnych — tak charakterystyczny dla Żuławskiego udział w wyprawach ratunkowych. Jako dziewiętnastoletni chłopiec nie tylko uczestniczy w akcjach ratunkowych. Potrafi już nimi kierować. Jeden z jego starszych kolegów i przyjaciół pisze o tym okresie: „Jesienią, wracając z Kaukazu, zawędrowałem w Tatry. Byłem ciekaw, czy nasz beniaminek nie zmienił się, stając się jednym z czołowych bohaterów tatrzańskiego sezonu. Ale o tego chłopca można było być spokojnym. Wyrósł prędko na jednego z asów, zachowując całą swoją skromność, takt, koleżeńskość, wdzięk i bezpośredniość. Pogłębił się tylko jego stosunek do słabszych towarzyszy. Stal się bardziej opiekuńczy i braterski. W górach, na wspinaczce, gdy każdy krok zagraża życiu, najłatwiej można •poznać człowieka. Stosunek Wawrzyńca do ludzi nie zawodził nigdy. Idąc na ratunek nie uciekali od trudnych sytuacji. Wiedział dobrze, że iść na ratunek — to znaczy wyczerpać wszystkie możliwości, to znaczy nie odstąpić nie tylko wtedy, kiedy jest nadzieja, ale nawet wtedy, gdy istnieje choćby cień cienia nadziei". Następne lata — to nowy etap w taternickim życiorysie Żuławskiego. 1936 — jeszcze Tatry. 1937 — już Alpy. Wawrzyniec zdobywa alpejskie ostrogi wejściem na Mont Blanc granią Innominaty. 1938 — dwudziestodwuletni Wawrzyniec jedzie znowu w Alpy, tym razem jako kierownik wyprawy. Piękne wyjście wschodnią ścianą Mont Blanc przez Sentinelle Rouge. Na owe czasy jest to przejście „jednej z najtrudniejszych, najwspanialszych i wśród alpinistów zachodnioeuropejskich najbardziej cenionych, lodowych ścian". Żuławski przygotowuje się do wypraw w góry od Alp wyższe. Marzy o udziale w wyprawach himalajskich. Wojna przerwała błyskotliwy rozwój polskiego alpinizmu. Nie czas żałować róż — ale czy można zapomnieć o górach?
W Warszawie wychodzi nadal, oczywiście potajemnie, klubowe pismo „Taternik". Jednym z jego redaktorów jest Wawrzyniec Żuławski. Nie dopuszcza on również, by zamarła — jak chce okupant — wszelka działalność organizacji taternickiej. Staje się jednym z filarów tajnego Klubu Wysokogórskiego. Istnieje specjalna „moralność liny", która w czasie wspinaczki wiąże ze sobą ludzi na życie i na śmierć. Wawrzyniec Żuławski połączony był z ludźmi w ten sposób nie tylko w czasie wspinaczki i nie tylko w górach. Podczas okupacji wraz z matką, panią Kazimierą Żuławską, przebywal stale w Warszawie. Dziesiątki ludzi pamiętają mieszkanie na Marszałkowskiej, z balkonem jak jaskółcze gniazdo uwieszonym wysoko nad ulicą, z obszerną, mroczną jadalnią, z obrazami Witkacego, Tymona Niesiołowskiego, Gottiieba i Marka Żuławskiego, z fortepianem, 10 •z podawaną codziennie punkt o piątej herbatą, którą często zastępował okupacyjny „klar". W mieszkaniu na Marszałkowskiej ukrywano wiele rzeczy i spraw. Wawrzyniec, żołnierz AK, organizował tam zebrania konspiracyjne i wspólne czytanie podziemnej prasy. W jakichś przemyślnych skrytkach chowana była broń, nielegalne wydawnictwa i broszury. Ale przede wszystkim — ludzie. Z każdego pokoju, z licznych zakamarków wychylały się jakieś twarze. Dom pełen był stale przyjaciół i obcych. Nieważne, czy ktoś jest Polakiem czy Żydem, AK-owcem czy AL-owcem, bojowym konspiratorem czy zaszczutym uciekinierem. Nie istniał problem: czy udzielić pomocy. Istniał natomiast problem: jak i gdzie go ulokować? <Co dać jeść? Bywały alarmy i ostrzeżenia, po których rozpraszali się •chyłkiem nielegalni mieszkańcy i bywalcy, dom pustoszał •na parę dni lub tygodni, a potem znowu przez bramę i schody zaczynali przemykać się ludzie potrzebujący pomocy, ludzie, •przed którymi drzwi zawsze stały otworem. Przychodzili tam również i ci, którzy niczego nie potrzebowali, nic nie mieli do załatwienia, ale pragnęli odetchnąć atmosferą tego domu, atmosferą kojącą i pełna uroku, jaką roztaczali dokoła siebie pani Kazimiera Żuławska
i Wawrzyniec. Zdawało się, że poza próg ich mieszkania nie może się wcisnąć nic, co nieludzkie. Niezmącony spokój i odwaga, jakie przejawiali oboje w najgroźniejszych nawet momentach, pozwoliły im nieraz uratować nie tylko ukrywających się u nich ludzi, ale i siebie samych. Naturalność w zachowaniu, spokój i wdzięk w czasach i sytuacjach tak dramatycznych mogły czasem u ludzi, którzy powierzchownie znali Żuławskich, wywoływać wrażenie pewnej lekkomyślności. Nic biedniejszego nad takie mniemanie. Oboje; matka i syn, angażowali się we wszystko, co robili, z szeroko otwartymi oczyma, z pełną świadomością, że grozi im nie tylko 11 śmierć, ale cięższy nieraz od śmierci pobyt w gestapo lub Oświęcimiu. Wiedzieli o tym, a jednak ani na chwilą nie zmienili swojej postawy, temu co nieludzkie przeciwstawiając pełnię swego człowieczeństwa. Do dziś dnia bywają u pani Kazimiery Żuławskiej ci,. którzy jej i Wawrzyńcowi zawdzięczają ocalenie nie tylko życia, ale i wiary w człowieka. Kończy się wojna. Szeregi polskich taterników i działaczy wysokogórskich są mocno przerzedzone. Trzeba braćsię od nowa do roboty. Od nowa szkolić kadry, od nowa. szykować się na podbój ośmiotysięcznych olbrzymów himalajskich. W 1947 roku Wawrzyniec Żuławski bierze udział w pierwszej po wojnie i na długie lata ostatniej wyprawie w Alpy. Nadchodzą lata zastoju. Alpiniści polscy, którzy przed wojną, znajdowali się w czołówce światowej, zostają całkowicie odcięci od zagranicznych wypraw wysokogórskich. Taternictwo^ ściśnięte do obszaru Tatr polskich, wchodzi w beznadziejny okres. Wawrzyniec Żuławski szarpie się, walczy, szuka wyjścia. z sytuacji. Jest już nie tylko jednym z najznakomitszych; taterników i alpinistów. Staje się czołowa postacią walczącego o swa przyszłość polskiego ruchu wysokogórskiego^ Zdobywa coraz większy autorytet moralny i organizacyjny, stojąc na czele grupy, która wreszcie w 1954 roku wyprowadza nasze taternictwo z impasu. Odtąd Wawrzyniec kieruje Sekcją Alpinizmu PTTK i GKKF, a następnie zostaje prezesem reaktywowanego Klubu Wysokogórskiego.
Przeciążony w dzień rozlicznymi obowiązkami, niejednokrotnie sprawy Klubu załatwia w późnych godzinach. Jeśli do kogoś z przyjaciół lub kolegów taterników telefon zadzwonił po północy, to było wiadome, że dzwoni Wawrzyniec^ 12 Dzięki jego wytężonej działalności otworzona została na nowo przed polskimi alpinistami droga do Alp, otwarły się perspektywy innych dróg, wiodących w najwyższe góry świata. -•s Wawrzyniec miał wielu oddanych przyjaciół i jak każda wybitna indywidualność — miał też przeciwników. Przeciwnikami jego byli z reguły hodowcy jednego, a nie stu kwiatów, ci, którzy posiadali zaledwie „rozsądek — ten rozum bez skrzydeł". Nie zawsze potrafiono słusznie ocenić prawdziwe motywy jego postępowania. Nawet w tych tragicznych dniach sierpnia ł 957 r., w związku z jego ostatnią wyprawą dla ratowania przyjaciela, znaleźli się ludzie, którzy kwestionowali słuszność jego decyzji. Zapewne, łatwo jest z boku przyglądać się tym, którzy narażają własne życie dla ratowania cudzego. Łatwo krytykować i zastanawiać się: czy potrzebnie? czy słusznie? Ale któż ośmieli się dyktować drugiemu człowiekowi, gdzie •ma przebiegać granica między nadzieją a brakiem nadziei, między głosem wewnętrznym, szepcącym: — idź, ratuj!, a między spokojnymi rozważaniami: może już nie iść? Przecież zdarzały się sytuacje, gdy akcje ratunkowe, prowadzone wbrew nieubłaganym — zdawałoby się — prawom logiki życia i śmierci, okazywały się słuszne i skuteczne. Ale wtedy nikt nie krytykował ratowników za ryzyko, które podjęli. Wtedy wyłącznie podziwiano ich bohaterstwo. Ostatnia wyprawa Wawrzyńca Żuławskiego jest prostą konsekwencją całego jego życia. To nie przypadek sprawił, że już jako dziewiętnastoletniemu chłopcu starsi i doświadczeńsi towarzysze powierzali kierownictwo akcji w trudnych i niebezpiecznych warunkach. Nie przypadkiem również, mając zaledwie dwadzieścia dwa lata, został kierownikiem polskiej wyprawy alpejskiej. I nie przypadkiem był wysu13
wany jako kandydat na kierownika projektowanej polskief wyprawy w Himalaje. Ci, którzy go znali, wiedzą: ten kapryśny chwilami i sceptycznie uśmiechnięty Wawrzyniec, ten wrażliwy na dźwięk, barwę i ksztalt artysta, subtelny i delikatny esteta, w każdej chwili potrafił przeobrażać się w błyskawicznie i pewnie działającego organizatora i realizatora. Był człowiekiem silnym i wspaniałym, w stu procentach odpowiedzialnym za siebie i innych, człowiekiem, o którym wiadomo: nie opuści w nieszczęściu, choćby go to miało kosztować... Wiemy, ile go to kosztowało. SYGNAŁY ZE SKALNYCH ŚCIAN GRAŻYNA WOYSZNIS-TERLIKOWSKA NA RATUNEK W senną ciszę lipcowej nocy, pogłębioną jeszcze szumem pluskającego za oknami deszczu, wdarł się ostry głos dzwonka telefonicznego. Człowiek drzemiący przy biurku drgnął, gwałtownie przebudzony, niepewną ręką szukał przez chwilę po omacku słuchawki telefonu, wreszcie przyciągnął ją szerokim gestem do siebie. — Halo... Tak, to tutaj... Przepraszam, jakie schronisko?... Tak, słucham... Ilu turystów? Dwóch mężczyzn i kobieta... O której słyszano ich wołania? Czy teraz odpowiadają na sygnały latarką? Człowiek w małym pokoiku przy biurku jest najzupełniej rozbudzony. — Czy w książce schroniskowej 'zostawili informację, jaką drogę zamierzają odbyć? A może mówili zarządcy lub komuś z turystów? Proszę się starać zbliżyć do nich na odległość głosu, powiedzieć im, żeby siedzieli spokojnie tam, gdzie są, nie ruszali się i czekali cierpliwie na pomoc. Za dwie godziny będziemy u was w schronisku. Człowiek dyżurujący w małym pokoiku zakopiańskiego „Dworca Tatrzańskiego" na Krupówkach tylko na chwilę odłożył słuchawkę. Natychmiast idzie meldunek telefoniczny do kierownika Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego: — Schronisko przy Morskim Oku melduje, że troje turystów nie powróciło na nocleg. Inni turyści, wraca-
jący z Rysów, twierdzą, że słyszeli wieczorem wołania o pomoc, dochodzące — jak zeznają — z prawej strony ścieżki, 2 — W. Żuławski
,
ł?
od Niżnich Rysów. Późno wieczorem nadeszło do schroniska dwóch znanych taterników N. i S., którzy na ochotnika udali się na poszukiwania. Decyzja kierownika zapada błyskawicznie: Wysłać natychmiast ekspedycję ratunkową złożoną z sześciu przewodników. Niech nawiążą łączność z działającymi już w terenie ochotnikami i wspólnie prowadzą akcję. Poszukiwania rozpocząć w Kotle pod Rysami, przeszukać grzędy spadające z Niżnich Rysów. Dwóch przewodników wysłać na przetrząśnięcie ścieżki wiodącej na Przełęcz pod Chłopkiem. Informacjom przygodnych turystów nie można zbyt ufać. Echo górskie myli czasem nawet doświadczonych. Podczas tego dwaj dyżurujący w Dworcu przewodnicy nie próżnują. Szykują żywność, wydobywają z szafek liny, haki, pętle, bambusy, całą zbrojownię taternicką i ratowniczą. Łącznik na rowerze pruje ciemność deszczowej nocy, pedałując co sił na Kasprusie, Kościeliska, Krzeptówki, by wezwać na zbiórkę wyznaczonych do wyprawy przewodników. Na placyku przed Dworcem warczy już silnik samochodowy. W pół godziny, a może w trzy kwadranse ekspedycja jest gotowa do wymarszu. Jeszcze ostatnie wskazówki, rozkazy i auto pędzi po wariackich serpentynach szosy wiodącej do Morskiego Oka, nie bacząc na ciemności i rozmokłą od deszczu drogę. Wewnątrz samochodu panował milczący nastrój, jak zwykle wśród ludzi wyrwanych gwałtownie z pierwszego, mocnego snu. Z nieba spływały prawdziwe potoki deszczu. Gwałtowne porywy wichru miotały w ciemność całe fale dżdżu. W ostrym świetle reflektorów wyglądało to jak powierzchnia wzburzonego morza. — Dobra dziś będzie robota — mruknął jeden z na wpół uśpionych przewodników patrząc przez szybę samochodu. — Nie zazdroszczę tym, co tam siedzą teraz w skałach. Nikt nie odpowiedział i w aucie zapanowała znowu cisza. Ze zgrzytem hamulców zajechali przed uśpione schronisko. Gdy weszli na ciemną werandę, wysunął się ze swego pokoju 18
zarządca. Udziela objaśnień, informuje. Krótka narada: iść czy czekać świtu? — Po ciemku wiele nie zwojujemy. Za dnia prędzej się ich odszuka. A więc czekać? — Ba, a może oni tam już ostatkiem sił i woli trzymają się kurczowo skał. lub rozmokłych traw w jakimś „złym" miejscu? Może tamci, co tak ofiarnie poszli na pomoc, mimo że to wspinacze pierwszej wody — sami są teraz w niebezpieczeństwie? Choć podejść do nich na odległość głosu, choć krzyknąć, że pomoc już blisko, byle tylko wytrwali do rana! Narada nie trwa długo. Opinają szczelniej kaptury wiatrówek wokół głowy, plecaki zarzucają na ramiona — i sześć postaci sunie w mroku nocy. Chwilę jeszcze bieleją w ciemności cyfrowane „portki" góralskie z grubego samodziału... ...O dziewiątej rano zebrani na werandzie schroniska turyści niecierpliwie przebijali wzrokiem zasłonę deszczu, wpatrując się w taflę jeziora. Od strony Czarnego Stawu sunie łódź. Zbliża się — jest już niemal w pół drogi. Lornetki idą w ruch. Niektórzy na głos liczą ludzi w łódce. — Siedem, osiem... dziewięć... Są wszyscy! — krzyczy ktoś. Sześciu przewodników, dwaj taternicy i trójka uratowanych turystów. Łódka dobija do brzegu. Wysiadają. Wynoszą na ramionach chłopaka ze złamaną nogą, wyprowadzają i powierzają opiece lekarskiej młodą kobietę z objawami wstrząsu nerwowego. Trzeci z uratowanych — choć mocno podrapany i posiniaczony, w ubraniu wyglądającym jak podarta szmata wyjęta świeżo z błota — trzyma się jednak dobrze l nawet usiłuje żartować ze swej sytuacji. Góry pokazały niedoświadczonym nieubłaganą moc i grozę, udzieliły im bolesnej lekcji, a wreszcie... z królewską wielkodusznością wypuściły ich żywych ze swych szponów. 19 Wyprawy górskie — czy będą to zwykłe turystyczne wycieczki ścieżkami, czy włóczęga po rzadziej odwiedzanych dolinach, szczytach i graniach *, czy wreszcie karkołomne wspinaczki poprzez pionowe urwiska — stają się dla człowieka, który w nich raz zasmakował, źródłem głębokich, niezatartych przeżyć, źródłem radości życia, odprężenia i wypoczynku po trudach pracy, źródłem kształtowania sprawności
fizycznej i siły charakteru. Majestat i urok dzikiej, pierwotnej przyrody górskiej rozwija zmysł piękna, budzi umiłowanie natury. Trudności terenu i ciężkie nieraz wysiłki wyrabiają odwagę, orientację, szybkość decyzji, wytrzymałość, odporność fizyczną i psychiczną, wyrabiają tak cenne zalety, jak wewnętrzna dyscyplina, wysokie poczucie odpowiedzialności za siebie i swych towarzyszy, koleżeństwo i braterską solidarność między ludźmi. Dlatego rokrocznie latem i zimą tysiące ludzi spieszy w Tatry — jedyne w Polsce pasmo o charakterze prawdziwie wysokogórskim — by zaczerpnąć pełną piersią krystalicznego powietrza, by znaleźć wytchnienie w jakimś czarodziejskim zakątku nad błękitnozielonym stawem lub piąć się w górę ku słonecznym szczytom. Nie wolno jednak zapominać, że urzekająca piękność Tatr kryje w sobie liczne niebezpieczeństwa — prawdziwe pułapki dla niedoświadczonych: kruchość skał, strome, śliskie trawki, pozornie łatwe, a w dole podcięte urwiskiem żleby... A poza tym wszystkim, największa może groźba: kapryśna pogoda tatrzańska. Ileż to razy najpiękniejszy, słoneczny dzień górskiego lata zmienia się w ciągu pół godziny, przynosząc gwałtowną burzę, ulewę, grad, nawet śnieżyce, albo zasnuwając świat gęstą, nieprzeniknioną mgłą! Ileż to razy każdy z nas, przemoknięty do ostatniej nitki, trzęsący się z zimna, zgrabiałymi palcami zakładał sztywną jak drut, oblodzoną linę do zjazdu, by móc się wycofać z jakiegoś groźnego urwiska, choćby za cenę zostawienia w nim sprzętu taternickiego — świadka poniesionej klęsiki. Tylko największy * Terminy wysokogórskie objaśnione są w słowniku na końcu książki. 20 wysiłek woli, nerwów, sił fizycznych, tylko ogromne doświadczenie wysokogórskie pozwala wyjść szczęśliwie z takiej sytuacji. A co się dzieje, gdy młodemu taternikowi — choćby był świetnym wspinaczem — tego doświadczenia zabraknie? Albo gdy — nawet w normalną pogodę — nie potrafi w zawiłym labiryncie skalnym odnaleźć właściwej drogi, gdy nie dość starannie ubezpiecza się liną, a hak wbity niewprawną dłonią wyleci od szarpnięcia i nie powstrzyma upadku? Wtedy już tylko szczęśliwy przypadek może zapobiec katastrofie. A cóż dopiero mówić o turystach przebiegających zwykłe „znakowane" i zabezpieczone klamrami szlaki! O turystach posiadających z reguły minimalne albo żadne doświadczenie górskie... Wystarczy, że zagrodzi im drogę stromy, twardy płat śniegu, na który lekkomyślnie wkroczą, by za chwilę w śmiertel-
nym pędzie zsuwać się ku sterczącym w dole głazom. Wystarczy zmiana pogody, mglistość powietrza, a czasem nawet nie dość widocznie namalowany znak przy ścieżce, by zgubili szlak. Wtedy, zamiast spokojnie zastanowić się, odnaleźć znaki, cofnąwszy się kawałek ścieżką do miejsca, gdzie są one wyraźne — poczynają szukać zejścia na własną rękę. Zazwyczaj schodzą pierwszym lepszym żlebem, który wydaje im się łatwy i który może zaprowadziłby ich na dno doliny, gdyby nie to, że tatrzańskie żleby łagodne w górnej części, w dolnej są w wielu wypadkach poderwane pionowymi kominami. Nieszczęsny turysta natrafia na coraz bardziej stromy teren, na pionowe, początkowo niewysokie progi, przez które ześlizguje się jakoś, nie zdając sobie sprawy, że odcina w ten sposób drogę odwrotu i wpada coraz głębiej w nastawioną na niego przez góry pułapkę. Wreszcie staje nad pionowym urwiskiem, a kilkadziesiąt lub czasem kilkaset metrów niżej widzi bezpieczne piargi doliny. Jeśli jest rozsądny — siada w możliwie najbezpieczniejszym i najwygodniejszym miejscu i woła o pomoc — a jeżeli przed wyjściem w góry czytał instrukcję Pogotowia, to wie, że należy wołać (machać zdjętą 21 z siebie koszulą, w nocy świecić latarką) sześć razy na 'minutę, potem zrobić minutową przerwę i znowu sześć razy na minutę l. Jeśli natomiast ów turysta da się ponieść fałszywej ambicji lub ulegnie panice i zacznie schodzić urwiskiem — śmiertelny wypadek jest nieunikniony. Nie tylko jednak żleby pociągają niedoświadczonego turystę, który zgubił drogę. Potrafi on wejść na urwiste mokre trawki, a nawet w jakiś nieprawdopodobny sposób zaplątać się w dostępną tylko dla wytrawnych taterników pionową ścianę, jedynie dlatego, że najbliższych parę metrów wydało mu się łatwych lub że w dole ujrzał schronisko, do którego starał się zejść „najkrótszą" drogą. Nic więc dziwnego, że nie ma prawie roku, by Tatry nie pochłaniały śmiertelnych ofiar. Wśród wielu zasług, którymi słusznie szczycić się może dawne (założone w roku 1873) Towarzystwo Tatrzańskie, przodek dzisiejszego Polskiego Towarzystwa TurystycznoKrajoznawczego — jedną z największych jest bez wątpienia stworzenie Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkom wego. Myśl założenia takiej instytucji powstała w pierwszych latach naszego wieku, gdy coraz więcej ludzi poczęło chodzić w Tatry, a jednocześnie wypadki górskie stawały się coraz liczniejsze. Myśl ta zrodziła się wśród czynnych taterników
zgrupowanych wokół ówczesnej Sekcji Turystycznej Towarzystwa Tatrzańskiego. Rzucił ją pierwszy w roku 1907 Mariusz Zaruski, świetny taternik, narciarz, wybitny podróżnik i żeglarz. Dzień 29 października 1909 roku jest ""datą powstania Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Pod kierownictwem Zaruskiego skupili się ówcześni 1 Jest to między narodowy górski sygnał wzywający na ratunek. Ratownicy odpowiadają sygnałem: światło trzy razy na minutę, minuta przerwy i znowu światło trzy razy na minutę. 22 przewodnicy-górale: sławny Klimek Bachleda, Kuba Wawrytko, Szymon Tatar młodszy, Jan Pęksa, Wojciech TylkaSuleja, Staszek Gąsienica-Byrcyn i honorowy członek Pogotowia, Jędrzej Marusarz starszy. Obok tych godnych następców wielkich tradycji przewodnickich Macieja Sieczki, Wojciecha Roją czy Jędrzeja Wali — w szeregach Pogotowia znaleźli się świetni taternicy, zdobywcy Zamarłej Turni: Henryk Bednarski, Józef Lesiecki i Stanisław Zdyb. Wszyscy członkowie rzeczywiści Pogotowia mieli obowiązek stawienia się na każde wezwanie kierownika. Ponadto istniała kategoria członków-ochotników, którzy w wyprawach ratunkowych brali udział dorywczo, w miarę potrzeby. Ochotnikami Pogotowia byli niemal wszyscy wybitni taternicy, a w owych czasach rekrutowali się oni często spośród najlepszych przedstawicieli inteligencji polskiej, spośród wybitnych artystów, pisarzy, naukowców, działaczy społecznych. Dowodem niech tu będzie choćby osoba wielkiego rewolucjonisty polskiego, Juliana Marchlewskiego, który był członkiem-ochotnikiem Pogotowia i w roku 1912 brał udział w poszukiwaniach Aldony Szystowskiej zaginionej bez śladu w masywie Czerwonych Wierchów. Czterdzieści pięć lat działalności Pogotowia to długi okres chlubnych wysiłków, które uratowały życie setkom i tysiącom turystów i narciarzy. Toteż Pogotowie Ratunkowe ma już swoją historię pełną wydarzeń czasem radosnych, czasem dramatycznych — zawsze przynoszących 'zaszczyt tym, którzy nie pomnąc na niebezpieczeństwo spieszyli na pomoc o każdej porze dnia i nocy, w każdej porze roku, w deszcz czy pogodę, w śnieżycę, zadymkę czy wichurę. W swych bogatych kronikach ma Pogotowie wyprawy na zawsze utrwalone w pamięci ludzkiej. Wyprawę, owianą cieniem głębokiego smutku, gdy na barkach dźwigano tragiczne zwłoki Mieczysława Karłowicza, genialnego, a tak przedwcześnie zmarłego kompozytora — i epickie boje w ścia-
nach Małego Jaworowego Szczytu o życie młodego taternika, Stanisława Szulakiewicza, w roku 1910 — iż mniej już od' ""
23
ległych czasów — słynną zimową wyprawę po ciało Wincentego Birkenmajera na Galerię Gankową w kwietniu 1933 roku. Ma też Pogotowie swego bohatera; jest nim przewodnik Klimek Bachleda, stary orzeł tatrzański „bez strachu i skazy", który znalazł śmierć w nie zdobytych podówczas zerwach Małego Jaworowego, gdy wspinał się samotnie w lodowatym deszczu i wichrze za milknącym głosem konającego turysty. Nie o tych dziejach chcę mówić. Pisano o nich niejednokrotnie. Pisał w swych popularnych książkach Mariusz Zaruski — pisał poeta Jerzy Żuławski, również członek Pogotowia, w swym wspomnieniu o Klimku Bachledzie — piszą o tych i innych wyprawach coroczne kroniki Pogotowia. Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe (w skrócie: TOPR) jest i było od samego początku jednym z najlepiej zorganizowanych górskich towarzystw ratowniczych w świecie. Twórcy Pogotowia od razu postawili je ha płaszczyźnie zaszczytnej służby społecznej. Jeśli przed wojną w Alpach wyruszenie ekspedycji ratunkowej złożonej z zawodowych przewodników uzależnione było... od sumy, którą zaofiarowała rodzina zaginionego, sumy idącej często w tysiące franków, a wielogodzinne, ba! wielodniowe targi kosztowały nieraz kilka istnień ludzkich — to w Tatrach działo się zupełnie inaczej. Ekspedycja wyruszała we wzorowo krótkim czasie, gdy tylko kierownik uznał, że nie zachodzi wypadek omyłki lub fałszywego alarmu. Nikt się nie zastanawiał, czy poszkodowany będzie miał czym płacić, czy nie. Niezbędne koszty (taksówki, żywność dla wyprawy, zniszczony sprzęt itd.) pokrywane były z funduszu Pogotowia, na który składało się stałe subsydium Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego i składki samych członków Pogotowia, to jest przewodników i ochotników. Uczestnicy wyprawy ratunkowej i przewodnicy otrzymywali normalną dzienną taksę, ochotnicy — oczywiście nic prócz wyżywienia. Niewielkie w rezultacie koszty wyprawy ściągane były z poszkodowanych nieraz w wielomiesięcznych drobnych ratach, a w razie stwierdzenia niezamożności — obciążały 24 • '
budżet Pogotowia. Tak było w czasach, w których rozpoczyna się akcja niniejszych opowiadań. Dziś zmieniły się oczywiście również •warunki, w których działa Pogotowie. Do przeszłości należy już troska o zapewnienie funduszów na ratownictwo w Tatrach, uzależnienie od prywatnych i półprywatnych datków. Obecnie stałe dotacje z funduszów państwowych pozwalają na to, by Pogotowie pracowało bez obaw o przyszłość. Pozwalają one zatrudniać kilkuosobowy personel stałych pracowników. Oprócz nich rzeczywistymi członkami Pogotowia są obowiązkowo wszyscy przewodnicy w liczbie kilkudziesięciu, a nadto, tak jak 'dawniej, na prawach ochotników — wszyscy niemal wybitniejsi taternicy. Dziś już nie ma przykrej konieczności ściągania choćby niewielkich kwot z ofiar wypadków czy też z ich rodzin. Nie ma też konieczności wynajmowania taksówek czy „fiakrów", bo do dyspozycji uczestników wyprawy ratunkowej stoi własny samochód Pogotowia. Sprzęt choć jeszcze niedostateczny, to jednak w stosunku do lat przedwojennych został wydatnie powiększony i unowocześniony. Nie na tym koniec. W trosce o zapewnienie bezpieczeństwa rozwijającemu się ruchowi turystycznemu utworzono Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe w pozostałych grupach górskich Polski. Istnieje więc Beskidzkie (BOPR), Sudeckie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe (SOPR) i inne. Wszystkie one podlegają Górskiemu Ochotniczemu Pogotowiu Ratunkowemu (GOPR), którego siedzibą jest Zakopane, a ogólnym kierownikiem (od roku 1947) Tadeusz Pawłowski. Zawrzemy z nim bliższą znajomość w niniejszych opowieściach. Poznamy go jako młodego chłopca, świetnego taternika i alpinistę, a później po latach — jako pełnego energii kierownika Pogotowia. Jedno się wszakże nie zmieniło w ciągu tych długich czterdziestu kilku lat. Bez względu na to, czy kierownikiem był Zaruski, czy później, w latach 1926—1939, niezwykle zasłużony dla Pogotowia, zamordowany skrytobójczo Józef Oppenheim, czy następnie Korosadowicz, Paryski i na koniec Pa25 włowski — członkom Pogotowia przyświecał jeden i ten sam cel. Cel jasny i prosty: nieść pomoc zawsze i wszędzie, gdziekolwiek zajdzie potrzeba, bez względu na warunki i okoliczności. Byłbym niesprawiedliwy, gdybym nie podkreślił tu wyjątkowych zasług Mariusza Zaruskiego. Był on jednym z pierwszych, którzy umieli dostrzec społeczne znaczenie turystyki
i taternictwa, jednym z pierwszych, którzy głosili hasła turystyki popularnej i prowadzili zbiorowe wycieczki w Tatry. Ten szczery miłośnik gór przeciwstawiał się z, żelazną konsekwencją zamachom na przyrodę tatrzańską, zarówno przed pierwszą wojną światową, jak i w latach rządów osławionego ministra Babkowskiego. Jako kierownik Pogotowia, okazał się Zaruski niezrównanym pedagogiem: umiał u swych podwładnych i towarzyszy wzbudzić ogromne poczucie odpowiedzialności, bezgraniczną ofiarność, wytrwałość, dyscyplinę i męstwo. Wszystkie wyprawy prowadził osobiście, był zawsze na czele ratowników, na najtrudniejszych odcinkach akcji. Oto jak pisano o nim we wspomnieniach z dramatycznej wyprawy w ścianach Małego Jaworowego: ,,Członkowie Pogotowia i ochotnicy padali ze znużenia — zastępowano ich nowymi siłami; od pierwszej chwili do ostatka wytrwał tylko jeden człowiek, iście żelazny, Mariusz Zaruski". W niniejszych opowieściach zawarte są drobne, nieraz mało znaczące fragmenty wybrane z długiej historii Tatrzańskiego Pogotowia. Wybrałem jednak te, a nie inne, bo są one wycinkiem mych własnych wspomnień górskich, bo brałem w nich bezpośredni udział. Prawdziwość przygód tu opisanych da czytelnikowi, być może, bliższy obraz ciężkiej, niebezpiecznej pracy Pogotowia, pełnej trudów, ale i szlachetnego zadowolenia, jakie daje świadomość ratowania ludzkiego życia. A że z tymi, z którymi te przygody przeżyłem, łączyć mnie będą zawsze wspomnienia serdeczne i ciepłe, więc — choć wielu, bardzo wielu z nich nie ma już pośród żyjących — myśl moja towarzyszy im wiernie poprzez wszystkie stronice tej książki. 26 DWUD.ZIESTOCZTEROGODZINNY DZIEŃ PRACY 13—14 lipca 1»33 r. N, ie znam chyba milszego zajęcia, jak w pogodny, słoneczny dzień letni balansować między niebem a ziemią na urwistej tatrzańskiej grani. Jeśli jest nią grań Mięguszowiecka, spadająca ku przełęczy gęstwą ostrych iglic skalnych — z lewej strony widoczne jak na dłoni Hińczowe Stawy, z prawej, zdawałoby się tuż pod stopami, Morskie Oko — jeśli słońce przypieka tak, że granit niemal parzy dłonie, jeśli wreszcie towarzyszem jest tak wyborny wspinacz i tak przemiły kompan, jak Bolek Chwaściński, chluba polskiego taternictwa — dzień taki śmiało mogę zaliczyć do najbardziej udanych wspomnień górskich. Jak tancerze na linie suniemy lekko po wąziutkiej krawędzi między dwoma otchła-
niami, niby łódka na falach powietrznego morza wznosi się szczyt iglicy, opada w szczerbę grani pod następną turniczką i znowu w górę... Gdyśmy stanęli na przełęczy, ukończywszy grań Mięguszowieckiego Szczytu Środkowego — wprost żałowaliśmy, że przebyta droga nie była jeszcze o godzinę lub dwie dłuższa. Z przełęczy trzeba zejść kawałek żlebem w dół ku Hińczowym Stawom i tak zwanym Kominem Martina w górę z powrotem na grań Mięguszowieckiego. Ten odcinek to najtrudniejszy fragment drogi. Dopiero teraz czeka nas główna robota. Ba! niewielka to robota dla młodych, dobrze wysportowanych ludzi wspiąć się kominkiem i przewinąć przez zamykającą go przewieszkę. Jeden hak wbity pod przewieszkę — ot tak, „na wszelki wypadek", i już gonimy po szerokiej łatwej grani. W dziesięć minut później wygrzewamy się na szczytowych głazach Mięguszowieckiego. Zejście w dół długie i nieco zawikłane. Za to po grani ku Hińczowej Przełęczy można pędzić szybko, zwłaszcza że nietrudny teren nie zmusza do asekuracji liną. Z przełęczy tylko „skoczyć" na Pola pod Cubryną, a dalej — nieco już tracąc na tempie — poprzez rozliczne kociołki, piarżyska i płaty 27 śniegu — do ścieżki w Dolinie za Mnichem. Nie spieszy nam się już zresztą. Nie ma co! Oblecieliśmy kawałek drogi: z Morskiego Oka na Przełęcz pod Chłopkiem, potem na Mięguszowiecki nad Czarnym, stamtąd granią poprzez Mięguszowiecki Środkowy i Główny na Hińczową Przełęcz, a teraz — dokładnie dookoła — przez Dolinę za Mnichem dochodzimy właśnie w lekko zapadającym mroku z powrotem do Morskiego. Jeszcześmy nie wstąpili na schodki wyprowadzające znad stawu na morenę, gdzie stoi schronisko, gdy jakaś znajoma postać wybiegła nam naprzeciwko. Poznajemy już z daleka naszego przyjaciela, jednego z najśmielszych zdobywców urwisk 'skalnych, jacy kiedykolwiek po Tatrach chodzili — no, czyż trzeba zresztą tłumaczyć, kim był Wiesław Stanisławski1? Wiesiek przyjechał właśnie dziś prosto z Warszawy, przywiózł ze sobą młodego, doskonale zapowiadającego się taternika Witolda Wojnara, którego nam zaraz zaprezentował — no i oczywiście przywiózł również masę planów taternickich. Jego wyrazista twarz o wydatnych szczękach, znamionujących siłę, twardy upór i wolę, jego pełne energii oczy promienieją,
gdy opowiada nam o tych planach: to trzeba zrobić, tam ,,drogę" na pionowej ścianie „wyprostować", tu i ówdzie znajdą się nie zdobyte, a godne przejścia urwiska... To przecież jego ostatni sezon tatrzański! W jesieni służba wojskowa, potem wyjazd za granicę — też w góry! — ale już inne, wyniosłe, niezdobyte, niedostępne. Gdy rozmawiając wyszliśmy na platformę moreny przed schroniskiem, zjawił się przed nami stale rezydujący w Morskim Oku delegat Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego — Bohdan M. — Nie spieszcie się zanadto do schroniska — wita nas od * Wiesław Stanisławski — zdobywca wielu przejść o najwyższej skali trudności. Zdobyte przez niego ściany: wschodnia Mnicha, północna Żabiego Konia, zachodnia Łiomnicy, drogi na północnej ścianie Galerii Gankowej i Małego Kieżmarskiego, zimowe drogi na Zadni Gierlach, Lodową Przełęcz Wyżnią i wiele innych, były największymi osiągnięciami taternickimi lat międzywojennych. 28 razu — czeka was niespodzianka. Tylko co turyści wracający znad Czarnego Stawu donieśli, że w północnej ścianie Mięguszowieckiego woła ktoś o pomoc. Dzwoniłem już do Pogotowia, ale skoro tu jesteście, to jazda z powrotem w górę. Istotnie, zajęci rozmową nie zauważyliśmy niezwykłego ruchu przed schroniskiem. Tłum ludzi wpatruje się w doskonale po przeciwnej stronie stawu widoczną ścianę, rozprawia, gestykuluje. Kilka lornetek pracuje wytrwale, ale w wieczornym zmierzchu letnim nie sposób wypatrzyć drobnego punktu, jakim jest sylwetka ludzka z tej odległości. Coraz to ktoś pokazuje jakąś sterczącą ze ściany skałę (która w rzeczywistości ma rozmiary kilkupiętrowej kamienicy) przysięgając na wszystkie świętości, że — „rusza się". Jednakże w krótkich chwilach, kiedy udaje się uciszyć zgromadzenie, dochodzi słabe, ale zupełnie wyraźne wołanie o pomoc. Do diabła! Trzeba zaraz pędzić, a tu dwunastogodzinny kurs czujemy dobrze w nogach. Podają nam naprędce coś gorącego do zjedzenia. Popijając kwaśnym mlekiem jemy tak szybko, jak tylko pozwalają nam natrętne pytania i „trafne" rady licznych gapiów. W dziesięć minut jesteśmy gotowi. Łapiemy plecaki i cała
nasza czwórka biegiem puszcza się dokoła zachodniego brzegu Morskiego Oka. Na piargach pod północną ścianą Mięguszowieckiego nie zwalniamy tempa. Nie wiem, czy upłynęło dwadzieścia minut, a już znaleźliśmy się pod ścianą. Teraz ocieramy pot obficie płynący z twarzy, łapiemy oddech i robimy krótką naradę. Krzyków nie słychać — widocznie zagłuszają je najbliższe formacje skalne. Znając jednak konfigurację ściany domyślamy się, że skądkolwiek nieszczęśliwy turysta poleciał, powinien się 'znaleźć w niewielkim kociołku w dolnej części ściany, gdzie zbiegają się wszystkie jej żleby i kominki. Wobec tego postanawiamy się rozdzielić na dwie partie i zlustrować ścianę poniżej kociołka, który został obrany jako miejsce spotkania. Bolek Chwaściński rusza z Wojnarem ściankami sporej buli zamykającej dojście do kociołka, drogą mniej więcej identyczną ze szlakiem opisanym w przewodni29 ku — my z Wieśkiem próbujemy zaatakować ściankę na prawo od wspomnianej buli. Wiesiek wiąże się ze mną liną i pierwszy atakuje ścianę. Od razu widać, że część zadania przypadająca na nas jest przy zupełnej ciemności — nie do wykonania. Wiesiek wspina się kilka metrów, z trudnością wyszukując na oślep chwyty i stopnie. Gdy wbił hak, doszedłem i ja do niego powierzając się więcej szczęściu niż własnym umiejętnościom, które i tak . tu na nic się nie mogły przydać. Wiesiek szturmuje znowu. W pewnej chwili o mało nie odleciał od skały; musimy wkrótce uznać całe przedsięwzięcie za bezcelowe i wycofać się ze wstydem z powrotem do miejsca, gdzie rozstaliśmy się z naszymi towarzyszami1. Ci tymczasem są już wysoko w ściance buli. Nic dziwnego zresztą — teren mają znacznie łatwiejszy, a przy tym znany Bolkowi z normalnego dziennego przejścia. Sylwetki ich są zupełnie niewidoczne w ciemności — słyszymy tylko rozmowy. Nawiązujemy z niani kontakt głosowy. — Halo — wrzeszczy Wiesiek — jak tam?! — Ano — odpowiada z wysoka z czarnej pustki głos Bolka — ciemno jak licho, nic nie widać, tylko co przydepnąłem nogą własną rękę. — A „jego" słyszycie przynajmniej? — Owszem, troszkę się odzywa, ale jakoś z daleka i nie mogę wyłapać kierunku.
Impreza wygląda właściwie dość szaleńczo. Szansę udzielenia pomocy ofierze wypadku — minimalne, szansę skręcenia karku — bardzo duże. Rozsądek każe wrócić i zaczekać kilka godzin do świtu. Rozsądek tak, ale... — Wracaj — krzyczy Wiesiek — nic na razie nie pomożesz, do rana tylko parę godzin! — Dobrze, a jak zleci do reszty? — replikuje Bolek i szamocze się dalej w ciemnościach. 1 Ścianka ta została pokonana po raz pierwszy dopiero w r. 1949 przez K. Bruna, A. Nunberga i T. Orłowskiego. Przejście to zostało uznane 'za bardzo trudne. 30
•
— Wracaj, wariacie, skręcisz łeb i ty, i Witek — irytuje się już na dobre Wiesiek. — Nic się nie martw, wyśpij się trochę, a jutro przyjdziecie do nas — przecina dyskusję Bolek. Jeszcze parę chwil słychać głosy. Padają krótkie wskazówki i rozkazy: „lina", „ściągnij" „uwaga", „idę" — a potem zapada cisza. Od szosy wiatr przynosi daleki warkot motoru. Jedzie samochód z Pogotowiem. Siadamy na głazach, rozmawiamy. Cóż w końcu pozostaje nam do zrobienia! Umawiamy się z Wieśkiem na sierpień; będziemy chodzić razem, to było postanowione już w Warszawie. Warkot samochodu jest coraz bliższy, słychać go wyraźnie poprzez szum wodospadów. Chwilami nagły błysk reflektorów przebiega po uśpionych lasach pod Żabim. O, teraz coś błysnęło znowu, na prawo od nas. Ale nie, to nie reflektor. To księżyc zaświecił rąbkiem przez wrota Żabiej Przełęczy. Schował się za Żabiego Konia. Znowu rozświecił na chwilę kotlinę Czarnego Stawu i znowu zniknął za granią, na dłużej tym razem. Za to ostry blask świateł samochodowych wyłonił się niespodziewanie zza ostatniego zakrętu szosy. Podjechali bliżej, stanęli i skierowali reflektory na ścianę. Snop światła oślepił nas na chwilę i przesunął się wyżej na miejsce, gdzie prawdopodobnie wspinali się nasi przyjaciele. Ach, gdyby tak zatrzymać światło — Bolek z Wojnarem mogliby iść, prawie jak w dzień! Niestety, lustrują ścianę dalej i światło przesuwa się w górne jej partie. Wymachujemy latarkami pragnąc kierować ruchami reflektora. Nasze światło nie było jednak z odległości blisko dwóch kilometrów widoczne lub też znaki nie zostały zrozumiane, dość że po chwili ludzie
z auta zaprzestali swych usiłowań i podjechali pod samo schronisko. Siedliśmy z powrotem na kamieniach. Niewiele czasu minęło, gdy ujrzeliśmy cztery nikłe światełka latarek sunące szybko ku nam. Już wznoszą się po stromym usypisku. Schodzimy kawałek, zapalamy latarki. — Kto tam?! — słyszymy wołanie. 31 Mówimy nazwiska i witamy się z przybyłymi. Są wśród nich dwaj nasi koledzy: Tadek Pawłowski i Tadek Brzoza — obaj znakomici taternicy, a z nimi dwaj przewodnicy: Stanisław Rój i Wojtek Wawrytko-Krzeptowski. — A tamci gdzie? — pada pytanie. Zdajemy krótką relację. — Wariaci! — wyrokują wszyscy, ale tak jakoś z dziwnym szacunkiem. Po naradzie postanawiamy zabiwakować do świtu. Każdy z nas wkłada na siebie, co może, i układa się, gdzie może. Podłożyłem sobie linę pod bok i wygodnie rozciągnąłem się między głazami. Na wprost miałem kotlinę Czarnego Stawu. Księżyc właśnie znowu pokazał rąbek zza Wołowej Szczerbiny. Powoli, bez pośpiechu wspiął się na grań Wołowego Grzbietu i począł toczyć się nią — przysiągłbyś — obniżając się nieco w przełączkach, gramoląc się w górę na turniczki. Tak jak my w dzień, tak teraz księżyc balansował wdzięcznie po grani, a jego niebieskawe, zimne światło zalewało szczyty, żleby i kamienne usypiska. Potok w dole błyszczał jak srebrna nitka wskroś ciemnego boru. Tak w pół drzemce, pół marzeniach mijała krótka noc letnia. Budzimy się jeszcze po ciemku. Przeciągamy się, poprawiamy na sobie wymiętoszone ubrania i z rękami w kieszeniach—skuleni nieco z zimna—czekamy światła dziennego. Świt zastaje nas już w żlebie, na lewo od buli, kędy wiedzie droga poprzez północną ścianę Mięguszowieckiego Szczytu. Teren wydaje się nam obecnie wprost dziecinnie łatwy. Szybko pokonujemy próg żlebu i posuwamy się śniegiem ponad nim. Niedługo potem słyszymy nad sobą okrzyk i w szarym świetle poranku widzimy sylwetkę Bolka czerniejącą na trawiastym
grzbiecie buli. — Tu chodźcie! — krzyczy Bolek. Zbliżamy się do niego szybko. — Wszystko w porządku? — pytamy witając się. — Wszystko w porządku — odpowiada — udało nam się 32 po' ciemku wyjść tu, na grzbiet buli, a stąd usłyszeliśmy od razu jego krzyki i doszliśmy na miejsce wypadku. Wyobraźcie sobie, chłop miał niesamowite szczęście. Odpadł schodząc tym tu kominem, doleciał na sam dół, śmignął przez ten stromy śnieg i zatrzymał się tuż nad krawędzią urwiska. Gdyby „rąbnął" dalej, nie byłoby co zbierać. Oglądamy miejsce, gdzie Bolek z Wojnarem znaleźli ofiarę wypadku. Dosłownie metr czy półtora dalej zaśnieżony żleb urywa się siedemdziesięciometrową ścianką, tą właśnie, którą daremnie szturmowaliśmy w nocy z Wieśkiem. Miejsce, w którym leżał, jest mocno nachylone ku przepaści. Gdyby nie odważna decyzja i szybka interwencja Bolka i jego towarzysza, jest więcej niż prawdopodobne, że niefortunny turysta — trawiony gorączką spowodowaną poniesionymi ranami — byłby się stoczył w ciągu nocy poza krawędź urwiska. Zimna krew Bolka niewątpliwie ocaliła mu życie. — No dobrze — pytamy — ale gdzież on jest? Okazuje się, że jeszcze w nocy przenieśli go na bezpieczniejszy teren i jest w tej chwili pod opieką Witka Wojnara. Idziemy grzbietem kilkanaście kroków do miejsca, gdzie tworzy się olbrzymia trawiasta platforma, porosła kosodrzewiną. Tu pod krzakiem kosówki widzimy Witka, a obok niego... Brrr... Usiadłem szybko tam, gdzie stałem, i z udanym zainteresowaniem odwróciłem się ku pięknej panoramie Morskiego Oka. Proszę mi wybaczyć tę słabość — wszakże to był mój pierwszy autentyczny „umrzyk" górski. Ta twarz sina od potłuczeń i czerwona od zakrzepłej krwi, ten nos, który mu służył widocznie za hamulec w czasie zjeżdżania przez śnieg, te ręce, jakby ze skóry obdarte! Wszystko to właściwie powierzchowne skaleczenia, ale wyglądało okropnie. Korzystając z krótkiego odpoczynku wypytujemy rannego, którym się okazał F. M., Polak, studiujący na uniwersytecie w Pradze, jakim cudem się tu właściwie znalazł? Widać od
razu, że jest to zupełnie niedoświadczony turysta, i mimo dobrych chęci nie umiał nam dokładnie wyjaśnić, gdzie chciał iść, którędy szedł i gdzie go spotkał wypadek. Faktem jest, że zro3 ~ W. Żuławski 33 bił to, co właśnie robią niedoświadczeni turyści, a mianowicie schodził do schroniska przy Morskim Oku ,,na przełaj"... wprost północną ścianą Mięguszowieckiego Szczytu. Wątpię, aby zszedł z samego wierzchołka, bo ściana jest trudna i cały czas bardzo stroma, byłby to więc dziw nad dziwy, że nie skręcił na niej karku. Czy zaplątał się na ścianę od strony Hińczowej Przełęczy, czy przedostał się na nią jakimś sposobem od Kotła Mięguszowieckiego — nie wiem tego do dzisiaj. Przewodnicy robią mu prowizoryczny opatrunek, my tymczasem przygotowujemy się do zejścia. Uwiązujemy rannego i przewodników na kilku posiadanych linach i rozmieszczamy się po obu stronach żlebu dla zapewnienia im mocnej asekuracji. Przewodnicy wzięli rannego silnie pod ramiona i powolutku zaczęli sprowadzać go żlebem. Tadek Pawłowski chodził luzem, bez asekuracji, doglądając grupy schodzących. To pomagał rannemu, to znów ustawiał stopę któregoś z przewodników, którym nie wolno się w takiej sytuacji pośliznąć ani na centymetr. Podziwiamy pewność Tadka w poruszaniu się na stromym śniegu, zwłaszcza że biedak miał na nogach jakieś resztki butów turystycznych, ogołocone ze wszelkich gwoździ, rozłażące się jak stare kalosze. Co pewien czas cała grupa zatrzymywała się, a wówczas przesuwaliśmy nasze stanowiska asekuracyjne o kilkanaście metrów niżej. Najwięcej kłopotu sprawił nam kilkumetrowy próg żlebu, przez który musieliśmy spuszczać rannego na linie, podczas gdy inni podtrzymywali go z dołu i z boków. Za to poniżej progu, gdzie zaczynają się już piargi, niefortunny turysta spróbował stąpać o własnych siłach, a gdyśmy trawersowali wspaniałe łany paproci, rosnących niemal z podzwrotnikową bujnością u stóp północnych ścian Mięguszowieckiego — szedł już wcale raźno, z lekka tylko podtrzymywany przez dwóch z nas. Dalsze zejście po piargach w dół nad staw odbywało się w nieco żółwim tempie, ale na ogół dość sprawnie. W tym czasie Tadek Pawłowski zbiegł szybko nad brzeg Morskiego Oka i dziarskimi okrzykami tak skutecznie przy34
woływał stojącą koło schroniska łódź, że gdyśmy wreszcie znaleźli się nad stawem, łódź dobijała już prawie do brzegu. Dzięki temu po krótkiej chwili wygodnie rozparci w łodzi pruliśmy spokojne fale jeziora. Na przystani przy drugim brzegu witają nas w komplecie wszyscy mieszkańcy schroniska: goście, turyści i personel z zarządcą Morskiego Oka, niegdyś czynnym taternikiem, Teofilem Janikowskim na czele. Pomagamy najpierw rannemu wysiąść z łódki, po czym krótką relacją zaspokajamy ciekawość obecnych. Zanim po „dwudziestoczterogodzinnym dniu pracy" będziemy nadrabiać w wygodnych łóżkach nie przespaną noc (jest właśnie szósta rano), trzeba zjeść coś niecoś. Kawa i bułki to dobre dla wyspanych i wypoczętych — nie dla nasi Zamawiamy coś solidniejszego. Porcje bigosu i małe piwa znikają jedne po drugim. Nie pamiętam, ile takich porcji zjadł wówczas Tadek Pawłowski obdarzony z nas wszystkich najlepszym apetytem — nam go zresztą też nie brakowało. Stwierdzam tylko lojalnie, że nasz „klient" osobiście doglądał, aby Tadek nie próżnował ani chwili. — Choremu nie wolno się sprzeciwiać — stwierdzał łagodnie Tadek i zamawiał nową porcję bigosu. „UDANA" WYCIECZKA 23—24 lipca 1933 r. 1VJ- am dla ciebie robotę! Jedziemy zaraz z Pogotowiem w Zachodnie Tatry szukać dwojga ludzi. Przyjaciel mój, przewodnik Józef Krzeptowski, zastał mnie w izbie, gdy ze skwaszoną miną patrzyłem przez okno na mokre mgiełki włóczące się smętnie po reglach. Zimna, mglista, deszczowa pogoda tatrzańska trzymała już od kilku dni góry w wilgotnej zasłonie. 35 — Jedziesz z nami? — pyta Józek stojąc jeszcze w progu. Ożywiłem się natychmiast. Pogoda nie pozwala na taternicką wycieczkę — na wyprawę ratunkową nie ma złej pogody. — Gdzie, co i jak? — pytam. — Nie gadaj dużo, tylko zbieraj graty, bo zaraz wycho-
dzimy. Nic ci nie powiem, bo sam nic nie wiem. Meldunek przyszedł ze schroniska na Pysznej, więc tam na razie pojedziemy. Pakowanie plecaków zajęło nam najwyżej pięć minut, a tymczasem przed chałupą już zjawił się fiakier, a w nim drugi przewodnik — Jasiek Gąsienica-Tomkowy. Ruszamy w kawalerskim tempie ku Dolinie Kościeliskiej, wzbudzając sensację w przydrożnych zagrodach i wśród ludzi na szosie. Józek nie pomija na drodze żadnej okazji, żeby nie popisywać się przed znajomymi, niby od niechcenia — emblematami ratownika: liną, latarnią i ceratową peleryną. Szybko zbliżamy się do Kościeliskiej. By oszczędzić sił, dojeżdżamy fiakrem, jak tylko się da najdalej — aż do Hali Pisanej. Stamtąd — już pieszo — lesistą ścieżką w zapadającym mroku wychodzimy na Halę Pyszną. W czyściutkim, niedawno przebudowanym schronisku gotujemy sobie kolację i usiłujemy się czegoś dowiedzieć o zaginionych. Nie bardzo nam się to zresztą udaje: turyści, wałęsający się po okolicy, donieśli, że słychać wołania o pomoc. Skąd one jednak pochodzą — albo nie wiedzą, albo określają w sposób tak bałamutny, że nie można tych informacji brać na serio. Nic dziwnego — wilgotna, siąpiąca deszczem mgła zakrywa góry i myli kierunek głosu. Wiadomo tylko, że chodzi tu o dwoje ludzi, których przydługą nieobecność zauważono w schronisku. Trudno! Trzeba więc przeszukać okolicę, zdając się tylko na własny nos. Nos ten zresztą okazał się wcale niezły, przynajmniej u jednego z nas: u Józka Krzeptowskiego. Ale nie uprzedzajmy wypadków. Zerwaliśmy się dobrze przed świtem. W zupełnej jeszcze ciemności, z latarkami w ręku poczęliśmy się piąć w kierunku Siwej Przełęczy. Uszedłszy nieco, przyjmujemy szyk bojowy: 36 rozsuwamy się w tyralierę o kilkadziesiąt kroków jeden od drugiego, a gwizdki zawieszone na szyjach pracują intensywnie. Metr po metrze przeszukujemy grań i sąsiadujące z nią stoki: Siwą Przełęcz, Siwe Turnie, Pączkową Przełęcz, Raczkowe Turnie... Obniżamy się kilkakrotnie niemal do dna doliny, to po jednej, to po drugiej stronie. Beznadziejna wędrówka, beznadziejne prawie poszukiwania w mgłach gęstych jak mleko. Tylko ostry dźwięk naszych gwizdków przeszywa chwilami białą pustkę.
Krótki poryw wichru odsłania nam na chwilę szałasy pasterskie w Pączkowej Dolinie. Schodzimy do nich za radą Józka, który ma nadzieję dowiedzieć się od juhasów czegoś o zaginionych. Niczegośmy się wprawdzie nie dowiedzieli, ale chyba nigdy nie zapomnę cudownej żętycy \ którą tam piliśmy. Wróciły nam od niej siły utracone w dotychczasowych mozolnych poszukiwaniach. Wypoczęci ruszyliśmy z powrotem w kierunku grani — tym razem jednak celujemy gdzieś między Bystrą a Błyszcz. Józek nadaje kierunek, a my idziemy za nim zdając się całkowicie na jego wyczucie. Początkowe rezultaty nie były zbyt zachęcające. Głos gwizdków rozwiewał się nadal w pustce i ciszy. Całkiem już zniechęceni wychodzimy wreszcie na grań. Ileż to już dzisiaj setek metrów podejścia zrobiliśmy?... — nie mogę się ani rusz doliczyć. Józek bierze oddech w płuca i gwiżdże ile mocy. I nagle... o kilkanaście kroków od nas podnosi się przeraźliwy wrzask. Biegniemy co tchu. Są! Kobieta i mężczyzna. Wyglądają... litości, jakże oni wyglądali! Kobieta odziana w jakieś nieokreślone resztki strojów damskich — sytuację ratuje tylko względnie cała wiatrówka. Mężczyzna, okaz co najmniej stukilowy, w letnim płóciennym ubraniu wyglądającym teraz tak, 1 Żętyca — serwatka z owczego mleka. 37 r jakby w nim odbywał kąpiele błotne w Ciechocinku. Twarze czerwonosine z zimna i dokładnie zabłocone. Oboje są na szczęście cali i zdrowi, tylko ręce trochę podrapane. Nic dziwnego zresztą! Przez czas pobytu tutaj wyrwali na pewnej przestrzeni trawę, wygrzebali gołymi rękami płytką jamę i nakrywali się darnią jak kołdrą. Tak spędzili tu noc, dzień i jeszcze jedną noc, niby borsuki w jamie lub górskie świstaki. A tymczasem... z doliny oddzielonej od nich równym jak stół, łagodnym trawiastym stokiem dobiegały dzwonki pasących się krów i owiec. Przy prezentacji okazuje się, że są to rzeczywiście pani dr F. i pan St. G., których nieobecnością niepokojono się w Zakopanem. Nie trzeba było wielkiej bystrości, żeby zorientować
się, że ci ludzie znaleźli się w górach tylko przez jakieś grubsze nieporozumienie. Dajemy im wszystko, co z sobą mamy do jedzenia, bo są porządnie wygłodzeni, i układamy po cichu plan zejścia. Najgorzej, że sami nie bardzo się orientujemy, gdzie jesteśmy, do czego wszakże nie możemy się za żadną cenę głośno przyznać, aby nie osłabiać i tak już nadwątlonego ,,morale" tamtej dwójki. Chcemy w zasadzie znaleźć się na Pyszniańskiej Przełęczy. Grań, na której stoimy, powinna nas na nią zaprowadzić, tylko że trzeba by wspinać się poprzez wyniosłe czuby Bystrej i Błyszcza. Postanawiamy wreszcie trawersować skośnie poprzez trawiaste zbocza w kierunku przełęczy. Nasi ,,klienci" przyszli tymczasem nieco do siebie. Poczucie bezpieczeństwa, które w nich wzbudziła nasza obecność, przywróciło im wkrótce — a ściślej mówiąc, tylko damie — wrodzoną widocznie, nadmierną pewność siebie. Nie zwlekając . wystąpiła z szeregiem skarg i pretensji na różne braki i niewygody swej obecnej sytuacji, obciążając odpowiedzialnością Polskie Towarzystwo Tatrzańskie, Pogotowie i jego reprezentantów w naszych nieszczęsnych osobach. Następnie kazała Jaśkowi naciąć sporo kosówki „na pamiątkę" miejsca, gdzie , przeżyła tak tragiczne chwile, i poleciła schować ją do i tak 38 już wyładowanego plecaka, co Jasiek z anielską cierpliwością uczynił. Jednocześnie — dotąd tylko przez nas wyczuwane nieporozumienie między tym dwojgiem — ujawniło się teraz z całą gwałtownością. On zarzucał jej, że wyprowadziła go na manowce, twierdząc, że jest doświadczoną turystką, świetnie znającą górskie szlaki, ona — że w ogóle się na nim zawiodła. Robili wrażenie pary rozbitków, których los rzucił na bezludną wyspę, a konieczność ciągłego przebywania z sobą popchnęła do wrogich uczuć. Rozcięliśmy wreszcie tę mocno zawikłaną sytuację, zarządzając następujący sposób zejścia: uwiązaliśmy panią i pana na przeciwległych końcach tej samej liny; środek liny przełożyłem sobie przez plecy, ujmując w jedną rękę część liny idącą do pani F., a w drugą — część liny pana G. W ten sposób trzymałem ich — że tak powiem — w ręku, niby parę rozhukanych źrebaków. Przy pewnym wysiłku z mej strony i pod warunkiem mocnego trzymania się w nogach, asekuracja ta była w tak bezpiecznym terenie wystarczająca, aby ich w razie potknięcia się czy pośliźnięcia uchronić od upadku. Następnie Józek ujął mocno pana pod ramię i dokoła pasa, Jasiek w ten sam sposób panią — i cała nasza piątka pomknęła w dół z tętentem godnym stada buhajów, nie zważając na rozpaczliwe
krzyki, złorzeczenia i zaklęcia naszych nieszczęsnych ,,ofiar". Ten dziki galop przez mgłę zepchnął nas mimo woli z zamierzonego kierunku. Po kilku minutach znaleźliśmy się na dnie doliny — nie bardzo w dodatku wiedząc jakiej. Na szczęście mgła na chwilę zrzedła i natychmiast zorientowaliśmy się, że jesteśmy w górnych partiach Doliny Kamienistej, o jakieś pół godziny marszu od Pyszniańskiej Przełęczy. Dalsza droga nie sprawiła nam już większych kłopotów. Wkrótce osiągnęliśmy przełęcz, a z niej wygodną ścieżką zeszliśmy do schroniska na Pysznej. Nasi „państwo" bardzo byli tym faktem uradowani. Proponowali mi nawet napiwek, którego ku ich zdumieniu nie przyjąłem. Późnym popołudniem znaleźliśmy się u wylotu Doliny Ko39 ścieliskiej, a pierwsza nadarzona furka zawiozła nas z powrotem do Zakopanego. — Naśliśmy hań jednych państwa, co ich , Wawrzuś jak bycki na postronku pognał dołu w Kamienistom — opowiadał potem Józek. TRAGICZNY DZIEŃ ^^^
4 sierpnia 1933 r.
O łoneczny dzień 4 sierpnia 1933 roku wprost zapraszał do wspinaczki. „Poszłoby się na coś «porządnego»" — rozmyślałem jedząc śniadanie na werandzie schroniska Bustryckiej na Hali Gąsienicowej. Ale cóż! Jestem tu w celach raczej towarzyskich niż sportowych. Towarzystwo moje — nadzwyczaj wesoła i miła kompania — nie reprezentowało kwalifikacji wystarczających do odbycia jakiejś poważnej wyprawy wysokogórskiej, ja zaś — przy swoich siedemnastu wówczas latach — zbyt mało miałem doświadczenia taternickiego, by brać ich wszystkich na swoją odpowiedzialność. W towarzystwie tym była Izabela B. wraz ze swym bratem Marianem, była Wanda Heniszówna, jedna z najwybitniejszych później taterniczek polskich, podówczas stawiająca w górach pierwsze kroki pod mym ,,fachowym" okiem. Był wreszcie znany badacz literatury Zygmunt Leśnodorskił, najstarszy z nas i posiadający dużą praktykę górską, bardziej jednak turysta niż taternik i wspinacz. Nie martwiłem się tym zanadto. W piękną pogodę przyjemnie się powłóczyć po jakiejś nietrudnej, a malowniczej grani tatrzańskiej — ot, choćby po grani Fajek — a zresztą za kilka dni...
Za kilka dni spotkam się z Wieśkiem Stanisławskim i wtedy dopiero się zacznie. Prawdziwe wspinaczki — jedna za drugą, dzień po dniu, jeśli tylko pogoda pozwoli. Na początek wschod1 Zmarł w roku 1953. 40 nią ściana Zamarłej * — tak było postanowione — a potem — w Jaworowe. Tam dopiero jest mnóstwo pierwszych wejść do zrobienia! „Diretissima" północną ścianę Małego Jaworowego, ściany Jaworowych Turni — jak nic można także ,,wyskoczyć" stamtąd na Śnieżne i Kapałkowe... „Ciekawym, co on w tej chwili robi? — rozmyślałem dalej. — Pewno już dawno wyszli razem z Witkiem Wojnarem ze schroniska w Roztoce, gdzie ostatnio przebywali. Któraż to godzina? Oho, po wpół do dziesiątej! Muszą już ze dwie godziny siedzieć w jakiejś ścianie — Wiesiek lubił wcześnie wychodzić". Wiesiek istotnie razem z Witkiem i Justynem Wojsznisem kończyli już wtedy północną ścianę Kaczego Szczytu. Siedli leniwie na rozgrzanych słońcem głazach. Dopiero dziesiąta godzina! Szkoda tak wcześnie wracać do schroniska. Można jeszcze śmiało zrobić jakieś inne wejście. Gdyby tak na przykład spróbować południowej ściany Batyżowieckiego Szczytu? —A jeśli się już będzie w Dolinie Batyżowieckiej, to może by tak po drodze machnąć zachodnią ścianę Kościółka? Czasu wystarczy aż nadto. Decyzja zapada — już schodzą granią ku przełęczy... O tym wszystkim nie mogłem oczywiście nic wiedzieć, gdy leniwie i bez pośpiechu wyruszaliśmy ścieżką w stronę Czarnego Stawu Gąsienicowego. Faktem jest jednak, że wielokrotnie tego dnia byłem myślą przy Wieśku. Ot i teraz, siedząc na szczycie Wierchu pod Fajki i rozplątując zwiniętą linę, widzę Wieśka w jakiejś mrocznej ścianie tatrzańskiej. Idzie pierwszy, asekurowany przez towarzysza liną. Wspina się z wolna, trawersując skośnie w lewo, haki u pasa pobrzękują metalicznie, młotek zwisający na plecach kiwa się miarowo w takt jego ruchów. Zatrzymał się. Chwycił ręką za jakiś występ skalny, ciało odchylił w tył, głowę zadarł do góry. Szczęki ma zaciśnięte, rysy twarzy skupione, oczy pobłyskują jak stal — tak jak wtedy, gdy go widziałem w ścianie Czeskiego Szczytu. Ileż utajonej * Podówczas jeszcze nie zdobyta. Pierwszy 'przeszedł ją w r. 1935 S. Motyka z towarzyszami. 41 siły bije z jego postaci, gdy mierzy wzrokiem milczącą, posępną
ścianę górską, tak jak zapaśnik mierzy okiem przeciwnika, zanim zewrze się w zaciętej walce... Myliłem się wtedy zresztą. Przyjaciel mój siedział wraz z towarzyszami na wielkich głazach Doliny Batyżowieckiej i właśnie odbywała się narada. Justyn zmęczony pierwszą w tym sezonie wspinaczką chce wracać do schroniska. Tamci, obaj w świetnej formie, za nic nie chcą rezygnować ze swych planów. Staje na tym, że Justyn wraca przez Przełęcz koło Drąga, a Wiesiek i Witek idą, jak postanowili, na zachodnią Kościółka, a potem na Batyżowiecki. Oddalają się już. Leniwie rozciągnięty na kamieniach Justyn słyszy ich rozmowy, potem widzi, jak Wiesiek pierwszy wchodzi w ścianę. Słychać głosy: „ściągam... idę... uwaga... zrzucam kamień..." Dźwięk wbijanego haka rozlega się głośno w pustych dolinach. Teraz już i na nas czas. Początkowo mieliśmy się rozdzielić na dwie partie, po namyśle jednak wiążemy się całą piątką w wielki ,,tramwaj" i za chwilę ruszam pierwszy. Przebywam kilka niewielkich zębów grani, zatrzymuję się pod wysmukłą iglicą i ściągam do siebie całe towarzystwo. Następuje krótki trawers na prawej ściance iglicy, długi krok na eksponowany stopień. ,,W decydującym momencie chwyt..." — pisze niezbyt zachęcająco przewodnik Chmielowskiego i Swierza. Ten ,,decydujący moment" nie był taki znowu straszny, chwyt doskonały, toteż w niedługim czasie kolejno lądujemy wszyscy na obszernej platformie poza iglicą. W czystym powietrzu pogodnego dnia górskiego donośnie rozlegają się radosne okrzyki wycieczkowiczów z różnych stron doliny. Zadowoleni ze słońca, gór, pięknego widoku, odbytej wycieczki, z siebie samych wreszcie — krzyczą wniebogłosy z Kościelca, Zawratu, Koziego Wierchu i Granatów. „Miły" ten, a nie dający się wytępić zwyczaj w uczęszczanych okolicach Tatr może obrzydzić najpiękniejszy nawet dzień w górach. Ale co to? W radosny ten chór miesza się krzyk jakiś inny, krzyk nabrzmiały trwogą o życie... 42 Nie dowierzamy własnym uszom. W napięciu słuchamy starając się wyłowić ten głos z powodzi innych okrzyków (jakże je przeklinamy w tej chwili).1 Głos słychać wyraźnie, zupełnie wyraźnie. Poprzez ogólną wrzawę przebijają ku nam przejmujące trzy sylaby: „Na po-moc!" O dalszej wspinaczce oczywiście nie ma mowy. Krzyk jest niezbyt oddalony, ten człowiek musi się znajdować w najbliż-
szej okolicy. Czyż trzeba się zastanawiać? Ktoś żąda od nas ratunku. Rozglądam się szybko w terenie. Po lewej stronie grani widzę szeroką półkę. Nie wiem, dokąd ona prowadzi, ale wyczuwam, że będzie nią można łatwo ominąć pozostałe trudności drogi. Bierzemy więc wszyscy linę luźno w rękę i idziemy już bez asekuracji. Instynkt górski nie zawiódł, bo istotnie w parę minut dochodzimy do Pańszczyckiej Przełęczy. Tu już rozwiązujemy się i zwijamy obie liny. Wołania o pomoc nie słychać, natomiast wysoko nad nami, na łagodnym grzbiecie wiodącym na szczyt Granatów stoi jakiś człowiek wrzeszcząc jak opętany. — Co się stało, czego pan krzyczy? — pytamy. Opowiada, że szli z kolegą na Granaty. W pewnym miejscu zgubili ścieżkę i — zamiast poszukać znaków — poczęli piąć się w górę na chybił trafił, wprost w kierunku grani łączącej Granaty z Wierchem pod Fajki. Kolega, który szedł widocznie przodem, wlazł w jakieś „niedobre miejsce", z kto- , rego nie mógł się ruszyć ani w górę, ani w dół, co zobaczywszy nasz rozmówca zdołał się jeszcze w porę wycofać i inną drogą (prawdopodobnie żlebem spadającym z Pańszczyckiej Przełęczy) osiągnąć północną grań Granatów. Tyle przynajmniej zrozumiałem z jego urywkowych i chaotycznych okrzyków, w dodatku rozmowa odbywała się na odległość jakichś dwustu, może więcej metrów. Obecnie szedł dziarsko v/ kierunku szczytu, 1 Turyści na ogół nie zdają sobie sprawy, że ich krzyki, zagłuszając wołania o pomoc mogą się przyczynić do katastrofy. Dlatego podstawową zasadą turystyki jest zachowanie ciszy w terenie górskim. 43 manifestując swą solidarność wobec tkwiącego w ścianie towarzysza wydawaniem przeraźliwych wrzasków, tak jakby nie kto inny, tylko on sam był w śmiertelnym niebezpieczeństwie. — Gdzież siedzi ten pański kolega? — pytam go. Macha ręką w kierunku zachodnich stoków Fajek. Widzę, że się z nim w ten sposób nie dogadam. — Niech pan zejdzie do nas. Pójdzie pan z nami i zaprowadzi nas na to miejsce! — wołam do niego.
Ku memu zdziwieniu z miejsca odmawia stanowczo. — Dlaczego?! — krzyczę poirytowany. — Bo się boję — brzmi odpowiedź. — To niech pan zaczeka na miejscu, pomogę panu zejść — i zaczynam iść ku niemu. Któż opisze moje zdziwienie, gdy nasz rozmówca odwrócił się na pięcie i lekkim truchcikiem pomknął w górę. — Czy pan zwariował? Stać! — ryczę jak wściekły. — Kiedy nie mam czasu. Umówiłem się z kimś w Pięciu Stawach — oto cała jego odpowiedź. Ciekaw jestem, co byście zrobili z takim jegomościem? — Rozkazuję panu wrócić do mnie natychmiast! Jeśli pan sam nie rozumie, że naraża życie swego towarzysza na śmiertelne niebezpieczeństwo, to ostrzegamy, że zajmie się panem policja! Zamiast odpowiedzi przyspieszył jeszcze kroku. Ogarnęła mnie dzika pasja. Ten człowiek zamiast zaprowadzić nas do miejsca, gdzie zostawił kolegę, dzięki czemu moglibyśmy w krótkim czasie przybyć mu z pomocą, naraża nas na wielogodzinne, kto wie czy nie bezowocne, poszukiwania. Czytelnik mi chyba wybaczy, że nie krępując się nawet obecnością pań wygarnąłem parę nie dających się powtórzyć słów prawdy pod adresem zbrodniczo lekkomyślnego turysty. Byłbym może za nim rzeczywiście pogonił, gdyby mnie nie wstrzymał rozsądnie j szy i bardziej opanowany pan Zygmunt. — Nic pan na to nie poradzi. Nim go pan złapie i spro44 wadzi, upłynie godzina lub więcej, a tymczasem może się uda znaleźć zaginionego — tłumaczył mi przekonywająco. Dałem za wygraną. Trudno — będziemy szukać na ślepo. Puściliśmy się we dwóch z panem Zygmuntem w dół żlebem, polecając reszcie towarzystwa schodzić nim powoli i ostrożnie. Skierowaliśmy się początkowo na zachodnie stoki grani
Fajek, przeszukując je równie sumiennie, jak bezskutecznie. Dotarliśmy aż do miejsca, gdzie poprzednio zostawiliśmy buty. Włożywszy je (dotychczas szliśmy w gumowych trzewiczkach wspinaczkowych) odzyskaliśmy możliwość swobodniejszego poruszania się po piarżysto-trawkowych stromiznach. Zeszliśmy następnie na ścieżkę wiodącą na Granaty, starając się odtworzyć sobie drogę, którą mógł obrać poszukiwa-. ny. W ten sposób znaleźliśmy się z powrotem u ujścia żlebu spadającego z Pańszczyckiej Przełęczy. Tu ścieżka rzeczywiście zacierała się nieco w ruchliwych piargach i niewprawne oko mogło ją łatwo zgubić. Tu także dały się słyszeć znowu wołania o pomoc. Na prawo, poza grzędą żlebu Pańszczyckiej Przełęczy teren porznięty był całym systemem mniejszych lub większych rynien i żlebów, początkowo piarżystych, potem — w pobliżu północnej grani Granatów — przemieniających się w strome, trawiaste kominy. Stamtąd właśnie dochodziły okrzyki. Poczęliśmy iść w górę za głosem, odpowiadając od czasu do czasu tak, by niefortunny turysta zrozumiał, że pomoc nadchodzi. Wyszliśmy na grzędę rozdzielającą dwa żleby. Zygmunt Leśnodorski, obdarzony bystrym wzrokiem, pierwszy dostrzegł wołającego. Teraz widzę go wyraźnie i ja: siedzi skulony, kurczowo przyczepiony do stromych traw, w jednym z kominów. Komin ten wygląda w dolnej partii dość nieprzyjemnie, natomiast trawiasto-skalista grzęda, na której się znajdujemy, pozwala dojść w pobliże zaginionego. Posuwamy się grzędą ile sił w górę, aż do miejsca, gdzie spiętrza się ona w stromiznę spadającą od północnej grani Granatów. Stąd jesteśmy już tylko o kilkadziesiąt kroków od45 daleni od pochyłej, trawiastej platforemki, na której siedzi poszukiwany. — Gdzież pana tu licho zaniosło? — nie mogę się powstrzymać od retorycznego pytania. — Niech pan teraz siedzi spokojnie i cierpliwie, póki do pana nie przyjdziemy. — Dobrze — wzdycha „umrzyk" apatycznie. Pchać się kominem do dołu — nie ma żadnego celu. Zabrałoby to zbyt dużo czasu. Grzęda, którą szliśmy dotąd, wygląda bardziej zachęcająco. A zresztą stara zasada górskiego ratownictwa każe osiągnąć dogodny punkt ponad poszukiwanym, aby mu zapewnić asekurację z góry. W tym wypadku jest to o tyle
jeszcze wskazane, że na platforemce, na której siedzi; żadną miarą nie zmieszczę się obok niego, a tym więcej nie zdołam wykonać skomplikowanych zabiegów asekuracyjno-linowych. Wiążemy się więc z panem Zygmuntem liną — drugą zapasową przewieszam przez siebie i walę grzędą w górę. Możliwość trawersu w prawo do komina znalazłem niestety dość wysoko. Siedzę teraz dwadzieścia parę metrów nad głową turysty i rozmyślam, co dalej robić. Pan Zygmunt asekuruje mnie z grzędy — dzieli nas od siebie prawie cała długość liny. Mógłbym „umrzykowi" spuścić zapasową linę, ale komin jest na to zbyt kruchy: wszystko się w nim rusza i można być niemal pewnym, że przy takich manipulacjach posypie się na głowę turysty lawina kamieni. Nie ma rady, muszę więc zejść kominem niżej. Schodzić z bardzo problematyczną i odległą asekuracją — to jeszcze głupstwo, ale schodzić w tak kruchym terenie ze świadomością, że pode mną siedzi człowiek, którego każdy zrzucony przez mnie kamień może zabić — to już doprawdy istna tortura psychiczna. Schodziłem strasznie powoli, , centymetr za centymetrem, z pełnym przeświadczeniem, że nie wolno mi zlecieć, bo i jego wraz z sobą wymiotę z komina. Każdy ruszający się w ręce chwyt, każdy kamień, który drgnął mi pod stopą, przyprawiał mnie o gwałtowny skurcz serca i oblewał zimnym potem. Nie wiem, jak długo trwała la męka w terenie, właściwie nie bardzo trudnym, ale diabelnie stromym, kruchym i niebezpiecznym — może dziesięć minut, może dwa46 dzieścia... Mnie się w każdym razie wydało, że całe godziny minęły, zanim znalazłem się na pochyłej platformie, skąd już tylko jedna kilkumetrowa przewieszka oddzielała mnie od poszukiwanego. Tu mogłem trochę odetchnąć. Wychyliłem ostrożnie głowę i przyjrzałem się dokładnie naszemu turyście. Był cały i zdrowy, nawet nie podrapany. Patrzył na mnie w niemym zachwycie. Wdaję się z nim w rozmowę. — Jak się pan czuje? — pytam. — Dobrze, całkiem dobrze — szepnął z przejęciem. — Rzucę panu linę. Umie się pan przywiązać do niej? — Niestety — zaszemrał żałośnie. Robię wobec tego zwyczajną pętlę na końcu zapasowej liny i ostrożnie opuszczam ją aż na wysokość jego głowy. — Niech pan złapie za pętlę rękami i wlezie w nią tak,'
aby mieć ją pod pachami, i dociśnie, żeby się nie zsunęła ani przez nogi, ani przez głowę. Wykonuje to wszystko posłusznie i nawet dość zręcznie. Siadam teraz, zapierając się mocno nogami, linę przekładam przez plecy i okręcam wokół ramienia. Tylko taką asekurację mogłem mu zapewnić. Haków z sobą nie miałem (któż by je brał na grań Fajek), a zresztą w tym zmurszałym terenie i tak by się na nic nie przydały. — No, a teraz — trzymaj się pan, czego możesz, i jazda w dół! Po krótkich protestach z jego strony i moich perswazjach, że inaczej być nie może — zaczął schodzić. Nie uszedł nawet pół metra, gdy poleciał. Mimo że trzymałem go na mocno napiętej linie, szarpnął tak potężnie, że omal nie wyrwał mnie z niepewnego stanowiska asekuracyjnego. — Łap się pan skały! — krzyczę. — Nie mogę, nie mam czego! — stęka w odpowiedzi. Jak nie, to nie. Trzeba przecież w końcu stąd zejść! Zaczynam powolutku popuszczać linę, tak po parę centymetrów — stop!—i znowu parę centymetrów. Nikomu nie życzę, aby się znalazł w sytuacji, gdy szorstka 47 lina, na końcu której zawieszony jest luźno w powietrzu ciężar sześćdziesięciu paru kilo,, wrzyna się w ciało i z wolna przesuwa przez plecy i prawe ramię. Ma się wtedy wrażenie, że człowieka przypiekają gorącym żelazem. Już po paru minutach takiej „podróży" moja koszula była w strzępach, a skóra zdarta do krwi. Czerwone pręgi na plecach miałem potem chyba przez dwa tygodnie. Jednakże metr po metrze nasz turysta zbliżał się do bezpiecznego terenu, a wreszcie przy pomocy Leśnodorskiego — wylądował szczęśliwie na mniej pochyłej części żlebu. Zejście teraz, kiedy już mogłem sobie pozwolić na zrzucanie luźno leżących kamieni, wydało mi się zabawką i wkrótce znalazłem się obok nich. Spojrzałem na zegarek: dochodziła trzecia. ...W tej właśnie chwili w dalekiej Dolinie Batyżowieckiej idący żlebem ku przełęczy Justyn Wojsznis zatrzymał się. Gdzieś, jakby od strony Kościółka, po którego ścianie wspinał się niewidoczny już dla niego Wiesiek wraz z Witkiem—roz-
legł się głośny hurkot kamiennej lawiny. Bez niepokoju, ot tak „na wszelki wypadek" Justyn poczekał dłuższą chwilę w miejscu. — No, gdyby się któremu co stało, zawołaliby przecież na mnie — uspokoił sam siebie i począł z wolna piąć się dalej w górę... , l My tymczasem zaczęliśmy schodzić bez pośpiechu ścieżką w kierunku Czarnego Stawu. Odnaleziony przez nas turysta opowiada z ożywieniem. On i jego kolega (ten, który tak rączo pomknął do Pięciu Stawów Polskich) przyjechali pierwszy raz w góry i wybrawszy się bez fachowego przewodnika ścieżką przez Granaty taką oto dostali od razu nauczkę. Nasz rozmówca nie tai oburzenia na postępek swego towarzysza, jednakże nie chce za żadne skarby zdradzić jego nazwiska. Na Hali Gąsienicowej poznaje nas ze swą koleżanką, z którą razem we troje przybyli z Warszawy, a która znalazła się niespodziewanie u Bustryckiej. Nadobna turystka jest bardzo przejęta przygodą swego partnera. Zdaje się, że zyskał wiele w lej oczach. Chwalimy go za spokojne, jedynie rozsądne 48 •w tych okolicznościach zachowanie się, natomiast nie zostawiamy suchej nitki na pozostałym przedstawicielu tej trójki. — I on powiedział, że się z kimś umówił w Pięciu Stawach? — zapytała. — Tak jest, sam mi to mówił. Piękność zachichotała radośnie. — Ojej! Przecież on się tam ze mną umówił. Poleciał jak głupi, a ja całkiem o tym zapomniałam! Spojrzałem na nią rozbrojony. Była bardzo zadowolona z siebie. „Dobra sobie" — pomyślałem w duchu. ...W dalekiej Dolinie Batyżowieckiej, na rozgrzanych w słońcu głazach, u stóp zachodniej ściany Kościółka konał wtedy Stanisławski. O kilka kroków od niego w kałuży krwi leżał trup Wojnara. Chylące się ku zachodowi słońce oświetlało czerwonym blaskiem miejsce dramatu, a on umierał samotnie wśród szczytów jak orzeł tatrzański. Nie było przy nim nikogo. Nikt nie przewidział straszliwej, nagłej katastrofy.
Chwaściński i wielu z gwardii taternickiej siedziało w Roztoce, ja — na Hali Gąsienicowej, inni — jeszcze gdzie indziej, a nie przeczuwający niczego Justyn Wojsznis zniżał się powoli W mroczną głąb Doliny Kaczej. PRZEZ KONDRATOWĄ NAJBLIŻEJ;'.. 9 sierpnia 1933 r. S ciężka z Doliny Małej Łąki wznosi się łagodnie na zieloną halę Przysłopu Miętusiego. Po lewej ręce zamyka widnokrąg szeroki grzebień Czerwonych Wierchów, po prawej — jak okiem sięgnąć — lesiste regle. Dobrze jest piąć się tą ścieżką, gdy słońce mocno przygrzewa, a za towarzysza ma się tak wybornego i niestrudzonego 4 — W. Żuławski 49 gawędziarza, jak Józek Krzeptowaki. Można wtedy niemal zapomnieć o ciężkich przejściach ostatnich dni, a nawet że cel wyprawy jest tak poważny: chodzi przecież o uratowanie czyjegoś życia. • Prócz Józka idzie z nami jeszcze czterech innych przewodników: Stanisław Rój, znany czytelnikom z wyprawy ratunko. wej na północną ścianę Mięguszowieckiego, Józef Stopka, Andrzej Dziaduś i stary Józef Wala-Bachleda. , Na Przysłopie Miętusim koło szałasu robimy krótki postój. Baca częstuje nas żętycą, jak tradycja gościnności każe. Przyjemnie jest tak siedzieć i obserwować zwykłą, codzienną krzątaninę: warzenie mleka w wielkich kotłach, wygniatanie sera — całą tę bezwiedną poezję życia pasterskiego. Niestety, postój nie może trwać długo. Obowiązek, ważniejszy ponad wszystko, zmusza nas do szybkiego wymarszu. Tam przecież czeka nas ktoś, kto liczy minuty i sekundy wlokących się godzin udręki. Ścieżka prowadzi nas wysoko ponad dnem Doliny Miętusiej, poprzez wschodni jej stok, wśród bogatej roślinności tatrzańskiej, a potem skręca w lewo i wskroś łanów rozłożystej kosodrzewiny wyprowadza na trawiasty grzbiet, oddzielający Dolinę Miętusią od Małej Łąki. Jest właśnie południe — upalny żar sierpniowego słońca zrasza nam potem czoło i skronie.
Rozglądamy się trochę w terenie. Tym razem informacje mamy dość dokładne i chociaż lornetki nie odkryły przedmiotu naszych poszukiwań, wiemy już, gdzie go znajdziemy. Poniżej grzbietu Czerwonych Wierchów żłobią się dwa nłeckowate zagłębienia, porosłe suchą trawą, bez kropli wody, którą wapienny trzon Tatr Zachodnich wsysa w siebie zachłannie, bez śladu owej bujnej roślinności, którą podziwialiśmy niżej — puste, niegościnne. Te zagłębienia, z których jedno zwie się Dolinką Mułową, drugie—Litworową, opadają ku Dolinie Miętusiej kilkusetmetrową, pionową, trawiasto-wapienną ścianą. W tę właśnie ścianę zabłąkała się poszukiwana przez nas młoda dziewczyna, złudzona specyficznymi właściwościami budowy całego masywu Czerwonych Wierchów: kopulaste szczyty, łagod?0 ne, trawiaste grzbiety, płaszczyzny, zagłębienia, w rodzaju wymienionych dolinek, podcięte są niżej skrzesanymi spasztami pionowych trawników i oślizgłych wapiennych skał. Wskutek takiej właśnie konfiguracji pozornie niewinne Czerwone Wierchy stanowią pułapkę, która pochłonęła niemało ofiar spośród niedoświadczonych turystów. Ponieważ forsowanie ściany Litworowej Dolinki od dołu byłoby długie i uciążliwe, postanowiliśmy przetrawersować Mułową Dolinkę, dostać się do Litworowej i od góry spuścić się w ścianę, aż do miejsca przymusowego pobytu niefortunnej turystki. W Litworowej oczekiwał nas pewien młody człowiek o nie znanym mi nazwisku, który z własnej inicjatywy czatował od wczoraj w pobliżu miejsca wypadku i utrzymywał kontakt głosowy z poszukiwaną. Dzielny ten turysta wskazał nam od razu właściwy kierunek działania, co oczywiście ułatwiało ogromnie nasze zadanie. Metodą przewodnicką utworzyliśmy wielki łańcuch powiązawszy się wszyscy linami o trzydzieści metrów jeden od drugiego. Sposób ten pozwala na utrzymanie ścisłej łączności z bezpiecznym terenem na odległość — w tym wypadku przy sześciu uczestnikach — około stu pięćdziesięciu metrów. Gdy więc pierwszy z nas znalazł się o sto pięćdziesiąt metrów poniżej progu dolinki — ostatni siedział jeszcze na jej skraju na wygodnym stanowisku asekuracyjnym, połączony z resztą ratowników rodzajem poręczy linowej. Pierwszy schodził Józek Krzeptowski asekurowany przeze mnie liną z góry, mnie z kolei asekurował Józek Stopka, jego—Staszek Rój i tak dalej. Teren był dość przykry: bardzo stromy i przepaścisty, przetykany trawkami. Wapienna skała jest śliska i kute buty nie znajdują na niej mocnego oparcia, ale mając górną asekurację posuwa-
liśmy się szybko i pewnie. Jakim cudem jednak schodziła tędy bez śmiertelnego wypadku poszukiwana przez nas dziewczyna? „Musi to być wcale zgrabna panienka" — mówimy między sobą. I trzeba przyznać, iż rzeczywistość nie sprawiła nam rozczarowania. Gdy Józek dał znać, że dotarł do celu, a w chwilę 51 potem i ja zjechałem do obszernej, choć bardzo nachylonej ku przepaści niszy, widok, który się tam przedstawił, zdziwił nie tylko mnie, ale i tak doświadczonego ratownika jak on. Przed nami stała Janina P. — młoda, osiemnastoletnia, nie tylko zgrabna, ale i ładna osóbka. Co dziwniejsze, zupełnie opanowana, uprzejmie uśmiechnięta, bez śladu zdenerwowania lub częstej w takich razach egzaltacji. Ubrana była w spacerowe pantofelki, letnią sukienkę, ani podartą, ani specjalnie zmiętą — ot tak, jakby godzinę temu wyszła na spacer z Zakopanego pod regle — a przecież... Bagatela! Przetrwała w tym podniebnym więzieniu od 7 sierpnia, to jest noc, cały dzień, jeszcze jedną noc i sporą część dnia dzisiejszego i to wszystko bez ciepłego okrycia i bez jedzenia! Przyznaję szczerze—olimpijski spokój tej młodej dziewczyny zaimponował mi ogromnie. Zdaje się, że i Józek odczuł to samo, bo zasypał ją natychmiast specyficznie góralską galanterią, którą bez ironii można nazwać wytworną. Nie czas był jednak na komplementy, choć panienka przyjmowała je z wdzięcznym uśmiechem. Przede wszystkim nakarmiliśmy naszą turystkę tym, co mieliśmy przy sobie, a potem przywiązaliśmy ją do zapasowej liny. Następnie wspiąłem się w górę i wraz z drugim przewodnikiem asekurowałem ją i Józka. Panienka pokonawszy początkową sztywność, zrozumiałą po tak długim przebywaniu bez ruchu, wspinała się lekko i zgrabnie. Wkrótce znaleźliśmy się z powrotem w Dolince Litworo" we j, gdzie panna Janina po raz pierwszy od dwóch dni usiadła wygodnie i bezpiecznie, napiła się herbaty z termosu i znowu zjadła coś niecoś. Tak więc jeszcze jedno życie ludzkie zostało uratowane, a jeszcze jedna niedoświadczona turystka przekonała się na własnej skórze, że nawet tak „spacerowe", zdawałoby się, szczy- " ty, jak Czerwone Wierchy, wymagają jednak orientacji w terenie i obycia z górami. Nie wystarcza sam fakt, że na Czerwone Wierchy prowadzi szereg dróg zupełnie łatwych. Trzeba umieć te drogi wyszukać — wyjść nimi w górę i zejść z powrotem. 52
A. to nie zawsze jest takie proste: szerokie, monotonne grzbiety i kopulaste wierzchołki Czerwonych Wierchów podobne jedne do drugich mylą nawet w słoneczną pogodę — cóż dopiero gdy na przykład przyjdzie mgła lub zaskoczy noc! Gdy się zaś raz zejdzie ze szlaku, czyhają u dołu urwiska, groźne nawet dla wytrawnych taterników, śmiertelne dla nowicjuszy, chociażby najlepiej wygimnastykowanych. Naszą turystkę trzeba pochwalić za rozsądek, który jej kazał czekać cierpliwie na pomoc całe dwie doby, gdy zorientowała się poniewczasie, że obraną mylnie drogą zejść się nie uda. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy w drogę powrotną. Należało właściwie iść tak samo, jak przyszliśmy tutaj, gdy niespodziewanie Józek uśmiechnął się chytrze i oświadczył stanowczo, że: „nablizyj trza iść bez Kondratowom". Masz tobie! Toż na Kondratową kawał drogi, a tu panienka bądź co bądź musi być porządnie zmęczona. Nic by jednak nie pomogły tłumaczenia! Przewodnicy mrugnęli do siebie porozumiewawczo i orzekli zgodnym chórem, że to „bee nablizyj!" Tak więc panna Janina, nie podejrzewając żadnego podstępu, musiała jeszcze odbyć z nami sporą wycieczkę granią Czerwonych Wierchów aż po Przełęcz Kondracką, skąd zeszliśmy do schroniska na Hali Kondratowej. Czyż można mieć jednak o to żal do Józka, jeśli się wie, że w Kondratowej „muzyków" jest zawsze dość, a gdy gra kapela, Józek — tancerz nad tancerze — całą swą namiętną duszę górala wkłada w dziki rytm „drobnego" czy „krzesanego"? Czyż można się gniewać, jeśli się wie, że jest tam czarnooka Brońcia, która wieczorem, gdy się ściemni, a księżyc zaświeci nad czarną piłą szczytów, stanie pospołu z dwiema siostrami opodal schroniska, obejmą się za szyję i wtedy uderzy w niebo pieśń bujna i dzika, niby chór dźwięcznych rogów w zaczarowanym lesie? Myślę, że i nasza towarzyszka nie powinna była żałować nadprogramowego wysiłku. W gwiaździstą, górską noc sierpniową mogła wsłuchiwać się do woli w rytm podhalańskiego świata, który jakby ożył na chwilę z zamierzchłych legend. 53 Nie dla umie teraz taka noc na pasterskiej hali, choć nieraz w tych czasach z góralami na muzykę i śpiewanie chadzałem. Zbyt świeża była mi jeszcze strata przyjaciela, który zaledwie kilka dni temu kipiał życiem i młodością — dziś ziemia skryła jego zwłoki poszarpane o skały.
Nie żegnając się z nikim, poskoczyłem w czarny, , milczący bór. Ze schroniska długo mnie jeszcze dobiegało stłumione dudnienie basów i tupot tancerzy. Od wierchów echo odbijało pieśń donośną, z trzech młodych dziewczęcych piersi wydartą i niosło za mną w leśną pustkę. NIEFORTUNNA PRZYGODA 20—21 lipca 1935 r. Ni l ie szczęściło nam się jakoś w ostatnich czasach. Z towarzyszem wielu pięknych wypraw tatrzańskich, a później i alpejskich, Zbigniewem Korosadowiczem od dwóch już dni szturmowaliśmy bezskutecznie północne urwisko Wołowej Turni. Ten niewielki, ale 'o śmiałych kształtach i przepaścistych zerwach wierzchołek znajduje się w otoczeniu Czarnego Stawu nad Morskim Okiem. Wczoraj spędził nas ze ściany deszcz, dzisiaj — po pokonaniu dolnego obrywu i stromych płyt — zagrodził nam drogę potężny pas przewieszek. Daremnie szukamy jakiejś szczerby w tej niezdobytej twierdzy, daremnie trawersujemy po płytach w lewo i w prawo, obmyślając na j chytrze j sze podstępy. Ściana okazała się mocniejsza od nas: ze wstydem decydujemy się na odwrót1. ' Płn. ścianę "Wołowej Turni zdobył — prawym jednakże jej skrajem, omijając całą dolną część urwiska — W. Stanisławski z Z. Gieysztorem i S. Bernadziklewiczem 3 i 5 września 1929 r. Wszyscy ci trzej zdobywcy znaleźli później śmierć w górach: Z. Gieysztor na zimowej wyprawie tatrzańskiej w r. 1930, W. Stanisławski na zach. ścianie Kościółka 4 sierpnia 1933 r. (o czym była mowa w poprzednich rozdziałach tej książki), a S. Bernadzikiewicz w lipcu 1939 r. w Himalajach. "Wkrótce po naszych próbach Korosadowicz z R. Grabowskim zdobyli drogę lewą (wschodnią) połacią ściany, omijając pas przewieszek lewym 54 Znajdujemy krótszą i łatwiejszą drogę zejściową. Schodzimy na piargi dość szybko, nie zostawiwszy w ścianie ani jednego haka i ani kawałka pętli do zjazdu na linie. Odwrót wykonano planowo — i honorowo. Od podnóża ściany kilka długich zjazdów na butach po śniegu i po piargach, potem szybki bieg w dół stromą ścieżką idącą z Rysów i wkrótce dochodzimy do Czarnego Stawu. Tutaj chwila namysłu. Korosadowicz wraca dziś do Zako-
panego. Koledzy nasi, taternicy, Zdzisław D. i Stanisław L., są w tej chwili gdzieś na wschodniej ścianie Mięguszowieckiego Szczytu. Ich „bazą wypadową" jest niewielka koleba kamienna na progu Kotła Mięguszowieckiego, w pobliżu ścieżki na Przełęcz pod Chłopkiem. Byłem ostatnio współlokatorem tej koleby i zostawiłem tam swój śpiwór, maszynkę spirytusową itp. Wracać tam na noc? Jestem trochę zmęczony i zniechęcony dwoma dniami bezowocnych wysiłków. Postanawiani zejść do naszej „bazy głównej", czyli schroniska w Roztoce, na jeden lub dwa dni odpoczynku. Wyspać się i najeść! Chyba to niezbyt wygórowane pragnienie? Zbyszek popiera mój projekt: — Zejdź do Roztoki, odpocznij — ja za dwa, trzy dni wrócę z Zakopanego i wtedy dopiero zaczniemy „złotą serię"! Na pierwszy ogień pójdzie północno-wschodnia ściana Małego Młynarza. Redaktor „Taternika" i świetny znawca spraw wysokogórskich, Jan Alfred Szczepański, uważa ją za niedostępną. Spróbujemy ją ugryźć, a potem przerzucimy się do Zielonego Kieżmarskiego. Trzeba wreszcie zrobić drugie przejście najwspanialszej drogi Wieśka Stanisławskiego: środkiem północnej ściany Małego Kieżmarskiego Szczytu. Potem skok do Kamiennego Stawu — i wschodnie urwiska Łomnicy ujrzą nas w swych dotąd jeszcze nie zdobytych żlebach, kominkach i przewieszkach. skrajem. Po wojnie, w r. 1950, K. Hellerówna, M. Paully i St. Worwa przeszli ścianę znacznie bliżej środka, na prawo od drogi Korosadowicza. Jednakże właściwy środek urwiska pozostał do driś „problemem" taternickim. 55 'Przyznać musicie, że takie plany mogłyby skusić każdego. Zdziś i Staszek ulitują się chyba nad moim opuszczonym śpiworem i zniosą go wracając z koleby do Roztoki. W Morskim Oku Zbyszek—jako „szef" zespołu—stawia „utrudzonemu pracownikowi", czyli mnie, obfitą kolację, po czym zabieramy się do dalszej drogi. Zbyszek wsiada na nieodstępny rower, w zęby wsadza nieodstępną faję, ja wskakuję z tyłu na ośki — i jazda! Taki zjazd po wariackich serpentynach górskiej szosy, o zmroku, z ciężkimi workami na plecach — był przedsięwzięciem niezbyt przyjemnym. Szczęśliwie jednak dojechaliśmy do Wodogrzmotów Mickiewicza. Tu zeskoczyłem w biegu — krótki okrzyk pożegnalny — i Zbyszek niknie mi w wieczornym mroku, ja zaś zapuszczam się w wąską ścieżynę zbiegającą od szosy do schroniska w Roztoce.
W schronisku ruch, gwarno i wesoło. Oczywiście zamawiam natychmiast drugą kolację i spokojnie zabieram się do jedzenia. Dzwoni telefon. Jurek Grabowski — jeden z gospodarzy tego najmilszego przed wojną schroniska w Tatrach — podnosi słuchawkę. — To nie do nas — mówi — dzwoni Morskie Oko'. — Słucha chwilę i nagle rzuca słuchawkę podniecony. — Morskie Oko dzwoni do Pogotowia — krzyczy do mnie — ze wschodniej ściany Mięguszowieckiego sygnalizują latarką sześć razy na minutę! Zrywam się przerażony. Ze wschodniej Mięguszowieckiego? Ależ to mogą być tylko nasi koledzy: Zdziś i Staszek! Jakiż to nieszczęśliwy wypadek ich spotkał?! Biegnę do telefonu i włączam się w rozmowę: — Halo! Pogotowie? Sygnały nadają prawdopodobnie nasi koledzy-taternicy. Czy ekspedycja wyrusza natychmiast? Jadę z wami! Proszę powiedzieć kierowcy, żeby się zatrzymał po drodze. Czekam przy Wodogrzmotach. Uważajcie — na szosie — Aparaty telefoniczne w Morskim Oku l w Roztoce (obecnie także na Łysej Polanie i w leśniczówce na Zazadniej) połączone 'są jedną linią z Zakopanem tak, że sygnalizują naraz i rozmowy mogą być swobodnie słuchane przez wszystkie cztery aparaty. 56 miniecie się z Korosadowiczem, który zjeżdża rowerem do Zakopanego. Zatrzymajcie go i zabierzcie koniecznie ze sobą. Ściana jest poważna — taki wspinacz jak on przyda się bardzo. — Zrozumiano wszystko — brzmi odpowiedź. Kończę kolację i pospiesznie pakuję plecak. Razem ze mną postanawia wyruszyć jako ochotnik Stanisław Zieliński, wytrawny i doświadczony turysta. Taterników-wspinaczy niestety jak na złość w tej chwili w Roztoce nie ma. Już od południa pogoda psuła się wyraźnie. Nisko wałęsające się chmury doganiały nas jeszcze w ścianie Wołowej Turni. Powietrze było nabrzmiałe wilgocią, od strony południowej dawały się chwilami odczuć ciepłe podmuchy. Zbliżał się halny wiatr. Poczuliśmy jego pierwsze gorące uderzenie, gdy z lasu otaczającego schronisko wyszliśmy na otwartą polanę. Siedzieliśmy milcząc przy szosie, a halny potężniał z chwili
na chwilę. Wielkie, czarne chmury zawalały horyzont pnąc się z niskiego pułapu coraz wyżej i wyżej. Pomiędzy chmurami strzelały gdzieniegdzie krwawe błyski zgasłej czerwieni słonecznej. Kontury gór to czerniały w mroku, to błyszczały upiornym, fosforycznym blaskiem. Dzika, nieokiełzana przyroda brała w swe władanie Tatry, zaciskając duszącą obręcz wokół naszych przyjaciół uwięzionych w groźnym urwisku górskim... Poprzez oszalałe wycie wiatru przedarł się gdzieś z bliska warkot motoru. Błysk reflektorów zza zakrętu szosy — i auto zatrzymało się. Wewnątrz tylko dwóch przewodników, ale za to obaj wypróbowani towarzysze z rozmaitych wypraw ratunkowych: Staszek Rój — dobry znajomy z ekspedycji w tenże sam Mięguszowiecki Szczyt i w Czerwone Wierchy — oraz Jasiek Gąsienica-Tomkowy — towarzysz z poszukiwań w Zachodnich Tatrach. Korosadowicza nie ma. Musieli się z nim rozminąć gdzieś na szosie. Dojeżdża pewnie teraz spokojnie do domu, nie wiedząc o niczym. Wsiadamy i samochód rusza dalej, przedzierając się całym wysiłkiem motoru poprzez porywiste uderzenia wiatru bijącego nam wprost w twarze. Na zakrętach odsłania się chwilami kocioł Morskiego Oka, zawalony ciężkimi chmurami. Widok 57 zaiste wspaniały w swej grozie! Naszym gorącym pragnieniem jest, by wiatr utrzymał się jak najdłużej. Wiemy przecież, że gdy ucichnie halny, mgły zejdą niżej i lunie deszcz paraliżując niemal zupełnie akcję ratunkową. W Morskim nie popasamy długo. Przyłącza się do nas jeszcze dwóch ochotników ze schroniska: Dawid Milechman ofiarowuje się nam z pomocą wraz ze swym kolegą. Nad Czarnym Stawem wiatr ustaje raptownie. Przyspieszamy kroku ile sił w nogach i w płucach. Nie w ludzkiej to jednak mocy taki wyścig z wiatrem. Wynik był niestety przesądzony z góry i gdy dochodziliśmy do koleby pod progiem Kotła Mięguszowieckiego, poczęły padać pierwsze krople deszczu. W kolebie zastajemy śpiącą spokojnie Różę D., towarzyszkę poszukiwanych kolegów. Nie wiedziała o sygnałach wzywających pomocy, przypuszczała, że z powodu spóźnionej pory Zdziś i Staszek zabiwakowali gdzieś w ścianie czy w zejściu. To przecież nieraz każdemu z nas się zdarzało;! nikt się z tego powodu specjalnie nie niepokoił. Z ciężkim sercem decydujemy się przeczekać tu do rana. Jest zupełnie ciemno, gęsta mgła i ulewa — prowadzenie w tych
warunkach poszukiwań na jednej z najpoważniejszych ścian tatrzańskich byłoby niemożliwością. Wciskamy się do koleby, układamy w ciasnocie tego prymitywnego schronu, gdzie kto może, i nie śpiąc prawie, pełni obaw o życie tych tam w górze, oczekujemy świtu. Zaledwie zaczęło szarzeć, ruszamy w dalszą drogę. Gwałtowny deszcz uspokoił się trochę — na świecie panuje typowo tatrzańska szaruga. W monotonnie mżącym kapuśniaku, w mgle białej jak mleko trawersujemy Kocioł Mięguszowiecki i siadamy pod wielkim głazem na .piargach u podnóża wschodniej ściany Mięguszowieckiego Szczytu. Naradzamy się dłuższą chwilę, co należy począć. W tym czasie nadchodzi jeszcze kilku turystów z Morskiego Oka proponując swe usługi. Tworzymy z nich grupę pomocniczą pod wodzą Stasia Zielińskiego, w celu utrzymania łączności ze schroniskiem, gdyby zaszła potrzeba przywołania dalszych po5& siłków z Zakopanego. W milczącym porozumieniu przewodnicy powierzają mi kierownictwo całości. Jest to niemały ciężar włożony na barki młodego, zaledwie dziewiętnaście la-t liczącego .wówczas, taternika. Czuję ciążącą na mnie odpowiedzialność za życie tych dwóch na ścianie i tych, którzy pójdą im na pomoc, zdaję sobie sprawę z wagi swych decyzji i — jeśli tego dnia popełniłem jakiś błąd — ręczę, że uczyniłem to w najlepszej wierze i po głębokim namyśle. Kontaktu głosowego z poszukiwanymi nie mogliśmy nawiązać. Mgła tłumiła wołania. Wychodziłem z założenia, że dwaj niezłej klasy taternicy nie wzywaliby pomocy, jeśliby nie zaszedł jakiś groźny dla życia wypadek. Gdyby się bowiem tylko — mówiąc gwarą taternicką — „zatkali", czyli weszli w teren niedostępny lub przewyższający ich możliwości, to mając linę i haki zdołaliby się zawsze bezpiecznie wycofać, sam zaś biwak w ścianie, choćby w złą pogodę, nie jest jeszcze dla doświadczonego wspinacza niczym strasznym. Dopuszczałem więc tylko dwie możliwości: albo jeden z nich zabił się, a drugi pozbawiony sprzętu taternickiego i załamany moralnie śmiercią towarzysza nie jest w stanie zejść samotnie, albo też — jeden z nich odpadłszy w czasie wspinaczki jest tak potłuczony, że nie może się poruszać, a towarzysz, oczywiście, nie chce i nie ma prawa opuścić go w tej sytuacji. Rozpoczęliśmy więc od przeszukania piargów pod ścianą. Ciężko było po dniu wysiłków i bezsennej nocy, w przemoczonych ubraniach wysunąć się spod głazu osłaniającego nas od wiatru. Trzęśliśmy się początkowo wszyscy jak w febrze, jed-
nakże ruch przy poszukiwaniach rozgrzał nas szybko. Ponieważ na piargach nie znaleźliśmy żadnych śladów katastrofy, doszliśmy do wniosku, że mogła zajść tylko druga ewentualność —to znaczy, że przynajmniej jeden, a może i obydwaj tkwią gdzieś w urwisku ciężko potłuczeni. W tej samej chwili wiatr przewiał na moment mgły, usłyszeliśmy krzyki (niezrozumiałe jednak niestety) i nagle zobaczyliśmy ich na jakiejś podniebnej półeczce, mniej więcej w dwóch trzecich ściany, machających do nas zawzięcie rękami. 59 Uspokoiliśmy się więc co do życia poszukiwanych, a ponadto—jak nam się zdawało—sytuacja została wyjaśniona. Wyjaśniona — to prawda — ale okazała się ona jednocześnie diabelnie trudna. Na podstawie krótkiego rzutu oka na ścianę (w następnej chwili zakryła ją znowu mgła) wyobraziłem sobie taki mniej więcej przebieg wydarzenia: Zdziś i Staszek posuwali się znaną mi cokolwiek z opisu drogą Humpoli i Swierza, idącą prawą połacią ściany. Tam gdzie droga przebiega kolosalnym płytowym zacięciem, zmylili szlak, wchodząc w lewo na nieznany, a prawdopodobnie nadzwyczaj trudny teren. Zorientowawszy się w omyłce zdołali wytrawersować jeszcze bardziej w lewo, na krawędź żebra ograniczającego zacięcie i tam właśnie ich ujrzałem. Tu lub bezpośrednio przed tym miejscem musiało przypuszczalnie nastąpić odpadnięcie jednego z nich. Wnioski, które z takiego obrazu sytuacji wysnułem, nie były pocieszające. Iść w tych warunkach atmosferycznych, przy ociekającej wodą skale w tak poważną, trudną i rozległą ścianę — zadanie ciężkie, ale nie o to mi chodziło. Przypuśćmy, że udałoby się dojść do poszukiwanych — i co dalej? Windowanie w górę lub opuszczanie w dół przez całą ścianę dwóch czy nawet tylko jednego nie mogącego się poruszać człowieka przekracza możliwości trzech ratowników. Mogłem wprawdzie — prócz przewodników — zabrać w ścianę Milechmana i jego towarzysza, którzy gorąco mnie do tego namawiali, ale obawiałem się brać na swoją odpowiedzialność życie dwóch osiemnastoletnich chłopców o nie znanych mi wówczas kwalifikacjach taternickich1. Trzeba więc ludzi, więcej ludzi, więcej haków i lin. Trzeba wyjść najkrótszą drogą na szczyt i stamtąd z wypróbowanym przewodnikiem systemem ratowniczym opuszczać się ścianą ku zaginionym. Powziąłem zatem następujący plan działania: wejść natych* Dawid Milechman okazał się zresztą później niezwykle utalentowanym wspinaczem. Zmarł na skutek niepogody i wyczerpania w doli-
nie za Mnichem, w lipcu 1937. Również towarzysz jego J. Blum doszedł wkrótce do wysokich kwalifikacji taternickich. 60 miast w ścianę wraz ze Staszkiem Rojem i Jaśkiem Tomkowym, możliwie najszybciej dotrzeć do wzywających pomocy kolegów, ubezpieczyć ich — i szukać najdogodniejszej drogi na grań. Jednocześnie — za pomocą grupy utrzymującej łączność ze schroniskiem — wezwać drugą ekspedycję Pogotowia, która by od grani dochodziła ku nam, a potem — zależnie ód okoliczności i terenu — albo by się poszukiwanych wyciągnęło w górę na grań, albo opuściło na piargi. Druga część planu okazała się poniżej — po wyjściu na jaw istotnego stanu rzeczy — zupełnie zbędna. Posiłki, które nadciągnęły, ograniczyły swą działalność do dłuższego postoju w Kotle Mięguszowieckim. Dziś jednakże, gdy rozważam sytuację z dystansu wielu lat, przyznaję słuszność swojej ówczesnej decyzji. Była ona może zbyt ostrożna, ale w danych okolicznościach zupełnie uzasadniona. Wiążemy się liną i przygotowujemy do wspinaczki. Postanawiamy iść w butach ze względu na mokrą skałę i trawki w niższych partiach ściany. O godzinie siódmej rano ruszam pierwszy stromym uskokiem grzędy ograniczającej z lewej strony wschodnie urwisko Mięguszowieckiego. Teren jest może nie tyle trudny, ile uciążliwy ze względu na swą kruchość, złe uwarstwienie skały i brak miejsc do bicia haków, przez co asekuracja stawała się bardzo wątpliwa. Trzeba było iść lekko, delikatnie i bardzo ostrożnie, a tu chciałoby się posuwać jak najprędzej. W pośpiechu pakuję się niepotrzebnie w dwie lub trzy nadzwyczaj trudne przewieszki, które pokonuję z desperackim rozpędem. Tymczasem zyskujemy wielką szansę: deszcz przestał padać, a chmury odsłoniły dalsze partie ściany. Zaczynamy nawiązywać kontakt głosowy z tkwiącymi powyżej kolegami, chwilami rozumiemy już nawet poszczególne wyrazy. W pewnym momencie, gdy mgły podniosły się jeszcze bardziej, zobaczyliśmy ich raptem... schodzących powolutku, ale nieustannie ku nam. . . Zdębieliśmy kompletnie. — Halo, co wy tam robicie?! — krzyczę nie wierząc na razie własnym oczom. . 61 — Schodzimy do was! — słyszę beztroską odpowiedź.
Moje zdumienie rośnie. — A któż z was jest ranny? — Żaden! — odkrzykują mi ochocze głosy. — To czemu, u licha, siedzieliście dotąd? — Bo straciliśmy linę! Masz tobie! Zaczynam już coś niecoś rozumieć. — Za godzinę będziemy przy was! Widzicie nas? — pytam. — Widzimy'. — To siedźcie lepiej w miejscu i czekajcie. Jeszcze który poleci bez asekuracji i kark skręci. Jednocześnie odwracam się do ludzi siedzących pod ścianą. — Odwołać ekspedycję! — krzyczę. — Za późno! Już przyjechali. Są teraz na ścieżce koło Czarnego Stawu! — odpowiadają mi z dołu. No, no — szybko się uwinęli. Co prawda już blisko cztery godziny tkwimy w ścianie! Mógłbym przysiąc, że dopiero co zaczęliśmy się wspinać. W dolinie robi się gwarno i tłoczno. Ze ścieżki wiodącej na Przełęcz pod Chłopkiem cały tłum „ceprów" i turystów korzystając z rozpogodzenia gapi się na akcję ratunkową. Czujemy się jak aktorzy na scenie wobec galerii widzów. Nadciąga wkrótce potem sześcioosobowa ekspedycja Pogotowia. Poznaję ich z daleka na ścieżce: idzie Jędrek Marusarz, znany narciarz, idzie Jędrek Wawrytko i Wojtek Wawrytko — ten sam, który dwa lata temu uczestniczył wspólnie z nami w wyprawie na północną ścianę Mięguszowieckiego. Sami młodzi przewodnicy i dobrzy wspinacze, a z nimi Józef Oppenheim, ówczesny kierownik Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. — Halo! — wrzeszczą podszedłszy pod ścianę. — Dzień dobry! — odpowiadam. — Jak wam tam? — pyta Oppenheim. — Czy mamy iść do was? — Dziękujemy i przepraszamy za niepotrzebny alarm.
Sami sobie damy radę. 62 — To co mamy robić? — Siądźcie z łaski swojej i ugotujcie nam herbaty. Niedługo wracamy. Ano cóż? Roztasowali się wygodnie na głazach, któryś skoczył w dół po suche gałęzie kosówki i w ciągu pół godziny dym niewielkiego ogniska rozpełznął się po dolinie. My tymczasem, 'minąwszy ogromną poziomą półkę trawiastą, oddzielającą dolne partie ściany od litych skał górnej części, skierowaliśmy się skośnie w prawo, w kierunku krawędzi żebra, na którym rano widzieliśmy kolegów. Po mocnej skale szło się pewnie, toteż pomimo większych niż poprzednio trudności technicznych zbliżaliśmy się szybko do schodzących ku nam, niefortunnych wspinaczy. W ciągu godziny spotkaliśmy się z nimi na obszernej platformie porośniętej trawą. Ściskamy sobie serdecznie dłonie. — Powiedzcie wreszcie, co się właściwie stało? — pytam ich natychmiast. Historia wybitnie pechowa. Mieli zamiar przejść wschodnią ścianę Mięguszowieckiego Szczytu drogą wiodącą lewą jej połacią (a zatem nie drogą Humpoli i Swierza, jak początkowo przypuszczałem). Wspinaczkę rozpoczęli o dosyć spóźnionej godzinie. Dolne, urwiste i kruche partie zajęły im sporo czasu, tak że dopiero późnym popołudniem znaleźli się na krawędzi żebra. Tam Staszek idący właśnie jako pierwszy odpadł z przewieszki — Zdziś jednak utrzymał go doskonale na linie, tak że Staszek poza zgubieniem okularów żadnych innych szkód nie poniósł. Z powodu zapadającego mroku postanowili rozpocząć odwrót. Przy zjeździe przez najtrudniejsze miejsce ściany uwięzia im lina w sposób tak fatalny, że ani rusz nie zdołali jej ściągnąć. Przejść przez to bardzo eksponowane miejsce z powrotem w górę, aby odczepić linę — tego po ciemku i bez asekuracji nie chcieli ryzykować. Schodzenie zaś bez liny w dół — było niemożliwością. Wobec tego zabiwakowali trzęsąc się z zimna i moknąc na deszczu. Ponieważ sądzili, że ja nocuję w kolebie, tak jak miałem zamiar, dawali sygnały la63 tarką. Liczyli bowiem, że rano przyniosę im swoją linę i haki. Sygnały — nie dostrzeżone w kolebie, a za to doskonale widoczne w Morskim Oku — narobiły więcej alarmu, niż się sami spo-
dziewali. Rano odcięli kilka metrów ze zwisającej liny, ukręcili coś w rodzaju cienkiego sznurka i z tą lichą asekuracją powoli, ostrożnie schodzili ku nam. Reszta zaś pięknej, nowej liny pozostała w ścianie.1 Zaczynamy się zbierać do zejścia. Ponieważ mgły ustąpiły i widoczność jest zupełnie dobra, odwiązuję się od liny i robię samotny rekonesans, by rozejrzeć się za najkrótszą drogą zejściową. W poszukiwaniach tych stara się mi dopomóc Jędrek Marusarz, który tymczasem wyszedł prawie na naszą wysokość skalisto-trawiastą grzędą sąsiadującej z nami północno-wschodniej ściany Mięguszowieckiego Szczytu Środkowego. Grzęda ta — jak zapewnia Jędrek — jest pozbawiona większych trudności, chodzi tylko o możliwość dostania się na nią. Trawersuję w lewo poza krawędź ściany aż do żlebu z Mięguszowieckiej Wyżniej i naradzam się z Jędrkiem. Trawers jest eksponowany i przykry, ale zupełnie możliwy do przejścia i co najważniejsze — krótki. Proponuję więc zejście ową grzędą, przewodnicy jednak i obaj odnalezieni wolą wracać tą samą drogą, którąśmy weszli, bo — choć trudniejsza i dłuższa — jest nam już jako tako znana. Przegłosowany ustępuję, chociaż całkiem bez przekonania. Siedem długich godzin trwało to zejście. Na początku szedł Staszek Rój, asekurowany liną z góry przez Stanisława L., którego z kolei asekurował Jasiek Tomków, a tego znów Zdzisław D. Ja szedłem ostatni z dolną już tylko asekuracją. Łatwo sobie wyobrazić, że taki pięcioosobowy „tramwaj" taternicki, w którym najwyżej dwóch naraz może schodzić, a inni muszą czekać na swoją kolej — porusza się bardzo wolno. Teren jest 1 Lflna ta wisiała wiele lat — oczywiście zbutwiała i nie nadająca się do użytku. W lipcu 1943 r. widziałem ją jeszcze, przechodząc z Tadeuszem Orłowskim drogę Humpoli i Świerza, na wschodniej ścianie Mięguszowieckiego Szczytu. 64 rzeczywiście fatalnie przykry, zwłaszcza do schodzenia. Staszek Rój bije gęsto haki, cóż — kiedy to niewiele pomaga. W zmurszałym trawiasto-skalistym terenie haki ani rusz nie chciały siedzieć, z łatwością wyjmowałem je ręką... W miarę jak schodziliśmy, widzowie na piargach rozchodzili się stopniowo. Widowisko, którego byliśmy mimowolnymi aktorami, trwało zbyt długo, stało się nużące, a pomyślny wynik dawał się już teraz przewidzieć. Nawet siedzący w dole przewodnicy wypili w końcu sami ugotowaną dla nas herbatę, spakowali rzeczy i zabierali się powoli do odejścia. Dolina cichła, pustoszała, a my — przemarznięci i głodni — walczyliś-
my dalej o każdy metr ściany zbliżający nas do piargów. Nastrój pośpiechu i pragnienie ucieczki do schroniska udzielił się także i nam samym. Mroczyło się już, gdy Staszek Rój dotknął nogą piargów. Odwiązał się natychmiast, a za nim inni kolejno dochodzili do celu, odwiązywali się i ruszali w dół. Nim się obejrzałem, zostałem sam — trzydzieści metrów nad piargiem, a przewodnicy wraz z niedoszłymi „umrzykami" gnali co sił do Morskiego Oka. Przez nikogo już nie asekurowany pokonałem ostrożnie ostatni odcinek ściany. Z gorzkim uczuciem osamotnienia usiadłem na głazach i w gęstniejącym mroku począłem z wolna zwijać pozostawione w nieładzie liny. Nasza wyprawa wywołała nieoczekiwany i dość zabawny oddźwięk. Oto w dzień, kiedy nasi koledzy przeżywali swoją niefortunną przygodę na Mięguszowieckim, przewodnik Jędrek Wawrytko obserwował z Rysów Korosadowicza i mnie w ścianie Wołowej Turni. Widział nasze wysiłki i próby przedarcia się przez urwisko, toteż gdy przyszedł do Pogotowia meldunek z Morskiego Oka, Jędrek krzyknął: „To na pewno Korosadowicz i Żuławski!" Posłyszał to pewien utalentowany dziennikarz, popędził milczkiem do domu, chwycił arkusz papieru, wieczne pióro i... nazajutrz na pierwszej stronie pewnego łódzkiego 5 — W. Żuławski 65 brukowca pojawił się sensacyjny reportaż pt. „Noc grozy w ścianie tatrzańskiej". W artykule tym zostały opisane w sposób wysoce efektowny straszliwe przygody, które rzekomo spotkały Korosadowicza i mnie w ścianie Wołowej Turni, i to, jak nas wpółżywych wyciągnęło y/reszcie Pogotowie. Roiło się tam od „straszliwych przewieszek", „bezdennych przepaści", było i o tym, jak „uczepieni kurczowo pionowych płyt urwiska w przedśmiertnych drgawkach" oczekiwaliśmy pomocy. Wielkie musiało być zdziwienie Korosadowicza, gdy rano — wyspawszy się rzetelnie we własnym łóżku — przeczytał ten elaborat. Natychmiast odwiedził przemyślnego reportera i — wyjąwszy na chwilę fajkę z ust — poczynił odpowiednie „sprostowanie". „ŚWIĘTO GÓR" f łierpnia 1935 r. S, >iedziałem w autobusie odjeżdżającym z Zakopanego do Morskiego Oka. Pękaty plecak, wyładowany żywnością na
nowy kilkutygodniowy pobyt w górach, spoczywał pod ławką. Wraz ze mną jechało młode wesołe towarzystwo, z którym udawałem się do Roztoki. Na najbliższe dni nie miałem, przyznaję, zbyt ambitnych planów taternickich — należał mi się odpoczynek po serii ciężkich wspinaczek z Korosadowiczem, w których zrobiliśmy pierwsze wejścia północną ścianą Małego Młynarza i wschodnią Łomnicy, a droga na Mały Kieżmarski doczekała się wreszcie powtórzenia. Zresztą „Święto Gór", które się dziś właśnie zaczynało, to dobra rzecz pod warunkiem... że się je spędzi gdzieś głęboko w górach nad pawiookim stawem tatrzańskim, z dala od głównych szlaków, z dala od hałaśliwych snobów tłoczących się po Zakopanem i okolicznych schroniskach — w ciszy i spokoju szczytów. Autobus właśnie miał ruszyć, gdy usłyszałem, że ktoś głośno woła mnie po nazwisku. Obejrzałem się i zobaczyłem 66 stojący obok motocykl z zapuszczonym motorem, w przyczepce leżał sprzęt ratowniczy, a przy kierownicy siedział Józef Oippenheim, kierownik Pogotowia. — Pojedzie pan ze mną? — pyta. — Gdzie? Dokąd? — Ktoś leży pod Giewontem, w Żlebie Kirkora. Wyciągnąłem szybko z plecaka sweter i wiatrówkę, na ramię zarzuciłem linę. — Zaopiekujcie się moim workiem! — wołam do towarzyszy już z przyczepki motocykla. — Zostawcie go najlepiej u dróżnika przy Wodogrzmotach. Zobaczymy się jutro w Roztoce. Do widzenia! Jedziemy w kierunku Doliny Strążyskiej. Po drodze Oppenheim udziela mi informacji o wypadku. Młody i niedoświadczony turysta, Stanisław B., odłączył się wraz z towarzyszem od liczniejszej wycieczki i poszedł na Giewont tak zwanym Żlebem Kirkora, nie zdając sobie sprawy, że droga ta wymaga już pewnej rutyny i sprawności taternickiej. W żlebie spadł — na szczęście tylko kilka metrów — ulegając, jak się zdaje, dość ciężkim obrażeniom. Towarzysz jego krzykiem zaalarmował przygodnych turystów, którzy dali znać do Pogotowia. Ekspedycja wyruszyła i prawdopodobnie dotarła już do rannego. Ze względu jednak na niełatwy teren pan Józef zdecydował się nadesłać posiłki, no i w tej właśnie roli jechaliśmy na miejsce
wypadku. Wypytuję, kto wchodzi w skład poprzednio wysłanej ekspedycji. Są tam dwaj przewodnicy, Józef Stopka i Stanisław • Majerczyk, taternicy, Tadek Pawłowski i Witold Paryski oraz Henryk Bednarskil, znakomity wspinacz sprzed pierwszej wojny światowej, jeden z założycieli Pogotowia i do końca życia czynny jego członek. Wjeżdżamy w głąb Doliny Strążyskiej tak daleko, jak 1 Zmarł w r. 1945, tuż po uwolnieniu go z hitlerowskiego obozu koncentracyjnego. 67 tylko droga pozwala, po czym zostawiamy motocykl i ruszamy dalej pieszo. Pan Józef, mimo że już me pierwszej młodości, gna w górę jak młodzieniec. Dotrzymuję mu kroku nie bez trudu — tempo ma rzeczywiście niezgorsze. Wkrótce jesteśmy w pobliżu miejsca wypadku. Posuwamy się jakiś czas ścieżką idącą na Giewont, potem skręcamy w lewo i teraz już tylko wyniosłe żebro oddziela nas od Żlebu Kirkora. Wspinamy się na jego krawędź, skąd dokładnie widzimy rannego i całą grupę ratowniczą. Rozstaję się tu z Oppenheimem (będzie on kierował z góry całą akcją), sam zaś schodzę do żlebu. Od jego dna oddziela mnie tylko dwadzieścia lub trzydzieści metrów wspinaczki, ale za to poprzez jakże kruchy teren! Muszę bardzo uważać, bo wystarczy jeden kamień przeze mnie zrzucony, aby któregoś z ratowników zamienić w potrzebującego pomocy. Schodzę wreszcie na samo dno żlebu. Witam się z kolegami, a także z towarzyszem rannego i z nim samym. Witold Paryski — pełniący w Pogotowiu funkcję lekarza — zabiera się właśnie do składania złamanej nogi turysty. Od czasu pierwszej mojej wyprawy ratunkowej zrobiłem pewne „postępy", toteż nie reaguję zbyt silnie na głośne okrzyki bólu wydawane przez nieszczęśnika. Gawędzimy spokojnie z Tadkiem Pawłowskim, siedząc nad progiem żlebu z nogami zwieszonymi w dół — tylko papierosy palimy jeden za drugim. Operacja skończona! Trzeba teraz myśleć o zejściu, bo jest już piąta po południu i słońce schowało się za Giewont. Owijamy rannego w siatkę i przyczepiamy ją do bambusa. Następnie przywiązujemy go mocno liną, aby uniknąć chybotania na boki i zsuwania się siatki wzdłuż rury przy przechylaniu noszy do pozycji pionowej.
Teraz Bednarski i Józef Stopka biorą nosze na ramiona, z pozostałych zaś — jedni asekurują ich i same nosze z góry na linach, inni — podpierają całą siłą niosących, nie dopuszczając, by się potknęli lub upadli. Praca to cięższa, niż się może wydawać. Zwłaszcza opusz68 czarne rannego poprzez liczne i strome, choć niewysokie progi żlebu było istną mordęgą. Z całym podziwem patrzyłem na Bednarskiego, który ani na chwilę nie oddał nikomu drążka noszy, choć pot kroplisty zlewał mu czoło. Wszyscyśmy się zresztą dobrze namęczyli, gdyż każdy pomagał ile mógł przez tych kilka godzin, zanim znaleźliśmy się u wylotu żlebu. Tam — po krótkim odpoczynku — ruszyliśmy dalej, bo zapadające ciemności zmuszały nas do pośpiechu. Zluzowawszy Bednarskiego i przewodników, we dwóch z Pawłowskim wzięliśmy nosze na ramiona. Niemały to był wysiłek! Noc już zapadła, a latarnie niewiele rozjaśniały mrok. Śliski, wapienny piarg utrudniał schodzenie. Przy dużej elastyczności bambusa chybotanie noszy niemal uniemożliwiało utrzymanie równowagi. Trzeba było iść, szeroko rozstawiając nogi, uważając, żeby się nie potknąć i nie upuścić rannego. Ramię, na którym spoczywał drążek, bolało dotkliwie. Gdy się szło na przedzie, niesiony ciężar przesuwał się na barki dźwigającego. Gdy się szło z tyłu, nosze uciekały w dół i trzeba je było całą siłą powstrzymywać. Mimo że zmienialiśmy się kilkakrotnie z Oppenheimem i jednym z przewodników, wszystkie mięśnie czułem boleśnie, zanim zanieśliśmy rannego do szałasów w Strążyskiej. Tu był już koniec naszej roboty. Na sprowadzoną wcześniej furkę załadowaliśmy pechowego turystę. Przetransportowano go natychmiast do szpitala. Pawłowskiego i mnie Oppenheim odwiózł do Zakopanego. Zostaliśmy z Tadkiem sami. Było już pewnie około jedenastej w nocy. Zjedliśmy kolację w Dworcu Tatrzańskim, a potem długo włóczyliśmy się po ciemnych ulicach miasteczka. Jeszcze jeden dzień górskiej przygody mieliśmy poza sobą. Mimo zmęczenia nie chciało nam się jakoś spać. Rozmawialiśmy o górach, o naszych ostatnich wyprawach taternickich, o projektach na przyszłość. Z jasno oświetlonych drzwi dansingów dobiegały wrzaskliwe dźwięki jazzu, hałasy tańczących, rozgwar i śmiechy pod-
69 pitych gości. Prawda! Wszak to dzisiaj „Święto Gór". Otrząsnąłem się mimo woli i nagle poczułem znużenie. — Chodźmy już stąd — rzekłem do Tadka. Jutro znów ruszę na długie tygodnie w głąb gór. Już jutro — w ciszy tatrzańskich dolin, w blasku płonącego przed kolebą ogniska — snuć będę dalej moje skalne lato. W ŚCIANACH RUMANOWEGO I GANKU sterpłełi-wrzesleil 1949 r. O, d owych słonecznych dni 1935 roku upłynęły długie lata, w czasie których szlaki mych wędrówek rzadziej krzyżowały się z Tatrami. Zaglądałem tam częściej zimą, sezony letnie 1936, 1937 i 1938 spędziłem na lodowcach Alp — a potem wybuchła wojna... Całe obławy hitlerowskich patroli z bronią w ręku przeszukiwały góry. Gdzieniegdzie przemykały się sylwetki partyzantów lub uciekinierów. Ciszę górską przeszywał niekiedy suchy trzask wystrzału. Po zwycięskiej wojnie i wypędzeniu okupanta Tatry poczęły się powoli zaludniać. Znów zimą zajrzałem do opustoszałej kotliny Morskiego Oka. Lato 1947 roku przebyłem jeszcze raz na śnieżnych szczytach alpejskich, ale już poczynając od następnego roku powróciłem na stałe do Tatr. W ciągu tych lat Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe nadal działało sprawnie, nadal — zimą czy latem, w pogodę czy w niepogodę — niosło pomoc ofiarom gór. Wielu z moich dawnych przyjaciół-przewodników zginęło w hitlerowskich kazamatach, wielu zmarło lub zestarzało się. Miejsce ich zajęli młodzi, dobrze wyszkoleni, pełni sił i energii — godni następcy swych dzielnych poprzedników: Władek Rój, Tadek Giewont, bracia Grandys, Wojas, Strzeboński, Zubek i tylu innych. Na ich czele stanął, tak dobrze nam znany z poprzednich opowieści, Tadeusz Pawłowski, który .całe swe ogromne do» 70 świadczenie górskie zdobyte w Tatrach, Alpach, Dolomitach czy afrykańskim Ruvenzori oddał pracy w Pogotowiu, poświęcając się jej bez reszty.
W roku 1948 ruch turystyczny był już pokaźny i stale przybierał na sile. Natomiast działalność taternicka była jeszcze ciągle nieznaczna. Klub Wysokogórski zaledwie się zreaktywował, w górach ton nadawała garstka „niedobitków" spośród taterników przedwojennych. Jednakże „młodzi" ze środowiska krakowskiego zaczynali się coraz częściej pokazywać w Tatrach i coraz śmielej atakować ściany górskie. Widać było, że rośnie tam liczne i pełne rozmachu nowe pokolenie taternickie. Postanowiliśmy z kolei rozruszać środowisko warszawskie. Zebrało się kilku nas „ starych" i kilku młodszych, czynnych taterników. Rozpoczęliśmy wspólnie pracę nad propagowaniem taternictwa wśród młodzieży warszawskiej. W zadaniu tym niezwykle cenną pomocą była współpraca Andrzeja Nunberga, młodzieńca o niezwykłych zaletach umysłu i charakteru. Mimo młodego wieku odznaczał się jasnym, spokojnym i trafnym sądem, który świadczył o wielkiej dojrzałości. Był świetnie zapowiadającym się wspinaczem i wraz ze swym krakowskim przyjacielem, Jerzym Woźniakiem, tworzyli najlepszy podówczas zespół taternicki młodego pokolenia. W połowie sierpnia 1949 roku spotkałem ich obu w Morskim Oku. Korzystając z paszportów zagranicznych wybierali się na dłuższy czas na słowacką stronę Tatr Wysokich. Andrzej przyjechał tylko co z Warszawy, był zmęczony i mizerny. Radziłem, by odpoczął kilka dni, zanim wybierze się na jakąś poważniejszą wspinaczkę. Wkrótce po ich odejściu, 17 sierpnia, pogoda popsuła się gwałtownie. Począł padać drobny, niewinny „kapuśniaczek", który stopniowo zamieniał się w śnieg. Pod wieczór śnieżyca rozszalała się na dobre. Byliśmy wtedy wraz z moim bratem, Juliuszem, w dolnych partiach ściany Cubryny i na pierwszy sygnał niepogody uskoczyliśmy czym prędzej do schroniska w Morskim Oku. Śnieżyca trwała prawie pięć dni. Trzeciego dnia, korzysta71 jąć z chwilowego przejaśnienia, wybraliśmy się na krótką, niezbyt trudną wspinaczkę w bliskości schroniska. Gdy przeszliśmy dolne partie i najtrudniejsze miejsca, przejaśnienie skończyło się, śnieg począł sypać na nowo, a warunki stały się tak ciężkie, że trzeba było przywołać na pomoc całą siłę woli i całe doświadczenie, by z tej „niewinnej" wspinaczki ujść z życiem. Pamiętam moment, gdy na nietrudnej zresztą ściance straciłem w pewnej chwili władzę w obu zmarzniętych, zesztywnia-
łych dłoniach. Ostatkiem sił wpiąłem linę w poprzednio wbity hak i owinąwszy ją dookoła przedramieni, zjechałem z powrotem na skalną platformę. Lina zesztywniała jak drut i gdy po długiej i wyczerpującej walce wyszliśmy wreszcie na łatwy teren, nie było mowy, żeby ją rozwiązać i zwinąć. Związani doszliśmy do schroniska i dopiero tam pomogli nam wyplątać się z węzłów. Potem nastąpił okres słoneczny, śniegi stopniały szybko, w Tatrach zapanowała piękna sierpniowa pogoda. Toteż nie zdziwiliśmy się ani zaniepokoili, że Nunberg i Woźniak nie przybyli z końcem sierpnia na Walne Zebranie Klubu Wysokogórskiego w Zakopanem. — Nareszcie mają pogodę; nic dziwnego, że im się nie chciało schodzić z gór — mówiliśmy. W połowie września otrzymaliśmy w Warszawie wiadomość, która uderzyła w nas jak piorun: młodzi taternicy krakowscy, zaniepokojeni brakiem wiadomości od Wożniaka, udali się na poszukiwanie do Doliny Kaczej. W skalnej kolebie tej pustej doliny znaleźli rzeczy Nunberga i Wożniaka oraz ich kartkę z 17 sierpnia z informacją, że udają się na przejście północno-wschodniej ściany Rumanowego Szczytu 1. Przybyło zaalarmowane Pogotowie. Kilka zespołów członków Pogotowia i ta1 Płn.-wsch. ściana Rumanowego Szczytu jest to 600-metrowe, w górnych partiach nadzwyczaj trudne urwisko opadające do Doliny Kaczej. Zdobyte zostało prawym skrajem przez J. Golcza, T. Krystka i K. Narkiewicza-Jodko w r. 1927, lewym żebrem — przez W. Stanisławskiego, B. Chwaścińskiego i J. Wojsznisa w r. 1929, a środkiem górnych partii przez T. Bernadzikiewicza i B. Chwaścińskiego w r. 1932. Wejście Nunberga i Wożniaka było próbą trzeciego przejścia tej ostatniej drogi. 72 terników pod kierownictwem Pawłowskiego przeszukiwało ściany Rumanowego i Ganku. Na platformie prawego żebra ściany, w miejscu gdzie wrasta ono w nadzwyczaj trudną turnię szczytową, znaleziono resztki jedzenia — ślad po krótkotrwałym postoju. Tu prawdopodobnie Nunberg i Woźniak zatrzymali się w chwili, gdy zaczął padać śnieg. Gdyby dobrze znali ścianę, przedostaliby się łatwymi żłobkami na lewe jej żebro, a stąd trawiastymi półkami w lewo na grań i w ciągu pół godziny byliby w bezpiecznym terenie, skąd mieli otwartą drogę zejścia do schroniska przy Popradzkim Stawie. Niestety, nasi nieszczęśliwi koledzy, nie wiedząc o tej 'możliwości, usiłowali uciec w prawo, na ściany Ganku i wydostać się na szczyt Ganku bądź na Gankową Przełęcz. Ta sama grupa taterników, która odkryła ślady postoju — w chwilę później w żlebie spa-
dającym z Gankowej Przełęczy dostrzegła roztrzaskane zwłoki Wożniaka. Po trzech dniach pełnych bohaterskich wysiłków, trudów i niebezpieczeństw, wyprawa ratunkowa ściągnęła ciało Wożniaka do doliny. Andrzej Nunberg zniknął bez śladu. Na wieść o katastrofie postanowiliśmy z Tadeuszem Orłowskim udać się natychmiast do Zakopanego i wznowić poszukiwania zwłok Andrzeja. 17 września samolot dowiózł nas do Krakowa, a samochód — do Zakopanego. Zdążyliśmy jeszcze na smutną uroczystość pogrzebu Wożniaka. Następnego dnia wyruszyliśmy przez Rysy do Popradzkiego Stawu. Wraz z nami udał się Witold Paryski i Jan Staszel, dołączyła się także koleżanka Krystyna Jakubowska. Zupełna niepogoda, mgła i śnieg z deszczem trzymały nas na uwięzi przez następny dzień w schronisku przy Popradzkim Stawie. O ile poszukiwanie zaginionego, o którym się przypuszcza, że żyje, jest możliwe i konieczne przy każdej pogodzie, o tyle poszukiwanie zwłok przy złej widoczności jest, ze zrozumiałych względów, zupełnie bezcelowe. 21 września rozpogodziło się o tyle, że można było rozpocząć akcję. Deszcz siąpił wprawdzie od czasu do czasu, ale szare, mgliste niebo uniosło się nieco ponad wierzchołki gór. 73 Czytelnik zapyta może, dlaczego zamiast śladem poprzednich ekspedycji pójść do Doliny Kaczej, przedostaliśmy się do Popradzkiego, a więc niejako „na tyły" Rumanowego i Ganku? Otóż istniały dwie hipotezy co do losów Andrzeja Nunberga. Według jednej, znajdował się on w pobliżu mi^sca, gdzie znaleziono Woźniaka, w jakiejś nyży skalnej tak ukrytej w plątaninie żlebów i żeberek popod Gankową Przełęczą, że wyprawa ratunkowa po prostu jej nie dostrzegła. Według drugiej wersji, którą uważaliśmy również za możliwą, Andrzej przeżył śmierć towarzysza i zdołał się wydostać bądź na grań, bądź na Galerię Gankowął i w stanie kompletnego wyczerpania fizycznego i nerwowego mógł umrzeć w szalejącej zamieci śnieżnej równie dobrze w pobliżu grani, jak i kilka kroków od zbawczego schroniska, nie natrafiwszy na ścieżkę wiodącą do niego poprzez Dolinę Złomisk. Wyprawa nasza — zgodnie z planem ustalonym z kierownikiem Pogotowia — miała na celu potwierdzenie lub obalenie słuszności tej drugiej hipotezy.
Poszukiwania miały więc objąć ogromny teren, a rozpoczynały się właśnie tuż za progiem schroniska. Całą piątką rozciągnęliśmy się w szeroką tyralierę, posuwając się powoli w górę Doliną Złomisk, zaglądając pod każdy większy głaz, który mógł skusić naszego przyjaciela do szukania za nim schronienia od wichru i śnieżycy, zaglądając do każdego otworu między kamieniami, do którego człowiek mógłby się zmieścić. Tak uszliśmy do ujścia bocznej doliny — Doliny Rumanowej i stąd, tą samą metodą, wspięliśmy się południowo-zachodnimi stokami Rumanowego Szczytu i Gankowej Przełęczy. W pobliżu Przełęczy zebraliśmy się wszyscy na naradę. Ku północnemu wschodowi spadały z Gankowej Przełęczy dwa poderwane kominy łączące się niżej w żleb, ten sarn właśnie, w którym znaleziono ciało Woźniaka. Dziwnie nas kusił zwłaszcza lewy z tych kominów. Zasta1 Ogromny taras skalny pod wierzchołkiem Małego Ganku; opada ku Dolinie Czeskiej 300-metrowym, przewieszonym urwiskiem. 1^ ^ ^\\ „i^ - -——-l^""" - »^^c nawialiśmy się, czy nie zjechać nim przynajmniej ^ długość naszych lin zjazdowych. Jednakże mieliśmy jeszcze p^ed sobą wiele terenu do przeszukania, a krótki, i g^y dzień lesienny nie pozwalał na stratę dodatkowych paru godzin. Podzieliliśmy się więc na dwie grupy. Orłowski i Staszel weszli granią na szczyt Ganku i jego wschodnim filarem opuścili się jakieś dwieście lub trzysta metrów w stronę Doliny Kaczej, lustrując przylegające do filaru ściany. Pozostali, to jest Jakubowska, Paryski i ja, przetrawersowaliśmy w poprzek południowo-wschodnie stoki wszystkich trzech wierzchołków Ganku, osiągnęliśmy Rumanową Przełęcz i stamtąd krawędź " Galerii Gankowej. Tu rozeszliśmy się znów w tyralierę, aby przeszukać ten olbrzymi, przysuty piargami taras. Smutne to były poszukiwania, jakże inne niż wtedy, gdy się spieszy ratować żywego człowieka! Samotnie — bo towarzyszy mych nie widziałem z powodu oddalenia i mglistego powietrza — wałęsałem się to tu, to tam, lustrując najniższą, przytykającą do urwiska część galerii. Zaglądałem do każdej dziury, pod każdy głaz, z tą ciągle napiętą świadomością, że oto za chwilę mogę się natknąć na sztywne zwłoki człowieka, który był mi serdecznym przyjacielem. Choć i w górach, i na wojnie
tyle śmierci widziałem wokół siebie, bałem się — przyznaję otwarcie — tak bardzo bałem się tej chwili. Już z daleka ujrzałem otwór niewielkiej groty wśród głazów, tej samej, w której nocowaliśmy z Orłowskim w ulewnym deszczu w roku 1943 po przejściu drogi środkiem urwisk Galerii Gankowej. Gdy zbliżyłem się do tej prowizorycznej koleby, stanąłem raptem jak wryty. Z 'otworu sterczały wyraźnie dwie nogi w ciężkich, turystycznych butach... Opanowałem z trudem przykre wrażenie i podszedłem jeszcze bliżej. Dopiero z odległości kilku kroków przekonałem się, że uległem złudzeniu. Po prostu skalne złomy ułożyły się w ten szczególny sposób, a mglista pogoda i niewątpliwie także napięcie nerwowe dokonały reszty. Na miejsce zbiórki u skraju Galerii przyszedłem ostatni. 75 Twarze towarzyszy powiedziały mi, że ich poszukiwania były daremne. Wróciliśmy z powrotem na Rumanową Przełęcz, a stamtąd wprost w dół do Doliny Rumanowej, aby przeszukać jeszcze ją i dolne partie ziboczy Ganku. Na progu doliny spotkaliśmy się z Orłowskim i Staszlem. W pełnym przygnębienia nastroju odbył się nasz powrót do Popradzkiego, a następnego dnia — wśród deszczu — przez Rysy do Morskiego Oka. W dziesięć dni później trzecia ekspedycja Pogotowia odnalazła zwłoki Andrzeja. Siedział martwy w głębokiej nyży skalnej, w kominie spadającym z Gankowej Przełęczy, w tym właśnie, który nas tak fascynował poprzednio. Przy nim leżała lina, haki i cały sprzęt taternicki obu wspinaczy. Tragedia w ścianach Rumanowego i Ganku została wyjaśniona. W chwili zmiany pogody taternicy postanowili uciec na niezbyt oddaloną (choć bardzo trudno dostępną) Gankową Przełęcz. Zeszli więc z żebra Rumanowego Szczytu w prawo i kominem, którym wiedzie droga Stanisławskiego na Gankową Przełęcz, posuwali się w górę. Potworne warunki, które się w tym czasie wytworzyły, zimno, grad, potem śnieżyca zmusiły ich do schronienia się w stosunkowo wygodnej i zacisznej nyży o kilkadziesiąt metrów poniżej przełęczy. Nie wiemy i nigdy się nie dowiemy, ile dni i nocy spędzili tam nieszczęśliwi. Wołania o pomoc na nic by się nie zdały. Najbliżsi ludzie byli o wiele godzin marszu. Zapewne pierwszy zmarł Nunberg — z głodu, zimna i wyczerpania. Instynkt samozachowawczy kazał silniejszemu fizycznie Woźniakowi próbować ratunku, a jednocześnie wstrząs nerwowy wywołany śmiercią towarzysza i przyjaciela spowodował, że nie wziął z sobą haków ani liny, istotnie zresztą wskutek oblodzenia bardzo trudnej do użycia. Począł więc schodzić tak, jak stał, zrzuciwszy tylko z nóg ślizgające się na
mokrej, zalodzonej skale gumowe trampki. Dwadzieścia, może trzydzieści metrów powyżej łatwiejszej już partii żlebu jego siły wyczerpały się ostatecznie, zesztywniałe z zimna ręce zsunęły się z chwytów... Błyskawiczny upadek — łoskot lecących głazów — potworny wstrząs — i cisza. Tragedia skończona... 76 ŚMIERTELNA WYPRAWA 1—11 kwiecień 1950 r. W kwietniu 1950 roku spotkaliśmy się z Tadeuszem Orłowskim w Zakopanem, by jak zwykle o tej porze roku zrobić krótki wypad w Tatry. Kwiecień to zazwyczaj najpiękniejszy miesiąc na zimowe wspinaczki: dni już dłuższe, słońce przygrzewa mocniej, a na ścianach górskich jeszcze pełne zimowe warunki. Jeśli w dodatku słońce spoi śnieg w twarde wiosenne firny, chodzi się po nich w rakach lekko, szybko, nie zapadając się — na dużych stromiznach wyrąbuje się stopnie czekanem i wtedy nasze tatrzańskie ściany jakże podobne się stają do urwisk alpejskich. Wynajęty samochód dowiózł nas szosą do Morskiego Oka tak daleko, jak na to pozwalało zaśnieżenie, to jest do końca serpentyn, o jakieś dwa i pół kilometra od schroniska. Dalej trzeba już było wziąć na plecy ciężkie wory i iść piechotą w zapadającym się głęboko śniegu. Szczerze mówiąc, byliśmy obaj z Tadeuszem bardzo wymęczeni warszawskim trybem życia i pracą, a w dodatku jeszcze niewygodną podróżą z Warszawy, którą odbyliśmy ostatniej nocy. Zresztą, co tu ukrywać — po prostu byliśmy w kiepskiej formie i kondycji. Toteż gdy zbliżaliśmy się do Morskiego Oka, jedynym naszym pragnieniem było zrzucić z ramion plecaki i odpocząć. Snuliśmy niewinne i, zdawałoby się, realne marzenia, że położymy się zaraz do łóżek, choć jeszcze nie było trzeciej po południu — zgadywaliśmy, co też nam każą podać do jedzenia na powitanie Łapińscy, nieocenieni zarządcy schroniska. Postanowiliśmy wypocząć także i przez jutrzejszy dzień. Ciężkie chmury zakrywające szczyty górskie wróżyły kilkudniową niepogodę i zdawały się sprzyjać tym zamiarom, wykluczając na najbliższy czas wszelkie projekty taternickie. Zanim dotarliśmy do schroniska, uwagę naszą zwrócił jakiś niezwykły ruch. Naprzeciw nam wybiegła Wanda Łapińska. — Dobrze, że jesteście — mówi zdenerwowana — musicie wyruszyć natychmiast. Abgarowicz zasłabł w czasie wspinacz-
77 ki i wisi w tej chwili w północnej ścianie Mięguszowieckiego Szczytu. Jego towarzysz, Ostrowski, zeszedł w dół. Właśnie prowadzą go przez staw. Za chwilę będzie tutaj. Stanęliśmy jak wrośnięci w ziemię. Północna ściana Mięguszowieckiego Szczytu — jedno z najcięższych przejść zimowych w całych Tatrach! Pamiętamy przecież, ile trudu kosztowało zdobycie w zimie tego 900-metrowego, najwyższego w Tatrach urwiska. Ilu świetnych wspinaczy przedwojennych cofało się, zanim w roku 1936 przeszli je po raz pierwszy — po licznych próbach — Zbigniew Korosadowicz i Jan Staszel. Ściana została dopiero raz powtórzona przez młodych taterników krakowskich. Sprawa przedstawia się bardzo poważnie! Jesteśmy w tej chwili nie przygotowani do wspinaczki i całkowicie bez treningu. Godzina trzecia po południu. Mamy przed sobą jeszcze tylko cztery godziny dnia. Czy zdążymy dojść do oczekującego pomocy kolegi? Łapińska zniża głos. — Tu jest jego żona — dodaje szeptem. Spojrzeliśmy z Tadeuszem po sobie. Nie wolno było stracić ani chwili. W jednym z pokojów schroniska wyrzucamy na ziemię zawartość plecaków, pakujemy sprzęt taternicki, zapasowe ubrania i swetry, jemy na stojąco jakąś jajecznicę, popijając gorącą herbatą... Gdy po paru minutach zeszliśmy do ogólnej sali, Ostrowski był już w schronisku. Widać po nim ogromne wyczerpanie fizyczne i nerwowe, ale na zewnątrz jest spokojny i opanowany. Od niego dowiadujemy się, co właściwie zaszło. Poprzedniego dnia, 4 kwietnia, Zbigniew Abgarowicz i Witold Ostrowski, dwaj czołowi przedstawiciele młodszego pokolenia taternickiego, podjęli próbę trzeciego zimowego przejścia północnej ściany Mięguszowieckiego Szczytu. Abgarowicz miał z tą drogą specjalne porachunki, bowiem rok temu, atakując ją wraz z Andrzejem Nunbergiem, odpadł w dolnych partiach i złamał nogę. Teraz, pełen ambicji i chęci odwetu, był inicjatorem wyprawy. Z nieopatrzną porywczością nie zważał na fakt, że złamana noga zmusiła go do całorocznej przerwy we 78 wspinaczce i że brak mu było treningu koniecznego do tak po-
ważnego przedsięwzięcia. Wyruszyli. Początkowo prowadził Abgarowicz. Na podejściu i w dolnej części ściany rwał w górę, rozwijał zawrotne tempo. Rozważniejszy i bardziej doświadczony od niego Ostrowski — uczestnik wyprawy alpejskiej z 1947 roku — mitygował go, nawoływał do oszczędzania sił. Jeszcze nie podejrzewał zresztą, że rozpęd Abgarowicza wynika nie tyle z jego dobrej formy, ile z napięcia nerwów i nieugiętej woli przejścia ściany za każdą cenę. Po południu tempo słabnie. Pada śnieg, pogoda staje się coraz gorsza. Abgarowicz upiera się, aby forsować odcinek ściany prostujący dotychczasową drogę, ale jednocześnie znacznie ją utrudniający. Gdy skończyli ten fragment wspinaczki, zapadła noc. Biwak na stromiźnie śnieżnej — mniej więcej w dwóch trzecich wysokości ściany — odbył się w warunkach bardzo ciężkich. Śnieżyca trwała nadal, a małe lawinki zasypywały od czasu do czasu wykopaną w śniegu jamę, w której taternicy przeczekiwali noc. Ostrowski przetrzymał biwak w dobrej formie, natomiast na Abgarowiczu począł się mścić coraz wyraźniej brak treningu i kondycji fizycznej. Słabł w oczach, chwilami nawet tracił przytomność. Przygotowanie się następnego dnia do wymarszu, wyjście z biwaku, aby rezygnując z dalszej wspinaczki jak najszybciej przedostać się do schroniska, było ostatnim aktem jego świadomości i woli życia. Mgła stłumiła wołanie o pomoc. Nie usłyszano ich w schronisku mimo stałej uwagi i czujności. Pozostawało tylko jedno wyjście z sytuacji: próba wytrawersowania ze ściany w prawo na rozległe tarasy śnieżne, położone pod Hińczową Przełęczą i wierzchołkiem Cubryny — na tak zwane Pola pod Cubryną — następnie zejście z nich do ogromnego Żlebu pod Mnichem i żlebem tym w dół do Morskiego Oka. O siódmej rano, 5 kwietnia, podjęto marsz. Ostrowski poszedł jako pierwszy na linie. Trzydzieści początkowych metrów przeszedł w kilka minut. Ten sam odcinek pokonywał Abgaro79 wieź około dwóch godzin, padając co chwila w śnieg, tracąc wielokrotnie przytomność, miejscami ciągnięty dosłownie liną towarzysza. W tak stromym terenie — cud doprawdy, że nie skończyło się to śmiertelną katastrofą obydwu. Gdy dotarł wreszcie do Ostrowskiego, nie można się już z nim było porozumieć. Bez wątpienia była to agonia. Ostrowski wyszedł kilkanaście metrów w górę, wbił hak w skałę, przywiązał linę
i wrócił do Abgarowicza. Ciało jego wkopane w śnieg leżało bezwładnie. Tętno ustało. Wszelkie próby ocucenia okazały się bezskuteczne... Ostrowski urwał opowiadanie i nachylił się ku nam. — Zostawiłem go martwego — rzekł cicho. — Nie miałem odwagi powiedzieć tego żonie. Warn mówię tak, jak jest. Zresztą, nie jestem lekarzem. Nie mogłem mieć pewności... My tę pewność, niestety, mamy. Ma ją przede wszystkim Tadeusz, doświadczony lekarz, mam ją i ja. Gdybyśmy założyli, że Ostrowski zostawił go jeszcze żywego, gdyby nawet jakimś cudem żył jeszcze w tej chwili, mógłby być uratowany jedynie w takim wypadku, jeśliby już teraz znajdował się pod opieką lekarską w najlepszych warunkach klinicznych. W tym stanie serca nie przetrzymałby już z pewnością transportu nawet z Morskiego Oka do Zakopanego, a przecież znajdował się jeszcze w środku ogromnej i niedostępnej ściany tatrzańskiej... Mimo to naszym obowiązkiem ludzkim było wyruszyć natychmiast i starać się dotrzeć do ciała kolegi. Od momentu kiedyśmy przybyli z Zakopanego, upłynęło niespełna dwadzieścia minut. W milczeniu wkroczyliśmy na zamarzniętą taflę Morskiego Oka kierując się widocznymi na śniegu śladami stóp Ostrowskiego. Siady te kreśliły na powierzchni stawu dziwaczne łuki, tak jakby idący zataczał się. Wyżej natomiast, na stromym stoku, tworzyły równą, prawidłową linię. Widać było, że instynkt życia, że napięcie nerwowe, które gnało Ostrowskiego w dół, rozluźniło się całkowicie, gdy osiągnął bezpieczną, płaską powierzchnię Morskiego Oka, że wyczerpanie wzięło górę, gdy ze schroniska wybiegli ludzie zaalarmowani jego okrzykami. 80
Na tatrzańskiej ścianie (Fot. Z. Matek) Widok na Mnicha (Fol. H. Neudek)
Na ścianie Kościelca — zjazd na linie IFot. R. Serafin)
W drodze przyłączyli się do nas dwaj koledzy — obaj stare wygi alpejskie: Kazimierz Paszucha i Józef Zubek, oraz młody taternik krakowski, Tadeusz Nowicki. Dochodzimy do wylotu olbrzymiego żlebu spadającego spod Mnicha i posuwamy się nim ile sił w górę. Zmęczenie podróżą i brak kondycji daje się nam we znaki. Nie dopasowane w pośpiechu raki spadają kilkakrotnie z nóg, zanim udaje się nam przywiązać je ostatecznie do butów. Mimo to idziemy w tempie bardzo ostrym, goniąc uciekające światło dnia. Żleb, kończy się nareszcie. Siady Ostrowskiego skręcają w lewo i bardzo stromą, lodową rynną wybiegają na brzeg dolnego tarasu pod Cubryną. Wiemy, że nieco wyżej jest możliwość o wiele łatwiejszego wydostania się na taras. Chcemy jednak trzymać się ściśle szlaku Ostrowskiego, wiedząc, że gdzieś na nim — bliżej lub dalej — znajdować się muszą zwłoki Abgarowicza. Ostrowski nie umiał nam powiedzieć dokładnie, gdzie je pozostawił. Schodził we mgle, na oślep, nie znanym sobie terenem, na wpół przytomny po wstrząsie, jaki wywołała śmierć towarzysza. Właściwą drogę znajdował prawie podświadomie, wiedziony instynktem człowieka gór. Wspinamy się więc rynną, rąbiąc stopnie w lodzie i asekurując się liną. Z podziwem myślę o tym, że Ostrowski zeszedł tu samotnie bez asekuracji. Pokonanie rynny zajęło nam z górą godzinę. Gdy stanęliśmy na skraju tarasu, w wypełnionej mgłami kotlinie Morskiego Oka zapadał już zmrok. Ustaliliśmy plan dalszego działania. Postanowiliśmy rozdzielić się na dwie grupy. Paszucha i Nowicki otrzymali zadanie połączenia się z postępującą za nami dwójką krakowską: Jakubowskim i Jaworowskim, oraz założenia wspólnie z nimi linowej poręczówki, która umożliwiałaby nam wycofanie się po ciemku do żlebu. Po wykonaniu tego mieli oczekiwać na nas.
Tadek Orłowski, Zubek i ja ruszyliśmy w górę na dalsze poszukiwania. Stromym, niepewnym śniegiem w pobliżu poderwanych ścian tarasu przetrawersowaliśmy w lewo. Poprzez krótki stok lodowy wydostaliśmy się na grzędę, która wyprowadziła nas na płaskie górne Pole pod Cubryną. g - W. Żuławski
gj
Robi się zupełnie ciemno. Siady stóp Ostrowskiego są prawie niewidoczne. Wbrew złym tradycjom taternickim, każącym tłuc się po ciemku bez latarek — tym razem wyjątkowo jesteśmy w nie zaopatrzeni. Błogosławimy chwilę natchnienia, która skłoniła nas rano w czasie postoju autobusu w Nowym Targu do kupienia dwóch nowiutkich latarek i zapasowych baterii. Obniżamy się nieco i przekraczamy teraz żleb spadający z Hińczowej Przełęczy. Jest tak ciemno, że doszedłszy do małej skałki sterczącej ze śniegu, dotykamy jej czekanem, aby się przekonać, czy nie stoimy przy zwłokach Abgarowisza. Za chwilę wkraczamy na stromy zachód śnieżny ciągnący się w poprzek północnej ściany Mięguszowieckiego Szczytu. Teren staje się coraz bardziej przepaścisty. Przebywamy jeszcze około stu metrów, stajemy na wypukłości niewielkiej grzędy i zastanawiamy się, co robić. Staje się widoczne, że informacje Ostrowskiego były niedokładne. Zaszliśmy znacznie dalej w północną ścianę Mięguszowieckiego Szczytu, niżby to wynikało z jego opisu, a ciała Abgarowicza nie ma dotąd i nie widać go również na przestrzeni kilkudziesięciu dalszych metrów, które oświetliliśmy latarkami. Posuwanie się z latarką w ręku w terenie, gdzie obie ręce stale są zajęte wspinaczką, byłoby niemożliwością. W zupełnej zaś ciemności (była ósma wieczór) obsunięcie się któregoś z nas było więcej niż prawdopodobne. Asekuracja z wbitych w śnieg czekanów — jedyna, jaka tu była możliwa — dawała zabezpieczenie całkowicie iluzoryczne, bowiem w głębokim, nie związanym z podłożem, świeżym puchu czekany nie trzymały zupełnie. Przepaścistość terenu była tak duża, że w razie upadku jednego z nas i prawie nieuniknionego pociągnięcia za sobą dwóch pozostałych, nie mogliśmy liczyć na zatrzymanie się wcześniej niż u stóp ściany, o sześćset metrów poniżej. Ryzyko skręcenia karku w tych warunkach w czasie nocnej wspinaczki poprzez jedną z najniebezpieczniejszych zimą ścian tatrzańskich było więc kolosalne. Gdybyśmy mogli mieć choćby najmniejszą nadzieję, że Abgarowicz żyje jeszcze — ryzykowalibyśmy oczy82
wiście bez dyskusji. Z ciężkim sercem powzięliśmy decyzję odwrotu. Jak się później okazało, byliśmy wtedy o jakieś sto metrów od ciała Abgarowicza. Powrót był uciążliwy i niebezpieczny. Gdy jeden z nas szedł, drugi starał się oświetlić mu stopnie latarką, trzeci zaś asekurował liną — i tak na zmianę. Trwało to bardzo długo... Na skraju dolnego tarasu oczekiwała nas druga grupa. Zacni koledzy! Nie tylko założyli poręczówki do żlebu, ale ponadto wykopali w śniegu jamę osłaniającą od wiatru i na palącym się prymusie trzymali dla nas gorącą herbatę. Dzięki zawieszonej na hakach poręczówce szybko dostaliśmy się do Żlebu pod Mnichem, a dalej już bez trudności dotarliśmy około północy do schroniska w Morskim Oku. Następnego dnia wyruszyła ekspedycja Pogotowia Ratunkowego, złożona z grupy taterników i członków Pogotowia z kierownikiem Tadeuszem Pawłowskim, J. Hajdukiewiczem, E. Strzebońskim i innymi. Wyprawa dotarła do zwłok Abgarowicza, przetransportowała je około stu metrów w kierunku żlebu z Hińczowej Przełęczy, to jest mniej więcej do miejsca, do którego myśmy poprzednio doszli, założyła poręczówki zabezpieczając akcję. Z powodu późnej pory i złej pogody ekspedycja powróciła na dół. Niepogoda — śnieżyce i wichury uniemożliwiły wszelką akcję przez szereg dni. Zwisające na linie ciało Abgarowicza, widoczne zupełnie wyraźnie przez lornetkę ze schroniska, pozostało nadal w ośnieżonych zerwach północnej ściany Mięguszowieckiego Szczytu. Góry nie chciały oddać zwłok swej ofiary. Śnieżyca trwała jeszcze parę dni. Gdy 9 kwietnia zabłysło wreszcie słońce — wyprawa została postanowiona. Spośród przebywających w Morskim Oku taterników wybrano ośmiu wspinaczy mających przeprowadzić właściwą akcję w ścianie Mięguszowieckiego i na Polach pod Cubryną. W skład tej „grupy szturmowej" weszli: Kazimierz Paszucha, Adam Górka, S3 Karol Jakubowski, Zbigniew Jaworowski, Zbigniew Hegerle, Stanisław Worwa, Tadeusz Orłowski i ja. Wymarsz miało poprzedzić wyjście grupy pomocniczej pod kierownictwem Józefa Zubka. W skład tej grupy weszło kilku taterników oraz młodzi uczestnicy odbywającego się w tym czasie zimowego kursu taternickiego Klubu Wysokogórskiego. Grupa ta miała przetorować szlak poprzez s-tuki śnieżne, wnieść sprzęt potrzebny do akcji i założyć obóz-baze w Dolinie za Mnichem na skraju przy-
tykającym do dolnego turasu pod Cubryną. Kierownictwo nad całością operacji koled/y powierzyli mnie. Wieczorem nastąpiło niespodziewane ocieplenie. W nocy dął silny wiatr. Gdy w poniedziałek, 10 kwietnia przed świtem, wyszliśmy ze schroniska — była całkowita odwilż. Padał deszcz pomieszany ze śniegiem. Obawialiśmy się ciężkich lawin, prawdopodobnych przy tak gwałtownej zwyżce temperatury. Zdecydowaliśmy się przełożyć wyprawę na dzień następny. We wtorek, 11 kwietnia o wpół do czwartej rano, jeszcze po ciemku, schodzę przed schronisko. Na dworze zadymka. Pada śnieg, dmie gwałtowny wiatr, ale przynajmniej oziębiło się wyraźnie. Waham się chwilę. Jutro koniec kursu i większość taterników wyjeżdża z Morskiego Oka. Trudno będzie zebrać tak liczną ekipę, jakiej potrzeba do akcji. Zimno jest wprawdzie przejmujące. Ale co tam! Nie należy się pieścić. Spróbujemy! Idę budzić kolegów. O piątej wyrusza Zubek ze swoją dwudziestoosobową grupą. Obserwujemy ich przez chwilę w szarym świetle poranka, jak przebijają się z trudem poprzez zadymkę. Czas już obudzić kolegów z „grupy szturmowej". Wychodzimy w niespełna dwie godziny później. Szlak naszych poprzedników jest już prawie zupełnie zasypany śniegiem. Musimy torować sobie drogę właściwie na nowo. Na piętrach Doliny za Mnichem ataki wichru chwilami dosłownie zbijają nas z nóg. W obozie grupy Zubka odpoczywamy tylko chwilę. Koledzy zdążyli już zawiesić na wbitych w skałę hakach linową poręczówkę wiodącą na skraj dolnego tarasu pod 84 Cubryną. Wykopane w śniegu schrony — coś w rodzaju eskimoskich „ igloo" — są jeszcze niezupełnie gotowe. Wiążemy się po dwóch linami asekuracyjnymi i wchodzimy trzymając się poręczówki na taras, na którym dyżurują wytrwale Rokita i Manda. Doszedłszy do nich zauważam, że straciłem zupełnie czucie w obu dłoniach i że czekan wypada mi z zesztywniałych rąk. Zdjąłem rękawice, jednocześnie koledzy Rokita i Manda wzięli się do mnie energicznie. Rozcierali mi bezlitośnie obie ręce, jeden jedną, drugi drugą, aż po dobrych dziesięciu minutach szarpiący ból zasygnalizował mi, że krew poczęła w nich krążyć na nowo. Włożyłem zapasowe suche rękawice wełniane i ruszyliśmy z Orłowskim w drogę. Trzy pierwsze dwójki poszły tymczasem naprzód. Doganiamy je na górnym tarasie. Wiatr dmie tak silnie, że przez ten
krótki czas ślady naszych kolegów stały się prawie niewidoczne na śniegu. Około godziny dwunastej czterech z nas doszło do zwłok Abgarowicza. Koledzy podają nam linę przywiązaną do jego ciała. Ciągniemy go ile sił przez pierścień wbitego w ścianę haka. Idzie to strasznie ciężko i powoli, śnieg bowiem jest tak głęboki, że zapadamy się wyżej pasa. Z napięciem wpatrujemy się w krawędź odległej o kilkanaście metrów grządki śnieżnej, poza którą niknie ciągnięta przez nas lina. Po długich chwilach męczącego oczekiwania wyłania się zza krawędzi sztywny, nieruchomy kształt związany sznurami: martwe ciało naszego nieszczęsnego kolegi, podobniejsze do bryły zmarzniętego śniegu niż do człowieka, któregośmy znali... Teraz trzeba podciągnąć zwłoki na stumetrowej linie skośnie w górę w poprzek żlebu spadającego z Hińczowej Przełęczy do stanowiska przy niewielkiej skałce na górnym tarasie pod Cubryną. Dwóch kolegów idzie bezpośrednio obok zwłok Abgarowicza, dwóch innych odciąga je liną z przeciwległej strony żlebu, by nie dopuścić do ześliznięcia się ciała ruchem wahadłowym w przepaść, dwóch pozostałych wreszcie — likwiduje niepotrzebną już poręczówkę założoną poprzednio przez 85 wyprawę Pogotowia. Wciągamy więc z Orłowskim we dwóch tylko straszliwie ciężkie, obmarznięte lodem zwłoki. Pot zalewa nam czoła, serca uciekają pod gardła — praca ta przekracza siły dwóch ludzi. Na szczęście, około godziny drugiej przybywają posiłki: Zubek z Rokitą, Manda i młody taternik Biel. Za chwilę przyłączają się do nas także Paszucha i Górka. W ośmiu ciągniemy silnie i zwłoki zbliżają się teraz szybko. W pewnym momencie — pęka nagle bloczek, przez który przechodziła lina. Walimy się wszyscy w śnieg głowami na dół. Szczęściem śnieg był głęboki i działo się to na łagodnym, dość płaskim w tym miejscu, górnym tarasie pod Cubryną. Przy twardym, śliskim śniegu, wplątani w przeróżne liny, zjechalibyśmy błyskawicznie kilkusetmetrowym urwiskiem do stóp ściany. Wkrótce zwłoki znalazły się przy nas. Przesunęliśmy je nieco w prawo, na grządkę, i wzdłuż niej ostrożnie opuściliśmy na dolny taras. Ten odcinek poszedł nam szybko i sprawnie. Pozostał jeszcze ostatni etap drogi: poprzez kilkudziesięciometrową przewieszoną ściankę mamy opuścić ciało wprost do Żlebu pod Mnichem. Część grupy pomocniczej schodzi teraz do żlebu. Rzucamy
im długą linę przywiązaną do zwłok Abgarowicza. Ściągają ją powoli i lekko, podczas gdy stopniowo popuszczamy nasze liny. Metr za metrem ciężar zbliża się ku przepaści. Stoję z Orłowskim w bardzo niewygodnym miejscu, na płytkim, niepewnym śniegu, popuszczam swoją linę, która wprost przerzyna mi plecy, i rozglądam się z niepokojem dokoła. Jest dość późno, światło dzienne poczyna stopniowo szarzeć. Pogoda, która w ciągu dnia poprawiła się nieco, teraz ku wieczorowi pogarsza się znowu. Silny wicher miecie nam w twarze tumany śniegu. Poczynają się sypać lawinki pyłowe — na szczęście niewielkie, niektóre docierają aż do naszych stanowisk obsypując nas śnieżnym puchem. Gdzieś z mgły dochodzą nas grzmoty dużych lawin — obawiamy się, że śnieg, na którym stoimy, może ruszyć wraz z nami. Sztywne, oblodzone liny wciąż zacinają się, utrudniają pracę. Wreszcie, po długich wysiłkach ciało Abgarowicza dociera 86 do krawędzi przepaści i zawisa w powietrzu. Lina przesuwa się szybko kilka metrów — i nagle stop! Nie pomaga nasze szarpanie ani ściąganie liny dolnej przez grupę stojącą w żlebie. Zwłoki musiały się zaczepić w jakiejś szczelinie skalnej. Sytuacja staje się coraz poważniejsza. Jest godzina szósta, szybko zapada zmrok. Z największą trudnością porozumiewamy si^ ze sobą wśród wichru. Staszek Worwa dokazuje cudów. Schodzi na linie pod przewieszkę, wisząc w powietrzu usiłuje uporządkować sytuację. Chce zjeżdżać obok zwłok na sam dół. Sprzeciwiam się temu stanowczo — ryzyko jest zbyt wielkie. Staszek nie wziął zapewne pod uwagę, że lina, na której zjeżdża z pełnym zaufaniem, przytwierdzona jest do bardzo słabo wbitego haka, jedynego, jaki się udało umieścić w tym kruchym terenie. W rezultacie jego linę zjazdową trzyma przez plecy Tadek Orłowski, którego z kolei ja asekuruję mocno zaparty i wypuszczam jednocześnie linę asekuracyjną Stasia. To wszystko dobre, póki Staś trzyma się blisko skały; przy jego niewielkim ciężarze — sił nam wystarcza. Gdyby natomiast zjeżdżał całkiem luźno powietrzem, pod okapem ogromnej przewieszki, narażony wskutek wichru na silne ruchy wahadłowe i szarpnięcia — cały ten „misterny" system asekuracyjny mógłby zawieść... Nareszcie udaje się Staszkowi odplątać uczepione ciało. Znów lina przesuwa się z ogromną szybkością hamowaną z całej siły przez trzymających ją — i znów przeszkoda. — Koniec liny! — melduje Zubek ze swego stanowiska.
Ogarnia nas niepokój. Dowiązanie nowej do olodzonej i naprężonej do ostatnich granic liny jest prawie niemożliwością. — Ile metrów brak? — wołam do tych na dole w żlebie. — Ciało jest jakieś dwa metry nad nami, nad miękkim, .głębokim śniegiem. Możecie puścić! — krzyczą w odpowiedzi. Odetchnąłem. — Uwaga! Puszczać liny! — wołam. Zwolnione liny przesuwają się koło nas błyskawicznie i znikają za krawędzią urwiska. Zwłoki Abgarowicza wylądo87 wały bez przeszkód w ramionach towarzyszy z dolnej grupy,. którzy natychmiast zwieźli je do Morskiego Oka. Zbieramy pozostałe liny i haki, trawersujemy dolny taras pod Cubryną i likwidując poręczówkę schodzimy w ciemnościach do Żlebu pod Mnichem. Była już późna noc, gdy wkroczyliśmy na zamarzniętą taflę Morskiego Oka. Czułem, że mam dość silnie odmrożone stopy,. a może raczej odnowiły mi się dawne odmrożenia alpejskie. „Trudno. Trzeba będzie parę dni przesiedzieć w schronisku" — pomyślałem. Powinniśmy byli właściwie odczuwać ogromne znużenie potak ciężkim i wyczerpującym kilkunastogodzinnym wysiłku. Tymczasem, jakoś nikt z nas o tym nie myślał. Napięcie nerwowe było widać tak silne, że o zmęczeniu zapomnieliśmy po. prostu. Szliśmy spokojnym, równym krokiem w kierunku świateł schroniska, błyszczących coraz wyraźniej we mgle i mroku. Jeszcze chwila — i zaczerniał przed nami drugi brzeg jeziora. Tak się zakończyła wiele dni trwająca zawzięta walka o ciało" kolegi-taternika, który swe umiłowanie świata skał i śniegów,. swe pragnienie górskiego czynu zapłacił życiem. NOC W BUCZYNOWEJ DOLINIE 22—23 lipca 1951 r.R, JTl.ano 10 lipca 1951 roku w schronisku w Morskim Oku,. gdy zastanawialiśmy się z Tadeuszem Orłowskim, dokąd
by pójść na pierwszą wspinaczkę w tym sezonie, wbiegła do' naszego pokoju Wanda Łapińska. — Lećcie zaraz! — woła. — Jakiś wypadek pod Zadnim. Mnichem. Czesław już tam popędził, ale trzeba mu pomóc. Zbieramy się jak najszybciej i ruszamy ścieżką do Doliny za Mnichem. Wychodzimy na jej najwyższe piętro, na krawędź. wzniesioną ponad wielkim żlebem, tam gdzie w czasie wyprawy88 po zwłoki Abgarowicza mieścił się obóz grupy pomocniczej. Tym razem nie skręcamy jednak w dół na Pola pod Cubryną, tylko przeciwnie — w prawo, gdyż na piargach pod Zadnim Mnichem, mniej więcej w linii spadku Ciemnosmreczyńskiej Przełączki, widzimy sporą grupę ludzi, skupioną nad czymś leżącym na ziemi. Trawersujemy płat twardego śniegu i szybko dołączamy się do owej grupy. Tadeusz, jako lekarz, zajmuje się rannym, ja zaś wypytuję tymczasem Łapińskiego o przyczynę wypadku. Młody taternik R. Topczyński miał rzeczywiście wybitnego pecha. Wraz z kilkorgiem przyjaciół wybrali się, by przejść północną ścianę Zadniego Mnicha. Gdy przyszli na miejsce, zastali już inną partię młodych, początkujących taterników wspinających się tą samą drogą. Siedli na piargach, kilkadziesiąt metrów niżej, aby coś zjeść i rozwinąć liny. Tymczasem wspinający się spuścili lawinkę kamienną. Głazy spadły do stóp ściany, ześliznęły się po stromych trawkach i jeden z nich z całym rozpędem trafił Topczyńskiego w głowę. Reszta towarzystwa wyszła bez szwanku. Nieszczęśliwy leżał teraz nieprzytomny i stan jego budził poważne obawy. Tym razem ofiara wypadku była całkowicie bez winy. Natomiast należy jak najostrzej potępić nieuwagę czy też lekkomyślność tych, którzy wspinając się zrzucają kamienie, nie troszcząc się o to, gdzie one dolecą i czy w kogo przypadkiem nie trafią. Przywiązaliśmy biedaka do bambusa i poczęliśmy go znosić. Chcąc skrócić sobie drogę skomplikowaliśmy ją nieco, niosąc rannego wprost w dół, poprzez dosyć strome prożki skalne — mimo to w godzinę czy półtorej byliśmy już przy Stawkach Staszica, na najniższym piętrze Doliny za Mnichem. Tam spotkaliśmy Tadka Pawłowskiego idącego ku nam z wyprawą Pogotowia. Przewodnicy-górale wzięli od nas nosze i szybko ponieśli je w dół do czekającej w Morskim Oku karetki Pogotowia. Topczyński wrócił do zdrowia i z całej przygody wyszedł
bez szwanku. Góry były dla niego łaskawsze niż dla Nunberga, 89 Woźniaka, Abgarowicza i tylu innych. Zawdzięcza to jednak temu, że wypadek zdarzył się w okolicy bardzo uczęszczanej przez turystów i taterników, w okolicy, gdzie natychmiastowa pomoc była możliwa. Gdyby jednak znalazł się w sytuacji, w której akcja Pogotowia musiałaby trwać wiele godzin, a nawet kilka dni — byłby zgubiony bez ratunku. W tydzień później otrzymaliśmy wiadomość, że do Zakopanego przyjechał Arno Puśkaś, najwybitniejszy słowacki taternik i alpinista, zdobywca zachodniej ściany Łomnicy zimą i wielu innych pięknych dróg. Arno wyraził chęć poznania się z Orłowskim i ze mną i odbycia wspólnie jakiejś wspinaczki. Oczywiście z radością przyjęliśmy tę propozycję i czekaliśmy w Morskim Oku na jego przybycie. Przyjechał istotnie i okazał się nadzwyczaj miłym, prostym i serdecznym kolegą. Zaprzyjaźniliśmy się z nim od razu. Oświadczył nam na wstępie, że jego marzeniem jest przejść południową ścianę Zamarłej Turni, jedną z najbardziej klasycznych „nadzwyczaj trudnych" dróg tatrzańskich, której zdobycie w roku 1910 stanowiło rekord trudności przez długie lata nie pobity. Dziś — choć dawniejsze próby przejścia ściany pochłonęły kilka istnień ludzkich — sława Zamarłej przybladła już nieco: każdy dobrze zaawansowany wspinacz przebywa ją obecnie bez szczególnych trudności. Pozostała jednakże krótka, ale bardzo piękna i zawsze trudna wspinaczka poprzez nadzwyczaj eksponowaną płytową ścianę, wśród wspaniałej scenerii skalnej. Znając tę drogę, zapewniamy naszego miłego gościa, że dla taternika tej klasy, co on, marzenie takie bynajmniej nie jest trudne do zrealizowania. Byle tylko pogoda się polepszyła, bo właśnie lało jak z cebra, prawdziwie po tatrzańsku. Jednakże już następnego ranka, 22 lipca, wita nas piękne słońce. Wspaniale! Na wieczór pójdziemy do Pięciu Stawów, które są najlepszym punktem wyjściowym na Zamarłą, a przez dzisiejszy 90 dzień ściany podeschną w słońcu i jutro będziemy mieli przyjemną wspinaczkę po suchej, wygrzanej skale. Po południu pakujemy się i ruszamy ścieżką przez Swistówkę do Pięciu Stawów. Obserwujemy nieznacznie Arna; niewysoki, ale barczysty, muskularny, dobrze zbudowany, porusza się lekko i łatwo wytrzymuje ostre tempo, które nadaliśmy, by
go trochę „wypróbować". Przyjemnie jest prowadzić prawdziwego człowieka gór i pokazywać mu tak dobrze sobie znane okolice Tatr, które on właśnie widzi po raz pierwszy. Po raz pierwszy bowiem, z zielonej łączki Opalonego, na której odpoczywamy, widzi Arno w pełnym blasku słońca wspaniałą kotlinę Morskiego Oka, pochłania wzrokiem groźne ściany Mięguszowieckich, Wołowej Turni, Niżnich Rysów, szuka sławnych z trudności dróg taternickich, których opisy zna z literatury niemal na pamięć. A dalej widzi już „swoje" Tatry: Staroleśną, Świstowy, Jaworowe, Lodowy Szczyt... Późnym popołudniem dotarliśmy do Doliny Pięciu Stawów. Jeszcze nie zdążyliśmy się rozgościć w schronisku ani przywitać z Józkiem Krzeptowskim, któregośmy tam właśnie spotkali, gdy wbiegło dwoje turystów alarmując, że w Buczynowej Dolince rozlegają się wołania o pomoc. Turystom owym udało się porozumieć z zaginionym. Tkwił on w poderwanych u dołu ścianach, jakimi grań Koziego Wierchu opada ku Buczynowej. Niezbyt trudnymi żlebami i trawiastymi zachodami górnych partii schodził w dół z grani, po której biegnie Orla Perć, nie bacząc na to, że teren robi się coraz bardziej stromy. Wreszcie -utknął w pułapce bez wyjścia, kilkadziesiąt metrów ponad piargami doliny, na skraju przewieszonych urwisk. Tyle zdołaliśmy się dorozumieć z wyjaśnień turystów i z sytuacji, jaką zastaliśmy na miejscu, gdy pędząc możliwie najszybciej — przybyliśmy tam wraz z Józefem Krzeptowskim i kilkoma przypadkowymi ochotnikami spośród turystów prze"bywających w Pięciu Stawach. Te kilkadziesiąt metrów ściany, które nas dzieli od wzywającego pomocy, wygląda bardzo niezachęcająco: teren zupełnie pionowy, miejscami nawet przewieszony, a przy tym kru91 ćhy i poprzerastany trawkami. W dodatku jest już wieczór i zaczyna się ściemniać. Arno, który biegnąc na podejściu wyprzedził nas nieco, pierwszy wszedł w ścianę, przebywając kilkanaście łatwiejszych metrów. Gdyśmy przybyli na miejsce, atakował już najniższy pas przewieszek. Tadek Orłowski doszedł do niego, związał się: z nim i przyasekurował liną. Przewieszki jakoś nie chcą puszczać — teraz z kolei próbuje Tadeusz. Na razie niepotrzebni, zostajemy z Krzeptowskim bezczynnie pod ścianą i obserwujemy w napięciu Tadeusza, jak metr po metrze mozolnie zdobywa przewieszoną, prawdopodobnie
„bardzo" lub „nadzwyczaj trudną", rysę, wbijając gęsto haki; asekuracyjne, które zresztą słabo siedzą w kruchych skałach. Trwa to niezmiernie długo, a tymczasem zmrok zapada szybko. Alarm nastąpił bowiem o siódmej wieczór, a obecnie zbliża sięjuż dziewiąta. Po dalszej godzinie nieustannego wysiłku — od zaginionego turysty dzieliło Orłowskiego już tylko kilkanaście metrów. Cóż, kiedy od dłuższego czasu nastały zupełne ciemności. Wspinający się nie mógł widzieć ani chwytów, ani stopni, nie mógł ocenić nachylenia terenu ani też znaleźć miejsc do wbijania haków. Lekkomyślny turysta będzie więc musiał spędzić chłodną tatrzańską noc na przepaścistej półce skalnej — decyzja odwrotu była bowiem w tych warunkach nieuniknioną koniecznością. Powoli i ostrożnie począł się Tadeusz wycofywać w dół, pozostawiając linę zawieszoną na hakach dla ułatwienia wspinaczki następnego dnia. Sporo jeszcze czasu upłynęło, zanimi obaj z Puśkasem znaleźli się na piargach obok nas. Od chwili przybycia do doliny słychać było wołanie dobiegające nas co pewien czas od strony Wielkiej Buczynowej Turni. Początkowo nie zwracaliśmy na nie uwagi, przyzwyczajeni do plagi nieustannych hałasów i krzyków w górach. Jednakże gdy po ściemnieniu się wołania nie ustawały, dochodzącnas raz głośniej, to znów bardzo słabo i niewyraźnie, poczęliśmy niepokoić się, czy nie zaszedł gdzie indziej jakiś nowy wy92 padek. Staraliśmy się wytłumaczyć sobie, że zapewne ktoś z kolegów naszego turysty szuka go na Orlej Perci, tłumaczenie to nie wytrzymywało krytyki: wołanie posiadało ten specyficzny -ton rozpaczy, który tak łatwo poznaje wprawne górskie ucho. Zanim nasi towarzysze ukończyli zejście ze ściany, znikły już -wszelkie wątpliwości. Z grani, gdzieś od Przełęczy Nowickiego •dobiegł nas wyraźnie dramatyczny krzyk: „Na pomoc!" Sytuacja jedyna w swoim rodzaju. Dwa wypadki jedno•cześnie! Odbyliśmy krótką, pośpieszną naradę. Było nas czterech zdolnych do podjęcia akcji w ciężkim terenie. Zbyt mało, by się podzielić na dwie grupy ratunkowe, dostateczna ilość, by
sobie dać radę z turystą tkwiącym w ścianie o kilkadziesiąt .metrów nad nami. W dodatku droga na Przełęcz Nowickiego, •chociaż nietrudna, jest od tej strony mocno zawikłana i przepaścista. Nie ma mowy, by przejść ją w zupełnej ciemności. Światło księżyca, które rozjaśnia teraz dolinę, nie dochodzi do .stoku pod przełęczą. Pada tam cień wybitnej grzędy Buczyno-wej Turni. Nie ma rady! Trzeba wezwać z Zakopanego ekspedycję Pogotowia Ratunkowego. '' Najbliższy telefon jest dopiero w Morskim Oku. Józek Krzeptowski ofiarowuje się zejść tam zaraz i zawiadomić ZaTsopane. Młodzi turyści-ochotnicy podejmują się przynieść nam z Pięciu Stawów jedzenie, herbatę i koce. My trzej mamy zamiar czekać tu do świtu, by „nasz" turysta, siedzący w pozycji nad wyraz niewygodnej i niebezpiecznej, nie poczuł się w nocy opuszczony, pozbawiony pomocy, nie załamał się nerwowo i nie popełnił jakiegoś głupstwa. Nawiązujemy więc z nim rozmowę, usiadłszy możliwie wygodnie wśród wielkich bloków skalnych. Krzyczymy do siebie nawzajem, nawołujemy się, jednym słowem, podtrzymujemy go na duchu, jak tylko umiemy. Musi mu być porządnie zimno w krótkich spodenkach i koszulce bez rękawów, bo i my trzęsiemy się trochę mimo ciepłych swetrów. Zawsze mnie to zastanawia, dlaczego początkujący turyści, wychodząc ze schro93 niska na wycieczkę w piękny i ciepły dzień, sądzą, że pogoda i temperatura ma obowiązek utrzymywać się aż do ich powrotu. Jeśli jednak nasz turysta w tej arcynieprzyjemnej sytuacji niezupełnie zatracił poczucie piękna, to owa noc mogła mu dostarczyć nie byle jakich wzruszeń. Dolinka Buczynowa przedstawiała teraz obraz, który niełatwo zapomnieć. Księżyc w pełni jasno oświetlał piargi, śniegi i trawiaste upłazy tego dzikiego zakątka. Słoneczna we dnie dolina zachowała i teraz swój, pogodny, cichy nastrój, choć blade światło księżycowe zabarwiło go akcentami smutku i melancholii. Na tle jasnego, wygwieżdżonego nieba rysowała się czarna piła szczytów górskich: spoza wielkich, przepaścistych urwisk Granatów wyłaniał się czworokątny kształt Orlej Baszty i długa, poszarpana grań biegnąca ku wschodowi, w której rozróżnić można było BuczynoweCzuby, Pościel Jasińskiego, ciemny, nie oświetlony księżycem kąt doliny popod Przełęczą Nowickiego i wreszcie wydatny masyw Wielkiej Buczynowej Turni. W taką noc, wśród wielkich głazów, w niesamowitej ciszy i pustce bardziej niż kiedykolwiek
czuje się oddech wielkiej przygody... Krzyki z Orlej Perci, które na dłuższy czas ustały, wzmagają się teraz na nowo. Z Przełęczy Nowickiego błyska światłojakiejś latarki. Wołamy w tamtym kierunku, skandując sylabę: po sylabie. Wołamy, że Pogotowie zawiadomione,' że pomoc nadchodzi, żeby się nie ruszali z miejsca i cierpliwie czekali. Słyszą nas, ale ich odpowiedzi są przez dłuższy czas niezrozumiałe. Wreszcie, około północy, silniejszy powiew wiatru przynosi wyraźne słowa — słowa pełne przejmującej treści: — Przychodźcie prędzej... natychmiast... Ranny traci siły... Zrywamy się na równe nogi. Trudno! Nie ma się co zastanawiać... — Arno! Zostań tutaj. Gadaj z tamtym całą noc. Po polsku, po słowacku, po czesku, po węgiersku — jak umiesz i co chcesz. My idziemy. O świcie będziemy z powrotem. W świetle księżyca posuwamy się z Orłowskim w kierunku Przełęczy Nowickiego. Gdy doszliśmy do ujścia wiodącego na nią żlebu, znaleźliśmy się w zupełnych ciemnościach. Księżyc 94 nie docierał do tego zagłębienia. Latarek naturalnie nie mieliśmy, choć i tak nie na wiele by się nam przydały W terenie, gdzie trzeba mieć obie ręce wolne do wspinaczki. Zdawaliśmy sobie oczywiście sprawę, że we dwóch nie zdołamy przetransportować rannego do schroniska. Do tego trzeba noszy i więcej ludzi. Celem naszym jednakże było dojście do miejsca wypadku, zorientowanie się w sytuacji, ewentualne przeniesienie rannego na bezpieczniejszy teren i czekanie z nim na ekipę Pogotowia, której przybycia spodziewaliśmy się lada godzina. Droga na Przełęcz Nowickiego wiedzie eksponowanym terenem na lewo od żlebu. Zbyt zawikłana, by zapuszczać się w nią po ciemku. Decydujemy się wspinać wprost żlebem — zawsze to jakoś prościej i bezpieczniej — choć wiemy, że nikt tędy przed nami nie przechodził. Żleb początkowo łatwy, stopniowo zaczyna się spiętrzać. Przebywamy niewysoki próg i utykamy w stromej ściance na bardzo nikłych, niewygodnych stopniach. Postanawiamy związać się liną dla asekuracji. Wzięliśmy ze sobą siedemdziesięciometrową cienką linę zjazdową, którą w chwili wyjścia z Pięciu
Stawów dał nam Jędrek Krzeptowski, gospodarz schroniska. Złożywszy ją podwójnie, można się asekurować. Obie nasze liny zostały w Buczynowej: jedną ma Arno, druga wisi na hakach pozostawiona przez Orłowskiego w ścianie. Lina Jędrka zwinięta była tak „misternie", że przy próbie rozwinięcia jej zmieniła się natychmiast w kłąb splątanych węzłów i kluczek. Rozplatanie jej w ciemnościach, na małych stopniach, na których nogi drżały nam z wytężenia od zbyt długiego stania, zajęło nam ponad pół godziny nieproduktywnych wysiłków. Wreszcie lina została uporządkowana. Wiążemy się, wbijamy haki asekuracyjne i wspinamy się poprzez strome progi żlebu. W dzień trudności nie przekraczałyby zapewne tego, co taternicy określają jako „dość trudne", jednakże w nocy, po omacku, gdy nie widać chwytów ani stopni, musieliśmy się posuwać powoli i z nieustanną ostrożnością. Stopniowo zbliżamy się do przełęczy. Żleb staje się bardzo 95 kruchy i wyprowadza w końcu na przykry, stromy upłaz trawiasty. Jeszcze kilka chwil i — o godzinie wpół do drugiej w nocy — dobijamy do celu, dokonując o tak niezwykłej porze i w tak niezwykłych okolicznościach pierwszego wejścia na Przełęcz Nowickiego wprost południowym żlebem. Na przełęczy zastajemy dużą grupę ludzi. To Pogotowie, które zaalarmowane wcześniej przez turystów z Hali Gąsienicowej dotarło nocą z Zakopanego poprzez Granaty i Orlą Perć przybywając tu kilka minut przed nami. W przyjacielskim współzawodnictwie, które prowadzimy z Pogotowiem o to, kto pierwszy dotrze do miejsca wypadku, jesteśmy tym razem pobici. — No, raz wam się przecież udało — gratulujemy żartobliwie Tadkowi Pawłowskiemu, witając się z nim i z przewodnikami. — Chociaż — gdyby nie ta pechowa lina, bylibyśmy tu przed wami. Żartują z nas nawzajem, że gdziekolwiek się zjawiamy w górach, zaraz musi się niedaleko zdarzyć jakiś wypadek. Nic dziwnego, że zanim oni zdążą z Zakopanego, my jesteśmy już na miejscu. Opowiadamy o turyście, któregośmy zostawili w Buczynowej pod opieką Arna, a tymczasem trwa sprawna praca ratowników transportujących ostrożnie rannego na przełęcz, z której stoczył się kilkanaście metrów przez jeden nieostrożny krok na ścieżce. Ranny odniósł zresztą niewielkie i niegroźne potłuczenia
i czuje się zupełnie dobrze. Z niejaką zazdrością patrzymy, jak jego, wraz z kolegami, którzy zostali przy nim, poją teraz gorącą herbatą z termosów Pogotowia. Zbliża się bowiem świt, na grani jest diabelnie zimno i szczękamy zębami jak w ataku febry, i ;l Siadamy na głazach, przytulając się mocno jeden do drugiego, i czekamy na przenikliwym wietrze i chłodzie, aż zacznie choć trochę szarzeć. Mamy przecież przed sobą powrót do Buczynowej i ściąganie tamtego turysty. O czwartej ruszamy. Na pierwszym odcinku asekuruje nas liną z przełęczy Tadek Pawłowski. Potem hak i zjazd na linie, hak i znów zjazd — byle 96 prędzej znaleźć się w dolince, bo tymczasem zrobiło się zupełnie jasno. Gdy dotarliśmy z Orłowskim z powrotem pod ścianę, okazało się, że nie ma tam Puśkaśa, a zaginiony turysta także gdzieś zniknął ze swojej półki. Spojrzeliśmy zaniepokojeni w górę .i ujrzeliśmy następujący obrazek: dość wysoko w ścianie wspinał się nasz słowacki przyjaciel. Nieco niżej, na obszernej, trawiastej platformie stał poszukiwany turysta. Cała jego postać i ruchy zdradzały daleko idący niepokój i przygnębienie. — Arno! — krzyczymy. — Skąd się tam wziąłeś? — Znalazłem dobre dojście do niego, na lewo od przewieszek, które próbowaliśmy przejść nocą! — odkrzykuje wspinając się dalej. —A co teraz robisz, u licha? — Chcę z nim wyjść w górę na grań. — A czemu nie schodzicie w dół? — Bo w dół trzeba zjeżdżać, a ja nie mam liny. —.Arno przyjacielu, do grani masz jeszcze duży kawał ściany. — Ależ tu jest zupełnie łatwo! — Łatwo dla ciebie, ale spójrz na niego! Arno spojrzał w dół. W pobladłej twarzy nieszczęsnego turysty musiało być coś takiego, że Puśkaśowi zmiękło serce i na*tychmiast zszedł z powrotem na platformę.
— Schodźcie powolutku i ostrożnie albo lepiej czekajcie na nas. Zaraz przyjdziemy! — krzyczymy jeszcze. Na lewo od miejsca, gdzie wczoraj próbował wydostać się Tadeusz, istotnie jest głęboki komin, a sponad jego pierwszego, niedużego progu wiedzie w prawo skośny płytowy zachód i wychodzi na półkę, na której utknął wczoraj ów turysta. Zachód jest stromy, eksponowany i co najmniej bardzo trudny. Jesteśmy z całym podziwem dla odwagi Puśkaśa, że zaryzykował to wejście samotnie i bez asekuracji. Na poderwanej, trawiastej półce nad zachodem nastąpiło spotkanie z Arnem i poszukiwanym turystą, który przedstawił się jako W. K. z Warszawy. Niedoświadczony ten młodzieniec, 7 — W. Żuławski 97 który po raz pierwszy wybrał się w góry, przyznał się nam, że schodził celowo z Orlej Perci ku Buczynowej Dolince, bo słyszał, że tam jest jakieś specjalnie trudne zejście. Wziął nawet ze sobą linę, ale... w pierwszym trudniejszym miejscu zrzucił ją w dół razem z plecakiem! Wbijamy haki i przygotowujemy się do zjazdu. Zjeżdżam pierwszy skośnym zachodem, po mnie zjeżdża obywatel W. K., starannie asekurowany liną z góry i z dołu. Lądujemy na wielkiej platformie w owym głębokim kominie. Tu już koniec naszych wysiłków. Kilkanaście metrów pod nami widnieją bezpieczne piargi doliny. Za chwilę zjadą do nas Puśkaś i Orłowski. Spojrzałem na naszego turystę. Leżał na wygrzanej słońcem płycie skalnej i zwyczajnie, po prostu — spał. Jego przygoda skończyła się tym razem szczęśliwie. Nasza — również. ŻLEB KARCZMARZA 30 sierpnia 1953 r. P rzyjaźń z Puśkaśem, zapoczątkowana owej bogatej w wydarzenia nocy w Buczynowej Dolinie, wytrzymała próbę czasu. Dwa lata później, w roku 1953, gdy wraz z grupą kolegów otrzymaliśmy przepustki na Słowację, pierwszą wiadomość o tym posłaliśmy naturalnie do Arna. Na rezultat tego zawiadomienia nie trzeba było długo cze-
kać. Na trzeci dzień po przybyciu w słowackie Tatry, gdy z Orłowskim, Paryskim i piątką przypadkowo napotkanych miejscowych taterników zjeżdżaliśmy drogą Englischa z Ostrego Szczytu — gdzieś z załomów skalnych w okolicy Przełęczy w Ostrym rozległo się wołanie: — Czy jest tam Orłowski i Żuławski?! — Arno?! — krzyczę w odpowiedzi. — Wawrzyniec! — słyszę głos Puśkasa. Qdwiązuję się z liny (nasi czechosłowaccy towarzysze do98 l tarli już właśnie do bezpiecznego terenu) i wspinam się w kierunku głosu. ! Tak, to Arno. Spotkanie nastąpiło na wąskiej listwie skalnej. Uściskaliśmy się serdecznie. Arno przyszedł dziś do naszych namiotów w Dolinie Staroleśnej. Dowiedziawszy się, że poszliśmy na Ostry, postanowił nas poszukać. Wspiął się samotnie na Przełęcz w Ostrym trudną drogą wiodącą od południa, ze Staroleśnej — nie każdy mógłby sobie pozwolić na taki ,,spacer" bez asekuracji — i zajrzawszy następnie na północną stronę usłyszał w dole nasze głosy. Tak oto — w okolicznościach znów niecodziennych — odbyło się nasze ponowne spotkanie z Amo Puśkaśem. Przez najbliższych kilka tygodni szlaki tatrzańskie, które przemierzaliśmy, krzyżowały się nieustannie. Na wspólnych drogach górskich, w ścianach Jaworowego, Małego, Ostrego, Lodowego Szczytu nasza przyjaźń utrwaliła się i umocniła. Wieczorem, dnia 29 sierpnia, wraz z moim bratem Juliuszem opuszczamy Stary Smokowiec i lesistą ścieżką poczynamy wznosić się w kierunku Doliny Wielickiej. I tym razem idziemy, by spotkać się tam z Arnem, a także z Andrassim, Fabrym, Mereśem i wieloma jeszcze innymi słowackimi przyjaciółmi. Gdy opuściliśmy mroczną, aksamitną czerń lasu i wyszliśmy na porosłe kosodrzewiną stoki Doliny Wielickiej, na bladym, wieczornym niebie zarysował się olbrzymi, ciemny kształt Gierlachu. Jutro będziemy się wspinać jego wschodnią ścianą lub też poszukamy na nim z Arnem jakiejś nowej drogi. Tak przynajmniej było postanowione.
Światła Śląskiego Domu, schroniska w Dolinie Wielickiej, są już dobrze widoczne, ale wygodna dotąd ścieżka gubi się w bagnistych łączkach. Klnąc „polski zwyczaj" chodzenia po nocy bez latarki, pniemy się pomiędzy kosówkami łożyskiem jakiegoś potoczku. Co chwila któryś z nas wpada do pół łydki w wodę. Trwa to na szczęście krótko, trafiamy na wygodną drogę i w parę minut dochodzimy do Śląskiego Domu. W schronisku nieprawdopodobny tłok — zeszli się w nim chyba wszyscy przebywający w tym okresie w górach taternicy * 99 słowaccy. Ale Spirko, przemiły gospodarz Śląskiego Domu, pamiętał o nas i umieścił w wygodnym dwuosobowym pokoju. Przy kolacji omawiamy z Puśkaśem plany taternickie na następny dzień. Stoją one pod znakiem zapytania, bo jak się okazuje, Arno złapał gdzieś grypę — trzęsie go i ma dość silną gorączkę. Pocieszamy się, że do jutra może mu przejdzie i ewentualnie pójdziemy na jakąś łatwiejszą wspinaczkę. Niestety, na drugi dzień rano Arno czuł się jeszcze gorzej. Nie było mowy, by mógł się ruszyć ze schroniska. Obaj z bratem postanawiamy solidarnie zostać z nim razem. Wylegujemy się więc w łóżkach, gawędząc z Puśkaśem, gotując nie wiem już którą z rzędu herbatę koloru smoły — „pekelny caj", jak ją ochrzcili Słowacy. Pogoda, z rana słoneczna, teraz nie zachęcała do wstawania. Ciężkie, wilgotne chmury wisiały nisko nad doliną i zakrywały cały krajobraz. Wreszcie, około godziny jedenastej .zwlekliśmy się z łóżek. Ledwieśmy wrócili z umywalni, gdy Amo zaalarmował nas słowami: — Wypadek w Żlebie Karczmarza. Ubierajcie się szybko. Musicie natychmiast iść. — Co się stało? — pytamy wciągając pospiesznie ubrania. — Nie wiem dokładnie. Wiadomość przynieśli turyści schodzący z Polskiego Grzebienia. W Żlebie Karczmarza leży kobieta ciężko ranna, przy niej jeden mężczyzna. Drugi zeszedł o własnych siłach i idzie tu powoli ścieżką. Kobietę trzeba będzie znieść na noszach. Leży podobno niedaleko wylotu żlebu. Będziecie niedługo z powrotem. Nic nie mówię, ale nie podzielam tego optymistycznego poglądu. Po pierwsze—znam dobrze owe ,,niedaleko" w relacjach
przypadkowych turystów. Po wtóre — Żleb Karczmarza to nie żarty. Największy w Tatrach, osiemsetmetrowej długości żleb, przecinający wschodnie urwiska Gierlachu, wybiegający prosto jak strzelił na grań w pobliżu wierzchołka najwyższego szczytu tatrzańskiego. W dolnych partiach szeroki na jakie sto metrów, w górnych zwężający się do kilkunastu, a nawet kilku, niezwykle stromy, przez całe lato wypełniony twardym, zlodo* 100 waciałym śniegiem'stanowi może jedyną w Tatrach drogę o charakterze typowo alpejskim. Zapewne, nie przedstawia wielkich trudności dla taternika umiejącego dobrze poruszać się w rakach i z czekanem — wymaga jednakże dużej dojrzałości i doświadczenia wysokogórskiego. Jest przy tym bardzo niebezpieczny. W Tatrach istnieje niewiele miejsc, w których kamienie spadają same, nie poruszone ręką lub stopą człowieka. Tymczasem właśnie w Żlebie Karczmarza słońce wytapia śnieg w górnych partiach i — podobnie jak w Alpach — odtajałe głazy ruszają w dół pojedynczo lub całymi lawinami. W tych warunkach znoszenie ciężko rannego człowieka jest zadaniem ryzykownym i trudnym. Na szczęście w schronisku znajduje się kilku zdolnych do poważnej akcji taterników, członków „Horskiej Służby" \ a wśród nich Wlado Simo, kierownik słowackiego pogotowia ratunkowego. Wyruszamy więc w szóstkę: prócz Simo i nas dwóch idzie Ferko Mrazik, Josef Stolar oraz gospodarz schroniska Spirko. Puśkaś ze względu na stan zdrowia nie może niestety iść z nami. Pytam przed wyjściem, czy jest dostateczna ilość par raków — oddadzą one wielkie usługi na twardym śniegu żlebu. Niestety, była tylko jedna para i tylko dwa czekany. Zabieramy je wraz z dużą ilością lin, haków i karabinków. Oczywiście niesiemy także nosze dla rannej. Zaledwie okrążyliśmy Wielicki Staw i poczęliśmy się wznosić ścieżką popod stromy próg doliny, ujrzeliśmy człowieka schodzącego powoli ku nam. Twarz i ubranie miał zalane krwią, rękę zwichniętą lub złamaną. Był to jeden z uczestników wypadku, ten właśnie, który pierwszy dał znać do schroniska. Pomimo dość ciężkich potłuczeń trzymał się dzielnie i spokojnym głosem opowiedział nam przebieg katastrofy. Moi towarzysze 1 Organizacja górska na Słowacji, do której należą wszyscy wybitniejsi taternicy i przewodnicy słowaccy. Do zadań organizacji należy zarówno ratownictwo górskie, jak i przewodnictwo, służba informacyjna, opieka i utrzymanie w należytym stanie ścieżek turystycznych, nadzór nad sprawą ochrony przyrody w Tatrzańskim Parku Narodowym (m. in. prawo ściągania mandatów karnych z turystów nie przestrzegających przepisów o ochronie przyrody) im.
101 poznali w nim turystę i taternika, drą Górskiego. Wraz z dwojgiem młodych wspinaczy, Rigelską i Tomorskimł, wybrał się na Gierlach Żlebem Karczmarza. Cała trójka posiadała niezbyt wielkie doświadczenie wysokogórskie, a Rigelską pierwszy raz w życiu przypięła raki do nóg. W górnej partii żlebu idący na przedzie Tomorski stracił w pewnym momencie równowagę, ześliznął się i począł zjeżdżać po śniegu. Zwisająca luźno między nim a pozostałymi lina (ładna asekuracja!) napięła się błyskawicznie, szarpnęła Rigelską, a następnie Górskiego ściągając ich w dół. W sekundę później cała trójka spadała żlebem w zawrotnym pędzie. Uratował ich miękki śnieg środkowej, trochę mniej stromej partii żlebu. Zatrzymali się tuż nad wysokim skalnym progiem, zjechawszy mniej więcej trzysta metrów. Gdyby ich przerzuciło przez próg, spadliby na nadzwyczaj twardy i stromy śnieg dolnej części żlebu, ześliznęli się jeszcze pozostałe dwieście, trzysta metrów i roztrzaskaliby się na miazgę w piargach doliny. Mieli zresztą w ogóle wyjątkowe szczęście, bo aż dziwne, że nie pozabijali się już na tych pierwszych trzystu metrach. W dodatku obaj mężczyźni wyszli niemal bez szwanku, tylko stan Rigelskiej budził poważne obawy. Przyczyny wypadku jasne. Nie — jak początkowo przypuszczaliśmy — spadające w żlebie kamienie, ale niedoświadczenie, nieostrożność, lekkomyślność wspinaczy i błędy asekuracji. Powierzywszy Górskiego opiece przygodnych turystów ruszyliśmy dalej w górę. Szybko minęliśmy ociekające wodą skały progu Doliny Wielickiej i kwietne łąki, zwane „Ogrodami Wahienberga". Przy Długim Stawie opuściliśmy ścieżkę, pnąc się mozolnie po ruchomych usypiskach skalnych. Mgły wisiały nisko nad doliną, zakrywając wierzchołki i górne partie ścian. Poniżej pułapu chmur widoczność była dosyć dobra. Piętnaście minut po dwunastej stanęliśmy u wylotu Żlebu Karczmarza. Strome pole stwardniałego śniegu wciśnięte pomiędzy pio. • * Pomimo polskiego brzmienia wszystkich trzech nazwisk cała trójka jest narodowości słowackiej. W nowe obrywy skalne zwężało się ku górze, a dwieście lub trzysta metrów nad nami zamykał je pionowy próg. Wyżej żleb zmieniał się w wąską rynnę śnieżną, ginącą we mgle. Nad progiem widzimy grupę ludzi. Wypadek zaalarmował całą dolinę.
Z okolicznych ścian zbiegli się taternicy i doszli do miejsca wypadku. Macha do nas z góry Szabo, przyjaciel i towarzysz górski Puskaśa. Czekają, aż przyjdziemy do nich z noszami i sprzętem ratunkowym. Tu na piargu, u wylotu żlebu, zastajemy również kilka osób. Wśród nich znajomą taterniczkę, lekarkę, drą Miladę Rumlovą. Postanawiamy ją zabrać ze sobą, by ranna jak najszybciej miała pomoc lekarską. Brak raków i czekanów utrudnia i opóźnia akcję. Jedyną parę, jaką posiadamy, przymierzamy po kolei. Okazuje się, że pasuje rozmiarem na nogi Ferko Mrazika, on więc będzie musiał iść pierwszy i zakładać dla nas poręczówkę z liny. O tym, by się utrzymać w żlebie na butach z podeszwą „Vibram" 1, nie ma co nawet marzyć. Wspinamy się początkowo skałami z lewej strony żlebu, a gdy to stało się niemożliwe, Ferko wkłada raki, bierze koniec liny zjazdowej i wkracza na śnieg. Idzie szybko w górę. Siedemdziesiąt metrów — tyle liczy nasza lina — wystarcza mu <io osiągnięcia szczeliny brzeżnej między śniegiem a końcowymi skałami bocznej grzędy wrzynającej się w środek żlebu. Hobi tam stanowisko asekuracyjne, wbija dwa haki i przywiązuje do nich koniec liny. Teraz, trzymając się luźno zwisającej liny, lekarka, Simo, Stolar, mój brat i ja kolejno przebywamy ten odcinek żlebu i dochodzimy do Mrazika. Dotychczas trzymając się krawędzi żlebu byliśmy względnie zabezpieczeni od lawin. Teraz, wyszedłszy na środek, mulimy mocno natężyć uwagę. Żleb Karczmarza nie śpi: w jego ponurym, kłębiącym się mgłami wnętrzu co chwila rozlega się i Rodzaj syntetycznego kauczuku. Podeszwa taka ma wycięcia podobne do dawniej używanych „haków", którymi podkuwano buty turystyczne. Obuwie typu „Vibram" jest obecnie używane w górach uniwersalnie: i do turystycznego poruszania się, i do skalnej wspinaczki. Na śniegu natomiast „Vibram" trzyma się gorzej. 103 furkot lecącego głazu, a od czasu do czasu grzmot kamiennej lawiny.
•
Postanowiliśmy zostawić jednego z nas w owej szczelinie brzeżnej dla zachowania łączności z dołem. Ponadto, na tym„punkcie przesiadkowym", gdzie kończy się jedna poręczówka, a zaczyna druga, ktoś musi dokonywać skomplikowanych manipulacji linowo-asekuracyjnych i pilnować, by cała misterna kombinacja kilku lin nie poplątała się w czasie, gdy będziemy tędy schodzić z ranną. Decyduje się zostać Juliusz i odtąd
przez wiele godzin będzie marzł tu bez ruchu, wciskając się pomiędzy zlodowaciały śnieg a mokrą skałę, by uchronić się przed spadającymi z góry kamieniami. My tymczasem idziemy dalej. Związujemy kilka lin asekuracyjnych (drugiej zjazdówki już nie posiadamy) i znowu Mrazik wspina się środkiem żlebu. Wypuszczamy mu tyle liny, ile trzeba, aby doszedł do dolnego skraju owego skalnego progu zamykającego żleb w poprzek. Gdy wbił haki i założył nowe stanowisko asekuracyjne, ruszam z kolei ja. Trzymając się liny, szybko dochodzę do Mrazika. Ponieważ dalej dało się ominąć śnieg skałami, nie czekam na kolegów i sam, już bez asekuracji wspinam się poprzez próg. Pokonując go wprost, w najwyższym jego miejscu pakuję się w trudności tym przykrzejsze,; że skała jest bardzo mokra i krucha, a próg wystawiony na obstrzał kamieni. Wygrałem jednak o tyle, że już po kilku minutach wyszedłem ponad próg i znalazłem się przy Rigelskiej. Od razu widać, że jej stan jest groźny. Przede wszystkimgłowa. Musiała uderzyć nią w wystający ze śniegu kamień, bo twarz i czaszkę ma bardzo zmasakrowaną. Prawdopodobniedoznała również wstrząsu mózgu. Jeśli uda się ją szybko dostawić do szpitala, powinna jednak wyżyć. Szczęście, że mamy ze sobą lekarza. Rigelska jest nieprzytomna. To lepiej dla niej. Mniej będzie się męczyć w czasie transportu. Leży teraz na platformie skalnej z prawej strony żlebu, w miejscu bezpiecznym od spadających głazów. Obok niej siedzi chyba z ośmiu młodych ta104 terników,. z których jedni są mi znani, innych widzę po raz. pierwszy. Są wśród nich i bezpośredni świadkowie wypadku; trzej wspinacze, którzy również wchodzili dzisiaj Żlebem Karczmarza i w chwili katastrofy znajdowali się jakieś sto metrów nad Tomorskim. Oni właśnie pierwsi zeszli w dół do Rigelskiej, a wkrótce po nich zjawił się Szabo, Kucharik i inni. Trójka ze Żlebu Karczmarza ma raki, a więc razem z rakami Tomorskiego mamy pięć par. Ułatwi to bardzo zejście z ranną. Tomorskiego odróżniłem- na pierwszy rzut oka spośród siedzącej grupki młodzieży. Charakterystyczna sinozielona bladość, drżenie szczęk i całego ciała wskazują na szok nerwowy. Poza tym nic mu nie jest — wyszedł z trzystumetrowej jazdy nie uszkodzony, jeśli nie liczyć podrapanych rąk i nóg.
Pół godziny, które zyskałem odłączywszy się od idących z dołu kolegów, wykorzystałem na rozej rżenie się w sytuacji. Wybrałem kilka punktów, jako tako zdatnych na stanowiska asekuracyjne, i począłem wbijać haki. Nie szło to łatwo. Skała bardzo krucha i brak było odpowiednich szczelin do wbijania. Specjalnie dużo czasu i wysiłków zajęło umieszczeniedwóch haków w samym środku żlebu tuż nad obrywem progu. Biłem je prawie pół godziny, kurcząc się pod niewielką skałką, gdy ostrzegawczy okrzyk towarzyszy zapowiadał lecący z góry kamień. Zanim jednak koledzy z noszami doszli do Rigelskiej i zanim lekarka udzieliła jej pierwszej pomocy, wszystkie potrzebne haki były wbite. O trzeciej po południu rozpoczęliśmy zejście. Rękojeście noszy 1, do których przywiązano silnie Rigelska, ujęli Mrazik, Stolar, Szabo i jeszcze jeden ratownik. Każdego z niosących i same nosze asekurowaliśmy sztywno na linach przepuszczanych przez haki. Wlado Simo dyrygował noszami, ja — asekuracją, lekarka szła obok rannej. W ten sposób przebyliśmy pierwszy krótki odcinek i doszli bezpośrednio nad próg. 1 SłowacMe pogotowie nae używa bambusa, tylko normalne dwuręczne nosze szpitalne. 105 Opuszczenie rannej przez próg było najtrudniejszym fragmentem akcji i zabrało wiele czasu. Asekurując nosze, ciągle drżałem o owe dwa'wbite poprzednio przeze mnie haki. Musiały one utrzymać łączny ciężar pięciorga ludzi i noszy, a więc kilkuset kilogramów. Wolałem sobie nie wyobrażać, co by się stało, gdyby „puściły"... W dodatku tak długie przebywanie kilkunastu ludzi w środku żlebu na samym torze kamiennych pocisków było wysoce ryzykowne. Na szczęście Żleb Karczmarza łaskawie ucichł na tę godzinę. Z rzadka tylko leciały nim niewielkie, niegroźne okruchy skał, większe zatrzymywały się -w miękkim śniegu ponad nami. Wreszcie próg został pokonany. Nosze i czterej ratownicy znaleźli się na śniegu. Z kolei zaasekurowałem na zejście wszystkich pozostałych. Gdy zostaliśmy na górze we dwóch z Simo, wybiliśmy wszystkie haki i już bez asekuracji zeszliśmy przez próg. Czterej niosący ranną wkładali tymczasem raki. Piąta para raków została dla tego, który będzie schodził ostatni. Niestety, znowu nie pasowały na mnie i musiałem je oddać jednemu z młodych Słowaków. Dzięki rakom ratownicy z noszami mogli wejść śmiało na
twardy śnieg i trzymani przez nas sztywno na linach, szybko doszli do stanowiska asekuracyjnego, przy którym został mój brat. Simo i kilku innych zeszło do niego z pomocą poręczówki, aby wspólnie zaasekurować ludzi i nosze na następnym odcinku. Dzień miał się ku końcowi, więc pośpiech był konieczny; gdyby się nie udało zejść do doliny przed nocą, mogłoby to mieć dla rannej nieobliczalne skutki. W dodatku w czasie transportu, na samym środku żlebu biedaczka odzyskała częściowo przytomność. Przejmujące jęki świadczyły, jak bardzo cierpi. Do mnie należała obecnie opieka nad zejściem pozostałej kilkuosobowej grupy, w której byli między innymi Tomorski i dr Rumlova, oraz akcja likwidacyjna — to jest pozdejmowanie zawieszonych lin i haków. Kolejno asekurowałem teraz 206 schodzących, gdyż samo trzymanie się rękami poręczówki nie daje dostatecznej gwarancji bezpieczeństwa. Sztywna, mokra lina może się wyśliznąć ze zmęczonych, zmarzniętych rąk i któryś z ratowników mógłby się wtedy łatwo zmienić w ofiarę •wypadku. Każdego uwiązywałem więc w pasie liną, którą przepuszczałem stopniowo przez haki. Gdy schodzący dochodził już do stanowiska asekuracyjnego, zwalniał linę, wciągałem ją z powrotem i przywiązywałem następnego. Szczególnie troskliwie trzeba było asekurować Tomorskiego, z uwagi na stan nerwowy, w którym się znajdował. Trwało to wszystko oczywiście bardzo długo. Ręce marzły od ciągłego trzymania przemoczonych lin. Ubranie zresztą też miałem przemoczone od śniegu i dokładnie zabłocone, wbrew pozorom bowiem letni śnieg tatrzański bynajmniej nie jest -czysty.
.;
Prawdziwą pociechę stanowił za to fakt, że dolna grupa wraz z ranną posuwała się dzięki rakom bardzo szybko. Już przeszła następny odcinek żlebu i wyruszyła z ostatniego stanowiska asekuracyjnego, zbliżając się szybko ku piargom. Osiągnęła je wkrótce, a tam czekająca na dole grupa wypoczętych ludzi porwała nosze i poczęła zbiegać ku ścieżce. Niebawem piargi opustoszały—w żlebie została jeszcze tylko nasza kilkuosobowa grupa oraz mnóstwo porzuconych lin i haków. Skończyłem asekurować ostatniego ze schodzących. Ze mną pozostał tylko posiadacz raków i czekana. Wybiłem wszystkie haki, zostawiając jedynie ten, na którym wisiała poręc-zówka,
przypiąłem karabinkiem do pasa wszystkie luźne liny i począłem schodzić. W kilka chwil znalazłem się obok skostniałego z zimna mego brata. Słowak, który został na górze, wybił ostatni hak, zrzucił poręczówkę i zszedł do nas na rakach. Następny odcinek zejścia poszedł nieco szybciej, bo sprawniejsi z naszej grupy schodzili bez asekuracji z pomocą poręczówki. Mimo to, było już niemal całkiem ciemno, gdy przyszła kolej na mnie. Schodziłem jako przedostatni, z jeszcze większym niż poprzednio bagażem lin. Ten odcinek był nie107 przyjemny, bo długi i pozbawiony miejsc odpoczynkowych. Przy tym za poręczówkę służyła tu cienka lina zjazdowa, którą trudno było utrzymać zmarzniętymi rękami. Wielki kłąb lin ciążył u pasa i plątał się pod nogami. Było już zupełnie ciemno. Gdzieś tam — bliżej lub daley od nas — furczały spadające głazy. Przestaliśmy zwracać na nieuwagą, zdając się na los szczęścia, bo i tak żadna ostrożność nie mogła teraz nic pomóc. Doszedłem do ostatniego punktu asekuracyjnego i zawołałem w górę, że można wybijać hak od poręczówki. Hak jakbyna złość nie chce wyjść. Słychać w ciemności niecierpliwe uderzenia młotka. Nasz słowacki kolega decyduje się wreszcie zostawić hak, ale z kolei ani rusz nie może odwiązać od niego mokrej, zaciśniętej w sztywny węzeł liny. Trwa to wszystko ze dwadzieścia albo więcej minut, wreszcie postanawiamy odciąć linę od haka. Teraz już szybko przebywamy ostatni odcinek i o godzinie siódmej wieczór lądujemy na piargach u wylotu żlebu. — No, więc skończyło się wszystko szczęśliwie — westchnął z ulgą jeden ze Słowaków, gdyśmy siedli zwijać liny. Jeszcze nie przestał mówić, gdy rozległ się tuż obok przejmujący warkot kamiennego pocisku. Dosłownie dwa lub trzy metry od nas przeleciał powietrzem ogromny głaz, który nie wiedzieć kiedy wypadł z mroku. Gdyby trafił w środek naszej; grupki, prawdopodobnie nikt by się nie uratował. Żleb Karczmarza raz jeszcze dał nam znać o sobie, jakby nas żegnał i ostrzegał. Ostrzegał przed groźną potęgą gór„ o której nie wolno zapominać ani jej lekceważyć. W kilka dni później otrzymałem wiadomość, że w stanie
zdrowia Rigelskiej nastąpiła znaczna poprawa. Niebezpieczeństwo minęło i chora szybko powraca do sił. 108 KONIEC OPOWIEŚCI T. ak toczą się w górach przygody wielkie i małe, radosne i tragiczne. Radosne — gdy kończą się pomyślnie i jedno więcej istnienie ludzkie zostaje wydarte górom, tragicznie — .gdy nie pomogą największe nawet wysiłki i gdy ratownicy ataną nad martwym ciałem ofiary... Ekspedycje Pogotowia nie zawsze się kończą odnalezieniem poszukiwanego, jak to było w wypadkach opisanych w tej książce. Czasem poszukiwania trwają dni, tygodnie, nawet miesiące. Wyrusza wyprawa po wyprawie — z początku w nadziei uratowania życia ofierze, później — już tylko dla odnalezienia jej zwłok. Czasami — choć zdarza się to bardzo rzadko — góry dopiero po latach zwracają kości tego, który w nich zginął. Częściej natomiast turysta, który spowodował alarm — jeśli nie jest zbyt potłuczony — wydostaje się z pułapki przy pomocy przechodzącej w pobliżu partii taterników • lub bardziej od siebie doświadczonych turystów. Wtedy zaalarmowane Pogotowie wyrusza na próżno. Ale gdy się wyjaśni, że poszukiwany jest już poza niebezpieczeństwem, ratownicy nie doznają bynajmniej uczucia zawodu, przeciwnie, twarze przewodników-górali i ochotników rozjaśniają się radością i ulgą, że wszystko jest w porządku i poszukiwany znajduje się już w bezpiecznym schronisku. Tak na przykład w słoneczny dzień 10 sierpnia 1951 roku wraz ze znaną autorką, Stefanią Grodzieńską, ukończyliśmy właśnie wspinaczkę kominem Stanisławskiego poprzez zachodnią ścianę Zadniego Kościelca i biegliśmy szybko piękną i nietrudną granią Kościelca na główny wierzchołek. Zanim dotarliśmy do szczytu, usłyszeliśmy głośne wołania o pomoc. Dobiegały one wyraźnie, gdzieś sponad Koziej Dolinki, z okolicy Żlebu Kulczyńskiego względnie północnych ścian Koziego Wierchu. Wbiegamy na szczyt, szybko zwijamy linę i pędzimy z Grodzieńską w dół percią na Karb i do Czarnego Stawu Gąsie109 nicowego. Z Kościelca i innych pobliskich szczytów zbiega spo-
ro zespołów taternickich, jako że dzień był pogodny i ściany pełne wspinaczy. Nad Czarnym Stawem zbiera się więc spora grupka taterników, między nimi Staszek Wojas i paru innych przewodników. Idziemy szybko w górę. Sądząc po kierunku, z którego dobiegały wołania, obawiałem się, że jest to jakiś; poważny wypadek taternicki w nadzwyczaj trudnych ścianach Koziego Wierchu. Na szczęście sytuacja wyjaśniła się już na progu Koziej Dolinki. Spotkaliśmy tam bowiem grupkę tater' ników schodzących z góry. — Czy nie wiecie, co się stało? — zagadnęliśmy ich. — Nic groźnego — odpowiadają. — Jakiś nowicjusz zgubił znaki, zlazł ze ścieżki idącej Żlebem Kulczyńskiego i „zapchał się" na półkę w płytowych ściankach pod granią KoziegoWierchu. Doszliśmy do niego, uwiązali na linę i w parę minut sprowadziliśmy w dół. Wróciwszy na Halę Gąsienicową spotkaliśmy tam już Tadka Pawłowskiego z wyprawą Pogotowia. W tak krótkim czasie — od alarmu upłynęło niewiele więcej niż godzina—zdążyli zebrać grupę ratunkową i przyjść aż tu, na Halę. — Tym razem obaj „przegraliśmy" — śmieję się do Tadka. Bywa jeszcze inaczej. Pewnego wieczora, z końcem sierpnia 1952 roku, w Morskim Oku, gdy z Tadeuszem Orłowskim zbieraliśmy się już do snu, placówka graniczna na Łysej Polanie zawiadomiła, że w Pięciu Stawach słychać wołanie o pomoc z okolicy Gładkiej Przełęczy, Kotelnicy względnie Czarnej Ławki. Połączyliśmy się telefonicznie z Zakopanem i tam powiedziano nam, że samochód Pogotowia wyjechał już do Morskiego Oka. Istotnie, po krótkim oczekiwaniu słyszymy przed schroniskiem warkot silnika i na werandę wkroczył Tadek Pawłowski, Władek Rój, bracia Grandys, Giewont, Wojas i paru innych kolegów-ratowników. Zbieramy się szybko' i w świetle latarek ruszamy ścieżką przez Swistówkę do Pięciu Stawów, potykając się niekiedy w ciemnościach o korzenie kosówki i wystające głazy. 110 Dobrze po północy dobijamy do uśpionego schroniska w Pięciu Stawach. Budzimy przebywającego tam Józka Krzeptowskiego. Gotuje nam herbatę, bo na dworze porządnie zim-
no — a przez ten czas naradzamy się. Sprawa od razu wydaje się niewyraźna. Tu w Pięciu Stawach nie wiedzą o niczym, a przecież gdyby się coś stało, nie mogłoby to ujść uwagi tak doświadczonego ratownika jak Józek, ani tak doświadczonych ludzi gór jak wieloletni gospodarze tego schroniska, Jędrek i Marysia Krzeptowscy. Dochodzimy do wniosku, że niewprawne ucho informatora placówki wzięło pokrzykiwania turystów ze Swinicy lub Orlej Perci za wołanie o pomoc i że alarm jest fałszywy. Wnioski wnioskami, a iść trzeba — ostatecznie w górach wszystko może się przydarzyć. Gdy opuszczaliśmy schronisko i rozpoczęliśmy okrążanie północnych brzegów Wielkiego Stawu, za nami, na wschodzie, niebo poczynało już jaśnieć. Ciemna, aksamitna barwa powoli szarzała, a na jej tle rysował się coraz wyraźniej kontur Szerokiej Jaworzyńskiej. Przed nami góry pogrążone były 'jeszcze w głębokim cieniu, ale gdy stanęliśmy nad Czarnym Stawem, u stóp Kotelnicy i Liptowskich Murów, zarysy grzęd i żlebów przebijały już przez szare światło poranka, a nad Szeroką Jaworzyńską wystrzelały pierwsze różowe błyski. Zbliżał się górski świt. Nasze sygnały pozostawały bez echa. Prócz nich nic nie zakłócało ciszy uśpionych szczytów. Siedliśmy nad stawem, czekając, aż się całkiem rozwidni. Jakiś czas jeszcze panował wokół chłodny, bladoniebieski przedświt, a potem — w jednej sekundzie — wierzchołki gór rozpaliły się płomiennym blaskiem, tak jakby je ktoś rozżarzył w ogniu do czerwoności. Blask opuszczał się stopniowo coraz niżej, a jego czerwień bladła i nikła — można już było rozróżnić barwy traw, skał, stawu i kwiatów, aż rąbek tarczy słonecznej ukazał się zza grani, przesycając światłem powietrze i góry. Nasze lornetki natychmiast poszły w ruch. Obserwujemy każdy załom skał, każdy upłaz, każdą kępę mchu, która by 111z daleka przypominała kształt ludzki, radnych śladów wypadku •czy pobytu człowieka. — Patrzcie, patrzcie! — woła w pewnej chwili Józek Krzeptowski. Zwracamy lornetki we wskazanym kierunku. W żlebie pod Czarną Ławką i w zboczach Liptowskich Murów hasa wspaniały cap i stadko górskich kozic. Królewskie zwierzęta pędzą po stromych upłazach, skaczą z półki na półkę, nie dostrzegając naszej obecności albo nic sobie z niej nie robiąc. Patrzymy na to przepiękne widowisko, a potem lornetujemy dalej ota-
czające nas stoki. Spędzamy tak godzinę lub dwie. Nie znaleźliśmy nic, co by wskazywało, że zaszedł jakiś wypadek. Wracamy. W szałasie nad Wielkim Stawem baca częstuje nas gościnnie serem i żętycą. Odpoczywamy trochę, a potem rozpoczynamy powrót do Morskiego Oka. Późniejsze informacje wykazały niezbicie, że przypuszczenia nasze były słuszne. Alarm okazał się fałszywy. Czyż mogliśmy jednak mieć żal do nieumyślnego sprawcy alarmu? Jestem pewien, że nikt z nas nie żałował poniesionego -wysiłku. To, że wypadku w ogóle nie było — to przecież może tylko cieszyć. A wysiłki? Wszak one stanowią o wielkiej i pięknej radości życia, radości, którą tak silnie odczuwa się w górach. Czyż można żałować dni spędzonych w mozolnym trudzie górskim i nocy, które przeszły na włóczędze wśród szczytów i dolin? Płyną dni i noce — latem i zimą spieszą ludzie Pogotowia na poszukiwanie nieszczęśliwych i zaginionych, płyną dni młodości i życia — a Tatry stoją jak dawniej niewzruszone, ciche, przyjaźnie milczące i tylko nocą, gdy księżyc wspina się po grani, gwarzą ze sobą potoki i wodospady, czasem gwizdnie cap lub wyrwany ze snu świstak, a stawy łagodnie pluszcza o skały. Obory, dnia 26 czerwca 1953 r.
.
TRAGEDIE TATRZAŃSKIE DROGA KU ŚMIERCI Z zmarznięte palce z coraz większym wysiłkiem zaciskają się na niewielkich występach skalnych. Muszą utrzymać ciężar całego ciała, zwisającego luźno nad przepaścią. Czyż długo można wytrzymać taką męczarnię? Wrócić. Za wszelką cenę wrócić na opuszczoną tylko co małą, trawiastą platforemkę. Wydawała się tak ciasna i niewygodna, wydawało się, że jedyne wyjście to próbować schodzić w dół, w kierunku piargów doliny, a teraz... Człowiek wiszący na rękach rozumie już, że popełnił straszliwy błąd. Dałby wszystko, aby znaleźć się tam z powrotem, poczuć grunt pod nogami, czekać, aż przyjdzie ratunek. Platforemka znajduje się zaledwie o centymetry ponad głową nieszczęśliwego. Aby na nią wrócić, musiałby jednak
znaleźć choć chwilowe oparcie dla nóg — wydźwignięcie się na samych rękach jest już fizyczną niemożliwością. Tymczasem stopy, obute w gumowe trampki, bezradnie ślizgają się po stromej, mokrej płycie skalnej. Człowiek walczący o życie jest u kresu sił. Jego ciało wykonuje jakieś dziwaczne, nieskoordynowane ruchy, przez głowę przelatują bezładne myśli, palce rąk, zaciśnięte kurczowo, poczynają się stopniowo rozginać. Błysk przeraźliwego strachu przywraca przytomność. Ręce wpijają się znów w skałę. Prawa noga staje na jakiejś mikroskopijnej kępce trawy, rosnącej w szczelinie płyty. Podżwignięcie się ostatkiem sił i wyrzut ręki w kierunku chwytu na wysokości zbawczej platforemki... •
•
125 Wątła trawka nie wytrzymała ciężaru. Noga znów ześliznęła się po płycie. Na ułamek sekundy człowiek zawisł na jednej ręce. Palce rozluźniły się od gwałtownego szarpnięcia. Krótki rozpaczliwy krzyk — i człowiek runął w przepaść... Jakże beztrosko zapowiadał się dzień, kiedy — jeszcze kilka godzin temu — młody turysta kończył spokojnie śniadanie w schronisku na Hali Gąsienicowej i zbierał się do wymarszu. „Pogoda cudowna — myślał — wyjdę na Granaty i Orlą Percią przejdę na Krzyżne. Kierownik schroniska wspominał wprawdzie, że na tym odcinku znaki są dawno nie odmalowywane i niektóre już się prawie zatarły, ale cóż z tego? Dam sobie radę. Byłem już przecie na Giewoncie, Czerwonych Wierchach, a nawet — co prawda z przewodnikiem — na Zawracie i Kozim Wierchu! Zatarte znaki? Ależ musi tam być chyba jakaś wydeptana ścieżka, a w taką pogodę będzie ją widać z daleka".1 Przy wyjściu ze schroniska moment zastanowienia: ktoś tam kiedyś mówił, że ciepły sweter i wiatrówkę trzeba ze sobą zabierać nawet w najpiękniejszą pogodę. Nonsens! Zawracanie głowy. W każdym razie nie w t a k ą pogodę — w słoneczny, upalny dzień bez jednej chmurki. Szorty, koszulka z krótkimi rękawami i trampki na nogach wystarczą w zupełności. No — dziesiąta godzina! Czas iść w drogę. Na wierzchołku Granatów długo wygrzewał się w słońcu, zadowolony z wycieczki i z samego siebie. Straszono go trudnościami drogi — tymczasem przebył ją z łatwością, bez żadnego wysiłku. Kilka klamer? — cóż to za przeszkoda dla dobrze wygimnastykowanego młodzieńca? Dalszy szlak z pe-
wnością nie będzie trudniejszy. Gdzieś na horyzoncie pojawiły się chmury. Głupstwo — takie sobie niewinne, białe ' W r. 1951 szlak z Granatów Orlą Percią na Krzyżne został odmalowany na nowo. 116 chmurki. Zdziwił się trochę, gdy usłyszał, że jeden z odpoczywających na szczycie turystów nakłaniał swych towarzyszy, by już rozpocząć zejście do schroniska. Przecież jest zaledwie pierwsza — do wieczora jeszcze tyle czasu. Przypomniał sobie czyjeś tam wywody, że na wycieczki należy wyruszać wcześnie i wcześnie wracać do schroniska, bo rano pogoda najpewniejsza, a w południe często się psuje. Skrzywił się pogardliwie. Taka „murowana" pogoda nie może się zepsuć! t1. Zejście na Granacką Przełęcz i trawers w poprzek Orlej Baszty i Buczynowych Czub nie sprawiły mu również trudności. Był zręczny, niewrażliwy na przepaście, posuwał się więc lekko i dość szybko. Klamry i łańcuchy wyznaczały drogę. Znaki gdzieniegdzie były wyraźne, w niektórych miejscach rzeczywiście zatarte. Ani zauważył, gdy z południowego zachodu nadciągnęły ciężkie burzowe chmury. Gdy perć wywiodła go z powrotem na krawędź grani, był zaskoczony, znalazłszy się w gęstej, nieprzeniknionej mgle. Wśród coraz silniejszych grzmotów i pierwszych kropel deszczu szedł dalej, widząc przed sobą tylko kilkanaście najbliższych metrów ścieżki. Burza rozpoczęła się na dobre. Z nieba lały się teraz całe strugi deszczu. Huk piorunów przewalał się po pustych kotłach górskich — zanim przebrzmiało echo jednego, już następny wybuchał z nową gwałtownością. Doszczętnie zmoknięty turysta schronił się pod nieco nachylony okap głazu. Dygotał febrycznie, szczękał zębami, wstydząc się przed samym sobą przyznać, ile by teraz dał za ciepły wełniany sweter i wiatrówkę, które leżały bezużytecznie w jego plecaku na Hali Gąsienicowej. Prowizoryczne schronienie kiepsko zabezpieczało przed deszczem, a już wcale przed wiatrem i zimnem. Burza jednak długo trwać nie może. Postanowił przeczekać. Istotnie burza po jakimś czasie minęła, ale pozostała mgła i przenikliwie zimny, drobny deszczyk. Próbował doczekać się rozjaśnienia. Na próżno. Było już po czwartej — prawie 117
ostatnia chwila, by zdążyć do schroniska — a sytuacja nie uległa zmianie. Wyruszył w dalszą drogę, już choćby dlatego, by się trochę rozgrzać. Jakże inaczej przedstawiał się obecnie jego pochód. Sztywne, zmarznięte ciało straciło dotychczasową zwinność, poruszało się opornie, niezgrabnie. Gumowe podeszwy trampek ślizgały się po ociekającej wodą skale. W przejściach, w których musiał sobie pomagać rękami, czynił to z najwyższym trudem, czując, że traci władzę nad marznącymi palcami. Turysta począł również coraz silniej odczuwać głód. Jedzenia ze sobą nie wziął, a śniadanie na Hali i kilka cukierków na szczycie Granatów dawno już poszło w zapomnienie. Za głodem i zimnem przyszło zmęczenie — coraz częściej poczynało brakować mu oddechu. W pewnej chwili spostrzegł, że nie znajduje się na właściwym szlaku. Niewyraźna ścieżyna, którą szedł dotąd, okazała się kozią percią, gubiącą się powyżej w stromych skałach. Nie widniały na nich ani malowane olejną farbą znaki, ani łańcuchy czy klamry. Rozejrzał się. W poprzek trawiastego stoku biegło kilka smug, przypominających we mgle ścieżki. Schodził ku nim, próbował się posuwać, wracał z powrotem w górę — za każdym razem przekonywał się o swej omyłce. Znajdował się prawdopodobnie w pobliżu Przełęczy Nowickiego lub na stokach Wielkiej Buczynowej Turni, opadających ku Dolinie Buczynowej, ale ani o tym wiedział, ani go interesowało, gdzie jest. Wiedział tylko, że musi odnaleźć Orlą Perć, dojść nią na Krzyżne i zejść przez Dolinę Pańszczycką na Halę Gąsienicową. Odnaleźć Orlą Perć, którą nie wiedzieć kiedy zgubił? O to właśnie chodziło! Turystę poczyna ogarniać niepokój, a potem paniczny lęk. Kręci się już dość długo na tej samej niewielkiej przestrzeni, a ścieżki ani śladu. I znowu przypomina mu się czyjaś rada, że w podobnej sytuacji należy powrócić do miejsca, w którym po raz ostatni widziało się wyraźny znak i stamtąd spokojnie poszukać następnego znaku. Dobra rada. Gdzie to on widział ostatni znak? Wysoko, jeszcze na 118 grani, blisko pół godziny temu. Wracać w górę taki kawał i zaczynać od nowa? Nie miałby już chyba sił. Całą energię koncentruje po to, by iść naprzód, być coraz bliżej schroniska. A zresztą czy uda się trafić z powrotem w tej przeklętej mgle? Trzeba iść w kierunku Krzyżnego — gdzieś tam znajdzie się przecież ścieżkę. Albo też może próbować zejść wprost w dół?
Trawersuje jakieś żleby, kominki, majaczące we mgle skalne żebra. Przemarznięcie, zmęczenie i głód wywołuje -w nim jakby odrętwienie i zobojętnienie na sytuację. W mózgu .zjawia się myśl: a może zostać tu i krzyczeć o pomoc? Ale cóż — do zmroku już "tylko godzina lub dwie. Nikogo w górach o tej porze i w taką pogodę nie ma. Trzeba teraz zaczekać do rana, a jutro albo pogoda się poprawi, albo ktoś wezwie Tatrzańskie Pogotowie — choćby kierownik schroniska, zaniepokojony tym, że turysta nie powrócił na noc. Na myśl o biwaku przypływa znów fala panicznego strachu. Siedzieć tu całą noc — zmoknięty, bez jedzenia i ciepłego ubrania? Za nic! To byłoby nie do wytrzymania. Iść! Gdziekolwiek, w górę lub w dół. Ogarnięty lękiem umysł nie funkcjonuje już sprawnie, nie ocenia trafnie sytuacji, nie wyciąga z niej trzeźwych, spokojnych wniosków. Iść choćby -całą noc, byle wyrwać się z tej pułapki! Zęby tylko mgła rozstąpiła się choć na chwilę. Mgła, jak gdyby spełniając to życzenie, poczęła kłębić się, odsłaniając coraz dalsze żleby i grzędy. Kilka silniejszych podmuchów wiatru na chwilę rozpędziło chmury l w dole zamajaczyły piargi Doliny Buczynowej. Turyście wyrwał się mimo woli okrzyk radości. Stał na "trawiastym stoku, który pozornie zbiegał na sam dół. Wydało mu się, że pół godziny, może godzina zejścia sprowadzi go na -dno doliny, w której prędzej czy później musiałby trafić na ścieżkę do schroniska. Niedoświadczony, zaślepiony strachem .nie zdawał sobie sprawy, że widzi tylko górną, łagodną część stoku, który ku piargom obrywa się stumetrowym pionowym urwiskiem. 119 Nie uświadamiał sobie również, że dotychczasowa jego sytuacja nie była w gruncie rzeczy tak groźna, jak sądził. Miał przecież do wyboru: wrócić na grań do ostatniego widzianego znaku i uważnie poszukać następnego lub — powrócić przez Granaty do schroniska. W najgorszym razie mógł wyszukać wygodne, osłonięte od wiatru miejsce i przetrwać jakoś do rana, a następnego dnia doczekałby się z pewnością pomocy. Dopiero teraz właśnie, zstępując trawiastym zboczem, szedł w nieuchronny potrzask, zbliżał się ku własnej śmierci jak ćma pędząca do światła.
Nie zastanawia go, że ten „łagodny stok" jest stromy, coraz stromszy, że chwilami musi sobie pomagać rękami. Zatrzymuje go jakaś niewysoka ścianka. To nic. Widać, że dalej są możliwości zejścia. Ześliznął się kilka metrów. Znów jakiś czas teren był łatwy i znów jakieś ścianki, żleby, rynny, kominki. Ale chyba dno doliny jest niedaleko. Przecież schodzi tak długo. O! Te trawy poniżej to pewnie już w dolinie. Nie, to wielka trawiasta platforma, a poniżej?... Urywa się jakoś. bardzo pionowo. Nie wiadomo, jak tam głęboko, bo mgła znowu wszystko zakrywa. Nie przyszło mu na myśl rzucić kamień, by przekonać się, jak długo leci. Z pewnością to znów jakiś niewysoki próg. Kilka metrów niżej widać małą trawiastą platforemkę... Jakoś strasznie tu stromo i krucho. Turysta już kilkakrotnie obsunął się dość niebezpiecznie. To noga mu się ześliznęła, to chwyt się oberwał — za każdym razem jednak zdołał się utrzymać i oto już stoi na owej maleńkiej platforemce. Ale co dalej? Wygląda bardzo groźnie, choć niewiele widaćw tej mgle... Więc wracać? — Oznaczałoby to powrót do poprzedniej sytuacji pełnej niepewności i lęku. A zresztą, czy będzie w stanie pokonać w górę dopiero co przebyte trudności? Czekać, wołać o pomoc? Ależ tu zaledwie da sięustać czy usiąść, tak ciasno i stromo. Zostaje tylko droga w dół. Ta ścianka nie będzie miała więcej niż poprzednie. Nawet jeśli się z niej zsunie — nic mu nie będzie. Dolina musi być całkiem blisko — to już z pewnością ostatnia prze.220 szkoda. Tu trochę niżej platforemki są dobre chwyty, na nogi też się tam pewnie znajdzie jakiś stopień. Zakończenie znamy... — Gdy zawisł na chwytach nad próżnią, której głębię raczej odczuwał, niż umiał ocenić — zrozumiał, że opuszczając platforemkę utracił ostatnią szansę życia, że jest zgubiony bez ratunku... Historia, którą tu opisałem, nie zdarzyła się w rzeczywistości nigdzie, ale mogła się zdarzyć i na pewno zdarza się niejednokrotnie, gdyż me ma sezonu w Tatrach, by takiego lub niemal identycznego wypadku nie zanotowały kroniki Pogotowia. Nie zawsze kończą się one śmiertelnie: czasem ciężkim potłuczeniem, czasem — gdy turysta posiada więcej rozsądku i opanowania, wyprawa ratunkowa sprowadza go zdrowo i cało do schroniska. Istnieją wszakże i inne przyczyny, które sprawiają, iż zdradliwe ściany i żleby tatrzańskie pochłonęły i pochłaniają nadal wiele ofiar.
Wystarczy stromy, twardy płat śniegu, na który niedoświadczony turysta wkroczy bez odpowiedniego obuwia i czekana lub ciupagi, by za chwilę w śmiertelnym pędzie zsuwać się ku sterczącym w dole głazom. Wystarczy zmiana pogody, mgła, a nawet nie dość wyraźnie namalowany znak przy szerokiej ścieżce, by zgubił drogę. Wystarczą mokre urwiste trawki, a nawet to, że w dole ujrzał schronisko lub staw, do którego postanowił zejść „najkrótszą" drogą. Pułapki, które uważny, doświadczony turysta omija z daleka, sytuacje, w których znakomicie daje sobie radę, stają się grobem dla dziesiątków nieopatrznych, lekkomyślnych nowicjuszy. Nie należy jednak sądzić, że tylko szlaki turystyczne są terenem śmiertelnych wypadków. Skaliste urwiska tatrzańskie prawie co roku są niemymi świadkami katastrof, których ofiarą padają taternicy, i to nieraz najwybitniejsi spośród nich. Przyczyną nie są tu już proste błędy w rodzaju tych, które 121 opisaliśmy na wstępie. Zazwyczaj powodem katastrofy jest ukraszenie chwytu, odpadnięcie z jakiejś arcytrudnej przewieszki, czasem zaskoczenie w środku urwiska przez burzę lub śnieżycę. Trudności terenowe, stromość ścian tatrzańskich sprawiają, że każdy taki wypadek jest groźny dla życia wspinaczy. Ale też i przygotowanie ludzi szturmujących ściany, i ich ekwipunek (lina, haki, specjalne obuwie itd.) jest inne niż turysty wyruszającego na Zawrat czy Orlą Perć. Gdy zastanawiamy się głębiej — w każdym niemal wypadku taternickim spostrzegamy jakiś błąd: błąd w asekuracji liną, niedbałe, zbyt słabe wbicie haka, nieumiejętność znalezienia w ścianie właściwego szlaku, czyli — jak mówią taternicy — „drogi", lekkomyślna brawura i nieostrożność, przecenienie swych sił, zbyt mała odporność fizyczna i psychiczna na ciężkie warunki atmosferyczne... Błędy takie i inne popełniają nieraz bardzo rutynowani taternicy, częściej jeszcze młodzi ł bardzo sprawni, ale nie dość doświadczeni wspinacze. Toteż rokrocznie, latem i zimą, Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe interweniuje w licznych wypadkach turystycznych i taternickich, ratując dziesiątki i setki nieszczęśliwych, powiększając swój piękny rejestr zasług w służbie człowieka. Gdy sięgnąć do starych, pożółkłych księg Pogotowia, można w nich znaleźć karty wypełnione przykładami prawdziwego bohaterstwa, przykładami najpiękniejszego poświęcenia. Można znaleźć również pełne grozy i napięcia tragedie, rozgrywające się w mrocznych ścianach tatrzańskich. Wydobędziemy niektóre z nich nie tylko dlatego, że stanowią pasjonujący temat opowieści. Analiza wypadków gór-
skich, choćby przeprowadzona mimochodem, przy opisywaniu zdarzeń, pozwoli czytelnikowi wyciągnąć wnioski co do przyczyn poszczególnych katastrof tatrzańskich. Wnioski, które doprowadzą do stwierdzenia, że przy odpowiednim stopniu zaawansowania turystycznego względnie taternickiego, przy zachowaniu pełnej ostrożności, śmiertelne wypadki w Tatrach są całkowicie do uniknięcia. Stwierdzenie ważne, szczególnie dziś, gdy pełen rozmachu rozwój turystyki wymaga czuj122 ności, aby zwiększający się stale napływ ludzki w Tatry nie powiększał jednocześnie liczb w statystykach Pogotowia. Cofnijmy się teraz do dawnych lat, do dramatycznych dni roku 1910, do owego mżystego popołudnia 5 sierpnia, gdy stary przewodnik Klimek Bachleda siedział jeszcze spokojnie przed swoją chałupą, rozmyślając, czy też pogoda poprawi się na tyle, by pojutrze mógł z „gościem" pójść na Kozi Wierch. O tej samej porze, w dalekiej, pustej Dolinie Jaworowej, młody taternik, Jan Jarzyna, ze ściśniętym sercem spiesznie schodził w dół, a za nim echo niosło poprzez mgły żałosne wołanie ciężko rannego towarzysza, którego pozostawił wysoko — w ponurej, oślizłej od deszczu ścianie Małego Jaworowego Szczytu. W ŚCIANIE MAŁEGO JAWOROWEGO We ołanie o pomoc, które rozlegało się w pustce górskiej, dobiegało z północnej zerwy Małego Jaworowego Szczytu, ze skalnej platformy pokrytej wielkimi głazami. Tego dnia — 5 sierpnia 1910 roku — młody, ale już świetnie zapowiadający się taternik, Stanisław Szulakiewicz, wraz ze swym towarzyszem, Janem Jarzyną, wyruszyli z zamiarem dokonania pierwszego przejścia tej ściany. Owa ściana, licząca przeszło trzysta metrów wysokości, odstraszała kruchością zwietrzałych skał i gładką, niedostępną partią szczytową. Nikt jeszcze nie przeszedł ani nawet nie próbował przejść tych groźnych urwisk, toteż zadanie, które sobie postawili młodzi zdobywcy, było niezwykle poważne. Początkowo prowadził Szulakiewicz. Dość szybko przebyto pierwsze przeszkody ściany: wąską, płytową rynnę skalną. Wyżej, w środkowych partiach, teren stał się łatwiejszy, mniej stromy, bardziej rozczłonkowany. Stroma półka, ciągnąca się skośnie w prawo, zaprowadziła wspinaczy do piarżystego wgłę-
bienia. Skały spiętrzały się nad nim pionowo, ale jeszcze ł123 nieco dalej w prawo trawiasto-skaliste żebro pozwalało bez większych trudności pokonać dalszy odcinek. Pionowy uskok żebra udało się okrążyć dalekim łukiem od lewej strony. Już sto metrów, już sto pięćdziesiąt, już więcej niż połowa ściany została zdobyta. Rosła przepaść pod stopami, coraz głębiej i głębiej w dole widać piargi i śniegi doliny. Od połowy ściany pierwszy szedł Jarzyna. Żebro, którym się wspinał, stawało się coraz bardziej strome. Do szczytu zostało już tylko jakieś sto dwadzieścia metrów, ale teraz zagrodziły drogę gładkie, żółto zabarwione płyty górnych partii ściany. Daremnie młodzi taternicy szukają jakiejś luki w przewieszonych zerwach. Wąskim, poziomym gzymsem skalnym posuwają się jakiś czas w prawo, w poprzek ściany, natrafia^ jąć na obszerną platformę zasypaną piargiem i kamiennymi blokami. Trudno nam dziś odtworzyć ściśle szlak ich dalszej wspinaczki. Ściana nad platformą wykazuje niewielkie możliwości przejścia. Najlepszym tego dowodem jest fakt, że do dziś jeszcze nie została pokonana. W rok po próbie Szulakiewicza i Jarzyny cofnęli się z tego miejsca dwaj najznakomitsi ówcześni taternicy węgierscy: bracia Gyula i Roman Komarniccy. Zdobyli oni wprawdzie północną ścianę Małego Jaworowego, ale ominęli jej górne partie dalekim trawersem w prawo. Jarzyna rusza znowu naprzód. Śmiało atakuje pionowe płyty skalne. Wyszukuje małe, prawie niewidoczne chwyty i stopnie. Z najwyższym wysiłkiem wspinacze posuwają się powoli metr po metrze. Szulakiewicz asekuruje towarzysza z uwagą i skupieniem, ale — bądźmy szczerzy — cóż warta była asekuracja w czasach, gdy wbicie haka w skały zdarzało się tylko wyjątkowo, a normalnie stosowanym ubezpieczeniem była lina trzymana przez asekurującego po prostu... w ręku? A właśnie w tej chwili asekuracja przy pomocy haków i karabinków miałaby wartość nieocenioną. Jarzyna znajduje się bowiem jakieś piętnaście metrów nad towarzyszem w sytuacji nadzwyczaj niebezpiecznej. Stoi na maleńkich stopniach 124 t.
l w przewieszonej ścianie, ręce zaciśnięte na skalnych chwytach drżą mu ze zmęczenia. Odczuwa teraz skutki nadmiernego wysiłkfe wielu godzin wytężonej wspinaczki. Usiłuje wyciągnąć się na rękach w górę, na dogodniejsze miejsce, i wtedy utrudzone mięśnie odmawiają posłuszeństwa, nastąpił skurcz, zgięta w łokciu ręka zesztywniała, stała się nagle jakaś obca, jakby nie własna, palce wyprostowały się wbrew woli, wypuściły chwyt. Zanim wspinacz zrozumiał, co się właściwie stało — już leciał w powietrzu głową w dół. Gwałtowne szarpnięcie liny wyrwało błyskawicznie Szulakiewicza ze stanowiska asekuracyjnego. Po ułamku sekundy lecieli już obaj. Przerzuciło ich przez platformę, z której niedawno wyszli, ale łącząca ich lina zaczepiła się o jeden z bloków skalnych, jakimś cudownym wprost przypadkiem nie zerwała się i obaj zawiśli potłuczeni, lecz żywi. Z trudem udało im się wygramolić z powrotem na platformę. Dziwna rzecz: Jarzyna, którego upadek wynosił niemal pięćdziesiąt metrów, wyszedł z niego prawie bez szwanku. Natomiast Szulakiewicz, który spadał ,,zaledwie" dwadzieścia metrów, odniósł poważniejsze, choć prawdopodobnie niegroźne dla życia obrażenia i nie był w stanie poruszać się o własnych siłach. Początkowo sądzili, że dłuższy odpoczynek na platformie wystarczy, by przywrócić Szulakiewiczowi możność choćby najpowolniejszego schodzenia z pomocą liny. Gdy po dwóch godzinach stan nie uległ zmianie, zdecydowali, by Jarzyna spróbował zejść sam i sprowadzić pomoc. Była to jedyna decyzja, jaką w tych okolicznościach mogli powziąć. Oczekiwanie pomocy w ścianie, przywoływanie jej krzykiem w pustej, nie uczęszczanej wówczas Dolinie Jaworowej było zupełnie bezcelowe. W pogodny dzień wołanie mogliby może usłyszeć nieliczni turyści przechodzący niekiedy szlakiem przez Lodową Przełęcz. Tego dnia jednakże pogoda była wybitnie niepewna. O, właśnie z mgieł wałęsających się nisko nad doliną poczyna padać drobny, tatrzański kapuśnia125 czek. Trzeba się spieszyć, zanim skała nie stanie się mokra i śliska.
Ciężka to decyzja dla każdego prawdziwego człowieka gór opuścić rannego towarzysza, nawet gdy się wie, że to dla. niego jedyny ratunek. Tym cięższa, gdy się ma ze sobą mamy kawałek liny, pod sobą blisko dwieście metrów trudnej i kruchej ściany, a wie się dobrze, iż od powodzenia wyprawy, od jednego fałszywego kroku zależy życie lub śmierć kolegi i przyjaciela. Jan Jarzyna bez wahania wziął na siebie to brzemię odpowiedzialności. Późniejsze kroniki taternickie nie notują już więcej jego nazwiska. Nie wiemy, jakie były dalsze losy tego młodzieńca o zadatkach na alpinistę wielkiego kalibru. Przypuszczać należy, że po straszliwych zdarzeniach, o których tu piszemy, Jarzyna porzucił taternictwo na zawsze. Jednakże nawet dziś, po tylu latach, czujemy podziw i szacunek dla hartu woli człowieka, który potrafił dokonać niezwykłego czynu: mimo potłuczeń, mimo niewątpliwego wstrząsu po wypadku, mimo coraz to pogarszającej się pogody zejść samotnie, bez asekuracji, poprzez urwisko Małego Jaworowego i w niezwykle szybkim tempie odbyć wielogodzinny, wytężony marsz do dalekiego schroniska przy Morskim Oku. Do schroniska tego dotarł o godzinie dziesiątej wieczór. Natychmiastowy telefon do zakopiańskiego Pogotowia, krótki (jakże krótki!) moment odpoczynku, i Jarzyna wraz z dwoma przebywającymi w Morskim Oku turystami i trzema przewodnikami pomaszerował w ciemność deszczowej nocy z powrotem pod ścianę, w której zostawił oczekującego pomocy Szulakiewicza. Alarm o wypadku na Małym Jaworowym postawił na nogi całe Tatrzańskie Pogotowie. Mimo późnej wieczornej pory, mimo fatalnej pogody, ulewy i wichru kierownik Mariusz Zaruski zmobilizował wszystkich obecnych w Zakopanem przewodników i taterników. O północy tego samego fatalnego dnia 5 sierpnia ekspedycja wyruszyła na góralskich furkach 126 przez Łysą Polanę do Jaworzyny, a stamtąd — już pieszo -— do Doliny Jaworowej. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że szansę uratowania Szulakiewicza są niewielkie i że natychmiastowa pomoc jest konieczna. W miarę wznoszenia się w górę deszcz zmieniał się w mokry śnieg, pomieszany z gradem. Było oczywiste, że nieszczęśliwy wspinacz, ciężko potłuczony, leżący samotnie na skalnej platformie w ścianie, nie wytrzyma długo, że może nawet nie dożyć do rana. Z drugiej zaś strony, czy uda się
w tak wyjątkowych warunkach wedrzeć wysoko w groźną, niedostępną ścianę, którą dopiero wczoraj po raz pierwszy dotknęła stopa człowieka? Czy uda się następnie opuścić na linach w dół ciało rannego? Pytania te zadawał sobie Zaruski, odpowiedzialny za życie tego w ścianie i życie tych wszystkich, którzy z nim razem szli na tak wielkie niebezpieczeństwa — nurtowały także towarzyszących mu taterników: zdobywcę południowej ściany Zamarłej Turni, Stanisława Zdyba, świetnych wspinaczy, Romana Kordysa i Aleksandra Znamięckiego. Nurtowały chyba najbardziej Klimka Bachledę, który mimo swych sześćdziesięciu jeden lat wciąż jeszcze dzierżył berło „króla tatrzańskich przewodników". Klimek może najlepiej zdawał sobie sprawę, że zadanie, jakie ich czekało, niemal przekracza siły ludzkie. Wiedział o tym, gdyż trzydzieści lat wędrówek po górskich szlakach dało mu doświadczenie, którym nikt nie mógł się z nim równać. Ale Klimek się nie cofnie! Miałby się wahać on, który jeszcze jako młody chłopak w roku 1873 niósł ratunek ginącym w czasie wielkiej zarazy w Zakopanem, on, którego całe życie było ciągłym narażaniem się w górach za innych? Ten stary bohater bez skazy myślał tylko o jednym, o tym, że gdzieś wysoko w skałach żywy człowiek czeka ratunku. Jeszcze przed świtem, w sobotę 6 sierpnia, w gęstej mgle, deszczu i śnieżycy wyprawa Pogotowia dotarła pod ścianę. Niestrudzony Jarzyna czekał już wraz z grupą, którą przyprowadził z Morskiego Oka. Udzielił Zaruskiemu szczegóło127 wych informacji o wypadku i określił możliwie naj dokładnie j miejsce, w którym zostawił Szulakiewicza. Dziś, po tylu latach, gdy nie żyje już bodaj nikt z członków owej pierwszej grupy ratowniczej, nie sposób ustalić, dlaczego Zaruski nie wziął Jarzyny ze sobą w ścianę. Przypuszczać należy, że powód był bardzo prosty: wytrzymałość ludzka ma przecież swoje granice. Jarzyna, który od dwudziestu czterech godzin był bez przerwy w akcji, który przebył trudy przejścia ścianą i o wiele cięższe trudy zejścia, przeżył pięćdziesięciometrowy upadek, wstrząs nerwowy i szaleńczy wyścig z Jaworowej do Morskiego i z powrotem — zapewne nie był już w stanie wspinać się, choćby przy najwydatniejszej pomocy liny i towarzyszy. A jednak, tylko Jarzyna — który tę drogę poznał na wylot, w pogodę i niepogodę — on jeden miał szansę nieomylnego zaprowadzenia ekspedycji do miejsca wypadku pomimo mgły.
Lodowata ulewa objęła Tatry. Szumiały wezbrane potoki, w żlebach grzmiały wodospady, ściany górskie pobłyskiwały przez mgłę siecią białych, spienionych siklaw. Pioruny rozświetlały co chwila szarość zamieci, grad i deszcz siekły ciała wspinających się ratowników, oślepiał ich śnieg niesiony wichrem. Tylko ten, co zna Tatry o każdej porze roku, o każdej porze dnia i nocy, w każdą pogodę, może sobie zdać sprawę, czym są takie godziny, gdy sprzymierzone z sobą żywioły atakują drobną kruszynę ludzką, tkwiącą gdzieś w urwisku. Rozproszeni po ścianie ratownicy metr po metrze wdzierali się w górę. Wciągali się na rękach, podpierali łokciami, kolanami, pełzali po nachylonych, oślizłych płytach skalnych. Woda wlewała im się przez rękawy, za kołnierze, wyciekała nogawkami spodni. Przemoknięci, sztywni, zgrabiałymi palcami szukali chwytów. Rozsądek nakazywał odwrót, któż by o tym jednak myślał, gdy od czasu do czasu poprzez szum wodospadów i ryk burzy przebijał z góry głos ludzki: słabe, żałosne wołanie Szulakiewicza! Słyszał je Zaruski, słyszał także Klimek, gdy szedł na przedzie grupy ratunkowej. 128 Minęło wiele takich godzin. Wysoko w ścianie — wytrwały już tylko dwie partie wspinaczy: związani wspólną liną Klimek, Zaruski i Zdyb, a tuż za nimi — Kordys i Znamięcki. Przyszedł wreszcie moment, że wszyscy byli u kresu sił. Ciała dygotały febrycznie, zęby szczękały, z ust zamiast słów wydobywał się jakiś dziki bełkot, gorączka stawiała przed oczyma zwidzenia i majaki... Dzień miał się ku końcowi, głos Szulakiewicza od dawna już ucichł, a oni poczęli sobie zdawać sprawę, że jeśli natychmiast nie rozpoczną odwrotu — podzielą jego los. Jeden tylko Klimek, głuchy na wszelkie perswazje, parł dalej naprzód. Posuwali się za nim, pokonując z najwyższym wysiłkiem rosnący bezwład ciał. W pewnej chwili lina łącząca Klimka z Zaruskim zacięła się o głaz. Gdy szarpnięcia nie pomagały, Klimek odwiązał się, puścił luźno koniec i poszedł dalej samotnie, bez asekuracji. — Wracajcie, Klimku! — krzyknął Zaruski, rozumiejąc szaleńcze ryzyko sytuacji, w której znalazł się stary przewodnik. Machnął lekceważąco ręką. On, wspinacz nad wspinacze, suchy, drobny, lekki, poruszał się w ścianie z taką swobodą jak po wygodnej ścieżce. Deszcz, śnieżyca, kurniawa? — znał to wszystko dobrze. Żelazna wytrzymałość fizyczna i psy-
chiczna sprawiła, że czuł się dużo lepiej niż jego towarzysze. Miał prawo wierzyć, że da sobie radę nawet w takiej ścianie, nawet w takich warunkach. A zresztą, czy nie ślubował w Pogotowiu, że we dnie i w nocy, w deszcz i pogodę, bez względu na trudy i niebezpieczeństwa ratować będzie do ostatka tych, co giną w górach? Zaruski i Zdyb widzieli, jak zawrócił w prawo, ku czerniejącej we mgle grzędzie skalnej. Posuwali się jakiś czas za nim, potem skręcili w lewo do rynny. Byli — nie wiedząc o tym, bo mgła przesłaniała wszystko — kilkadziesiąt metrów poniżej miejsca, w którym leżał być może jeszcze żywy Szulakiewicz. Ale tu był kres ich odporności. Ci dwaj ludzie — obaj o stalowych nerwach, mięśniach i woli — tracili co 9 — W. Żuławski 129 chwila przytomność. Zwidzenia prześladowały ich coraz natrętniej. W przebłysku świadomości powzięli decyzję odwrotu. Z rynny dotarli z powrotem na żebro i tam, drżąc z zimna, chwiejąc się na nogach czekali na Klimka. I wtedy właśnie po raz ostatni zamajaczyła im we mgle jego postać. Stał o kilkadziesiąt metrów od nich, ręką wsparty o skałę, na owej grzędzie, która z prawej strony ograniczała ścianę. — Klimku! Wra-caj-cie! — zawołał znowu Zaruski. W wyciu wiatru, w szumie ulewy nie usłyszano jego odpowiedzi. Zamachał dwa razy ramieniem i ręką wskazał w kierunku grani pomiędzy Małym Jaworowym a sąsiadującą z, nim turnią. Czy chciał jeszcze przeszukać żleb, leżący za grzędą, czy wydało mu się, że słyszy wołanie Szulakiewicza, czy też widząc stromą, wąską półkę skalną, która zaczyna się na grzędzie i biegnie w prawo, sądził, że szybciej wydostanie się nią na grań i zejdzie bezpiecznie na południową stronę? — nie dowiemy się tego nigdy. Zginął im z oczu za skalną krawędzią. Pozostali na miejscu pełni niepokoju pomimo odrętwienia i zmęczenia. — Wracajcie, Klimku! — krzyknął jeszcze raz Zaruski. Donośny hurkot lawiny kamiennej w żlebie, gdzieś w tej stronie, gdzie zniknął Klimek Bachleda, był jedyną odpowiedzią... Najwyższym wysiłkiem woli udało się Zaruskiemu, Zdybowi
i innym wrócić już po ciemku z północnej ściany Małego Jaworowego. Zostawili zawieszone na skałach liny, w nadziei, że ułatwią one Klimkowi ewentualny powrót. Noc spędzona podczas ulewy w lesie, przy ciągle gasnącym ognisku, nie mogła przynieść wypoczynku zmordowanym do ostatka ratownikom. Rano, w niedzielę 7 sierpnia, gdy nie przyszło zbawcze słońce, wszyscy byli w takim stanie, że podjęcie dalszej akcji stało się niemożliwością. Na szczęście z dołu przyszły posiłki. Wieść o katastrofie na Małym Jaworowym i dramatycznych zmaganiach ekip Pogotowia poruszyła wszystkich ludzi gór po obu stronach Tatr. Przybywali do Doliny 130 Jaworowej coraz to nowi przewodnicy i taternicy, wspinacze polscy i ich wypróbowani przyjaciele — wspinacze węgierscy 1. Zaruski odesłał w dół najbardziej wyczerpanych, a sam z nowymi ochotnikami — mimo spóźnionej już pory — ruszył znów w ścianę. O Klimka na razie nikt się nie martwił. Po prostu nie wierzono, by mogło mu się wydarzyć jakieś nieszczęście. Bać się o Klimka, to przecież tak, jakby się miało bać o skalnego orła lub o śmigłą kozicę górską. Z pewnością przenocował gdzieś w Dolinie Staroleśnej albo Rówienek. W tej chwili już chyba jest na dole, po węgierskiej stronie. Wysuszy się przy piecu, zdrzemnie trochę i kto wie? — może jeszcze dziś lub jutro zjawi się z powrotem w Jaworowej pomóc swym starym towarzyszom. Tak rozpoczęły się wielodniowe boje najpierw o życie, potem już tylko o ciało Szulakiewicza, a jeszcze później — gdy już było wiadomo, że Klimek nie pojawił się ani po polskiej, ani po węgierskiej stronie Tatr — walka o zwłoki drogiego wszystkim kolegi i przyjaciela. „Członkowie Pogotowia i ochotnicy padali już ze zmęczenia, do dalszej pracy niezdolni — pisał później jeden z uczestników tych wypraw, poeta, Jerzy Żuławski. — Zastępowano ich wtedy nowymi siłami; od pierwszej chwili do ostatka wytrwał tylko jeden człowiek, iście żelazny, Mariusz Zaruski, malarz, poeta, były marynarz, założyciel i bezinteresowny kierownik Pogotowia". Niedzielne poszukiwania z powodu mgły i dalszej niepogody okazały się znów bezskuteczne. W poniedziałek, 8 sierpnia o szóstej rano, czterech przewodników i pięciu taterników pod wodzą Zaruskiego weszło po raz trzeci w ścianę. O godzinie pół do drugiej dotarli do platformy, na której leżał Szulakie-
wicz. W milczeniu stanęli ratownicy nad zwłokami młodego 1 W owym czasie Słowacja należała do Węgier, a Czechy do Austrii. Czechosłowacki ruch taternicki jeszcze niemal nie istniał. Taternictwo uprawiali Węgrzy oraz Niemcy spiscy. 13.1 wspinacza, którego życie przez długie samotne godziny konania wsiąkało z wolna w skały urwiska wraz z kroplami lodowatego deszczu. Rozpoczęto spuszczanie ciała na długich linach. Dzień uciekał szybko i zanim przebyto połowę drogi, poczęło się ściemniać. Zaruski kazał złożyć zwłoki Szulakiewicza na obszernej płasience i zjeżdżać szybko w dół, by uciec ze ściany przed nocą. Pierwszej partii udało się osiągnąć piargi. Zaruski i czterej przewodnicy: Jasiek Pęksa, Wojciech Tyłka oraz żyjący do dzisiaj Jędrzej Marusarz i Józef Wawrytko, idąc na końcu, musieli ściągać mokre, ustawicznie zacinające się liny zjazdowe, co zabierało mnóstwo czasu. Zapadły ciemności. W żlebie, na pochyłej platformie wystawionej na spadające lawiny kamienne, pięciu ratowników spędziło zimną, deszczową noc, wpatrując się w pełgające nad Żabim Sławkiem ognisko ich towarzyszy i licząc wlokące się w nieskończoność godziny. Wtorek musiano przeznaczyć na odpoczynek oraz wysuszenie sprzętu i ubrań. Nie było się zresztą po co spieszyć. Wciąż jeszcze nie wierzono w wypadek Klinika Bachledy. Łudzono się, że żyje. Wreszcie, w środę 10 sierpnia, pomimo dalszej niepogody udało się znieść do doliny zwłoki Szulakiewicza i przetransportować do Zakopanego. Natychmiast po pogrzebie nieszczęsnej ofiary Małego Jaworowego, w piątek 12 sierpnia, nowa, osiemnastoosobowa ekspedycja z niezmordowanym Zaruskim na czele wyruszyła do Doliny Jaworowej — tym razem już jedynie po to, aby odszukać ciało Klimka. Nikt bowiem nie mógł już mieć wątpliwości co do losu bohaterskiego ratownika. W sobotę wczesnym rankiem Pogotowie znów przystąpiło do akcji. Zaruski podzielił wyprawę na cztery grupy. Dwa oddziały poszły przeszukiwać na nowo, różnymi drogami fatalne urwisko Małego Jaworowego. Jednakże nadal nie mieściło się ratownikom w głowach, że Klimek mógł — tak
132 po prostu — odpaść od skały. Raczej przypuszczano, że gdzieś na grani lub w zejściu padł zwalczony wyczerpaniem. Dlatego większą wagę przykładano do zadania trzeciego z wysłanych oddziałów, który miał przeszukać stoki od strony Doliny Staroleśnej i Rówienek, a zwłaszcza do poszukiwań czwartego oddziału, w skład którego wchodził sam Zaruski, Żuławski oraz Wawrytko i paru innych przewodników. Oddział ten miał udać się na przełęcz pod szczytem Zielonym i stamtąd iść ku wschodowi poszarpaną granią aż po szczerbinę pomiędzy Małym Jaworowym a sąsiadującą z nim od zachodu Zadnią Jaworową Turniął. Dalej, z pomocą lin ratownicy mieli się opuścić w dół, przeszukując żleby, nad którymi Klimek musiał przechodzić, jeśli próbował wydostać się na grań. Zanim jednak grupa Zaruskiego osiągnęła Zadnią Jaworową Turnię z dołu, z widocznej stąd doskonale czarnej, ponurej przepaści północnej ściany Małego Jaworowego rozległ się okrzyk i poczęto dawać umówione sygnały. Idący właśnie na przedzie Wawrytko odwrócił się do swych towarzyszy: — Klimek znajdziony! To jeden z oddziałów, przeszukujących urwisko, dostrzegł z wysoka Klimkowe zwłoki leżące w żlebie pomiędzy Małym Jaworowym a Zadnią Jaworową Turnią. Można było teraz stosunkowo dokładnie odtworzyć przebieg tragedii. Klimek, w momencie gdy po raz ostatni pojawił się na krawędzi grzędy oczom Zaruskiego i Zdyba, istotnie był na początku owej wąskiej, stromej półeczki, biegnącej w prawo pod przewieszonymi skałami. Nieomylny instynkt doświadczonego człowieka gór powiedział mu, że jest to najsłabszy punkt niezdobytej twierdzy górnych partii ściany Małego 1 Jest to tzw. obecnie Rówienkowa Przełęcz Wyżnia. W owych czasach cała grań na zach. i płn.-zach. od Małego Jaworowego nosiła ogólną nazwę grani Jaworowych Turni, a osobne nazwy dla poszczególnych przełęczy i turni (m.in. nazwę Zadnia Jaworowa Turnia) wprowadzono dopiero w latach międzywojennych. 333 Jaworowego 1. Poprzednio, przeszukując samotnie rozległą nie znaną sobie ścianę, musiał Klimek wyjść prawdopodobnie popod górne zerwy, nie natrafiając, niestety, we mgle na Szulakiewicza, który już zapewne nie dawał wtedy oznak życia2.
Klimek słusznie — przynajmniej jak na ówczesny stan techniki taternickiej — uznał owe zerwy za niedostępne. Począł wobec tego szukać, gdzie by powinni się skierować dwaj młodzi wspinacze i gdzie wobec tego może leżeć Szulakiewicz. Zszedłszy nieco w dół i przetrawersowawszy w prawo na krawędź ściany, Klimek odkrył skośną półeczkę. Sądził, że tam gdzieś może być owa platforma z oczekującym pomocy taternikiem i że stamtąd będzie można stosunkowo łatwo wydostać się na grań. Na swoje nieszczęście nie wiedział, że półeczka nie doprowadza do samej grani. Urywa się nagle, a dopiero ponad nią rozpoczynają się największe trudności drogi. Klimek nie namyślał się długo. Kiwnął towarzyszom ręką na pożegnanie, a trochę dla uspokojenia ich, ł ruszył półeczką. Stawała się ona coraz węższa, trzeba się było przeczołgiwać pod przewieszonymi skałami w zupełnej ekspozycji. Po kilkudziesięciu krokach widniała w niej kilkumetrowa przerwa. Dalej półka ciągnęła się jeszcze, aż zagradzało ją majaczące poprzez mgłę żebro skalne. „Trzeba zajrzeć poza to żebro — pomyślał zapewne Klimek — może za nim jest platforma z Szulakiewiczem, może półeczka ciągnie się dalej, a może — któż to zgadnie w tej ćmie? — może to już nie żebro, a grań?" — Klimek pragnąłby tego bardzo... Mimo żelaznej woli jego ciało ogarnia coraz silniejsze znużenie. Po gładkiej, mocno nachylonej ku przepaści płycie stara się Klimek prześliznąć na brzuchu, trzymając się rękami wątłej trawki, rosnącej w szczelinie skalnej. Rozmiękła od deszczu darń nie wytrzymała ciężaru i Klimek zsunął się 1 Istotnie tędy ostatecznie pokonali urwisko w rok później bracia Komarniccy, po nieudanych próbach wyjścia wprost szlakiem Szulakiewicza i Jarzyny. 2 Klimek był prawdopodobnie prawie na wysokości Szulakiewicza, tylko bardziej od niego na prawo. 134 w dół. Na wystającym cyplu skalnym pozostały zaczepione jego serdak i bluza, on sam wyśliznąwszy się w pędzie z odzienia, runął w przepaść z dwustumetrowej wysokości... Grzmot kamiennej lawiny, który słyszeli towarzysze, obwieścił koniec życia tego chłopskiego bohatera... Smutny był biwak wyprawy ratunkowej w lesie Doliny Jaworowej. Jeśli ktokolwiek miał jeszcze złudzenie co do losów Klimka — dzień 13 sierpnia rozwiał je całkowicie. Krótkotrwały okres rozpogodzenia minął. Deszcz zaczął padać znowu. W żlebie, w którym leżał Klimek, bielił się spieniony
wodospad. Cały dzień 14 sierpnia przeszedł w oczekiwaniu na pogodę. Dopiero w poniedziałek, 15 sierpnia, można było ruszyć do szturmu. Kuba Wawrytko, Jędrzej Marusarz i Wojciech Tyłka przy pomocy haków, lin i skleconej z gałęzi drabinki pokonali pierwszy, czterdziestometrowy, przewieszony próg żlebu. Dalej czekały ich nie mniejsze trudności. W strugach wody, czepiając się czarnych, oślizłych skał, wdzierali się powoli, nieustępliwie. Około godziny czwartej stanęli przy zwłokach towarzysza. Z pomocą pozostałych spuścili zaiszyte w płótno ciało Klimka Bachledy i ponieśli na barkach w dolinę. W czterdzieści pięć lat później, w sierpniu 1955 roku, ten sam żleb pomiędzy małym Jaworowym a Zadnią Jaworową Turnią, niekiedy zwany również Klimkowym Żlebem, był widownią nowego wypadku, przypominającego nieco katastrofę Szulakiewicza i Jarzyny. W czasie forsowania górnej przewieszonej części żlebu, przy pomocy haków i pętli (tzw. „techniką hakową"), przez dwójkę polskich wspinaczy młodego pokolenia, St. Bielą i Cz. Momatiuka, idący jako pierwszy Biel odpadł na skutek wyrwania się haka i przeleciawszy kilkadziesiąt metrów zatrzymał się 135 na platformie — ciężko potłuczony, ale żywy. i co dziwniejsze — bez żadnych poważniejszych uszkodzeń. Momatiukowi, który nie odniósł szwanku, udało się zejść bez asekuracji do Bielą, a potem w dół poprzez całą ścianę do Doliny Jaworowej. Nie musiał biec po pomoc aż do Morskiego Oka czy Jaworzyny. W dolinie znajdowały się w namiotach dwa obozy wysokogórskie: polski i słowacki. Jeszcze tego samego dnia Momatiuk z grupą wspinaczy, lekarzem, śpiworami, jedzeniem był z powrotem przy Bielu i nocował z nim. Na drugi dzień przybyła ekipa ratunkowa słowackiej Horskiej Służby. Pogoda popsuła się wprawdzie i tym razem, ale nie do tego stopnia, by uniemożliwić akcję. Nowoczesny sprzęt (cienkie stalowe liny, bloki, specjalne krzesełko do transportowania rannych) pozwolił stosunkowo szybko ściągnąć wspinacza ze ściany, oszczędzając mu przy tym zbędnych cierpień. Po dwóch tygodniach Biel zdrów i cały opuścił szpital. Porównanie tych dwóch akcji ratunkowych — z 1910 i 1955 roku — mówi wiele o stopniu współczesnego opanowania Tatr. Silny ruch turystyczny i taternicki, nowoczesny, lepiej przystosowany do terenu górskiego sprzęt asekura-
cyjny i ratowniczy stwarza o wiele lepsze warunki bezpieczeństwa niż kiedyś. Stwierdzenie tego nie umniejsza w niczym — przeciwnie, podkreśla jeszcze silniej wyjątkową ofiarność i bohaterstwo uczestników owej wielkiej, tragicznej epopei Małego Jaworowego. ZDRADZIECKA PUŁAPKA GRANATÓW K, .ażdy, kto zna trochę Tatry Polskie, kto choćby przyglądał się im z Zakopanego, musiał zwrócić uwagę na wyniosły, trójwierzchołkowy szczyt, leżący na lewo od Kościelca i Koziego Wierchu. Ten szczyt — to Granaty, jeden z najpopularniejszych celów wycieczek turystycznych. Od strony 136 Czarnego Stawu Gąsienicowego przedstawia się on najbardziej okazale. Widać wszystkie trzy jego wierzchołki: kopulastą czubę Skrajnego Granatu, za nią turnię Granatu Pośredniego i cofnięty w głąb najmniej widoczny, a najwyższy Zadni Granat (2239 m). Łagodne w górze, częściowo porośnięte trawą północno-zachodnie stoki Granatów obrywają się niżej pionowymi urwiskami, zbiegającymi niemal nad Czarny Staw. Ten z Czytelników, który przeszedł wierzchołki Granatów, zapewne nie znalazł tam dla siebie zbyt wielkich trudności. Wygodna ścieżka, gęsto usiana znakami, namalowanymi żółtą olejną farbą na białym tle, zaprowadziła go od Czarnego Stawu do stóp skalistej grzędy. Kilka żelaznych klamer ułatwiło przejście stromej ścianki, a dalej znów ścieżka — węższa niż dotąd, ale wciąż wygodna — wywiodła go wkrótce na szczyt Skrajnego Granatu. Orlą Percią, za czerwonymi znakami, w niespełna pół godziny zawędrował bez trudności poprzez Pośredni na Zadni Granat. W zejściu miał jeszcze łatwiejsze zadanie: zielono znaczona ścieżka szybko sprowadziła go przez łagodne piarżyste zbocze na dno Koziej Dolinki. Owemu Czytelnikowi nie przyszło prawdopodobnie nawet do głowy, że ten łatwy i bezpieczny szlak mógł pochłonąć niejedno już życie ludzkie. A jednak — jeśli szedł tym szlakiem w odwrotnym kierunku, od strony Zadniego Granatu, i stanął na przełączce pomiędzy Pośrednim a Skrajnym — tam gdzie ścieżka gubi się nieco w usypistym drobnym szutrze — być może zawahał się chwilę, szukając dalszej drogi. Zanim ujrzał czerwone znaki, prowadzące w górę na wierzchołek, wzrok jego musiał spocząć na szerokim trawiastym żlebie spadającym w lewo, ku zachodowi.
Żleb ten wprost zaprasza do zejścia. Widać, jak na przestrzeni kilkuset metrów zbiega łagodnie w dół, a gdzieś niżej, gdzie żleb się kończy — błyszczy tafla Czarnego Stawu. Biada jednak turyście, który by zaufał tej drodze i począł nią schodzić. Początkowo istotnie nie napotka żadnych trudności, potem już nieco gorzej, ale wciąż jeszcze będzie mu się 137 dobrze schodziło poprzez niewielkie progi skalne, oddzielające od siebie połogie części trawiasto-piarżystego żlebu. Wreszcie żleb zaczyna się robić bardzo stromy, a na koniec urywa się olbrzymim, przewieszonym kominem. Sto osiemdziesiąt metrów niżej widnieją piargi doliny, a dalej — tak bliski, a jednocześnie tak daleki — Czarny Staw. Jeśli turysta zdecyduje się nierozsądnie zapuścić w stromą część żlebu — oznacza to, że dostał się w pułapkę. Zsunąwszy się raz i drugi, wylądowawszy na tej lub następnej platformie -w żlebie — jeszcze zdrowy, choć mocno podrapany — ma teraz odciętą drogę odwrotu, gdyż ostatnie odcinki, przez które ześliznął się, są już zbyt trudne, by potrafił je pokonać w górę. Komin, który się pod nim rozwiera, jest niemożliwy do zejścia bez długich zjazdów na linie1. Turysta musi więc teraz wołać o pomoc i czekać cierpliwie, aż Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe wybawi go z tej matni. Próby dalszego schodzenia pionowym urwiskiem mogą przynieść tylko jeden wynik: zmasakrowane zwłoki, leżące na piargu u stóp ściany... Nie mówię tego gołosłownie. Dnia 22 sierpnia 1911 roku Jan Drege, młody student uniwersytetu w Moskwie, wraz z dwiema siostrami odbywał wycieczkę na Granaty. Idąc od strony Zadniego Granatu na przełączce pomiędzy Pośrednim i Skrajnym zgubił szlak w wieczornym zmroku i począł schodzić owym żlebem w kierunku Czarnego Stawu. W miejscu, .w którym żleb stawał się stromy i trudny, Drege polecił siostrom zaczekać, sam zaś udał się na poszukiwanie dalszej drogi zejściowej. Po chwili zniknął im z oczu, próbując, mimo ciemności, sforsować dalszą część żlebu. Gdy żleb zmienił się w. pionowy komin, Drege ześliznął się najpierw kilka metrów, potem kilkanaście. Być może udało mu się w ten sposób dotrzeć aż na platformę ponad wielką przewieszką w kominie. Stamtąd lub jeszcze wcześniej nastąpił stumetrowy upadek. i W wejściu komin ten stanowi wspinaczkę w niektórych partiach skrajnie trudną; pokonany został po raz pierwszy dopiero w r. 1938 przez, Wandę Heniszównę, Zofię Radwańską i Tadeusza Orłowskiego.
138 Siostry nie doczekały się powrotu Drege'a... Przenocowały tam, gdzie je zostawił. Były na tyle rozsądne, że rano — mimo niepokoju o los brata (o jego śmierci jeszcze wtedy nie wiedziały) — nie próbowały schodzić, tylko powróciły żlebem na przełęcz i odnalazłszy znaczoną ścieżkę zeszły do Zakopanego po pomoc. Mariusz Zaruski na czele ośmiu ratowników "wyruszył natychmiast. Znalazł już tylko zwłoki Drege'a u wylotu komina, który od tego czasu nazywano jego imieniem. Była to pierwsza śmiertelna ofiara Granatów i owego fatalnego żlebu. Pierwsza, ale nie ostatnia. Złowrogi przypadek zrządził, że już w trzy lata później, w identycznych niemal okolicznościach, rozegrała się tam jedna z najbardziej ponurych tragedii tatrzańskich. 23 lipca 1914 roku trójka turystów podążała Orlą Percią z Koziego Wierchu na Granaty. I znów — jak wtedy, w 1911 roku — był to mężczyzna i dwie kobiety: rodzeństwo, Maria i Bronisław Bandrowscy, oraz ich towarzyszka, Anna Hackbeilówna. I znowu — gdy minęli główny wierzchołek Granatów — na przełęczy pomiędzy Pośrednim a Skrajnym Granatem zgubili ścieżkę i dali się skusić pozornej przystępności górnych partii „żlebu Drege'a". Rzecz charakterystyczna: Bandrowski znał Tatry i był na wielu szczytach, jednakże chodził tylko dobrze udostępnionymi i znakowanymi szlakami. Z chwilą gdy wszedł w nie znany sobie teren, ze świadomością, że zgubił drogę, natychmiast stracił głowę, wszelką zdolność orientacji, a nawet zdolność wyciągania najprostszych wniosków z sytuacji, w której się znalazł. Powinni się nad tym zastanowić ci, którzy przeszedłszy Zawrat, Orlą Perć i kilka innych ubezpieczonych szlaków tatrzańskich sądzą, że już są samodzielnymi turystami. Tymczasem — wystarczy mgła, niepogoda czy inne nieprzewidziane okoliczności... i samodzielny w swoim mniemaniu turysta staje się zupełnie bezradny. Losy Bandrowskiego i jego towarzyszek były początkowo 139 identyczne jak grupy Drege'a. Tak samo schodzili żlebem, póki był łatwy, ześlizgując się przez niewysokie skalne progi. Gdy doszli do miejsca, w którym rozpoczynają się trudności żlebu, wykazali nieco więcej rozsądku. Postanowili mianowicie przepędzić noc na wygodnej trawiastej platformie, tuż ponad pionowym obrywem komina, a na drugi dzień wzywać
pomocy. Minął ranek 24 lipca, minęło południe, turyści zdążający od Czarnego Stawu ścieżką w kierunku Zawratu słyszeli krzyki, ale nie rozumieli ich treści, nie domyślili się, że są to wołania o pomoc. Odpowiadali beztroskim pokrzykiwaniem i szli dalej swoją drogą. Nad życiem nieszczęsnej trójki fatalnie zaciążył brak dyscypliny i znajomości podstawowych zasad górskich, tak często spotykany wśród ludzi chodzących po ścieżkach i szlakach tatrzańskich. W górach bowiem obowiązuje zachowanie ciszy, unikanie wszelkich niepotrzebnych hałasów. Gdy słyszy się wołanie — powinno się mieć pewność, że może to być tylko wezwanie na ratunek. Tymczasem w Tatrach, zwłaszcza w pogodny dzień, krzyki i wrzaski niekulturalnych „zwiedzaczy" szczytów i dolin rozlegają się niemal bez przerwy z wszystkich możliwych stron. Skutkiem tego tylko wprawne ucho ratownika, ucho doświadczonego człowieka gór może w ogólnej wrzawie wyłowić akcent przerażenia i rozpaczy, jaki cechuje głos wzywający pomocy. Gdy Bandrowski i jego towarzyszki upewnili się, że na próżno oczekują ratunku — Hackbeilówna zdecydowała się sama szukać drogi zejściowej i sprowadzić Pogotowie. Zadziwiający jest fakt, że tym trojgu ludziom nie przyszło do głowy wrócić żlebem w górę na przełęcz i spokojnie odnaleźć zgubioną ścieżkę. Koleje losu Hackbeilówny są niezupełnie nam znane. Wiemy tylko, że już w sąsiednim żlebie, do którego dostała się próbując przetrawersować ku północy, w kierunku Żółtej Turni — nastąpiła katastrofa. Sto, a może nieco więcej metrów upadku — i ciało turystki legło martwe u stóp ściany Granatów. 140 Dwoje pozostałych — brat i siostra — na próżno oczekiwali pomocy. Tak przeszła druga noc, spędzona w tym samym miejscu. Rozpoczął się trzeci dzień powolnego konania. Stopniowo przestawali liczyć na ratunek. Niepewna pogoda, a jeszcze bardziej panika wojenna, która w międzyczasie wybuchła (było to na parę dni przed pierwszą wojną światową) sprawiły, że góry stały się nagle puste. Pozostawało wierzyć, że Hackbeilównie udało się dotrzeć do Zakopanego i zaalarmować Pogotowie. Od jej odejścia minęła już jednak cała doba i więcej — a ekspedycja ratunkowa nie nadchodziła. Bandrowskiego nurtował coraz większy niepokój, coraz bardziej nabierał przekonania, że stało się nieszczęście. Prze-
śladowała go myśl, że to on jest odpowiedzialny za sytuację, w której się znaleźli, że on jest także sprawcą śmierci Hackbeilówny. Począł się głośno obwiniać, tracił resztki panowania nad sobą, trawiła go gorączka, był chory, moralnie zdruzgotany. Wreszcie — wśród majaczeń zjawiła się uporczywa myśl o samobójstwie. Tak minęła trzecia noc, czwarty dzień i znów jeszcze jedna noc. Trudno sobie odtworzyć ogrom cierpień tych dwojga ludzi. Uwięzieni na trawiastej platformie pod skalnym załomem, pozbawieni już od dawna skromnych, wycieczkowych zapasów żywności, pozbawieni cieplejszego ubrania, dręczeni deszczem pomieszanym ze śniegiem, dręczeni nocnymi przymrozkami trwali przez nieskończenie długie godziny i dni bez żadnej nadziei ratunku. O wydostaniu się ze śmiertelnej pułapki nawet już nie myśleli, choć nie nasuwający większych trudności terenowych powrót w górę do ścieżki był — mimo wyczerpania sił — jeszcze i teraz możliwy. W tych warunkach budzi głęboki szacunek postawa Marii Bandrowskiej, która — jedyna z całej trójki — do końca zachowała spokój i opanowanie. Pocieszała brata, jak tylko się dało, odwodziła go nieustannie od samobójczych myśli, chwilami — gdy majacząc chciał się rzucić w przepaść — musiała z nim walczyć i siłą powstrzymywać go od spełnienia tego strasznego zamiaru. 242 Piątego dmia rano, już prawie nieprzytomni, powzięli desperacką decyzję: z rzemiennych pasków i plecaków sporządzili coś w rodzaju liny i poczęli schodzić w dół... W kominie parokrotnie spadali jedno na drugie, po kilka i więcej metrów. Szczęśliwym, trafem nie zginęli oboje — za każdym razem udawało im się jakoś zatrzymać. Tak doszli do platformy ponad wielką przewieszką w kominie. Pułapka zamknęła się definitywnie. Pod nimi rozwierała się stumetrowa głębia, nad nimi wznosiły się przewieszone skały, z których przed chwilą zsunęli się. Było to 27 lipca 1914 roku o godzinie siódmej rano. Leżąc na mokrej, ciasnej, silnie nachylonej ku przepaści platformie — być może tej samej, z której spadł Drege — brat i siostra wiedzieli, że są to ostatnie godziny ich życia. O pierwszej po południu Bandrowski rzucił się w przepaść, nie mogąc dłużej wytrzymać tych tortur fizycznych i moralnych. Maria Bandrowska pozostała sama. O siódmej wieczór — gdy począł zapadać zmrok — zro-
zumiała, że nocy, która nadchodzi, nie będzie już w stanie przetrzymać. Postanowiła pójść za bratem. Uniosła się z lekka do pozycji siedzącej, zaparła ręką o ścianę komina i wahadłowym ruchem w tył i naprzód poczęła się zsuwać po nachylonej płycie platformy. Gdy nieobecność rodzeństwa Bandrowskich i Hackbeilówny przedłużała się, zwrócono na to wreszcie — po czterech dniach — uwagę w Zakopanem, w pensjonacie, w którym mieszkali, i dano znać do Pogotowia. Cóż, kiedy kierownictwo pensjonatu nie umiało powiedzieć nic więcej, prócz tego, że owi turyści wyszli w góry 23 lipca na jednodniową wycieczkę i dotychczas jeszcze nie wrócili. Zdumiewająca doprawdy obojętność i bezmyślność! Doświadczony ratownik, jakim był Zaruski, nie mógł mieć żadnych wątpliwości, że tylko jakiś poważny wypadek spo142 wodował tak długą nieobecność ludzi, których ekwipunek i zapasy obliczone były na kilkunastogodzinną zaledwie wycieczkę. Gdzież jednak miał skierować wyprawę ratunkową, nie mając żadnych danych co do trasy obranej przez grupę Bandrowskiego? Widać z tego, jak ważną sprawą jest pozostawianie w pensjonacie i w schroniskach dokładnych informacji o projektowanym szlaku wycieczki turystycznej czy taternickiej. Gdyby ów pensjonat podniósł alarm we właściwym czasie — tj. już na drugi dzień po wyjściu Bandrowskich — jest więcej niż prawdopodobne, że udałoby się ocalić całą trójkę. Od wczesnego ranka 27 lipca ekipa ratunkowa była przygotowana do wymarszu. Zaruski próbował tymczasem natrafić na jakiś ślad zaginionych, wypytując turystów, którzy w ostatnich dniach byli w górach, telefonując do schronisk po polskiej i słowackiej (ówczesnej węgierskiej) stronie. Wreszcie w godzinach popołudniowych — a więc w momencie gdy Bandrowski już nie żył — udało się Zaruskiemu ustalić, że poszukiwani turyści mieli zamiar wyjść na Granaty i wrócić tego samego dnia do Zakopanego. Masyw Granatów jest rozległy, rozłożysty, wiele w nim możliwości zabłądzenia, wiele stromych ścian i podciętych żlebów. Jednakże pierwszą myślą Zaruskiego był „komin Drege'a", miejsce, które bardziej niż jakiekolwiek inne tworzy naturalną pułapkę górską dla niedoświadczonych. Było już blisko siódmej wieczór, gdy wyprawa Pogotowia
dotarła do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Tam, w miejscu skąd najlepiej widać ściany Granatów, zatrzymano się i poszły w ruch lornetki. Długi czas lornetowanie nie dawało wyniku. Choć słońce oświetlało jeszcze szczyty, w niższych partiach panował już mrok. Kominy i żleby tonęły w wieczornym zmierzchu. Trudno w takim oświetleniu odróżnić od skalistego i trawiastego otoczenia drobny, nieruchomy punkcik, jaki tworzy ciało człowieka w ścianie. Już ekspedycja miała ruszać dalej, 143 gdy przewodnik Staszek Gąsienica-Byrcyn dostrzegł postać ludzką na platformie w połowie wysokości „komina Drege'a". Po chwili zobaczył ją Zaruski i inni. W pozycji półsiedzącej, z nogami wiszącymi w powietrzu, jedną ręką wspierała się o ściankę komina, wykonując niezrozumiałe dla ratowników ruchy w tył i naprzód. Wiemy już, że te wahadłowe ruchy ułatwiały Marii Bandrowskiej — bo ona to była — ześlizgiwanie się po płycie skalnej ku przepaści. Po pięciu dniach daremnego wyczekiwania pomocy, po utracie towarzyszki, po dokonanym na jej oczach samobójstwie brata — znajdowała się u kresu odporności nerwowej. Otchłań, w której leżały potrzaskane zwłoki, ciągnęła ku sobie z niezwalczoną siłą. Teraz już połową ciała zawisła nad przepaścią. Jeszcze ułamki sekund i ściany Granatów pochłoną nową ofiarę... Zaruski przyłożył do ust trąbkę sygnałową1, zatrąbił kilkakrotnie, a potem krzyknął wolno i dobitnie: — Czekać spokojnie! Idziemy! Wahadłowe ruchy ustały. Bandrowska usłyszała sygnały, zrozumiała je. Pomoc nadchodzi. Opadła bezwładnie na płytę platformy. W zapadającym zmroku wyprawa ruszyła w górę ścieżką na Granaty. Rozpoczęła się walka o życie oczekującej ratunku turystki. Walka trudna, prawie beznadziejna. Akcja w niezdobytym podówczas ,,kominie Drege'a" była niebezpieczna nawet w dzień. W ciemności akcja taka stawała się prawie szaleństwem. Na wysokości górnej krawędzi urwisk Granatów, tam gdzie ściana traci już na stromości, ratownicy opuścili ścieżkę i poczęli trawersować w prawo. Wkrótce znaleźli się na trawiastej platformie tuż ponad obrywem „komina Drege'a", w miejscu, w którym Bandrowscy spędzili kilka dni oczekiwania i skąd
rozpoczęli swą ostatnią drogę. Gdy uczestnicy wyprawy stanęli na platformie — było już zupełnie ciemno. 1 Obecnte T.O.P.R. używa do sygnalizacji gwizdków. 144 Jak tyle razy przedtem i tyle razy później, Tatrzańskie Pogotowie wykazało bezgraniczną ofiarność i poświęcenie. Podziwiać dziś należy desperacką niemal śmiałość decyzji przeprowadzenia działań ratunkowych w ciemnościach nocy. Ratownicy zdawali sobie jednak sprawę, że czekanie świtu byłoby dla Bandrowskiej równoznaczne' z wyrokiem śmierci. Gdy uczestnicy wyprawy zeszli dnem komina nad skraj przepaści, część z nich pozostała, by asekurować towarzyszy, a Zaruski i przewodnik Jędrzej Marusarz z latarkami w zębach poczęli 'zjeżdżać na linach w głąb czarnej pustki. Zejście trwało długo. Trzeba było dowiązywać po drodze zapasowe liny, trzeba było ostrożnymi ruchami wyszukiwać po ciemku chwyty i stopnie, trzeba było wytężyć wszystkie siły mięśni i woli, by schodzić w dół, i to schodzić ze świadomością, że jednym nieostrożnym ruchem rzucony kamień może śmiertelnie ugodzić leżącą poniżej turystkę. Wstrząsające wrażenie wywarł na Zaruskim moment, gdy dojechał wreszcie do platformy w kominie i zobaczył Bandrowska. Leżała na samej krawędzi, nieomal zwisając nad otchłanią. Gdy stanął przy niej na skraju platformy, usłyszał szept: — Ostrożnie, tam przepaść,
i
Zaruski zjechał jeszcze nieco niżej, by własnym ciałem odgrodzić nieszczęśliwą od przepaści. Końcem zapasowej liny obwiązał ją wpół. Była uratowana... Dzieje złowrogiego żlebu nie skończyły się na tym. Jego ściany oglądały w późniejszych czasach jeszcze nieraz ratowników Pogotowia poszukujących zaginionych turystów— żywych lub umarłych. Niedawno „żleb Drege'a" znów przypomniał o swym istnieniu. 8 sierpnia 1954 roku młoda, osiemnastoletnia studentka, Joanna Stencówna, wybrała się samotnie z Zakopanego na Zawrat i Orlą Percią poprzez Kozi Wierch — na Granaty. 10 — W. Żuławski
345 Zaufała widać dostępności dobrze ubezpieczonej ścieżki, zaufała szybkości swych młodych nóg, bo wybrała się na wycieczkę bardzo późno. Dopiero o czwartej po południu spotkano ją na Małym Kozim Wierchu. Nie przejmując się tym, że już za jakieś trzy godziny zapadną ciemności, postanowiła zamierzoną wycieczkę doprowadzić do końca. Rezultat był z góry do przewidzenia. Tak jak Drege'owie i Bandrowscy znalazłszy się na przełęczy pomiędzy Pośrednim i Skrajnym Granatem zgubiła po ciemku ścieżkę i poczęła schodzić zdradliwym żlebem w dół. Gdyby znalazła się tam nieco wcześniej — godzinę, pół godziny — spotkałaby się z partią taterników, którzy tego dnia wspinali się w górę „kominem Drege'a" i dość późno ukończywszy trudną część drogi dopiero o zmierzchu znaleźli się w górnych partiach żlebu. Wtedy jednakże, gdy lekkomyślna studentka rozpoczęła swą drogę ku śmierci, było już w górach pusto i cicho, nie znalazł się nikt, kto by ją mógł przestrzec, powstrzymać... Następnego dnia, zanim jeszcze Pogotowie rozpoczęło poszukiwania, grupa taterników wspinających się północnozachodnią ścianą Granatów dostrzegła u wylotu komina jej ciało — zmiażdżone, roztrzaskane o skały. ZAMARŁA TURNIA W. ymarły, opustoszały kocioł skalny, zasłany rumowiskief głazów. Zewsząd otaczają go strome ściany. Dolina Pusta nie na darmo nosi swą nazwę. Ani śladu w niej bujnej roślinności, kosówek, kwietnych łąk, ani śladu stawu, który by ' niebieską lub szmaragdową barwą wód łagodził dzikość tego zakątka. Nic, tylko szarość stwardniałych płatów śnieżnych, czerń skał i piargi — beznadziejne, pola piargów, to ruchliwych, usypistych, świeżo spadłych ze ścian i żlebów, to znów 146 — na dnie doliny — ogromnych, nieruchomych, pokrytych szorstkim porostem, granitowych bloków. Jeśli kiedykolwiek, poznawszy już uroki Zawratu, zapragniesz, Czytelniku, powrócić z Pięciu Stawów na Halę Gąsienicową odmienną drogą — ścieżką przez Kozią Przełęcz — wtedy przystaniesz na chwilę wśród złomisk Pustej Dolinki
i ujrzysz widok, który nieprędko uleci z Twej pamięci. Na prawo zwieszać się będą nad Tobą ściany Koziego, na lewo krzesanice Zmarzłych Czub, zaś wprost... Wprost od pomocy zagrodzą Ci drogę płyty urwiska, pionowo opadające na piargi doliny. Bije od nich niedostępność, surowa potęga i groza. Bije zuchwała pewność swej mocy. Któż by się poważył atakować ten nieprzebyty mur? Jakiż śmiałek powierzyłby swe życie tym odstraszająco gładkim zerwom? Południowa ściana Zamarłej Turni pozostanie chyba na zawsze symbolem tego, co dla człowieka jest nieosiągalne... Jednakże cierpliwa, wytrwała wola ludzka nie zna przeszkód nie do przezwyciężenia. Ściana Zamarłej została pokonana już czterdzieści pięć lat temu. Musiała ugiąć się przed zdobywczym rozmachem człowieka. Została nie tylko pokonana, ale i ujarzmiona: niewielką stosunkowo jej powierzchnię pokrywa dziś gęsta sieć ośmiu oddzielnych dróg, nie mówiąc już o licznych wariantach. Na drogach tych młodzi taternicy wypróbowują swe umiejętności wspinaczkowe. Zbadano niemal każdy fragment ściany — każdą półkę, rysę czy kominek obfotografowano, opisano, pedantycznie skatalogowano w drukowanym przewodniku po Tatrach Wysokich. Zanim to jednak nastąpiło, Zamarła Turnia broniła się uparcie i walka o nią trwała jeszcze długo po jej zdobyciu. Ściana to niezbyt wielka, liczy ledwie sto pięćdziesiąt metrów wysokości. Ani jej się mierzyć z potęgą północnych urwisk Mięguszowieckiego czy Niżnłch Rysów. Żadna jednak z tych ścian i może żadna w ogóle ze ścian tatrzańskich nie posiada historii tak bogatej, tak obfitującej w tragiczne epizody jak południowa Zamarłej. Wokół żadnej też nie powstał taki mit nieprzystępności, mit śmiertelnego ryzyka. Krążyły legendy 147 sprawiające, że nawet najodważniejszy, najsprawniejszy wspinacz, wstępując w skały Zamarłej odczuwał gniotący ciężar psychicznego ucisku, niepokój, lęk, grozę... Wielkie, sześciuset- czy ośmiusetmetrowe ściany mają to do siebie, że ich powierzchnia urzeźbiona jest potężnymi żlebami, kominami, filarami, grzędami. Stwarza to możliwość lawirowania wśród tych formacji skalnych, wyszukania drogi nieco przystępniejszej, ukrycia się bodaj na pewien czas w głębokim wnętrzu jakiejś rysy czy komina przed widokiem stale rosnącej pod stopami przepaści. Gdy tymczasem południowa ściana Zamarłej — gładki monolit litych, jakby polerowanych płyt o nachyleniu przekraczającym często osiemdziesiąt i więcej stopni, pozbawiony jakichś większych wgłębień, platform,
półek — odstraszała już samym wyglądem, a zapewne trochę i ponurą nazwą turni. W czasach gdy główne wysiłki wspinaczy szły w kierunku zdobywania urwisk najwyższych i najwybitniejszych szczytów tatrzańskich, ściana Zamarłej Turni pozostawała jakby nie zauważona. Jednakże już w roku 1909 dostrzegli ją i zaatakowali świetni taternicy węgierscy, bracia Gyula i Roman Komarniccy. 4 sierpnia tego roku pierwsi wkroczyli w nie dotknięte stopą ludzką skały południowej ściany. Obrali od razu drogę najwłaściwszą i najlogiczniejszą: wprost w linii spadku wierzchołka, szlakiem, którym później rzeczywiście zdobyto ścianę. Jednakże Komarniccy, napotkawszy pierwsze poważne trudności, uznali, że wyżej teren jest niedostępny. Postanowili zejść i jeszcze tego samego dnia popróbować w innym miejscu. Tym razem zaatakowali wybitne zacięcie wiodące środkiem płytowej ściany, a na lewo od zamierzonej poprzednio drogi w linii spadku wierzchołka. Wśród dużych trudności — bardzo powoli, ale nieustępliwie — posuwali się wspinacze owym zacięciem (noszącym dziś nazwę Zacięcia Komarnickich), aż wyprowadziło ich ono na sporą trawiastą platformę. Tymczasem począł się zbliżać wieczór — taternicy postanowili na razie zrezygnować z dalszych usiłowań i zejść na noc do schroniska. 148 Następnego dnia, znaną już sobie drogą, dość szybko osiągnęli wczorajszą platformę. Gładką pionową ścianką udało im się jeszcze wydostać kilka metrów w górę na oryginalną wąziutką półeczkę, ciągnącą się w poprzek całej ściany Zamarłej, od Zmarzłej Przełęczy aż po Kozią Przełęcz. Wyżej jednak, nad półeczką, piętrzyły się dachówkowato uwarstwione przewieszki bez chwytów i stopni, bez jakichkolwiek możliwości wspinania się. Stary wyga górski, Gyula Komamicki, nie rezygnuje jeszcze. Postanawia trawersować półeczką w prawo. A nuż dalej otworzy się przed nim jakaś niewidoczna stąd rysa lub kominek. Roman Komarnicki wklinowuje się za sterczący z półeczki blok, uważnie asekuruje brata liną, a Gyula rozpoczyna trawers. Skały wystające ponad półeczką odpychają. Gyula posuwa się z najwyższą trudnością, czołgając się pod przewieszkami. Po chwili musi iść całkiem na zewnątrz — na samych rękach, dla których wyszukuje jakie takie chwyty, natomiast nogi zwisają mu luźno w powietrzu, nie znajdując oparcia na pionowej płycie. Wtem, jakiś pozornie mocny chwyt wyrwał się spod ręki, zmęczona druga ręka nie utrzymała ciężaru ciała i wspinacz runął w dół. Asekurujący czujnie Roman nie stracił głowy. Błyskawicznie ściągnął ile się dało liny, zaparł się jeszcze
mocniej za blokiem i wytrzymał potężne szarpnięcie. Gyula zrobił w powietrzu wahadło o promieniu ośmiu metrów, tj. tyle, o ile odległy był od brata — i zawisł nie ponosząc żadnej szkody, poza lekkimi potłuczeniami. Obaj wspinacze cali i zdrowi zeszli w dół na piargi. Rutyna wysokogórska, fachowość, rozwaga i zimna krew wzięły górę nad zawziętością groźnej turni. Jednakże ściana pozostała nie zdobyta. Próby braci Komarnickich narobiły wiele hałasu w małym ówczesnym światku taternickim. Najlepsi polscy wspinacze ruszyli do szturmu. Aleksander Schiele i przewodnik Jędrzej Marusarz byli o krok od zdobycia ściany, atakowali ją również Władysław Kulczyński i Mieczysław Swierz. Próby szły ciągle szlakiem rozpoczętym przez Komarnickich. Wreszcie 16 lipca 1910 roku pod ścianą zjawiają się czterej 149 młodzi wspinacze i narciarze zakopiańscy: Henryk Bednarski, Józef Lesiecki, Leon Loria i Stanisław Zdyb. Szturmują ścianę inaczej: rysą nieco na prawo od Zacięcia Komarnickich. I ta próba kończy się odwrotem, ale pozwala wejrzeć dokładnie w ścianę i uczynić doniosłe spostrzeżenie. Mianowicie teren jeszcze bardziej na prawo, w linii spadku wierzchołka, a więc w miejscu, od którego Komarniccy poprzednio rozpoczęli próbę wejścia, daje więcej szans na przejście niż ich zacięcie. Nie można tylko forsować przewieszek wprost w górę, lecz trzeba spod nich przetrawersować w lewo, do rysy, która otwiera możliwości dalszej wspinaczki. W tydzień później, 23 lipca, ściana została pokonana. Wielki talent skalny Bednarskiego oraz znakomity instynkt terenowy Lesieckiego skruszyły opór Zamarłej. Spod przewieszek, które odstraszyły i zniechęciły Komarnickich, czterej wspinacze przeszli poziomym trawersem przez niezwykle stronie płyty do początku rysy. Trawers (jest to tzw. Dolny Trawers) wyglądał na niemożliwy do przejścia, ale bystre oczy wypatrzyły na nim chwyty i stopieńki — i w rezultacie kluczowy odcinek okazał się wcale nie taki trudny. Rysa, w środku której tkwił oryginalny odpęknięty blok skalny w kształcie graniastosłupa, otwierała rzeczywiście dalszą drogę. Tyle, że powyżej graniastosłupa zdobywcy Zamarłej napotkali ogromne trudności. Przepaść pod stopami stale się zwiększała, a ta gładka, niezwykle stroma ściana ma to do siebie, że niemal bezustannie widzi się pomiędzy nogami piargi doliny. Rysa doprowadziła do obszernego wgłębienia, z którego trzeba było znów, tym razem dużo trudniej, przetrawersować w lewo (tzw. Górny Trawers) do podnóża krótkiego, zupełnie
poderwanego kominka. Kominek ten nastręczał trudności największe, ale i ostatnie. Dalej ściana stała otworem i nietrudny, skalisto-trawiasty teren zaprowadził wkrótce uszczęśliwionych wspinaczy na wierzchołek Zamarłej Turni. Sukces był ogromny. Wprawdzie zdobywcy ocenili go dość skromnie, określając swą drogę zaledwie jako ,,bardzo trudną", jednakże następne przejście, podjęte w roku 1911 przez 150 bodaj najsprawniejszych ówczesnych wspinaczy: Kulczyńskiego i prof. Ignacego Króla (drugie przejście), oraz Mariusza Zaruskiego i Aleksandra Znamięckiego (trzecie przejście) przysparzają drodze sławy najtrudniejszej w Tatrach. Opinię tę umacnia w roku 1912 czwarte przejście Zamarłej (Stanisław Porębski z towarzyszem). Wszyscy ci świetni taternicy, zdobywcy wielu ścian i wielu dróg, są zgodni, że zdobycie Zamarłej jest punktem zwrotnym w historii taternictwa. Przyszłość ten sąd potwierdziła: południowa ściana Zamarłej była rekordem polskiego taternictwa sprzed pierwszej wojny światowej, rekordem, który blisko dwadzieścia lat czekał na pobicie. Co więcej — ściana ta stała się miernikiem nowego stopnia skali trudności taternickich, określanego mianem „nadzwyczaj trudne". Wszystkie dotychczasowe drogi sięgały najwyżej stopnia „bardzo trudnego". O Zamarłej mówiło się wiele i pisało w prasie jako o przejściu szalonym, stojącym na granicy ludzkich możliwości, igraniu ze śmiercią. Liczne próby następnych przejść, nieudane bądź wskutek niepogody, bądź najczęściej dlatego, że podjęte były przez wspinaczy nie dorosłych do zadania — ugruntowują ten mit. Rozgłos ściany rośnie z dnia na dzień. Człowieka idącego na Zamarłą opinia publiczna poczyna uważać za mieszaninę szaleńca, bohatera i samobójcy. Zwycięzców, którym udało się przejść ścianę, wieńczy uznaniem niby greckich olimpijczyków. Młodzi taternicy nocami śnią o Zamarłej. Są tacy, których całe taternictwo sprowadza się do jednego tylko celu: przejść Zamarłą. Jeden Bednarski, zakopiański rzemieślnik, człowiek prosty, dobroduszny i trzeźwy, nie przejmował się tą całą mocno histeryczną atmosferą. Nie dbał o hołdy, nie dał się zasugerować mitom. Ścianę znał — zdobył ją przecież — wiedział, co o niej sądzić. Poszedł na Zamarłą jeszcze raz (piąte przejście) i zabrał za towarzysza — kobietę. Na owe czasy czyn wydawał się wprost szaleńczy. Słabe ręce kobiece nie mogły mu przecież zapewnić dobrej asekuracji i w razie odpadnięcia... Ale Bednarski był siebie pewien, czuł, że
151 zdolny jest do przejścia bez oglądania się na ubezpieczenie. Owa kobieta — pierwsza kobieta na Zamarłej — należała do czołowych taterniczek i z pewnością, jak na ówczesny poziom taternictwa kobiecego, wspinała się dobrze. Było to jednak zbyt mało, by samodzielnie pokonać tak poważną, rekordową drogę, i w rezultacie, po szeregu tragikomicznych przygód, została przez Bednarskiego po prostu wyciągnięta na linie. Złośliwi współcześni twierdzą, że w pustce i ciszy doliny rozlegało się co chwila płaczliwe wołanie: — Ciągnij pan, panie Henryku! Ciągnij mocno! — Ady ciągnę, droga pani, ciągnę, aże lina trzeszczy! — pocieszał ją pan Henryk. Poza tym przejściem kroniki taternickie nie notują w latach od 1912 do 1920 ani jednego powtórzenia drogi na Zamarłą. Prawda, że w części są to lata wojny światowej, gdy mało kto mógł wędrować po Tatrach. Jednakże rozgłos, jaki się wytworzył wokół ściany, nie zmniejszył się ani trochę. Nadal nie brak tych, którzy ją szturmują, i tych, którzy marzą, by stać się jej zwycięzcami. Do tych ostatnich należeli dwaj młodzi taternicy: Rafał Malczewski, syn wielkiego malarza, Jacka, i sam również w późniejszych czasach znany malarz, oraz jego rówieśnik, dwudziestodwuletni Stanisław Bronikowski. Obaj mieli za sobą już niejeden sukces taternicki, lecz ileż trzeba rutyny, doświadczenia i opanowania, by zwyciężyć ścianę o tak groźnej sławie! Jeśli jednak nie jest się w stanie dokonać tego o własnych siłach, to czemuż nie użyć podstępu? Można przecież zejść od wierzchołka stosunkowo łatwym terenem ponad najtrudniejszy kominek, zawiesić tam linę i zrzucić jej koniec tak, aby umożliwił potem przejście najcięższych fragmentów. Może to i trochę nieładnie, ale cóż — chwała pogromcy Zamarłej nęci, przyciąga jak magnes. Dla zaspokojenia tak wielkiej ambicji można uczynić niejedno. A zresztą, czyż spryt nie jest tyleż wart, co siła i zwinność? Czyż w walce nie wolno podejść przeciwnika? 25 września 1917 roku dwaj młodzieńcy wiążą się liną 152 u stóp Zamarłej Turni. Szybko przebywają niższe partie drogi. Teraz Dolny Trawers. Jakże niemiłosiernie eksponowany! Jakże przerażająco wyglądają głazy u stóp ściany! Przypominają kły jakiegoś okrutnego, krwiożerczego zwierza,
który cierpliwie, z bezlitosnym spokojem czeka, pewny swej zdobyczy. Przychodzą na myśl rozmaite opowieści o Zamarłej, wyolbrzymione do rozmiarów zabobonu. O różnych przygodach w tej ścianie, o tym, że każdy zespół taternicki musi tu coś spotkać. Młodzieńców ogarnia lęk. Lęk nie przed trudnościami, lęk przed jakąś nieokreśloną grozą wiejącą z tego urwiska. Ale to nic. Już są w rysie, już pną się do graniastosłupa. Zastają tam hak zdobywców, który służy im do asekuracji. Już widać koniec liny, którą zawiesili poprzedniego dnia. Jest całkiem blisko, zwisa trochę na lewo od rysy, idącej ponad graniastosłupem1. Bronikowski idzie pierwszy. Za chwilę dosięgnie liny i skończą się wszystkie strachy, skończy się hipnotyczne oddziaływanie głazów w dolinie, pryśnie magia Zamarłej. Zwycięstwo już pewne! Młody taternik wspina się teraz z nerwowym pośpiechem. Znajduje się piętnaście metrów ponad hakiem, a więc ubezpieczenie jest już niewystarczające, a teren — nadzwyczaj trudny. Mniejsza o to! Bronikowski przestał dbać o asekurację, przestał dbać, czy chwyt, któremu zawierzył, nie ukruszy się za chwilę, bo przecież lina jest tuż, tuż... Trzeba wyjść z rysy trochę w lewo, by jej dosięgnąć. O, właśnie... Krótki, rozpaczliwy krzyk człowieka, lecącego w przepaść. Piętnaście metrów nad hakiem to trzydzieści metrów lotu w powietrzu. Czy lina wytrzyma szarpnięcie? Niestety! Lina uderza o ostrą krawędź, przerywa się. Bezwładne ciało leci dalej głową w dół. Głazy doliny przybliżają się w jakimś obłąkanym pędzie. Potworne uderzenie, miażdżące kręgosłup, czaszkę, mózg... Przywiązany resztką liny do haka, dziewiętnaście godzin 1 Obecnie rysa ta jest nazywana Rysą Bronikowskiego. 353 stał Malczewski na niewielkich stopieńkach, zanim uratowało go Pogotowie. Niżej, na piargach u stóp ściany leżał roztrzaskany trup towarzysza i przyjaciela. Zamarła Turnia pochłonęła swą pierwszą ofiarę. Groźna sława szczytu nabrała teraz krwawego blasku. Szóste przejście, w roku 1920, należy jeszcze do przedstawici&li pokolenia przedwojennego. Dokonuje go Mieczysław Swierz z towarzyszami. Ówcześni młodzi próbują bez powodzenia. Przygód — na szczęście nie tak tragicznych — jest bez liku. Mimo to legenda Zamarłej jakby trochę przybladła. Ucisk psychiczny jest nadal bardzo silny, jednakże w tater-
nictwie poczyna przychodzić do głosu nowe pokolenie — pokolenie dobrych wspinaczy, ludzi podchodzących do sprawy rzeczowo i fachowo, nie znających uprzedzeń, nie wierzących w fetysze i zabobony. Przejście Zamarłej przestaje być dla nich jakąś mistyczną walką z demonem, staje się natomiast miernikiem wspinacza najwyższej klasy, czymś w rodzaju ostatecznego egzaminu na mistrza ścian skalnych. Egzamin ten przechodzą zwycięsko tylko najlepsi z najlepszych. W roku 1923 bracia Sokołowscy (siódme przejście), w następnym bracia Rzepeccy (ósme przejście), a w roku 1926 Witold Dobrowolski, Stanisław Kowenicki oraz Mieczysław Szczuka, niezwykła indywidualność, wybitny artystanowator. Był on przywódcą duchowym ówczesnej postępowej młodzieży, a radykalne poglądy społeczno-polityczne ściśle wiązały go z ludźmi grupującymi się wokół sławnej zakopiańskiej ,,Gospody Włóczęgów". Dziesięć zaledwie przejść (dziesiątego dokonał głośny później alpinista polski, Jerzy Golcz z towarzyszem), w ciągu szesnastu lat, które upłynęły od zdobycia ściany — świadczy dowodnie, jak wyjątkowym wyczynem było podówczas pokonanie drogi na Zamarłej. Mit ściany częściowo przełamany w środowisku najwybitniejszych taterników — w szerokiej opinii publicznej utrzymuje się nadal z niezmniejszoną siłą. W następnym roku zjawia się w Tatrach człowiek, którego kariera taternicka jest czymś wyjątkowym. Poznaniak, Jerzy 154 Leporowski, lotnik z wojny światowej — nie był dotychczas związany z górami, nie miał żadnych kontaktów ze środowiskiem wysokogórskim, nie znał techniki pokonywania ścian, nie wiedział o istnieniu liny i haków. Miał tylko fenomenalny talent urodzonego wspinacza, fenomenalną siłę mięśni i zwinność, miał namiętną pasję zdobywcy i niesamowitą wprost niewrażliwość na ekspozycję. Swoje taternictwo zaczął samodzielnie — i samotnie. Samotnie pokonał południowe urwiska Ostrego Szczytu, Żabiego Konia, północne zerwy Galerii Gankowej — a więc drogi zaliczane wtedy do najpoważniejszych. Szukał przejść najtrudniejszych i brawurowych. Gdy pewnego dnia w schronisku w Pięciu Stawach do stołu starych wyjadaczy taternickich przysiadł się nikomu nie znany człowiek i oświadczył w rozmowie, że właśnie trzy dni temu przeszedł samotnie południową ścianę Zamarłej — oświadczenie wywołało oburzenie, kpiny, zarzut mistyfikacji. Po krótkiej, gwałtownej rozmowie grono niedowiarków udało się do Pustej Dolinki i tu — na oczach świadków — Leporowski bez żadnej asekuracji, w fantastycznie krótkim czasie
czterdziestu minut pokonał ścianę po raz drugi. Zdumienie i podziw. Żaden chyba wspinacz nie zyskał w Polsce tak wielkiej popularności jak „człowiek-mucha" — tak nazywała go ówczesna prasa. Leporowski — już w towarzystwie wytrawnych taterników — przechodzi jeszcze szereg wspaniałych ścian. Mit Zamarłej doznał poważnego uszczerbku. A więc wystarczy talent, sprawność i odwaga, a można bezkarnie — nawet samotnie! — pokonać straszliwe urwisko? Jak zwykle w takich wypadkach część taterników wpada w drugą ostateczność: lekceważenie, przecenianie swych sił, zbyteczna brawura. Mieczysław Szczuka przechodził już Zamarłą. Przechodził później wiele innych nadzwyczaj trudnych dróg, wśród nich nowy wariant na północno-wschódniej ścianie Mięguszowieckiego, uważany przez niektórych za wyczyn trudniejszy od Zamarłej. O cóż właściwie chodzi? Niewielka ściana niewiel155 kiej turni, mocna skała, haki wszędzie dobrze „siedzą" — ot, kilka długości liny wspinaczki, prawda, że bardzo pięknej, trudnej i eksponowanej. 13 sierpnia 1927 roku Szczuka wraz z dwoma młodymi turystami przybył do Pustej Dolinki. Za kilka dni przyjadą w Tatry jego wypróbowani towarzysze z liny. Mają w projekcie wiele nowych dróg. Tymczasem, po co siedzieć bezczynnie? ,,Wyskoczy" sobie na Zamarłą z tymi oto zupełnymi nowicjuszami. To nic, że jeszcze nie mają za sobą żadnej praktyki taternickiej, żadnego doświadczenia, umiejętności asekuracji. Niech właśnie przeżyją od pierwszego razu najwyższe piękno wspinaczki, niech poczują dreszczyk prawdziwej emocji. Związują się liną. Szczuka sadza swych towarzyszy na trawiasto-skalistych stopniach. Pokazuje im, jak należy asekurować, jak wypuszczać linę. Wprost zdumiewa nas dzisiaj, jak można było zupełnie surowych turystów zabierać na tak bądź co bądź poważną wyprawę. Szczuka idzie w górę. Posuwa się szybko, wychodzi prawie na całą długość liny. Tu przecież jeszcze całkiem łatwo. Trudności zaczynają się dopiero od Dolnego Trawersu. Nie znane są przyczyny nagłego, niespodziewanego odpadnięcia Szczuki. Czy ten świetny, ale ryzykancko poruszający się w ścianie wspinacz popełnił jakąś nieostrożność? Czy też
może nieumiejętnie asekurujący towarzysze ściągnęli go po prostu zbyt sztywno trzymaną liną? Nie dowiemy się tego nigdy, gdyż obaj ocaleni mieli zbyt mało taternickiej orientacji, by dać jakieś rzeczowe wyjaśnienia. Pozostaje nieubłagany fakt: drugi już trup ludzki zabarwił krwią piargi u stóp Zamarłej Turni. Groza ściany odżyła w umysłach ludzkich. Znów opowiadano sobie najrozmaitsze wyolbrzymione historie, znów szeptano, że każdy, kto pójdzie na Zamarłą, tak czy owak musi zginąć tragicznie, że należałoby zabronić szaleńcom porywania się na pewną zgubę. 156 W środowisku taternickim, jakkolwiek śmierć Szczuki wywołała ogromne przygnębienie, patrzono na tę sprawę inaczej. Nieszczęsny wspinacz popełnił zbyt jaskrawe błędy, by katastrofa mogła spowodować jakieś paniczne nastroje. A zresztą, rozmach taternictwa polskiego w tych latach, jego rozwój ilościowy i jakościowy postępował zbyt dynamicznie, żeby cokolwiek mogło go zahamować. Nie powstrzymała tego rozmachu nawet śmierć największego pogromcy Zamarłej, Leporowskiego, który zginął w następnym roku, odpadłszy z ruchomym blokiem skalnym w czasie samotnej próby pierwszego przejścia północnego filaru Koziego Wierchu (zwanego dziś Filarem Leporowskiego). W tymże samym 1928 roku — aż jedenaście zespołów taternickich przechodzi Zamarłą Turnię. Zdarzają się — co prawda — nieudane próby, zdarzają się przygody. Dwójka młodych, ale już bogatych w sukcesy taternickie wspinaczy, których nazwiska znalazły się później wśród nazwisk naj świetnie j szych alpinistów polskich — utknęła w środku ściany i wołała o pomoc właściwie bez żadnych istotnych powodów: złamana psychicznie, po prostu obezwładniona fascynującym oddziaływaniem urwiska. Narciarz nad narciarze, a przy tym wspinacz niezrównany, Bronisław Czech odpada u początku Rysy Bronikowskiego. Z błyskawiczną przytomnością umysłu odpycha się rękami od ściany, obraca twarzą do przepaści i pikuje w powietrzu jak przy skoku na Krokwi. Skacze na spory trawiasty stopień o kilka metrów niżej, odbija się od niego, upatrując w ułamku sekundy następne dogodne miejsca, ląduje wreszcie cały i zdrowy na sporej płytowej platformie, tuż nad przewieszkami, u krańca Dolnego Trawersu. Postęp taternictwa jest coraz szybszy. Wspinacze polscy pokonują ściany cięższe od Zamarłej, ściany o większym nagromadzeniu trudności. Pokonują już nie dwa metry, jak
tam, ale kilkanaście i więcej nieprzerwanie nadzwyczaj trudnego terenu. Przed nie znającym przeszkód rozmachem zdobywców musi się ugiąć północna ściana Żabiego Konia i wscho157 dnia Mnicha, Gierlachu, Filar Leporowskiego i zachodnia ściana Łomnicy. O Zamarłej Turni taternicy mówią z respektem, że droga piękna i trudna, ale mówią bez obaw i lęków — niektórzy zaś poczynają znów zbywać ją pogardliwym lekceważeniem. 6 października 1929 roku pod ścianą Zamarłej zjawiły się dwie młodziutkie, urocze dziewczyny. Szesnastoletnia Lida Skotnicówna i jej osiemnastoletnia siostra Marzena postanawiają podjąć próbę pierwszego czysto kobiecego przejścia drogi. Obie należały do najwybitniejszych taterniczek tamtych czasów. Obie miały za sobą trudne przejścia górskie, a Lida brała udział wraz ze Stanisławskim, Czechem i innymi w zdobyciu takich rekordowych ścian jak północna Żabiego Konia, zachodnia Malej Śnieżnej Turni, wschodnia Kościelca czy południowa Niebieskiej Turni. Zamarłą znała już wcześniej. Przechodziła ją wspólnie z dwoma świetnymi wspinaczami. Był to okres, w którym rozwijało się silnie również i kobiece taternictwo. Padały coraz częściej hasła o usamodzielnieniu się taternickim kobiet, o uniezależnieniu od mężczyzn, a nawet o dorównaniu im w wysokogórskim wyczynie. Nie zrażone tragiczną katastrofą dwóch innych świetnych taterniczek, Jadwigi Honowskiej i Zofii Krókowskiej, które w poprzednim roku przypłaciły życiem próbę samodzielnego kobiecego przejścia południowej ściany Ostrego Szczytu — siostry Skotnicówny podjęły te śmiałe i ryzykowne hasła. Na tym polu spore sukcesy miała już Marzena, która wspólnie z Zofią Galicówną zdobyła dwie nowe drogi w Tatrach. Obie siostry ponadto przebyły razem kilka dróg średnio trudnych i dwie nieco poważniejsze: północne ściany Kozich Czub i Mnicha. Czuły się dostatecznie przygotowane i dojrzałe do podjęcia tak poważnego zadania, jakim była Zamarła. Gdy dziewczęta rozpoczynały drogę w ścianie, tuż powyżej Dolnego Trawersu wspinało się już trzech innych taterników: B. Czech, J. Ustupski i J. Wójcik. Niespodziewana obecność kolegów musiała zdopingować siostry do pokazania swej klasy wobec tych świetnych wspinaczy. Toteż bardzo szybko, w do158
skonałej formie i stylu pokonały niższe partie ściany i Dolny Trawers. Na platformie za Trawersem idąca jako pierwsza Lida zdołała jeszcze dogonić trzeciego z zespołu Czecha. Rozmawiała z nim chwilę, częstowała cukierkami. Gdy tamten ruszył w górę, Lida została, żeby asekurować siostrę, która właśnie przechodziła Trawers. Niemal równocześnie wspinający się na czele swej grupy Czech rozpoczął Górny Trawers, a Lida Skotnicówna — Rysę Bronikowskiego. Szybko przeszła dolną, łatwiejszą część Rysy. W pobliżu graniastosłupa towarzysze Czecha umyślnie pozostawili hak, by ułatwić dziewczętom asekurację. Dotarłszy do niego Lida założyła swój karabinek, przepięła przezeń linę i bez namysłu zaatakowała przewieszoną część Rysy. Bronek Czech przeszedł już tymczasem Górny Trawers i tkwił właśnie w poderwanym, przewieszonym kominku, stanowiącym ostatnią poważną trudność drogi. Kominek ten jest tak eksponowany, że wspinacz widzi pod sobą w wielkim skrócie całe urwisko, a niżej — głazy doliny. Nagle — w jakimś przelotnym spojrzeniu w dół — ujrzał Czech na tle pionowych płyt urwiska lecący bezwładnie kształt ludzki. Jeszcze sekunda i obie siostry, złączone wspólną liną, runęły w przepaść. Głuche uderzenie, ciała potoczyły się jeszcze rozpędem, zahurkotały jakieś poruszone z miejsca kamienie — i -wszystko ucichło. Na piargu zostały dwie ciemne, nieruchome plamy... Wstrząśnięty do głębi, niemal sparaliżowany grozą Czech najwyższym wysiłkiem woli zdołał się wydostać ponad kominek i ściągnąć tam niemniej struchlałych towarzyszy. Gdyby Bronek nie był tak wyjątkowo opanowany nerwowo— jedna katastrofa mogłaby pociągnąć za sobą drugą. Pędem przebiegli ostatni fragment ściany i drogę w dół przez Kozią Przełęcz do Pustej Dolinki. Nie mogło być żadnych złudzeń. Obie siostry poniosły śmierć. Trudno ustalić 'z całą pewnością, co było przyczyną odpadnięcia Lidy. Może ukruszenie chwytu, a może — co najprawdopodobniejsze — zmęczenie, wyczerpanie fizyczne, 159 skurcz mięśni. Wątłe siły szesnastoletniej dziewczyny były nadszarpnięte długim podejściem pod ścianę — aż z Zakopanego — a także szybkim tempem wspinaczki. Dlaczego jednak zawiodła asekuracja? Przecież lina wiążąca siostry nie wykazała żadnych uszkodzeń? W następnym roku znaleziono wiszący na owym haku
koło graniastosłupa, rdzą pokryty, rozgięty karabinek. Potężne szarpnięcie liny przy upadku rozgięło stalowy pierścień. Być może, gdyby Lida zapięła na hak nie ten, lecz, jakikolwiek inny z posiadanych karabinków — byłaby uratowana. Ukryty błąd w fabrykacji sprzętu asekuracyjnego przypieczętował śmierć obu sióstr. Lida i Marzena były ostatnimi już ofiarami Zamarłej Turni. Jeszcze w 1932 roku na urwisku, będącym jakby przedłużeniem południowej ściany Zamarłej, w czasie wspinaczki na Zmarzłą Przełęcz1 zginęli dwaj młodzi taternicy, Wojciech Gąsienica-Marcinkowski i Tadeusz Bośniacki, w okolicznościach dokładnie nie znanych, w wyniku jednakże niewątpliwie błędów asekuracji. Ale już w tym samym 1932 roku następuje dalszy krok w kierunku całkowitego ujarzmienia Zamarłej: czołowi wspinacze tamtych lat, Stanisław Motyka i Jan Sawicki przechodzą południową ścianę w poprzek, od Zmarzłej do Koziej Przełęczy, ową oryginalną, wąską, nadzwyczaj trudną półeczką, na której załamała się ongiś próba braci Komarnickich. Droga ta stanowiąca zresztą bardzo efektowną wspinaczkę poprowadzona jest nieco sztucznie, gdyż trawersuje poziomo ścianę, nie wyprowadzając na wierzchołek. Tak czy owak, po raz pierwszy okazało się, że ,,klasyczna" droga Bednarskiego nie stanowi jedynej możliwości przejścia ściany. Rozpoczął się ostateczny szturm: końcowy okres zmagań człowieka z urwiskiem. W roku 1935 Motyka i towarzysze przechodzą prawą część — ową nachyloną ku żlebowi Koziej Przełęczy południowo1 Z przełęczy tej, z drogi Orlą Percią, otwiera się wspaniały, groźny widok na płyty południowej ściany Zamarłej. 160 wschodnią ścianę Zamarłej. Rok 1939 — ostatnie miesiące przed wybuchem drugiej wojny światowej przynoszą atak młodych wspinaczy zakopiańskich, braci Wrześniaków. Posiłkując się hakami nie tylko do asekuracji, ale i dla umożliwienia przejścia najbardziej niedostępnych fragmentów (czyli tzw. techniką hakową), zdobywają oni dwie drogi poprzez płyty środkowej części: tę, której próbowali Komarniccy, Schiele z Marusarzem i inni (Zacięciem Komarnickich), oraz tę, którą początkowo zaatakowali Bednarski i towarzysze. Wytyczają również jeszcze jeden nowy szlak, poprzez lewą część południowej ściany. W czasie wojny, w roku 1943, Siedlecki i Wicherkiewicz pokonują nową drogę na południowo-wschodniej ścianie, na prawo od szlaku Motyki. Wreszcie,
w ostatnich czasach, w roku 1951 Strumiłło i Pietsch zdobyli krawędź, na której południowa ściana styka się z południowowschodnią — filar Zamarłej Turni. Wszystkie te drogi, zarówno pokonywane techniką klasyczną (t j. bez pomocy haków), jak i hakową — zaliczają się do nadzwyczaj trudnych. Epopea zdobywania Zamarłej skończona, każdy fragment ściany został poznany i pokonany. Dziś uczestnicy „taternickich kursów dla zaawansowanych" Sekcji Alpinizmu pod kierunkiem wykwalifikowanych instruktorów dziesiątkami przebywają drogi na Zamarłej. Ci młodzi — zaprawieni w technice wspinaczkowej na ćwiczebnych skałkach — zapewne wzruszają ramionami, gdy im się mówi, że Zamarła była przez długie lata rekordem trudności tatrzańskich, że budziła taką grozę, że wokół niej tworzyły się legendy i mity. Czy mają słuszność? Z pewnością nie. Uśmiechamy się przecież wyrozumiale, gdy wspominamy na przykład wyniki lekkoatletyczne, które trzydzieści lub czterdzieści lat temu były rekordami Polski. Rekordy te z łatwością biją dziś juniorzy. Na tym właśnie polega postęp w sporcie, postęp w taternictwie, w każdej dziedzinie życia. Wspinacze, którzy atakowali Zamarłą przed laty, o ile więcej mieli do przezwyciężenia! Ich odwaga i wytrwałość skruszyły najcięższego wroga taternika: lęk i ucisk psychiczny. Ich doświadczenia 11 — W. Żuławski' 161 pozwoliły tak udoskonalić system asekuracji, że względnie bezpiecznie przebywamy dziś ściany trudniejsze od Zamarłej* A zresztą, czyż Zamarła jest rzeczywiście taką bagatelką? Zapewne, dobrze przygotowany wspinacz nie znajdzie tam jakichś niezwykłych trudności, zwłaszcza w pogodę, przy suchej skale. Niech jednak niespodziewanie przyjdzie gwałtowny deszcz, grad, zimny wicher, a pewny siebie miodzie* nieć może się znaleźć w sytuacji krytycznej, nawet drama^ tycznej. Przecież stromość, przepaścistość ściany nie zmniejszyła się wcale, a piargi u jej stóp nadal cierpliwie czekają, gotowe pomścić się na tych, którzy przebiegają Zamarłą Turnię z zegarkiem w ręku, nie widząc tego, co jest najistotniejsze — piękna górskiego przeżycia. TAJEMNICA DOLINY JAWOROWEJ C, /uciąłbym teraz opowiedzieć Czytelnikom o najbardziej zagadkowej tragedii, jaka kiedykolwiek wydarzyła się w Ta-
trach — o wypadku w Dolinie Jaworowej. Dlaczego ten wypadek wydaje się tak bardzo zagadkowy? Czy dlatego, że nie ustalono jego przyczyn? Przecież wiele katastrof tatrzańskich nastąpiło w okolicznościach bliżej nie znanych, a więc nie dających możliwości dokładnego odtworzenia przebiegu i przyczyn nieszczęścia. Otóż właśnie. Na przykład, przy wspomnianym w poprzednim rozdziale wypadku Bośniackiego i Marcinowskiego na Zmarzłej Przełęczy nie było świadków. Ciała ich znaleziono w dwa dni później. Wiemy jednak, że przyczyną zgonu był kilkudziesięciometrowy upadek. Fakt, że złączeni liną odpadli obaj, że jeden lecąc pociągnął za sobą w przepaść drugiego, świadczy, iż został popełniony jakiś poważny błąd w asekuracji: bądź prowadzący nie wbił po drodze haka, a jednocześnie zbyt się oddalił od asekurującego, bądź ten ostatni 162 asekurował „z ręki", nie mając odpowiednio dogodnego sta* nowiska. Nawet — co zdarza się niekiedy — gdy zostaną znalezione kości zaginionego przed laty, nieznanego turysty, z położenia szkieletu, jego uszkodzeń, terenu, w którym odkryto zwłoki, możemy wysnuć wnioski o przyczynach wypadku. Przyczyny te mogą być różne: zbłądzenie wskutek mgły, niepogody lub innych okoliczności, tragicznie zakończone próby wyrwania się z pułapki bądź też śmierć z głodu, wyczerpania^ zimna, czy nawet po prostu na skutek jakiegoś niedomagania. Bywa, że nie jesteśmy w stanie określić, która z tych przyczyn ostatecznie spowodowała katastrofę, możemy być wszakże pewni, że jedna z nich. Gdy tymczasem w tragedii Doliny Jaworowej... Cały przebieg i wszystkie towarzyszące okoliczności znamy dokładnie; Pozostał przecież żywy jeden z jej uczestników. Nie wiemy tylko i zapewne nigdy się nie dowiemy, dlaczego tak właśnie się stało i co spowodowało ten straszny wypadek. Zresztą, niech Czytelnicy sami osądzą. W schronisku Tery'ego, w Dolinie Pięciu Stawów Spiskich, u stóp Łomnicy, Lodowego Szczytu i Pośredniej Grani, dwie partie turystów przygotowywały się do przemarszu ścieżką wiodącą przez Lodową Przełęcz, a następnie w dół, Doliną Jaworową do Jaworzyny, na Łysą Polanę i do Zakopanego. Oba zespoły przedstawiały zupełnie odmienny skład uczestników, co do sił, kwalifikacji, doświadczenia górskiego. Prokurator Kasznica z Warszawy, jego żona i dwunastoletni
synek stanowili grupę zwyczajnych wycieczkowiczów tatrzańskich, dla których przejście znakowanym szlakiem ze Smokowca przez Pięć Stawów i Lodową Przełęcz było dosyć poważnym wyczynem turystycznym, zwłaszcza w czasie panującej owego dnia — 3 sierpnia 1925 roku — niepogody. Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja w drugim zespole. Składał się on z czwórki taterników młodych, ale posiadających już kilkuletnie doświadczenie wysokogórskie i znajdujących się w pełni sił, w doskonałej formie i kondycji. Jednym z tej 16S czwórki był Jan Alfred Szczepański, późniejszy zdobywca wielu dróg tatrzańskich i alpejskich, zdobywca szczytów Atlasu Marokańskiego, Andyjskiego Ojos del Salado (6880 m) i innych. Pozostali uczestnicy — to brat Jana Alfreda, świetny wspinacz Alfred Szczepański, dalej Stanisław Zaremba, doświadczony taternik, który wtedy miał w swoim dorobku pokaźną ilość zimowych przejść tatrzańskich, i wreszcie Ryszard Wasserberger, mający z całej czwórki najkrótszą praktykę górską, ale wyjątkowo jako wspinacz utalentowany. Ten dwudziestojednoletni student Uniwersytetu Jagiellońskiego stanowił nieprzeciętną indywidualność. Wybitny młodzieżowy działacz socjalistyczny, mimo młodego wieku budził szacunek dla swych zalet umysłu i charakteru nie tylko wśród przyjaciół, ale nawet wśród najzaciętszych przeciwników. Tatry, które poznał niedługo przed rokiem 1925, stały się jego prawdziwą namiętnością życiową. Pokochał je z pasją człowieka czynu i subtelną wrażliwością intelektualisty. „Tatry stawiają mnie oko w oko z czymś, co jest najbardziej na serio, czymś, co wywołuje we mnie poczucie stania wobec wieczności — mawiał do przyjaciół. — Olbrzymy tatrzańskie są mi braćmi. Znam je, choć tyle starsze ode mnie, znam nieledwie\ ich życie, zwyczaje". Ci czterej taternicy przebywali już od dłuższego czasu w górach. Mieli za sobą wiele pięknych przejść, wśród nich nowe drogi na Dziką, Skrajną Nowoleśną i Drobną Turnię. Dla nich przebycie Lodowej Przełęczy choćby w najgorszych warunkach atmosferycznych nie stanowiło żadnego problemu • — było po prostu najkrótszą drogą powrotu do Zakopanego. A trzeba było już wracać. Zapasy żywności kończyły się, studenckie kieszenie nie wystarczały na zakupy w Czechosłowacji. Przede wszystkim zaś pogoda stale się pogarszała. Po ostatnich dniach przeplatanych na zmianę słońcem i burzami ustalił się uporczywy zimny deszcz. Z rodziną Kaszniców poznali się taternicy przypadkowo, w schronisku Tery'ego. Starszy Kasznica wypytywał Wasserbergera o drogę przez Lodową Przełęcz i — widać niezbyt
IM pewny swej samodzielności turystycznej — prosił, by przejście odbyć wspólnie. Uczynny, zawsze gotów do opiekowania się słabszymi Wasserberger zgodził się bez namysłu. Około godziny wpół do dwunastej obie partie wspólnie wyruszyły ze schroniska. Pogoda była nadal wilgotna, zimna, wietrzna, padający z rana mokry śnieg zmienił się w regularny deszcz. Towarzysze Wasserbergera nie byli zachwyceni tym, że przypadek kazał im odbywać drogę w towarzystwie mało zaawansowanych turystów. Z Kasznicową i jej synem nie mieli na razie kłopotu. Gorzej było ze starszym Kasznica. Deszcz zalewał mu okulary, bez których, jako krótkowidz, nie mógł się obejść. Co chwila trzeba było zatrzymywać się i czekać na niego marznąc na wietrze. Nic dziwnego, że ten powolny pochód nużył taterników, którzy chcieliby jak najszybciej przebiec tę niezbyt ciekawą dla nich drogę. Tylko Wasserberger pozostawał w tyle, pomagając cierpliwie Kasznicom. Czuł się widać odpowiedzialny za połączenie tych niedobranych zespołów. Powyżej Lodowego Stawku, tam gdzie szlak biegnie w górę wprost na przełęcz, bracia Szczepańscy i Zaremba zbuntowali się. Odwołali na bok Wasserbergera i oświadczyli, że uważają za zbędne eskortowanie Kaszniców przez całą czwórkę. Wystarczy w zupełności jeden z nich do czuwania, by nie zbłądzili. Reszta pobiegnie naprzód. Zaremba zaproponował, aby wylosować tego jednego. Wasserberger zgodził się z rozumowaniem przyjaciół, odrzucił jednak pomysł losowania. On zostanie z Kasznicami. To on przecież jest do pewnego stopnia „sprawcą" tej wspólnej wycieczki. A zresztą, jego odporność na złe warunki atmosferyczne, na deszcz, wiatr czy śnieżycę jest towarzyszom dobrze znana. Gdyby nie zdążył dziś do Zakopanego — zanocuje na Łysej Polanie. Szczepańscy i Zaremba poszli naprzód. Na Lodowej Przełęczy byli około godziny wpół* do trzeciej. Obejrzeli się w dół. Kasznicowie szli teraz trochę prędzej. Za jakieś dziesięć minut 165 powinni być już na przełęczy. Lodowaty, gwałtowny wicher 2 deszczem siekącymi twarze zmusił trzech taterników do szybkiego schodzenia. Niżej w dolinie, w okolicy Żabiego Stawu Jaworowego, wiatr dokuczał nieco mniej. Zatrzymali się na parę minut, oglądali okoliczne ściany, a potem, bro-
dząc przez wezbrane potoki, poszli w dół nie kończącym się dnem Doliny Jaworowej. Po południu byli na Łysej Polanie, wieczorem w Zakopanem. Ten fakt oddzielenia się od reszty towarzyszy trójki doświadczonych przecież i obdarzonych poczuciem odpowiedzialności taterników, a jeszcze bardziej fakt, że nikt im później z tego powodu nie czynił zarzutów, świadczy, iż postęp w taternictwie wyraża się nie tylko rozwojem techniki wspinania, ulepszeniem sprzętu czy metod asekuracji. Postęp ten zaznacza się również w gromadzeniu z pokolenia na pokolenie najróżnorodniejszych doświadczeń, w wysnuwaniu z nich wniosków i tworzeniu pewnych ogólnych zasad i prawideł, które z kolei przekazywane są następcom. Twarde i gorzkie doświadczenia lat następnych doprowadziły później do stworzenia jednej z podstawowych reguł turystyki górskiej: w tym samym zespole, w którym wyruszyłeś, musisz dojść do końca drogi, nie rozdzielając się w trakcie wycieczki ani na chwilę, 'mając swych towarzyszy stale w zasięgu wzroku i głosu. Jeden może być tylko wyjątek od tej reguły — konieczność zawezwania pomocy w razie wypadku. Okoliczność, że wejście od schroniska Tery'ego na Lodową Przełęcz trwało przeszło trzy godziny, czyli prawie dwa razy dłużej niż normalnie, powinna by również zastanowić czterech taterników. Zejście bowiem w tym tempie z przełęczy do Jaworzyny groziło biwakiem w Dolinie Jaworowej, co przy złej pogodzie mogło pociągnąć za sobą katastrofalne skutki dla słabych kondycyjnie turystów, z których jeden był człowiekiem niemłodym, drugi — kobietą, trzeci zaś — dzieckiem. Taternicy mieli do wyboru albo, nie rozłączając się pod żadnym pozorem, wspólnie opiekować 166
się Kasznicami, albo też — najlepiej — namówić ich do powrotu i odprowadzić do schroniska Tery'ego. Wróćmy jednak do Kaszniców i Wasserbergera. Gdy osiągnęli przełęcz, uderzył ich w twarze grad i potężny wicher o huraganowym niemal nasileniu. Wasserberger nawoływał do pośpiechu, słusznie rozumując, że niżej wiatr będzie słabszy. "W trakcie zejścia młody Kasznica począł się skarżyć, .iż traci oddech. Matka wzięła od chłopca plecak, a Wasserberger pomagał mu iść. Tak doszli około godziny czwartej w pobliże Żabiego Stawu Jaworowego. Wydało się, że najgorsze mają już za sobą, gdy nagle starszy Kasznica usiadł na głazie ze
słowami: „Jestem bardzo zmęczony... Dalej iść nie mogę..." Pierwszym odruchem Kasznicowej było zwrócić się o pomoc do Wasserbergera, jako najsilniejszego i najbardziej doświadczonego w zespole. I wówczas usłyszała przerażającą, niezrozumiałą wprost odpowiedź: „Czuję się także bardzo słaby. 2; całego serca pomógłbym pani, ale doprawdy nie mogę..." W tej straszliwej chwili dzielna kobieta nie straciła głowy. O • kilkanaście kroków od ścieżki dostrzegła spory głaz, •dający niejaką osłonę od wiatru. Zaprowadziła tam swego syna i Wasserbergera, napoiła odrobiną koniaku, synowi dała trochę czekolady. Podeszła teraz do męża. Był na wpół przytomny i z trudem wlała mu w usta nieco koniaku. Nie było mowy, by mogła go dociągnąć pod ów głaz, pod którym zostawiła tamtych. Wróciła do nich. Byli umierający. Wasserberger majaczył coś gorączkowo, wspominał matkę. Próbował wstać, iść. Kasznicowa prawie siłą zmusiła go do pozostania na miejscu, a następnie powróciła do męża. Był martwy... Z rozpaczą podbiegła do syna. Leżał sztywny, nieruchomy, a kilka kroków niżej — trup Wasserbergera, który widać w agonii zdołał porwać się, przejść parę metrów — potem padł nieżywy, kalecząc się w rękę i głowę... Trzydzieści siedem godzin — półtora dnia i dwie noce przesiedziała Kasznicowa nieruchomo przy zwłokach. Nie miała już jedzenia, a zresztą i tak nie byłaby w stanie niczego 167 przełknąć. Grzała się maszynką spirytusową i otuliła kocem znalezionym w plecaku Wasserbergera. Ta makabryczna wędrówka od umierającego męża do syna, a potem owo uparte czuwanie nad ich trupami — to jedna z największych, najbardziej wstrząsających tragedii ludzkich, jakie widziały góry. 5 sierpnia rano, ostatkiem sił zeszła w dół, przez Jaworzynę na Łysą Polanę. Tam spotkała przypadkowo Mariusza Zaruskiego. Ekspedycja Pogotowia została natychmiast wysłana. Sprawa wypadku w Dolinie Jaworowej odbiła się głośnym echem w całej Polsce. Opinia publiczna domagała się wyjaśnień, wskazania przyczyn. Snuto najrozmaitsze, mniej lub więcej bezsensowne hipotezy, domysły, podejrzenia. Kasznicowa pomawiano nawet o otrucie towarzyszy wycieczki. Zarządzono sekcję zwłok, poddano analizie pozostałe w manierce krople koniaku. Prokuratura prowadziła dochodzenie, które wkrótce utknęło na martwym punkcie.
Przypuszczenia co do przyczyny zgonu tych trojga były bardzo różnorodne i właściwie żadne nie wytrzymuje krytyki. Jakieś ukryte wady serca? Wykluczone. Jednocześnie u trzech ludzi w różnym wieku i o różnej sprawności fizycznej? Ostra niewydolność krążenia na skutek zmęczenia, wyczerpania i zimna? Ależ w takim razie powinien by przeżyć Wasserberger, a nie Kasznicowa. Temperatura nie spadła poniżej zera, wiatr był wprawdzie gwałtowny, ale Wasserberger przetrzymywał już większe wichry i gorsze niepogody bez żadnej szkody dla zdrowia. Jakiś kataklizm, trąba powietrzna, wytwarzająca próżnię, która po prostu udusiła nieszczęsnych? Dlaczego więc nie zabiła ona również i Kasznicowej? Najpoważniej brzmią wyjaśnienia, których autorem jest Roman Kordys, świetny taternik sprzed pierwszej wojny światowej i świetny znawca zagadnień górskich. Twierdził on, że na skutek gwałtownego, „zatykającego", utrudniającego oddychanie wichru nastąpiło silne, choć nie zagrażające życiu, chwilowe wyczerpanie organizmu. Po godzinnym lub nieco. m. dłuższym działaniu takiego wichru turyści, zszedłszy już tam, gdzie był on mniej groźny, czuli się trochę tak, jak topielcy wyciągnięci z odmętów na brzeg. W takim stanie nawet niewielka ilość alkoholu, nawet te kilka łyków koniaku podziałało zabójczo. Prawda, że tylko Kasznicowa nie piła owego koniaku w momencie katastrofy. Prawda też, powszechnie znana i stwierdzona, że w chwili wielkiego osłabienia mała dawka alkoholu wystarczy, by zaszkodzić zdrowiu, a nawet może się stać przyczyną śmierci. Prawda wreszcie i to, że silny wicher, zwłaszcza wiejący wprost w twarz, ma działanie duszące. Pamiętam, z własnych doświadczeń, że gdy w Alpach wchodziłem na Mont Blanc granią poprzez Bionnassay, zetknęliśmy się tam z wyjątkowo gwałtownym wichrem, zapewne o wiele potężniejszym niż ten z Lodowej Przełęczy. Na stosunkowo szerokim w tym miejscu grzbiecie Mont Blanc posuwaliśmy się nieomal dosłownie na czworakach. Huragan był tak silny, że gdy wiał w twarz — wtłaczał zgęszczone powietrze z mocą mechanicznej pompy. Gdy się odwracało. plecami — przy twarzy powstawała niemal próżnia, z której. z trudem udawało się wciągnąć do płuc rozrzedzone powietrze. W pewnej chwili jeden z moich towarzyszy upadł na ziemię nie mogąc złapać tchu. Wyciągnęliśmy płachtę biwakową, okryliśmy go i sami pod nią wleźli. Dopiero wtedy po kilku chwilach odzyskał oddech. Długi czas jeszcze leżeliśmy tak, łapiąc powietrze jak ryby wyrzucone na piasek. Być może —
gdybym wtedy dał towarzyszowi choćby trochę alkoholu (którego nigdy w górach nosić nie należy), mógłbym istotnie spowodować jego śmierć. Mimo wszystko wywody Kordysa również nie są w zupełności przekonywające. Przecież z opowiadania Kasznicowej wynika, że nieszczęśliwi byli umierający, zanim otrzymali ów fatalny koniak. I że nie mieli objawów duszenia się — jedynie młody Kasznica dużo wcześniej skarżył się na trudności w oddychaniu, później jednak szedł jeszcze dłuższy czas. 169 Zresztą fakt, że w ogóle mogli mówić cokolwiek, przeczy podobieństwu do naszej sytuacji na Mont Blanc. Tak czy inaczej, zagadka nie została dotąd wyjaśniona, mimo licznych prób i usiłowań. Minęło już trzydzieści lat, a nie jesteśmy ani trochę bliżsi prawdy niż wówczas. Tragedia Doliny Jaworowej zapewne na zawsze pozostanie posępną tajemnicą gór. ŚMIERĆ BIRKENMAJERA JL ewnego kwietniowego dnia 1933 roku prasa i radio podały wiadomość, brzmiącą wprost niewiarygodnie dla ludzi choć trochę wtajemniczonych w sprawy wysokogórskie: „Dnia 17 bm. wybitny taternik, prof. Wincenty Birkenmajer, zamarzł na śmierć w ścianie Ganku. Jego towarzysz, Stanisław Groński, zdołał się uratować". Sama wiadomość, a także pierwsze, dosyć bałamutnie sformułowane, szczegóły wywołały niedowierzanie. Birkenmajer, jeden z przodujących podówczas polskich alpinistów, zdobywca zachodniej ściany Łomnicy, miałby tak po prostu umrzeć z zimna i wyczerpania? Rzeczywistość potwierdziła jednak, niestety, ten fakt, dodając do niego wiele innych wyjaśniających okoliczności. Ciało Birkenmajera znajdowało się na tzw. Galerii Gankowej, tej jedynej w swej oryginalności formacji skalnej w Tatrach. Jest to ogromny, kilkusetmetrowej długości a kilkudziesięciometrowej szerokości taras, rozciągający się od strony północnej, poniżej wierzchołka Małego Ganku. Taras ten, zasłany rumowiskami głazów, nachylony ku przepaści, obrywa się nagle, bez jakiegokolwiek przejścia trzystumetrowym przewieszonym urwiskiem. Urwisko Galerii, od strony Doliny Czeskiej, Rysów i Wagi przedstawia się imponująco. Żadna chyba ściana tatrzańska nie wywiera "tak przejmującego wrażenia. Prowadzą dziś przez nią drogi taternickie o krańcowych trudnościach. Stosunkowo łatwiej
370 można się wydostać na wschodni skraj Galerii z przeciwnej strony, z Doliny Kaczej. Z zachodniego krańca Galerii system -wąskich, w lecie nietrudnych, lecz ogromnie przepaścistych listw i półeczek wyprowadza na Rumanową Przełęcz, a z niej — już bez przeszkód — do Doliny Rumanowej, Złomisk i do schroniska przy Popradzkim Stawie. Ponieważ początkowe informacje o śmierci Birkenmajera pochodzące z trzeciej ręki mówiły o wschodniej ścianie Ganku, ówczesny kierownik Tatrzańskiego Pogotowia, Józef Oppenheim, wysłał 18 kwietnia ekspedycję ratunkową do Doliny Kaczej, ku której owa ściana opada. W międzyczasie przyszło sprostowanie, ekspedycję z Kaczej odwołano, natomiast 19 kwietnia wyruszyła nowa grupa, złożona z dziesięciu najsprawniejszych przewodników-górali pod kierownictwem Oppenłieima i Henryka Bednarskiego. Do ekipy polskiej przyłączyła •się siedmioosobowa ekipa czechosłowacka. Wyprawa ratunkowa udała się do Popradzkiego Stawu, by wydostać się na Galerię drogą najłatwiejszą — przez, Rumanową Przełęcz. Najłatwiejszą, to wcale nie znaczy — łatwą. Zwłaszcza -w zimiel szlak ten zalicza się do trudnych i ryzykownych przejść taternickich. Członkowie ekspedycji z podziwem oglądali widniejące na śniegu ślady Grońskiego, zdumiewając •się, że mógł on w stanie tak wielkiego wyczerpania i wstrząsu nerwowego przebyć tę drogę samotnie i bez asekuracji. Dopiero w południe osiągnięto Galerię. Zwłoki Birkenmajera leżały tak, jak im opisał Groński, tuż nad dolną krawędzią tarasu, w bezpośrednim sąsiedztwie urwiska, przysypane świeżym śniegiem, wmarznięte w lód. Zapewne dzięki temu nie -obsunęły się w przepaść, ku Dolinie Czeskiej. Ratownicy stanęli wobec niezwykle trudnego zadania. Transport ciała, którego ciężar był znacznie zwiększony przez obmarznięcie lodem, po twardym śniegu, pokrytym trzema •centymetrami świeżego, nie dającego oparcia puchu — trans1 Ze względu na panujące w Tatrach w kwietniu warunki atmosferyczne i śnieżne, miesiąc ten zalicza się do tatrzańskiej zimy. .171
port w tak przepaścistym terenie był przedsięwzięciem wyjątkowo ryzykownym. W dotychczasowej swej historii Pogotowie nie miało podobnie ciężkiej wyprawy zimowej. W późniejszych latach dopiero powojenna wyprawa po zwłoki Abgarowicza w śniegach północnej ściany Mięguszowieckiego Szczytu może się mierzyć z ekspedycją 1933 roku. Sześć godzin transportowano na linach ciało Birkenmajera. ku Rumanowej Przełęczy. W ciągu tych sześciu godzin były chwile krytyczne, nawet chwile śmiertelnego niebezpieczeństwa, gdy zwłoki zesunęły się na całą długość liny, grożąc nietylko upadkiem w przepaść, ale i pociągnięciem za sobą części ratowników. Wyjątkowa siła przewodnika Wojtka Wawrytki, który sam jeden zdołał utrzymać na linie przeszło stukiIowy ciężar ciała Birkenmajera — zapobiegła nieuchronne} zdawałoby się katastrofie. Pod wieczór Pogotowie dotarło do Doliny Rumanowej. Na sankach, sporządzonych z nart, zwieziono zwłoki do> Popradzkiego Stawu, a 23 kwietnia, na cmentarzu zakopiańskim odbył się pogrzeb nieszczęśliwej ofiary Tatr. Jak to się mogło stać, że ten świetny taternik zginął w czasie próby pierwszego zimowego przejścia wschodniego filaru; Ganku? Czy tak doświadczony, rutynowany alpinista popełnił jakiś błąd, śmiertelny w skutkach? Takie pytania nasuwały się podówczas taternikom, dla których śmierć Birkenmajera, jak w kilka miesięcy później równie nieoczekiwana i tragiczna śmierć Wiesława Stanisławskiego stanowiły cios; niepowetowany. Potężny, osiemset metrów wysokości Uczący filar Ganku, który zaatakował Birkenmajer, stanowił przedsięwzięcieo najwyższych trudnościach. Zdobycie go zimą byłoby wyczynem niezwykłym — rekordem tatrzańskim na długie latal. Więc może tu tkwił błąd? W porwaniu się na zadanie przewyższające siły? t Filar ten został zimą zdobyty dopiero w dniach 13—14 grudnia 1948 roku przez braci Voglów. 172 Któż jednak bardziej był upoważniony do podjęcia takiej próby? Wincenty Birkenmajer miał za sobą liczne sukcesy tatrzańskie, miał za sobą czterdzieści pięć odkrytych przez
••siebie szlaków, wśród nich wiele bardzo i nadzwyczaj trudnych. W dziejach taternictwa upamiętniły się na zawsze jego „homeryckie boje" o zachodnią ścianę Łomnicy. Ścianę Aę zdobył po licznych próbach w roku 1930 wraz ze swym nieodstępnym towarzyszem, fenomenalnym wspinaczem, Kazimierzem Kupczykiem'. Droga ich wytrzymała próbę czasu .i do dziś uchodzi za jedną z najpoważniejszych wspinaczek tatrzańskich. Po Tatrach nastąpiły Alpy: drugie całkowite przejście południowej ściany Meije, dokonane w 1931 roku wspólnie z Golczem, Dorawskim i J. A. Szczepańskim, oraz pierwsze przejście — wraz z B, Chwaścińskim — południowozachodniej grani Aiguille du Mołne w roku 1932. Czy tak wielka praktyka tatrzańska i alpejska nie dawała Birkenmajerowi •szans powodzenia w wyprawie na Ganek? Dodajmy jeszcze, że nikt od niego nie znał lepiej filaru •Ganku, gdyż to on właśnie dokonał wraz z Kupczykiem w roku 1930 pierwszego letniego przejścia tej drogi. Wiedział więc, czego się na niej spodziewać można w zimie. A zresztą — gdyby trudności okazały się nie do pokonania — od •czegóż rutyna, pozwalająca na bezpieczne przeprowadzenie odwrotu z każdego punktu ściany i w każdych okolicznościach? Do tej miary przedsięwzięcia potrzebny jest oczywiście towarzysz pewny, odpowiedzialny, równie sprawny i równie •doświadczony — taki, któremu można zaufać jak sobie samemu. Stanisław Groński — to stary praktyk, zdobywca "wielu dróg zimowych w Tatrach, uczestnik wyprawy alpejskiej z roku 1932, na której wraz z Golczem dwukrotnie wyszedł ma Mont Blanc: granią Brenva i wspaniałą granią Peuterey. A więc, rachunek sił i szans, ryzyka i możliwości — rachunek, który przeprowadza każdy prawdziwy taternik, ł W tym. samym roku, wkrótce po zdobyciu Łomnicy, Kupczyk zabił •się na stosunkowo łatwej, jak dla niego, drodze: na południowej ścianie Ostrego Szczytu. 173 zanim zaatakuje ścianę — zgadza się bez reszty? Katastrofanastąpiła wskutek jakichś okoliczności nieprzewidzianych^ całkowicie niezależnych od człowieka? A jednak, w rachunku od samego początku tkwił pewien błąd. Błąd, który próbę przejścia filaru Ganku zmienił w śmier-
telną wyprawę. Zapewne, gdyby trudności ściany były nieco mniejsze, gdyby pogoda okazała się łaskawsza — błąd ten. nie .zemściłby się może w sposób tak bezlitosny. Ale i trudności, i najgwałtowniejsze choćby zmiany pogody muszą, być w owym rachunku uwzględnione. Birkenmajer z pewnością brał je pod uwagę. Zlekceważył natomiast jeden czynnik: do szturmowania tak ogromnych ścian zimą trzeba posiadaćżelazną kondycję, niewyczerpane zasoby sił, odporność na wszelkie warunki atmosferyczne, i to w stopniu o wiele większym niż w lecie. Tymczasem tryb życia, który prowadzimy w ciągu długich miesięcy pobytu w mieście, przepełniony pracą zawodową, połączony z wiecznym pośpiechem i niedosypianiem — trwoni nasze siły i wytrzymałość. Dlatego pierwszy okres pobytu w górach, szczególnie w zimie, należy poświęcić odpoczynkowi i treningowi kondycyjnemu, aby stopniowo — poprzez krótsze i mniej trudne drogi — dojść do pełnej formy fizycznej i do możliwości podejmowania poważnych zadań wysokogórskich. Birkenmajer chciał przejść filar Ganku za wszelką cenę. Miał trzydzieści cztery lata i sądził, że niedługo zakończy najlepszy okres aktywności tatrzańskiej. Ganek miał być ostatnim jego rekordowym wyczynem. Wyprosił nawet u towarzysza, że będzie przez całą drogę szedł jako pierwszy. Na przeprowadzenie odpowiedniego treningu nie miał czasu. Dysponował krótkim, zaledwie tygodniowym urlopem wielkanocnym. Zdecydował się więc podjąć próbę od razu — natychmiast po przyjeździe w góry. Popełnił zatem ten sam błąd, który w siedemnaście lat później stał się przyczyną śmierci Abgarowicza w północnej ścianie Mięguszowieckiego Szczytu. Okolicznością dodatkowo nie sprzyjającą był fakt, że Birkenmajer w podróży z Poznania, w którym stale mieszkał, 174 dwie kolejne noce spędził w pociągu. Taterników nie zawsze stać na miejsce sypialne. Często jeździ się najtańszym, osobowym pociągiem, w okresach ruchu świątecznego raczej stojąc niż siedząc. Nic więc dziwnego, że po dwóch takich nocach i po długich miesiącach ciężkiej pracy Birkenmajer przyjechał w góry kompletnie wyczerpany. Mimo to, prostoz pociągu udał się wraz z Grońskim do schroniska w Roztoce,. a jeszcze tego samego dnia, 13 kwietnia 1933 roku, po południu dwaj taternicy rozstawili namiot w dalekiej Dolinie Kaczej, nie spuszczając prawie wzroku z ośmiusetmetrowej zerwy Ganku, którą nazajutrz mieli pokonywać. Noc w namiocie na śniegu nie mogła dać dostatecznego wy-
poczynku. Zbyt szybki przeskok z nizin na wysokości tatrzańskie bez żadnej stopniowej aklimatyzacji zwiększył wysiłek całego organizmu. Gdy wczesnym rankiem wyruszyli z miejsca biwaku, Birkenmajer począł cierpieć na wymioty, bicie serca, lekki krwotok z nosa. Zrozumiałe, że w takich okolicznościach Groński gorąco go namawiał, aby pozostali jeden dzień w dolinie dla odpoczynku. Jednakże Birkenmajer poczuł się po chwili lepiej i zaproponował, by w każdym. razie dojść do stóp ściany dla lepszego jej obejrzenia. Pod ścianą stwierdził, że słabość przeszła, czuje się już całkiem dobrze i że gotów jest rozpocząć wspinaczkę. Pogoda była słoneczna i zdawała się sprzyjać zamierzeniu. Filar Ganku nie opada bezpośrednio na piargi Doliny Kaczej. Kończy się on sporą bulą, której stupięćdziesięciometrowa, stroma ściana czołowa tworzy jakby zaporę broniącą przystępu do wschodnich urwisk Ganku. Z prawej strony żłobi się depresja wybiegająca na przełączkę poza bulą, z lewej —pionowa rynna, w której łączą się potężne żleby Ganku i Gankowej Przełęczy. Rynna stanowiła kluczowy odcinek, od którego pokonania zależało powodzenie całej wyprawy. Zgodnie z umową Birkenmajer ruszył pierwszy. Od razu napotkał ogromne trudności terenowe. Uporczywie, metr po metrze zdobywał rynnę. Minęła godzina i dwie, a Birken275 ma j er tkwił wciąż prawie w tym samym miejscu. Zdeprymowany tym Groński kilkakrotnie wzywał go do odwrotu. Słońce przygrzewało i rynną szły nieustannie małe lawinki z okruchów lodowych. Wreszcie, po pokonaniu pierwszych piętnastu nadzwyczaj trudnych metrów Birkenmajer uległ namowom Grońskiego. Wbił hak i zjechał z powrotem pod ścianę. Taternicy ugotowali obiad na maszynce, a w międzyczasie naradzali się nad sytuacją. Groński zaniepokojony słabą kondycją towarzysza proponował zmianę planów i przejście jakiejś łatwiejszej drogi — ot, choćby Batyżowieckiej Grani, którą mogli z pewnością przebyć bez trudu w jeden dzień. Ale Birkenmajer był głuchy na wszelkie perswazje. Przyzwyczajony do żelaznej konsekwencji w realizowaniu wszystkich zamierzeń wysokogórskich nie chciał nawet słyszeć o zrezygnowaniu z wymarzonego filaru. Groński musiał wreszcie ustąpić. Szczerze mówiąc, wykazał tu zbyt mało stanowczości. Powinien był kategorycznie nie zgodzić się na kontynuowanie próby wyjścia. Łatwiej to, co prawda, powiedzieć niż wykonać, zwłaszcza że Groński musiał być niewątpliwie zasugerowany autory-
tetem, jakim Birkenmajer cieszył się w środowisku taternickim. Jeśli tej klasy i rutyny taternik twierdzi, że czuje się zdolny do pokonania ściany — trudno poddawać to w wątpliwość. Birkenmajer znów ruszył do szturmu. Doszedł po linie do pozostawionego haka i począł pokonywać dalszy odcinek drogi. Tym razem szło nieco prędzej. Nie było tylko żadnego miejsca nadającego się na stanowisko asekuracyjne. Birkenmajer dowiązał więc drugą linę i szedł dalej: w ten sposób, w ciągu trzech i pół godzin przezwyciężył blisko sześćdziesiąt metrów rynny i dopiero wtedy zatrzymał się, by ściągnąć worki i zaasekurować Grońskiego. Dalej było już nieco łatwiej, ale jednocześnie pogoda zaczęła się psuć. Począł padać śnieg, skutkiem czego wkrótce ruszyły lawiny pyłowe. Wtedy to, około siódmej wieczorem, Groński po raz ostatni wezwał do odwrotu. Spotkał się wszakże z kategoryczną odmową. : 376 Wspinali się dalej, już po ciemku, pragnąc dojść do przełączki poza bulą. Gdy ją osiągnęli — była godzina pierwsza w nocy; Wykopali jamę w śniegu i rozpięli wewnątrz namiot, urządzając w ten sposób wygodny biwak, zabezpieczony od mrozu i wiatru, który dął coraz silniej. Wszystkie te czynności wraz z ugotowaniem kolacji zajęły im kilka godzin czasu. Dopiero nad ranem ułożyli się spać, postanawiając cały następny dzień przeznaczyć na sen i wypoczynek. Do szczytu mieli jeszcze blisko sześćset metrów. W niedzielę, 16 kwietnia wyruszyli dalej, wkraczając na właściwy filar. Śnieg sypał bez przerwy, trudności terenu były nader poważne. Po przejściu dwóch długości liny Birkenmajer oddał prowadzenie Grońskiemu. Świadczyło to, że nie czuł się już na siłach iść dalej jako pierwszy. Siedemdziesiąt metrów od miejsca biwaku zajęło znów trzy i pół godziny. Wspinacze zrozumieli, że przy takiej powolności posuwania się nie mają żadnych szans na osiągnięcie szczytu. Postanowili opuścić filar i skierować się ku Galerii Gankowej. Przetrawersowali w prawo wielki żleb, zbiegający spod szczytowych partii Ganku i osiągnęli żebro, którym poczęli wspinać się w kierunku Galerii. Groński prowadził teraz bezustannie. Birkenmajer czuł się wyraźnie źle, a nawet często korzystał z pomocy liny. W dodatku zerwała się potężna kurniawa. Pięli się — znów już po ciemku — z nadzieją, że na Galerii wierzchołek Małego Ganku zasłoni ich od wichru i pozwoli założyć względnie bezpieczny biwak.
Gdy o jedenastej wieczorem osiągnęli wreszcie wschodni kraniec Galerii, przekonali się o swej pomyłce. Kurniawa była tu jeszcze gwałtowniejsza niż w ścianie i osiągała natężenie huraganu. Przy pierwszej próbie rozbicia namiotu szalejący wicher porwał im gumowaną podłogę i zrzucił do Czeskiej Doliny. Pozostawało tylko okryć się płachtą namiotową, przygnótłszy jej brzegi do ziemi ciężarem własnych ciał, i spędzić bezsenną noc w oczekiwaniu świtu. Jedynym ich celem było 12 — W. Żuławski 177 doczekać następnego dnia i jak najszybciej przetrawersować na Rumanową Przełęcz i do Popradzkiego. Obaj zdawali sobie jasno sprawę, że rozpoczęła się walka już nie o jakiś wyczyn taternicki, ale po prostu — o życie. O zagotowaniu czegokolwiek nie było mowy. Zapałki zamokły, a jeżeli którąś z nich udawało się im zapalić — wicher natychmiast gasił ogień maszynki spirytusowej. Płachta namiotowa nadymała się jak żagiel. Chwilami obawiali się, że huragan zdmuchnie ich w przepaść. W jakimś momencie nieuwagi pudło z żywnością zjechało poza krawędź urwiska. Noc przeszła na walce z kurniawą i z coraiz silniej ogarniającą ich sennością. O szóstej rano wypełzli spod płachty. Huragan uderzył ich z całą gwałtownością. Birkenmajer z trudem zdołał przypiąć raki i wyruszyć w drogę. Po kilku krokach począł się skarżyć na ciężki plecak. Groński wziął oba — swój i Birkenmajera. Po dalszych kilkunastu krokach zorientował się, że towarzysz bez jego pomocy nie jest w stanie iść. Zostawił więc jeden z worków i oddał Birkenmajerowi swój czekan4. Niosąc w jednym ręku pozostały plecak, drugą podtrzymywał Groński towarzysza, a słowami — rozkazem i groźbą — zmuszał na wpół przytomnego do dalszego wysiłku. Padały nieustannie komendy: „Lewa noga! Prawa noga! Teraz czekan". Ale Birkenmajer nie władał już czekanem: zamiast podpierać się nim — wbijał prawie równolegle do powierzchni śniegu. Skutkiem tego padał niemal co krok. Zostawiwszy drugi worek Groński obu rękami obejmował i prowadził kolegę. Ten jednak nadal przewracał się w śnieg, często padali i obsuwali się razem. .Dreszcz zgrozy przejmuje, gdy się uświadomi, że wszystko to odbywało się na pochyłym, stwardniałym stoku śnieżnym, o kilka kroków od krawędzi groźnej, trzystumetrowej przepaści,
1 Birkeinmajer posiadał składany czekan, którego dolną część zgubił jeszcze pierwszego dnia wspinaczki. ,178 Groński próbował jakiś czas ciągnąć po śniegu towarzysza, ująwszy go wpół pod ramiona. Gdy w pewnym momencie położył go na chwilę, by rozetrzeć zmarzniętą rękę — zrozumiał, że ciągnie już trupa. Birkenmajer usta miał otwarte, nieruchome, oczy zaszłe bielmem, tętno ustało, oddechu nie można było wyczuć. Czekanem wykopał Groński półeczkę w śniegu i ułożył na niej ciało. Miejsce to było oddalone zaledwie o jakieś sto metrów od punktu, z którego wyruszyli rano. Groński wiedział, że i jego niedługo spotka ten sam los, jeśli natychmiast nie pomyśli o ratunku. Wołanie o pomoc byłoby, oczywiście, bezcelowe. Musiał za wszelką cenę przedostać się na Rumanową Przełęcz i zejść do Popradzkiego. Tak jak stał, jedynie z czekanem w ręku ruszył w kierunku zachodniego krańca Galerii. Gdy odiftedł kilkanaście kroków, w .szalejącej wichurze usłyszał z tyłu za sobą głos. Natychmiast zawrócił do miejsca, w którym zostawił towarzysza. Birkenmajer leżał cichy, sztywny i martwy. Gęsto padający śnieg pokrywał już stopniowo jego ciało. Samotny taternik zrozumiał, że uległ halucynacji... Z sercem ściśniętym rozpaczą, przygięty prawie do ziemi pod potężnymi uderzeniami huraganu wkraczał Groński na wąskie, zawieszone nad przepaścią półki, wiodące ku Rumanowej Przełęczy... GDY TATRY OGARNIE POWÓDŹ... L, Jato 1937 roku było w Tatrach wyjątkowo niepogodne. Zimne, deszczowe dni w początkach lipca paraliżowały ruch turystyczny i taternicki. Wprawdzie druga połowa miesiąca przyniosła nieco słonecznego ciepła, za to sierpień pobił wszelkie rekordy: zaledwie trzy lub cztery dni przeszło bez deszczu. Poza tym cały czas lało, siąpiło, mżyło — i tak 179 na przemian, a wielka burza, która przewaliła się nad Tatrami 16 sierpnia, spowodowała śmierć kilku osób od piorunu. Najczynniejsi taternicy, którzy przybyli w góry z dale-
ko idącymi zamiarami wyczynowymi, tkwili po schroniskach uwięzieni niepogodą, czekali na upragnione słońce, na jakąkolwiek choćby poprawę warunków. Próbowali nieraz mimo wszystko wyruszać, by po paru godzinach wracać z niczym, za to w przemoczonych ubraniach, albo też — klnąc z rezygnacją — obierali za cel jakąś niezbyt trudną drogę i wspinali się, nie zważając na deszcz. Nic więc dziwnego, że pogodniejszy od innych ranek 23 sierpnia zastał u stóp północno-wschodnich urwisk Rumanowego Szczytu, wysoko ponad Zielonym Stawem w Dolinie Kaczej trójkę wspinaczy, gotujących się do przejścia. Ten, który właśnie zaciągał w pasie węzeł liny, to był Witold Paryski, wybitny alpinista i znawca zagadnień górskich, zdobywca wielu andyjskich szczytów, a także autor przewodnika po Tatrach Wysokich. Obok niego stał, gotowy już do drogi, Ludwik Januszewicz, jeden ze znanych w owym czasie wspinaczy tatrzańskich. O parę kroków od nich siedziała na piargu miss Ruth Hale, alpinistka brytyjska,* która poznawszy Tatry, tak je sobie umiłowała, że co roku przyjeżdżała z dalekiej Anglii. Trójka ta, uprzykrzywszy sobie bezczynność dni deszczowych, wyruszyła ze schroniska w Roztoce jeszcze nocą, by znaleźć się o świcie w Dolinie Kaczej i w razie znośnej pogody popróbować pierwszego wejścia prawym żebrem ściany Rumanowego. To ogromne, siedmiusetmetrowe urwisko, położone w sąsiedztwie potężnych ścian Ganku i Żłobistego Szczytu, opierało się długo licznym atakom taterników. W czasach, o których mowa, zdobywanie go było już właściwie zakończone: ścianą wiodły trzy drogi, nie licząc wariantów. Jednakże prawe żebro Rumanowego stanowiło jeszcze problem do rozwiązania. Warto się więc było potrudzić. Januszewicz pierwszy wkracza w skały. Niezbyt trudnym 180 terenem trawersuje w prawo. Na eksponowanej półce siada wygodnie za blokiem skalnym i asekuruje towarzyszy. Na razie wspinacze idą wariantem znalezionym przez Szczukę i Swierza w roku 1927, w czasie jednej z pierwszych prób zdobycia ściany. Wariant ten prowadzi aż na ostrze żebra. Znów trawers w prawo, poza skalną krawędź, a z niej nieco w dół, pod przewieszonymi blokami, które za lada dotknięciem mogą runąć. Dalej już prawie łatwo: jeszcze jedna grzęda i depresja poza nią, jeszcze jedna półka, nachylone ku przepaści trawiaste upłazki, strome płyty — i taternicy osiągają przełączkę żebra, tuż ponad jego obrywami. Skończył
się wariant Swierza i Szczuki, skończyło się to, co było już przed nimi znane, rozpoczynało się teraz — nieznane. Na lewo wznosiła się północno-wschodnia ściana Rumanowego, na prawo ciągnął się potężny żleb, zbiegający z Gankowej Przełęczy — ten sam, którego dolne zerwy pokonali zimą Birkenmajer i Groński w czasie swej tragicznej wyprawy. Jeszcze dalej w prawo — plątanina żlebów i kominów, grzęd, żeber i filarów spiętrzała się w gigantyczną budowlę wschodniej ściany Ganku. Wprost nad głowami wspinaczy wąska, stroma krawędź skalna wiodła w górę, jakby przez naturę wytyczonym szlakiem wprost na główny wierzchołek Rumanowego. Trójka taterników ruszyła dalej. Na razie wszystko szło zgodnie z planem. Ostrzem żebra, bądź nieco z prawej jego strony, posuwali się dość szybko, napotykając fragmenty trudne, ale nie tak znowu trudne, by mogły stawić poważniejszy opór ich sprawności i doświadczeniu. Pustkę i ciszę ścian otaczających Dolinę Kaczą rozpraszał od czasu do czasu metaliczny dźwięk wbijanych haków lub echo krótkich okrzyków, gdy zachodziła potrzeba porozumiewania się pomiędzy sobą. Zajęci wspinaczką zaledwie zwrócili uwagę, że gdzieś ponad dalekimi lasami Podhala począł się kłębić wał czarnych chmur, zbliżających się szybko, coraz szybciej... Jeszcze nie przebyli połowy długości żebra, gdy ogarnęła ich zasłona mgieł i poczęły padać pierwsze krople deszczu. 181 Wspinali się dalej po mokrej, ociekającej wodą skale, na której coraz bardziej ślizgały się buty. Trudności, które godzinę temu nie sprawiłyby im kłopotu, stawały się teraz poważnymi przeszkodami. Deszcz przekształcił się w uporczywą ulewę. Zebro skończyło się wreszcie, wrastając w skrzesaną, pionową ścianę turni szczytowej. Wspinacze osiągnęli cel. Złączyli się z drogą pierwszych zdobywców ściany, która prowadziła dalej przez szczytowe partie urwiska do grani wierzchołkowej Rumanowego. Przejście było zatem dokonane. Teraz — wobec pogarszającej się pogody — należało pomyśleć, w jaki sposób najszybciej i najbezpieczniej wymknąć się ze ściany. Spojrzeli na zegarki. Była godzina wpół do siódmej, a więc do zmroku mieli już bardzo niewiele czasu. Na odcinku drogi do szczytu piętrzyły się jeszcze bardzo poważne trudności. W takich warunkach atmosferycznych trudności zwiększały się wielokrotnie i — jeśli w ogóle były do przezwyciężenia — zabrałyby im w każdym razie wiele godzin. Powrót szlakiem,
który tylko co przebyli, trwałby oczywiście jeszcze dłużej. Uważali, że najlepiej będzie przeczekać noc, a rano — jakoś dziwnie wierzyli, że deszcz do rana przejdzie i że będzie można na drugi dzień kontynuować wspinaczkę. Ten zbyt pochopny optymizm był z ich strony błędem, który zemścił się bezlitośnie. Opierać w górach rachuby na poprawie pogody to tak, jak zaciągnąć pożyczkę na konto przyszłej wygranej na loterii. W taternickim rachunku trzeba uwzględniać najgorsze nawet okoliczności. Czy mieli jednak szansę na ucieczkę ze ściany jeszcze przed nocą? Tak, lecz nie wiedzieli o tym, niestety. Nie wiedzieli, że z miejsca, w którym się znajdowali, szeroka, zawalona rumowiskiem głazów półka sprowadzała w lewo na dno ogromnego koryta, przerzynającego dolne i środkowe partie ściany. Przeciąwszy owo koryto, łatwą rynną mogli się wydostać na lewe, wschodnie żebro Rumanowego. i z niego, systemem listew i zachodzików, wytrawersować dalej aż na grań, z której już bez trudności zeszliby w Dolinę Rumanową i do Popradzkiego Stawu. 182
,
Trudno ich zresztą winić za tę nieświadomość. Ściana była wtedy dość rzadko odwiedzana, wariant, który pozwoliłby im w ciągu godziny osiągnąć grań — nie został jeszcze nigdzie ogłoszony drukiem, mógł więc być im nie znany. Z kilku kamieni ułożyli małą ławeczkę, na której siedli nakrywszy się wspólnie gumowaną peleryną i — tak przeczekiwali noc. Ulewa, zamiast ustać, spotęgowała się jeszcze. Wspinacze nie wiedzieli, że owa ulewa przybierze charakter niemal kataklizmu, że będzie trwała półtorej doby bez przerwy i spowoduje w dolinach gwałtowną powódź. Nie wiedzieli również, co się wokół nich dzieje, oddzieleni nikłą osłoną peleryny od nieprzeniknionej czerni nocy. Uświadamiali sobie jednak coraz wyraźniej, że sytuacja z uciążliwej zmienia się stopniowo w katastrofalną. W niewidocznych po ciemku żlebach i kominach szum wody wzmagał się z każdą chwilą, aż przeszedł w ogłuszający ryk rozszalałych wodospadów. Gdy około północy nadleciały huraganowe porywy wichru — przyciśnięci plecami do mokrej skały alpiniści zrozumieli, że drogę odwrotu mają odciętą. Właściwie nie mieli szans ratunku, szans wygrania walki z rozpętanym żywiołem, z masami wody, huczącej w każdym zagłębieniu ściany. Liczyć na pomoc z zewnątrz? W Roztoce zostawili oczywiście szczegółowe informacje o swych zamierzeniach, mieli więc prawo oczekiwać, że ekspedycja ratunkowa prędzej czy później wyruszy. Jakżeż jednak dostaną się tu choćby najlepsi wspinacze Pogotowia, skoro oni sami —
z pewnością nie mniej sprawni — znajdując się w pełni zdrowia i sil, nie są w stanie wyrwać się z pułapki? Istotnie, w dzień później wyprawa Pogotowia wyruszyła na ratunek Paryskiemu i towarzyszom, jednakże próba przyjścia z pomocą zakończyła się... na progu Doliny Kaczej. Potok, płynący z Doliny Litworowej, był tak wezbrany, że okazał się przeszkoda nie doi przebycia. Jeden z uczestników, uwiązany na linie trzymanej przez pozostałych, wielokrotnie usiłował go przekroczyć. Za każdym razem porywała go szumiąca woda, 183 w której tkwił po szyję, podczas gdy normalnie strumień ten sięga niewiele wyżej kostek. , . Tam na ścianie zdawano sobie jasno sprawę, że można liczyć tylko na własne siły. I jeżeli poprzedniego dnia wspinacze popełnili niewielką, lecz groźną w skutkach nieostrożność, to w dalszym przebiegu straszliwej przygody wykazali godny podziwu spokój, hart ducha, odporność nerwową i fizyczną. W beznadziejnej zdawałoby się sytuacji postanowili walczyć o swe życie — walczyć do ostatka. Świt zastał ich zmordowanych nieustannym wichrem, zatykającym oddech, szarpiącym peleryną, podtrzymywaną z całej siły rękami. Ubrania, swetry, wiatrówki kompletnie przemoczone przylegały do ciała, strumyczki zimnej wody spływały im po plecach. Zimno byłoi nie do wytrzymania. Gdy wyszli spod nakrywającej ich płachty, dostrzegli miejsce stosunkowo lepiej osłonięte od wiatru. Przesiedzieli tam długi czas, starając się nieco rozgrzać, zjadając część skromnych resztek posiadanych zapasów żywności i naradzając się nad wyborem drogi odwrotu. Zdecydowali się schodzić żlebem, spadającym z Gankowej Przełęczy. W dwanaście lat później dwaj młodzi taternicy, Nunberg i Woźniak, w tym samym miejscu i w niemal identycznych okolicznościach powzięli podobną decyzję. Odwrót ich zakończył się tragiczną śmiercią obydwóch. Dnem żlebu waliła spieniona siklawa. Paryski i towarzysze starali się o ile możności kluczyć po bocznej jego ścianie. Na odcinkach, na których'to było niemożliwe, wbijali haki i zjeżdżali na linach wprost przez wodospady. Było im już zupełnie obojętne, że przy takich zjazdach woda wlewa się za kołnierze i przez rękawy, a wypływa nogawkami spodni. Trwogą napełniał ich natomiast fakt, że z każdym zjazdem ubywał jeden hak i haków tych było coraz mniej. A w dole ściany — wszystkie jej żleby i grzędy, podcięte przewieszonym urwi-
skiem, dadzą się pokonać jedynie wieloma dziesiątkami metrów powietrznej jazdy na linach. 184 Nie l Tu haki ani liny nie pomogą. Woda spiętrza się w żlebie i rzuca stumetrową kaskadę ponad pionowym kominem. Tędy się nie zejdzie. Bliscy rozpaczy z determinacją wspinają się z powrotem w górę- Postanawiają wytrawersować w prawo, na wschodni filar Ganku. Przejście w poprzek żlebu kosztowało wiele wysiłku. Asekurowany liną Januszewicz kilkakrotnie ponawiał próby, zanim udało mu się przekroczyć siklawę. Wiele godzin kołowali po ścianach Ganku, w deszczu, lejącym z gwałtownością żywiołu, a jednocześnie z jakąś maszynową regularnością. Wiele godzin walczyli z zaciekłym wichrem, spychani to tu to tam trudnościami terenu. Gdy osiągnęli wreszcie krawędź filaru — była już godzina szósta wieczorem. Idący na czele Januszewicz zauważył tuż przy ostrzu filaru pęknięcie skalne, tworzące jakby okap koleby. Postanowiono spędzić tu następną — drugą już noc. Schronienie było małe i niewygodne — zaledwie zdołali wcisnąć się we trójkę — jednakże osłaniało jako tako od wiatru i deszczu, dając możność choćby częściowej regeneracji sił. A sił tych mieli coraz mniej. Długotrwały trud, zimno, przemoknięcie, walka z wichrem zrobiły swoje. Dokuczał im także głód. W ciągu poprzedniego dnia jedli bardzo niewiele — tyle co zwykle podczas wspinaczki — od rana nie mieli nic w ustach, a obecnie dzielili się ostatnią, mikroskopijną porcją chleba z serem. Wyczerpanie fizyczne sprawiło, że zapadli w kamienny sen. Gdy ocknęli się rano, 25 sierpnia, deszcz przestał już padać. Wzbudziło to w nich cień nadziei, choć w zasadzie — nie zmieniało ich sytuacji. Potoki i wodospady przewalały się dalej żlebami, mokre mgły nie pozwalały zorientować się w kierunku drogi, ociekające wodą skały i trawy stawiały opór zmordowanym do ostatka wspinaczom. Asekuracja przy pomocy przemokniętych, sztywnych jak drut lin i dwóch ostatnich pozostałych haków przestawała być rzeczywistym zabezpieczeniem przed katastrofą. 185 Wspinali się początkowo w górę krawędzią filaru Ganku. Upłynęły długie godziny wysiłków, zanim zaistniała możliwość wy trawersowania w prawo ponad rozpoczynającym się
niżej wielkim żlebem — tym samym, ku któremu skierowali się ongiś Birkenmajer i Groński, szukając również ucieczki ze ściany. Przekroczenie samego żlebu byłoby zapewne uniemożliwione przez spływający nim potok. Pionowa ścianka powyżej pozwoliła wykonać trawers i trójka wspinaczy osiągnęła wreszcie początek stosunkowo łatwego, trawiasto-skalistego terenu. Teraz chwila namysłu. Co dalej? Paryski wyciąga kompletnie rozmokłe przewodniki, cierpliwie oddziela posklejane kartki i czyta głośno opisy dróg. Jedna z nich prowadzi ukosem w prawo na brzeg Galerii Gankowej ł, skąd można zejść popod Kaczą Turnię do Doliny Czeskiej. Trzeba' by jednak iść jeszcze duży kawał w górę, a taternicy są już u kresu wytrzymałości. Tak blisko na pozór odsłania się w dole z mgieł Zielony Staw w Kaczej Dolinie. Przewodnik przestrzega wprawdzie, że istniejące ku niemu zejście jest bardzo zawikłane, ale przy odrobinie szczęścia potrafią chyba wylawirować, pomimo mgły, z labiryntu grzęd i żlebów. Znów wiele dziesiątków i setek metrów zejścia, odmierzanych długością rozwijającej się i zwijającej liny. Teren robi się bardzo stromy, dno doliny jest już coraz bliżej. Aż wreszcie... chwila straszliwego, bolesnego rozczarowania: od piargów w dole oddziela ich wysoki pas przewieszonych, niedostępnych ścian... Nie czas na rozpacz! Ostatnia szansa to wydostać się z urwiska dziś, przed nocą! Jeszcze jeden biwak byłby równoznaczny z wyrokiem śmierci. Trójka wspinaczy sięga do ostatnich rezerw sił i energii, przywołuje na pomoc nieustępliwą zaciętość prawdziwych ludzi gór, wolę walki o życie do końca, do ostatniego tchu. 1 Tą właśnie drogą osiągnęli Galerię Birkenmajer i Groński w kwietniu 1933 roku. 186 Jakże ciężko iść w górę na powrót tą samą drogą, którą z takim trudem tylko co się schodziło! Jakże wydłuża się każdy metr marszu, opłacany spazmatycznym wysiłkiem zmęczonych płuc. Głód przestał się już przypominać bolesnymi skurczami żołądka — wywołuje teraz jakąś specyficzną słabość całego ciała, jakieś niepokojące przyspieszenie tętna — owo uczucie podchodzenia serca pod gardło przy każdym gwałtownym ruchu, przy każdym szybkim kroku. A spieszyć się trzeba za wszelką cenę. Rozumie to dobrze idący na przedzie Januszewicz i doświadczony wyga, Paryski', i wreszcie miss Hale, która wytrzymała już do tej chwili o wiele więcej, niż
mógłby wytrzymać niejeden silny mężczyzna. Mijają minuty, kwadranse i godziny, a oni nie zwalniają tempa. Wiedzą, że to dla nich jedyny ratunek. Już osiągnęli miejsce, z którego zdecydowali się schodzić w dół. Teraz kierują się w prawo, przecinają liczne żeberka i rynny, wznosząc się w kierunku wschodniego krańca Galerii Gankowej i grani opadającej ku Kaczej Turni. Byle tylko znów nie zaplątać się w tym nietrudnym, ale rozległym i diabelsko zawikłanym terenie! Smukła iglica Kaczej Turni, majacząca od czasu do czasu we mgle, staje się dla nich zbawiennym drogowskazem. Gdy stanęli na grani Kaczej Turni i ujrzeli poniżej wygodny trawiasty zachód, zbiegający do Doliny Czeskiej, wiedzieli, że ich walka o życie została wygrana. W dwie godziny później, siedzący w szałasie na Polanie pod Wysoką stary góral-przewodnik przeżył chwilę niemałego zdumienia. Pozostawiono go tu, by pilnował ogniska i z gorącą herbatą oczekiwał na powrót reszty wyprawy ratunkowej, która nie zrezygnowała jeszcze z usiłowań przyjścia z pomocą grupie Paryskiego. Toteż, gdy usłyszał kroki na zewnątrz, był przekonany, że za chwilę zjawią się jego towarzysze. Tymczasem drzwi szałasu skrzypnęły i do środka wsunęły się — duchy, nie duchy? — Trzy wynędzniałe, wymizerowane postacie, w których z trudem rozpoznał... poszukiwa187 nych. Już podniósł rękę, by się na wszelki wypadek przeżegnać, ale w następnej chwili pomiarkował, że ma do czynienia z żywymi ludźmi. Na twarzy zjawił się szeroki, serdeczny uśmiech, a ręka wyciągnęła się ku ognisku po kotlik z gorącą herbatą...1 W SIERPNIOWEJ ŚNIEŻYCY T uż po ustaniu działań wojennych ściany tatrzańskie świeciły pustkami. Reaktywowanie taternictwa spadło głównie na barki niedobitków pokolenia przedwojennego. Przedstawiciele tego pokolenia byli to ludzie pamiętający dobrze tragiczny los swych najaktywniejszych kolegów — Kupczyka, Birkenmajera czy Stanisławskiego, ludzie otrzaskani w wyprawach alpejskich, andyjskich, kaukaskich, himalajskich — zbyt doświadczeni, by popełniać błędy na tatrzańskich wspinaczkach. Nieliczna grupka ich wychowanków z czasów wojny na ogół przejęła szybko metody i doświadczenia
swych nauczycieli. W roku 1948, z inicjatywy ówczesnego Klubu Wysokogórskiego PTT (Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego), powstała tzw. Komisja Szkolenia Górskiego, na czele której stanęli tak doświadczeni alpiniści, jak Paryski, Wojsznis i inni. Rozpoczęło się planowe szkolenie: kursy turystyczne, w których jako instruktorzy brali udział najwybitniejsi taternicy, kursy wspinaczkowe letnie i zimowe, kursy teoretyczne i skałkowe, kursy dla przewodników i ratowników, dla instruktorów i Miss Hale nie uniknęła jednak tragicznego losu. Wkrótce po przygodzie na Rumanowym, 6 września 1937 roku zginęła w czasie wyjścia na Cubrynę od pn.-wsch. odpadając wraz z ruchomym blokiem skalnym w terenie stosunkowo łatwym, w którym wspinacze zwinęli już linę i szli bez asekuracji. Ciało miss Hale spoczywa na cmentarzu zakopiańskim u stop szczytów górskich, do których przybyła z obcej ziemi, wśród których pozostała na zawsze. 188 szkoleniowych i dla przewodników wycieczek zbiorowych. Akcja rozpoczęta z dużym — jak na szczupłość przedwojennej kadry — rozmachem, rozwijała się pomyślnie. Nie uchroniło to „młodych" od kilku bolesnych strat. W ścianach Rumanowego i Ganku w sierpniu 1949 roku zginęli może najbardziej obiecujący ich przedstawiciele: Andrzej Nunberg ,i Jerzy Woźniak, a w kwietniu 1950 roku Zbigniew Abgarowicz, w czasie zimowego przejścia północnej ściany Mięguszowieckiego Szczytu. W obu wypadkach przyczyną katastrofy była — oprócz niepogody — zła ocena zasobu własnych sił i brak treningu, a więc — błąd Birkenmajera z 1933 roku. Reorganizacja polskiego ruchu turystycznego, jaką było powstanie w grudniu 1950 roku Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego — odbiła się na sprawie szkolenia górskiego początkowo niekorzystnie. Młode stowarzyszenie miało w pierwszych latach zbyt wiele trudności do zwalczenia, zbyt wiele problemów na niespotykaną dotąd skalę. Komisja Szkolenia Górskiego przestała istnieć, zarzucono całkowicie szkolenie turystyczne. Jedynie taternickie szkolenie nie uległo likwidacji — przeciwnie, ilość kursów wspinaczkowych w skałkach i Tatrach nawet wzrosła. Jednakże żywiołowy napływ coraz to nowych ochotników sportu taternickiego przy ciągle jeszcze minimalnej ilości doświadczonych i odpowiednio wykwalifikowanych instruktorów spowodował poważne wypa-
czenia w metodach szkoleniowych. Taternictwo jest sportem trudnym i niebezpiecznym, toteż wymaga dłuższego i systematycznego przygotowania. Tymczasem działo się niejednokrotnie tak, że ci, którzy przeszli w Tatrach dziesięciodniowe przeszkolenie dla początkujących, już w następnym roku stawali się instruktorami na nowych kursach dla początkujących, ucząc swych młodszych kolegów tego... o czym sami mieli słabe pojęcie. Nic też dziwnego, że w takim stanie rzeczy poczęły się mnożyć wypadki na kursach i obozach, a jeśli kończyły się one przeważnie szczęśliwie, to głównie dzięki gęstemu rozmieszczeniu schronisk w Tatrach Polskich, a więc .189 możności szybkiego zorganizowania akcji ratunkowej, a także dzięki wysokiej technice współczesnej asekuracji, której zasady wpajane są adeptom od samego początku. Niestety nie wszystkie z tych wypadków powodowały w rezultacie tylko dłuższą lub krótszą kurację szpitalną niefortunnego wspinacza. Były i takie, które okrywały żałobą rodzinę i przyjaciół nieszczęśliwej ofiary. Szczególnie jeden z nich swym wyjątkowo tragicznym przebiegiem wrył się silnie w pamięć ludzi ze środowiska taternickiego'. 17 sierpnia 1954 roku pogoda była niepewna. Ciężkie mokre mgły oblepiały szczyty, piętrzące się wokół Morskiego Oka. Wiał zimny, przenikliwy wiatr. Deszcz wisiał w powietrzu. Był to jeden z tych dni typowo tatrzańskich: nie tak złych, by siedzieć w schronisku, a zbyt grożących niespodziankami pogody, by podjąć jakąś poważną wyprawę. Toteż z kolegą Bolesławem Chwaścińskim dłuższy czas namyślaliśmy się nad wyborem wspinaczki. Zadecydowaliśmy w końcu, że wyjdziemy na Miedziane granią tzw. Kieszonkowych Turni. Jest to rodzaj grzędy, wyrastającej z trawiastych stoków Miedzianego, złożonej z licznych iglic i turni skalnych. Wspinaczka długa, ładna, przeplatana bardzo trudnymi fragmentami. Jednocześnie zaś, z każdej niemal przełączki pomiędzy turniami da się bez żadnych przeszkód zejść na owo trawiaste zbocze. Wymarzona droga na taką pogodę: w razie deszczu, burzy czy śnieżycy — w każdej chwili można uciec do schroniska. ' W tym czasie przebywał w Morskim Oku obóz taternicki, złożony z przeszło sześćdziesięciu uczestników, członków Sekcji Taternictwa z Katowic i Gliwic. Zaledwie kilku z nich było pełnowartościowymi taternikami. Reszta to albo nowicjusze, albo tzw. zaawansowani, tj. tacy, którzy w ubiegłym roku ukończyli kurs dla początkujących. Ci ostatni na przemian pełnili rolę instruktorów, bądź też chodzili samodzielnie i to nieraz na drogi bardzo trudne i forsowne. Kierownictwo obozu zapatrywało się na pogodę widać o wiele bardziej optymi-
stycznie niż Chwaściński i ja, gdyż nie stawiało przeszkód 190 w podejmowaniu przez' poszczególne grupy długich i odległych od schroniska wspinaczek. Między innymi, grupa taternicka z Gliwic wyruszyła na Mięguszowiecki Szczyt granią od Przełęczy pod Chłopkiem, a więc drogą wprawdzie nie tak trudną, ale długą i nie dającą możliwości szybkiego odwrotu. Ponadto zejście z Mięguszowieckiego, nawet najłatwiejszą drogą, wymaga dobrej orientacji i znajomości terenu, a w razie niepogody może 'przedstawiać poważne trudności. W skład grupy wchodziło sześciu instruktorów i uczestników gliwickiego kursu dla początkujących. Na grani podzielili się oni na trzy zespoły po dwie osoby. Pierwszą i ostatnią dwójkę prowadzili instruktorzy, Witold Udziela i Jacek Bilczewski, w środkowej jako pierwsza na linie szła Zofia Uhl, która miała ukończony kurs dla początkujących, a towarzyszył jej uczestnik kursu, Stanisław Kotlarski. O godzinie 11,30 przy silnym zachmurzeniu i wietrze zespoły rozpoczęły wspinaczkę granią. Dołączyła się do nich jeszcze jedna dwójka z obozu Katowickiego, Adam Miłówka (z grupy zaawansowanych) z początkującym partnerem, Trybusiem. Wspinaczka w tak dużej liczbie osób trwa zwykle długo, gdyż poszczególne zespoły muszą czekać na przejście idących przed nimi. Nic też dziwnego, że dopiero około godziny drugiej wspinacze znaleźli się na ostatniej turniczce w grani Mięguszowieckiego Szczytu Środkowego, skąd zjeżdża się na linie poprzez ośmiometrowy uskok na Mięguszowiecką Przełęcz, Wyżnią, a dalej tak zwanym Kominem Martina wspina się w górę na grań wierzchołkową Mięguszowieckiego Szczytu. O tej właśnie godzinie z wiszących nisko mgieł począł kropić drobny deszczyk. Znajdowaliśmy się wtedy z Chwaścińskim mniej więcej w połowie grani, Kieszonkowych Turni. Osiągnąwszy najbliższą przełączkę zeszliśmy z grani, schowali się pod jakimś okapem skalnym i próbowaliśmy przeczekać niepogodę. Istotnie, deszcz po krótkim czasie ustał, skała była wprawdzie mokra, ale poza tym nic nie stało na przeszkodzie, by z powrotem podjąć wspinaczkę. Gdy poszliśmy dalej, deszcz 191 rozpadał się na nowo, tym razem już na dobre. Nim dotarliśmy do następnej szczerbiny, byliśmy już niezgorzej przemoczeni. Wobec tego postanowiliśmy... iść dalej. Do kompletnego zmoknięcia i tak nam niewiele brakowało, zaś trudności drogi były poza nami. Właśnie ukończyliśmy wspinaczkę po-
przez ostatnią z iglic i mieliśmy przed sobą tylko skalistotrawiastą grzędę — stromą, ale pozbawioną trudności i ekspozycji. Idziemy więc w coraz silniej lejącym deszczu. W górze, na wysokości około dwóch tysięcy metrów, ulewa zmieniła się stopniowo w śnieg, padający wielkimi mokrymi płatami. Nie mając już nic do stracenia posuwaliśmy się dalej niezbyt spiesznie, a pieczołowicie chronione od zmoknięcia zapałki umożliwiały nam wypalenie od czasu do czasu odpoczynkowego papierosa. Mijamy szczyt, we mgle i śnieżycy nie bardzo nawet wiedząc, czy garb, który uznaliśmy za wierzchołek, był nim istotnie. Czekał nas jeszcze długi kawał łatwej i niezbyt ciekawej grani, zanim dobrnęliśmy do Szpiglasowej Przełęczy. Wkroczywszy tam na znaczoną ścieżkę poczęliśmy nią schodzić w kierunku schroniska. W dole śnieg zmienił się znów w deszcz, a my — przemoczeni do nitki — krótko po godzinie siódmej wieczór dotarliśmy z powrotem do Morskiego Oka. W schronisku uderzyło nas od razu jakieś niezwykłe poruszenie. — Wypadek — informuje nas kierowniczka schroniska, pani Łapińska. — Jeden z, uczestników kursu śląskiego leży potłuczony na grani Mięguszowieckiej, tuż koło Mięguszowieckiej Przełęczy Wyżnie j. Nie masz po co iść — dodaje spiesznie, obejmując wzrokiem moją przemoczoną postać — wiadomość otrzymaliśmy już ze trzy godziny temu. Natychmiast poleciał tam Biel z całą masą ludzi. Z pewnością już są przy rannym i albo go zniosą, albo zabiwakują przy nim. Zresztą przyjechała tu ekspedycja Pogotowia i zaraz wyruszy. Istotnie na werandzie natykam się na grupę ratowników Pogotowia wraz z kierownikiem GOPR, świetnym alpinistą, Tadeuszem Pawłowskim. Odwołuję Pawłowskiego na bok. 192 — Czy mam z wami iść? — pytam. — Trochę zmokłem, ale mam jeszcze dość suchych rzeczy, by się przebrać. Za piętnaście minut możemy być obaj z Chwaścińskim gotowi. — Nie ma sensu — odpowiedział. — Jest nas tu ośmiu, a tam już popędziło chyba z dwudziestu. Ludzi aż za dużo. Nie warto, żebyś bez potrzeby moknął na nowo. Argumentacja nie była bez słuszności. Nie upierałem się więc dłużej. Pogotowie wkrótce potem zanurzyło się w ciemność deszczowej nocy, a ja zostałem w schronisku.
Spałem bardzo źle. Co tu ukrywać? — Gnębiło mnie sumienie taternickie. Pierwszy to raz w życiu nie wziąłem udziału w akcji ratunkowej, która toczyła się niemal obok mnie, i ta myśl nie dawała mi zasnąć. Co pewien czas wyglądałem przez okno. Ulewa trwała, a wiedziałem, że w górze przybiera postać śnieżycy. Ciężką noc mają ci na Mięguszowieckim. Na zdrowy rozum byłem tam rzeczywiście niepotrzebny. Nie Ucząc Pogotowia, poszło z pomocą rannemu przeszło dwudziestu pięciu ludzi. Dobrze, ale któż są właściwie ci ludzie, tak chętni i tak ofiarni? Stanisław Biel, Andrzej Pietsch, Jacek Bilczewski, jeszcze kilku dobrych i samodzielnych wspinaczy, ale reszta? Młodzi ludzie, przeważnie bardzo mało doświadczeni, o niedostatecznych kwalifikacjach i nieraz słabej kondycji fizycznej. Postanowiłem wstać wcześnie i bez względu na rozwój sytuacji wyruszyć na teren akcji — choćby samotnie. Nie znałem jeszcze—wszyscyśmy jeszcze wtedy nie znali— dokładnego przebiegu wypadku i jego przyczyn. Okoliczności te ustaliło dopiero później szczegółowe dochodzenie, przeprowadzone przez specjalnie powołaną komisję Sekcji Alpinizmu. Sięgnijmy więc do dokumentów, do zeznań licznych świadków i protokołów komisji. Zjazd na linie z turniczki na grani Mięguszowieckiej przebiegał normalnie. Na wierzchołku został jeszcze Bilczewski oraz idący na końcu zespół Milówki. Bilczewski słusznie proponował, by Milówka wraz z towarzyszem zjechali przed nim, a on zaasekuruje ich dodatkowo z góry na linie. Milów13 — W. Żuławski 19.5 ka stanowczo się temu sprzeciwił, uważając widocznie, że zjazd z górną asekuracją byłby ujmą dla ,,samodzielnego" taternika. Z trudem zgodził się na to, aby przynajmniej jego początkujący towarzysz skorzystał z asekuracji. Po odejściu zatem dwójki Bilczewskiego zjechał najpierw Trybuś, a na końcu, asekurowany już tylko z dołu, począł zjeżdżać Milówka. Inne zespoły poszły dalej granią, na półce poniżej zjazdu znajdował się prócz Trybusia jeszcze tylko Kotlarski. Milówka trzymając się liny zeszedł kilka metrów po pochyłej płycie opadającej z wierzchołka turniczki i zatrzymał się na wygodnym stopniu tuż powyżej pionowej części uskoku. Poprawił na sobie tzw. klucz zjazdowy (tj.
linę, na której się zjeżdża, przełożoną popod udo, następnie przez pierś i przeciwległe ramię) i rozpoczął dalszy zjazd. W pewnej chwili bez żadnego widocznego powodu, bez jednego okrzyku puścił linę obiema rękami, roizkrzyżował je i runął do tyłu, głową w dół. Przeleciawszy sześć lub osiem metrów upadł ciężko na półkę, tuż obok Kotlarskiego i począł zsuwać się dalej. Kotlarski zachował się bardzo przytomnie. Błyskawicznym ruchem chwycił Milówkę za nogę i wstrzymał dalszy upadek. Na jego krzyk przybiegli najbliżej znajdujący się, Trybuś i Uhl. Podtrzymawszy obsuwające się bezwładnie ciało Milówki, zdołali wciągnąć je i ułożyć na półce. Natychmiast pospieszyli na miejsce wypadku pozostali uczestnicy wspinaczki. Milówka był nieprzytomny. Miał rany na czole, wylew krwi do oczu i dużą, groźną ranę z tyłu głowy. Rzęził, rzucał się w konwulsyjnych drgawkach. Studentka medycyny, Uhl, przypuszczała, że nastąpił wstrząs mózgu. Zabezpieczyli rannego, jak tylko się dało, i odbyli krótką naradę. Sytuacja była rzeczywiście bardzo ciężka. Z całej pozostałej siódemki tylko dwóch, Bilczewski i Udziela, posiadali dostateczny zasób doświadczenia i orientacji, by poruszać się samodzielnie w terenie górskim, by we mgle 194 i psującej się coraz wyraźniej pogodzie (wypadek nastąpił o godzinie wpół do trzeciej) znaleźć drogę na Przełęcz pod Chłopkiem w dość łatwych, ale bardzo zawikłanych i przepaścistych południowych stokach Mięguszowieckiego Szczytu Środkowego. Z pozostałych jedynie Uhl chodziła po Tatrach drugi sezon, inni byli kompletnymi nowicjuszami, wśród których wypadek spowodował poważny wstrząs psychiczny. Tymczasem ranny potrzebował pomocy i trzeba ją było jak najszybciej sprowadzić. Nie było innego wyjścia — jeden z instruktorów, Udziela, musiał biec do schroniska przy Morskim Oku, drugi zaś, Bilczewski, wraz z medyczką Uhl — opiekować się Milówka. Pozostali skazani byli na oczekiwanie do czasu przyjścia ekipy ratunkowej. Okrążając grań Mięguszowieckiego Środkowego tzw. ,,Drogą po głazach" dotarł Udziela do Przełęczy pod Chłopkiem, a stamtąd zbiegł szybko w dół ścieżką i zaalarmował schronisko. Przebywający tam taternicy, niezależnie od zawiadomienia Pogotowia, samorzutnie zorganizowali akcję ratunkową. Kierownictwo jej objął Stanisław Biel. Natychmiast wysłał na miejsce wypadku dwóch taterników, Bałę i Ko-
walczyka, którzy wzięli ze sobą apteczkę, nie zabierając niestety nic poza tym — ani zapasowych ubrań, ani żywności, ani nawet liny. Dwójka ta, zmyliwszy szlak na ,,Drodze po głazach", wyszła na grań Mięguszowiecką ponad uskokiem, z którego zleciał Milówka. Tylko dzięki dużej odwadze i szczęściu zdołali bez wypadku zejść poprzez uskok bez liny, bez asekuracji, w gęsto padającym deszczu pomieszanym ze śniegiem. Około wpół do ósmej wieczór dotarli do Milówki i grupy Bilczewskiego. Tymczasem Biel zorganizował główną ekipę ratunkową, złożoną z najaktywniejszych spośród przebywających w schronisku młodych wspinaczy. W skład tej ekipy wchodzili krakowianie, Pietsch, Pietrzyk, Tadeusz Westwalewicz, Stanoch i Serafin oraz Jan Majchrowicz ze Śląska. Biel z towarzyszami wyruszył w pół godziny po pierwszej dwójce, a po następnej godzinie polecił wysłać pod kierunkiem taterni395 ków Wilczkowskiego i Urbańskiego grupę odwodową, która by wyszła na Przełęcz pod Chłopkiem i tam nawiązała z nim łączność. Biel wychodził z błędnego niestety założenia, że uda mu się znieść rannego i sprowadzić jego towarzyszy jeszcze za dnia, bądź też o zmroku. Nie wziął pod uwagę, że późna pora dnia, zła pogoda i teren wykluczały z góry taką możliwość i że wyprawa skazana była na akcję nocną, względnie biwakowanie w ciężkich warunkach. Z tego zasadniczego błędu w założeniu — niezależnie od najlepszych intencji oraz dużej ofiarności osobistej, wykazanej przez Bielą — wynikły później tragiczne przejścia dla całej ekipy. Aby bowiem jak najszybciej dojść na miejsce wypadku, grupa Bielą nie zaopatrzyła się w dostateczną ilość sprzętu wspinaczkowego, żywności i suchych, ciepłych ubrań, nie miała ani śpiworów, ani maszynki spirytusowej. Należało w tym wypadku dobrać raczej małą, a odporną na warunki atmosferyczne grupę, zabrać jedzenie i sprzęt biwakowy w takiej ilości, aby móc przeczekać noc, aż do nadejścia Tatrzańskiego Pogotowia. Trzeba dodać, że bez wiedzy i woli Bielą, na wiadomość o wypadku, w schronisku, a zwłaszcza w obozie śląskim wytworzył się chaos i dezorganizacja. Do akcji ratunkowej ruszyły bezładnie pojedyncze grupy. Wzięło w niej udział wielu zupełnie początkujących, nieraz bez ekwipunku, a nawet bez odpowiedniej odzieży i butów. W twardym zmaganiu z nocną śnieżycą większość załamała się fizycznie i psychicznie, stała się niezdolna do akcji. Niewątpliwie ten zryw świadczy dobrze o poczuciu koleżeństwa, o odwadze i zdolności do poświęceń młodych taterników. Trzeba jednak
stwierdzić, że zaistniały w ten sposób warunki, które mogły doprowadzić do wielkiej ilości śmiertelnych ofiar. Tak na przykład z odwodową grupą Wilczkowskiego wyruszyło aż dwanaście osób. Koło koleby w Kotle Mięguszowieckim Wilczkowski zauważył, że większość uczestników ma na nogach tylko płócienne trampki. Słusznie też wyłączył z grupy sześciu najgorzej wyekwipowanych i polecił 196 im zostać na noc w kolebie. Śnieg padał gęsto. Zanim ratownicy doszli do Przełęczy pod Chłopkiem, warstwa śniegu wynosiła już blisko dziesięć centymetrów. Na przełęczy spotkali Udzielę, który po zaalarmowaniu schroniska wrócił tu wraz z Żukowskim. Wyczerpani walką z wichrem i śnieżycą zbierali się właśnie obaj do zejścia w dół. Wilczkowski odesłał wraz z nimi jeszcze dwóch ludzi ze swej grupy. W ten sposób został tylko z Urbańskim, Radoniem i Dębińskim. Była godzina około wpół do dziewiątej wieczór. W zupełnej ciemności, w szalejącej wichurze, skuleni w jakimś zagłębieniu wśród głazów czterej młodzi taternicy próbowali nawiązać kontakt głosowy z grupą Bielą, działającą po południowej stronie Mięguszowieckiej Grani. Wołania ich długo ginęły w czarnej pustce. Wreszcie w krótkich przerwach pomiędzy uderzeniami wiatru dosłyszeli odpowiedź. Nie udało się jednak zrozumieć jej treści. Głos powtórzył się kilkakrotnie i ucichł. Czekali dalej. Patrząc na rosnącą warstwę śniegu na skałach zrozumieli, że transport rannego do Morskiego Oka stał się prawie niemożliwy. Można było jedynie spuścić go na linach w dół do Hińczowych Stawów, a potem znieść do schroniska przy Popradzkim Stawie. Postanowili wobec tego wezwać do pomocy słowackie pogotowie górskie (Tatranska Horska Służba — THS), które, znajdując się po południowej stronie Tatr, miało szybszy i łatwiejszy dostęp do miejsca wypadku. Myśl była słuszna, niesłusznie tylko udali się do Popradzkiego wszyscy czterej. Dwóch z nich powinno było zostać na przełęczy, oczekując w myśl umowy na grupę Bielą. O drugiej w nocy Wilczkowski z towarzyszami dotarł do Popradzkiego i zaalarmował Horska Służbę. O wiele bardziej dramatyczne były losy grupy Bielą. Bardzo szybkim marszem, zagarniając po drodze rozproszone pojedyncze grupki, ratownicy osiągnęli Przełęcz pod Chłopkiem. Stanęli na niej wcześniej, bo krótko po godzinie szó-
stej, ale już mocno zmęczeni ostrym tempem i całkowicie 197 przemoknięci. W gęstej mgle i pomieszanym ze śniegiem deszczu ruszyli dalej ,,Drogą po głazach". Dta ułatwienia orientacji w czasie powrotu z rannym, w kluczowych punktach szlaku zostawiał Biel kolejno Pietrzyka (jego to właśnie okrzyki słyszała później grupa Wilczkowskiego), Majchrowicza i Pietscha. O wpół do ósmej Biel z pozostałymi dotarł do Milówki. Dopiero teraz przekonał się, że biwak jest nieunikniony. Transport „Drogą po głazach", w ciemności i niepogodzie był wykluczony. Postanowił wraz z Bilczewskim zostać przy Milówce i jego niezdolnych już do samodzielnego zejścia towarzyszach, natomiast całą grupę ratowniczą odesłać z powrotem do schroniska, polecając, by przyszli do pomocy na drugi dzień. Grupa ta, w której kierownictwo objął Pietsch, rozpoczęła odwrót. Ciężki to był odwrót. W ciemnościach nocy, które zaledwie trochę rozjaśniał bielejący śnieg, w silnej wichur-ze posuwali się zmęczeni, zmoknięci ratownicy. Nogi ślizgały się po coraz silniej oblodzonej skale, przemarznięte ręce z trudem zaciskały się na chwytach. Najmniej przemoczeni Majchrowicz i Pietsch czuli się stosunkowo najlepiej i otwierali pochód, zakładając w trudniejszych miejscach linę jako poręcz. Pozostali znajdowali się na granicy zupełnego wyczerpania. Odczuwali senność, apatię, zobojętnienie, cierpieli na bolesne skurcze w okolicach kręgosłupa — skutki zmarznięcia i przemoknięcia. Marsz w tych warunkach groził w każdej chwili katastrofą. Ratownicy zdawali sobie sprawę, że najbezpieczniej byłoby przeczekać do rana w jakimś względnie wygodnym miejscu. Nie mogli tego jednak uczynić: nie mieli maszynki spirytusowej, by ugotować herbatę, wszystkie cieplejsze rzeczy zostawili grupie nocującej z Milówką — zatrzymanie się więc na biwak groziło zamarznięciem. Dobrze po północy wyszli na szeroki piarżysty zachód, przecinający południowe ściany Mięguszowieckiego Szczytu Środkowego. Skomunikowali się latarką i głosem z pozo198 stawionym najbliżej Przełęczy pod Chłopkiem Pietrzykiem. Gdy do niego dotarli, poczynało już świtać. Od przełęczy dzielił ich jeszcze stromy, poderwany żleb, który mieli przetrawersować kilka metrów powyżej przepaści.
Asekurowany przez Pietscha liną zjazdową Majchrowicz rozpoczął trawers. Obniżył się nieco na przysypane śniegiem trawiaste stopieńki w żlebie i doszedł do tkwiącego w nim sporego bloku skalnego. Trzymając się dolnej jego krawędzi przeszedł najniebezpieczniejsze miejsce. Osiągnąwszy łatwiejszy teren wbił hak, a następnie wyszedł na przeciwległe żebro żlebu i wbił tam nowy hak. W ten sposób lina napięta pomiędzy nim a Pietschem tworzyła rodzaj poręczy dla następnych, którzy szli już bez dodatkowej asekuracji. Jako drugi trawersował żleb Westwalewicz. Mając silnie zmarznięte ręce, wolał dla bezpieczeństwa przypiąć się karabinkiem do liny poręczowej. Przemoknięte gumowe trampki ślizgały mu się na śniegu i trawie. Poprosił więc Pietscha, by mocno naciągnął linę. Nie obniżając się na trawiaste stopnie, poszedł poziomo, wprost na blok. Przywarł ciałem do jego gładkiej powierzchni, trzymając się rękami górnej krawędzi. Wtem głaz począł się z wolna zsuwać, pękając równocześnie na kilka części. Wraz z nim zsuwał się Westwalewicz. Pietsch naciągnął silniej linę — i w tym momencie poczuł, że zwisa ona luźno... Jeszcze ułamki sekund i Westwalewicz wraz z częścią rozpękniętego bloku, nie wydawszy nawet krzyku, znikł za krawędzią obrywu żlebu. Długi przeciągły grzmot kamiennej lawiny oznajmił koniec dramatu... Wstrząśnięci katastrofą towarzysze stali, nie mogąc ochłonąć z wrażenia. Gdy zdołali się wreszcie opanować, Pietrzyk z Pietschem chcieli zejść w dół, zobaczyć, co się stało z ich kolegą. Cóż, kiedy mieli do dyspozycji jedynie przeciętą przez ów fatalny głaz resztę zjazdowej liny. Nie można było myśleć o zejściu przez urwisko bez odpowiedniego sprzętu wspinaczkowego. Należało ratować życie własne i kompletnie wyczerpanych, załamanych towarzyszy. Do resztek przeciętej liny dowiązali kawał posiadanej pętli. Z tak pro199 wizoryczną asekuracją musiał Pietsch przetrawersować żleb, w którym lecące bloki wydarły trawę i odsłoniły sypką czerwonawą ziemię. Powoli, z wielką ostrożnością minął miejsce katastrofy. Gdy dotarł do pozostałej części przerwanej liny, związał oba jej końce. Przy pomocy tej sztukowanej poręczówki przechodzili żleb pozostali uczestnicy ekipy, w najniebezpieczniejszym miejscu asekurowani dodatkowo przez Pietrzyka kawałkiem pętli. Gdy już ostatni z nich przechodził żleb — od strony Przełęczy pod Chłopkiem zjawiła się ekspedycja ratunkowa
polskiego Pogotowia, która noc przepędziła w kolebie, w Mięguszowieckim Kotle. Ratownicy TOPR pomogli wspinaczom przedostać się na Przełęcz pod Chłopkiem, po czym skierowali się na miejsce wypadku Milówki. Taternicy z grupy Pietscha poczęli schodzić ścieżką do Morskiego Oka, szlakiem przetorowanym w śniegu przez Pogotowie. Dwóch najbardziej wyczerpanych zostało z tyłu pod opieką Majchrowicza i schodziło wolno, asekurując się liną. Było to wcześnie rano. Trwająca w dalszym ciągu ulewa nie zachęcała turystów w Morskim Oku do opuszczenia wygodnych łóżek. W pustej sali jadalnej kończyłem właśnie śniadanie. Jako tako już wysuszony przygotowywałem się do wyruszenia na miejsce wypadku, gdy przyszedł Pietrzyk z wiadomością o nowym nieszczęściu. Z przerażeniem wysłuchałem krótkiej, wstrząsającej relacji o tej niewiarygodnej katastrofie, o śmierci jednego z ofiarnych ratowników. Znając bowiem miejsce, z którego zleciał Westwalewicz, nie mogłem się łudzić, żeby istniały jeszcze szansę znalezienia go przy życiu. Opowiadanie Pietrzyka tchnęło grozą i stawiało przed oczyma obraz rozproszonych grup ratunkowych, błąkających się bezradnie w śnieżycy, ludzi wyczerpanych, załamanych, bliskich całkowitej rezygnacji — sytuacja, która wymagała natychmiastowego działania. Odrzuciłem pierwotną myśl o samotnym dotarciu do miejsca wypadku Milówki. Trzeba było przede wszystkim pomyśleć 200 o tych, którzy usiłowali się teraz dowlec do schroniska. Przyjąłem ofertę kolegi Słupskiego z Krakowa oraz Udzieli, który wycofawszy się wczoraj przed nocą z akcji, zdołał już wysuszyć się i nieco odpocząć. Wyruszyliśmy we trzech, zabierając spory zapas suchych ubrań, kurtki puchowe, jedzenie oraz środki na pobudzenie działania serca. Ponadto poleciliśmy młodemu taternikowi śląskiemu, koledze Surdelowi, zorganizowanie większej grupy ludzi możliwie wypoczętych, wyposażonych w maszynki spirytusowe, śpiwory lub koce, ubrania itd. Grupa ta miała iść tuż za nami i wszystkich wracających ratowników odsyłać pod dobrą opieką do schroniska. Sytuacja na szlaku wiodącym z Przełęczy pod Chłopkiem wywierała przejmujące wrażenie. Począwszy niemal od samego schroniska spoza zasłony mgły i deszczu wyłaniali się pojedynczy uczestnicy bądź grupy Pietscha, bądź jakichś innych bliżej nie określonych grup, które wędrowały całą noc wśród ośnieżonych turni. Mijali nas ludzie nieraz chwiejący się na nogach, z nieprzytomnym wyrazem oczu, niezdolni do dawania logicznych odpowiedzi na nasze pytania. Jeden z nich zameldo-
wał, że któryś z jego towarzyszy pozostał w Kotle Mięguszowieckim, nie będąc w stanie się już ruszyć o własnych siłach. Pospieszyliśmy na pomoc. Staraliśmy się iść tempem równym, a nie nadmiernie wytężającym, by jak najszybciej być na miejscu, ale z drugiej strony nie zgrzać się i nie wyczerpać przedwcześnie. Nie wiedzieliśmy bowiem, ile jeszcze godzin będziemy musieli walczyć z zimnem i niepogodą. Ulewa nie zmniejszała się i nim doszliśmy do Czarnego Stawu, byliśmy już przemoczeni. Zimno było dokuczliwe, poczynając od dolnej krawędzi Mięguszowieckiego Kotła deszcz zamienił się w śnieg. Przekroczywszy wezbrany potok znaleźliśmy się w górnej części Kotła. Rozejrzeliśmy się po piargach, ale na razie nie było widać nikogo i nikt nie odpowiadał na wołanie. Widocznie dramat rozgrywał się wyżej, w górnej części szlaku. Poszliśmy dalej w kierunku zaśnieżonej czuby Kazalnicy. Istotnie, po jakichś piętnastu minutach, gdy byliśmy tuż poniżej pierwszych 201 klamer ścieżki, o kilkanaście kroków przed nami zamajaczyły we mgle dwie postacie, siedzące na głazach. Jeden z siedzących trzymał się dobrze. Widać było, że został, aby opiekować się towarzyszem, aby nie zostawiać go samego. Zimno i śnieżyca nie robiły na nim zbyt wielkiego wrażenia. Jeśli się nie mylę, był to właśnie kolega Majchrowicz, jeden z bezpośrednich świadków katastrofy Westwalewicza. Drugi, taternik śląski o nie znanym mi nazwisku, przedstawiał widok prawdziwie żałosny. Siedział sztywno, oczy miał przymknięte i zamglone, skurcz szczęk nie pozwalał mu na wydobycie jednego słowa. Był bosy — widać towarzysz zdjął mu zdarte i rozmoczone trampki, by rozetrzeć nogi. Był też prawie nagi... Trudno bowiem w taką pogodę uważać za ubranie koszulkę i lichą wiatrówkę, podarte spodnie i cienkie kąpielówki — wszystko to wyglądające jak szmaty długo moczone w wodzie. Tętna nie mogłem już wyczuć. Wystarczył zresztą jeden rzut oka, by mieć pewność, że młody taternik znajdował się w stanie krańcowego wyczerpania i zmarznięcia. Jeszcze godzina lub półtorej i pomoc mogłaby być spóźniona. Zabraliśmy się we trzech do roboty. Wleliśmy mu w usta sporą dawkę koraminy. Następnie zdarliśmy z niego całe odzienie i poczęliśmy mocno rozcierać szorstkim, włochatym swetrem. Powoli jego skóra traciła trupi, sinoblady^ kolor i poczęła czerwienieć. Gdy ubraliśmy go w suche spodnie, swetry i kurtkę puchową, widać było, że stopniowo wraca do siebie. Niedługo mógł już podtrzymywany przez nas pić herbatę,
którą zagotowali koledzy z grupy Surdela, przybyli w pół godziny po nas. Nie był jednak w stanie iść o własnych siłach i grupa, na którą spadł obowiązek przetransportowania Ślązaka do schroniska, musiała go przez większą część drogi znosić. Jeszcześmy nie zaczęli zbierać się do odmarszu, gdy usłyszeliśmy powyżej nas kroki i z mgły wynurzył się Andrzej Marusarz, znany ongiś skoczek narciarski, członek Pogotowia, uczestnik ekipy ratunkowej TOPR. Był silnie przemarznięty i wyczerpany. Wychodząc w pośpiechu z wyprawą Pogotowia 202 wyekwipował się zbyt lekko, miał na sobie tylko cienki bawełniany swetr i bynajmniej nie nieprzemakalną wiatrówkę. W rezultacie musiał wycofać się z ,, Drogi po głazach" i wracał właśnie do schroniska. Oczywiście, ten stary praktyk górski był zbyt odporny fizycznie i psychicznie, abyśmy się o niego mieli specjalnie troszczyć. Kilka łyków gorącej herbaty wystarczyło, by postawić 'go na nogi i przywrócić siły. Od Marusarza dowiedzieliśmy się, że kierownik Pogotowia, Pawłowski, uznał — podobnie jak przedtem Wilczkowski — że ofiary wypadków należy ściągać na stronę słowacką i wysłał dwóch ratowników, by sprowadzili na pomoc Horską Służbę. Sam wraz z resztą członków Pogotowia udał się ,,Drogą po głazach" ..na 'miejsce wypadku Milówki. Nim ze Słupskim i Udzielą ruszyliśmy w górę, zgłosił się do mnie Surdel, prosząc, aby go zabrać ze sobą. Grupa do znoszenia taternika śląskiego była wystarczająco liczna, a jeden więcej mógł się przydać naszej ekipie. Przystałem zatem na jego propozycję i poszliśmy dalej już we czwórkę. Do Przełęczy pod Chłopkiem nie spotkaliśmy nikogo. Brnęliśmy w śniegu po świeżych śladach Jędrka Marusarza. Na przełęczy gęsta biała mgła, śnieg, silny wicher, zimno — i pustka. Wołania pozostawały bez odpowiedzi. Spodziewaliśmy się tego zresztą. Według naszych obliczeń Pogotowie powinno się było znajdować obecnie w żlebie zbiegającym z Mięguszowieckiej Przełęczy Wyżniej ku Hińczowym Stawom. Wołaliśmy raczej w obawie, czy nie został tu któryś z błąkających się uczestników ochotniczych grup ratunkowych. Należało jednak nawiązać łączność z ekipą Pogotowia. Wydało nam się, że w tym celu powinniśmy zejść do Hińczowych Stawów. Istotnie, gdy wydostaliśmy się ze śliskiego, eksponowanego żlebu, zbiegającego w dół, ujrzeliśmy na piargach dwie znajome sylwetki. Byli to: Pawłowski i, kierownik Horskiej Służby, nasz stary słowacki przyjaciel, Vlado Simo. Witamy się
serdecznie, Tadek Pawłowski, zsiniały z zimna, opowiada nam o dalszym przebiegu akcji ratunkowej. Gdy ,,Drogą po głazach" doszli do Milówki, był przy nim tylko Bilczewski. Okazało się, 205 że po bardzo ciężkiej nocy w śnieżycy, bez sprzętu biwakowego i gorącej herbaty, stan towarzyszy Milówki był tak krytyczny, iż dalsze pozostawanie w miejscu mogło mieć groźne skutki. Wobec tego Biel zdecydował się nie czekać już dłużej na Pogotowie i — zostawiając Milówkę pod opieką Bilczewskiego — sprowadzić resztę do Hińczowych Stawów. Udało mu się założyć poręczówki i mimo ciężkich warunków atmosferycznych, mimo wyczerpania i załamania psychicznego całej grupy odwrót odbył się bez wypadku. Na piargach spotkano idącą w górę ekspedycję słowacką. Biel ze swymi ludźmi zszedł następnie do Popradzkiego. Tymczasem Pawłowski i przewodnicy -TOPR poczęli opuszczać w dół na linach Milówkę, który w dalszym ciągu był nieprzytomny i tylko drgawki, wstrząsające nim co pewien czas, świadczyły o tym, że żyje. Znoszenie rannego stromym, zaśnieżonym żlebem było ciężkim zadaniem, ale członkowie Pogotowia pracowali z całym poświęceniem. Gdy nadeszła ekipa słowacka, przejęła dalszą akcję z rąk polskich kolegów. Słowacy wnieśli nowe siły. Byli jeszcze wypoczęci, a poza tym o wiele lepiej od Polaków wyposażeni w sprzęt, nieprzemakalne ubiory, termosy z herbatą i kawą. Ratownicy TOPR zeszli do Hińczowych Stawów. Część przewodników rozpalała właśnie ognisko w dole, w kolebie. — Co z Westwalewiczem? — pytamy. Jakby w odpowiedzi słyszymy szelest usypujących się kamieni i z góry schodzi do nas jeden z członków Pogotowia, Eugeniusz Strzeboński. — Znalazłem go — mówi — leży tu trochę wyżej w żlebie. Zginął na miejscu. Całą głowę ma zmiażdżoną. Chwila milczenia. To, czegośmy się spodziewali, stało się nieodwołalnym faktem. Żaden szczęśliwy przypadek nie uratował życia taternika. Zginął w ofiarnej próbie ocalenia kolegi, zginął tak, jak niegdyś, przed laty, Klimek Bachleda... — Nie wiesz, czy są tu jeszcze jacyś Polacy? — pytamy po pewnym czasie Pawłowskiego. — Moglibyśmy pomóc im schodzić do Morskiego. 204
— O ile wiem, nie ma nikogo — odpowiada. — Ci wszyscy, którzy byli po południowej strome, zeszli już do Popradzkiego. My też zresztą będziemy tam zaraz schodzić. Ciało Westwalewicza zniesiemy jutro, gdy odpoczniemy i wysuszymy się. Może też jutro będzie lepsza pogoda. Pożegnaliśmy się i po chwili Pawłowski wraz ze Strzebońskim poczęli schodzić w dół. My z Vladem Simo udaliśmy się do ujścia żlebu z Mięguszowieckiej Przełęczy Wyżniej. Zastajemy tam licznych znajomych z Horskiej Służby: Josefa Stolara, Otto Krejćiego i innych. W górę ciągnie się napięta na hakach lina i niknie w mglistej gardzieli żlebu. Słychać głosy pozostałych ratowników. Są oni itak rozstawieni, że mogą pomiędzy sobą zachować kontakt głosowy, łączność zapewniają im ponadto dodatkowe liny. Przekazujemy w górę zapytanie, czy nie zostali tam jeszcze jacyś polscy ratownicy. Otrzymujemy odpowiedź przeczącą. W terenie są już tylko Słowacy. Pomimo to, nie mieliśmy żadnej pewności, czy kto nie leży gdzieś w piargach lub skałach, niezdolny do poruszania się o własnych siłach, a może nawet nieżywy. Dopiero po dwóch dniach, po powrocie wszystkich grup ze Słowacji można było sprawdzić, że nikt więcej w górach nie pozostał. , Upewniwszy się, że nie jesteśmy potrzebni do pomocy, czekamy na dalsze wiadomości, rozkoszując się tymczasem gorącą herbatą z termosu, którą nas częstuje Krę j ci. Wiadomość przyszła niedługo. Niestety, potwierdziła najgorsze obawy: Milówka zmarł podczas transportu. Działo się to 18 sierpnia, około godziny pierwszej po południu. A więc wszystkie wysiłki, cała nocna męczarnia ochotniczych grup ratunkowych, śmierć Westwalewicza — wszystko to nie zdołało uratować życia młodego taternika, wszystko było bezskuteczne, daremne!... Nasza rola skończona. Żegnamy słowackich przyjaciół i pniemy się w górę z powrotem na Przełęcz pod Chłopkiem. W dwie godziny po rozstaniu ze Słowakami, nie spotkawszy nikogo po drodze, wkraczaliśmy ociekając wodą do schroniska nad Morskim Okiem. 205 Gdy stojąc otoczony dużą grupą turystów i odpowiadając na liczne pytania powiadomiłem obecnych o znalezieniu zwłok Westwalewicza, jakaś młoda dziewczyna w tłumie wydała rozpaczliwy okrzyk i upadła zemdlona. Zrozumiałem, że dla narzeczonej Westwalewicza stałem się posłańcem najstra-
szliwszej wieści... Tragedia na Mięguszowieckim Szczycie wstrząsnęła opinią świata taternickiego. Powstała na krótko przedtem nowa organizacja, .skupiająca cały polski ruch wysokogórski, Sekcja Alpinizmu GKKF i PTTK zbadała gruntownie przebieg wypadku oraz akcji ratunkowej i wyciągnęła odpowiednie wnioski i doświadczenia. Wysiłki Sekcji w ciągu ubiegłego roku szły w kierunku opanowania żywiołowości w szkoleniu taternickim i przejścia na pracę planową, fachową, ujętą w karby dyscypliny. Wydano liczne zarządzenia, instrukcje, regulaminy, podniesiono na kursach unifikacyjnych poziom fachowy instruktorów, zajęto się doszkalaniem początkujących — dobrych wspinaczy, a jeszcze niesamodzielnych taterników. Nie od razu udało się zwalczyć pozostałości poprzedniego okresu. Świadczy o tym śmierć w ścianie Niebieskiej Turni studentki, Marii • Paulo, w sierpniu 1955 roku, na wrocławskim obozie międzyszkoleniowym — wypadek wynikły wyłącznie 'z nieposzanowania regulaminowych instrukcji. Jednakże stała, uparta praca wychowawcza nad podniesieniem bezpieczeństwa kursów i obozów, nad podniesieniem dyscypliny i poczucia odpowiedzialności instruktorów oraz uczestników musi w najbliższym czasie dać owoce. Doprowadzi ona z pewnością do tego, że młodzi ludzie będą mogli uprawiać przepiękny, podnoszący sprawność fizyczną, kształtujący wolę i charakter sport taternicki bez niepotrzebnego narażania się, a ich rodziny bez trwogi oczekiwać powrotu z Tatr swych synów: zdrowych, wypoczętych, pełnych wrażeń i radości życia. WĘDRÓWKI ALPEJSKIE Obory — Warszawa, wrzesień — październik 1955 r. PODROŻ W NIEZNANE Jadę doprawdy w nieznane — myślę sobie, spoglądając z okna wagonu na olbrzymie skalne obeliski wyrosłe wokół .Salzburga, na barwne miasteczko, domki i ogrody rozrzucone u ich stóp. Słońce zachodzi właśnie i wapienne skały świecące białawo, niebiesko i rudo zdają się dosięgać niebios. „Kto wie, może dogonię ich jeszcze w Żeli am See" —^ rozmyślałem dalej, gdy tymczasem pociąg pędził poprzez ginący w mroku kanion doliny. Szum potoku góruje chwilami nad turkotem kół. Złośliwa grypa postawiła pod znakiem zapytania mój pierwszy w życiu wyjazd w Alpy, latem 1936 roku. Zachorowałem 'akurat w dzień, kiedy ośmiu moich kolegów pod wodzą doświadczonego alpinisty, inżyniera Adama Karpiń-
skiego, opuszczało Polskę udając się na alpejski obóz treningowy. Obóz, który miał nas wprowadzić w tajniki pokonywania lodowców, w technikę wspinania się po śnieżnych stromiznach i graniach — słowem, zapoznać nas z całą „wiedzą" alpejską. A wszystko po to, by w przyszłości otworzyć nam drogę ku wyśnionym śnieżnym olbrzymom: Himalajom. Można więc sobie wyobrazić nastrój, kiedy rad nierad kładłem się do łóżka, spoglądając żałośnie na gotowy już paszport zagraniczny i bilet. Moje pragnienie wyjazdu było tak silne, że z całym przekonaniem, zapowiadałem odjeżdżającym towarzyszom swe niezawodne przybycie. Kiwali głowami ze źle ukrytym powątpiewaniem, ale w myśl zasady:'.„choremu 14 — W. Żuławski
3QQ
nie należy się sprzeciwiać", zapewnili, że przyślą depeszę z dokładnym określeniem miejsca pobytu, a w hotelach i schroniskach zostawią dla mnie listowne informacje. O ile jednak ja spełniłem istotnie swoją obietnicę i po trzech czy czterech dniach choroby zwlokłem się z łóżka i wyjechałem, o tyle uzasadniony sceptycyzm moich kolegów zwyciężył najwidoczniej, bo żadnej depeszy w ogóle nie otrzymałem. Wiedziałem jednak, że terenem działania polskiej wyprawy będzie początkowo masyw Grossglockneru w Alpach Austriackich. Wiedziałem także, że stacją dojazdową i punktem wyjściowym w tę grupę górską jest małe miasteczko alpejskie Żeli am See. To mi wystarczyło i któregoś popołudnia — jeszcze silnie osłabiony gorączką — usadowiłem się w pociągu idącym przez Wiedeń i Salzburg do Żeli am See. Właśnie dojeżdżałem na miejsce. Nie miałem pojęcia, gdzie mogą być w tej chwili moi koledzy. Jeśli opuścili już Żeli i poszli w góry, to gdzie ich szukać? Muszę się tu od razu przyznać, że Alpy razem z lodowcami i wszelkimi innymi pułapkami, czyhającymi na niedoświadczonego turystę, znałem tylko z opowiadań. Miałem więc dostateczne powody do niepokoju. Widziałem już w wyobraźni siebie błądzącego samotnie w daremnych poszukiwaniach po nieznanych, obcych i groźnych górach. Moją sytuację komplikowało także i to, że nie miałem więcej niż trzydzieści szylingów w kieszeni, co na ceny austriackie-było sumą znikomą. Ponadto jechałem w swoim normalnym, miejskim ubraniu, gdyż cały mój ekwipunek górski: raki, czekan, podkute buty, zabrali ze sobą uczestnicy obozu. Gdzież go mogli zostawić? Zapewne w hotelu, w którym się zatrzymali. Ba, ale któryż to hotel i jak go odszukać? Jeżeli dodam jeszcze, że po niemiecku
umiałem dosłownie pięć wyrazów, co skazywało mnie na porozumiewanie się głównie na migi — to czytelnik zgodzi się chyba, że swoją włóczęgę śmiało mogę nazwać ,,podróżą w nieznane". W pozie pełnej zamyślenia stoję na opustoszałym już pe210 ronię dworca w Żeli am See. Niewielki, na wpół pusty plecak zwisa mi z ramienia, w ręku trzymam płaszcz i kapelusz. Ostatecznie Żeli nie jest tak wielkie, aby pobyt ośmiu Polaków nie zwrócił niczyjej uwagi. Od czego więc zacząć? Naturalnie — od biura informacyjnego. "Urzędnik biura informacyjnego pobił rekord uprzejmości. Mimo późnej pory telefonował kolejno do wszystkich miejscowych hoteli. Nareszcie, jest! „Byli tu Polacy, zostawili nawet jakiś list". Informacja zawarta w liście przedstawiała się dość niejasno: ,,Jedziemy autobusem na Franz Josefs Hóhe, a stamtąd wyruszamy założyć obóz na wyżniej płaszczyźnie lodowca Pasterze" — pisał Karpiński. Tylko tyle. Trochę mało! Ta „wyżnia płaszczyzna" — wliczając w nią wielką ilość bocznych odnóg lodowca Pasterze — liczy sobie pewnie kilkadziesiąt kilometrów kwadratowych. Jakże tu znaleźć trzy niewielkie białe namioty, prawie niewidoczne na śniegu! W dodatku list nie zawierał żadnych informacji, gdzie jest mój ekwipunek górski. Daremnie szukałem go wśród stosu gratów zostawionych w hotelu przez uczestników wyprawy. Znalazłem za to parę zapasowych butów górskich jednego z kolegów. Zabrałem je bez skrupułów. Czekan pożyczył mi właściciel hotelu, sympatyczny Szwajcar. Czekan ten wyglądał jak jakiś historyczny zabytek z muzeum alpinizmu: długością przewyższał mnie chyba o głowę. Szedłem do autobusu, wśród zdumionych spojrzeń przechodniów, niosąc ten dziwny przedmiot pod pachą. Raków nie miałem i musiałem się na razie bez nich obchodzić. Hotel na Franz Josefs Hóhe położony jest na zboczu, wysoko ponad ogromną, zastygłą w lodzie rzeką lodowca Pasterze. Gwarny, hałaśliwy, wypełniony warkotem samochodów i motocykli, hotel ten jest celem wycieczek bogatych turystów wszelkich narodowości. Przyjeżdżają tu „podziwiać piękno Alp", zaledwie racząc spojrzeć na majestatyczną sylwetkę Grossglockneru, najwyższego szczytu Wysokich Taurów. Polacy? Tak, byli tutaj. Gdzie są w tej chwili? Któż to może 221
wiedzieć! Wyfraczony „ober"1 informuje łaskawie, lecz niecierpliwie. Spieszy się, musi przecież obsłużyć innych gości,, od których spodziewa się dostać dobry napiwek. Trudno, będę szukał na chybił trafił. Jest już wieczór — mam jeszcze tyle pieniędzy, ile trzeba, aby tu przenocować. Mam także tabliczkę czekolady — od biedy wystarczy 'za prowiant. Trzeba było widzieć, jak „stary" taternik, u siebie w Tatrach patrzący z pogardą na tak zwanych „ceprów", wkraczał po raz pierwszy na lodowiec. Myślę, że nawet niejeden nowicjusz alpejski miałby powód do śmiechu, gdyby mnie wtedy zobaczył. U skraju dolnych partii lodowca Pasterze, tam gdzie setki miejskich gapiów spacerują co dzień bez obawy, ja stałem z kwadrans, zanim zdecydowałem się postawić nogę na nie znanym mi, obcym i wrogim gruncie. Pierwszy krok przyniósł mi ważne doświadczenie: lodowiec bynajmniej nie ma zamiaru załamać się ani zapaść wraz ze mną pod ziemię, a przy tym lód w dolnych partiach jest gąbczasty i zupełnie nie śliski. Zrobiłem parę kroków; doszedłem do małej, zupełnie niewinnej szczelinki. Miała może półtora metra głębokości. Po długim namyśle przekroczyłem ją ostrożnie i znowu przekonałem się, że nic strasznego mnie nie spotkało. Coraz śmielej spacerowałem to tu, to tam. Nie minęła godzina, a już po tej łatwej zresztą i bezpiecznej części lodowca poruszałem się 'zupełnie swobodnie. Teraz mogłem się zastanowić nad planem poszukiwań. Prawą stroną doliny ciągnął się główny szlak turystyczny, uczęszczany przez dziesiątki ludzi. Szlak, na którym rozmieszczone były gęsto schroniska: Hofmannshutte i położone wysoko, na górnym piętrze lodowca — Oberwalderhutte. Lewa partia doliny była rzadko odwiedzana. Przyjąłem logiczne — jak mi się zdawało — założenie, że koledzy moi * „Ober" — starszy kelner (skrót niem. słowa „Oberkelner", dosłownie nadkelner), zajmujący się inkasowaniem należności. 212 rozbili namioty w tej właśnie mało uczęszczanej części lodowca. Przypuszczenie moje—mylne, jak się później okazało — potwierdzał na pozór fakt, że w schronisku Hofmanna nic nie wiedziano o pobycie Polaków. Postanowiłem wobec tego zboczyć z głównego szlaku, zatoczyć wielki łuk poprzez górne partie lodowca, przeszukać boczne jego odnogi i dotrzeć znów do szlaku, gdzieś w okolicy Oberwalderhutte.
Przebyłem w poprzek lodowiec Pasterze i po stromym, zmarzniętym śniegu począłem wchodząc w górę. Zaraz na początku spotkałem dwóch turystów. Na pytanie, czy nie widzieli gdzieś polskich namiotów — odpowiedzieli przecząco. Z kolei turyści zainteresowali się, dokąd idę. Pokazałem im ręką na zbocza śnieżne ponad zerwami seraków, które spływały z górnego na dolne piętro lodowca. Potrząsnęli głowami z powątpiewaniem. — Tam się nie da iść. — Dlaczego? — Niebezpieczeństwo szczelin. — No, zobaczymy. Idę dalej kierując się wielkim łukiem ku płaszczyznom lodowca pod Johannisbergiem. Omijam odkryte, widoczne z dala szczeliny. O tym, że istnieją szczeliny całkowicie zakryte śniegiem i że rozsiane są gęsto pod śnieżną skorupą, po której stąpam — po prostu nie wiedziałem. Nie domyślałem się również, że one to właśnie są owymi pułapkami; o których tyle słyszałem. Koło południa zatrzymuję się i zjadam trochę czekolady ze zbawiennej tabliczki, którą żyję od dwudziestu czterech godzin. Potem ruszam dalej, nie zważając wcale na to, że śnieg rozmiękł pod palącymi promieniami słońca, że brodzę w nim do pół łydki, a owe zakryte szczeliny 'zmieniły się: teraz w zdradliwe zasadzki.
'
Lodowiec — początkowo przeceniany przeze mnie, teraz lekceważony — wkrótce pokazał, co potrafi. Nagle, tak jak zapadałem się dotąd po kolana, teraz zapadłem się głębiej, — po pas, po barki —/aż raptem poczułem próżnię pod sobą. 21S Trwało to ułamek sekundy i wtedy — równie nieoczekiwanie — stanąłem na twardym, zlodowaciałym śniegu. Wokół mnie ciemno i otchłań, tylko nad głową okrągła dziura rozjaśniana oślepiającym blaskiem słonecznego dnia... Gorączkowo, w popłochu, walę czekanem w ściankę szczeliny, czepiam się na oślep śniegu i szczęśliwie wyłażę na zewnątrz. Leżę na brzuchu — bo czuję instynktownie, że tak jest najbezpieczniej — i usiłuję zrozumieć, co się właściwie stało. Zorientowałem się, że wpadłem do szczeliny z wierzchu zupeł-
nie niewidocznej. Zatrzymałem się wyjątkowym 'zbiegiem okoliczności na mostku śnieżnym, uformowanym wewnątrz szczeliny. Mostek był twardy, bo słońce tam nie dochodzi, i dzięki temu utrzymał mnie. Przez otwór wybity moim ciałem zieje czarna pustka. Nie wiem, jak głęboka była szczelina. To pewne, że gdyby nie ten zbawczy most, zabiłbym się na miejscu albo też, doleciawszy nawet jakimś cudem żywy do dna, byłbym skazany na powolną śmierć. W tej bowiem części lodowca rzadko kiedy zjawia się alpinista i szansa znalezienia mnie równała się zeru. Wstałem ostrożnie i począłem szukać obejścia szczeliny. Posuwałem się z wolna, każdy krok sondując czekanem. Jeśli chodzi o lodowce — ten dzień nauczył mnie bardzo wiele. Przede wszystkim ostrożnego posuwania się w niebezpiecznym terenie. Nie tylko 'tego zresztą. W piętnaście minut po wypadku raptem zacząłem „widzieć" wszystkie zakryte szczeliny, to jest raczej intuicyjnie domyślać się, gdzie są, gdzie mogą być i w jakim kierunku przebiegają. Południe dawno minęło. Już z daleka zobaczyłem delikatną linię szlaku, rysującą się poprzez nieskazitelnie białe płaszczyzny śnieżne. Zbiegała gdzieś z przełęczy Riffitor i szła dalej ku schronisku Oberwalder. Zjadam resztki czekolady i wlokę się zrezygnowany w kierunku szlaku. Czuję się przytłoczony ogromem i pustką, znużony beznadziejnością poszukiwań, wyczerpany upałem i długim marszem. Dotarłszy do wydeptanej poprzez śnieg ścieżyny siadam znowu. Nie imam się co spieszyć. Schronisko jest już niedaleko, ale nie214
czeka w nim nic na tego, który ma dwadzieścia groszy austriackich w kieszeni. Mam za to jeszcze papierosy — zapalam jednego z nich. Od Riffitor idzie ktoś w moją stronę. Przyglądam mu się obojętnie. Gdy zbliżył się na odległość głosu, zadaję mu stereotypowe pytanie: — Nie widzieliście przypadkiem polskich alpinistów? — Widziałem — pada sensacyjna odpowiedź.
Zrywam się na równe nogi. •— Gdzie?! — krzyczę z całej siły. Otrzymuję odpowiedź w tak łamanej niemczyżnie, a przy tym tak znajomym głosem, że zaczynam bacznie wpatrywać się vi mego rozmówcę... — Ależ tak! — krzyczę biegnąc ku niemu. Doprawdy, cudowne spotkanie! Był to Zdzisław Dąbrowski, jeden z członków polskiego obozu! Ściskamy się serdecznie. Nie spodziewali się mego przyjazdu. — Gdzieżeście założyli obóz? — pytam się zaraz ciekaw rozwiązania zagadki dręczącej mnie od dwóch dni. — O pięćdziesiąt kroków od Oberwalderhutte. Mimo woli zakląłem. Tego już naprawdę nie mogłem przypuszczać. — Jak to, ja was szukam po najgorszych wertepach, a wy siedzicie tutaj — obok schroniska?! — Ano, tak jakoś uchwaliliśmy, że będzie wygodniej — odpowiada. Nie minęło pół godziny, gdy wśród okrzyków zdziwienia wkraczałem pomiędzy namioty towarzyszy. Rozpoczęły się hałaśliwe i trochę bezładne opowiadania, a tymczasem koledzy krzątali się wokół rozgrzanego prymusa i gotowali dla mnie obfity obiad. Znalazłem obóz i towarzyszy — a więc „podróż w nieznane" skończona? Ależ nie! Właściwie dopiero się zaczęła. Nie znany był mi lodowiec —- łatwy lodowiec Pasterze — 215 zanim po raz pierwszy wkroczyłem nań nieśmiałą stopą. Poznałem go wzdłuż i wszerz, poznałem zdradliwe niebezpieczeństwo szczelin. Ale to był zaledwie początek. Wszystko mam przed sobą i wszystko jest jeszcze nie znane. Przedziwne labirynty seraków, tęczowo opalizujące w słońcu jak zamki wyśnione z bajki. Ogromne, śnieżne pustynie, bez śladu życia — w słoneczne południa upalne jak Sahara. Gładkie jak tafla ślizgawki, strome żleby i rynny, skute błyszczącym lodem. Zakamarki skalne i skały groźnie piętrzące się nad głową. Lawiny. Powietrzne granie — wyrzeźbioine ze śniegu krawędzie ostre jak nóż. W białej pustce,
gdzieś pod Riffitor, zakładałem mój pierwszy w życiu alpejski szlak, ze wzruszeniem stawiając stopy w świeżo spadłym, nieskalanym śniegu. Na lodowych stromiznach uczyłem się rąbać czekanem pierwsze w życiu stopnie. Poznawałem wielkość Alp, odległości i przestrzenie. Na zwyczajnej, łatwej drodze na Grossglockner opadałem z sił, nie przyzwyczajony do pokonywania wielkich alpejskich różnic wzniesienia, nie przyzwyczajony do szybkiego tempa marszu. Poznałem piekący żar słońca i wiatr, deszcz, śnieżycę, mgłę i burze. W namiocie nad lodowcem Pasterze, przy krwawo zachodzącym słońcu, w upiornym, stalowoniebieskim blasku skał i lodów, po raz pierwszy w życiu walczyłem ze wściekłymi atakami fóhnu. Wiał całą noc i całą noc szarpał, łopotał zawzięcie ściankami naszego schronienia. A potem rozpoczęły się długie dni niepogody. Mgła, pozwalająca zaledwie widzieć plecy idącego przodem towarzysza, udaremniła pierwszy atak na rynnę Pallaviciniego. We trójkę z Korosadowiczem i Staszlem lawirowaliśmy wtedy w plątaninie lodowych złomisk na progu kotlinki Inneres Glocknerkarr. Później siedzieliśmy cierpliwie nad czeluścią szczeliny brzeżnej, czekając — a nuż się trochę rozwidni? Padający śnieg wypłoszył nas z powrotem do obozu. Nasze namioty przemakają haniebnie. Długotrwałe deszcze stają się udręką. Przenosimy się wreszcie do wysoko położonego schroniska. Tu znów sypie bezustannie śnieg. 216 Zagrzebuje wszystkie szlaki: .te wiodące w górę i te schodzące w dół, ku cywilizacji. Gdy wychodziliśmy ze schroniska, wszyscy trzej związani liną, zaledwie zdołaliśmy otworzyć drzwi, tak je zasypało. Pod Riffitor godzina za godziną brniemy do pół uda w śnieżnym puchu. Wiatr wznosi tumany pyłu, mgła zakrywa wszystko. Białość wokoło jest już tak niesamowita, że sami pytamy się siebie, gdzie jesteśmy: czy w górach, czy w podbiegunowej pustce — na ziemi, czy w obłokach? Gdy dotarliśmy na przełęcz, mgły się rozpełzły i ukazał się świat nowy: doliny i szczyty wybielone świeżym śniegiem, iskrzące się w słońcu. Doliny i szczyty dotąd nie widziane. Podróż w nieznaa-ie trwała. ALPY W ŚNIEŻYCY S. /ciężka wiła się monotonnymi zakosami. Szeroka, rozło-
żysta dolina Kaprun zostawała coraz niżej pod nami. Dno jej pokryte gęstą, zieloną trawą przerzynał potok. Wypływał z czoła lodowca i pełznął leniwie w dziesiątkach bocznych łożysk, tworząc delty, rozlewiska, młaki i bagna — prawdziwą udrękę dla wędrowca. Dopiero z progu doliny rzucał się gwałtownie w dół w majestatycznej kaskadzie. Wyżej — ponad zielonością — wypiętrzały się śnieżne wierzchołki. Po nich pełgały chmury. Dwudniowy odpoczynek w Moserboden — gospodzie turystycznej w dolinie Kaprun — zrobił swoje. Szło mi się lekko i dobrze, chociaż po niedawno przebytej grypie daleko mi jeszcze było do normalnej formy. Pobyt w Moserboden nie był zresztą dobrowolny. W ciągu ostatnich dni lało tak haniebnie, że nie pozostawało nam nic innego, jak skracać sobie czas grą zwaną „Kanonenspiel" (dosłownie „gra w armaty"), a będącą czymś w rodzaju 217 futbolu stołowego. Z zapałem uganialiśmy się po salce, usiłując gęstą kanonadą sprężynowych armatek wpędzić piłkę do miniaturowych bramek. Wieczory spędzało się w bibliotece na wertowaniu książek i czasopism. Znudzeni takim trybem życia, postanowiliśmy we trójkę z Korosadowiczem i Staszlem przenieść się do Schweigerhaus — schroniska górskiego, położonego o 800 metrów wyżej — i mimo nieszczególnej pogody popróbować przejścia północno-zachodniej ściany Wiesbachhomu. Trzeba przyznać, że postawiliśmy sobie zadanie wcale niełatwe do wykonania. Gdy około roku 1925 słynny alpinista niemiecki, Willy Welzenbach, rozpoczął szturm, na szereg urwisk alpejskich, uznawanych dotąd za „absolutnie niedostępne" — ściana Wiesbachhomu była jedną 'z pierwszych jego rekordowych wspinaczek. Groźna sława tej nadzwyczaj trudnej drogi wzrosła jeszcze, gdy w roku 1931 zabił się na niej młodziutki Toni Schmidt, zdobywca straszliwej północnej ściany Matterhomu. Sam Welzenbach również 'zginął śmiercią górską w burzy śnieżnej, gdzieś na podniebnych graniach himalajskiej Nanga Parbat, w czasie tragicznej wyprawy niemieckiej 1934 roku. Dla nas północna ściana Wiesbachhomu — to coś więcej niż głośna ,z trudności i niebezpieczeństw wspinaczka. To pierwsze prawdziwie alpejskie i po alpejsku trudne przed-
sięwzięcie, które podjęliśmy. Pogoda napełniała nas niepokojem. Wprawdzie przed południem rozjaśniło się nieco i deszcz przestał padać, ale pułap chmur wisiał wciąż nisko nad ziemią — ciężki, ołowianoszary. Nie zdążyliśmy dojść do schroniska, gdy począł sypać śnieg. Jakżeż różnił się Schweigerhaus od schronisk, a raczej hoteli alpejskich, które poznaliśmy dotychczas! Położony wysoko, na niewielkiej platformie kolosalnej skalistej grzędy, górował wyniośle nad całym otoczeniem doliny Kaprun. Tuż — za nikłą metalową balustradą — rozwierały się otchła218
nie północnych ścian Bratschenkopfu i Glockerinu. Dalej, 'W wieczornym mroku i śnieżnej zadymce, ginęła majestatyczna panorama od Eiskógele aż po Kitzsteinhom. Tutaj już nie dosięgał hałaśliwy rozgwar turystów z dobrze wypchanymi portfelami. Nie spotykają nas na progu krytyczne spojrzenia gospodarzy, starające się odgadnąć, co też mogą zawierać nasze kieszenie. Tu zapowiedź, że jutro będziemy atakować północną ścianę Wiesbachhomu, czyni z nas od razu miłych i pożądanych gości. Do świtu brakowało kilku godzin, gdy opuszczaliśmy schronisko. Po ciemku jeszcze wspinamy się po klamrach i łańcuchach, w które hojnie wyposażono górne partie grzędy wiodącej na grań. Świt zastaje nas już na niewybitnej turni, zwanej Fochezkopf. Stąd biegnie ostra, śnieżna grań i ginie w chmurach. To Kaindigrat — łatwa i najbardziej uczęszczana droga na Wiesbachhorn. Stąd także po raz pierwszy odsłania się widok na nasz cel dzisiejszy — północną ścianę. Wygląda diabelnie stromo i niedostępnie. Jednostajna zerwą śnieżna, przecięta w środku ciemniejszym pasem odsłoniętego lodu. Nie stromość nas jednak niepokoi. Niepokoją raczej liczne ślady po spadłych lawinach, widniejące u stóp ściany. Przykrym stokiem śnieżnym schodzimy z grani na lodowiec i ruszamy do szturmu. Ściana, wyglądająca z daleka tak groźnie i niedostępnie, z bliska okazała się 'znacznie mniej
stroma. Na lodzie leżała warstwa świeżego śniegu. Cienka wprawdzie, ale stwardniała od rannego mrozu, utrzymuje nas doskonale, uwalnia od konieczności rąbania stopni i zmniejsza prawdopodobieństwo lawiny. Z rakami umocowanymi do butów posuwamy się szybko w górę, a tylko co 30 metrów (bo taką długość ma nasza lina) wbijamy hak dla asekuracji i wykuwamy stopień, aby nogom dać wypoczynek. Nachylenie ściany nie przekracza tu chyba 40 stopni. Jesteśmy prawie rozczarowani łatwością terenu. Wiemy Jednak, że główną przeszkodą będzie pas lodu o nachyleniu 219 blisko 80 stopili, przecinający w połowie ścianę. Pokonanie go przez Welzenbacha było ongiś w świecie alpinistycznym nie lada sensacją. Cóż, kiedy na owym uskoku zawiedliśmy się do reszty. Nie miał on z pewnością nawet 60 stopni nachylenia! Jest to wprawdzie bardzo stromo, ale nie tegośmy się spodziewali. Cała trudność sprowadzała się do. rąbania stopni na przestrzeni 40 lub 50 metrów. Nie należy jednak sądzić, abyśmy mieli do czynienia z jakąś przesadną reklamą czy mistyfikacją zdobywców. Bynajmniej! W czasach Welzenbacha uskok był z pewnością taki, jak go opisywał, a nawet może cała ściana była znacznie bardziej pionowa. Trzeba jednak pamiętać, że materiałem, z którym 'mieliśmy do czynienia, nie była skała, tylko lód. Niestały, podatny, plastyczny lód — nieskończenie wolno, ale nieubłaganie spływający z wierzchołków w doliny. Trzeba pamiętać, że teren lodowy może się zmienić nawet z roku na rok: z trudnego na łatwy, z łatwego na niedostępny. Jeszcze nie zdążyliśmy wyrąbać pierwszych stopni w ściance, kiedy ze zwisającego nisko nad naszymi głowami czarnego zwału chmur poczęły padać pierwsze płatki śniegu.. Jeszcze chwila — i powietrze rozbłysło dokoła liliowoniebieskim światłem elektrycznych wyładowań, a z nieba sypnęło gradem. Rozpoczęła się burza, a dla nas dopiero teraz—walka. Po kilku zaledwie minutach grad zmienił się w gwałtowną śnieżycę. Śnieg zsuwał się szeleszczącym strumieniem po stoku; w jednej chwili zasypał stopnie tylko co przez nas wyrąbane. „Jeżeli to potrwa jeszcze godzinę — całe zbocze zjedzie w dół wraz z nami" — myślał po cichu każdy z nas trzech, patrząc z niepokojem na rosnącą z chwili na chwilę warstwę świeżego śniegu. Dziwne to było połączenie: zadymka śnieżna i błyskawice.
Pioruny biły gęsto jeden po drugim — to gdzieś daleko, to tuż obok nas. Dolinę wypełniał bezustanny grzmot. Przewalał się poprzez lodowce, dźwigał na wierzchołki, przetaczał przez przełęcze. Spotęgował się do takiej orgii hałasu, że aby po220 inieć się z towarzyszami, 'trzeba było krzyczeć im wprost cha. Niebieskie błyski otaczały nas zewsząd. Atmosfera tak przesycona elektrycznością, że z metalowych dzionaszych czekanów tryskały snopy bladoliliowych iskier. •ro zakończonych haków, wiszących u pasa, biły miniare pioruny. Wszystko, co mieliśmy z metalu, stało się źródłem krótkich spięć. Nawet włosy na głowie podnoiię pod kapturami wiatrówek z cichym trzeszczeniem. ot piorunów i ryk burzy coraz się wzmagał. ,iśmy się na oślep prosto w górę. Wierzchołka nie wi'any, bo wszystko, co było o kilkadziesiąt kroków od okrywały chmury. Nie wiedzieliśmy, jak daleko mamy J i do szczytu Wiesbachhornu, ale czuliśmy wzrastającą b;ć grani po coraz silniejszych wyładowaniach elekti ych, które szarpały trzymane w ręku czekany. krótki moment odsłonił się blisko nas skrawek grani •K grat, zbiegającej ze szczytu. Nie namyślając się skręca ku niej. Wierzchołek jest już niedaleki i łatwy do os1 ęcia, ale wejść na niego — znaczyło znaleźć się w jrum burzy elektrycznej, a tego właśnie pragnęliśmy uni^. Nyrani nie zatrzymujemy się już ani chwili i pędzimy ^ w dół na łeb, na szyję. Galopem przebiegamy przez Focheopf. Burza elektryczna dogania nas i tutaj. Gdy na krótk&hwilę zatrzymujemy się, by zdjąć z nóg raki — śnieg kończcie tutaj, dalej są już skały — kolce raków tryskają znowu skrami. Jeszcze nisko w dole, na klamrach spadzistej grzędy .trzaskające ogniki elektryczne naglą nas do pośpiechu. Al gościnny Schweigerhaus jest już niedaleko. Jeszcze krótki z^zd -na .butach łagodnie nachylonym polem śnieżnym, jeszcze ^ka kroków po skałach i jesteśmy na miejscu. W przedsionku schroniska — przemoczeni i zziębnięci — skostniałymi palcami długo rozplątywaliśmy węzły liny, którą dotąd byliśmy razem związani. Lina zamieniła się w jakiś sztywny^ oblodzony drut. Przez otwarte drzwi izby jadalnej biło rozkoszne ciepło. 221
Idącego Posuzonych ; grzęgłazy. i.roz; obok j pod >ardzo •mina, ie na - nie wialiśmy Liśmy 'Q __ 'koło. spo;nne. wylieba tako depażne, się dko ejśale ny. vyro'23 Następny dzień zużyliśmy na powrót do Moserboden
i odpoczynek. Wieczorem wypogodziło się na tyle, że można było spodziewać się kilku dni dobrej pogody. Postanowiliśmy wobec tego popróbować wejścia na Glockerin, piękną lodowo-skalną, północną jego ścianą. Ścianę tę liczącą 800 metrów wysokości przeszedł jako pierwszy wspomniany już poprzednio Welzenbach. Od tego czasu nikt jeszcze tej drogi nie powtórzył. Nasze więc przejście miało być dopiero drugie. Ponieważ prowiant mieliśmy na wyczerpaniu, musiałem na drugi dzień po zejściu ze Schweigerhausu udać się do miasteczka położonego u wylotu doliny Kaprun i odnowić zapasy żywności. Tego samego dnia przy pięknej pogodzie Karpiński i Pierzchała powtarzali nasze wejście północną ścianą Wiesbachhornu i — jak się później dowiedziałem — powiodło się im to w zupełności. Przeszli ścianę w doskonałej formie i w czasie krótszym niż my. Znowu nocą wychodzimy ze schroniska w Moserboden. Znowu w ciemnościach błąkamy się po piargach i usypiskach i o szaro bielejącym świcie lawirujemy wśród szczelin niewielkiego lodowca, leżącego pod stopami Bratschenkopfu i Glockerinu. Stożek zbitego w bryły śniegu — pozostałość po spadłej lawinie — ułatwia nam przejście przez szczelinę brzeżną. Nad nami wznosi się stromy żleb. Spod śniegu i lodu ciemnieją w nim czasem skały. Szybko pokonujemy wzniesienie to na rakach, to znów rąbiąc stopnie. Teraz żleb ścisnął się i zwęził. Z lewej strony przewieszają się nad nim czarne skały. Z prawej — gwałtowne obrywy maleńkiego lodowczyka, który zajmuje środkową część ściany. Żleb stał się teraz wąskim przesmykiem 'pomiędzy niedostępną skałą a niedostępnym lodem. Trudności, które napotykamy, są znacznie większe niż na Wiesbachhornie. Przesmyk zmusza nas do urozmaiconej wspinaczki to po skałach, to po lodzie. Mnie przypadla dzisiaj rola środkowego na linie, której zresztą organicznie nie 222 .znoszę. Muszę więc asekurować na przemian to idącego przede mną, to znów idącego z 'tyłu.
Jesteśmy już ponad dolnymi obrywami lodowczyka. Posuwamy się teraz skośnie w prawo w pobliżu przewieszonych wysoko nad naszymi głowami skał kolosalnej grzędy. Z grzędy sypią się małe lawinki kamienne lub pojedyncze głazy. Ściana jest krucha i niebezpieczna. Spadający kamień rozłupuje się w locie na dwoje. Jedna część przelatuje tuż obok głowy Staszla, druga — obok mojej. Idziemy dalej pod groźnym i denerwującym obstrzałem. Tempo mamy bardzo dobre i szybko zbliżamy się do wylotu głębokiego komina, przerzynającego górne partie ściany i wiodącego skośnie na szczyt. Mamy za sobą już blisko dwie trzecie drogi. I teraz jednak — jak tyle razy przedtem i potem — nie mogliśmy przewidzieć kaprysów alpejskiej pogody. Nie wiadomo skąd i kiedy nadciągnęły chmury i zanim zdołaliśmy się spostrzec, począł z wolna sypać śnieg. Gdy stanęliśmy u podnóża komina, znowu — tak jak na Wiesbachhornie — zahuczały pioruny, a zadymka śnieżna rozszalała się wokoło. Grzmoty zatrzęsły Glockerinem i poruszyły leżące dotąd spokojnie głazy. Po chwili w kominie ruszyły lawiny kamienne. Szły jedna za drugą w odstępach dwu-, trzyminutowych, wymiatały do szczętu dno komina, wylatywały na tle nieba czarną, rozpryśniętą fontanną, niby z krateru wulkanu. Schroniliśmy się na skalną półkę, osłoniętą jako tako przed kurniawą i pociskami. Trzeba było powziąć szybką decyzję. O dalszym posuwaniu się w górę nie można było nawet marzyć. Lawiny kamienne, a także lawiny śnieżne, których wobec gwałtowności śnieżycy spodziewaliśmy się lada chwila, odcinały nam drogę na szczyt. Pozostawał tylko odwrót. Odwrót? Tak, ale jak go wykonać? W prawej części ściany widać było względnie łatwe wejście na boczną grań Glockerinu. Łatwe — może niełatwe, ale w każdym razie istniała jakaś możliwość ucieczki ze ściany. Do tego jednak trzeba było wykonać trawers wprost pod wylotem plującego lawinami komina; po twardym, wypolero223 wanym spadającymi kamieniami lodzie. Rąbanie w nim stopni zajęłoby wystarczającą ilość czasu, aby głazy zmiażdżyły nas i zrzuciły w dół. Trzeba więc było przebiec szybko pod wąską gardzielą komina i już poza jego obrębem zatrzymać się i wbić hak. Obaj ze Staszlem zaparliśmy się mocno w skały i chwycili linę. Korosadowicz zszedł kilka metrów niżej, a potem — ufając już tylko kolcom raków — puścił się biegiem po stro-
mym, czystym lodzie. Przebiegł trzydzieści metrów, tyle, na ile pozwalała mu długość liny, i stanął 'na moment. Widzieliśmy jego wysiłki, aby utrzymać równowagę i ustać na gładkiej stromiźnie. Potem zaczął się zsuwać. Z początku powoli, a następnie, już leżąc na brzuchu, z piorunującą szybkością zatoczył po lodzie wielki łuk o promieniu trzydziestu metrów. Ściągnęliśmy, ile się dało, liny, aby skrócić jego upadek. Wyszedł z niego bez szwanku, ale próba skończyła się niepowodzeniem. Droga w kierunku zachodniej grani była odcięta. Pozostawała jeszcze droga w dół. Należało zejść jakieś 100 metrów niżej, aż do pierwszych obrywów lodowczyka. Tam, pod osłoną górnego brzegu wielkiej szczeliny lodowcowej, mogliśmy ponownie próbować trawersu w prawo na grań. Gwałtowność śnieżycy przekraczała chyba wszystkie, jakie kiedykolwiek widziałem. W ciągu może godziny, bo nie wiem dokładnie, jak długo trwała, napadało dobre ćwierć metra świeżego śniegu. Ćwierć metra śniegu, leżącego na czystym lodzie, nie związanego zupełnie z podłożem! Leciutkiego puchu, gotowego w każdej chwili runąć w dół! Nie musieliśmy długo czekać. Gdzieś w górnych partiach ściany spełzł łagodnie biały tuman śnieżnego pyłu niby zwiewna chmurka. Potem drugi, trzeci, coraz częściej, coraz większe, z coraz to rosnącym łoskotem. Żleb, którym wspinaliśmy się rano, grzmiał od lawin. Zewsząd sypią się pyłówki. Suną w dół niby macki jakiegoś potwornego, białego polipa, wytrysku j ą w powietrze to chmurą, to kaskadą duszącego śnieżnego pyłu. Teraz już właściwie cała ściana zmienia się w bezustannie płynący po224
i l tok. Śnieg wciska się pod ubrania, pod ciemne okulary na oczach, do ust, do uszu — dusi, oszałamia. ' Stoję pod niewielką skałką sterczącą z lodu. Obok mnie Staszel. W skałę wbity jest hak, z którego asekuruję idącego Korosadowicza. Nad głową słyszę grzmot lawiny. Pyłówka idzie prosto na nas. Biały, bezkształtny obłok jest tuż. Przyciskam się do skały. Masy śniegu przewalają się przeze mnie, duszą, oślepiają,
zbijają z nóg. Kurczowo trzymam się haka, a jednocześnie ściskam linę tak mocno, jak tylko potrafię. Lina szarpie mi się w rękach. Wiem, co to oznacza: lawina zmiotła Korosadowicza i Staszla. Tańczą oni teraz bezwładnie w śnieżnym wodospadzie. Mimo woli myślę sobie, że jeśli szarpnięcia ustaną i poczuję w ręku luźny sznur, będzie to znaczyło, że napór lawiny zwyciężył... •- Koniec. Wygrzebujemy się ze Staszlem spod śniegu, łapiemy powietrze w usta. Oddychamy głęboko. Patrzymy na KoEosadowicza. Jest zdrów i cały. Wypluwa śnieg i klnie po swojemu. Lawina zabrała mu dolną część składanego czekana. Oddaję mu swój, a zabieram resztę, która mu pozostała w ręku. Jako środkowemu na linie, łatwiej mi się obyć bez czekana niż obu towarzyszom. ; : Dochodzimy do upragnionej szczeliny. Dolna jej warga tworzy szeroką platformę, górna wznosi się pionowo na kilka metrów. Jeszcze i tutaj — w miejscu zdawałoby się zakrytym od lawin — jakaś zabłąkana pyłówka dopada Korosadowicza, zasypuje wraz z głową i tworzy nad nim spory kopiec. Ma on dzisiaj rzeczywiście pecha. Dziwne to może się wydawać w tych okolicznościach, ale przygoda ta rozśmieszyła nas wszystkich. Posuwamy się poziomo w prawo i wkraczamy w seraki lodowczyka. Lawirujemy wśród nich jakiś czas. Zbawcza grań wydaje się już niezbyt daleka. Niestety, głęboka otchłań szczeliny, nie dającej się w żaden sposób obejść, odcina nas od niej bezapelacyjnie. Odwrót odcięty i tutaj. Jesteśmy w pułapce. 15 — W. Żuławski 225 Dziwaczna sytuacja! Na tej samej wysokości, na której jesteśmy, oddzielone od nas tysiącem metrów powietrza, znajduje się schronisko Schweigerhaus. Widzimy je doskonale. Wydaje się tak bliskie, jeszcze bliższe, niż jest w rzeczywistości. W takiej chwili mimo woli zazdrości się ptakom skrzydeł. W dole, też nie więcej niż kilometr lub dwa w linii powietrznej, widać wyraźnie zabudowania Moserboden. Tam są nasi koledzy, niepokoją się o nas i chcą nam pomóc. Na wybielonej świeżym śniegiem ścianie mogą obserwować dokładnie każde nasze poruszenie. Karpiński z lornetką przy oczach nie odchodzi od okna, krzyczy, gestykuluje. Widzi to, czego my niestety nie widzimy, że ku grani pomiędzy serakami
przejścia nie ma. Chciałby wprost pofrunąć na ścianę i zakomunikować nam swe spostrzeżenia. Oddycha z ulgą, gdy zawracamy znad szczeliny. Chcą wyjść nam na pomoc, ale cóż, kiedy żleb w dolnych partiach ściany — jedyna droga, którą się można ku nam dostać — grzmi i huczy. Lawiny pędzą w nim jedna za drugą. Zmiotłyby każdego. Ale my przecież nie możemy tu siedzieć całe życie! Lawiny, nie lawiny — innej drogi nie ma. Trawersujemy w lewo do żlebu. Czuję się wyraźnie źle. Poruszam się coraz sztywniej i stopniowo popadam w apatię. Dokucza mi obtarta kilka dni temu noga, wytrąca z równowagi rola środkowego na linie, której wybitnie nie lubię. Wreszcie, co tu ukrywać, miałem po prostu swój słaby dzień. Widocznie nie osiągnąłem jeszcze dobrej formy po przebytej grypie. Kilka szorstkich napomnień ze strony towarzyszy postawiło mnie na nogi. Staram się przynajmniej nie opóźniać tempa wspinaczki. Ostatnia droga odwrotu, jaka nam pozostała, droga niemal desperacka, bo zejście' żlebem, w którym koncentrowało się nasilenie lawin, nasuwała poważne trudności. Od żlebu oddziela nas prawie pionowa ścianka obrywu lodowczyka, którą trzeba było przetrawersować poziomo; Pocieszamy się za to, że grzmot lawin w żlebie powoli się zmniejsza, a chwi226
•
lami ustaje zupełnie. Widać świeży śnieg zsuną? się już z bardziej stromych partii ściany. " .^ r" "' Korosadowicz czyni cuda: rąbie stopnie, wbija haki i powoli przegryza się przez ściankę. Trwa to długo, ale wreszcie wszyscy trzej dochodzimy do skraju żlebu. Teraz zaczynamy schodzić. Ciężkie to było schodzenie. Na lodzie utrzymała się spora warstwa miękkiego, lepkiego śniegu. Tworzył on pod stopa-' mi wielkie, nieforemne bryły. Nie pozwalał zębom raków na choćby iluzoryczne zaczepienie o twardy lód. Sam śnieg nie był na tyle spoisty, aby dostatecznie utrzymywać ciężar naszych ciał. Jedynie mocny dziób czekana zaczepiał się o lód i dawał jakie takie oparcie. O żadnej asekuracji nie było mowy. Zajęłaby zbyt wiele czasu, a pośpiech był konieczny, bo niebezpieczeństwo lawiny wisiało ciągle nad nami. Szliśmy więc wszyscy trzej równocześnie, byle szybciej. Upadek jednego z nas porwałby zapewne obydwóch pozostałych, nie przygotowanych na szarpnięcie. Nerwy były napięte do
ostatnich granic. Nie umiałbym powiedzieć, jak długo trwało zejście. Zapewne nie więcej niż godzinę lub dwie, choć wydłużało się w nieskończoność. Wreszcie ujrzeliśmy sterczącą w środku żlebu wysepkę skał. Szliśmy ku niej w zapadającym coraz gęściej mroku. Przyjemnie jest czuć pod stopami twardą, niewzruszoną skałę. Zwłaszcza gdy znajdzie się na niej płaską, wygodną platformę, nieźle osłoniętą przed lawinami śnieżnymi i kamiennymi. Dobre miejsce do spędzenia nocy. Do podnóża ściany było już właściwie niedaleko, ale zejście tym razem po ciemku przedstawiało zbyt wielkie ryzyko. Biwak był niewesoły. Przemoknięci, zesztywniali z zimna, wyczerpani całodzienną walką, siedzieliśmy w wielkiej, gumowej kopercie, która tylko słabą ochronę dawała przed nocnym mrozem. Na gumowych ściankach skraplał się oddech i po pewnym czasie czuliśmy się jak w zimnej kąpieli. Kilka landrynek — to wszystko, co mieliśmy do zjedzenia. W do227Ciatku, przez jakieś nieszczęsne zapomnienie, nikt z nas nie zabrał zapasowych zapałek, Te, które mieliśmy w kieszeni, rozpłynęły się dosłownie. Ze złością patrzyliśmy na bezużyteczną paczkę papierosów i woreczek pełen tytoniu do fajki. Szczęście to prawdziwe, że po nocy, choćby najdłuższej, następuje dzień. I że za dnia można sztywnymi z chłodu palcami włożyć zamarznięte buty, przypiąć raki i zejść w labirynt szczelin lodowca. Jeszcze godzina lub dwie wysiłku? Nie, raczej radosnego oczekiwania na ciepłą izbę schroniska, na wesołe powitania stroskanych kolegów. Godziny marzeń o jedzeniu, suchym ubraniu, o wypoczynku i śnie. Mógłby kogoś dziwić nasz dobry humor mimo poniesionej porażki. Porażki? Protestuję. Odwrót nie zawsze oznacza klęskę. Nie było w naszej mocy wejść na szczyt, ale w tych okolicznościach zejść mimo wszystko, zejść o własnych siłach i w dobrej formie — to 'właśnie jest zwycięstwo. ' ALPY W SŁOŃCU G, ^J" dy w odległości.-kilku miesięcy czy kilku lat zajmujemy się rozpatrywaniem wspomnień chwil spędzonych w górach, wtedy najsilniej przyciągają myśl dwa przeciwne sobie rodzaje przeżyć. Pierwszy — to wspomnienia dni walki, walki z niepogodą; zimnem, skałą, lodem, własnym wyczerpaniem.
Dni takich jest we wspomnieniach sporo. Mają w sobie siłę ogromną, niemal dramatyczną. Mają w sobie moc piękna, patos i monumentalność. W bezsenne noce stają czasem przed oczyma w nieubłaganej grozie. Są także inne dni. Dni pełne powietrza i słońca. Spokoju, pustki, surowej ciszy. Lodowce oślepiają bielą. Gdzieniegdzie tylko czernią się skały. W południe żar słońca dochodzi do zenitu, spala skórę, rozleniwia. Gdy wyjdziesz na szczyt — w dole, poniżej linii śniegów, zobaczysz doliny. Soczysta zie228 leń alpejskich hal, niżej są lasy. Doliny ciągną się jeszcze dalej. Gdzieś tam u ich krańca są wsie, miasteczka. Ale ich już nie widać. Zakrywa je leciutka, niebieskawa mgiełka. To są dni radości. Gdy myślę o pierwszym moim pobycie w Alpach, staje mi przed oczyma białe piekło na północnej ścianie Glockerinu: burza śnieżna, lawiny sunące na nasze głowy, niby kolosalne śnieżne wodospady. Odwrót. Schwytani jak w pułapkę, chcemy za wszelką cenę uciec ze ściany. Próbujemy tu i tam. Biwak. Burza gradowa, śnieżna i elektryczna na Wiesbachhornie. Na Riffitor brniemy w puszystym, świeżo spadłym śniegu. Świat ginie w mlecznych obłokach. Takich dni było najwięcej. Ale później, już pod koniec, zaczęły się inne, pełne słońca. Nic ich zresztą nie zapowiadało w chwili, gdy opuszczaliśmy Heiligenblut, uroczą mieścinę górską, malowniczo położoną u stóp Grossglockneru, żegnając spojrzeniem piękny, starożytny kościółek z XI wieku. Jeszcze następnego dnia rano, w chwili gdy dochodziliśmy do Oberwalderhlitte, pogoda nie wróżyła nic dobrego. W schronisku nastąpiło rozstanie. Zegnałem się z Korosadowiczem i Staszlem, towarzyszami tylu wspólnych wypraw tatrzańskich, a ostatnio i alpejskich. Wraz z Tadeuszem Bernadzikiewiczem mieli tu pozostać i jeszcze raz zaatakować rynnę Pallaviciniego na Grossglocknerze. Ja zaś z kolegami: Karpińskim, Pierzchała, Dąbrowskim, Grońskim i Tadeuszem Ostrowskim, miałem przemaszerować na drugi kraniec Wysokich Taurów, do odległej grupy górskiej Venediger. To, po czym dotąd deptaliśmy w różnych kierunkach — okolice lodowca Pasterze z Grossglocknerem i dolina Kaprun — stało się już dobrze znane. Co więcej, znużyła nas brutalna cywilizacja, która się tam niemal wszędzie wdzierała. Zwłasz-
cza okolice lodowca Pasterze były pod tym względem niekiedy okropne. Hałaśliwe tłumy ludzkie spotykało się na wszystkich łatwych szlakach; tłumy te zapełniały schroniska, a zwłaszcza niżej położone hotelowe domy turystyczne. Od 229 Franz Josefs Hohe płynęły cały dzień ryki syren samochodowych i warkot motorów. Nocą nękały nas eksplozje. To dynamitem wysadzano skały, aby przedłużyć szosę, aż gdzieś pod Fuscherkarkopf. Z tego gwaru i wrzasku rojowiska ludzkiego przełęcz Odenwinkelscharte wyprowadziła nas jak wrota na świat. Rozpoczął się niezapomniany trzydniowy marsz. Tuż za Odenwinkelscharte opuściła nas niepogoda. Została nad lodowcem Pasterze, jakby chcąc zasłonić barbarzyństwa, których dokonywano na górskiej przyrodzie. Wszystko, co leżało za przełęczą, było ciche, bezludne, zalane słońcem i nowe. Pamiętam pierwszy nocleg w namiotach na lodowcu Odenwinkeikees. Od lodu tak ciągnęło zimnem, że musieliśmy wyjść ze śpiworów i położyć się na wierzchu, aby warstwa dzieląca nas od ziemi była grubsza. Po nocy przepiękny wschód słońca: różowawy blask na lodowych zerwach Eiskógele, wystrzelający ponad świetliste obłoki. Rudolfshutte — ostatnie schronisko na naszej trasie, przed dojściem do Yenedigeru. A dalej cudowna wędrówka lodowcem na przełęcz Granatscharte. Lodowiec kipi od słońca. Z przełęczy otwiera isię znów inny świat. Wielkie i puste doliny, łańcuchy górskie o mocnej, granitowej skale. Zieloność traw. Stawy, jeziora. Ani śladu 'schronisk i ścieżek. Coś niby Tatry, tylko większe i opuszczone przez ludzi. Nasz szlak, biegnący graniami, trochę jak tatrzańska Orla Perć, jest jedną dobrze utrzymaną ścieżką. I znów biwak. Namioty postawiliśmy na progu odludnej dolinki. Próg urywa się stromo; gdzieś głęboko pod stopami, o tysiące metrów — niziny. Nasz obóz króluje nad światem. Rankiem idziemy dalej. Maszerujemy na podniebnych graniach, a droga otwiera oczom coraz to nowe szczyty, przełęcze, doliny... Mijamy Zielony Staw o zjadliwie szmaragdowej wodzie, Czarny Staw, ukryty w dzikim kotle górskim, a wreszcie pod wieczór zjawia się daleko, na tle nieba sub230
telna, biaława piła szczytów Yenedigeru jak nieuchwytne widmo z zaświatów. Jeszcze ostatni biwak, a po nim pół dnia marszu. Biały zarys wierzchołków grupy Yenediger staje się coraz bliższy i coraz realniejszy. Niedługo już wkraczamy na lodowce. Skalistą Granatspitzgruppe zostawiliśmy poza sobą! Skaczemy poprzez szczeliny lodowca Wiltragen. Jeszcze jedna niewysoka przełęcz i jesteśmy u celu. Tuż pod nami leży niewielkie schronisko Neue Pragerhutte. O sto lub dwieście metrów niżej maleńki stawek i zielona łączka po prostu zapraszają do założenia obozu. W ostatnich dniach czułem się doskonale. Osłabienie i wszelkie dolegliwości zniknęły i byłem w doskonałej formie. W czasie trzydniowego marszu z grupy Glockner do .grupy Venediger nie omijałem żadnej okazji, aby zboczyć ze ścieżki i zwiedzić leżące w pobliżu szczyty. Wśród towarzyszy z tego okresu najmilej wspominam Adama Karpińskiego. Uzadko z kim chodziło mi się tak dobrze. Decydowała o tym zapewne zgodność naszego tempa marszu i tego, co obydwaj -odczuwaliśmy pnąc się w górę lub z wierzchołków patrząc w doliny. Z nim to właśnie robiłem krótkie wypady na rozliczne szczyty grupy Granatów: Sonnblick, Granatspitze, 3-iandeck... Zaledwie też ustawiliśmy namioty nad stawkiem i otworzyli plecaki, już snuliśmy z Karpińskim wysokogórskie plany na dzień następny. Po naradzie obraliśmy za cel niewysoką -wprawdzie, bo około 300 metrów liczącą, ale efektowną północną ścianę Schwarze Wand (3512 m). O drugiej po północy brutalnie zaterkotał budzik. Spać -mi się chciało straszliwie, do wstawania nie miałem najmniejszej ochoty, toteż z niepokojem spoglądałem na towarzysza. Niepokój był na szczęście bezpodstawny, bo Karpiński nie dawał się tak łatwo wyrwać ze snu. Nie potrzebuję dodawać, że skoro terkoczące niebezpieczeństwo ucichło, zasnąłem ponownie, tłumiąc z powodzeniem wyrzuty sumienia. W rezultacie zbudziliśmy się obaj około dziewiątej wy231 spani i w nastroju szturmowym. Nic to nam zresztą nie mogło pomóc, bo w Alpach o tej godzinie za późno jest gdziekolwiek iść. Czekał nas zatem dzień pełen radosnego leni-
stwa i obżarstwa, tych dwóch spośród grzechów głównych, które w górach nabierają szczególnego uroku. Tymczasem, pomimo wszystko, o godzinie dziesiątej opuściliśmy namioty. Po prostu zrobiło nam się żal wspaniałej, sierpniowej pogody. Wyszliśmy pod skromnym pretekstem zrobienia kilku zdjęć filmowych na lodowcu, od wypadku jednak wzięliśmy ze sobą linę, młotki i parę haków. Kiedy o jedenastej znaleźliśmy się na skraju lodowca Schlattenkees, z Grossvenediger (3660 m) — najwyższego szczytu tej części Alp — wracały już do schroniska całe grupy turystów. Jeden. z przewodników widząc, że idziemy do góry, namawiał, abyśmy zawrócili, gdyż na odwiedzenie Grossvenediger nawet zwykłą, łatwą drogą jest już o wiele za późno. Ponieważ. nasze utajone plany były daleko bardziej ambitne, mogliśmy z czystym sumieniem uspokoić poczciwca, że na Venediger na pewno nie pójdziemy. Wobec wyrzeczenia tej solenne} obietnicy nie pozostawało nam nie innego, jak związać się liną i wziąć kurs na lewo... wprost pod północną ścianę Schwarze Wand. Wkroczyliśmy w labirynt złomisk Schlattenkeesu. Lodowe turnice, lodowe korytarze i zaułki, skoki nad szczelinami ziejącymi pustką, białość tak oślepiająca, "że o zdjęciu ciemnych, alpejskich okularów nie mogło być mowy. Słońce płonące na granatowoczarnym, przez kontrast ze śniegiem, niebie — była to podróż po kramie światła i nieznanych. czarów. Szliśmy wolno, bez pośpiechu, zatrzymując się pod byle pretekstem. To było zbyt piękne, ażeby przejść obojętnie. Filmujemy. Każda ściana, do której się z daleka podchodzi, ma jedną niebezpieczną właściwość: im jest do niej bliżej, tym mniej groźnie wygląda. Wszystko, co z odległości wydaje się pionowe, teraz — widziane w skrócie — przestaje nas niepo232 koić. Pionowa ściana zmienia się w pozornie niewinne zbocze. Całkiem z bliska ściana „kładzie się" i po prostu zaprasza do wejścia. Tak właśnie było pod północną ścianą Schwarze Wand. Ściana „położyła się" całkowicie. Naturalnie wiedzieliśmy
z doświadczenia, że jest to tylko złudzenie. W przewodniku po Wysokich Taurach nie było opisu zamierzonej przez nas drogi. A więc pierwsze przejście? Tym lepiej — szkoda tylko, że nie wiemy, ile czasu może nam zająć przebycie wypełnionego lodem żlebu, który, wybiegając tuż obok wierzchołka, wskazywał naturalny kierunek naszej drogi. Po krótkiej naradzie, po rozważeniu wszystkich za i przeciw, włożyliśmy raki i —o godzinie drugie} piętnaście po południu weszliśmy w ścianę. Przez pierwsze 30 metrów prowadził mój towarzysz, następnie ja, i tak na zmianę rąbaliśmy stopnie w stromym lodzie lub szukaliśmy chwytów w skałach sterczących z dna żlebu. Ta zabawa znudziła nam się po jakichś 100 metrach. Skierowaliśmy się więc ,na skały lewej grzędy żlebu, gdzie świeciło słońce. Gdy stanęliśmy na krawędzi grzędy, słońce niestety już z niej uciekło. Wobec tego włożyliśmy swetry i ruszyliśmy dalej. •; Grzęda nie była znowu taka łatwa, jak się początkowo wydawało. Gdybyśmy oceniali podług skali tatrzańskiej, nazwalibyśmy ją trudną, może nawet więcej, ale prawdziwą przeszkodą była jej wyjątkowa kruchość. Ani jeden chwyt nie był naprawdę pewny, chwilami szło się całkiem „na słowo honoru". Jak zawsze wtedy w Alpach, wspinaliśmy się po skale w podkutych butach, co bynajmniej nie ułatwiało zadania. Towarzysz proponował, żeby wrócić do żlebu, ja znów utrzymywałem, że mimo wszystko w skale mamy szybsze tempo niż w czystym lodzie, a za nic nie chcieliśmy biwakować w ścianie. Choćby już dlatego, że w Neue Pragerhutte obserwowano nas cały czas przez lornetki — nie mogliśmy się przecież kompromitować wobec cudzoziemców. Moja rada okazała się dobra, bo istotnie po kilku jeszcze długościach liny 233 dotarliśmy do malutkiej przełączfei, powyżej które] grzęda kładła się tym razem naprawdę. Skała zmieniła się w błotnisty łupek. Strącając całe lawiny kamieni dobiegamy do końca grzędy. Trawersujemy strome pole śnieżne, dalej trochę lodu i wreszcie skręcamy w prawo, w kierunku wierzchołka. Śnieg staje •się coraz bardziej stromy i coraz głębszy. Mijam towarzysza -wkopanego głęboko w śnieg na stanowisku asekuracyjnym.
Brnę powyżej pasa, przekopuję się z trudem przez śnieżny puch i po kilkunastu metrach docieram pod nawis szczytowy. Podsuwam się coraz wyżej, wreszcie ręką sięgam ponad śnieżną przewieszkę. Wbijam czekan aż po łopatkę, tak daleko, jak tylko mogę sięgnąć ręką, dźwigam się silnie i ląduję na płaskim pólku firnowym tworzącym wierzchołek. Jest godzina dziewiętnasta minut piętnaście. Szybko, zbiegamy na pobliską przełęcz pod szczytem Schwarze Wand i tam dopiero odpoczywamy chwilę. Robi się prawie zupełnie ciemno. Zaglądamy z przełęczy na stronę lodowca. Wielki, kilkumetrowy nawis, potem lodowe zbocze, a wreszcie szeroka szczelina brzeżna oddziela nas od doskonale widocznego szlaku biegnącego z Yenedigeru. Od biedy dałoby się tędy zjechać na linie, ale nie nocą. A biwakować już teraz ani nam się śni — lepszy śpiwór i namiot w obozie niż nocleg na śniegu, bez jedzenia i odpowiednich ubrań, przy kilku stopniach mrozu. Następna przełęcz — Rainerscharte, jest dosyć uczęszczana, więc spodziewamy się złapać tam dobrze przetorowany szlak, który zaprowadzi nas nawet po ciemku do obozu. Przechodzimy granią w zupełnej ciemności poprzez szczyt Rainerhorn (3561 m) na przełęcz o tej samej nazwie. Nie była to niestety taka wąska tatrzańska przełęcz, na której od razu wiadomo, że na prawo jest dolina X, a na lewo dolina Y. Ta tutaj miała dobre pół kilometra długości i tyleż •szerokości. Po prostu wielkie, płaskie pole śnieżne. Znajdź tu teraz, wśród nocy, nikły sznurek śladów ludzkich! Co prawda ślady są, tylko właśnie jest ich za dużo i nie wiadomo, które. 234 i gdzie prowadzą. Chodzimy po krzyżujących się ścieżynach w zygzak, którego każdy odcinek ma paręset metrów długości. Wreszcie jakiś wyraźniej szy szlak prowadzi zdecydowanie w dół. Podążamy nim i ku naszej radości wkrótce jesteśmy na upragnionej drodze ze szczytu Grossvenediger. Tu już czujemy się jak w domu. Możemy zatrzymać się i bez pośpiechu wypalić papierosa. Karpiński wbija czekan w śnieg i siada na nim z westchnieniem ulgi. Czekan momentalnie zapada się aż po łopatkę, towarzysz rozkłada się jak długi i niknie mi na moment w mroku nocy. Za chwilę i mnie spotyka podobna przyjemność. Po odpoczynku idziemy dalej doskonale przetorowaną trasą. Po pewnym czasie dochodzimy do miejsca, gdzie lodowiec opada nieco bardziej stromo w dół. Stąd już widzi-
my światła schroniska i naszego obozu. Jesteśmy także zmuszeni zapalić latarkę, bo jest tak ciemno, że o dwa kroki przed sobą nie widzimy już nic. Z obozu dostrzeżono nasze •światło i poczęto sygnalizować latarkami. Jeszcze godzina i wkraczamy na kamienistą ścieżkę w pobliżu schroniska. Po chwili widzimy jakąś postać idącą ku nam. To lekarz polskiego obozu — Tadeusz Ostrowski, zauważył, że nasza latarka świeci coraz słabiej i wyszedł naprzeciw z nową baterią. O godzinie dwudziestej drugiej trzydzieści jesteśmy na miejscu, jemy sporządzoną przez towarzyszy kolację i włazimy do śpiworów. Następnego dnia w południe witamy grupę Korosadowicza, która w dwudniowej wspinaczce dokonała wejścia na Grossglockner rynną Pallaviciniego. Cieszymy się sukcesem kolegów. Zbliżał się nieodwołalnie termin naszego wyjazdu. Jeszcze pogodnym rankiem robimy wypad zwykłą drogą na Grossvenediger. Jeszcze z Karpińskim — aby nie pominąć żadnej okazji — dosłownie galopem przebiegamy tego samego dnia przez wierzchołek Kleinvenediger. Jeszcze jedna nowa przełęcz i jedna nieznana dolina w wielogodzinnym marszu przemierzona aż do samego krańca: dolina Hollersbach. Skończyła się „podróż w nieznane". 235 Wszystko w niej było dla mnie olśnieniem. Wszystko, na co patrzyłem, widziałem i czułem po raz pierwszy. I bezkresne przestrzenie lodowców, i cudowne bladozielone, bladoniebieskie wieżyce lodowych złomisk, i zbocza dolin porośnięte krzewami kwitnących rododendronów1. Po raz pierwszy czułem na twarzy porywiste podmuchy fóhnu, po raz pierwszy poznałem rozkosz torowania własnego szlaku po nieskalanym alpejskim śniegu i po raz pierwszy wśród grzmotu lawin walczyłem o swoje życie. Po raz pierwszy także — gdy auto nasze w potokach deszczu, zalewającym szyby, przebijało się przez ciemność nocy do Salzburga — poczułem ostre ukłucie tęsknoty za śnieżną bielą alpejskiego świata. BURZA NA MONT BLANC I J. znowu Alpy. Zaledwie wczoraj deptaliśmy po rozpalonych brukach Wiednia, a kika godzin temu włóczyliśmy się gondolą po przecudnych zaułkach Wenecji! Jeszcze nie zdołaliśmy się otrząsnąć z widoku na Adriatyk, jeszcze
czujemy na sobie powiew renesansu od placu św. Marka, a już pociąg w błyskawicznym tempie unosi nas w stronę gór. Drzemiąc w kącie przedziału próbuję uporządkować nieco wrażenia ubiegłych dni. Rok minął od czasu, kiedy pełen wzruszenia i niepewności rozpoczynałem swoją pierwszą wędrówkę w Alpy. Od tego czasu świat alpejski stał mi się znany i bliski, choć znałem go jeszcze tak niewiele. Świat ten miałem teraz zobaczyć znowu. Jechaliśmy w samo jego serce: pod stopy śnieżnego wierzchołka Mont Blanc, najwyższego szczytu Europy. Także ludzie, z którymi miałem przeżywać nowe alpejskie 1 Rododendron (luib:różaneczni'k)—krzew górski dochodzący w Alpach. do 2 m wysokości, o pięknych kwiatach purpurowej barwy. 236 przygody, nie byli-.ei sami. Karpiński został w kraju. Niezależne od nas wszystkich okoliczności nie pozwoliły mi złączyć się z Korosadowiczem i Staszlem w zespół wypróbowany na ścianach Wiesbachhornu i Glockennu. Partnerem moim 'był obecnie doktor Tadeusz Bernadzikiewicz, a w łatwiejszych -wspinaczkach towarzyszyć nam miała Zofia Wysocka-Bema•dzikiewiczowa. We trójkę jechaliśmy właśnie poprzez równiny Lombardii. Reszta kolegów, to jest doktor Zofia Radwańska, Wiktor Ostrowski (jeden z polskich zdobywców Aconcagua, wysokość 6955 m, najwyższego szczytu Ameryki), Tadeusz Pawłowski, Stanisław Groński, Zbigniew Korosadowicz i Jan Staszel mieli przyjechać później. Za oknami pociągu robi się już dzień. Okolica jest na razie płaska i monotonna, toteż w sennym nastroju oczekujemy pierwszych oznak zbliżania się gór. Za którąś tam stacją teren zaczyna być coraz bardziej falisty, aż wreszcie, niemal bez wstępów, pociąg wjeżdża w środek rozległej, zielonej doliny. Po obu jej stronach spadziste zbocza pokryte są tarasami winnic. Otaczające nas wzgórza to na razie niezbyt strome grzbiety, usiane tu i ówdzie wapiennymi skałkami. Ale już koło Aosty widać z daleka lodowce połyskujące bielą. Pociąg coraz częściej wpada w mroczne tunele, to znów przebiega z hukiem żelazne mostki nad potokami, w których rozbryzguje się o głazy turkusowa woda. . Jakżeż dziwne się wydaje odnajdywanie w krajobrazie
szczytów i przełęczy, których nazwy zna się od lat z literatury alpejskiej i których wzajemny układ studiowało się z mapą w ręku na miesiąc przed wyjazdem! Wszystkie są rozmieszczone tak, jak być powinny, i to proste odkrycie cieszy nas niesłychanie. W krótkich przerwach pomiędzy jednym tunelem a drugim wykrzykujemy nazwy do niedawna oderwane od rzeczywistości: Mont Blanc de Courmayeur! Jorasses! Dent du Geant! Bionnassay! W miastecziku Prę St. Didier przesiadamy się na autobus, który po chwili wspina się ciężko wraz z nami poprzez stromy próg doliny do Courmayeur — celu, naszej podróży. 237 Courmayeur to jakby włoskie Zakopane, tyle że O wiele,. wiele mniejsze i musimy stwierdzić z przykrością, znacznie porządniejsze i czystsze. Uliczki śmiesznie wąskie, ale przeważnie asfaltowane, eleganckie hotele, kilkanaście sklepów, murowane domki rozrzucone po obszernym piętrze doliny. Nad wszystkim góruje majestatyczny, iskrzący w słońcu lodowcami łańcuch Mont Blanc, niby prostopadły mur, którego krańce wznoszą się przeszło 3500 metrów ponad. Courmayeur. Góry przykuwają uwagę przybysza, a gdy w nocy oświetla je pełnia księżyca, trudno od nich oderwać oczy. Następnego dnia zwiedzamy sklepy, zaopatrujemy się w żywność, najnowsze przewodniki i mapy, a wreszcie pakujemy worki i pod wieczór 24 lipca 1937 roku opuszczamy Courmayeur. Zamiarem naszym było dojście do małego jeziorka — Lago di Miage, leżącego u południowych stoków masywu Mont Blanc. Tam mieliśmy rozbić obóz, stamtąd wyruszać na pierwsze górskie wspinaczki i przebyć trening tak bardzo potrzebny po całorocznym miejskim trybie życia. Nie umiałbym, dziś doprawdy wyjaśnić, jak to się stało, że przeoczyliśmy wyraźną drogę prowadzącą w stronę Lago di Miage i że omyłkę spostrzegliśmy dopiero w Entreves, małej wiosce położonej u zbiegu dwóch głównych dolin, rozciągających się wzdłuż południowych zboczy łańcucha górskiego Mont Blanc: Val Veni i Val Ferret. Co gorzej, zamiast wrócić po prostu do rozstaju, postanowiliśmy przeciąć czoło lodowca Brenva wprost w kierunku widocznego z daleka białego kościółka znajdującego się już na właściwym szlaku. Skutki tej lekkomyślnej decyzji były wcale niezabawne.
O zmroku brodzimy przez rwący lodowcowy potok, skaczemy po wystających z wody głazach, przerzucając sobie z rąk do rąk nasze bagaże. Wśród ciemności i pierwszych kropel deszczu wstępujemy na obrzydliwie ruchome piarżysko, które pokrywa dolne partie lodowca. Minuty i kwadransy upływają na błądzeniu po ciemku wśród usuwających się spod nóg 238 głazów, na potknięciach i upadkach. Deszcz zmienia się w gwałtowną ulewę, grzmoty huczą po dolinie. Przemoknięci,. znajdujemy w końcu jakie takie schronienie pod wielkim głazem. Ponieważ nie ma miejsca na ustawienie namiotu,. więc układamy się do snu możliwie najwygodniej tam, gdzie jesteśmy. Niestety, sen nasz nie był bynajmniej spokojny. Wielkiegłazy, leżące luźno na posuwającym się bądź co bądź cielsku lodowca, teraz, w czasie burzy, zdradzały niebywałą ruchliwość. Dość powiedzieć, że przy każdym grzmocie kamień," tworzący naszą przygodną sypialnię, poruszał się z lekka,. jakby ostrzegając, że bezpieczniej się spod niego wynieść1. Na szczęście sytuacja wyjaśniła się sama. Deszcz przestał padać, chmury rozsunęły się nieco, a światła kaplicy Notre Damę zajaśniały w odległości nie większej niż dwieście kroków. Pakujemy manatki, przekraczamy głęboki parów i po kilku minutach wydostajemy się na wcale szeroką drogę. Tutaj znalazło się już dość miejsca na rozbicie namiotu. ~^ Rezultat naszych nocnych perypetii był dość nieoczekiwany. Zbudziły mnie rano jakieś ożywione głosy i dźwięk klaksonu samochodowego. Otworzywszy oczy ujrzałem nad. sobą łeb osiołka i stojącego przy nim woźnicę. Parę kroków dalej niecierpliwił się kierowca samochodu. Okazało się, ż& leżymy na samym środku jezdnej drogi, i to dosyć uczęszczanej. W nocy, gdyśmy uciekli spod grożącego zawaleniem się głazu, nie zastanowiliśmy się po prostu nad tym, że nasz. biwak może spowodować aż takie zaburzenia w komunikacji. Zawstydzony wyskoczyłem ze śpiworu i pomogłem Bernadzikiewiczom usunąć szybko namiot, pracowicie rozpięty na linkach i kołkach, a przez ten czas na drodze gromadził się coraz większy tłum pojazdów różnego rodzaju. W pięknym słońcu ruszyliśmy dalej. Droga wiodła teraz. nad potokiem, wśród coraz to odsłaniających się widoków
' Istotnie, głaz ten wkrótce się zawalił, jak stwierdziliśmy w kilka dni później, w drodze powrotnej. 239 na granie Mont Blanc, aż przyćmiły je czarne krzesanice Aiguille Noire de Peuterey. Za oberżą górską Yisaille krajobraz zmienił się całkowicie. Odtąd szliśmy wąską doliną porośniętą bujną roślinnością. Dnem parowu płynął potok turkusowej barwy, skacząc po głazach, waląc się z hukiem w pienistych siklawach, by za chwilę przyczaić się w niebieskozielonych, spokojnych stawkach. Tak szło się godzina za godziną, a świat był w słońcu i tak piękny, że nawet wory na plecach wydawały się nie tak ciężkie. Ustronna łączka nad Lago di Miage zachęca do rozbicia namiotów. Tu właśnie stanie nasz obóz. Pierwsze krople deszczu spadły na ziemię, jeszcze wygrzaną słońcem, gdy — szczęśliwi, że mamy dach nad głową— wleźliśmy do naszych płóciennych domków. Leżąc w śpiworach, gotujemy wyśmienity obiad, palimy papierosy, piszemy listy, gawędzimy, nie troszcząc się zbytnio, że gdzieniegdzie w naszych namiotaetl zaczynają się robić spore zacieki. Jeśli nawet któremuś z nas sytuacja taka niezupełnie dogadzała, to wynagrodził ją sowicie dzień następny. Słońce wypędziło nas wcześnie z namiotów. Było zbyt gorąco, żeby spać. I wtedy dopiero mogliśmy się lepiej rozejrzeć wokoło i dostrzec cuda, które nas otaczały. Łączka przed obozem była istnym zielnikiem bogatej, alpejskiej przyrody. W dole, wśród modrzewi, połyskiwało jeziorko ukryte w bocznej morenie lodowca Miage. Wody jeziorka miały barwę mleka. Lodowiec urywał się nad nim niebieskawozieloną, iskrzącą się w słońcu ścianą, od której raz po raz odrywały się spore bryły i pływały po wodzie niby miniaturowe góry lodowe. Z drugiej strony — umajony roślinnością próg moreny odgradzał nas i jeziorko od reszty świata. W nocy, gdy z uchylonego wejścia namiotu patrzyło się na płynące w blasku księżyca chmury, jeziorko, drzewa, otaczające szczyty — wszystko wirowało dokoła niby na jakiejś gigantycznej, czarodziejskiej karuzeli. 240
Księżyc w pełni świecił, gdy po jednodniowym odpoczynku opuszczaliśmy obóz. Oświetlał naszą mozolną wędrówkę wśród piargów, które zasypały dolne partie lodowca Miage. Blady był i nikły, gdy wkraczaliśmy wyżej na śniegi. Pomiędzy szczelinami w pobliżu dolnych zerw lodowca Bionnassay zastał nas już dzień. Wymarsz rozpoczął się niepomyślnie: w obozie eksplodował nam prymus, szliśmy więc dosłownie o chlebie l wodzie, a co gorsze, byliśmy skazani na obywanie się bez gorącego pokarmu przez najbliższe dni. Nadzieja, że w leżących na trasie schroniskach zastaniemy choć trochę opału, miała, niestety, najzupełniej zawieść. Minęliśmy już seraki lodowca. Rozpoczynamy teraz długą i uciążliwą wspinaczkę poprzez dość łatwe, ale kruche skałki. W południe wypadło nam grzebać się po kolana w mokrym, rozmiękłym od słońca śniegu. Wreszcie, klucząc wśród szczelin, zlani potem, wyczerpani tropikalnym wprost żarem słońca, wychodzimy na przełęcz. Tuż pod przełęczą, po stronie zwróconej ku Francji, znajdujemy malutkie nie zagospodarowane schronisko. Refuge Durier — po prostu niewielka budka z drzewa, obita blachą, ustawiona na miniaturowej platformie skalnej, przylepiona do przepaścistego zbocza, na poły zagrzebana w śniegach. Wewnątrz jest cień, zacisznie i dziwnie przytulnie. Tutaj zostaniemy do wieczora, a przed świtem pójdziemy dalej. Następny etap naszej drogi — schronisko Yallot pod szczytem Mont Blanc — jest oddalone od nas o cały dzień wytężonego marszu. Jak bardzo różni się schronisko Durier od tych, które widziałem w Alpach Austriackich! Tam komfort, ^wygoda } prawie luksus, tu prostota, prymityw i atmosfera przygody. Tak odmienne jest to schronisko, jak odmienny jest masyw Mont Blanc od Wysokich Taurów. Ani śladu szerokich ścieżek, gęsto usianych klamrami i łańcuchami, zabezpieczającymi turystę przed upadkiem. Tu ścieżki są przeważnie tylko tam, gdzie je ludzie sami wydeptali. W części masywu, która na18 — w. Żuławski 241 leży do Włoch, największe schronisko „Torino" pod Przełęczą Giganta jest cztery razy niniejsze niż „Murowaniec" na tatrzańskiej Hali Gąsienicowej. Poza tym tylko trzy lub cztery schroniska są w ogóle zamieszkane i zagospodarowane, i to tylko przez lato. Inne są takie jak to, w którym obecnie zatrzymaliśmy się: jedna mała izdebka, kilka pryczy, koce, i to wszystko. Czasem jeszcze miotła, parę garnków, dwie,
trzy książki dla tych, którzy tu będą musieli przetrwać kilkudniową niepogodę, i czasem (ale rzadko niestety!) prymus z zapasem nafty. Są także jeszcze inne schroniska: śmieszne ,,bivacco", kształtem przypominające przewróconą beczkę, w której mogą się zmieścić dwie lub trzy osoby, ale tylko w pozycji leżącej albo siedzącej. Szlaki przez lodowce nie są oznaczone tyczkami, tak jak w okolicy Grossglockneru. Szlaki te istnieją wtedy, gdy je alpinisfta własnymi nogami wydepce. Kiedy spadnie świeży śnieg, ginie wszelki ślad ludzki i Alpy wyglądają tak, jak w dniu, w którym powstały przed wiekami. Dobrze przed świtem opuszczamy schronisko. Łatwą, śnieżną granią posuwamy się dłuższy czas w górę, a potem stajemy pod skalistym uskokiem Aiguille de Bionnassay (4052 m). Pokonanie tych 200 czy 250 metrów pochłonęło nam kilka godzin solidnej, skalnej roboty. Trudność, przepaścistość, a zwłaszcza kruchość ściany wymagały szczególnej ostrożności. Minęło już południe, gdy otwarła się przed nami wąska grań wierzchołka Bionnassay. W godzinę później staliśmy już na szczycie. Powitał nas porywisty wicher, uderzył w twarze tumanem śniegu i ostrych odłamków lodu. Ryczał wściekle, przewalał się ze strony francuskiej na włoską, a pod jego bezustannym naporem grań dymiła jak od pożaru. Przed nami ciągnął się kilkusetmetrowy „koń śnieżny", jak ostrze szabli ze śniegu i lodu przecinał przestrzeń skłębioną wichrem i niknął gdzieś koło' przełęczy. Pamiętam mozolną wędrówkę po nim okrakiem. Rozpaczliwie długie 242 minuty oczekiwania, aż towarzysze przejdą kolejno swoje odcinki drogi. Wiatr, który oszałamiał i zamieniał twarz w bryłę lodu. I pamiętani nawis, który runął w dół pod ciężarem mojej nieopatrznie postawionej stopy... Zapadał mrok, gdy minąłem przełęcz i, rąbiąc stopnie w ściance stromego lodu, stanąłem na wyraźnym szlaku prowadzącym z lodowca del Dóme granią na Mont Blanc. Szliśmy nim w górę, przebijając się z trudem poprzez wicher. Goniliśmy już resztkami sił, wyczerpani długą drogą i bra-
kiem ciepłego pokarmu od dwóch prawie dni. Wiatr o huraganowej wprost sile zatykał nas i dusił — z trudem chwytaliśmy oddech. Na wielkiej platformie pod śnieżną kopułą Dóme du Gouter rozstawiliśmy naszą płachtę biwakową, nadając jej kształt namiociku. W zimnie i szalejącym wichrze, na wysokości 4250 metrów nad poziomem morza leżeliśmy w naszym schronieniu, łapiąc powietrze w zdyszane, rozdęte wiatrem płuca i zapadając od czasu do czasu w niespokojną drzemkę, wśród marzeń o gorącej herbacie. Następnego dnia przed południem dotarliśmy do schroniska Vallot. Położone 500 metrów poniżej wierzchołka Mont Blanc, sławne z tylu powieści i filmów alpejskich, było bodaj jeszcze bardziej prymitywne niż schronisko Durier. Wymarzonego przez nas pieca lub prymusa ani śladu. Nasz prowiant, obliczony początkowo na dwa dni, był już prawie zupełnie .wyczerpany. Na domiar złego, pogoda, dotąd burzliwa, ale słoneczna, poczęła się psuć gwałtownie. Wicher się wzmagał, ciężkie mgły otuliły góry, począł padać śnieg. Partia alpinistów francuskich, uciekających ze szczytu Mont Blanc w dół, do Chamonix, zostawiła nam resztę swego prowiantu. Nie było tego wiele: puszka konserw, trochę chleba i ćwierć butelki wina. Z kamieni zbudowaliśmy wewnątrz izby prymitywny piecyk, kilka znalezionych mokrych desek dostarczyło nam opału i tak zostaliśmy sami w schronisku Vallot, by przetrwać burzę na Mont Blanc. Leżeliśmy na pryczach w maleńkiej izdebce, której podłogę S43 zalegały zwały nigdy nie topniejącego śniegu, wtuleni w swetry i brudne koce. Senni i odrętwiali, wsłuchiwaliśmy się w wycie wiatru, który wdmuchiwał śnieg przez szpary jedynego okna i trząsł całą chałupką, jakby ją chciał strącić w przepaść. Dwa razy na dzień zwlekaliśmy się z posłania, by wśród gryzącego swędu mokrych szczap drzewa, na ognisku, z poświęceniem przez nas kolejno rozdmuchiwanym, ugotować trochę obrzydliwej, zadymionej herbaty ze śniegu. Śnieg trzeba było przynieść z zewnątrz — ten w izbie nawet na nasze skromne wymagania był za brudny. Wyjść ze schroniska — była to sztuka nie lada. Napór wiatru na drzwi był tak silny, że aby je otworzyć, trzeba było raz po raz uderzać w nie ciałem jak taranem. Wreszcie drzwi z łomotem otwierały się, waląc z trzaskiem o zewnętrzną ścianę chałupy, ą izbę obejmowała w posiadanie skłębiona zadymka. Przejście kilkudziesięciu kroków do zamkniętego na głucho obserwatorium było całą wyprawą. Gdy raz poszedłem w tę stronę
w nadziei, że znajdę jakąś deskę na opał, musiałem się uwiązać na linie z obawy, że nie trafię z powrotem do schroniska. Chałupka trzęsła się i jęczała we wszystkich wiązaniach, zatracała w odmętach kurniawy. 30 lipca pod wieczór na krótko się rozjaśniło. Jeden szybki wypad z Tadeuszem Bernadzikiewiczem pomiędzy szóstą a ósmą wieczór — i we mgle i wichrze stanęliśmy po raz pierwszy na wierzchołku Mont Blanc. Po powrocie do schroniska należało tylko czekać na chwilę ponownego rozpogodzenia i uciekać w dół. Chwili takiej nie doczekaliśmy się właściwie wcale. Przeciwnie, nazajutrz pogoda raczej się pogorszyła. Mimo to, zjadłszy ostatnie okruchy prowiantu, w południe 31 lipca ruszyliśmy w drogę powrotną. Zazwyczaj łatwe zejście przedstawiało teraz poważne trudności. Szlaki zasypał głęboki, świeży śnieg. Mgła była tak gęsta, że mogliśmy się kręcić w kółko i błądzić nie wiadomo jak długo. Instynktownie jednak trafialiśmy na właściwą drogę. Tak szliśmy godzinę lub dwie, aż nagle, niby za czarodziejskim zaklęciem, mgły 244. ustąpiły," wiatr ucichł i ujrzeliśmy słonce nad wybielonymi śnieżnym puchem wierzchołkami. Trochę niżej natknęliśmy się na szlak przetarty przez alpinistów, którzy w czasie niepogody próbowali wejść na Mont Blanc, by prędzej lub później zawrócić. Jeszcze godzina i wstąpiliśmy w szczeliny lodowca del Dóme, a w dole było schronisko, ludzie, odpoczynek i posiłek. Pierwszy normalny posiłek po pięciu dniach głodowania. IHNOMINATA JLnnominata —„turnia nie nazwana"! — wysmukła piramida, ginąca w masie monumentalnego cielska Mont Blanc. Wraz z Picco Eccies, jak dwa potężne pylony \ strzegą wrót południowej ściany najwyższego szczytu Europy. Gdy przejdziesz te wrota, ściana ogarnia cię jak morze. Widzisz piętrzące się nad tobą skalne turnice; mienią się w słońcu różnymi barwami: szarą, różową, piaskowożółtą, zielonkawą i brur natną. Widzisz dokoła kolosalne żleby, depresje, kominy, w których iskrzą się w słońcu niebieskozielone zwały lodu. Świat rozciąga się teraz nad twą głową i pod twymi stopami, Gdy zbliża się południe, w kominach i żlebach grzmią lawiny. Masy rozpryśniętego lodu, dziesiątki wielkich głazów walą
się w dół w obłąkanym pędzie. Wkoło rozgrzane słonecznym żarem powietrze drga od huku. Śnieg, po którym stąpasz, jest rozmiękły, lecz nie gasi dręczącego pragnienia. O kilkadziesiąt kroków — tak blisko zdawałoby się, a jednak już poza zasięgiem stopy ludzkiej — z lodowych sopli ściekają wąskie strumyczki wody. Gdzieś w odległym żlebie szumi wodospad. W tej właśnie ścianie spędziliśmy z Tadeuszem-Bernadzi* Pylony — wieże w kształcie piramidy, stojące po obu stronach wejścia do świątyń egipskich. 245 kiewiczem prawie całe pięć dni. Były to dni ciężkiej walki o życie w groźnym, plującym lawinami urwisku. Te dni i noce, gdy szalejące raz po raz śnieżyce wysysały z . nas wszystkie siły, kruszyły wolę oporu — te dni pozostaną na zawsze w pamięci... Popełniliśmy tu wiele błędów. Zbyt ciężki ekwipunek, plecaki ważące po kilkanaście kilogramów opóźniły znacznie nasz pochód. Zła interpretacja lakonicznego opisu zdobywców tej rzadko podówczas odwiedzanej drogi spowodowała niedocenienie jej trudności. Dziś wiadomo już, że jest to jedna z najtrudniejszych, jeżeli nie najtrudniejsza z dróg wiodących na szczyt Mont Blanc. Wtedy jednak porwaliśmy się na nią dość pochopnie, wkrótce po przyjeździe w Alpy, nie osiągnąwszy jeszcze pełnej kondycji i formy. Byliśmy wówczas doświadczonymi taternikami — nie dość jednak doświadczonymi alpinistami i do wyczynu tej klasy nie 'dojrzeliśmy jeszcze. Nie błędy jednak zdecydowały ostatecznie o ciężkich przejściach, które czekały nas w ścianie. Główna przyczyna tkwiła w wyjątkowo nie sprzyjających warunkach lodowych i atmosferycznych, na jakie natrafiliśmy. Początek nie zapowiadał nic szczególnie groźnego. Tyle ze nie znając dojścia do ściany poprzez lodowiec, nie mogliśmy wyjść ze schroniska Gamba o północy — jak to czynili miejscowi alpiniści — tylko o świcie. Spowodowało to opóźnienie większe, niż się na oko wydaje, przejście "bowiem lodowca w słoneczny dzień, przy silnie zapadającym się śniegu, zajmuje nieraz kilkakrotnie więcej czasu niż w nocy, gdy śnieg jest zmarznięty. Skutkiem tego było już prawie południe, gdy po przejściu przepastnej szczeliny
lodowcowej, dzielącej nas od przełęczy Freney, i po przerąbaniu się czekanem przez spiętrzenie czystego, twardego lodu stanęliśmy na obszernej platformie śnieżnej u początku właściwych trudności drogi. Skwar południowego słońca potęgował się do niemożliwości. Śnieg rozmiękł jak masło, zapadaliśmy się w nim 246 chwilami do pół uda. W czasie krótkiego odpoczynku musieliśmy wypróżnić plecaki i włożyć je na głowy, by uniknąć porażenia. Kto nie zna śnieżnych i często tak mroźnych Alp, z trudem tylko może sobie wyobrazić potworny żar i upał panujące tam w słoneczne, letnie dni, wyobrazić sobie nieznośne pragnienie, które dręczy stale wędrowca. Te ciągłe kontrasty klimatu, ciągłe przeskoki od warunków polarnych do 'tropikalnych stanowią specyficzną trudność gór wysokich, tym większą, im góry są wyższe — największą oczywiście w Himalajach. Przeszedłszy niepewny most śnieżny na wielkiej szczelinie wkroczyliśmy w skały. Teraz rozpoczęły się długie godziny wspinaczki przez nie tyle trudne, ile kruche ścianki skalne, na których trzeba było zdejmować raki, to znów poprzez strome, zdradliwe pólka lodu, gdzie raki okazywały się koniecznością. Lód był prawie całkiem ogołocony ze śniegu i wyjątkowo twardy, rąbanie w nim stopni czekanem zabierało wiele czasu. Już wtedy stało się oczywiste, że warunki na ścianie są o wiele gorsze niż zazwyczaj. Ciężar naszych plecaków, niezbyt może wielki do niesienia na ścieżce, stał się zupełnie nieznośny przy pokonywaniu trudności terenu. Zwiększał wielokrotnie wysiłek, zwalniał szybkość poruszania się. Czekan, trzymany w ręku, przeszkadzał na skale, raki — nie zdejmowane często przez pośpiech — także nie ułatwiały zadania. Pod wieczór dotarliśmy w pobliże wierzchołka Picco Eccies, którego granią posuwaliśmy się dotychczas. Pierwszy biwak wypadł na podniebnej platforemce, na wysokości około 4000 metrów nad poziomem morzal. Platforemka była tak mała, że musieliśmy wbić kilka haków w skałę, przywiązać do 1 Obecnie w tym miejscu stoi miniaturowe, nie zagospodarowane schronisko. Ułatwia ono naturalnie w znacznym stopniu wejście na Mont Blanc poprzez Innominatę, a jednocześnie — jak słusznie zauważa Przewodnik Vallota — „cywilizuje miejsce o wyjątkowej dzikości, co jest
godne pożałowania". 247 kolejno obu plecaków, czekanów i butów, które pod ścianką zdjęliśmy. Następnie towarzysz pokonał ściankę i znalazł się obok mnie. Z półki, na której siedzieliśmy, widać było doskonale słynną grań Peuterey: wierzchołek Aiguille Blanche de Peuterey i przełęcz pod nią. Wydawała się tak bliska, że można by prawie dorzucić kamieniem. Właśnie zza skał grani wyszło trzech alpinistów. Zbiegli do olbrzymiej szczeliny brzeżnej i rozsypali się nad nią w poziomy łańcuch. Szczelinę przeskoczył najpierw środkowy z alpinistów, asekurowany liną z dwóch stron przez pozostałych. Potem kolejno przeskoczyli tamci dwaj. Z przełęczy zobaczyli nas — pozdrowiliśmy się okrzykiem i gestem ręki. Idą dalej. Rąbiąc stopnie w lodowej stromiźnie wspinają się granią w kierunku Mont Blanc. Zdumiewa nas szybkość ich marszu w górę. Był to, jak się później dowiedzieliśmy, zespół znanych alpinistów austriackich, a wśród nich Peringer, słynny ze swych znakomitych wejść na Kaukazie. Czas i nam wyruszyć. Krótki, przykry trawers po zlodowaciałym śniegu — bez raków dla pośpiechu — potem kominek wiodący na krawędź grzędy, śmieszne skalne okno przykryte wielkim głazem niby okapem, jeszcze jeden bardzo trudny uskok, jeszcze kilkadziesiąt metrów ciężkiej wspinaczki i już pierwsze trudności ściany mamy poza sobą. Łatwiejszym terenem idziemy w górę, rozglądając się przy tym za jakąś platformą nadającą się na biwak. Spieszymy się, bo słońce uciekło już ze ściany —"idziemy w mroku i chłodzie. Trzecią już z rzędu noc spędzamy w ścianie Mont Blanc. Burza śnieżna trwa. Leżymy w płachcie biwakowej, strzepujemy z twarzy śnieg, który sypie się do środka przez szpary, i szczękamy zębami. Jest zimno, zbyt zimno, żeby spać, choć każdy z nas ma na sobie po dwa grube swetry i brezentową wiatrówkę, a twarz zasłonił wełnianym szalem. 250 Próbuję zapalić fajkę. Wydaje mi się, że to rozgrzewa. Zresztą rozgrzewa na chwilę każde silniejsze poruszenie. Mimo to trwamy w apatycznym odrętwieniu, bo brak już energii na wyjście z bezruchu.
Wielka gumowana koperta, w której biwakujemy, po kilku godzinach „snu" zawiera tak mało tlenu, że wszelkie próby zapalenia fajki nie dają rezultatu. Można wprawdzie rozpiąć nieco płachtę i wpuścić trochę powietrza, ale wtedy gwałtowny wicher ze śniegiem wedrze się do środka. Odkładam więc z rezygnacją fajkę i usiłuję zasnąć. Zasnąć i zapomnieć, że jesteśmy w środku kolosalnej ściany alpejskiej w sytuacji wprost katastrofalnej. Któż by z nas spodziewał się tego jeszcze dziś rano, kiedy w potokach słońca wkraczaliśmy na lodowe zbocza olbrzymiej depresji huczącej lawinami! Ten trzeci już dzień wspinaczki z ciężkim bagażem na plecach nadszarpnął nasze siły, ale mimo to parliśmy naprzód, a każdy wyrąbany w lodzie stopień zbliżał nas o krok do skalistej grzędy widniejącej na tle nieba. Grzędy tej wyczekiwaliśmy jak zbawienia. Wydawało się, że zaprowadzi ona łatwo i szybko na grań szczytową Mont Blanc. Godziny upływały, a im bliżej byliśmy grzędy, tym silniej ogarniało nas poczucie bliskiego zwycięstwa. Po cichu zaczynaliśmy nawet mieć nadzieję, że może już dzisiaj będziemy nocować w schronisku Vallot pod szczytem Mont Blanc, które, choć prymitywne i nie zagospodarowane — wydawało nam się teraz bezpieczną przystanią. Nawet niewytłumaczone zniknięcie mojego młotka do wbijania haków — strata, która tak fatalnie miała zaciążyć nad dalszym przebiegiem wyprawy — nie potrafiło nas zmartwić na długo. Trudno — zniknął, to zniknął — będziemy sobie jakoś radzili bez niego. Gorzej, że pogoda psuła się najwidoczniej. Ciężkie burzowe chmury nadciągnęły od południa, otoczyły nas zewsząd i zakryły świat. Gdy na śnieżnej przełączce upragnionej grzędy zapalałem papierosa, wiedziałem już, że nie będziemy nocować u Yallotą ani dziś, ani może nawet jutro, bo grzęda spiętrzała się nad nami w skrzesanych 251 uskokach ginących we nagle, a burza śnieżna zbliżała się szybko, by ogarnąć nas za chwilę... : Diabelnie niemiło wspinać się ciasnym, pionowym kominkiem z ramionami obciążonymi plecakiem. Wyrąbywałem czekanem miniaturowe stopnie dla oparcia dwóch przednich kolców raków, a marznące palce rąk obejmowały sople lodu. Sople trzeszczały niepokojąco, groziły oderwaniem. Burza śnieżna rozpoczęła się na dobre. Pole widzenia zacieśniło się do kilku najbliższych metrów. Dalej zacierało się .w szarości zadymki. Ostry wicher przenikał nas poprzez
swetry i wiatrówki. Mokry śnieg wciskał się za kołnierz i nasycał wilgocią. Stromość grzędy nie złagodniała. Coraz to się spiętrzała odsłaniając oczom uskok za uskokiem. Teraz, chcąc nie chcąc, odpinam raki, by wykonać skomplikowany trawers skalny, który trudnością i charakterem nasuwa nam obu porównanie ze słynnym „dolnym trawersem" na tatrzańskiej Zamarłej Turni. Po nim na odmianę — przykre, oblodzone płyty. Wyżej spiętrza się pionowa ścianka śnieżna. Wbijam w nią ręce poza łokcie, nogi wkopuję głęboko. Śnieg jest tu podejrzanie miękki. Utrzyma, czy runie w dół? Utrzymał! Głęboką szczeliną pomiędzy śniegiem a przewieszoną skałą przeciskam się kilka metrów w prawo i staję na dość obszernej półeczce pod nowym uskokiem. Od biedy można by tu biwakować, zwłaszcza że robi się coraz ciemniej, a burza coraz bardziej przybiera na sile. Wyżej jednak, kilkanaście metrów nade mną, grzęda obiecuje wygodną platformę i, kto wie, może koniec trudności. A więc — nie ma się co zastanawiać, ostatni uskok nie będzie chyba gorszy niż poprzednie. Usiłuję przekrzyczeć ryk burzy, aby porozumieć się z towarzyszem. Dochodzi do mnie i usadawia się wygodnie na półeczce, zapewniając mi dobrą asekurację. Wiatr, śnieżyca, trudności drogi — wszystko to podnieca nerwy, dopinguje do wysiłku i pośpiechu. Pośpiechu nieopatrznego, który już sam w sobie nosi zarodek niebezpieczeństwa. Tak jak stałem, z czekanem zwisającym na pętli z przegubu prawej dłoni, 252 w rakach, z ciężkim workiem na plecach, wparłem się w ścianę uskoku. Od razu widzę, że jest źle. Wychodzę kilka metrów. Trudno, nadzwyczaj trudno. Stoję teraz na miniaturowej listewce skalnej i rozmyślam, że w tych warunkach iść w górę bez wbijania haków byłoby prostym szaleństwem. I nagle uświadamiam sobie: zgubiłem młotek. Drugi, wraz ,z wszystkimi hakami, ma mój towarzysz. Sytuacja staje się groźna, bo trzeba po nie wrócić, ale i wracać bez wbicia haka jest bardzo trudno. Trzeba jednak spróbować. Szczęście, że mam przynajmniej dobrą asekurację. Robię krok w dół i natychmiast orientuję się, że jest znacznie gorzej, niż było. Trzymam się kurczowo skały, bo na maleńkich stopniach stoję kolcami raków tak niepewnie, że nie mogę ani na chwilę oderwać ręki od skały. Wydaje mi się, że na prawo znajdę wygodniejszy stopień. Wyciągam
nogę daleko, rozpieram się... i czuję, że za chwilę polecę. — Asekuracja! Uwaga! Ściągnij linę! — wołam do towarzysza, a jednocześnie usiłuję przenieść czekan nieco w górę, wczepić jego ostry, stalowy dziób w szczelinę skalną. Koncentruję na tych wysiłkach resztki energii. — Uwaga, zaraz polecę! — mówię znowu. Towarzysz milczy, napinając linę, którą jesteśmy ze sobą związani. Upływają minuty — na wietrze i chłodzie palce, "którymi trzymam się skały, marzną mi dotkliwie i coraz bardziej tracę władzę w rękach. Za chwilę chwyty wysuną mi się ze sztywniejących dłoni. — Lecę! — powiedziałem jeszcze, czując, że odrywam się Od skały. Spadłem na położoną niżej płytę — na nogi. Odbiłem się od niej jak piłka i głową w dół runąłem w próżnię. Świat zawirował dookoła. Jak oszalała karuzela przeleciały mi w oczach kominy, żleby, lodowe plaśnie i skalne grzędy. Znikły. Zostały tylko chmury i przestrzeń. Nagłe, bolesne zetknięcie ze skałą. Zbudzony instynkt życia każe się ratować do ostatka. Poczułem, że — ciągle do góry nogami —-. sunę 253 na plecach po stromym, piarżystym żlebku. Gwałtownie wysuwam w tył łokcie i ze wszystkich sił hamuję pęd. Zatrzymałem się! Leżę bez ruchu. Nie od razu wracam do rzeczywistości. Z bezkształtnej mgły przed oczyma wyłania mi się głęboko w dole lodowiec, położony o jakieś 1000 metrów poniżej mej głowy. Nieokreślony szum w głowie znika, a słabym jakby jego przedłużeniem jest stuk drewnianego kija spadającego po głazach. Czekan — zrozumiałem natychmiast — zgubiłem czekan! Z góry spływa stroskany głos: — Czy nic ci nie jest?... I czy w ogó^.e żyjesz? Przekręcam się o 180 stopni i gramolę żlebkiem w górę. — Naturalnie, że żyję. I nic mi właściwie nie jest, tylko zgubiłem czekan! — mówię dochodząc do półeczki, gdzie zostawiłem towarzysza. — Zabiwakujemy tu chyba?
Mówię to z trochę nienaturalną wesołością, ale w chwilę potem — patrząc lępo, jak towarzysz czyni przygotowania do noclegu — czuję ostry ból w prawej kostce, ciało piecze mnie od potłuczeń, boję się spojrzeć w dół, a nogi dygocą pode mną z nagłego wyczerpania i rozluźnienia napiętych nerwów. Gwałtowny atak zimna przerywa mi bieg myśli. Szczęki latają jak w gorączce, ciałem wstrząsają dreszcze. Słyszę obok siebie poruszenie i teraz już obaj z towarzyszem kłapiemy zgodnie zębami jak w napadzie febry. Noc wlecze się beznadziejnie wolno. Minuty rozciągają się na kwadranse, kwadranse — na godziny. Natrętnie powracają do mojej świadomości słowa towarzysza, wypowiedziane kilka godzin temu. Napomknąłem wtedy, że nie bardzo wierzę, abym mógł się nazajutrz wspinać bez czekana i ze zwichniętą nogą. — No cóż —• powiedział — w najgorszym razie zostaniemy tutaj. 254 Słowa te wyrzekł jakoś dziwnie lekko, jakby mimochodem. Z przeraźliwą jasnością zrozumiałem, co oznacza ten pozornie beztroski ton: rezygnację, zobojętnienie na wszystko, świadomość beznadziejności naszej sytuacji. I wtedy — właśnie wtedy, chyba jedyny raz w górach pomyślałem, że właściwie nie mamy żadnych szans ratunku: pierwszy raz pomyślałem o śmierci. Każdy z nas wyniósł z lektury lat młodzieńczych pełne grozy i patosu obrazy zmagań człowieka z siłami przyrody. Obrazy ginących kolejno w śnieżnej zamieci członków wyprawy polarnej Scottal, tragedie bohaterskich zdobywców Alp czy Himalajów rozpalały młodą wyobraźnię, a podziw i entuzjazm dodawały im romantycznego blasku. Teraz obraz taki przestał być literaturą, stał się nagą, konkretną rzeczywistością. Tkwiliśmy uwięzieni w środku ogromnej ściany alpejskiej, najbliżsi ludzie znajdowali się o kilka dni drogi od nas. Byłem rozbity, potłuczony, pozbawiony czekana, burza śnieżna szalała z gwałtownością, która nie pozwalała nawet marzyć o opuszczeniu płachty biwakowej. Jedzenia i paliwa nie mieliśmy już wcale. Zadymka mogła potrwać nawet kilka dni. A wtedy — czyż rzeczywiście ,,zostaniemy tutaj''? Trudno się było łudzić: nasza sytuacja od wielu godzin stała się powolnym konaniem. Widziałem w myśli dwa zesztywniałe trupy — tu, na tej podniebnej półce skalnej — zawinięte
w pokrytą lodem płachtę, przywiązane sznurami do wbitych haków. Nie — wierzcie mi — to nie wydawało mi się wtedy romantyczne. To było po prostu okropne — okropne i przerażające w swej brutalnej, niszczycielskiej przemocy. Czy odczuwałem strach? Z pewnością. Ale jednocześnie uprzytomnienie sobie całej grozy sytuacji wywołało uczucie t Scott Robert Falcon — angielski badacz Antarktydy, kierownik wyprawy do bieguna południowego; po dotarciu do bieguna w dniu 17 stycznia 1912 roku stwierdził, że w odkryciu ubiegł go Norweg Amundsen. W powrotnej drodze zginął .z wycieńczenia wraz z czterema towarzyszami. 255 gwałtownego buntu przeciw owym siłom przyrody, które się na nas sprzysięgły. Nie, nie zostaniemy tutaj! Czułem wzmagający się przypływ energii, przypływ potężnego, pierwotnego instynktu nakazującego ratować życie. Wydawało mi się, że mógłbym porwać się już, zaraz, w środku nocy, iść dalej, zmagać się ze skałą i lodem — walczyć. Godziny upływają powoli. Za cienką ścianą naszego schronienia wiatr ucisza się stopniowo. Śnieg sypie dalej, ale już nie tak gęsto jak wieczorem. Budzi się nadzieja. Czyżby burza miała się ku końcowi? Czyżby nie była zapowiedzią dłuższego okresu niepogody, jak tego obawialiśmy się? Nowe uderzenia wichru przywołują nas do rzeczywistości. Mimo wszystko zmęczenie bierze górę. Robi nam się jakby cieplej, przestajemy S2czękać zębami i w sennym odrętwieniu oczekujemy świtu. Poranek wita nas słońcem. Słońce oznacza ciepło — dla nas oznacza życie. Czujemy się jak ludzie, którzy wygrali wielki los na loterii. Szybko zwijamy biwak, pakujemy plecaki. Ściana pokryta jest sporą warstwą świeżego, mokrego śniegu. Ale to nic. Trzeba iść — iść w górę za wszelką cenę. Przecież trudności ściany kiedyś, się wreszcie skończą! Próbuję stanąć na nadwerężonej stopie. Boli, i to porządnie, ale nie ma rady. W walce ze skałą będę musiał zapomnieć o bólu. Fatalną ściankę, z której wczoraj zleciałem, pokonuję obecnie z najdalej idącą ostrożnością, zdjąwszy raki i plecak, bijąc gęsto haki asekuracyjne. Poszło to niełatwo. Pomijając zmęczenie i ból nogi — sądzę, że w każdym wypadku miejsce to można by określić jako ,,nadzwyczaj trudne".
Jeszcze jeden pionowy uskok wypadło nam przezwyciężyć, ale ponad nim grzęda stawała się coraz dostępniejsza. Powoli zamieniła się w wąską i ostrą krawędź — stromą, ale stosunkowo niezbyt trudną. Na prawo widniały dzikie, poszarpane obrywy południowej ściany Mont Blanc, na lewo — w głębokim żlebie bezustannie sunęły lawiny. Co kilka minut z hukiem wystrzału armatniego ruszają grzęda południowej ściany Mont Blanc spiętrzała się nad nami w skrzętnych uskokach <Foi. W. Żuławski! 256 zwały śniegu, lodowe bloki, wielkie głazy. Przewalają się o kilkadziesiąt kroków od nas jak rzeka górska wezbrana powodzią. Z szumem i sykiem prześlizgują się przez strome pola śnieżne, by potem z ich krawędzi runąć grzmiącą kaskadą. W dusznym upale południowego słońca, w powietrzu drgającym od żaru — zewsząd płynie zimna groza śmierci. Wśród tego nasza wąska grań pnie się w górę jak ścieżka nadziei. Strome, lodowe zbocze, do którego teraz doszliśmy, zwiastuje, że główna grań już niedaleko. „Niedaleko" — to jest pewnie jeszcze 200 albo 300 metrów nad nami. Tymczasem, podobnie jak wczoraj, rozpętuje się znów burza śnieżna. Mgła i zadymka, przez które z trudem się przebijamy, zakrywają nam upragniony widok: poziomą linię grani, ostro rysującą się na tle nieba. Teren wymaga ustawicznego rąbania stopni, do czego używamy jedynego pozostałego czekana. Pomagam sobie także, ile się da, trzymanym w ręku ostrym hakiem służącym do asekuracji w lodzie. Południowo-zachodnia grań Mont Blanc de Courmayeur * przynosi nam — wyczerpanym do ostatka — jeszcze jedną przykrą niespodziankę. Grań ta bowiem to ostrze śnieżne o bardzo wąskiej krawędzi poprzerywanej gdzieniegdzie skalistymi uskokami. Biegnie w górę, a po obu jej stronach rozwierają się kolosalne otchłanie. Nie jest to może droga bardzo trudna, ale nie na tyle łatwa, by ludzie zmordowani czterodniowym, niezwykle ciężkim wysiłkiem mogli nią dojść do szczytu nocą, i to w zawieję. Cóż robić? Czeka nas jeszcze jeden biwak. Czwarty. Posuwamy się jakiś czas w górę, licząc, że grań się roz-
szerzy i pozwoli przynajmniej znaleźć dostatecznie wygodne miejsce na nocleg. Ściemniło się zupełnie, a grań była dalej ostra jak nóż. Zrezygnowani, zatrzymujemy się przy jakiejś niewielkiej skałce sterczącej ze śniegu i tam wygrzebujemy 1 Od miejsca, w którym osiągnęliśmy grań Mont Blanc de Courmayeur, ciągnie się ona do głównego wierzchołka jeszcze na przestrzeni około l km. Szczegół ten daje pewne pojęcie o alpejskiej skali odległości. 17 — w. Żuławski 257 mikroskopijną platforemkę. Zabezpieczenie przed upadkiem w dół, jakie mogliśmy sobie zapewnić za pomocą jedynego czekana, haków i liny, było tak wątpliwej wartości, że nie pozostawało nam nic innego, jak liczyć na osobiste szczęście. Był to najcięższy z czterech kolejnych biwaków, które odbyliśmy w czasie wejścia na Mont Blanc poprzez Innominatę. Nasza płachta do spania wisiała nad kilkusetmetrową przepaścią w sposób, który nawet dziś we wspomnieniach przejmuje mnie dreszczem. Początkowo bowiem siedzieliśmy na śnieżnej platforemce, opierając się nogami o ową sterczącą skałkę. W ciągu nocy jednakże — zdrętwiali i kulący się z zimna — zsuwaliśmy się coraz bardziej na dno naszego worka, który w końcu zawisł na kształt jaskółczego gniazda, przywiązany liną do czekana wbitego w śnieg po przeciwnej stronie grani. Życie więc nasze zależało w ciągu kilku godzin tylko od węzła zawiązanego wieczorem sztywnymi z zimna rękami i... od wytrzymałości cienkich ścianek płachty biwakowej. Burza trwała całą noc. Śnieg wciskał się znowu do środka naszego schronienia. Jedzenia nie było już wcale: zostało tylko trochę herbaty. Brak benzyny uczynił nasz prymus bezużytecznym. Mieliśmy jeszcze kilka kostek mety i świeczkę. Za ich pomocą udało nam się roztopić menażkę śniegu, a nawet doprowadzić wodę do stanu gorącego. Wyczerpani, zmarznięci i głodni, z utęsknieniem czekaliśmy na moment, kiedy herbata będzie gotowa, marząc o błogosławionym cieple, które w nas wleje. W pewnej chwili nieostrożne drgnienie jednego z nas przewróciło garnek i cała woda wylała się. Bolesne oparzenie i moment gwałtownego przypływu bezsilnej wściekłości. Po chwili .refleksja: trudno, herbaty i tak już nie będzie... Zostało tylko jeszcze bardziej przemoczone ubranie, potęgujące uczucie chłodu. I znowu godziny przetrwane w febrycznych dreszczach i beznadziejnym szczękaniu zębami. I znowu słońce poranka
dające życie, dające siły do wyjścia z martwego bezruchu nocnej męczarni — siły do wymarszu. 258 Znajdujemy w sobie energię do dalszej wspinaczki po nietrudnych już na szczęście uskokach, do wleczenia się coraz łatwiejszą granią, do wyszukania żmudnego i zawikłanego obejścia turni wierzchołkowej Mont Blanc de Courmayeur. W potokach słońca, w powietrzu gęstym od upału jak smoła przecinamy skośnie niepewne, lawiniaste zbocze o rozmiękłym śniegu. Coraz częściej musimy na stojąco robić krótkie odpoczynki. Słońce rano było dobrodziejstwem, teraz wysysa z nas resztki sił. Ale to już ostatnie niebezpieczeństwa i ostatnie zmagania. Gdy osiągnęliśmy szeroką przełęcz poza szczytem Mont Blanc de Courmayeur, wiemy, że nasza walka jest skończona. Na głównym wierzchołku Mont Blanc widać ludzi! Kręcą się tu i tam, patrzą ku nam — kiwają z daleka rękami. Dzieli nas od nich może 300 metrów szerokiego, łagodnie nachylonego grzbietu. Idziemy nim z wolna, klucząc wśród szczelin. Pot spływa kropliście, ciemne plamy wirują przed oczyma, ręce drżą od nadmiernego wysiłku. Słońce pali bezlitośnie i zalewa oślepiającym blaskiem wszystko: śnieg i skały, powietrze i góry. W POWROTNEJ DRODZE W czasie gdyśmy z Tadeuszem Bernadzikiewiczem szturmowali olodzone i plwające lawinami urwisko Mont Blanc, nasi koledzy nie próżnowali. Zbigniew Korosadowicz w dniu 5 sierpnia dokonał samotnie wejścia na Mont Blanc z lodowca del Dóme wprost na Bosses — punkt grani, na którym leży schronisko Yallot. Stamtąd wszedł na szczyt. Doktor Radwańska, Pawłowski i Staszel udali się do malutkiego schroniska Rifugio Noire w niewielkiej i rzadko odwiedzanej dolince wciśniętej w południowe stoki Mont Blanc, zwanej Fauteuil des Allemands. Tutaj weszli na Mont Noir de Peuterey 259 (2898 m), dokonując. pierwszego przejścia jej południowo-wschodniej, skalistej i częściowo nadzwyczaj trudnej grani.
- Interesujące były losy Grońskiego i Ostrowskiego. Dnia 5. sierpnia postanowili wejść na Mont Blanc z Przełęczy Giganta poprzez Col du Midi. Łatwa ta droga, uczęszczana w zimie nawet przez narciarzy, prowadzi głównie przez lodowce, okrążając wielkim łukiem wschodnią grań Mont Blanc. Tymczasem alpiniści polscy, podążając nią wczesnym rankiem, zmylili po ciemku szlak. W rezultacie, po wielu godzinach wędrówki wcale niełatwą granią, doszli do przełęczy Col de la Fourche i stanęli zakłopotani pod osiemsetmetrowym uskokiem lodowo-skalnym Mont Maudit. Oczywiście zorientowali się od dawna, że nie idą drogą poprzednio zamierzoną, ale, zadowoleni w duchu z interesującej wspinaczki, postanowili ją kontynuować. Szperając -w przewodnikach, znaleźli tylko lakoniczną notatkę, brzmiącą mniej więcej tak: „Stąd osiągnąć grań i iść nią aż na wierzchołek Mont Blanc". Łatwiej to napisać niż wykonać, ale nie "było rady — musieli się zabrać do roboty. Owo ,,osiągnięcie grani" zabrało im zaledwie... trzy dni czasu. Trudności uskoku okazały się bardzo poważne. Wresz_ cię 8 sierpnia, czwartego dnia wspinaczki, przeszli przez wierzchołek Mont Maudit i dotarli do szczytu Mont Blanc, nieco skonfundowani powolnością swego przejścia. Zszedłszy do schroniska Vallot spotkali tam dobrego znajomego polskich alpinistów z czasów wyprawy na Kaukaz, w 1935 roku — Austriaka Peringera, którego świetną wspinaczkę na grani Peutśrey obserwowałem poprzedniego dnia. Ostrowski opowiedział mu o całej przygodzie, spowodowanej niefortunną pomyłką. Jakież , było zdziwienie naszych alpinistów, gdy Peringer, wypytawszy dokładnie o szczegóły przejścia, począł im ściskać dłonie składając serdeczne gratulacje. Okazało się ni mniej, ni więcej, że niechcący zrobili bardzo trudną i rzadko powtarzaną, .drogę Mallory'ego na Mont Blanc poprzez Mont MaudiŁ -t,... ... -... .. ,....-..,-. .. ,,.; . 260 - Po- zejściu 2 Mont Blanc' nasi koledzy dowiedzieli się, że jeszcze jesteśmy w ścianie Innominaty. Ponieważ był to już piąty dzień od chwili naszego wymarszu, długotrwała nieobecność zaniepokoiła towarzyszy. Postanowili wyruszyć nam na pomoc. Korosadówicz i Groński poszli do schroniska Gamba — to jest tam, skąd myśmy wyruszyli — i następnego dnia mieli rozpocząć poszukiwania. Niżej, w gospodzie Yisaille, została Zofia Bernadzikiewiczowa w celu utrzymywania kontaktu między grupami ratunkowymi. Ostrowski zszedł 10 sierpnia do Courmayeur i tam— wraz z Peringerem
i jeszcze jednym z Austriaków — zorganizował formalną ekspedycję ratunkową: zakupiono obfity prowiant, przygotowano odpowiedni ekwipunek. Następnego dnia rano specjalnie wynajęte auto miało zawieźć ekspedycję w głąb gór. Było to 10 sierpnia 1937 roku, w dniu, który po czterech i pół dobach morderczej walki o życie przyniósł nam ocalenie, w którym pomimo tylu przeciwności osiągnęliśmy z Tadeuszem Bernadzikiewiczem wierzchołek Mont Blanc. . Był to również dla nas dzień powrotu do ludzi. Mam w swych wspomnieniach górskich wiele takich momentów, gdy po ciężkiej, niebezpiecznej przygodzie następuje pierwsze zetknięcie się z ludźmi. Przeżywałem wtedy zawsze dziwnie sprzeczne uczucia. Z jednej strony, ogromną,. żywiołową radość, ,że oto skończyła się samotna walka z siłami przyrody, z zimną, bezlitosną skałą i lodem, z wichrem i śnieżną zadymką. Ze jestem znów wśród społeczności ludzkiej i mogę spodziewać się od niej pomocy i opieki. Z drugiej strony, takie zetknięcie przynosi czasem coś w rodzaju rozczarowania, jakieś ukłucie żalu, że napotkani ludzie spoglądają na nas jakby obojętnie, nie przejmując się wcale naszą sytuacją. Obojętność pozorna — przekonaliśmy się o tym niejednokrotnie. Ustawiczne zmagania z przyrodą, które toczy alpinista, nie tylko hartują jego ciało, nerwy i wolę. Rozwijają w nim również cechy głęboko humanistyczne, poczucie wspól261 noty ludzkiej, poczucie koleżeństwa, chęć niesienia pomocy każdemu, kto jej potrzebuje. Gdy spotka się na szlaku prawdziwego człowieka gór, można być zawsze pewnym jego pomocy we wszystkich okolicznościach. Te krótkie, niby obojętne spojrzenia kryją w rzeczywistości zrozumienie i współczucie. Czyż zresztą wtedy na wierzchołku Mont Blanc żądaliśmy od kogoś pomocy? Powiedzieliśmy swe krótkie ,,dzień dobry", postaliśmy chwilę, obrzucając wpółprzytomnym wzrokiem morze szczytów alpejskich rozciągające się dokoła, i powlekliśmy się w dół. Dobrze nam znana, łatwa, turystyczna droga sprowadziła do schroniska Vallot, położonego o 500 metrów poniżej wierzchołka. Szliśmy krokiem chwiejnym i musieliśmy chyba wyglądać dość rozpaczliwie, bo mijani turyści zatrzymywali się, by nas przepuścić, a potem oglądali się z wyraźnym
niepokojem. Wokół schroniska zastaliśmy spore grupki alpinistów, odpoczywających w drodze zejściowej z Mont Blanc. Pozorna obojętność, którą odczuliśmy na wierzchołku, prysła tu całkowicie. Zewsząd padały pytania, zwracały się ku nam twarze życzliwe, koleżeńskie, pełne troski. Grupa Francuzów obdarowała nas torbą wspaniałych, świeżych śliwek. Było to pierwsze jedzenie od dwóch dni, a przy tym soczyste owoce cudownie zwilżały nasze gardła wyschnięte długotrwałym pragnieniem. Inni turyści ofiarowali nam trochę chleba i całą puszkę konserw mięsnych. Odłożyliśmy to na później. Teraz nie mieliśmy sił nawet na jedzenie. Stare, nie zagospodarowane schronisko Vallot, leżące na grani Mont Blanc na wysokości ponad 4300 metrów nad poziomem morza, nie było z pewnością miejscem odpowiednim na dłuższy postój dla ludzi pozbawionych jedzenia i tak wyczerpanych jak my. Wiedziałem także, iż moja skręcona noga lada chwila może uniemożliwić mi poruszanie się. Trzeba więc było jeszcze tego. samego dnia zejść do 262 schroniska Gonella, położonego o 2000 metrów niżej. Byliśmy jednak zanadto zmęczeni, by od razu schodzić. Musieliśmy trochę odpocząć. Wgramoliliśmy się z trudem na materace i natychmiast zapadliśmy w pół sen, pół odrętwienie. Położyłem się na boku z głową opartą na łokciu i zastygłem w tej pozycji. Właściwie nie spałem. Mimo przytępionej świadomości zdawałem sobie sprawę, że ręka boli mnie od wysiłku podpierania głowy i że jest mi bardzo niewygodnie. Byłem tak bezsilny, że nie potrafiłem się zdobyć na energię potrzebną do usunięcia ręki i oparcia głowy o poduszkę. Było mi także zimno — marzyłem o nakryciu się leżącym obok kocem... Około czwartej po południu zwlokłem się z pryczy. Byłem tak słaby, jakby mi połamano kości. Przez malutkie, zawalone śniegiem okienko wyjrzałem na zewnątrz. W górach znowu szalała burza. Wprost dziwaczna była ta regularność, z jaką od trzech dni codziennie o tej samej porze rozpoczynała się śnieżyca. A zresztą — niech sobie szaleje. Tu jesteśmy bezpieczni. Poczułem nagle silny głód. Przypomniałem sobie o pozostawionej nam konserwie mięsnej i postanowiłem ją przyrządzić. W chatce oprócz nas było jeszcze kilku turystów.
Tuż obok krzątała się trójka Alzatczyków. Poprosiłem jednego z nich o pożyczenie mi maszynki spirytusowej i paliwa. Rozpalił maszynkę, a potem przyglądał się z uśmiechem pełnym życzliwego politowania mym niezdarnym próbom otwarcia puszki konserw drżącymi z osłabienia rękami. Odebrał mi ją i zmusił do położenia się z powrotem obok śpiącego towarzysza. „Skąd wracacie?" — zapytał. „Z Innominaty". „Aha!" — pokiwał głową ze zrozumieniem i niedługo przyniósł nam na pryczę przysmażoną wołowinę z puszki. Nie mówiąc ani słowa topił teraz śnieg na herbatę. Czyż muszę opowiadać, jak smakowała nam ta herbata? Znalazło się jej dla nas dwie pełne menażki. Gdy po skończonym posiłku chciałem mu chociaż wyczyścić zabrudzone przez nas garnki — 26.? odmówił. Nie warto! I tak schodzi teraz do Chamonix. Jakże wdzięcznie go wspominam do dzisiaj... Burza śnieżna ucichła. Po odpoczynku i jedzeniu obydwaj poczuliśmy się na siłach do dalszej drogi. Czterech turystów włoskich zaproponowało nam wspólne zejście do schroniska Gonella. Za chwilę podążyliśmy torowanym przez nich szlakiem popod śnieżną kopułę Dóme du Gouter. .Serce łomocze silnie, oddech przyspieszony — z trudem dotrzymujemy kroku tym wypoczętym ludziom. Za to poniżej Dóme du Gouter, gdzie droga idzie już tylko w dół, umiejętność bierze górę nad kondycją i sytuacja odwraca się natychmiast. Mimo zmęczenia, mimo mej skręconej nogi i braku czekana, odsądzamy się od Włochów o dobre dwadzieścia minut. W rekordowym tempie przebiegamy lodowiec del Dóme i docieramy do schroniska. Dotąd moja noga trzymała się doskonale, pozwalając wędrować bez przeszkód przez całe ostatnie dwa dni. Teraz, gdy dotarliśmy do ludzi, do zagospodarowanego i obficie wyposażonego schroniska, napięcie nerwowe rozluźniło się i noga całkowicie odmówiła posłuszeństwa. W schronisku okazało się, że Witek Ostrowski zdążył już zaalarmować gospodarzy i turystów. Poczciwi ci ludzie starali się przekonać nas o konieczności natychmiastowego zejścia do Courmayeur w celu uspokojenia zatrwożonych kolegów. Oparliśmy się temu energicznie: o tym, abyśmy schodzili jeszcze dzisiaj, gdy zmrok już prawie zapadał, nie było nawet mowy. Byliśmy na to zbyt wyczerpani. Skorzystaliśmy natomiast z uprzejmości naszych włoskich towarzyszy, idących na noc do Yisaille, i posłaliśmy przez nich uspokajającą kartkę do Bernadzikiewiczowej.
Nie mogłoby to jednak wstrzymać przygotowywanej do wymarszu ekspedycji ratunkowej w Courmayeur. Tutaj pomógł nam szczęśliwy przypadek. Oto u Yallota widziało nas kilku Niemców, przyjaciół Peringera, którzy potem zeszli do Courmayeur i donieśli, że jesteśmy żywi i cali. Zacny Austriak — szczerze ucieszony — poszedł natychmiast, w nocy, do hotelu, 264 gdzie spał Ostrowski, by mu zakomunikować pomyślną nowinę. Pod tę pomyślną nowinę ,wypito podobno owej nocy niejeden litr wina. .... •
... , .
Następnego dnia powlekliśmy się w dół. Utykałem jak inwalida, każdy krok powodował cierpienie. 1000 metrów zejścia skalistą moreną,' potem całe kilometry płaskim lodowcem Miage, pokrytym nieznośnie ruchomym piargiem. Ale dolinna, przytulna gospoda Yisaille, a z nią .jezdna droga do Courmayeur już blisko. W gospodzie Yisaille spotkaliśmy prawie wszystkich naszych towarzyszy, którzy wyszli nam naprzeciw. Oczywiście natychmiast rozpoczęły się pytania, obustronne wyjaśnienia, opowiadania i żartobliwe komentarze, jak to zwykle bywa, gdy niebezpieczna przygoda znajduje szczęśliwe zakończenie. Brakło jeszcze tylko Korosadowicza i Grońskiego, którzy siedzieli w schronisku Gamba — wprost nad naszymi głowami, tyle że o 1000 metrów wyżej. Należało ich zawiadomić o naszym powrocie. Zrobiliśmy to za pomocą sygnałów optycznych. Odbywało się to w ten sposób, że jeden z nas po prostu brał trzy prześcieradła, ładował je w plecak, niósł na pobliskie wzgórze i rozkładał w umówiony poprzednio sposób. Wieczorem sygnalizowaliśmy latarką. Sygnały spełniły swoje zadanie i następnego dnia, 12 sierpnia, w południe znaleźliśmy się już w pełnym gronie. W kilka godzin później Korosadowicz i Groński zeszli do Courmayeur, by odjechać do Breuil — miejscowości leżącej pod Matterhornem. W ich ślady podążyli również Bernadzikiewiczowie. Zostałem z Ostrowskim w Visaille, gdyż lekarz polecił mi zrezygnować przynajmniej na tydzień z wycieczek górskich. Mile upływały dni odpoczynku w zacisznej gospodzie, leżącej
malowniczo na wprost południowych ścian Mont Blanc. Odpoczynek ten uprzyjemniały mi barwne opowieści Ostrowskiego — wspomnienia z jego wypraw alpinistycznych w południowoamerykańskie Andy i góry Kaukazu. Opowieści tych 265 mogłem słuchać całymi dniami z nigdy nie słabnącym zainteresowaniem. Nie tylko ja zresztą. Zjednywały one sobie wdzięcznych słuchaczy wśród alpinistów różnych narodowości zaglądających od czasu do czasu do Yisaille. Nieraz przy butelce wina w miłej kompanii do późnej nocy spędzaliśmy czas na pogawędkach. U STÓP MATTEBHORNU N, adszedł wreszcie dzień, w którym pożegnaliśmy gościnnych gospodarzy Visaille i zszedłszy do Courmayeur zajęliśmy miejsca w autobusie wiozącym nas do Breuil. Minęliśmy Aostę, zostało za nami piękne Chatiiion ze starożytnym mostem rzymskim i zamkiem na wzgórzu. Wjechaliśmy teraz w wąski kanion doliny Yaltournanche. Z obu stron otoczyły nas pionowe, skaliste ściany pokryte pnącą się roślinnością alpejską. Na dnie kanionu szumiał potok lśniący barwą turkusów i szmaragdów, to znów perlistą białością wodospadów. Autobus wspinał się ciężko wśród stoków parowu, które zakrywały nam widok, aż wreszcie zjawił się w głębi, na tle nieba, odległy Matterhorn — nieoczekiwanie i w całej okazałości — jak dobry aktor na scenie. Mijamy wioski i miasteczka, rozsiane gęsto wzdłuż doliny. Szosa pokonuje w śmiałych zakosach skalisty, niemal pionowy próg i oto już Breuil — miasto u stóp Matterhornu. Miasto? Z pewnością nie. Więc wioska? To już określenie zupełnie fałszywe. Jest to bowiem w istocie wielka, zielona hala pasterska, położona na pokaźnej wysokości 2000 metrów nad poziomem morza, a więc wyżej niż wierzchołki Kasprowego i Giewontu. O 2500 metrów ponad tą halą piętrzą się zarysy gigantycznej piramidy najpiękniejszego szczytu Euro266 py: Monte Cervino — Matterhornu. Na rozległej łące zbudowano pośpiesznie sześć czy osiem hoteli i parę domów prywatnych. Poza tym jest jeszcze kilka baraków robotni-
czych, skleconych naprędce z drzewa lub kamienia, liczne namioty i szałasy tych, dla których zabrakło miejsca w hotelach — i to wszystko. Pośpiech nadał tej miejscowości charakter osady poszukiwaczy złota na Dalekiej Północy czy Dzikim Zachodzie. Wszystko powstało w ciągu ostatnich dwóch, trzech lat. Wszystko nosi piętno przypadkowości, tymczasowości. I baraki robotnicze, i bary: szumnie ochrzczony „Fior di Roccia" („Skalny Kwiat"), gromadzący „elitę" nielicznych tubylców, i śmieszny mały bar w drewnianej budzie, nazwany skromnie „paneteria" („piekarnia"), a będący wcale interesującą spelunką w stylu Londonowskim. Elegancki fryzjer mieszczący się w lilipucim domku z drzewa. Poczta, która gnieździ się w suterenie hotelu, położonego wysoko nad Breuil, razem... z pralnią. Nic też dziwnego, że listy odbierane z „fermaposta" 1 wioną wilgocią, a urzędniczkę trzeba czasem odwoływać od balii. Najbliższy lekarz jest w Yaltournanche, najbliższa apteka — w Chatiiion. A przy tym — dwie nowocześnie urządzone, betonowe stacje samochodowe z warsztatami i garażami. Wieczorem od strony „paneterii" dochodzą krzyki robotników pijanych winem. Kontrasty na każdym kroku: kontrasty między komfortem dla zamożnych ą, pospiesznym prymitywem ubogich. Pierwsze dni naszego pobytu w Breuil były niepogodne, aż wreszcie — po krótkotrwałym fóhnie — 18 sierpnia zbudziło nas piękne słońce. Wiedzieliśmy, że mamy przed sobą przynajmniej dwa dni pewnej pogody, tak bowiem jest > Ferma-posta (włosk., dosł.: „zamknięta poczta"; franc.: poste restante, dosł.: „poczta pozostająca") — jeśli do jakiegokolwiek urzędu pocztowego przyjdzie list bez adresu, ale z adnotacją: „poste restante", list taki zostaje w urzędzie odłożony do skrytki i czeka, aż adresat zgłosi się sam. Zwyczaj ten — stosowany na całym świecie — umożliwia korespondowanie z kimś, kto wyjeżdżając do jakiejś miejscowości nie wie jeszcze, gdzie będzie mieszkać i jaki będzie jego adres. 267zwykle, gdy skończy wiać fóhn. Postanowiliśmy ten czas wykorzystać na odwiedzenie Matterhornu tak zwaną „granią włoską". Wczesnym rankiem wyruszyli nasi towarzysze. Radwańska, Pawłowski i Staszel pierwsi, w parę godzin później — Bernadzikiewiczowie. Ostrowski i ja postanowiliśmy przeczekać jeden dzień, aż słońce stopi lód że skały, aby jutro pójść jednym tchem aż do nie zagospodarowanego schroniska Luigi di Savoia (3840 m), położonego na grani Matterhornu, i następnego dnia być jak najbliżej szczytu. Moją skręconą nogę postanowiliśmy uznać -za wyleczoną, nie pytając jej wcale o zdanie.
Noga, niestety, ani myślała zastosować się do tej decyzji. Przeszkadzała mi nazajutrz już na wygodnej ścieżce do hotelowego schroniska lo Rionde. Prawdziwa jednak męczarnia zaczęła się dalej — w drodze do Luigi di Savoia. Trzeba było wznosić się po sypkich piargach lub, na odmianę, po śniegu, to znów wspinać się po łatwych skałkach. Każdy krok na tych wysokogórskich wertepach opłacałem ostrym szarpnięciem bólu. Wprawdzie w trudniejszych odcinkach wspinaczki, gdzie wchodzenie wymagało więcej pracy rąk niż nóg, szło mi lepiej — jednakże, dochodząc pod wieczór do schroniska, zdawałem sobie sprawę, że z jutrzejszego wejścia na szczyt muszę, niestety, zrezygnować. W schronisku sytuacja ułożyła się następująco: Ostrowski znalazł partnerów w trójce alpinistów włoskich, ja zaś postanowiłem wrócić. Byłem zadowolony, że towarzysz nie straci z mej winy wejścia na Matterhorn, a równocześnie opanowało mnie przygnębienie, że omija mnie okazja wejścia na szczyt, który od lat wabił mnie swą pięknością, legendą i sławą. Na razie jednak pocieszałem się, że oto raz jeszcze jestem w górach, że jeszcze raz widzę zachód słońca z tak wysoka, doliny pogrążone w mroku, szczyty i granie dźwigające się zeń jak wyspy, że widzę świat na setki kilometrów wokoło, że jeszcze raz wdycham ostre i mroźne powietrze wyżyn, że 268 raz jeszcze, ostatni, zanim na długo odjadę W doliny — chłonę w siebie nastrój alpejskiego, zagubionego w skałach schroniska. Jak wiele jeszcze romantyzmu błąka się w takich schroniskach, jak chatka na grani Matterhornu! Mała, wąską zaledwie galeryjką oddzielona od przepaści, wewnątrz zwyczajne prycze, stół, ławy i rozżarzony piecyk, ośrodek zainteresowania obecnych. Turyści tutaj — to nie krzykliwi miłośnicy kolejek linowych, to prawdziwi ludzie gór, ludzie, którzy widzą się po raz pierwszy i może ostatni w życiu, a jednak czują się braćmi. W schronisku jest ponad trzydzieści osób — miejsc do spania tylko dwanaście. W tych warunkach jakże nieprzychylne spojrzenia powitałyby nas wszędzie gdzie indziej, a już zwłaszcza w Tatrach! Tu witają nas spojrzenia życzliwe, słowa wesołe i beztroskie: „Czy będzie gdzie spać?" „Czemużby nie? Tu już raz spało 40 osób". Zabieramy się do gotowania; sąsiad z przeciwka, niewiele pytając, bierze jeden z naszych garnków i na własnej maszynce gotuje nam makaron. „Możecie tymczasem na swojej ugotować herbatę, będzie prędzej" — wyjaśnia po
prostu. Przed udaniem się na spoczynek nie ma pospiesznego zajmowania miejsc ani walki o koce. Każdy dba nie tylko o siebie i dzięki temu wszyscy mogą się względnie wygodnie ułożyć. Między turystami siedzą przewodnicy — synowie, i wnukowie sławnych w historii zdobywania Matterhornu postaci: Maquignaz, Carrel, Pelissier, Bich. Wąsaty Józef Pelissier, gdy dowiaduje się, że muszę zrezygnować z wejścia na szczyt, ściska mi mocno rękę ze zrozumieniem i współczuciem. Nazajutrz powoli wlokłem się w doliny. Zatrzymywałem się często — zapalałem papierosa, by pod tym pretekstem spojrzeć jeszcze raz na góry. Gdy w kilka godzin później odjeżdżałem z Breuil, mgły opadły nisko i zakryły szczyty. Dopiero w samym dole 269 chmury rozsunęły się i Matterhorn błysnął mi przez chwilę na pożegnanie. I jeszcze raz widziałem góry. Padał śnieg, horyzont zasnuty był mgłami, a tylko gdzieniegdzie lodowce przebłyskiwały bielą. Było to wówczas, gdy pociąg z hukiem i łoskotem wpadał w czarną otchłań tunelu St. Gothard. W ALPACH BERNEŃSKICH M .inął rok, jest znowu lato i niebo, pod którym maszerujemy, wisi ponad Alpami. Niebo to jest spowite gęstymi chmurami i czarne — maszerujemy bowiem nocą. Właśnie opuściliśmy Baregghaus — gospodę górską położoną u skraju berneńskiego Morza Lodu. Towarzyszem moim jest doktor Włodzimierz Gosławski z Krakowa. Z nim to właśnie postanowiliśmy zrobić kilkudniowy wypad w nie znane mi dotąd Alpy Berneńskie, zanim w Courmayeur spotkamy się z resztą polskich kolegów i razem już — tak jak ubiegłego roku — będziemy przemierzać śnieżne wyżyny masywu Mont Blanc. Wczoraj właśnie pociąg dowiózł nas brzegiem Jeziora Tuńskiego do Interlaken, pod trójzębną piłę szczytów: Jungfrau, Mónch, Eiger. Jeszcze tego samego popołudnia zdążyliśmy udać się do Grindelwaldu, a noc spędziliśmy już
w Baregg — wysoko w górach. Dziś czeka nas całodzienny marsz na górne krańce Morza Lodu. W drodze tej mieliśmy dwóch towarzyszy. Pierwszy z nich — deszcz, nie opuszczał nas ani na chwilę. Przepajał powietrze wilgocią, wciskał się za kołnierze naszych wiatrówek, z rond kapeluszy ściekał do butów. Koszule wyglądały tak, jakbyśmy odbyli w nich kąpiel. Drugi towarzysz — to mała, czarna jaszczurka. I nie jedna. Było ich pełno na ścieżce. Niekiedy uciekały leniwie na nasz widok. Częściej jednak 270 trwały butnie na drodze ł, unosząc się nieco na przednich łapkach, spozierały na nas jak przedpotopowe smoki. Opuściły nas dopiero na granicy zasięgu zieleni, gdyśmy wstąpili w nagie skały i śniegi. Deszcz towarzyszył nam dalej. Razem z mgłą zasłaniał świat. Czasem tylko prześwitywał w dole lodowiec, to szary, to znów lśniący białością. W drodze mówi się mało. Myśli się o tym i owym. Najczęściej myśl nasza zwracała się wówczas ku czterem młodym alpinistom niemieckim, którzy ruszyli dwa dni temu do szturmu na nie zdobytą jeszcze północną ścianę Eigeru. Ścianę, z której niemal nikt dotąd nie wrócił żywy. Do wczoraj pogoda była piękna, aż w południe przyszła gwałtowna burza. Po burzy widziano ich jeszcze z Grindelwaldu przez chwilę, aż zniknęli we mgle. Dziś, w niedzielę, od samego rana trwa niepogoda. Deszcz, który dokucza nam dotkliwie w marszu — tam, wysoko, szaleje śnieżycą. Może się stać wyrokiem śmierci dla młodych ludzi uwięzionych w ogromnej, 1800-metrowej ścianie. Ze schroniska, do którego dążymy — Strahiegghutte — niepogoda wypłoszyła turystów. Wita nas gospodarz —ł młody, barczysty, wzbudzający sympatię. Prócz niego jest jeszcze dwóch Szwajcarów z młodziutką towarzyszką. W rozmowie padają pytania: „Czy wiecie coś o tych z Eigerwandu?" „Niewiele. Widziano ich wczoraj już po burzy. Podobno o 300 metrów poniżej wierzchołka". „Tak, 300 najtrudniejszych metrów". „Jeśli uda im się wytrawersować na te strome pola śnieżne — pamiętacie? — to mają szansę się ocalić". „Tak, mają szansę. Jedną na sto". Za oknami było ciemno, wiatr i kurniawa. Czasami z dachu z łoskotem zsuwał się śnieg. Wnętrze schroniska napełniliśmy dymem cygar, fajek i papierosów. O siódmej rano, jakby za sprawą czarów, zrobiła się prze-
piękna pogoda. Pierwsza myśl: jeśli tamci — ci z Eigerwandiu — żyją jeszcze, to dzisiejszy ranek przynosi im ratunek. Mimo masy świeżego śniegu powinni dać sobie radę. To przecież pierwszorzędni alpiniści! 27.1 Schodzimy na śniadanie i zastanawiamy się, co robić dalej. Na wspinaczkę jest dziś o wiele za późno, poza tym trzeba poczekać, aż świeży śnieg osiądzie, a słońce wypłoszy lawiny. Z drugiej strony, żal nam w taką pogodę siedzieć cały dzień przy schronisku. Gospodarz, wytrawny szwajcarski przewodnik, doradza nam Pfaffenstockli (3124 m), niewielki szczycik, z którego roztacza się piękny widok na Alpy Berneńskie od Jungfrau aż po Wetterhorn. Idziemy tam, a przetorowanym przez nas świeżym szlakiem śnieżnym posuwa się z tyłu grupa szwajcarskich alpinistów. Na szczycie wygrzewamy się chyba ze dwie godziny. Widok jest istotnie wspaniały. Wierzchołki gór wybielone świeżym śniegiem błyszczą w słońcu miliardami tęczowych iskier. Nad dolinami leży morze mgieł. Bliżej gór urywa się ono i pod pułapem chmur widać głęboko w dole zielone łąki alpejskie, miasteczka rozsiane wzdłuż dolin, jeziora. Tu nad chmurami, „na drugim piętrze świata", są tylko skały, śnieg i słońce. Rok temu niespełna — daleko stąd — na grani Matterhornu oglądałem o zachodzie słońca podobne morze mgieł. Schodziłem wtedy w doliny na długo, a góry w dzień później żegnały mnie potokami deszczu. Dziś, po roku, góry witają mnie słońcem i radością wyżyn. Miło jest patrzeć wieczorem sprzed schroniska na szlak, który się wydeptało własnymi nogami poprzez śniegi lodowca. Subtelna, szarawa kreska rysuje zgrabne zakosy, wikła się w labiryncie szczelin, a dalej już jedną ukośną linią wybiega na przełęcz i niknie. Jutro wybieramy się na północną grań Finsteraarhornu (4275 m). Idzie tam także nasz gospodarz prowadząc dwoje turystów. Będziemy więc mieli towarzystwo. Budzą nas o pierwszej po północy i podają śniadanie. Jesteśmy już całkiem przygotowani do drogi. Przełykamy kawę i o wpół do drugiej wychodzimy ze schroniska. Szybko doganiamy grupę gospodarza, która już wyszła wcześniej. Z latarikami świecowymi w ręku idziemy poprzez ciemności. Obecność znającego doskonale teren przewodnika uwalnia S72
nas od kłopotu wyszukiwania drogi na podejściu. Korzystając z tego idziemy ślepo za poprzednikami. Ale cóż to? Grupa gospodarza wpakowała się w skalistą grzędę, wraca, sypie na nas kamienie. Zdaje się, że zmylili drogę. Postanawiamy obejść grzędę lodowcem i dobrze na tym wychodzimy, bo na przełęczy Finsteraarjoch jesteśmy od nich o pół godziny wcześniej. Nie oddajemy już prowadzenia i na przełęczy Agassizjoch (3850 m) jesteśmy znowu pierwsi, mimo iż wybraliśmy wejście wprost, lodową depresją, w której trzeba było rąbać mozolnie stopień za stopniem, gdy tymczasem tamci weszli łatwiejszymi skałkami z prawej strony. Na przełęczy okazuje się, że turyści idący z naszym gospodarzem są zmęczeni, rezygnują z dalszej wspinaczki i schodzą w dół do schroniska po przeciwnej strome na Walliser Fiescher Firn. My idziemy granią na szczyt. Godzinę zabiera nam wejście na pierwszy stopień grani poprzez przykre, nadzwyczaj kruche skałki. Dalej musimy przerąbywać się uciążliwie przez wysokie spiętrzenie lodowe. Krótki odpoczynek i wreszcie ostatni etap: nietrudna, ale chwilami bardzo przepaścista grań szczytowa. Na wąskiej krawędzi, tworzącej wierzchołek, zabawiamy niedługo. Mimo palącego słońca zimny i przenikliwy wiatr spędza nas szybko w dół. Finsteraarhorn — najwyższy szczyt Alp Berneńskich — mamy już poza sobą. Grząski śnieg na stoku zwróconym ku zachodowi daje się nam bardzo we znaki. Brniemy w nim chwilami po pas. Dyszymy ciężko, upał osłabia nas do reszty, skóra jest boleśnie spieczona słońcem. Stosunkowo późno, bo dopiero po trzech godzinach zejścia, wkraczamy do Finsteraarhornhutte — schroniska na lodowcu Walliser Fiescher Firn (3100 m). W schronisku, jak wszędzie gdzie się w owych dniach spotkało ludzi, padają pytania: ,,Co się stało z tymi ze ściany Eigeru? Nie wiecie?" „Nie, nie wiemy, ale od wczoraj jest pogoda; jeśli przeżyli przez niedzielę, to chyba są uratowani". „Podobno na wieść o niepogodzie przybyła z Monachium 18 — W. Żuławski 275 Sześcioosobowa ekspedycja ratunkowa. Przyjechali samolotem i zaraz weszli w ścianę". „Czy to prawda?"
W nocy przeszła gwałtowna burza: śnieżyca i wspaniałe wyładowania elektryczne. Zrywamy się o drugiej po północy. Idziemy na Agassizjoch, zabieramy zostawione tam wczoraj plecaki i schodzimy aż do Grindelwaldu. Trzeba pożegnać Alpy Berneńskie — czas już jechać do Courmayeur. Razem z nami szło pięciu turystów szwajcarskich. Przeprowadziliśmy ich gładko przez szczeliny lodowca na przełęcz, a teraz — w zejściu — cierpliwie czekamy, aż uporają się z kruchą, ale łatwą zresztą skałą. W Interlaken czeka nas dobra wiadomość: „Żyją, wiecie? '— i zdobyli ścianę Eigeru. Mimo tej strasznej niepogody skończyli wspinaczkę — wtedy w niedzielę — i zeszli w dół. Dzielni chłopcy — mówi gospodyni hotelu. — I tacy skromni. Widziałam ich wczoraj. Są mili i prości". Tak, rzeczywiście dzielni chłopcy. Cieszymy się razem ze wszystkimi. Jutro wyjeżdżamy. Z mrocznej głębi tunelów Lotschberg i Simplon wyjedziemy nad niebieską płaszczyznę jeziora Lago Maggiore, stamtąd skręcimy na zachód. Czekają na nas koledzy z Polski. Znów będziemy w górach, a nad nami wznosić się będzie majestatyczny Mont Blanc. CZERWONY WARTOWNIK W, łosi biwakują na północnej ścianie. Grandes Jorasses. Robią pierwsze przejście filaru Walkera. Są już bardzo wysoko — jutro pewnie wyjdą na szczyt. — Spotkałem dziś Loulou Boulaz z Charletem. Niedawno robili Sentinelle Rouge. — Camille Tournier przeszedł wczoraj całą grań Zęba Rekina. 274 Takie i tym podobne wieści dochodziły nas zewsząd. Słuchaliśmy z zazdrością. Szczęśliwcy — ci z Jorasses i ci inni. Siedzą tu już od czerwca i są teraz w najlepszej formie. A my zaledwie przybyliśmy do masywu Mont Blanc i wielu z nas wczoraj dopiero po raz pierwszy w tym roku włożyło worek na plecy, by pomaszerować w góry. W najlepszym stosunkowo położeniu jest Korosadowicz. Mieszka w Zakopanem, więc stale ma możność treningu. Gosławski i ja ma-
my za sobą przynajmniej kilkudniową wycieczkę w Alpy Berneńskie, Pawłowski — dwutygodniowy pobyt w Dolomitach. Inni jednak — Jerzy Golcz, Ludwik Januszewicz i Witold Orłowski — przyjechali tutaj wprost z biur lub fabryk. Czeka więc nas wszystkich mozolny trening wysokogórski, zanim będziemy mogli zaatakować jakąś poważniejszą ścianę alpejską. A tu, jak na złość, psuje się pogoda. Przykry zachodni wiatr wali przez doliny, przetacza się poprzez prze-^ łęcze i szczyty. Młynek powietrzny przed schroniskiem Requin dniem i nocą warczy jak śmigło samolotu. Na graniach ledwie można ustać na nogach. Wielkie, czarne chmury pędzą po niebie, jak oszalałe. Zachody słońca są krwawoczerwone. Zbliża się fóhn. Na razie jednak ranki są względnie pogodne. Staramy się nie zmarnować czasu. Odbywamy ćwiczenia na trudniejszych partiach lodowca, dalekie przemarsze, aż wreszcie pięknym lodowczykiem, wśród fantastycznych szczelin i seraków, wchodzimy na nietrudny zresztą wierzchołek Aiguille du Plan. Trzeciego dnia pod wieczór gwałtowne zatrzaśnięcie drzwi schroniska i świst wiatru dały znać, że fóhn się rozpoczął. Był zmrok. Niebo miało barwę stalową, a na zachodzie gorzało. Powietrze świeciło niesamowitym, fosforycznym blaskiem. Nad wszystkim panował wiatr. Wył i szumiał jak potok górski, gdy wzbierze na wiosnę. Zatykał oddech, zbijał z nóg... Miał siłę i grozę żywiołu. Jeszcze następny dzień był pogodny, jak zwykle po fóhnie. W duszne południe, w śniegu grząskim jak masło, brniemy 275 poprzez beznadziejne płaszczyzny lodowca ku grani Aiguille du Midi. Wiatr umilkł, cisza wprost niepokoi. Poruszamy się wolno — prawie omdlewamy z upału. Z wierzchołka spoglądamy na morze śnieżnych szczytów, niebieską mgiełkę nad dolinami i — marzymy o wodzie. Rozpoczęły się teraz długie dni niepogody. Nerwowe chwile, godziny i doby wyczekiwania w maleńkich schroniskach opuszczonych przez ludzi, zagubionych w śniegach i skałach. Krótkie wypady w doliny po żywność. Dni głodu, gdy żywności brakło, a pogoda nie pozwalała schroniska opuścić. We czwórkę z Januszewiczem, Orłowskim i Pawłowskim robimy przemarsz pod odległą Aiguille de Triolet w nadziei, że w innej części gór znajdziemy lepszą pogodę. Korosadowicz i Gosławski bezskutecznie czatują pod północną ścianą Tour Ronde. Schronisko Dalmazzi pod Triolet jest obszerne,
.wygodne i dobrze wyposażone. Nie ma w nim gospodarza, bo rzadko kto je odwiedza. Tym lepiej. Gospodarujemy sobie sami. Z determinacją wychodzimy o trzeciej w nocy, w gęsto padającej śnieżycy. Liczymy, że przed rozpoczęciem wspinaczki pogoda się poprawi. Kilka godzin siedzimy cierpliwie pod nie zdobytą jeszcze wówczas południowo-zachodnią ścianą Triolet — ścianą, na której w niespełna dwa tygodnie później zabił się sławny wspinacz włoski Boccalatte 1. O siódmej, gdy warunki atmosferyczne zamiast poprawić pogorszyły się jeszcze, rozpoczynamy powrót. Ciągłe próby przezwyciężenia złych warunków, desperackie szturmy i błyskawiczne odwroty — to najbardziej charakterystyczne momenty dla naszych poczynań w tym okresie. W połowie sierpnia zbieramy się wszyscy w niewielkim schronie na przełęczy Col de la Fourche, u stóp ściany, któ1 Najwybitniejszy włoski wspinacz zachodnio-alpejski sprzed wojny. Zabił się w czasie próby pierwszego przejścia pd.-zach. ściany Aiguille de Triolet w roku 1938, w ten sam dzień, w którym szturmowaliśmy Sentinelle Bouge. 276 rej przejście było ukrytym marzeniem każdego z nas: wschodniej ściany Mont Blanc. Było to marzenie dość śmiałe. Ściana ta — prawdziwy kolos liczący blisko 1500 metrów wysokości — jest jedną z największych w masywie Mont Blanc. Prowadzą przez nią trzy drogi. Jedna z nich — ta właśnie, która była naszym celem — nosi nazwę drogi przez Sentinelle Rouge (Czerwony Wartownik). Nazwa ta odnosi się do wysokiego obelisku skalnego o czerwonawym zabarwieniu, który — jak prawdziwy strażnik — broni przystępu do wschodnich flanków Mont Blanc. Nielicznym udało się je dotąd sforsować. W księdze pamiątkowej na Col de la Fourche wpisane są ich nazwiska. Są tam najlepsi z alpinistów angielskich, szwajcarskich, francuskich, niemieckich i włoskich. Pytamy się mimo woli, czy zjawią się obok nich także i nazwiska polskie. Niepogoda trwająca trzeci tydzień napełnia nas zwątpieniem. Upłynął nowy szereg dni oczekiwania. Jedynego pogodnego dnia, jaki się zdarzył, nie udało się wykorzystać na przejście Sentinelle. Choroba zdekompletowała nasz zespół. Musieliśmy zawrócić spod samej ściany. Odczekaliśmy jeszcze dwa dni, po czym, zniechęceni, zeszliśmy w dół do Entreves.
Wreszcie — już z końcem sierpnia — mgły i deszcze ustą-piły. W Alpach ubielonych masą świeżo spadłego śniegu zapanowało słońce. Słońce to jednak, choć silnie przypiekało w dolinach, wyżej traciło swą moc i nawet w samo południe zimno było przejmujące. Nowy śnieg był suchy, sypki i zmarznięty. Przenikliwy, huraganowy wicher północny wznosił go całe tumany. Szczyty i granie zadymiły białymi pióropuszami. W Alpach rozpoczęła się zima. Bez namysłu opuściliśmy Entreves i wyruszyliśmy we trzech — z Golczem i Korosadowiczem — z powrotem do schroniska na Fourche1. Nie ma na co dłużej czekać. Lepszej pogody i Jednocześnie Gosławski i PawłowsM poszli szturmować — bezskutecznie, jak się później, niestety, okazało — wierzchołek Grandes Jorasses nadizwyczaj trudną granią od Przełęczy Jaskółek. 277 już nie będzie. Ostatecznie w zimowych warunkach też się da chodzić. Na przełęczy, przed samym schroniskiem, wiatr dosłownie kładzie nas na twarze. Ręce, zaciśnięte na czekanie, sztywnieją. Trudno. Tak czy tak — jutro wyruszamy. Minęło już wiele lat od owego szturmu na wschodnią ścianę Mont Blanc. Przewaliły się w tych latach wielkie kataklizmy dziejowe — wojna, oblężenie Warszawy, powstanie... Prócz przeżyć, których świeżości nic nie jest w stanie zatrzeć, niewiele mi zostało, niewiele pamiątek dochowało się z tamtych dni. Kilka fotografii z przejścia ściany, stare, wysłużone raki Eckensteina — te same, których używałem na Wiesbachhornie, Glockerinie, Innominacie i których używam jeszcze dzisiaj, kominiarka — pożyczyłem ją wówczas Golczowi — no i wreszcie... moje własne stopy, okaleczone mocnym mrozem podczas biwaku. Został mi także przypadkowo ocalony z warszawskich gruzów, zniszczony, pogięty na rogach, niewielki czerwony zeszyt, w którym, jako kierownik wyprawy, zapisywałem wszelkie jej wydatki od chwili wyjazdu z kraju aż do momentu opuszczenia Courmayeur. Prawą część każdej stronicy wypełniają kolumny cyfr pisanych piórem lub ołówkiem, podsumowanych „do przeniesienia". W lewej połowie — zwięzła,
jedno-, dwusłowna notatka określa cel wydatku. Cyfry i notatki są suche i obiektywne, lecz gdy myśl zatrzyma się na chwilę przy jednej z nich — mała, niepozorna książeczka w czerwonej okładce zaczyna żyć. Cyfry i notatki nabierają kształtów, oblekają się w ciało, mówią, opowiadają — a poza nimi nieodstępnym tłem stają góry. Mocna zieleń alpejskich łąk i dolin, a wyżej groźny pejzaż, lśniący białością śniegów i kontrastujący czernią skał. Data? — 22 sierpnia. Pod tym pozycja. Czterysta dziewięćdziesiąt lirów kosztował nas pobyt w Entreves. Pamiętam. Rachunek schowałem do kieszeni. Stojąc dopijamy wieczor278 nej herbaty. Obok, na krzesłach, piętrzą się ciężko wyładowane wory. Z każdego wystrzela w górę metrowy szpic czekana. Z poręczy niedbale ' zwisa lina. Na dworze już ciemno: jest ósma wieczór. Gospodarz życzy nam powodzenia. „Z tarczą albo na tarczy" 1 — dopowiada jeden z żegnających nas kolegów. ,,No chyba. Tym razem musi się udać" — mówimy do siebie, podchodząc w ciemności lesistą ścieżką. Ciepła, przytulna czerń lasu nasycona jest czarem nocy letniej; nad głowami intensywnie świecą gwiazdy. To już 23 sierpnia. Pod tą datą figuruje następna pozycja: rachunek w Mont Frśty. Zegnamy sympatyczną gospodę górską i ruszamy dalej. Mgły włóczą się po skałach i żlebach, zakrywają Przełęcz Giganta, ku której wznosimy się z wolna po sypkich piargach. Wyżej chłodzi nas przenikliwy wiatr. Gdy dochodzimy do schroniska „Torino", pogoda jest już zupełnie zła. Otulają nas gęste chmury, wstrząsa dotkliwe zimno: mroźny oddech tysięcy ton świeżo spadłego śniegu. Po obiedzie zakopujemy się pod stertę koców. Trzęsiemy się jak potępieńcy. Któż by nam kazał iść dalej? Na mróz i wiatr. Torować szlak, brnąć po kolana w zmarzłym puchu... A jednak po godzinie ni to drzemki, ni to snu — wyruszamy. Po notatce, która określa wydatek za obiad w ,,Torino", w książce rachunkowej następuje dłuższa przerwa. Widać wyszliśmy już poza zasięg mocy pieniądza, poza terytorium, gdzie pieniądz posiada w ogóle jakąkolwiek wartość. Banknot pięćsetlirowy znaczy teraz tyle, co zwykły skrawek papieru. Bilon absurdalnie obciąża kieszenie. Gdy w skoku nad szczeliną ześliźnie mi się noga — życia nie uratuje nawet
majątek Rockefellera2. 1 Wyrażenie, którym w starożytnej Sparcie matki żegnały synów wyruszających do boju. Mówiąc prościej, oznaczało to: „Wróć zwycięzcą lub zgiń na polu walki". 2 Rockefeller John (1839—1937) — przemysłowiec amerykański, którego majątek uchodził za największy, jaki udało się zgromadzić w prywatnych rękach jednego człowieka. 279 Uratuje je natomiast skromna, niepozorna lina z konopi. Zresztą noga nie ześliznęła mi się wcale. To Jurek Golcz jakoś podejrzanie głęboko zapadł się w miękki śnieg, gdy doszliśmy do stoków Col de la Fourche. Szczelina! Okrążamy ją ostrożnie, z daleka. Mgły ustąpiły. Słońce zachodziło gdzieś poza Mont Blanc. Szczyty i granie zadymiły pióropuszami śnieżnego pyłu. — Nie idziemy jutro. Oszalelibyśmy chyba — mruczę sam do siebie osłaniając rękami głowę przed atakiem wichru. To już wprost jakiś kataklizm powietrzny zrywa nam śnieg spod nóg i ciska w twarze. ,,Cudowna rzecz schronisko — tutaj, w taką pogodę" — myślę dalej, stukając czekanem w zasuwkę zamkniętych na głucho drzwi. Zadyszany od wiatru, skostniały, odrąbuję raki przymarznięte do butów. Następnego dnia poszliśmy mimo wszystko. Wiatr trochę osłabł — mróz dręczył nas dalej, ale to może lepiej: śnieg będzie zapewne mniej podatny do tworzenia lawin. Niebo było czyste, tylko parę chmurek włóczyło się nad dolinami. A zresztą — to przecież ostatnia szansa przejścia Sentinelle! Jeśli nie dziś — będziemy musieli wyrzec się jej zupełnie. Wzrok ślizga się automatycznie po białej, nie zapisanej kartce czerwonooprawnego zeszyciku. Myśl biegnie dalej i wypełnia tę lukę. Biegnie po lśniących lodem zerwach wschodniej ściany Mont Blanc; po żlebach huczących lawinami; po barierach seraków, przez które monotonnie przesypują się kaskady śnieżnego pyłu. Zatrzymuje się pod obeliskiem Czerwonego Wartownika. Odpoczywamy tam za skalnym załomem. Miejsce jest zakryte od wiatru i robi się prawie ciepło, choć słońce grzeje anemicznie. Nisko w dole — o 2500 metrów poniżej naszych stóp — ścielą się doliny. Zieleń łąk i lasów, radosna jeszcze w sierpniowym słońcu i trochę melancholijna — jak zapo-
wiedź jesieni. Tutaj, wysoko, jest cisza i martwa, biała zima. Pod nami na lodowcu Brenva są ludzie. To ekspedycja ratunkowa szuka zwłok pewnego Niemca, który zleciał spod 280 szczytu Mont Blanc de Courmayeur. „Biedak" — myślimy sobie ze zdawkowym współczuciem. Za to w piekle Grand Couloir współczucie nasze nabiera cech pewnej solidarności z nieboszczykiem. Do pół łydki brodzimy w bezustannie spływających lawinkach. Wiatr zrywa nawisy z grani i ciska je wprost w nas. W żlebie panuje zadymka. Ostry pył lodowy wciska się nam pod koszule, nie mamy nawet czasu, aby się zatrzymać i włożyć swetry. Jest właśnie południe — pora, kiedy lawiny są tu najsilniejsze. Lada chwila cały śnieg Grand Couloiru — tego kolosalnego żlebu, przebiegającego z góry na dół na przestrzeni przeszło 1000 metrów — może runąć wraz z nami w dół. Musimy się spieszyć, bo każda chwila zwiększa niebezpieczeństwo. Ręce mdleją od ciągłego wbijania czekana, nogi — od nienormalnie powykręcanych na stromiznach stóp. Słońce przygasło, zakryte wirującymi chmurami śniegu. Skalista grzęda wydała się nam rajem. Zimno tu było przejmujące, wiatr może silniejszy niż w żlebie, ale znikła dręcząca obawa lawiny. Rozpoczęła się teraz wspinaczka po oblodzonej skale, na której mróz porozwieszał fantastyczne sople, to znów wznoszenie się poprzez strome pólka firnu czy lodu. Mozolne wykuwanie czekanem dziesiątków stopni lub szukanie chwytów w zimnej, oślizłej skale, na której niemile zgrzytały raki. Wlokły się w nieskończoność godziny walki z wichrem, skałą i lodem, z uczuciem zimna i wzrastającego wyczerpania. Pod wieczór wiatr wzmógł się na sile. Teraz już całe prysznice lodowych odłamków smagają nam twarze. Znak to, że jesteśmy coraz bliżej grani. Gonimy już resztkami sił, ale podnieca nas myśl, że łatwy teren powinien być blisko. Wiemy, że jeśli uda się nam osiągnąć łagodne pole śnieżne, opadające z wierzchołka Mont Blanc, będziemy mogli iść nawet nocą na szczyt i zejść do schroniska Vallot. Niepokoi nas tylko myśl o najwyższej barierze seraków., Podświadomie wyczuwamy, że może nam ona spłatać przykrego figla. 281 Była to diabelnie niemiła chwila, gdy pierwszy z nas doszedł pod lodową ściankę bariery, stał pod nią dłuższy czas,
a potem bez słowa zawrócił i począł schodzić ku nam. Słowa jego i tak nie przedarłyby się przez ryk wiatru, zresztą — pojęliśmy sami, co zaszło: bariera była niedostępna. O piętnaście metrów wyżej płaskie pole firnowe ciągnęło się łagodnie w kierunku szczytu. Cofamy się. Gorączkowe narady. Próby zejścia, strawersowania tu czy tam, ucieczki przed zapadającą nocą. Wreszcie beznadziejna pewność, że tutaj — na tej piekielnej stromiźnie, gładkiej jak tafla ślizgawki — musimy czekać do rana. Stoję na szalejącym wichrze z głową wtuloną w zagięcie ramienia, aby — po bezowocnych poszukiwaniach miejsca na biwak — wytchnąć trochę i ochronić twarz od siekących odłamków lodu. Z kolei towarzysze trawersują w kierunku sterczących ze stoku skałek, aby wynaleźć punkt choć trochę osłonięty od wiatru. Nie ma ich już dłuższą chwilę; zapewne rąbią platformę w lodzie. Od czasu do czasu zdobywam się z wysiłkiem na odkrycie twarzy, aby rzucić ku nim krótkie spojrzenie wprost pod wiatr. Na szaro jaśniejącym w ciemności lodzie widzę ich — dwie nieruchome, ciemne plamy jak wielkie, czarne kleksy atramentowe. Nieruchomość ich dziwi mnie i niepokoi. Zbliżam się w końcu i widzę, że stoją jak wrośnięci w ziemię, głowami wsparci o czekany, wbite w przeszło pięćdziesięciostopniową pochyłość. Spalił Z trudem wyrąbaliśmy maleńką półeczkę. Z ledwością zdołaliśmy usiąść na niej skuleni, plecami oparci o stok, z rakami wbitymi w lód. Z ledwością głowy i ramiona zdołaliśmy otulić płachtą biwakową. Godziny nocy wloką się przeraźliwie wolno. Płachta biwakowa popękała w dziesiątkach miejsc. Wiatr i dwudziestostopniowy mróz wciskają się do wnętrza swobodnie. Rzemienie raków krępują nogi. Wiemy, co nas czeka: odmrożenia, długie miesiące cierpień, może amputacje... Krew coraz wolniej krąży w stopach — zamiera... • Wzrok od dawna już przestał dostrzegać stronice niewiel282 t kiej czerwonej książeczki, wypełnionej kolumnami cyfr. Widzi teraz białą, rozsłonecznioną pustkę wyżyn i idzie w ślad za naszymi utrudzonymi krokami, gdyśmy następnego ranka dochodzili do szczytu Mont Blanc. Wiatr dognał nas i tutaj. Nie pozwolił odpoczywać zbyt długo. Zejściem do schroniska Yallot rozpoczęliśmy powrotny marsz do cywilizacji.
I znów, jak przed rokiem, ukłucie żalu przy pierwszym zetknięciu się z ludźmi. Nieuzasadnionego, oczywiście, bo ci, którzy tu wygrzewają się na słońcu przed schroniskiem, to grupki przeciętnych turystów, wychodzących i powracających z Mont Blanc najłatwiejszą drogą. Zadowoleni z odbytej wycieczki, syci, roześmiani, nie mogą się nawet domyślać tego, co przeżyliśmy w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin, ani stanu wyczerpania, w jakim się znajdujemy. To nie oni, to raczej my stanowimy ostry, zgrzytliwy kontrast szaleństwa przygody z normalnym, codziennym życiem. Ale już z tłumu wysuwa się wyniosła postać, wsparta na czekanie i lasce. To alpinista francuski, Daniel Souverain — w swoim rodzaju fenomen woli, który pomimo jednej sztywnej nogi doszedł do pięknych wyników wysokogórskich. Zacny kolega! — gdy dostrzegł nas koło schroniska Yallot, wpatrujących się bezradnie w odmrożone, zmartwiałe stopy, zabrał się natychmiast do rozcierania ich śniegiem1, usiłując przywrócić im życie. Nie zapisana strona skończyła się. Pieniądz wrócił do swej normalnej roli. Wszystko w ogóle powróciło do zwykłego stanu rzeczy, a tylko szarpiące bólem stopy pozostały świadectwem wichru, mrozu, skały, lodu, lawin — tego wszystkiego, co było Wielką Przygodą i co zostało za nami. Nowe kolumny zapisanych wydatków przypominają o powrocie pieniądza do władzy. Na samym początku data: 26 sierpnia, rachunek w schronisku Gonella na morenie lodowca del Dóme. Ścieżka zbiega 1 Sposób dawniej stale praktykowany w wypadkach odmrożenia. Obecnie — uznany słusznie przez lekarzy za szkodliwy — został całkowicie zarzucony. 283 ostro w dół stromym usypiskiem. Gospodarz i dwaj przewodnicy żegnają nas okrzykami zachęty. Każdy krok wywołuje .bolesny skurcz twarzy. Kroków tych mamy przed sobą jeszcze wiele tysięcy. 26, 27, 28 sierpnia: lekarze, taksówki, hotele i cały łańcuch pozycji rachunkowych związanych z likwidacją naszego pobytu w masywie Mont Blanc. I wreszcie: trzem spośród nas na koszta podróży do kraju. Jadą już. Zabierają ze sobą chorego Korosadowicza. W szarym świetle wczesnego poranku następuje pożegnanie. Takie sobie pospieszne, mniej lub więcej zdawkowe pożegnanie, kryjące w głębi jakąś bezsensowną
dramatyczność. Tu już kończy się opowieść niepozornej, zniszczonej książeczki, w której sucho i skrupulatnie zapisywałem codzienne wydatki obozu alpejskiego. Dwie poziome kreski atramentowe i kilka niezapisanych kartek wypełniają do końca jej treść zamkniętą w formę z czerwonego kartonu. Nad atramentowymi kreskami widnieje jeszcze pozycja ostatnia: autobus. Szofer naciska starter, motor długo nie chce zapalić. Wreszcie autobus rusza z wolna i stacza się w dół szosą w kierunku Aosty. Od czasu do czasu odwracamy głowy i widzimy góry zamknięte w ramy tylnego okna, jak obraz. MORZE LODU U, L-J płynęły dwa lata od zakończenia ostatniej wojny, zanim ci ludzie gór, którzy pozostali przy życiu, zdołali zebrać się na nowo, wskrzesić Klub Wysokogórski i rozpocząć pracę nad odbudową polskiego alpinizmu. Jako pierwszy i najważniejszy cel postawiliśmy sobie umasowienie sportu wysokogórskiego, który dawniej w Polsce był sprawą dosłownie jednostek. Na tym odcinku ofiarna praca szczupłej garstki 284 przedwojennych alpinistów i wychowanych przez nich instruktorów wysokogórskich dała rezultaty godne uwagi. Dziś ilość aktywnych wspinaczy wzrosła do blisko tysiąca. Jednocześnie Klub Wysokogórski postanowił podjąć próbę kontynuowania dawnych świetnych tradycji polskiego alpinizmu wyczynowego, tradycji godnie zapoczątkowanych w Alpach, Andach, Atlasie, Ruwenzori, na Kaukazie i w Himalajach. Toteż w roku 1947 została zrealizowana polska wyprawa treningowa w Alpy Zachodnie (łańcuch Mont Blanc). Wiadomość o wyprawie i oficjalne zaproszenie Klubu Wysokogórskiego zastały mnie w czerwcu w Paryżu. Postanowiłem wobec tego wykorzystać okazję pobytu w stolicy Francji, by odnowić dawne kontakty z francuskimi kolegami, a przede wszystkim z wybitnym organizatorem ruchu wysokogórskiego, świetnym alpinistą Lucien Devies, ówczesnym prezesem Groupe de Haute Montagne1. Wiele radości dały mi także przyjacielskie pogawędki z Danielem Souverain — tym samym, który w roku 1938 przed schroniskiem Vallot z taką wytrwałością rozcierał nasze odmrożone stopy.
Dzięki życzliwości francuskich alpinistów uzyskaliśmy wiele udogodnień: zniżki w schroniskach, bezpłatne kwatery w domu Narodowej Szkoły Alpinizmu i Narciarstwa2 w Chamonix itd. 1 Groupe de Haute Montagne — francuski odpowiednik naszego Klubu Wysokogórskiego. Bardzo ostre warunki przyjęcia na członka G.H.M. czynią z niego wybitnie zamknięty, dostępny tylko dla „wybranych" klub alpinistyczny. Obecnym prezesem G.H.M. jest Maurice Herzog, zdobywca Annapurny, a członkami m. in. zdobywcy Everestu: Hillary i Tensing. 2 Scole National d'Alpinisme et de Ski — państwowa szkoła dla alpinistów i zawodowych przewodników. Instrukturami są najlepsi przedwojenni alpiniści francuscy, jak Pierre Allain, Armand Charlet i in. Dzięki istnieniu tej szkoły alpinizm francuski wysunął się w latach powojennych na jedno z czołowych miejsc w świecie. Dowodem tego było m. in. zdobycie w roku 1950 Annapurny (8078 m), pierwszego z ośmiotysięcznych szczytów himalajskich pokonanych przez człowieka, a w r. 1955 — Makalu (8470 m), piątego co do wysokości szczytu na świecie. 285 Tuż przed 14 lipca 1947 roku, gdy Paryż dekorował się flagami, czcząc rocznicę zburzenia Bastylii1, a wieczorem ognie sztuczne rozbłyskiwały nad Sekwaną — polska ekipa wysokogórska zjawiła się w komplecie. Nie było w niej tych, wraz z którymi w latach 1937 i 1938 atakowaliśmy ściany Mont Blanc. Zginął w roku 1939 w Himalajach Adam Karpiński razem ze Stefanem Bernadzikiewiczem, wojna zabrała Tadeusza Bernadzikiewicza, Zdzisława Dąbrowskiego, Włodzimierza Gosławskiego — o losach wielu innych brak było jakichkolwiek wiadomości. Z uczestników przedwojennych wypraw alpejskich był tylko Jan Staszel, towarzysz ze ścian Wiesbachhornu i Glockerinu, a znający grupę Mont Blanc z wyprawy w roku 1937. Oprócz nas dwóch tylko jeden jeszcze uczestnik polskiej ekipy poznał Alpy już dawniej: doktor Jerzy Hajdukiewicz, internowany w czasie wojny w Szwajcarii, rozwijał tam działalność alpinistyczną, uwieńczoną pięknym sukcesem w postaci przejścia północnej ściany Dent d'Herens. Kierownikiem był doktor Stanisław Siedlecki, doświadczony człowiek gór, znany badacz polarny, uczestnik wypraw na Wyspę Niedźwiedzią, Szpicberg i Grenlandię. Pozostali uczestnicy — to dwaj wybitni taternicy przedwojenni: Czesław Łapiński i Kazimierz Paszucha, zdobywcy m. in. wschodniej ściany tatrzańskiego Mnicha. Prócz nich trzej podówczas
młodzi, świetnie zapowiadający się, dziś już czołowi wspinacze polscy: Witold Ostrowski, Jerzy Piotrowski i Stanisław Worwa, a wreszcie lekarz wyprawy, mój stały towarzysz tatrzański, doktor Tadeusz Orłowski, zdobywca urwisk Galerii Gankowej i wielu innych pięknych dróg. Jeszcze kilka dni biegania po Paryżu, załatwiania spraw organizacyjnych, ostatnich przygotowań i — 19 lipca wieczorem pociąg uwozi nas w kierunku Chamonix, miasteczka * Zdobycie Bastylii w dniiu 14 lipca 1789 roku było hasłem rozpoczęcia rewolucji francuskiej. Dzień 14 lipca jest we Francji corocznie obchodzony jako święto narodowe. 286 po północnej stronie łańcucha Mont Blanc. Gawędzimy prawie całą noc, snujemy plany na najbliższą przyszłość... rankiem kiwaliśmy się już sennie w takt ruchu pociągu, gdy nagle w oddali błysnęła biel śniegów. Znowu — po dziewięciu latach — Alpy!... Znów — jak dziewięć lub dziesięć lat temu — maszeruję poprzez nie kończące się płaszczyzny Morza Lodu. Znów po długich latach oglądam znajome szczyty, ściany i żleby, przyjaźnie milczące, nie zmienione. Witam je, jak się wita starych przyjaciół, z którymi rozdzieliły nas na długo losy wojny. Z każdym prawie miejscem łączy mnie jakieś wspomnienie, czasem ważkie, czasem błahe — zawsze drogie, przechowywane troskliwie poprzez ponure czasy okupacji jak cenny klejnot. Oto tutaj, przez to samo Mer de Glace, zbiegaliśmy w roku 1938 z Aiguille du Plan. Nieco niżej, już na ścieżce, zatrzymałem się, by porozmawiać chwilę ze znajomymi alpinistami szwajcarskimi. Powyżej w głębi widać Col de la Fourche. Ileż to razy wspinałem się jej stromym stokiem, przerąbywałem przez trudną szczelinę brzeżną u jej stóp! Ileż razy otwierałem zamarzniętą zasuwkę zbudowanego na niej bivacco w kształcie beczki, zanim dane mi było z niego wyruszyć na przejście wschodniej ściany Mont Blanc. Idę obok Tadeusza Orłowskiego, który alpejskie cuda ogląda właściwie po raz pierwszy. Przedwczoraj bowiem przyjechaliśmy dopiero do Chamonix, a wczoraj zaledwie zerknęliśmy na góry, odbywając jeszcze w miejskich ubraniach mały spacer kondycyjny: marsz w ostrym tempie do schroniska położonego o 1200 metrów powyżej Chamonix i z powrotem w dół. Dziś, 22 lipca, stękając nieco pod ciężarem dobrze wyładowanych worków na odwykłych od noszenia plecach — dochodzimy właśnie do schroniska Requin, położonego na, wyniosłej grzędzie skalnej, wysoko ponad zastygłym, pofał-
dowanym cielskiem Morza Lodu. 287 Wszyscy pozostali koledzy znajdują się w tej chwili po przeciwnej, zachodniej stronie masywu Mont Blanc. Jutro pójdą do schroniska na Aiguille du Gouter, a pojutrze rozpoczną marsz graniami poprzez Dóme du Gouter (4304 ml, wierzchołek Mont Blanc (4807 m), Mont Maudit (4468 m) i Mont Blanc du Tacuł (4249 m) aż na przełęcz Col du Midi. Droga nietrudna, ale długa, wyczerpująca, biegnąca na dużych wysokościach, cały czas powyżej 4000 metrów — doskonała jako trening dla nabrania kondycji po długiej nieobecności w górach. My dwaj postanowiliśmy rozplanować okres wstępnego treningu nieco odmiennie, nie rezygnując zresztą z przejścia graniowego wierzchołków masywu Mont Blanc. Na razie jesteśmy zmęczeni pierwszym dniem marszu i decydujemy się następnego dnia trochę odpocząć: wyspać się w schronisku, a potem odbyć niewielki stosunkowo kurs na przełęcz Col du Geant, stanowiącą granicę pomiędzy Francją a Włochami. Taki dzień pozwoli nam nabrać sił i stopniowo oswoić się z wysokościami alpejskimi. W schronisku spędzamy wieczorne godziny na miłej pogawędce z bratem zarządcy schroniska (sam zarządca, dawny mistrz narciarski, Biollay, był chwilowo nieobecny) oraz młodym alpinistą francuskim, Ludwikiem Lachenal, późniejszym zdobywcą Annapurny. Na sali noclegowej schroniska ruch ,, poranny" rozpoczyna się około drugiej po północy. Drzemiąc czekamy, aż wyjdzie ostatni turysta i skończą się hałasy. O piątej rano ustaje wszelki ruch, robi się cisza i zasypiamy smacznie w pustej sali. Niestety nie trwało to długo. Około siódmej budzimy się raptownie, czując, że ktoś z nas ściągnął koce. Nad nami stoi sam pan Biollay z miną nie wróżącą nic dobrego. „Ach, więc wy tak rozumiecie góry?! — krzyczy gniew- nie. — Przychodzicie się tu wysypiać, zamiast iść na wspinaczkę?" Uspokoił się dopiero wtedy, gdy po naszych wyjaśnie288
Aiguille de Dru, Aiguille Verte, Moine niach zrozumiał, że nie ma do czynienia z „górskimi bumelantami". Incydent ten zapoczątkował zresztą z zarządcą Requin przyjacielskie stosunki, które trwały do końca naszego pobytu w Alpach. Biollay ujął nas swym rzeczywiście „bojowym" podejściem do spraw górskich, typowym zresztą dla obyczajów panujących w tamtejszych schroniskach. Dobrze mi znaną drogą poprzez fantastyczny labirynt seraków i złomisk, którymi Lodowiec Giganta spływa z progu doliny do Morza Lodu, wydostaliśmy się na ogromne, płaskie pola śnieżne. Po kilku godzinach uciążliwego marszu, dręczeni nieludzkim upałem, doszliśmy do schroniska „Torino" na Col du Geant. Jakże się tu zmieniło przez tych dziewięć lat! Z włoskiej strony, z Entreves, kursuje obecnie kolejka linowa, która wówczas była zaledwie w projekcie. Dawne, prawdziwie wysokogórskie schronisko nabrało teraz charakteru prawie hotelowego. Od rana do wieczora przewalają się przezeń tłumy publiczności, nierzadko ubranej po miejsku i mającej z górami niewiele wspólnego. Ale i wśród tych tłumów miga czasem sylwetka, w której od razu poznajemy alpinistę. Oto właśnie siedzący przy sąsiednim stole szczupły blondyn, o typowej budowie wspinacza, przygląda mi się uporczywie, a i ja dostrzegam w jego twarzy coś bardzo znajomego. Za chwilę zwraca się do mnie z jakimś pytaniem, jakby się chciał upewnić, czy to naprawdę ja. Ależ tak! To Herman Steuri, znakomity przewodnik szwajcarski, który w roku 1937, na dzień przed Bernadzikiewiczem i mną, przechodził południową ścianę Mont Blanc poprzez Innominatę. Zamieniłem z nim wtedy kilka słów w zatłoczonym schronisku Gamba, a dziś, po dziesięciu latach, poznał mnie od razu. Takie spotkania górskie mają dziwną moc utrwalania się w pamięci na całe życie. Mogłem się o tym nieraz przekonać. Siadamy ze Steurim przy butelce doskonałego chianti * * Chianti — gatunek włoskiego wina. 19 — w. Zuławiici
289
i długo rozmawiamy o szlakach wysokogórskich pełnych przygód i niebezpieczeństw. Nazajutrz nasze drogi się rozejdą i możemy nie spotkać się więcej. Wiem jednak, że jeśli losy znów nas zetkną ze sobą — wszystko jedno, za ile lat i w jakich okolicznościach — jeden drugiego nie minie obojętnie i zawsze rad pospieszy z pomocą. Takie już są nie pisane pra-
wa górskiego koleżeństwa. Jeszcze przed świtem 24 lipca opuściliśmy schronisko. Szybki marsz po Lodowcu Giganta zaprowadził nas do stóp północnej ściany Tour Ronde (3792 m), której lewy filar postanowiliśmy dziś zaatakować. Traktowaliśmy to wyjście treningowe i — prawdę mówiąc — nie spodziewaliśmy się natrafić tam na większe trudności. Opieraliśmy się zresztą na informacjach gospodarza schroniska, byłego przewodnika, który — jak twierdził — zna dobrze tę ścianę. Za jego radą nie zabraliśmy ze sobą haków, koniecznych nie tylko do asekuracji, ale i w wypadku przymusowego odwrotu. Nie przypuszczaliśmy, że nasza wspinaczka będzie próbą pierwszego przejścia nie zdobytego dotąd filaru! Tymczasem — muszę przyznać — ściana Tour Ronde spłatała nam niemiłego figla. Początkowo posuwaliśmy się szybko dość łatwą i niezbyt stromą krawędzią filaru, wkrótce jednak spiętrzył się on w szereg uskoków, które w Tatrach określilibyśmy jako częściowo ,,bardzo trudne", a stare pętle, najwidoczniej służące do zjazdu jakimś nie znanym nam poprzednikom, świadczyły, że filar odparł zwycięsko dotychczasowe szturmy1. Rozpoczęło się uparte zdobywanie terenu, metr za metrem, aż zagrodził nam drogę ostatni przed poziomą i łatwą już prawdopodobnie granią wierzchołkową kilkudziesięciometrowy, pionowy uskok. 1 Były to — jak ustaliliśmy później — pętle... nabzych polskich kolegów sprzed lat piętnastu. W czasie II polskiej wyprawy alpejskiej W. Birkenmajer, J. Kiełpiński i J. A. Szczepański zaatakowali 29 lipca 1932 r. pn. filar Tour Ronde. Trudności zmusiły ich do odwrotu po przejściu około jednej trzeciej filaru. 290 Dolną część uskoku przecinało płytowe zacięcie, zamknięte od góry potężną przewieszką. Pokonanie jej wydawało się wątpliwe, a, w każdym razie co najmniej „nadzwyczaj trudne". Wyobraźmy sobie teraz, co by się stało, gdyby jeden z nas, ten idący naprzód, utknął w połowie przewieszki, nie mogąc jej przezwyciężyć! Bez solidnie wbitego haka, z którego mógłby zjechać w dół po linie, nie miałby innego odwrotu, jak chyba tylko... skoczyć te 8 czy 10 metrów na platformę z asekurującym go towarzyszem. Takie zaś skoki w górach rzadko kiedy dobrze się kończą. Próbowaliśmy więc obejść uskok w lewo i w prawo, a gdy to zawiodło — chcąc nie chcąc — musieliśmy postanowić odwrót. Odwrót ten nie przedstawiał się zresztą zbyt różowo. Zejście w dół przez pokonane tylko co, trudne i przepaściste
uskoki, i to bez haków, pętli i liny zjazdowej, nie należało do przyjemnych i nastręczało wiele kłopotów. Zaczepiając, gdzie się dało, naszą trzydziestometrową linę o występy skalne, zjeżdżaliśmy powoli po kilkanaście metrów w kierunku widniejącego w dole lodowca. Gdy nareszcie dotknęliśmy go stopą, pierwszą naszą myślą było usiąść w cieniu, wydobyć z plecaka maszynkę spirytusową i stopionym na niej śniegiem zaspokoić pragnienie. Pod wieczór tego dnia, czując dobrze w kościach całodzienną wspinaczkę, powlekliśmy się wolno po grząskim, zapadającym się śniegu w kierunku małego obserwatorium na Col du Midi, gdzie postanowiliśmy przenocować. Spotkaliśmy tam całą ekipę polską, która wypełniwszy swój program trawersowania wierzchołków Mont Blanc — schodziła nazajutrz do Chamonix. Chcąc sobie odbić dzisiejsze niepowodzenie postanowiliśmy z Orłowskim przejść ten sam szlak, ale w odwrotnym kierunku, to znaczy w wejściu. Będziemy na skutek tego musieli pokonać większe wzniesienie niż nasi koledzy, wzniesienie wynoszące w sumie ponad 2200 metrów. Następnego dnia wschód słońca zastaje nas już wysoko na stokach Mont Blanc du Tacuł, posuwających się szybkim 291 krokiem w porannym chłodzie. Przed siódmą osiągamy wierzchołek i po krótkim odpoczynku zbiegamy na szerokie siodło pomiędzy Tacuł i Mont Maudit. Dalsza droga jednakże staje się stopniowo coraz bardziej uciążliwa. Był to właśnie szczytowy okres wielkich upałów panujących podówczas w całej Europie. Trudno sobie wprost wyobrazić, jak dalece były one dotkliwe w rozrzedzonym alpejskim powietrzu. Poczynając od siódmej rano żar słońca, odbitego od śniegu i załamań lodowców niby od tysięcy luster, stwarzał uczucie palenia się żywcem w jakimś potwornym tyglu. Zatrzymanie się na odpoczynek w pełnym słońcu było niepodobieństwem, cienia zaś na bezkresnych polach śnieżnych Mont Blanc nie znalazłoby się za żadne skarby. Wspinaczka lub choćby marsz pod górę z ciężkim plecakiem stawały się w tych warunkach wymyślną męczarnią. Z wysiłkiem dowlekliśmy się granią na wierzchołek Mont Maudit, którego nazwa wydała nam się w tej chwili wyjątkowo trafnał. W wejściu na przełącz Brenva, oddzielającą nas od właściwego szczytu Mont Blanc, wypadło nam przejść poprzez dwustumetrowe pole stromego, twardego lodu. Poszedłem naprzód, rąbiąc stopnie czekanem. Skutki tego wysiłku, a przede wszystkim upału i niedostatecznej jeszcze kondycji nie dały na siebie długo czekać: na przełęczy stanąłem zlany
potem, ledwie trzymając się na nogach, a czarne płaty tańczyły mi przed oczami. Z najwyższym trudem podjąłem ostatni etap drogi przez długi, dość łagodnie wznoszący się, zabójczo nudny stok śnieżny. Te chwile wspominam jak senny koszmar. Pamiętam właściwie tylko nieopisane uczucie ulgi, gdy — po nie wiem już ilu godzinach tych mąk — płaskie pole śnieżne, poza którym nic się już nie wznosiło, upewniło nas, że jesteśmy wreszcie na szczycie Mont Blanc. Po raz czwarty w życiu nań wchodziłem — za każdym razem inną drogą, zawsze o wiele trudniejszą od dopiero co 1 W dosłownym tłumaczeniu Mont Maudit znaczy: Przeklęta Góra. 292 przebytej, ale chyba jeszcze nigdy nie byłem aż tak wyczerpany. Nie było wiele czasu na odpoczynek i podziwianie widoku. Dzień miał się ku końcowi, a ciężkie, czarne chmury nadchodzącej burzy zbliżały się od zachodu. Z pośpiechem, na jaki tylko pozwalało zmęczenie, pędzimy granią w dół naprzeciw burzy. Szczęściem, schronisko Vallot jest niedaleko. Nie ma w nim co prawda specjalnej wygody. Zbudowane w roku 1938, nie zagospodarowane, nowe schronisko, wykonane od ścian aż po najdrobniejszy przedmiot wewnątrz z lekkiego metalu — jest wyjątkowo zimne i nieprzytulne. O ileż milsze było dawne: romantyczna, drewniana chałupka, w której w roku 1937 przeczekiwałem kilkudniową śnieżycę! Bardzo przemyślne wejście podobne do włazu na strych — śliska drabinka, z której trzeba nad głową otworzyć ciężką metalową klapę — zabezpiecza wprawdzie wnętrze obecnego schroniska od wiatru i śniegu, może jednak spowodować, że jakiś, będący u kresu sił, alpinista umrze z wyczerpania, zanim dostanie się do środka. Tak czy owak, znajdujemy u Yallota to, co w górach decyduje o życiu: dach nad głową podczas burzy i spory zapas ciepłych koców. Topiąc śnieg na herbatę wsłuchujemy się w ryk wiatru i grzmot piorunów. Nieufnie spoglądamy na metalowe ściany schroniska, naładowane teraz elektrycznością jak kondensator. Gdy się na nie patrzy od zewnątrz, pobłyskują niesamowitym blaskiem w wieczornym zmierzchu i śnieżnej zamieci. Pod wieczór temperatura silnie się obniża. Już dawno zapomnieliśmy o dziennym upale. Trzęsąc się z zimna włazimy pod górę koców. Wargi mamy spieczone, trawi nas gorączka. Skóra spalona słońcem, mimo smarowania wszelkimi posiadanymi tłuszczami — do oliwy z sardynek włącznie — boli przy zetknięciu z ubraniem lub szorstkim kocem. Mimo pochłaniania kubłów wody i herbaty pragnienie będzie nas
trapić chyba do końca żyda... Z wolna zapadamy w gorączkowy, niespokojny sen. 293 PODNIEBNY BIWAK K ilka dni odpoczynku w Chamonix zrobiło nam doskonale. Zmęczone mięśnie nabrały na nowo sprężystości — jedynie spalona na brąz skóra świadczyła o parodniowym pobycie w słonecznym piekle wyżyn. Czuliśmy się już wszyscy w dostatecznej formie, aby podjąć poważniejsze działania wyczynowe. Początek był niezbyt fortunny: próba przejścia północnej ściany Dru, jednej z najtrudniejszych dróg skalnych łańcucha Mont Blanc, przez Łapińskiego i Paszuchę omal nie skończyła się katastrofą. Kamienie spadającej tuż obok lawiny ugodziły ich tak dotkliwie, że musieli przerwać wspinaczkę, zejść w dół i zrezygnować na parę dni z działalności górskiej, dopóki potłuczone ramię Paszuchy nie wróciło do normalnego stanu. Pozostałym kolegom z polskiej ekipy powiodło się lepiej. Hajdukiewicz i Staszel w dniu 31 lipca weszli na Mont Blanc granią Brenva, a w tym samym okresie Ostrowski, Piotrowski, Siedlecki i Worwa w pięknej dwudniowej wspinaczce dokonali drugiego przejścia lodowo-skalnej grani od przełęczy Col des Hirondelles (Przełęcz Jaskółek) poprzez wszystkie wierzchołki masywu Grandes Jorasses aż po przełęcz Col des Grandes Jorasses. Wyczyn ten, połączony z pokonaniem ośmiusetmetrowego uskoku grani od Col des Hirondelles, jest jednym z najpiękniejszych dotychczasowych osiągnięć polskich w Alpach 1. Co do nas — Orłowski i ja — postanowiliśmy przejść jedną z najbardziej ,,klasycznych" dróg tej części Alp, mianowicie wschodnią ścianę Aiguille de Grepon (3482 m) od strony Mer de Glace. Wyrusza się na nią z maleńkiego schronii Drogi tej próbowali już -w roku 1938 W. Gosławski i T. Pawłowski. Warunki śnieżne i lodowe na uskoku grani nie pozwoliły na dokonanie przejścia. Tak więc wyprawa z roku 1947 zrealizowała jedno z naszych przedwojennych zamierzeń. 294 ska Tour Rouge, zbudowanego na platformie skalnej już
w samej ścianie, mniej więcej 100 metrów powyżej lodowczyka leżącego u stóp Grepon. Może się to wydać zabawne komuś znającemu ogromne, hotelowe schroniska tatrzańskie, do których prowadzi zawsze wygodna, szeroka ścieżka — .ale te 100 metrów, dzielących lodowiec od drewnianej chałupki Tour Rouge, to już prawdziwa wspinaczka, i to wcale niełatwa. Właśnie wieczorem 31 lipca — związani liną, wbijając gdzieniegdzie haki asekuracyjne — wspinaliśmy się z Tadeuszem bardzo trudnym terenem skalnym, obserwując z niepokojem szybko zapadający zmierzch. Chatka na Tour Rouge, o rozmiarach nieco większych niż buda sporego brytana, umieszczona jest w ten sposób, że ściany wznoszą się bezpośrednio z krawędzi platformy, wisząc prawie nad przepaścią. Nawet na stosunki .alpejskie efekt znalezienia schroniska w pionowej ścianie skalnej jest co najmniej niecodzienny. Oczywiście nie ma w nim nic oprócz paru materaców na podłodze, kilka podartych koców, dwóch czy trzech garnków oraz... budzika. Nie czeka w nim uprzejmie uśmiechnięty gospodarz, u którego można zamówić kolację lub herbatę, i jeśli się samemu nie przyniesie wody, ściekającej w dość odległym żlebie, trzeba zrezygnować z jedzenia. Ponieważ nie ma mowy o poruszaniu się po ciemku w terenie, w którym każdy krok wymaga asekuracji na linie — musimy położyć się spać bez herbaty. Układamy się więc, jak możemy najwygodniej, obok trzech młodych wspinaczy francuskich, którzy również mają atakować nazajutrz wschodnią ścianę Grepon. Około piątej rano dnia l sierpnia opuszczamy schronisko na Tour Rouge. Puszczamy przodem trójkę francuską, sami zaś zatrzymujemy się przy pierwszej wodzie i gotujemy śniadanie. Po śniadaniu wyruszamy i posuwamy się szybko pomimo ciężkich — o wiele za ciężkich do wspinaczki — plecaków. Idziemy na razie z tak zwaną ,,lotną asekuracją", to jest 295 poruszając się obaj jednocześnie. Po kilku godzinach wspinaczki trawersujemy w lewo, zjeżdżamy na linie do głębokiego żlebu, wychodzimy z jego czeluści pod obstrzałem spadających kamieni na grzędę i wkrótce dochodzimy nią do obszernej platformy otoczonej pionowymi, zda się na pozór, niedostępnymi skałami. Z tego miejsca, od tej tak zwanej Niszy Przyjaciół zaczynają się główne trudności ściany. Odpoczywamy tam dobrą chwilę i bierzemy się do roboty. Od razu pierwszy fragment — pęknięcie pomiędzy dwoma pionowymi płytami skalnymi, załamującymi się pod kątem
prostym jak ściany izby — nastręcza nam poważne trudności. Klinując w nim połowę ciała, posuwamy się mozolnie w górę. Platforemka ponad pęknięciem — na której przez chwilę musimy stać obaj jednocześnie, zanim jeden z nas nie zacznie wspinać się w górę, a drugi asekurować go liną — jest tak mała, że ledwie możemy się na niej zmieścić. Manipulacje z ciężkimi plecakami, zdejmowanie ich z ramion i wkładanie, przypinanie do haków, przywiązywanie i przyciąganie na linie w trudniejszych miejscach — wszystko to może zepsuć przyjemność najpiękniejszej nawet drogi. Przez chwilę, na przykład, muszę wspinać się solidnie trudną rysą z dwoma naraz workami na plecach, asekurowany przez towarzysza z boku poziomo napiętą liną, mając zatem w razie upadku perspektywę wykonania kilkumetrowego wahadła nad kolosalną próżnią. Szczęśliwie udaje mi się przetrawersować wraz z całym bagażem z rysy do stanowiska asekuracyjnego towarzysza. Wychodzimy na strome żeberko. W tej partii dogania nas trójka alpinistów francuskich, która — wyszedłszy ze schroniska przed nami — wkrótce zgubiła drogę, straciła wiele czasu i dopiero, kierowana naszymi nawoływaniami, wróciła na właściwą trasę. Puszczamy ich naprzód, bo idąc zupełnie „na lekko", bez obciążenia, mogą posuwać się znacznie szybciej od nas. Czekamy więc dobrą chwilę, aż miną nas, podziwiając przez ten czas nie tyle ich technikę wspinania, ile lekkomyślność i kompletną ignorancję zasad 296
prawidłowej asekuracji. Oto, na przykład, gdy pierwszy z idących tkwi właśnie pod nadzwyczaj trudną przewieszką w sytuacji krytycznej — łydki drżą mu z wysiłku i widać wyraźnie, że za chwilę może polecieć — towarzysze jego stoją poniżej niedbale i zamiast asekurować... flegmatycznie wyjmują z plecaka manierkę, by ugasić pragnienie. Wreszcie pierwszy na linie wbija za naszą radą hak i gramoli się ponad przewieszkę. Za chwilę wszyscy trzej znikają nam z oczu. Idziemy dalej i my. Pokonujemy pionowy kominek zamknięty od góry przewieszką. Ostatni odcinek od Niszy Przyjaciół był niemal bez przerwy bardzo lub nadzwyczaj trudny, a przy tym niezwykle eksponowany. Nieco łatwiejszym terenem wydostajemy się na śnieżną przełączkę w krawędzi grzędy. Ponad nią wznosi się płytowa ścianka o skąpych chwytach — znowu nadzwyczaj trudna. Nieco wyżej nastąpił wypadek, który mógł mieć dla nas groźne konsekwencje: w moim plecaku — zawierającym jedzenie, buty
(wspinaliśmy się w lekkich pantoflach na gumowej podeszwie) oraz niezbędną do zejścia linę zjazdową — rozwiązał się węzeł i plecak runął w dół. W tak pionowej ścianie mieliśmy jedną szansę na sto, że się zatrzyma. Z przerażeniem patrzyliśmy, jak wywinął potężnego kozła, odbił się od przełączki, wpadł w czeluść komina i... zaklinował się między dwoma głazami. No, mieliśmy prawdziwe szczęście! Wygraliśmy tę jedną szansę. Zejście poprzez ową nadzwyczaj trudną ściankę do komina i ponowne wyciąganie plecaka na linie zabrało nam chyba z półtorej godziny. Ten czas stracony zaważył później silnie: zadecydował o przymusowym biwaku w zejściu z Grepon. Na razie usiłujemy odrobić zwłokę, goniąc w górę tak szybko, jak tylko trudności na to pozwalały. Wkrótce dochodzimy do partii szczytowych ściany. Kruchą, ale łatwą półką trawersujemy daleko w lewo, potem skośnym kominem do297 chodzimy pod najtrudniejsze miejsce: wąską, pionową rysę wyprowadzającą w pobliże wierzchołka. Wspinamy się nią z trudem prawie dwie długości liny, klinując ręce i nogi w pęknięciach skalnych, szukając, gdzie tylko się dało, chwytów i stopni. Spod przewieszonej części rysy wychodzimy w prawo na wąziutką półeczkę. Stamtąd jeszcze trudność ostatnia: wyjście na wysoki, odpęknięty blok skalny poprzez silnie wyważającą ściankę. Dalej to już drobiazg: łatwym, niezbyt nachylonym żlebem wybiegamy na malutką przełączkę w grani Grepon, tuż obok wierzchołka. Nie odpoczywając ani chwili rozpoczynamy zejście. Chcemy uciec w dół przed zapadającym zmierzchem. Za późno! Noc jest szybsza od nas. Już pierwszy zjazd na Unie odbywamy prawie po ciemku. Usiłujemy schodzić jakiś czas jeszcze, ale wkrótce staje się to zbyt ryzykowne. Szczęście jednakże niezupełnie nas opuściło: znajdujemy tak ogromny, a przy tym tak zupełnie oddzielony od przepaści taras skalny, że możemy się na nim swobodnie położyć, nie dbając wcale o asekurację. Z odrobiny śniegu gotujemy jakąś zupkę, ia potem wkładamy na siebie swetry i wszystkie ciepłe rzeczy, jakie mieliśmy pod ręką, nogi zaś pakujemy do plecaków. Noc jest piękna — pogodna, bezwietrzna i tak ciepła, że daremnie szukam równie łagodnej we wspomnieniach z licznych biwaków spędzonych pod gołym niebem w Alpach i Tatrach... Nawet nad ranem temperatura nie spadła chyba
poniżej zera. Wyciągnięci wśród głazów, palimy papierosy i myślimy sennie o tym, że jutro — po zejściu na przełęcz Nantiiions i dalej poprzez lodowiec o tej samej nazwie — będziemy mogli w hotelu Montenvers jeść i pić, ile tylko zechcemy. Gdzieś w dole gasną światła Chamonix. Wysoko nad naszym skalnym gniazdem, wiszącym w otchłani, na aksamitne czarnym niebie ostro świecą gwiazdy. Wokół milczące, wyniosłe szczyty czernieją w mrokach alpejskiej nocy. 298 WE MGLE G ' dy przekraczaliśmy Przełęcz Giganta schodząc w głąb terytorium Włoch, w całych Alpach świeciło słońce. I teraz jeszcze w marszu nad brzegiem spienionego górskiego potoku w czarownej dolinie ciągnącej się wzdłuż południowych stoków Mont Blanc — upał doskwierał nam mocno. Wiemy jednak, że nie można zbytnio ufać pogodzie. Trzy dni temu wiał fóhn, po którym nieuchronnie następuje okres . niepogody. Idziemy poprzez leśne polanki, to znów przez pasterskie hale, a wreszcie skręcamy w prawo i poczynamy piąć się w kierunku schroniska Noire. Podobnie jak do Tour Rouge nie prowadzi do niego żadna ścieżka. Trzeba się wspinać przy użyciu całego arsenału górskiego — liny, haków, młotków — by pokonać kilkusetmetrowy próg skalny, jakim obrywa się mała dolinka, zwana Fauteuil des Allemands, wciśnięta w południowe stoki szczytu Aiguille Noire de Peuterey. Od tego szczytu długa grań, poprzez wierzchołki Dames Anglaises i Aiguille Blanche de Peuterey prowadzi na Mont Blanc. Całkowite przejście grani Peuterey obfituje w liczne trudności i stanowi najdłuższą z dróg wiodących na Mont Blanc, a bodaj czy nie najdłuższą wspinaczkę alpejską. Zdobywcy tej drogi — świetna trójka alpinistów monachijskich — zużyli na jej pierwsze przejście w roku 1934 aż cztery dni. Tyleż samo potrzebowali w rok później ich następcy. Orłowski i ja — decydując się na próbę trzeciego całkowitego przejścia grani Peuterey — chcemy go dokonać w ciągu dwóch dni. Nie jest to łatwa sprawa uzyskać szybkość dwa razy większą od tak wybitnych „asów" alpejskich. Będziemy mogli taką przewagę osiągnąć tylko wtedy, jeśli pójdziemy niemal nie obciążeni, wiemy bowiem, że tamci dźwigali ze sobą
ogromne plecaki wypełnione sprzętem biwakowym, wspinaczkowym i jedzeniem, co hamowało ich tempo. Oczywiście 299 i my musimy zabrać odpowiedni sprzęt: gdy wyjdziemy na Aiguille Noire, czeka nas dalej blisko cztery stumetrowy zjazd na linach poprzez pionowy, skrzesany uskok, na przełączkę pod turniami Dames Anglaises. Do tego trzeba ponad sto metrów lin, mnóstwo haków, karabinków, pętli, dwa młotki... Potem zaś, zaczynając od Aiguille Blanche aż po szczyt Mont Blanc, następuje wspinaczka lodowo-śnieżna, na której znów raki i czekany są niezbędne. Wszystko to razem wraz z jedzeniem — mimo że zrezygnowaliśmy już nawet ze sprzętu biwakowego — waży tyle, że nasze plecaki mają chyba po trzydzieści kilo. Postanowiliśmy zatem wynieść je na wierzchołek Aiguille Noire de Peuterey, zostawić tam i wrócić na noc do schroniska Noire. Następnie, po jednodniowym odpoczynku, wyruszyć zupełnie „na lekko". Z wierzchołka Aiguille Noire zabrać pozostawione worki, zjechać z nimi w dół na linach, dojść na przełęcz pomiędzy Dames Anglaises a Aiguille Blanche, przenocować tam w maleńkim bivacco i — zostawiwszy wszystko, co zbędne — z rakami, czekanami i liną tylko wejść następnego dnia poprzez Aiguille Blanche na Mont Blanc. Plan zupełnie realny, jesteśmy obaj w dobrej formie i czujemy się na siłach go wykonać. Nie wszystko, niestety, zależy od nas — ostatnie słowo będzie miała pogoda. Wspinaczka do schroniska Noire na Fauteuil des Allemands jest może nieco łatwiejsza niż do chatki w ścianie Grepon. Za to o wiele dłuższa, no — i nasze ciężkie plecaki mogą najcierpliwszego doprowadzić do rozpaczy. Jesteśmy uszczęśliwieni, gdy wieczorem 7 sierpnia możemy je wreszcie zrzucić z ramion, wejść do zatłoczonego schroniska i ugotować sobie kolację. W maleńkiej izdebce ciasno — zastajemy tu chyba z dziesięć osób różnej narodowości: Szwajcarów, Francuzów, Włochów — sami alpiniści o głośnych nazwiskach. Trudno dostępne schronisko Noire jest miejscem, gdzie spotyka się tylko czołowych przedstawicieli świata alpinistycznego. 8 sierpnia jest dla nas dniem ciężkich wysiłków. Od świtu 300 dźwigamy nasze wory. Wejście na Aiguille Noire do Peuterey początkowo południową ścianą, później południowo-
wschodnią granią nie należy do przejść zbyt trudnych. Wspinaczka jednak z bagażem, którego niesienie po zwykłej szosie byłoby bardzo uciążliwe, tutaj staje się czymś prawie nie do wytrzymania. Teren jest kruchy, przepaścisty i nawet w normalnych warunkach wymagałby wiele ostrożności i uwagi, a ogromne wzniesienie — 1400 metrów ze schroniska na wierzchołek — zużyłoby sporo sił. W tych zaś okolicznościach przejście wąskiej, eksponowanej półki skalnej, po której można by kiedy indziej chodzić z rękami w kieszeniach, zmusza do skrupulatnej asekuracji, bo plecak wyważa niebezpiecznie ku otchłani. Pokonanie ciasnego kominka, w którym worek klinuje się beznadziejnie, wciągnięcie ponad przewieszkę ciężaru ciała zwiększonego o trzydzieści kilo bagażu — wszystko to urasta do rozmiaru skomplikownych problemów. Dopiero późnym popołudniem dotarliśmy w pobliże szczytu. Złożywszy plecaki pod głazami, zbiegliśmy jak się dało najszybciej z powrotem w dół. Następnego dnia wylegujemy się długo w schronisku, by nabrać sił przed wyprawą, a potem w pobliskich skałkach ćwiczymy szybkie sposoby zjeżdżania na linie. Musimy przecież pamiętać, że jutro czeka nas kilkusetmetrowy zjazd z wierzchołka Aiguille Noire. Po południu zaczyna się gwałtowna burza gradowa, pod wieczór zaś ciężka mgła spowija szczyty, granie, spełza ku naszemu schronisku i zakrywa w dole słoneczne doliny włoskie. W nocy sytuacja nie poprawia się ani trochę. Mgła zgęstniała jeszcze — z progu schroniska nie widać jego krawędzi oddalonej o kilka metrów. Zdecydowani przejść grań Peuterey za wszelką cenę, o godzinie trzeciej w nocy, w zupełnej ciemności, w gęsto padającym śniegu —• wyruszamy. Idziemy raczej instynktownie, bo nie widzimy niemal dosłownie nic. Dobra znajomość drogi — przebywamy ją przecież drugi raz w krótkim odstępie czasu — umożliwia nam posuwanie się stosunkowo szybko. W dole słyszymy głosy: to 301 trójka alpinistów szwajcarskich, zachęcona naszym przykładem, próbuje forsować niepogodę. Po godzinnym błądzeniu wracają do schroniska. My tymczasem jesteśmy już dość wysoko w ścianie. Teraz dopiero odczuwamy w pełni dobrodziejstwo wspinania się bez plecaków: w kruchym, przepaścistym, mocno skomplikowanym i wcale niełatwym terenie idziemy cały czas z lotną asekuracją. Tempo mamy obecnie doskonałe — w niespełna pięć godzin stajemy na wierzchołku, czyli o całą dobę szybciej niż nasi poprzednicy — zdobywcy grani Peuterey. Zaczynamy wierzyć, że zamierzony plan uda nam
się mimo niepogody w całości przeprowadzić. Na szczycie Aiguille Noire nastrój nasz zmienia się o 180 stopni. Można posuwać się we mgle drogą, którą się już zna, na której napotyka się jakieś charakterystyczne formacje. , Nie sposób jednak w tych warunkach zjeżdżać prostopadle w dół za liną nie znając przynajmniej zasadniczego kierunku drogi. Liczyliśmy, że rozjaśni się choć na moment, choć na tyle, aby zobaczyć następne turnie grani Peuterey i zorientować się, w którym kierunku biegną. Tymczasem marzniemy tu już od godziny, daremnie czekając na taką chwilę. Na samym wierzchołku smukłej iglicy Noire znajdujemy co prawda stary hak monachijskich zdobywców, ale można przecież z niego zjeżdżać zarówno w prawo, jak w lewo, jak i w każdym dowolnym pionowym kierunku. Chociaż... zaraz!... Gdybyśmy odszukali następny hak, który powinien tkwić gdzieś na długość luźno zwisającej liny, czyli mniej więcej o 30 metrów niżej — to dwa te punkty wytyczyłyby nam już kierunek zjazdu!... Takie szukanie małego haka na ślepo w nieokreślonym miejscu przypomina trochę poszukiwanie igły w stogu siana, ale nie mamy innego wyjścia — trzeba spróbować! Zgrabiałymi rękami dociskam, ile mogę, węzeł liny — towarzysz asekuruje mnie zza bloku szczytowego — chwytam przemokniętą, sztywną jak drut ,,zjazdówkę" i rozpoczynam zejście. Trzymając się liny schodzę niezbyt stromą, skalistą rynną. Po kilkunastu metrach rynna urywa 302 się. Zjeżdżam teraz pionową ścianą w nieznaną otchłań, w której kłębią się leniwe brudnoszare mgły... Wiszę w powietrzu na napiętej linie, nogami zapierając się o byle jakie występy ściany, rękami szukając haka w mokrych, oślizłych płytach skalnych. Gdy poszukiwania na długość wyciągniętych ramion nie przynoszą rezultatu, daję znak Orłowskiemu, by przerzucił o kalka metrów w prawo linę asekuracyjną, chwytam się mocno zjazdówki, puszczam skałę i... lecę parę metrów w powietrzu jak wahadło ściennego .zegara. Nowe poszukiwania i nowe wahadło. Czasem krótki wypoczynek na jakichś mizernych stopieńkach i znów dalsze wysiłki. Przed sobą widzę tylko czarne, pionowe skały i wolno spadające płatki śniegu. Z tyłu, z boków — mgła, pod stopami może 500, może 1000 metrów próżni zakrytej szczelną zasłoną. Sztywna, olodzona lina — nić paromilimetrowej grubości — jest teraz jedyną więzią łączącą mnie ze światem. Ludzie są od nas daleko — o wiele godzin marszu. Odczuwam silnie
cały patos samotności. Jakby prawem kontrastu przypomina mi się przeczytane kilka dni temu w jakimś piśmie zdanie, które określa trwający w tym czasie wyścig kolarski dookoła Francji jako: ,,najbardziej samotną walkę człowieka z przestrzenią". Stają mi w oczach sceny widziane we wszystkich aktualnych kronikach filmowych: zwarta grupa kolarzy, za nimi dziesiątki aut z dziennikarzami, obsługą techniczną, pogotowiem lekarskim. Rozentuzjazmowane tłumy po obu stronach szosy, kwiaty rzucane pod koła rowerów. Wsiadający do samochodu kolarz, któremu odechciało się już ,,samotnych" zmagań... Myśli te śmieszą groteskowością kontrastu. Poczucie samotności pogłębia się, łagodzi je tylko lina, napięta mocno niezawodnymi rękami przyjaciela... Dość rozmyślań! Moment odpoczynku skończony. Teraz znowu wahadło, nowe poszukiwania i... — Jest — krzyczę, ile sił, do towarzysza. — Masz hak? — Mam! — stukam tymczasem młotkiem, czy aby dobrze 303 siedzi. — To może być tylko „ich" hak. Przyślij mi worki i przygotuj się do zjazdu. Stoję na niewielkim gzymsie karabinkiem ciasno przypięty do haka, czekam na towarzysza i'spoglądam w dół. Gdyby tak wiedzieć, co się kryje za zasłoną mgły! Jakby w odpowiedzi w dole zaczyna się przecierać. Szarość przechodzi w jaskrawą biel, już widzę spękane cielsko lodowca. Za sekundę ujrzę ciemne skały grani Peuterey. Nic! Widać ciągle tylko lodowiec, jakoś strasznie głęboko pode mną. Po chwili wszystko zakrywa się z powrotem, tylko przez moment mignął mi skalisty przeciwległy stok. Poznałem: podnóże Picco Innominata. Ależ, w takim razie... Cierpnę na ułamek sekundy. W takim razie, w dole — to lodowiec Freney, a ja tkwię w tysiąometrowym zachodnim urwisku Aiguille Noire! W urwisku raz dopiero przebytym w roku 1939 przez Vitaliego i Rattiego, wśród nieustannych skrajnych trudności, niemal cały czas za pomocą haków. Na drodze dotąd nie powtórzonej, o której krążą legendy, że jest najtrudniejsza w Alpach!
— Stój! — krzyczę do Tadeusza. — Ściągaj linę. Wracam! Trzymając się rękami liny, stopami zapierając o skałę, silnie podciągany przez zdziwionego towarzysza, w kilka chwil wydostaję się na blok szczytowy. Wyjaśniam mu, o co chodzi. Mamy szczęście — trzeba to przyznać! Gdybyśmy zaczęli tędy „na ślepo" zjeżdżać, naszych dwadzieścia haków starczyłoby może na połowę ściany. Potem sytuacja byłaby rozpaczliwa. Znaleźlibyśmy się dosłownie w zamkniętej pułapce bez wyjścia! Po krótkiej naradzie zgadzamy się obaj, że ryzyko dalszych prób w tych warunkach przekracza granice zdrowego rozsądku. Możemy co najwyżej czekać dalej na wierzchołku na krótkotrwały choćby moment przejaśnienia. Czekaliśmy na próżno, drżąc z zimna, przemoknięci i głodni. Pogoda nie uległa zmianie — tyle że śnieg raz sypał, to znów ustawał. Świat zagubił się w chmurach, tylko huk lawin dalekich i bliskich przerywał czasem ciszę i przypominał, 304 że poza martwotą białej mgły, kłębią się nieustannie groźne i' potężne siły. Było już dobrze po południu, gdy zdecydowaliśmy się rozpocząć odwrót — z ciężkim sercem, ze świadomością, że drugi raz próbować przejścia grani Peuterey — w tym roku przynajmniej — już nie będziemy. Ze świadomością, że kilkudniowe wysiłki poszły na marne. Z uczuciem porażki. Znienawidzone worki znów kolebią się na naszych plecach, znów wyważają na przepaścistej grani, przyprawiają o utratę równowagi, zmuszają do najwyższego wysiłku i największej ostrożności. Z łatwej drogi robią trudną, z bezpiecznej — ryzykowną. Blisko osiem godzin trwał ten odwrót, o wiele dłużej fliz pochód w górę tym samym szlakiem. Ostatni zjazd na linie robiliśmy już zupełnie po ciemku. Przy małym potoczku, płynącym poprzez Fauteuil des Allemands, w pobliżu schroniska długo gasiliśmy pragnienie mroźną, lodowcową wodą. O dziesiątej wieczór byliśmy na miejscu. Siedliśmy ciężko na podłodze schroniska i plecami wsparliśmy się o ścianę, długo nie mogąc się zdecydować na wysiłek potrzebny do położenia się na pryczę pod koce... Dziewiętnaście godzin temu opuszczaliśmy schronisko Noire pełni niepewności, obaw i" nadziei.
Wszystko ma swoje dobre strony. Myśl, że możemy odpocząć, napić się do syta wody i wyspać w ciepłej izbie, niewątpliwie łagodziła doraźnie gorycz poniesionej porażki. " Na drugi dzień spaliśmy chyba do dziesiątej rano. Zbudziła nas grupa alpinistów włoskich, z których jeden okazał się moim znajomym sprzed dziesięciu laty ze schroniska na grani Matterhornu. Był to ten sam, który poszedł wówczas z Wiktorem Ostrowskim na szczyt, gdy tymczasem ja, ze swoją nogą nadwerężoną upadkiem na Innominacie, musiałem, powrócić w doliny. ; ;,>. -;•.;. . Taka okazja, tak radosne spotkanie po tylu lalacn nie mo20 — w- Żuławski 305 gło, oczywiście, przejść bez jakiejś małej uroczystości. Zostaliśmy zaproszeni do obozu włoskich alpinistów, położonego na pięknej hali pasterskiej w dole, w Purtud, u wylotu lodowca Brenva. Gościli nas tam serdecznie aż do następnego dnia. Pożegnawszy naszych włoskich przyjaciół, 12 sierpnia rano rozpoczęliśmy drogę powrotną do Francji. Na Przełęczy Giganta czekało nas niespodziewane spotkanie: okazało się, że w schronisku „Torino" przebywa aż czterech kolegów z polskiej ekipy, mianowicie Hajdukiewicz, Ostrowski, Siedlecki i Staszel. Byliśmy cały tydzień odseparowani od reszty wyprawy, więc oczywiście ciekawi jesteśmy dowiedzieć się, co się działo przez ten czas. Okazało się, że — na skutek złej pogody — powiodło im się jeszcze gorzej niż nam. W czasie gdy pozostałym udało się zaledwie wyjść łatwymi drogami na kilka wierzchołków, spotkana przez nas czwórka czatowała parę dni w schronisku na Col de la Fourche, by złapać dogodny moment na przejście dwóch pięknych i trudnych dróg na wschodniej ścianie Mont Blancł. Czatowała bezskutecznie. Mgły i śnieżyce, które zmusiły nas do cofnięcia się z. grani Peuterey, nie pozwoliły im nawet - zaatakować ściany. Zeszli wreszcie poprzedniego dnia do „Torino" wyczerpawszy cały zapas żywności. Zazwyczaj takie kilkudniowe oczekiwanie na pogodę, w ciasnocie schroniska o powierzchni kilku metrów kwadratowych, zmienia się szybko w monotonię i nudę. Tym razem jednak nasi koledzy mogli się co najwyżej uskarżać na nadmiar emocji, i to emocji mogących doprawdy wstrząsnąć swą ponurą grozą. Na dzień przed ich przybyciem do Fourche na pobliskiej,
widocznej stamtąd dobrze grani Brenva wydarzyła się katastrofa. Granią schodziło z wierzchołka Mont Blanc czterech ł Wschodnią ścianą Mont Blanc przebiegają trzy drogi: przez Sentinelle Rouge, przebyta przez nas w roku 1938 (por. rozdz.: „Czerwony Wartownik"), przez Sentinelle Rouge „lewą stroną" i droga poprzez „Poire'* (dosł.: „gruszka"). Te dwie ostatnie były celem polskich alpinistów w roku 1947 — niestety nie zrealizowanym na skutek złych warunków atmosferycznych. 506 doskonałych alpinistów angielskich, wśród nich Jenkins, były kierownik wyprawy w Kaukaz, oraz Hodgkin, uczestnik dramatycznych ataków na himalajski szczyt Masherbrum (7820 m) w roku 1938. Posuwali się związani linami po dwóch. W pewnej chwili lawina seraków strąciła w przepaść dwóch spośród alpinistów, a mianowicie Jenkinsa i jego towarzysza. Spadli do żlebu na stronę lodowca Brenva, a w trakcie upadku łącząca ich lina zaczepiła się gdzieś po drodze o wystający blok skalny. Nieszczęśliwi zawiśli po obu stronach głazu — martwi lub, co gorzej, może tylko ciężko poranieni. Hodgkin wraz z pozostałym alpinistą, nie mogąc z powodu nieustannych lawin dotrzeć do nieszczęśliwych towarzyszy, zeszli natychmiast w dół i przez Col de la Fourche udali się do ,, Torino". Zorganizowawszy z przewodników włoskich ekspedycję ratunkową, wrócili na drugi dzień do schroniska na Fourche. Tam właśnie polscy alpiniści byli świadkami i obserwatorami dramatycznych wysiłków czynionych początkowo w nadziei uratowania życia dwóch Anglików, później — już tylko dla zniesienia ich ciał. Dwa dni upłynęły na bezskutecznych próbach dotarcia do ciągle jeszcze zwisających na linie zwłok. Nieustanne lawiny kamienne, wymiatające żleb, paraliżowały wszystkie wysiłki. Nowa wyprawa ratunkowa, ciągle pod kierunkiem Hodgkina, postawiła sobie za cel już nie zniesienie ciał towarzyszy, ale tylko przecięcie łączącej ich liny, tak aby zwłoki spadły na lodowiec. Zanim zdołali to uczynić, wyręczyła ich jedna z licznych lawin, strącając trupy obu Anglików na lodowiec Brenva. 11 sierpnia znaleziono dwa plecaki oraz zwłoki Jenkinsa. Odciągnięto je na środkową, płaską, zdawałoby się, bezpieczną od lawin część lodowca, a resztę dnia strawiono na daremne poszukiwania ciała drugiego alpinisty, który widocznie wpadł w jakąś głęboką szczelinę lodowcową. W tym momencie nasi koledzy przerwali opowiadanie, a zakończenie tragedii usłyszeliśmy już z ust samego Hodgkina. Zbliżał się właśnie od strony Przełęczy Giganta na
czele grupki zmęczonych wyprawą ratunkową przewodników. 307 Spojrzałem na niego z.. ciekawością. Szczupły, niebieskooki, typowy Anglik, spokojny, uprzejmy i opanowany. Miał tylko cztery palce u obu rąk. Pozostałe sześć i wszystkie u nóg postradał w Himalajach w czasie szturmu na Masherbrum. Otoczyliśmy go wkoło i zasypali pytaniami. Zdawał relację spokojnie, bez cienia histerii czy afektacji. Wieczorem poprzedniego dnia, gdy powrócili już do schroniska na Fourche, gdzieś spod szczytu Mont Maudit oberwała się ogromna lawina seraków. Przebiegła rozpędem przez płaską część lodowca Brenva i porywając po drodze zwłoki Jenkinsa, runęła niby gigantyczny wodospad poprzez wszystkie kolejne progi i piętra lodowca, aż zgasła gdzieś w dole, w wysokopiennym borze, rosnącym w pobliżu Entreves1. Było wśród nas wielu starych wygów alpejskich, ale bodajże nikt nie widział jeszcze podobnego kataklizmu. Teraz już trudno było nawet marzyć o poszukiwaniach w kolosalnych zwałach lawinowych. Ciała obydwu Anglików pozostały na zawsze w szczelinach lodowca Brenva. FILAR BOCCALATTEGO M lYJLuszę wyznać, że jestem w poważnym kłopocie, gdy mam pisać o wejściu drogą Boccalattego na Mont Blanc du Tacul. Dochodzi się bowiem do wniosku, że im jakieś przejście zostało sprawniej i bardziej „fachowo" wykonane, tym mniej silnych wrażeń zostawia, a więc — tym trudniej o nim pisać. Opis jakiegoś górskiego przejścia — jeśli nie ma być suchą relacją — wymaga podzielenia się ż czytelnikami w możliwie żywy sposób tym, co się tam odczuwało, na ścianie. A zwłaszcza, co się odczuwało, gdy życie było w niebezpieczeństwie, gdy trudności zmuszały do naj' ł Niezwykłą tę lawinę obserwowaliśmy z Orłowskim z dołu, nocu.jąć w obozie alpinistów włoskich w Purtud. 308 wyższego wysiłku, ogromna ściana wydawała się zamkniętą pułapką bez wyjścia, a nerwy były napięte do ostatecznych granic... Jeśli jeszcze miesza się w to burza śnieżna, lawina, odpadnięcie w ścianie własne lub towarzysza — efektowny opis sam ciśnie się pod pióro.
Tymczasem Mont Blanc du Tacul... Nie chcę przez to powiedzieć, że droga była łatwa lub nieciekawa. Przeciwnie — osobiście sądzę, że należy do naszych najlepszych osiągnięć alpejskich obok Grandes Jorasses, Dru czy Dent d'Herens i przedwojennego przejścia poprzez Innominatę, południową ścianę Meije, grań Peuterey lub Sentinelle Rouge. Czy mogę jednak, sięgając do własnych choćby wspomnień, porównać z tą wspinaczką sumę przeżyć doznanych przy przejściu Innominaty? O ileż silniejsze wrażenia pozostawiła na przykład orgia lawin śnieżnych w czasie ataku na północną ścianę Glockerinu lub z tegorocznych wspomnień — bój o trzecie całkowite przejście grani Peuterey! Jeśli chodzi o filar Mont Blanc du Tacul, to przy jako tako „trzymającej" pogodzie wszystko szło jak dobrze wyregulowany zegarek. Nic też dziwnego, że najsilniejszym wrażeniem, jakie mi pozostało; jest uczucie spokojnej pewności realizowania zamierzonego celu. Uczucie tak dominujące, że dopiero teraz — napisawszy to wszystko — uświadamiam sobie, że przecież były i lawiny, i wisząca ciągle groźba biwaku bez sprzętu, bez jedzenia i tyle innych elementów wystarczających, aby opis wypadł dostatecznie efektownie. Decyzja przejścia filaru Tacul była zamierzeniem bardzo ambitnym. Drogę tę do roku 1947 przebyto dopiero trzy razy. Bohaterzy tych trzech pierwszych przejść to Boccalatte, Rebuffat i Gervasutti. Trzeba było nie lada śmiałości, aby pomyśleć o dopisaniu do tych dźwięczących sławą alpejską nazwisk naszych polskich — skromnych i nieznanych. A przy tym Boccalatte uważał tę drogę za jeden z największych swych sukcesów! O dokonanym w dziesięć lat później (w 1946 roku) powtórzeniu Rebuffata chodziły słuchy, że zgubił się w górnej partii ściany, zrobił parusetmetrowy wa309 riant w prawo i dopiero po kilku godzinach skrajnych trudności powrócił na właściwą drogę. W tym samym roku Gervasutti przeszedł wprawdzie ścianę gładko po raz trzeci, ale zginął na niej w kilka dni później, próbując przejść filar ściśle po ostrzu. Następnie sama ściana... Oglądaliśmy ją dokładnie z Orłowskim, przechodząc pod nią gdzieś jeszcze w lipcu. — Brzydka ściana — powiedział wtedy Tadeusz — krucha, lawiniasta. Orientacja skomplikowana, no i trudności muszą być [oierwszorzędne. Nie chciałbym jej robić.
Było to zresztą stwierdzenie całkiem retoryczne. Nie mieliśmy wtedy jeszcze najmniejszego zamiaru atakowania Tacul. Kusiła mnie wprawdzie przelotnie już w roku 1938, ale fatalne pogody ówczesnego lata nie pozwalały o niej nawet myśleć na serio. Zamiar zrodził się właściwie dopiero na kilka dni przed jego realizacją, dokładnie 11 sierpnia, w schronisku Noire na Fauteuil des Allemands, gdy rozgoryczeni niezasłużoną porażką poniesioną na grani Peuterey zbieraliśmy się do zejścia w dół. Poddałem wtedy Tadeuszowi myśl, że filar Boccalattego byłby niezłą rekompensatą za obecne niepowodzenie. Już następnego popołudnia, siedząc na przełęczy Col des Flambeaux w pobliżu „Torino" z najnowszym wydaniem Przewodnika Yallota w ręku, lustrowaliśmy ścianę szczegół za szczegółem. Wyglądała diabelnie odstraszająco, a dochodzący do nas co chwila grzmot lawin kamiennych — lawin, które tego samego dnia zmusiły do odwrotu ze ściany najlepszą dwójkę szwajcarską: Loulou Boulaz i Pierre Bonnanta — z pewnością nie dodawał nam ducha. Nasze obserwacje miały wszakże jedną dobrą stronę, pozwoliły mianowicie zorientować się dokładnie w topografii zamierzonej drogi. W rezultacie przejście zostało postanowione. Wyłoniła się tylko różnica zdań: ja byłem za biwakiem pod ścianą i próbą wejścia już następnego dnia — Tadeusz radził zejść do Chamonix dla przeczekania kapryśnej pogody, która od kilku dni paraliżowała nam i naszym kolegom wszelkie górskie 310 poczynania. Przyznawałem mu w duchu słuszność, mimo to zaszliśmy aż pod ścianę, gdzie rozpoczynająca się na dobre śnieżyca rozstrzygnęła wątpliwości. Wskutek tego nocowaliśmy w schronisku Requin, następne zaś dwa dni zużyliśmy na zejście do Chamonix i odpoczynek. 15 sierpnia rano pogoda była znośna, ruszamy więc z zamiarem biwakowania pod ścianą, obarczeni dwoma śpiworami z płachtą Zdarsky'ego. Już przy Montenyers chmury przesłaniają niebo, zrywa się silny wiatr, a w połowie Mer de Glace łapie nas gwałtowny deszcz. Płachta biwakowa przydaje się znakomicie, chroniąc przed deszczem plecaki i nas samych, bo -wiatrówki niestety mocno przeciekają. Siedzimy więc smętnie pod głazem, czując, że jutrzejsze przejście wymyka się z rąk. Mont Blanc du Tacul i wszystko zresztą, co leży powyżej zerwy seraków Lodowca Giganta, tonie w gęstej mgle. W tych warunkach nie ma mowy o zaatakowaniu ściany. Nie możemy również przeczekiwać niepogody — kierownictwo wyprawy nakazało powrót najdalej pojutrze wieczór. 18 lub 19 sierpnia bowiem mamy opuścić Alpy. Postanawiamy zanoco-
wać w schronisku Requin w gruncie rzeczy tylko po to, by nie mieć sobie nic do wyrzucenia. Nawet gdyby się jutro wypogodziło, i tak nie zdążymy przejść ściany nocując w Requin, skąd można wyruszyć dopiero o świcie ze względu na plątaninę seraków Giganta, rozpoczynającą się tuż za schroniskiem. Deszcz i mgła — nie ustępująca jeszcze późnym wieczorem — utwierdzają nasz pesymizm. Tylko silny wiatr budzi pewne nadzieje. Nad ranem zrobiło się pogodnie. Zimno prawdziwie sierpniowe, wichura trwa, ale niebo jest czyste, gwiazdy świecą mocnym blaskiem. Trzeba spróbować podejść pod ścianę i zobaczyć co dalej. Ponieważ lubimy zacząć dzień od solidnego śniadania, wychodzimy ze schroniska o godzinie piątej trzydzieści już jako ostatnia partia. Wkładając raki zauważamy, że stroma ściana seraków Giganta upstrzona jest ludźmi — po trzy, po cztery czarne punkty złączone cienką nitką liny, błądzące we wszystkich kierunkach niby muchy w sieci pa311 Jąka. Nieco zdziwieni ruszamy dalej,przybyciena%e zpstitłp powitane jak upragniona odsiecz;
:•
— Czy znacie drogę? — pytają. Obejmujemy prowadzenie, nie wiążąc się liną dla dalszego zwiększenia naszego prestiżu, a ponad progiem seraków jesteśmy o dobre dwadzieścia minut przed następnymi partiami. Solidne śniadanie opłaciło się widocznie tym razem. Uginając się z lekka pod workami, idziemy poprzez beznadziejnie długie płaszczyzny górnych partii Lodowca Giganta, a potem, stromym stokiem, do bocznego kociołka lodowcowego u stóp ściany. Jest prawie dziewiąta rano. Trzeba odpocząć i zastanowić się, co robić. Pogoda jak dotąd zupełnie dobra — żal byłoby rezygnować z tej ostatniej szansy przejścia ściany. Z drugiej strony, chcemy iść „lekko", na szybkość, zostawiając cały sprzęt i jedzenie pod ścianą, co znowu w razie biwaku i zupełnie prawdopodobnego pogorszenia pogody mogłoby się na nas porządnie zemścić. Wspinaczka zaś z tym obciążeniem — to murowane dwa biwaki w ścianie. Sprawa więc sprowadza się do tego, czy chcemy ryzykować biwak bez żadnego zabezpieczenia, w lekkim ubraniu, być może w najgorszych do pomyślenia warunkach. Jestem zdania, że biwak nas prawie na pewno nie minie, niemniej jednak trzeba iść. Co zaś do Tadeusza... — Za osiem godzin będziemy na szczycie! Zobaczysz! —
mówi. Dobrze by było! O tej porze wielkich dróg alpejskich w zasadzie się nie rozpoczyna. W tym jednak wypadku mamy pewien plus: ściana ma kierunek dokładnie wschodnio-północno-wschodni, słońce zjawia się na niej tuż po świcie i wtedy właśnie lawiny kamienne są największe. Do tej chwili cała dzisiejsza „porcja dzienna" powinna była już zlecieć. Zresztą zbliża się dziesiąta; nie ma się co bawić w przewidywania — trzeba ruszać. Wkładamy do jednego worka wiatrówki i zapasowe swetry, trochę jedzenia, jeden czekan i parę raków. Resztę zpstawia312 my pod kamieniem. Towarzysz idzie w gumowych trampkach, ja w, kutych butach (jakże przeklinaliśmy wtedy brak Vibramów!) Podchodzimy pod samą ścianę, wiążemy się liną i -— parę minut przed dziesiątą wkraczamy w skały. Pierwszy fragment — to kruchy komin wiodący na wybitną przełączkę w ostrzu filaru. Nie jest on trudny, lecz szalenie delikatny, bo wszystko w nim ledwie się trzyma. Po drodze natykamy się na świeże pętle zjazdowe, pozostawione przez Loulou Boulaz i Bonnanta w czasie próby czwartego wejścia dwa dni przed namił. Ich spędziły ze ściany. lawiny kamienne, dla nas są one jakoś łaskawsze. Chociaż... Słyszę gwizd kamiennych pocisków i ostrzegawczy krzyk towarzysza. Uskakuję w prawo pod okap grzędy komina, który w tym miejscu rozszerzył się na chwilę w piarżysty żleb, i rzucam okiem na Tadeusza., Znaj duj e się on nieco powyżej mnie, uwięziony w połowie trudnego progu komina, Spłaszcza się rozpaczliwie pod niewybitną przewieszką. Szczęściem dla niego, lawiny nie idą kominem, w którym. się znajdujemy, musiałyby go wtedy zmieść w ciągu sekundy' Wyskakują one w sposób dość niespodziewany spoza przeciwległej grzędy, rozpryskują się na tle nieba jak plamy czarnego błota i z hurkotem bombardują wnętrze naszego komina. Jedna, druga, trzecia — jak rozrywające się nad głową pociski artyleryjskie! Loulou Boulaz i Bonnant podobno cztery godziny tkwili pod przewieszką, zanim odważyli się rozpocząć odwrót. Może to było pod tą przewieszką, pod którą wciska się obecnie mój towarzysz? Myśmy mieli więcej szczęścia. Jeszcze jedna lawinka, jeszcze kilka kamieni, które trafiały tuż koło nas — potem cisza. Obydwaj jesteśmy nie uszkodzeni i co dziwniejsze łącząca nas lina również nie nosi śladów uderzeń. W pośpiechu pokonujemy kilka długości liny, dzielących nas.
od bezpiecznej przełączki. 1 Dowiedzieliśmy się o tym nazajutrz od Raymond Lamberta. Wkrótce po nas — pod koniec sierpnia — L. Boulaz i P. Bonnant zaatakowali ścianę powtórnie, dokonując piątego jej przejścia. 313 Nad przełączką wznosi się spory uskok, jeśli wierzyć opisowi w przewodniku — niedostępny. Droga nasza prowadzi dalekim trawersem w prawo do niewidocznej od nas depresji, depresją w górę, a potem z powrotem w lewo, na żebro. Od razu widać, że obejście to, w naszych przynajmniej warunkach, jest zupełnie zbędne. Najbliższa depresja pomiędzy niedostępnym uskokiem filaru a żebrem, którym idzie nasza droga, przedstawia się zupełnie dobrze. Wspinamy się nią, znów raczej z ostrożnością niż wysiłkiem, robiąc w ten sposób wariant upraszczający osiągnięcie żebra — „plus elegant", jakby powiedział Przewodnik Vallota — a jednocześnie zyskujemy nieco na czasie. Z maleńkiego siodełka w żebrze mamy do wyboru łatwy trawers w lewo od żlebu lub wprost w górę piękną płytową skałą z pokonaniem po drodze IV i V stopnia trudności1. Wybieramy ten drugi wariant, którego zdobywcą jest, zdaje się, Gervasutti. Nieco na lewo od ostrza żebra w pięknej wspinaczce wznosimy się kilkanaście metrów płytowym zacięciem. Teren zmusza nas tu do sztywnej asekuracji, staramy się tylko dla pośpiechu bić jak najmniej haków. Ponieważ podzieliliśmy role w ten sposób, że główne trudności skalne bierze na siebie Tadeusz, lodowe — ja, on to właśnie pokonuje zamykającą zacięcie przewieszkę. Przewieszka jest nadzwyczaj trudna, ładna i efektowna. Jeszcze kilkadziesiąt metrów intensywnej wspinaczki, wśród nie zmniejszających się trudności, potem piękny trawers w lewo, V stopnia, ,,na równowagę", z opuszczeniem się w dół bez chwytów. Teraz, wśród malejących trudności, skośnie w lewo do ogromnego żlebu, który wchodzi obok śmiałego w kształtach monolitu 1 Alpejski IV stopień trudności skalnych odpowiada w przybliżeniu naszemu „bardzo trudnemu" (górnej granicy) lub dolnej granicy „nadzwyczaj trudnego"; V stopień — „nadzwyczaj trudnemu"; VI — „skrajnie trudnemu". III stopień zazwyczaj oznacza: dolna granicę naszego „bardzo trudnego" lub „trudny". I i II stopnia najczęściej w opisach dróg nie wymieniają. Stopniowanie to cechuje na ogół lekceważenie małych trudności, a precyzyjniejsze niż u nas rozgraniczenia w górnych stopniach skali. • 314
skalnego na ostrze głównego filaru; tam dopiero filar ten staje się jednolity i zdecydowanie wyodrębnia się ze ściany. Zanurzamy się w żleb i gonimy nim bez wytchnienia, oczywiście znowu z lotną asekuracją. Wymaga to ogromnej uwagi, bo żleb jest bardzo kruchy i eksponowany. Idealne łożysko dla lawin kamiennych. Idziemy więc jak najszybciej, mimo to wydaje nam się, że górna krawędź żlebu oddala się wciąż od nas zamiast przybliżać. Wreszcie, po nie wiem ilu długościach liny, odchylającym się w prawo bocznym żlebem osiągamy niewielkie siodło śnieżne. Nad nami piętrzy się potężny uskok filaru, który należy obejść od prawej strony poprzez niezwykle stromy teren, pokryty płaszczem lodu, spod którego gdzieniegdzie sterczą skałki. Jest tego tylko 80—100 metrów, ale jakże przykrych! Najpierw długi trawers wznoszący się w prawo, ogromnie eksponowany, a potem pionowy i zalodzony komin, który ma nas wprowadzić z powrotem na filar. Jako posiadacz jedynego czekana i pary raków, wkładam te ostatnie na nogi i ruszam pierwszy. Przerąbuję się zawzięcie w nieprzyjemnej stromiźnie, odkopuję spod lodu chwyty na skałkach. Muszę rąbać dość duże stopnie, mając na uwadze to, że towarzysz będzie tu szedł w trampkach, z młotkiem zamiast czekana i ze skośną tylko asekuracją. Pokonuję po drodze maleńki, może dwumetrowy, ale całkiem niełatwy kominek z lodową przewieszką, ściągam towarzysza, trawersuję dalej i zagłębiam się we wnętrze kluczowego komina. Wygląda całkiem niezachęcająco: u samego początku jest przewieszony — dalej już chyba będzie trochę lepiej. Zresztą i tak nie mamy ,wyboru: od pokonania tego komina zależy przejście całej drogi. Typowy „passage clef"1 tej ściany, jakby to określili nasi francuscy koledzy. Podsuwam się jak mogę najwyżej pod sporą przewieszkę, wyrąbuję coś, by móc stanąć, wbijam hak i wołam na Tadeusza. 1 „Passage clef"; dosł.: „przejście-klucz" górskiej. kluczowy fragment drogi 315 Szybko do mnie dociera, posługując się, ile było można, skałkami, i proponuje, zamiast forsowania wprost przewieszonego okapu lodowego próbę obejścia przewieszki ż lewej strony techniką bardziej skalną. Ponieważ ma do tego wygodniejszą pozycję wyjściową niż ja, oczyszczam mu stopnie i chwyty z lodu, na ile sięgam czekanem, i puszczam go
naprzód. Z uznaniem obserwuję, jak — lekceważąc śliskośc gumowych podeszew — z wysiłkiem pokonuje metr za metrem. Pomagając sobie wziętym ode mnie czekanem, trawersuje ponad przewieszką w prawo, wchodzi jeszcze kawałek wyżej i wbija hak. Teraz znów mnie czeka robota. Doszedłszy do Tadeusza muszę przeciąć kilkumetrowym trawersem w lewo stok czystego lodu o nachyleniu chyba blisko 70 stopni. Szczęściem, trawers ten nie był długi, a przy jego końcu widniało żeberko, na którym udało mi się oczyścić coś w rodzaju miniaturowej platforemki, dającej dobrą podstawę wyjściową do bicia stopni w górę. Zabrałem się do tego energicznie. Teraz już każdy metr zmniejszał nachylenie i szybko zbliżał do przełączki. Półtorej długości liny po lodzie bądź po zalodzonych skałkach wprowadziło nas na nią w niedługim czasie. Spojrzałem na zegarek. Było mniej więcej wpół do czwartej. Więcej niż połowę ściany i główne jej trudności mieliśmy poza sobą. Uniknięcie biwaku zależało teraz od tego, jak szybko pokonamy żleb, ciągnący się z lewej strony ostrza filaru, i jak szybko z wielkiej, widocznej dobrze ze schroniska „Torino" platformy w górnej części drogi osiągniemy ostatnią trudność: uskok szczytowy. Bez chwili odpoczynku (na całej tej ścianie nie odpoczywaliśmy w ogóle ani jednej minuty) trawersujemy w lewo do żlebu. Nie przedstawia on na szczęście żadnych szczególniejszych trudności i pozwala posuwać się obydwom jednocześnie — tyle że znów zdaje się nie mieć końca i znów kruchość i spadające kamienie nie pozwalają rozluźnić czujności i uwagi. Mięśnie, zmęczone bądź co bądź wysiłkiem wspinaczki, coraz większą wysokością, a zwłaszcza morder316 czym tempem,—poczynają się nieco buntować. Mimo, .to -paręset metrów żlebu przebywamy w dwadzieścia, może trzydzieści minut. Stanąwszy ponad wielką platformą na krawędzi filaru, który zanienia się teraz w wyraźną grań, wiemy, że niebezpieczeństwo biwaku jest już poza nami. W górze jeszcze jeden uskok IV stopnia trudności. Damy z nim sobie radę. Nie martwi nas już nawet pogarszająca się pogoda: mgła, zimno, z lekka prószący śnieg. Nie zmniejszamy tempa i — ciągle z lotną asekuracją — posuwamy się w górę w śnieżno-skalnej wspinaczce,
w ogromnej ekspozycji, wymijając od prawej strony liczne turniczki. Jeszcze godzina i spiętrza się nad nami ostatni uskok: czterdziestometrowy pionowy koń skalny o cienkim ostrzu. Za nim bieleją śniegi grani wierzchołkowej Mont Blanc du Tacul. Znowu Tadeusz rusza pierwszy. Szybko i w pięknym stylu pokonuje dolny fragment uskoku. Gdy osiągnąłem jego stanowisko przy haku, atakuję ostatnią trudność drogi: według naszych tatrzańskich pojęć „nadzwyczaj trudne", ryzykowne, bo w ogromnej ekspozycji i bez chwytów, wyciągnięcie się „na tarcie" na pochyłą płytę. Z plecakiem i w butach zmachałem się na tym solidnie. Dalej już tylko kilka kroków po skałkach na malutkie siodełko. Wprost nad nami wschodni wierzchołek Tacul i o sto metrów w prawo, połączony z nim śnieżną granią, główny -wierzchołek. Wkładam raki (Tadeusz zmienia swe trampki na buty) i ruszam skośnie w prawo poprzez stromy twardy firn w kierunku grani łączącej oba wierzchołki, kopiąc nogami głębokie stopnie. - Grań ta jest raczej płaskim, szerokim siodłem, którym kieruję się w prawo, wprost na główny wierzchołek. W sekundę po mnie wbiega nań Tadeusz. Jest kilka minut po szóstej. Wspinaczka trwała osiem godzin, dokładnie tak, jak przepowiedział mój towarzysz. Ściskamy się serdecznie, potem siadamy na głazach szczy. 317 towych, na pierwszy od wejścia w ścianę odpoczynek. Zapalamy papierosy. Mamy przed sobą jeszcze dwie godziny • dnia — dość, by spacerkiem prawie, dobrze nam znaną drogą, zejść na nocleg do ciepłej chatki na Col du Midi. — To była fachowa robota — zakonkludował Tadeusz. ROZSTANIE Z ALPAMI N, ocleg na przełęczy Col du Midi należał do najradośniejszych w czasie całego pobytu w Alpach. Poczucie spełnionego obowiązku wobec planów i zadań naszej wyprawy, świadomość sukcesu odniesionego na ścianie Mont Blanc du Tacuł, świeże wspomnienie pięknych chwil twardej, nieustępliwej walki — wszystko to składało się na ten jedyny w swoim rodzaju nastrój, który daje alpiniście
zwycięstwo górskie. Lekkie, jakżeż nieznaczne zmęczenie dodawało tylko smaku odpoczynkowi w ciepłej izbie schroniska. Rozwaleni na ławach wokół gorącego pieca, dzielimy pomiędzy siebie cały posiadany zapas żywności: tabliczkę czekolady i garść suszonych owoców. Trochę to za mało, zwłaszcza że w ścianie nie jedliśmy nic, aby nie opóźniać tempa wspinaczki. Na szczęście gościnni gospodarze — robotnicy zatrudnieni przy budowie kolejki linowej z Chamonix — częstują nas zupą. Przyjmujemy z wdzięcznością, odwzajemniając się papierosami, których mamy sporą ilość. Dość wcześnie rano, 17 sierpnia, jeszcze po twardym śniegu, schodzimy z przełęczy i z powrotem pod ścianę Mont Blanc du Tacuł, do pozostawionych wczoraj plecaków z zapasami żywności, ubrań i sprzętem biwakowym. Tutaj dopiero wyciągamy maszynkę spirytusową i zabieramy się na serio do jedzenia. Czasu mamy dość dużo — w Chamonix musimy być dopiero wieczorem — pierwszy głód już zaspokojony, a śnieg w menażce nastawiliśmy na herbatę. Wpada nam do 318 głowy, czy by nie wyskoczyć tymczasem na jakąś niedaleką wspinaczkę, aby wykorzystać ostatni dzień pobytu w górach. Niewysoko nad naszymi głowami wznosi się boczna grań, biegnąca od Mont Blanc du Tacuł, zakończona strzelistą turniczką zwaną Le Chat — Kot. Wejście na przełączkę pod nią nie może zabrać zbyt wiele czasu, a będzie to bądź co bądź rozwiązanie problemu pierwszego wejścia na nią od północy. Zostawiamy zapaloną maszynkę i ruszamy w górę. Przejście ogromnej szczeliny brzeżnej nie nastręcza nam zbyt wiele kłopotu, za to powyżej niej trzeba wyrąbać sporą iloś6 stopni w lodzie, aby dostać się do pierwszych skałek. Teraz na przemian, to po kruchych, niemiłych ściankach, to po lodzie, wcale niełatwo, wydostajemy się wprost na przełęcz. Wejście to zabrało nam około godziny czasu. Smukły obelisk le Chat kusi nas okazją do spróbowania sił na słynnym. alpejskim VI stopniu trudności. Piękna pogoda, sucha, mocna i szorstka skała obiecywała prawdziwą rozkosz wspinaczki — jednakże po chwili namysłu dochodzimy do wniosku, że jest już na nią trochę za późno. Moglibyśmy nie zdążyć na wieczór do Chamonix, a przecież jutro czeka nas uciążliwe pakowanie bagażu wyprawy i — wyjazd. Zakładamy pętlę na blok skalny i dzięki naszej siedemdziesięciometrowej linie zjazdowej w niedługim czasie lądujemy na lodowcu i zbiegamy do maszynki spirytusowej, w której tymczasem zagotowała się woda.
Dobrze znany labirynt seraków na progu Lodowca Giganta przechodzimy tym razem po raz ostatni. O mało w nim zresztą nie skręciłem karku na samo zakończenie, pośliznąwszy się niebezpiecznie nad jakąś szczeliną. Po raz ostatni również przeskakujemy rwące potoki lodowcowe, szerokie, wezbrane od upałów późnego alpejskiego lata. Już z daleka widać hotel Montenvers — Morze Lodu za chwilę zostanie poza nami. Sapiąca dychawiczna kolejka zębata ze świstem i zgrzytaniem hamulców zwiozła nas do Chamonix, gdzie zastaliśmy całą ekipę polską zebraną już w komplecie. Czekały nas tam 319 dobre wiadomości: ostatnie dni pobytu nie tylko nam przyniosły sukcesy. Łapińśki i Paszucha w dniach 14 i 15 sierpnia, w dwudniowej wspinaczce, przy złej pogodzie dokonali przejścia słynnej z trudności północnej ściany Dru, tej samej, na której o mało nie zginęli od lawiny kamiennej w czasie pierwszej próby w końcu lipca. 16 sierpnia Ostrowski i Piotrowski wzbogacili listę osiągnięć wyprawy piątym wejściem na Grands Charmoz, nadzwyczaj trudną północno-wschodnią granią, poprzez Aiguille de la Republique. : Oba te wejścia zaliczyć można do najlepszych polskich zdobyczy alpejskich. Prócz nich — drugie całkowite trawersowanie Grandes Jorasses, lodowe wejście Hajdukiewicza i Staszla granią Brenva i północną ścianą Aiguille de Bionnassay, czwarte wejście filarem Mont Blanc du Tacuł, wschodnia ściana Grepon, zaawansowane próby na grani Peuterey, nie licząc wielu łatwiejszych dróg — oto pokaźny dorobek powojennej wyprawy alpejskiej Klubu Wysokogórskiego, Jeśli chodzi o poziom tego dorobku, nie ustępuje on jakościowo wyprawom przedwojennym, ilością wyników przewyższa je znacznie. Przewyższa je także stylem i formą, w jakiej zostały osiągnięte. O ile przed wojną uzyskiwaliśmy na drogach alpejskich czasy nieraz kilkakrotnie dłuższe od normalnych, o tyle w roku 1947 wszystkie przejścia miały tempo z reguły bardzo dobre, a osiem godzin na filarze Tacuł było wówczas rekordem ściany. Świadczy to wyraźnie o postępie polskich wspinaczy w opanowaniu techniki alpejskiej, świadczy o zdobyciu czegoś niezmiernie cennego: doświadczenia w pokonywaniu wielkich ścian. Chodzi tu nie tylko o doświadczenie osobiste poszczególnych uczestników wypraw. W latach 1931, 1932, a także •1936 i 1937 polscy taternicy płacili w Alpach „frycowe", uczyli się wszystkiego od początku, przestawiali stopniowo swe tatrzańskie założenia na nowoczesne, alpejskie. Stąd zda-
rzały się takie przygody, jak choćby nasze prawie pięciodniowe przejście Innominaty. W roku 1938 abecadło alpejskie mieliśmy całkowicie opanowane. Biwak na Sentinęlle——.to ?20 już tylko wynik wyjątkowych warunków lodowych i atmosferycznych. Moja droga od pierwszych kroków na lodowcu Pasterze do Sentinelle czy Tacuł — to nie tylko droga jednostki, to ewolucja całego polskiego pokolenia wysokogórskiego. Następne pokolenie, które wchodziło w Alpy, nie miało już tych trudności. Czas nauki był coraz szybszy, doświadczenia jednostek sumowały się — wytworzyły ciągłość tradycji współczesnego alpinizmu polskiego, tradycji, którą nowe, narastające licznie kadry mogą przejmować i kontynuować. Droga do najwyższych gór świata została otwarta. Przyszłość pokaże, czy droga ta doprowadzi do osiągnięć alpinistycznych na miarę światową. Tymczasem trzeba żegnać czytelnika, bo oto doszliśmy już do kresu alpejskich wędrówek. Z okien pociągu opuszczającego dworzec w Chamonix patrzymy na błyszczące w sierpniowym słońcu lodowce Mont Blanc, na Aiguille du Gouter, Bionnassay, znajome szczyty i turnie, na szlaki, któreśmy tylokrotnie przemierzali. Zostawiamy poza sobą na długo dni upartej walki z lodem i skałą, radość górskiego zwycięstwa, gdy z czeluści urwiska wychodzi się na słoneczny szczyt. Zostawiamy skute lodem, grzmiące lawinami żleby, przepastne iglice skalnych grani, nie kończące się płaszczyzny lodowców, pokryte lśniącym firnem. Pozostała za nami swoista poezja odciętych od świata starych schronisk, w których, zda się, błądzą jeszcze cienie Whympera, Mummery'ego, Walkera — pozostał swoisty patos alpejskiej przygody, przesycony cierpkim zapachem wiatru. Smak wędrówek alpejskich nie opuści do końca życia tych, którzy go raz zakosztowali. Nieraz zbudzi ich ze snu dręczącą wyrazistością wspomnienia, nieraz wśliżnłe się w rytm codzienności spraw, przeszyje iskrą młodzieńczego porywu, skieruje ku wielkim, nieznanym szlakom. 21 SKALNE LATO RZECZ O DUCHACH
C 'i z Czytelników, którym, zdarzyło się kiedyś uciec z dusznej, pełnej letniego kurzu Warszawy i znaleźć się nazajutrz w świeży czerwcowy poranek w Zakopanem. — zrozumieją od razu nastrój, w jakim się znajdowałem. Zrozumieją tym lepiej, gdy dodam, że miałem wówczas lat tylko dziewiętnaście, a przed sobą perspektywę długich, trzymiesięcznych wakacji uniwersyteckich. Stałem na pustym peronie zakopiańskiego dworca i patrzyłem w stronę gór. W Warszawie zostawiłem upalne lato — tu przywitała mnie późna górska wiosna, pełna zapachu ziół i kwiatów. Od gór tchnęło surowe, rześkie powietrze, nasycone chłodem topniejących śniegów tatrzańskich. Byłosłonecznie, cicho i pusto. Na dworcu ani żywej duszy, lecz, dalej, wokół — iluż znajomych! Stary Giewont, trochę efekciarsko kokietujący swą sylwetką śpiącego rycerza, straszący co lękliwszych ,,ceprów" ogromem białawych, wapiennych urwisk północnej ściany, z tyłu kopuły Czerwonych Wierchów, gdzieniegdzie przykryte jeszcze płatami śniegu, na lewo Kasprowy, nie zakuty jeszcze wówczas w uciążliwe łańcuchy kolejki linowej, a dalej — to już „prawdziwe" góry: Wysokie Tatry. Wyniosła Swinica, smukła piramida. Kościelca, baszty Kozich Wierchów, Granaty, Buczynowe, rozłożyste cielsko Koszystej... Ile jeszcze śniegu po żlebach!' No cóż — 25 czerwca, tatrzańskie lato dopiero się rozpocznie. 325. Na Koszystej kończy się widoczna z Zakopanego panorama Tatr, ale .godzinę temu — jeszcze z okna pociągu mogłem powitać innych znajomych, tych zza czechosłowackiej granicy. Gierlach, Światowy, Jaworowe, a przede wszystkim Lodowy — ten najbardziej z dala rzucający się w oczy szczyt tatrzański. Jego poziom, zaśnieżone półki, upodobniające go nieco do Everestu, widoczne są ponoć niekiedy i z Krakowa. Jakżeż niedawno to było — zaledwie dwa miesiące temu! — gdy na śnieżnych urwiskach Lodowego zdobywałem swe ostrogi wysokogórskie, wprowadzające mnie do szczupłej garstki taternickich „asów"... Z poczuciem całkowitej beztroski rozpoczynałem swoje skalne lato. Cóż z tego, że na cały zamierzony pobyt posiadałem dwadzieścia złotych w kieszeni? Takimi drobiazgami nikt z nas się wtedy nie przejmował. Nie było wprawdzie „obozów sportowych", „wyczynowych" czy innych, Klub
Wysokogórski nie łożył wielotysięcznych dotacji, uważając zapewne, że wspinaczka przynosi pożytek samemu wspinającemu się, a nie organizacji alpinistycznej — nie było też kursów szkoleniowych, na których „w ramach pracy społecznej" można by w charakterze instruktora zarobić na dostatnie życie. Za to za dwadzieścia złotych można było kupić całą furę — oczywiście niezbyt wybrednej — żywności: kasz, makaronów, cukru, boczku, słoniny, herbaty, cebuli, suszonych jarzyn. Ciepły, puchowy śpiwór zapewniał wygodny nocleg w każdej tatrzańskiej kolebie. A zresztą w Roztoce, u zacnej, kochanej pani Grabowskiej, „mamy" wszystkich taterników, kredyt był stale otwarty. Na powrotną drogę także pożyczała — cóż zresztą miała robić nieszczęsna? — a potem się jakoś po trochu z Warszawy odsyłało. Jak widać — nie miałem więc zbytnich powodów do zmartwień. Nim minęło południe, zapasy zostały skompletowane, ale byłoby to złą wróżbą dla mego sezonu taternickiego, gdybym go nie rozpoczął od spotkania z przewodnikiem Józkiem Krzeptowskim, przyjacielem i towarzyszem wielu wypraw 326 górskich. Józka nietrudno odnaleźć w Zakopanem — dużo trudniej zgubić, zwłaszcza gdy się do tego wcale nie ma ochoty. Toteż Zakopane, Kościeliska, Krzeptówki widziały nas tego dnia w wielu miejscach, gdy wałęsaliśmy się do późnej nocy, trzymając się za ramiona, gadając, śpiewając, odwiedzając różnych góralskich znajomych i przyjaciół. Nazajutrz rano rozsiadłem się w autobusie idącym do Morskiego Oka. W owych czasach nie kursowały jeszcze na tej trasie autobusy państwowe; wprowadzono je na krótko przed wojną. W roku 1935 — oprócz taksówek — jeździły do Roztoki i Morskiego Oka niewielkie odkryte autobusiki prywatne. Nie było też ustalonego rozkładu jazdy. Gdy uzbierało się kilku, czasem kilkunastu pasażerów i kierowca uznał, że kurs będzie już dostatecznie opłacalny — następował odjazd. Ponieważ większość kierowców, a zarazem właścicieli tych autobusów, byli to zakopiańscy koledzy szkolni moich braci — korzystałem z jakże dogodnego dla mnie przywileju przejazdów. Dzięki temu stosunkowo niewiele razy zdarzyło mi się pędzić z ciężkim worem pieszym szlakiem przez Waksmundzką Polanę do Roztoki, co było normalnym znojnym chlebem moich — nawet zamożniejszych ode mnie — kolegów taterników.
Pomimo że poprzednią noc spędziłem w pociągu (oczywiście na siedząco, w trzeciej klasie — sypialnym pierwszy raz w życiu jechałem chyba po wojnie), a ostatnią gdzieś na sianie u Józka na Krzeptówkach — gdy tylko autobus ruszył, poczułem się wypoczęty i pełen sił. Ranek znów był słoneczny, krystaliczne powietrze górskiej wiosny odczuwało się w sposób całkowicie realny i dotykalny, na kształt czegoś, co się da pić i łykać jak orzeźwiający płyn. Wreszcie samo zbliżanie się do gór wprowadza mnie zawsze w stan jakiegoś radosnego podniecenia; pod tym względem nie zmieniłem się chyba w ciągu tych długich lat. Właściwie dopiero w autobusie zacząłem snuć pierwsze konkretne plany. Plany były zresztą zupełnie proste. Jestem 327 teraz sam — koledzy i towarzysze z liny poczną się zjeżdżać za kilka dni. Góry są jeszcze puste, pogoda piękna. Cóż można uczynić lepszego, jak pójść do jakiejś słonecznej, dzikiej doliny tatrzańskiej, posiedzieć w niej samotnie, odpocząć, rozluźnić się, wyrzucić z siebie, wyparować wszyst-' kie pozostałości miejskiego życia, wszystko, co w nas tkwi z drobnych, nieważnych spraw nizin? Wybieram Litworową, jedną z mych najbardziej ulubionych dolin. Wymarsz? — jeszcze dzisiaj. Autobus mija Capowski Las, Suchą Wodę, wspina się serpentynami od Zazadniej na Wierch Poroniec. W owych czasach szosa do Morskiego Oka była daleko bardziej widokowa niż obecnie, a już od Wierchu Porońca nieomal co chwila odsłaniał się wgląd we wnętrze Doliny Białej Wody z otaczającymi ją szczytami: Gierlachem, Batyżowieckiemi, Młynarzem... Cóż — przez, te dwadzieścia parę lat lasy urosły znacznie, tworząc gęsty, zielony tunel, oddzielający wędrowca od górskiej panoramy. Przy Wodogrzmotach wyskakuję z autobusu, zbiegam ścieżką w dół, za chwilę jestem na zalanej słońcem roztockiej polanie i wkraczam do schroniska. W pustej jadalni zastaję tylko Jurka Grabowskiego, młodszego brata dzierżawcy schroniska, inż. Romana Grabowskiego. To wzorowo prowadzone schronisko, które do dziś z wdzięcznością wspomina każdy przedwojenny turysta, obsługiwane było właściwie w całości przez rodzinę Grabowskich przy niewielkiej ilości pomocnic i podkuchennych. Jurek zawiadywał bufetem, opiekował się gośćmi, wyznaczał miejsca noclegowe, Roman pomagał mu, ale przede wszystkim załatwiał wszystkie sprawy urzędowe w Zakopanem i w Krakowie, a ponadto zaopatrywał schronisko w żywność wożąc ją sam z Zakopanego
furką zaprzężoną w konia o imieniu Kuba. Ów Kuba był to rumak ognisty o manierach wysoce niesympatycznych. Gdy tylko znajdował się poza swą zagrodą i zoczył jakiegoś turystę — natychmiast pędził za nim szczypiąc go zębami gdzie popadło. W pogoni za umykającym turystą potrafił 328 •^ się zapędzić aż na schody werandy. Baliśmy się go wszyscy jak ognia1. Duszą schroniska była pani Stanisława Grabowska, matka obu braci. Prowadziła kuchnię, całe gospodarstwo, miała pieczę nad wszystkim. Ta drobna, szczupła, starsza pani, pełna dobroci i życzliwości dla każdego, miała przy tym tyle energii, że jej kierowniczy autorytet uznawali wszyscy — i Roman, i wysoki, barczysty Jurek, i mąż, czarujący starszy pan, który także nieraz potrafił stanąć za bufetem, a ponadto prowadził buchalterię schroniska. Autorytet ten szanowali nawet dość niesforni z natury taternicy. Czyż mogło być zresztą inaczej? — traktowała nas po trosze jak swoje dzieci: była surowa, wymagająca, ale jednocześnie czuła, opiekuńcza — miała wielkie, dla każdego z nas szeroko otwarte serce. W tym czasie byłem jeszcze młodym taternikiem i dość świeżym członkiem „roztockiej rodziny". Z rodziną Grabowskich nie byłem jeszcze tak zżyty, z Romanem i Jurkiem byłem na „pan". Dopiero właśnie w ciągu lata 1935 nasza przyjaźń została przypieczętowana i przetrwała do chwili obecnej, choć dzielą nas od siebie tysiące kilometrów przestrzeni. Wróćmy jednak do opowiadania. r — Przyjechał pan sam? — zapytał mnie Jurek po serdecznym przywitaniu. — Sam. Na razie sam. Za trzy dni przyjeżdża Orenburg, po pierwszym Zdziś i Lux, potem Róża, Maciek Zajączkowski i cała reszta warszawskiej paczki. — Świetnie. A zatem przyjechał pan forpocztą? — Nie... autobusem — odpowiedziałem, zadowolony ze swego wątpliwego dowcipu.
Jurek spojrzał na mnie zdumiony i prędko, zaproponował, — Obawy nie były nieuzasadnione: w dwa lub trzy lata później zabił kopnięciem w głowę starszego pana Grabowskiego, ojca Romana i Jerzego. 329 żebym coś zjadł lub wypił. Zamówiłem mleko, bo to było najtańsze. Duża szklanka wyśmienitego gorącego mleka kosztowała ze zniżką bodaj 15 groszy. Trzeba tu dodać, że członkowie Klubu Wysokogórskiego mieli przed wojną w schroniskach specjalne, większe niż inni członkowie PTT, zniżki na noclegach, a ponadto ulgi w cenach posiłków. Mile się gawędzi z Jurkiem, ale muszę pamiętać, że jeszcze dziś chcę dojść do Litworowej Doliny, to znaczy — mam przed sobą około czterech godzin marszu. Zaczynam się przepakowywać. Jurek pokazuje mi najnowszą inwestycję schroniskową: duże, zamykane szafki na przechowywanie rzeczy. Innowacja bardzo wygodna dla taterników, gdyż Roztoka stanowiła wówczas najlepszy punkt wyjściowy w Tatry, zwłaszcza słowackie. Toteż schronisko w Roztoce traktowali taternicy jako swą stałą bazę: instalowali się na całe lato wraz ze sprzętem, żywnością, zapasową bielizną itd. i stąd dokonywali kilkudniowych lub dłuższych wypadów z odpowiednią porcją żywności do poszczególnych dolin. Więcej nawet — krótszych wspinaczek w otoczeniu Morskiego Oka czy Pięciu Stawów, takich jak Żabi Koń, Mnich czy Zamarła — dokonywano z wyjściem i powrotem do Roztoki. Tak ustalony tryb wymagał ciągłego zostawiania rzeczy pod opieką gospodarzy Roztoki. Szafki rozwiązywały tę trudność. Natychmiast zająłem dla siebie szafkę nr l, która służyła mi stale aż do wybuchu wojny (liny i haki np. zostawiałem tam na cały rok). Umieściłem w niej swój dobytek, zabierając tylko śpiwór, maszynkę, trochę ubrań i żywność na trzy dni. Jurek był ostatnim człowiekiem na trasie mych najbliższych paru dni, a Roztoka — ostatnim zamieszkanym osiedlem. Gdy wąską kładką przeprawiłem się na drugi brzeg Białej Wody — zostałem sam i miałem pozostać samotny aż do końca tej wycieczki. Dotarłszy do krańca Polany Białej Wody począłem się wznosić w górę stokami Szerokiej Jaworzyńskiej, starą myśliwską ścieżką. Normalna droga, zniszczona przez wielką 330;
M» powódź lipcową 1934 roku, była w tym czasie zbyt niewygodna. Z górnej ścieżki odsłaniał się widok na wnętrze doliny, a także na jej boczną odnogę — Dolinę Żabich Stawów Białczańskich. Tę ostatnią zakryły wkrótce groźne spaszty Młynarza, dominującego w tej części doliny. Wspaniale wyglądało stąd zwłaszcza urwisko dwuwierzchołkowej turni Małego Młynarza. Ściana ta interesowała mnie już od zeszłego roku. Jest duża — ma ze trzysta metrów wysokości —• rozległa, a co najważniejsze nie dotknięta jeszcze stopą ludzką. Jedna to już z ostatnich wielkich ścian tatrzańskich, która dotąd pozostała dziewicza. Może by spróbować ją zdobyć? Wygląda wprawdzie odstraszająco, ale cóż można wiedzieć, póki się samemu nie „ugryzie". Spróbować zawsze warto. Oczywiście, trzeba by ją atakować we dwójkę z jakimś doskonałym wspinaczem, wytrawnym, doświadczonym towarzyszem. Samotnie maszeruje się zazwyczaj dość szybko. Już mijam górny kraniec Polany pod Zabiem, widzę w dole, nad potokiem nie istniejący dziś szałas, już wkraczam w głęboki las i niebawem łączę się z normalną drogą, biegnącą z dołu, z Roztoki. Jeszcze pół godziny wędrówki i Polana pod Wysoką odsłania się tak raptownie, jakby opadła nagle jakaś niewidzialna kurtyna. Tyle razy byłem tam już przedtem i znów zatkał mi oddech w piersi widok na tę słoneczną górską halę, otoczoną łańcuchem potężnych szczytów: Młynarza, Rysów, Wysokiej, Ganku, Rumanowego, Gierlachu, Swistowego... Ostra skarpa Młynarza zdaje się zwisać tuż nad głową, przysiągłbyś, że któregoś dnia zwali się na dachy szałasów pasterskich, rozrzuconych po obu stronach potoku. Dalej za Młynarzem, a raczej za ową skarpą zwaną Nawiesistą Turnią, wokół Polany pod Wysoką widnieją doliny wiszące, wpadające stromymi Ścianami Stawiarskimi, rozmieszczone na kształt lóż w jakimś gigantycznym teatrze. Oto na prawo najwyższa z lóż, blisko czterysta metrów ponad Polanę wzniesiona Dolina Czeska, wciśnięta pomiędzy stoki Młynarza, Wysokiej i Ganku. Oto na wprost nisko rozsiadła 331' się Dolina Kacza — szeroka, reprezentacyjna loża królewska, a z tyłu nad nią, wciśnięta poza Zasłonistą Turnię, mała łóżka straży przybocznej: górne piętro Kaczej. Na lewo, oddzielona od Kaczej grzbietem Hrubej Turni — loża Doliny Swistowej, a jeszcze bardziej w lewo — już trochę z tyłu — Dolina Rówienek.
Szałasy na polanie są jeszcze puste. Wypasający tu przez lato juhasi z Jurgowa przygonią swoje krowy dopiero w początkach lipca, gdy trawa będzie już dostatecznie wyrośnięta i soczysta. Obecnie dolina ta, jak i całe Tatry słowackie, należy do czechosłowackiego Tatrzańskiego Parku Narodowego, na terenie którego wszelki wypas jest surowo zabroniony. Opuszczone od lat szałasy pozawalały się i dziś spotykamy tylko ich resztki. Wtedy jednakże Polana tętniła bujnym życiem, pasterskim, a w głównym szałasie, jedynym po prawej stronie potoku, paliło się stale potężne ognisko. W szałasie tym sypiali pospołu juhasi i taternicy, którzy miejsce to uważali za swą wysuniętą „bazę wypadową". Za to roślinność na Polanie nigdy nie była tak bujna jak teraz. Postój na Polanie trwał krótko. Godzina jest późna i trzeba ruszać dalej. Zagłębiam się w wysoki, stary bór, obrastający próg Doliny Kaczej, by wynurzyć się z niego w pobliżu wspaniałej Kaczej Siklawy, spadającej z grzmotem poprzez Ścianę Stawiarską. Mimo zbliżającego się zmierzchu na skraju Kaczej Doliny muszę się zatrzymać, by choć przez chwilę popatrzeć na monumentalny trójząb szczytów Ganku, Rumanowego i 2łobistego, opadających do doliny siedmiuset- i ośmiusetmetrowymi urwiskami, czy na ściany grzebienia, biegnącego od Zachodnich Żelaznych Wrót, poprzez Śnieżne Kopy, wschodni szczyt Żelaznych Wrót, Zamarzły, Kaczy, Batyżowiecki, aż do cofniętego w tył Zadniego Gierlachu. Nasyciwszy się nieco widokiem włożyłem znów plecak na siebie, skręciłem w lewo wzdłuż Litworowego Potoku i pomaszerowałem poprzez rozległe skalisto-trawiaste bule podnóża Litworowej 332 T Doliny. Nim dotarłem na najwyższe piętro doliny — było już prawie zupełnie ciemno. Do tej chwili samotność była źródłem jeszcze jednej dodatkowej przyjemności dnia górskiego, teraz — zaczęła mi ona nieco ciążyć. Trudno powiedzieć, na czym to polega. Miałem przecież świadomość całkowitego bezpieczeństwa. Dzikich zwierząt, które by mogły zagrażać człowiekowi, w Tatrach nie ma, tym bardziej nie groziło mi nic od ludzi. Drogę miałem przed sobą już niedaleką i dobrze mi znaną, więc jakkolwiek niewyraźna perć gubiła się w ciemnościach, nie mogło być mowy o zbłądzeniu. Oczywiście — nie muszę dodawać — nie jestem ani przesądny, ani szczególnie lękliwy, ani nie wierzę w ,,duchy". A jednak — co tu ukrywać
— człowiek jest widać stworzeniem towarzyskim i samotnie w górach, w nocy, czuje się trochę nieswojo. Osobliwy patos samotności dobry jest w dzień, przy jasno świecącym słonku, ale teraz myśl, że najbliżsi ludzie są oddaleni ode mnie 'o cztery godziny marszu — wcale nie dodawała mi ducha. Gdy, mimo woli coraz bardziej przyspieszając kroku, dotarłem do łączki, na której znajduje się koleba, o kilka kroków od Litworowego Stawu — zrzuciłem plecak i natychmiast, po omacku, zacząłem zbierać suche drzewo na opał (było go tam wówczas sporo; dziś nad Litworowym Stawem jest dość trudno znaleźć luźne, suche gałązki korówki, nałamane przez potoki lub wiosenne roztopy). W kilka chwil zapłonęło ognisko, a wraz z nim powróciło do równowagi zachwiane poczucie bezpieczeństwa. Dziwne, nieomal magiczne jest oddziaływanie ogniska w nocy, w górach. Ten niewielki krąg światła, które wokół rozsiewa, w jednej chwili rozprasza wszystkie uroki nocy, rozprasza ów nieokreślony lęk przed ciemnością, w której nie wiadomo co się kryje. To znaczy — rozum człowieka cywilizowanego wie z całą pewnością, że w ciemności tej nie kryje się nic złowrogiego, ale w każdym z nas tkwi potężny kawał pradawnego dzikusa, skrępowanego na codzień więzami cywilizacji współ333 czesnego życia. Tu wysoko w górach, w warunkach bytowania, które nie różnią się wiele od życia epoki jaskiniowej, dzikus wyzwala się i bierze górę, wraz ze swymi ciemnymi instynktami i odczuwaniami. Nasze cywilizowane „ja" zostawiamy w Warszawie, a w najlepszym razie w ostatnim schronisku. Tak jest w istocie i nie ma się czego wstydzić. Może dlatego pobyt w górach, w owych prymitywnych warunkach, stanowi tak potężne odprężenie psychiczne, może dlatego alpinizm i turystyka wysokogórska uchodzi i nie bez racji za „sport intelektualistów". Dla człowieka, który pracuje intelektem, którego umysł pozostaje przez cały rok w stanie silnego napięcia i skupienia nad sprawami kultury, wiedzy, postępu, cywilizacji, górując całkowicie nad resztkami owego drugiego, barbarzyńskiego „ja" — dla człowieka takiego jest czymś w rodzaju orzeźwiającej kąpieli życie sprowadzone do najprostszych problemów bytu: do zaspokojenia głodu i zapewnienia sobie względnie suchego i ciepłego miejsca dla spędzenia nocy! I wtedy ten przerafinowany intelektualista może sobie pozwolić na wyswobodzenie owych pokładów dzikości, na luksus spontanicznej wrażliwości odczuwania, nawet na luksus pierwotnych, pogańskich wierzeń i strachów, z których normalnie by się wyśmiewał. Czyż godzinę temu siedząc nad Zielonym Stawem w Kaczej Dolinie, ja — urodzony sceptyk — nie westchnąłem z mi-
mowolnym żalem, że nie przyszedłem tam dwa dni wcześniej w noc świętojańską, kiedy pojawia się zaczarowana kaczka i składa złote jajo? „Romantyk jestem — trochę panteista..." — mógłby ktoś powiedzieć o mnie za Słowackim. Być może — ale to chyba nie wina mych niedostatków światopoglądowych. To raczej wina uroku czerwcowej nocy tatrzańskiej, wina nieba roziskrzonego gwiazdami, na tle którego rysują się czarne sylwetki szczytów, wina odległego szumu wodospadu i łagodnego plusku jeziora. Wybacz dygresję, drogi Czytelniku. Będę w przyszłości starał się ich unikać. Zechciej tylko uwierzyć, iż bez względu na to, czy jesteś lekarzem, czy inżynierem, kompozytorem 334 czy doktorem filozofii — gdy spojrzysz z ciemności nocy górskiej na płonące ognisko, na czerwony odblask, który drga •na pobliskich głazach, ręczę, że odczujesz to samo, co ja wtedy. Odczujesz, że to Twój dom, Twoje bezpieczne schronienie przed wszystkim, czym mogłaby Ci grozić przyroda lub Twoja własna wyobraźnia. Ale ogień już dogasa. Czas schronić się do wnętrza koleby. Litworowa Koleba to ogromny, pęknięty na dwoje głaz, oparty jedną krawędzią o mniejsze bloki skalne i tworzący dzięki temu płaski okap, wzniesiony skośnie nad powierzchnią łączki, na której się znajduje. Wnętrze jest obszerne, choć sufit zwisa trochę za nisko. W każdym razie cztery lub pięć osób mogłoby się pomieścić wygodnie. Będąc sam, zażywam rozkoszy dowolnego układania się i rozprzestrzeniania, co w kolebie zazwyczaj nie jest takie proste. Umieszczam głowę w pobliżu „okienka" i otworu wejściowego, włażę w śpiwór i zasypiam w rozkosznym cieple stygnącego ogniska. Gdy nie pali się już ogień, góry obejmują znów we władanie „złe moce" czyhające na biednego barbarzyńcę, śpiącego pod włazem koleby. Budzą mnie jakieś głosy. W szumie wodospadu słyszę wyraźnie przeciągłe, jękliwe wołanie, monotonne zawodzenie człowieka wzywającego ratunku. Chwilami urywa się ono, potem odzywa się znowu. Próbuję liczyć, czy wołanie następuje sześć razy na minutę. Nie zgadza się. Któż jednak zaręczy, że wołający zna górskie przepisy ratunkowe? Wyskakuję z koleby, idę w kierunku głosu, krzyczę, świecę latarką. Wołanie umilkło na dłuższy czas, by znów wybuchnąć z rozpaczliwą siłą. I nagle — gdy już odszedłem paręset kroków od koleby — uświadomiłem sobie, że padłem ofiarą złudzenia. To po prostu wiatr wyprawia harce w wodospadzie, naśladując ludzkie głosy. O, znowu
się odzywa... Mózg pracuje normalnie i przywołuje do porządku rozognioną wyobraźnię. Nic, takiego! — tyle razy już dawniej 335 słyszałem podobne głosy... Ale wracając do koleby czuję nieprzyjemny dreszczyk w plecach. To zapewne z nocnego chłodu. Zły na siebie, lokuję się z powrotem w śpiworze. Nim zdążyłem się zdrzemnąć — nowe strachy. W zupełnej ciszy panującej na zewnątrz koleby słyszę kroki. Ktoś idzie wzdłuż stawu w górskich, podkutych butach. Nie ma głupich! Słyszałem to już dziesiątki razy. Gdy leciutki wiaterek • marszczy wodę stawu, falki odbijają się kolejno o głazy zaokrąglonego zwykle brzegu. Daje to efekt do złudzenia przypominający zbliżające się kroki. Zresztą któż by to mógł iść o tej porze? Najbliżsi ludzie są przecież o cztery godziny drogi! A jeśli ktoś rzeczywiście zaplątał się tu od strony Rohatki czy Polskiego Grzebienia? Jeśli wołanie od strony wodospadu, spływającego ze Zmarzłego Stawu w Dolinie Swistowej nie było złudzeniem? Jeśli ten turysta zgubił niewyraźną perć, wzywał nadaremnie pomocy, a potem udało mu się zejść na trawy Doliny Litworowej i teraz kroczy nad stawem? Całość zaczyna się układać w pozornie logiczny zespół faktów. Realność sytuacji usuwa natychmiast lęk. Trzeba się zaopiekować zbłąkanym wędrowcem. Znów wychodzę przed kolebę, znów wołam, krzyczę, sygnalizuję latarką. Oczywiście bez rezultatu. Wracam do śpiwora. Kroki rozbrzmiewają po chwili, potem jękliwe nawoływanie w wodospadzie, potem znowu kroki, ale tym razem strasznie blisko, tuż przed kolebą. Wyskakuję do otworu wejściowego i szybko się cofam... Wstyd mi się po prostu przyznać... Tuż przed wyjazdem do Zakopanego wpadł mi w ręce zbiór nowel narciarskotaternickich Rafała Malczewskiego, ,,Narkotyk gór". Były to opowiadania niesamowite i makabryczne w stylu Edgara Poe, nad którymi — nie ujmując nic talentowi autora — miałem chwilami ochotę wzruszyć ramionami. Pełno w nich było tajemniczych upiornych „turystów", znikających na zawołanie lub zjawiających się w pustej dolinie taterników, 336
którzy poprzednio gdzieś się w pobliżu pozabijali. Powtarzam — wstyd się przyznać, ale teraz te nowele wróciły, ku mojej irytacji, z sugestywną wyrazistością, nie dając się odpędzić. Mimo głębokiego oburzenia na samego siebie nic mnie już teraz w tych opowiadaniach nie pobudzało do śmiechu! Szczególnie utkwiło mi w pamięci jedno z nich, najlepiej •pasujące do mej aktualnej sytuacji. Pewien taternik nocuje samotnie w kolebie, w pobliżu ściany, na której zabił się jego przyjaciel i towarzysz. W pewnej chwili słyszy na zewnątrz kroki w podkutych butach, kroki są coraz bliższe, słychać je już przed samą kolebą, płachta zawieszona w otworze wejściowym drgnęła, uniosła się i... Daję słowo, nie pamiętam, co się dalej stało, czy duch przyjaciela wszedł do środka, czy też kontentował się rozmową na odległość. Zresztą to mi było obojętne. Wystarczał mi najzupełniej ten zapamiętany fragment i gdy kroki odzywały się znowu, zbliżały, a potem urywały nagle — musiałem całą siłą woli zmuszać się do spokojnego leżenia w śpiworze i nieodwracania głowy w stronę wejściowego otworu. Można się śmiać z tej sytuacji w jasny dzień lub gdy obok śpi towarzysz. W czasie samotnej nocy górskiej wcale to nie wydaje się śmieszne. Jeden z mych kolegów, taternik doświadczony, chłop zdrowy jak tur i bynajmniej nerwowo nie przewrażliwiony, nocował kiedyś samotnie w kolebie przy Żabich Stawach Mięguszowieckich, nasłuchawszy się przedtem, że tam ,,straszy" Wachter — taternik węgierski, który przed laty zabił się na pobliskim Żabim Koniu. Gdy obudziły go zbliżające się kroki, które zatrzymały się przed kolebą, i gdy w dodatku spadła mu na głowę poruszona wiatrem płachta wisząca na otworze wejściowym — zerwał się z niesamowitym rykiem, tłukąc po drodze głową w kamienny strop, i pognał po ciemku, na oślep, w kierunku schroniska przy Popradzkim Stawie, jakby go upiory ścigały. 22 — W. Żuławski 337 Opowiadał to później wiele razy, śmiejąc się z samego siebie. Śmiałem się również, ale nie ręczę za to, co bym uczynił w podobnej sytuacji. Jeśli zaś chodzi o noc w Litworowej — młody i zdrowy organizm 'zawsze się w końcu upomina o swoje prawa. Niesamowite odgłosy dochodziły mnie jak przez mgłę... zasnąłem. POCHWAŁA SAMOTNOŚCI
S wiatło dzienne odgania wszystkie strachy i niepokoje, zwłaszcza gdy ranek jest słoneczny, ciepły i świeży. Wraca pogodny, beztroski nastrój, wraca poczucie bezpieczeństwa — aż nieprawdopodobne się wydaje, że było ono choć przez chwilę zachwiane. Wyłażę leniwie ze śpiwora, zrzucam z siebie wszystkie swetry, biorę kąpiel w stawie, gotuję śniadanie, a potem w spodenkach kąpielowych wyciągam się twarzą do słońca. Mógłby ktoś zapytać, czy taka perspektywa bezczynnego dnia, i to bez możności zamienienia z kimkolwiek paru słów, nie jest po prostu nużąca? Z pewnością nie nudziłem się tam ani chwili. Oczywiście, bezczynnego leżenia nie wytrzymałbym długo, ale gdy się po roku nieobecności przybędzie do dobrze sobie znajomej doliny — ileż tam jest do oglądania? Modrozielony staw, przykryty jeszcze u przeciwległego brzegu płatem topniejącego śniegu i lodu. Rozkoszna łączka, rozciągająca się pomiędzy stawem a zwałem głazów, z których pierwszy u skraju kryje kolebę. Kępa lila dzwonków rosnących w pęknięciu skalnym nie rozkwitła jeszcze, ale wydaje się, że będzie ich w tym roku dużo. Jak wiele na tej łączce pachnących ziół i kwiatów! Rozrzucone wokół bloki skalne, głazy o tych samych niezmiennych w ciągu lat i dziesięcioleci kształtach, głazy, które się wita jak starych, wiernych przyjaciół. 338 A przy tym — czyż rzeczywiście jestem sam? Na płat śniegu pod ścianami Litworowego Szczytu wbiegło stadko kozic. Trzy dorosłe i dwoje małych koźląt. Małe są rozkoszne. Biegają, wpadają na siebie, przewracają — bawią się jak dzieci. Zjeżdżają po śniegu na siedzeniach, wyprężając przed siebie przednie kopytka. Stare pilnują ich jak niańki, przechadzając się dostojnym krokiem lub schodząc na stok obok śniegu, by szczypać trawę. Tuż koło mnie, może o dziesięć kroków, zza kamienia wynurzył się ostrożnie młody świstak. Gwizdnął przeraźliwie i znikł w skalnej szparze. Ale po jakimś czasie ciekawość przemogła. Wylazł znów na wierzch i stanął słupka, wyprężając swoje śmieszne, tłuste ciałko małego misia i świdrując mnie ciemnymi oczkami. Stał tak dłuższą chwilę — gdybym miał aparat fotograficzny, byłoby wspaniałe zdjęcie. Uciekł wreszcie, ale w ciągu dnia zjawiał się jeszcze kilkakrotnie. W pewnej chwili słyszę jakiś dziwny hałas wewnątrz koleby. Czyżby znowu ,,duchy"? W biały dzień? Zaglądam. Wi-
dok jest niesamowity. Jedno z jabłek zostawionych w środku samo drga i trzepoce się gwałtownie w powietrzu w którymś kącie pod sufitem koleby. Gdy jednak spojrzeć uważniej — widać wyglądające spoza jabłka małe, świecące żarłocznie ślepka. To łasica. Ukradła jabłko, za taszczyła aż tutaj, ale teraz jabłko ani rusz nie chce się prześliznąć przez wąską szparę, choć łasiczka' ciągnie ile sił zębami za ogonek. Rezygnuje wreszcie, jabłko stacza się z powrotem, a przez ułamek sekundy miga mi w półmroku szpary ostry, spiczasty pyszczek i białe podgardle. Dolina Litworowa uchodzi ku zachodowi w dół ku Dolinie Kaczej. Stamtąd właśnie wczoraj przyszedłem. Od wschodu wysoki próg, przez który bije siklawa, oddziela ją od Zmarzłego Stawu — górnego piętra Doliny Swistowej. Stronę południową i południowo-wschodnią zagradzają ściany Litworowego i Wielickiego Szczytu. Mogę godzinami wpatrywać się w grzebień Litworowych Turni, w urwiste kominy spadające z przełączek, w rysy, rynny, skośne zachody — i od339 krywać wzrokiem nowe szlaki, które by można w przyszłości poprowadzić w tym silnie rozczłonkowanym terenie wysokogórskim. Obok, tuż na lewo, piękna płytowa ściana północnozachodnia Wielickiego Szczytu. Nie te ściany jednak przyciągają najsilniej mój wzrok. Gdy obrócę się w tył, ku północy, widzę niewielką odosobnioną piramidę skalną Hrubej Turni. Opada ku dolinie niezbyt wysoką, ale nieprzystępną południową ścianą, uzbrojoną w dolnej części czerwonawymi dachówkami wielkich przewieszek. Na ścianie tej — dotąd nie zdobytej — przeżyłem przed niespełna rokiem jedną z najgroźniejszych mych przygód taternickich. Gdy patrzę znów na Hrubą Turnię, w umyśle mym rozwija się szereg obrazów ostrych i wyrazistych, jakby utrwalonych na taśmie filmowej: Wyruszyliśmy wtedy we dwóch z mym bratem, Juliuszem. Jest to nasz pierwszy wspólny, poważny, samodzielnie podjęty „problem" taternicki. W mej osiemnastoletniej głowie widzę już siebie jako zdobywcę tych odstraszających przewieszek. W parę chwil dochodzimy do stóp ściany. Wytyczamy wzrokiem najlepszy — jak nam się wydało — szlak. Wiedzie on płytkim, pionowym kominkiem czy też rysą, zamkniętą od góry potężnym okapem. Stąd trzeba trawersować skośnie w prawo w poprzek wielkich, płytowych dachówek i próbować się dostać do głębokiego komina. To będzie najcięższe — komin powinien już chyba jakoś „puścić".
Ruszam pierwszy terenem niezbyt trudnym, ale stromym i bardzo kruchym. Szybko wychodzę na długość liny. Brat dochodzi do mnie — asekurowałem go z ręki, nie zważając •na to, że w razie szarpnięcia wyleciałbym prawdopodobnie z mych niepewnych stopni. Teraz Juliusz obejmuje prowadzenie. Wspina się powoli, gdyż dalszy odcinek rysy jest dużo trudniejszy i ciągle kruchy, a zresztą brat jest ode mnie starszy i o wiele ostrożniejszy. Zatrzymuje się po kilkunastu metrach, pod przewieszkami, i przygotowuje się do zaasekurowania mnie. Stanowisko ma bardzo niewygodne: ledwie 340 stoi na jakichś trawkach, usiłuje więc wbić hak asekuracyjny. W kruchym terenie nie jest to takie proste — gdzie nie wbije, hak wyłazi szarpnięty ręką. Wreszcie znajduje odpowiednie miejsce, bije zaciekle. Patrzę na zegarek. Trwa to już prawie godzinę. Niecierpliwię się, z całą nieprzezornością mego wieku krzyczę, by już dał spokój z tym hakiem, ale brat z uporem robi swoje. Wreszcie daje sygnał, że mogę iść. Szybko, niedbale wspinam się w górę i dochodzę do stanowiska brata. Mijając go — gdyż pójdę teraz znowu jako pierwszy — zauważam, że jedno z włókien naszej liny jest nadcięte w odległości kilku metrów ode mnie. Prawdopodobnie szkodę tę wyrządził jakiś kamień, których kilka spadło w czasie naszej dotychczasowej wspinaczki. Nie komunikując nawet o tym bratu ruszam do ataku na kluczową partię naszej drogi. Wznoszę się kilka metrów w skos w prawo i wychodzę na owe dachówki. Są to rzeczywiście wielkie, rudawej barwy płyty skalne, długości kilkunastu metrów, szerokości kilku, a grubości ponad półtora, ułożone na podobieństwo bardzo spadzistego dachu. Powierzchnia każdej warstwy płyt jest zbyt stroma, by się na niej utrzymać, a grubość warstwy tworzy pas przewieszonych skał, oddzielających ten dach od następnego pięterka dachu. Przy pomocy nie tyle mikroskopijnych chwytów i stopni, ile tarcia mego ciała o szorstką powierzchnię płyt, przesuwam się parę metrów w prawo. Dalej nie idzie. Trzeba spróbować wyjrzeć ponad przewieszki — może tam, na następnym pasie płyt będzie trochę lepiej. Szukam chwytów w skałach przewieszki. Są, ale niestety tylko tzw. podchwyty, to jest występy skalne, dające się przytrzymać dłońmi od dołu. Stojąc na stopniach można się przy pomocy takich podchwytów utrzymać w równowadze, ale nie można na nich oczywiście zwisnąć na rękach. A stopni niestety nie ma na lekarstwo.
Łapię się podchwytów i przy ich pomocy usiłuję zmienić pozycję na klęczącą, rozmyślając jednocześnie, o ileż byłoby łatwiej, gdyby tę niekorzystnie uwarstwioną ścianę obrócić 341 do góry nogami. Ani mi do głowy nie przyszło, by spróbować wbić następny hak asekuracyjny, choć ekspozycja jest całkowita, a od poprzedniego, jedynego haka i stanowiska asekuracyjnego brata jestem odległy o jakieś osiem metrów w linii poziomej, a dwa do trzech w linii pionowej. Zresztą haków mam mało — trzy lub cztery — mogą się przydać później. Z pewnością będzie jeszcze trudniej. Stopa nie ustoi mi na spadzistej płycie, ale rośnie na niej maleńka kępka trawy — tak akurat na jedną nogę. Nie mając wyboru staję na skalnej ławce i delikatnie wyprostowuję się do pozycji pionowej. Już stoję na wyprostowanej prawej nodze, druga luźno opiera się o płyty, ręce na podchwytach utrzymują ciało w równowadze — teraz wysuwam ostrożnie głowę ponad przewieszkę, by rozejrzeć się w dalszej drodze. Wtem czuję, że prawa noga zjeżdża mi w dół. Wątły trawniczek nie utrzymał ciężaru. Cały misterny układ równowagi został zniweczony, podchwyty przestały odgrywać jakąkolwiek rolę. Padam płasko na płytę z rozmachem, który wyklucza możliwość zatrzymania się przez tarcie. Błyskawicznie -uświadamiam sobie, że upadek w przepaść jest nieunikniony... Podobno w takich chwilach staje przed oczyma całe dotychczasowe życie, dom, rodzina, bliscy... Być może. Mnie się jednak nic podobnego nie zdarzyło. Natomiast w błyskawicznym skrócie przeprowadziłem bilans sytuacji: hak wbity w kruchy teren nie wytrzyma szarpnięcia, Juliusz, stojący na nędznych stopniach, poleci za mną ściągnięty liną — a zresztą lina jest przecież naderwana, trzaśnie pod moim ciężarem. Leciałem w sposób niebezpieczny jeszcze później dwa razy w życiu — raz w Tatrach i raz w Alpach. Ale wtedy do ostatka myślałem o ratunku i wiedziałem, że istnieją ku temu poważne możliwości. Tu jedyny raz spadałem, uświadamiając sobie dokładnie, że nie mam żadnych szans. Koniec. Pasjonująca gra mego osiemnastoletniego życia skończona. Pozostało jedynie „zachować twarz" do ostatka; zsuwając się jeszcze ciągle po płycie odwracam głowę w stronę stanowiska ase342 kuracyjnego, które znalazło się teraz na mojej wysokości,
i głosem — jak mi się wydaje — spokojnym, normalnym, opanowanym mówię wyraźnie: — Lecę! Jednocześnie odczuwam jakąś dziecinną satysfakcję: moi pierwsi „mistrzowie" taternictwa, starsi bracia, Marek i Jacek, "byliby teraz zadowoleni ze swego ucznia. W krótkim ułamku sekundy widzę Juliusza 'na stanowisku asekuracyjnym. Jest spokojny, skupiony, naprężony — zwrócony twarzą do ściany, linę trzyma po obu stronach karabinka, głowę ma schyloną nad hakiem. Na moje „lecę" odpowiedział kiwnięciem głowy i jakimś odmruknięciem. Na 'moment zalała mnie fala ciepłego uczucia wdzięczności za ten uspokajający gest. Płyta, po której zjeżdżałem na brzuchu, skończyła się. Lecę teraz powietrzem i natychmiast obróciło mnie do góry nogami. Czuję potężne uderzenie w głowę — prawdopodobnie o następne „pięterko" płyt. Skutkiem uderzenia odwraca mnie znowu, robię salto w tył i przez sekundę na wysokości oczu widzę wielką, rozpry śniętą na płycie kałużę mej własnej krwi. Lecę znowu w próżnię. Dachówki się skończyły — teraz głę"boko w dole pod nogami dostrzegam piargi. Za chwilę poczuję szarpnięcie, lina się zerwie i polecę dalej ku głazom, cierpliwie czekającym pod ścianą... Szarpnięcie nastąpiło — potwornie silne, wgniatające mi w żebra młotek zatknięty za pasem, tak bolesne, że aż wydarł mi się jęk, a potem, nagle... Martwa cisza, ustał szumiący w uszach pęd powietrza, nie obijam się już więcej o ścianę. Nogi zwisają mi luźno w powietrzu. Nie spadam już. Wiszę. Z góry dochodzi mnie trochę niepewny głos: — Żyjesz? — Żyję. — Gdzie jesteś? — Wiszę. Rozglądam się: metr czy dwa pod sobą widzę dosyć obszerną platforemkę. 343 — Opuść mnie kawałek niżej l Prędko, bo długo nie wy-
trzymam! Lina drgnęła, zjechałem jak windą i wylądowałem na piarżystej platforemce. Rozluźniłem trochę zaciśnięty mocno węzeł na klatce piersiowej i odetchnąłem swobodniej. Zacząłem łapać zduszony oddech. — Zjedziesz do mnie? — pytam po chwili. — Zaraz. — Sprawdź, czy hak jeszcze dobrze siedzi — raptem stałem się bardzo ostrożny. Hak istotnie mógł być mocno osłabiony szarpnięciem. Słyszę stukanie młotka, a tymczasem wspieram się o jakiś występ skalny, bo nogi trzęsą się pode mną z wrażenia. — Hak siedzi doskonale! — woła brat już trochę weselszym głosem. Za chwilę słyszę chrobot liny, potem znad przewieszki zjawiają się jego nogi, wreszcie sam staje obok mnie. Obie dłonie ociekają mu krwią, bo lina przy szarpnięciu zdarła z nich skórę i ciało prawie do kości. Ja mam tylko rozbitą głowę, a raczej rozciętą na sporej przestrzeni skórę i ze dwa lub trzy żebra prawdopodobnie pęknięte. Zakrwawieni jesteśmy obaj nieludzko, ale to głupstwo. Przecież niewiele brakowało, by jeden lub dwa trupy legły pod ścianą. Schodzimy ostrożnie na piargi, a potem w dół, do Litworowego Stawu... Teraz jest czerwiec, rok 1935 i siedzę bezpiecznie na głazie przed kolebą. Ale ściana przyciąga mnie, fascynuje, nie pozwala oderwać wzroku. — Trzeba ją obejrzeć jeszcze raz z bliska, zobaczyć to miejsce, sprawdzić, czy szlak naszej próby był rzeczywiście trafnie wybraną możliwością przejścia ściany. Tak jak stałem, w kostiumie kąpielowym i gumowych trampkach, wspinam się po piargach i trawach do podnóża ściany. Wzdłuż niej ciągnie się w prawo ku górze spory żleb, 344 ograniczony wybitną grzędą, wybiegającą na wschodnią grań Hrubej Turni. Z owej grzędy będzie widać ścianę doskonale, na wprost, a towarzyszy jej ona aż do szczytowej partii. Włażę na grzędę i lustruję ścianę. Świetnie widzę kruchy kominek i dachówkowate przewieszki, i platformę, nad którą
zawisłem na linie. O, widzę i hak z karabinkiem, pozostawiony w zeszłym roku przy odwrocie. Właściwie można by się teraz wspiąć do niego i wybić. Teren poniżej haka nie jest zbyt trudny — tyle że pionowy i kruchy. Ale nie! — samotnie, 'bez asekuracji nie zaryzykuję. Rok dzielący mnie od wypadku na Hrubej to nie tylko rok życia więcej. To jakby całe lata pozyskanego doświadczenia wysokogórskiego: mocne uderzenie w głowę owego sierpniowego dnia rozjaśniło mi w niej — i to nie tylko w przenośni. W czwartym roku uprawiania taternictwa ze zdolnego, dobrze wspinającego się adepta zmieniłem się w pełnowartościowego taternika — ostrożnego i obdarzonego poczuciem odpowiedzialności za siebie i innych. Natomiast grzęda, na której się znajduję, przedstawia się całkiem łatwo, to znaczy jest może „nieco trudna", według przyjętej ogólnie skali taternickiej. Postanawiam ją przejść w całości. Wspinam się po trawkach i wielkich mocnych blokach skalnych, zatrzymując się często i oglądając kolejne fragmenty „swojej" ściany i hipotetycznej drogi, którą by należało przez tę ścianę poprowadzić1. Dotarłszy do głównej grani robię jeszcze jakiś „dość trudny" wariant na uskoku i w ten sposób „pierwsze wejście na Hrubą Turnię od południa" zostało dokonane. Droga „częściowo dość trudna", może niezbyt „honorna", ale w sam raz dla samotnika, no i zawsze — nowa. Na wąskiej grani szczytowej korzystam znów z ciepła, a potem zbiegam w kilkanaście minut z powrotem do koleby. 1 Południową ścianę Hrubej Turni zdobyli w kilka lat później, w roku 1939, Stanisław Braun i Tadeusz OrłowskL drogą nadzwyczaj trudną, cokolwiek różniącą się w dojściu do głównego komina naszej próby. 345 Czas już zebrać drzewo na opal, zapalić ognisko, zagotować kolację. Krzątam się po mym niewielkim gospodarstwie — teraz już znów ubrany w sweter z powodu wieczornego chłodu — i mogę sprawdzić doświadczalnie, że pewien szczegół opowiadań samotnych podróżników lub rozbitków nie jest wyssany z palca. Mianowicie, przebywając zaledwie drugą dobę z dala od ludzi, zaczynam sam do siebie głośno mówić, zadawać pytania, odpowiadać — bodaj czy nie spierać się nawet sam ze sobą. Wieczór przy ognisku, z kubkiem mocnej herbaty w jednym ręku, a papierosem w drugim, pod wygwieżdżonym niebem,
przy cichym plusku stawu, dostarcza znów — jak zawsze — niezapomnianych przeżyć i rozkoszy. A potem znów — nocne lęki i niepokoje. Wybieganie przed kolebę, świecenie i nawoływanie z silnym przeświadczeniem rozumowym, że ulegam złudzeniom, i z wewnętrzną obawą, czy jednak tym razem ktoś naprawdę nie potrzebuje pomocy. Następny dzień — równie słoneczny jak poprzednie — był dniem mego powrotu do ludzi. Żywność mi się skończyła, ponadto miał przyjechać z Warszawy kolega, Józef Orenburg, z którym byłem umówiony na najbliższy okres. Wystarczyło jednak, bym dotarł do Roztoki na wieczór — miałem więc przed sobą cały dzień czasu. Postanowiłem wobec -tego wyjść na Polski Grzebień, przejść granią przez Wielicki i Litworowy na Litworową Przełęcz i zejść z niej do Doliny Kaczej i Roztoki. Aby z Kaczej nie wracać już w górę do koleby po rzeczy — cały dobytek zabrałem w plecaku ze sobą. Niosąc więc dosyć ciężki — jak na wspinaczkę — worek, z którego sterczał metrowy szpic czekana, zabranego z uwagi na sporą jeszcze ilość śniegu w górach — pomaszerowałem na przełęcz. Miałem tego dnia wyjątkowe szczęście, gdyż na uczęszczanym zwykle szlaku przez Polski Grzebień nie spotkałem żywej duszy. Odsapnąwszy chwilę na przełęczy ruszyłem granią. Pokonując niewielkie zęby skalne i uskoki grani, wkrótce dotarłem do wierzchołka Wielickiego Szczytu. Stąd 346 znów mogłem spojrzeć na Litworowy Staw, na łączkę, na której znajduje się niedawno opuszczona koleba, na nieefektowną stąd, nisko w dole leżącą Hrubą Turnię i jej południową ścianę. Tuż za Wielickim natknąłem się na najpoważniejszą przeszkodę tej nietrudnej zresztą drogi: wysoki, bardzo stromy uskok, opadający w dół na wąską, dalszą część grani. Uskok ten ma być ,,nieco trudny", przynajmniej robiony w odwrotnym kierunku — w wejściu. Można go pokonać i wprost, i z prawej strony. Kręcę się, zaglądam tu i tam — jakoś nie widzę tych „nieco trudnych" możliwości, a ekspozycja w każdą stronę — ogromna. Decyduję się w końcu na zejście po stronie Doliny Litworowej. Zapewne — nie było to ,,trudne", ale więcej niż ,,nieco trudne", zwłaszcza z odciągającym mocno do tyłu plecakiem, ówczesny redaktor ,,Taternika", Jan Alfred Szczepański, stwierdził później, że było to pierwsze zejście tym wariantem. Dobrze, że tego wtedy nie wiedziałem. W pewnym momencie — już w dole uskoku — musiałem się zdecydować na opuszczenie na rękach na całą długość ciała i ryzykować w tych okolicznościach zeskoczenie na leżącą
z pół metra poniżej półeczkę. Tego dnia jednak szczęście mnie nie opuszczało: mogłem nie ustać na nogach po skoku — ale ustałem. Dalej grań była już łatwa i po niedługim czasie stanąłem na Litworowym Szczycie, skąd po wielkich blokach skalnych zbiegłem szybko na Litworową Przełęcz. Ogromny żleb spadający z przełęczy na górne piętro Kaczej Doliny był jeszcze zawalony śniegiem. Okoliczność to dla mnie sprzyjająca, gdyż miałem ze sobą czekan. Wyjąłem go z plecaka, wsadziłem pod pachę i mogłem teraz użyć do woli szybkiej, a bezpiecznej, dzięki czekanowi, jazdy po śniegu na butach. Nie wiem, czy trwało dłużej niż trzy minuty, gdy znalazłem się na końcu górnego piętra Kaczej. Nie tracąc rozpędu zbiegałem dalej przez wysoki próg oddzielający je od głównego piętra doliny. Zajęty wspinaczką i zejściem ani zauważyłem, że piękna od 347 wielu dni pogoda 'poczyna się psuć. Zerwał się wiatr. Od południowego zachodu napłynęły ciężkie burzowe chmury, a teraz, gdy już byłem prawie na dnie doliny, zahuczał grzmot i spadły pierwsze, grube krople deszczu. Rozejrzałem się dokoła za jakimś schronieniem. W Dolinie Kaczej nie istniała jeszcze wówczas znana dziś koleba, odkryta i wyporządzona w rok później przez Antoniego Kenara i Stanisława Zielińskiego, ani też „luksusowa", wyposażona w drzwiczki, okienka i prycze koleba, zbudowana po ostatniej wojnie przez Pawła Vogla. Nad stawem znajdowała się wprawdzie mała i dosyć nędzna koleba, ale byłem jeszcze dostatecznie od niej oddalony, aby kompletnie zmoknąć. Miałem jednak tego dnia ciągle wyjątkowe szczęście: ledwie rzuciłem okiem — dostrzegłem tuż, o parę kroków, wielki, wspaniały okap skalny, pod którym mogłem nie tylko swobodnie siedzieć, ale nawet stać. Wewnątrz było zupełnie sucho i o tyle ciepło, że nie dochodziły uderzenia wiatru. Zaledwie znalazłem się w kryjówce, burza rozszalała się na dobre. Z nieba lały się całe strugi deszczu, a spływając z okapu mego schronienia tworzyły coś w rodzaju wodnej firanki. Błyskawice raz za razem rozjaśniały szarość ulewy. Nieustanne grzmoty, wzmacniane echem górskiej kotliny, łączyły się w prawie nieprzerwany łoskot. Tylko ten, kto widział burzę w górach, może sobie uzmysłowić tę piekielną orgię hałasu. Siedząc sucho i wygodnie, obserwowałem to wspaniałe szaleństwo żywiołów z uczuciem zadowolonego widza w te-
atrze, w pierwszym rzędzie foteli. Pomyślałem sobie, że do pełni rozkoszy brak mi tylko gorącej, mocnej herbaty. Nie ruszając się z miejsca wyjąłem z plecaka maszynkę spirytusową, zapaliłem, wysunąłem czajnik na zewnątrz i po krótkiej chwili był napełniony deszczową wodą. Za parę minut herbata będzie gotowa. Wtem w przerwie między piorunami usłyszałem jakieś kroki, tym razem najzupełniej realne. Wyjrzałem. O kilka348 naście metrów od koleby biegła na oślep jakaś zmoknięta kobieca postać. — Tutaj! — krzyknąłem. — Proszę do mnie. Tutaj! Postać szarpnęła się w tył jak spłoszony koń, rozejrzała się i zobaczywszy mnie wreszcie, przypędziła do koleby. Zdumiałem się. Była to kobieta o wyglądzie na skutek przemoknięcia tak pożałowania godnym, że nie umiem dziś określić, czy była młoda, czy niemłoda — ładna czy brzydka. Prawdopodobnie nie wyróżniała się ani wiekiem, ani urodą. Była szara i doskonale przeciętna. Natomiast uwagę zwracał strój, zupełnie taki, jaki się bierze na spacer po Krupówkach: letnia sukienka, gabardynowy płaszczyk i tzw. „sportowe" półbuty na niskim obcasie. Skąd taka się wzięła, tu, w środku gór? Wyjaśniła, że wyszła dziś rano na spacer z Roztoki, a że „lubi dużo chodzić", więc szła, szła i szła — aż dotarła tutaj. Gdy rozpoczęła się burza, widać straciła nieco poczucie kierunku, bo zamiast ku Roztoce — pobiegła w głąb doliny. Dałem jej trochę suchych zapasowych ubrań, okryłem śpiworem, nalałem kubek gorącej herbaty. Rozmowa się nie kleiła. Prawdę mówiąc nie byłem zbytnio zachwycony pojawieniem się tu tej przygodnej turystki. Moja trzydniowa samotność została przerwana zbyt nagle i zbyt nieoczekiwanie. Nastrój kontemplowania żywiołów prysnął. Teraz niecierpliwie czekałem na rozpogodzenie, aby ruszyć w drogę. Nie wyjaśniłem, skąd się tu wziąłem, na zapytania odpowiadałem monosylabami. Przypuszczam, że sytuacja ta poczęła mej towarzyszce ciążyć. Zmęczenie dosyć długą drogą, przestrach spowodowany poczuciem osamotnienia w pustej, odległej dolinie, w szalejącej burzy, wreszcie zmokniecie i zziębnięcie — spowodowały lekki wstrząs nerwowy. A teraz ten zagadkowy, nie ogolony facet, który się tu
znalazł ni stąd ni zowąd, w środku burzy suchy, popijający spokojnie herbatę, milczący, trochę jakby niechętny. Zbieg polityczny? Uciekinier z więzienia? Bandyta? A może... 349 Kilkakrotnie przyłapuję skośne, niespokojne spojrzenie, patrzące na mnie ukradkowo z zabobonnym lękiem. Burza minęła tak raptownie, jak przyszła. Poprzez kłębiące się w dolinie resztki mgieł przebija słońce, oświetlając lśniące wilgocią ściany Rumanowego i Ganku. W żlebach i kominach przerzynających urwiska szumią i huczą białe spienione wodospady. Niedługo spłyną one w dolinę, słońce wysuszy skały i trawy — tylko wezbrane na przeciąg kilku najbliższych godzin potoki będą świadczyć o gwałtowności minionej burzy. Nie od razu wyruszyliśmy, gdyż właśnie gotowała się na maszynce następna porcja herbaty. Siedliśmy na mokrych głazach przed kolebą. Pogoda poprawiła z lekka nastroje. Moja towarzyszka patrzyła na mnie nieco śmielej, a nawet przerwała milczenie pytaniem: — Co to właściwie są za szczyty przed nami? Trochę się ożywiłem objaśniając jej panoramę górską. Co tu gadać — wielu taterników lubi opowiadać o szczytach, ścianach, drogach, historiach z nimi związanych i ja pod tym względem nie należę do wyjątków. — To jest Złobisty, a to Rumanowy Szczyt i jego północnowschodnia ściana — opowiadałem, przechodząc od ogólników do szczegółów. — Widzi pani to wielkie koryto, przerzynające dolne i środkowe partie ściany? Tamtędy idzie droga pierwszych zdobywców, aż pod turnię szczytową — tę w kształcie regularnego trapezu — a potem w prawo, na żebro i na grań wierzchołkową. Ale jest i droga samym środ-kiem ściany szczytowej, a także całym lewym żebrem. Tę ostatnią zdobyli Chwaściński, Stanisławski i Wojsznis. Wie pani? — ten sławny Stanisławski, który zginął dwa lata temu na Kościółku, niedaleko stąd. O, za tą granią, w Batyżowieckiej Dolinie. Dalej, na prawo, to wschodnia ściana Ganku, jedna z największych w Tatrach — przeszło 800 metrów wysokości. Widzi pani ten ogromny żleb, którym teraz bije wodospad? To żleb z Gankowej Przełęczy. Ogranicza on wschodnią ścianę z lewej strony. A ta pionowa krawędź. 350 w środku ściany — widzi pani? — ta z taką ciemniejszą
turniczką w połowie wysokości — to filar Ganku, zdobyty przez Birkenmajera i Kupczyka. Birkenmajer tu później zginął w czasie próby zimowego przejścia. Widzi pani tę bulę u stóp filara? Wydaje się mała, a ma ponad 150 metrów wysokości — tyle, co cała Zamarła Turnia. Birkenmajer i Groński przeszli ten głęboki komin na lewo od buli i biwakowali na siodełku za bulą. Potem próbowali pokonać filar, ale burza śnieżna zmusiła ich do szukania ucieczki ze ściany. Przetrawersowali w prawo — o, tak, jak wiodą te półki trawiaste, które pani widzi — i osiągnęli skraj Galerii Gankowej. Tam Birkenmajer zmarł z wyczerpania... Z początku słuchała z zainteresowaniem, ale w miarę opowiadania zauważyłem, że wywiera ono efekt zgoła nieoczekiwany. Dla człowieka „niewtajemniczonego", przybysza z dolin, góry kształtują się początkowo jako jakieś niewyraźne, trudne do odróżnienia, postrzępione kontury grani i jednolite, odstraszające urwiska. Widzenie i dostrzeganie rzeźby ściany, wszystkich żlebów, kominów, kominków, rys, żeber, półek czy zachodów — to już późniejsza sprawa. Sprawa wyrobienia turystycznego i taternickiego. Tak też było zapewne z moją przygodną towarzyszką. Moja normalna u każdego taternika znajomość szczegółów i szczególików zdumiewała ją, przerażała, wydawała się czymś niemal niesamowitym. Spojrzała na mnie znów z trwogą. — A właściwie — zapytała — właściwie, to skąd pan zna tak doskonale każdy kamień w tej okolicy? Wiem, że to, co zrobiłem, było z mojej strony podłe. Wstydzę się tego do dzisiaj, ale okazja okrutnego żartu była zbyt silna, abym się mógł jej oprzeć. Spojrzałem na nieszczęsną turystkę z bladym uśmiechem, a ręką wskazałem na widoczną stąd w dali południową ścianę Hrubej Turni... — Bo widzi pani — powiedziałem z wahaniem — od kiedy spadłem na tej oto ścianie — strasznie lubię te strony i ciągle się tu włóczę... 351 Miałem tego dnia rzeczywiście wyjątkowe szczęście: mogła przecież zemdleć — ale nie zemdlała. Patrzyła tylko na mnie osłupiałym wejrzeniem szaroniebieskich oczu, a usta miała półotwarte od wstrzymywanego krzyku. PRZYGODA NA ŚNIEŻNEJ KOPIE
S ezon w Roztoce był już rozpoczęty. Gdy pod wieczór przyszedłem z Litworowej i Kaczej, zastałem izbę schroniskową pełną ruchu i gwaru. Jurek Grabowski uwijał się wśród turystów, zawsze wesoły i uśmiechnięty. Mimo szczupłego personelu pomocniczego każdy był szybko i sprawnie obsłużony, każdy mógł sobie wymyślić jakieś dowolne danie, a kuchnia dostarczała mu je w krótkim czasie. Dla każdego Grabowscy mieli jakieś uprzejme słowo. Dodajmy, że prowadzili oni równocześnie dobrze prosperujący warsztat samochodowy w Krakowie i jakoś im wystarczało czasu na jedno i drugie. Wydaje się to dziś niemal egzotyczne dla nas, przyzwyczajonych do dostojnej struktury biurokratycznej Zarządu Urządzeń Turystycznych i PTTK. Dla mniej zamożnych turystów, do których się zaliczałem, była do dyspozycji obszerna, doskonale wyposażona kuchnia turystyczna, z piecem, z długimi stołami, obitymi blachą, z garnkami, patelniami itd. Tam można było gotować na kuchni, na maszynce czy prymusie — gospodarować ile się chciało, byleby się po sobie zrobiło porządek, do czego, zobowiązywały dowcipne rysunki i napisy. A przy tym, gdy się korzystało nawet wyłącznie z dobrodziejstw kuchni turystycznej i osobiście „pichconych" własnych zapasów, gdy jedyny dochód, jakiego się dostarczało schronisku, to było 50 groszy za „nocleg ze zniżką" (i to przeważnie zapisywane na kredyt) — nigdy nie czuło się w Roztoce gościem „drugiej. 352 Wawrzyniec Żuławski. Rok 1935
kategorii". Gdy z menażką pełną kaszy czy makaronu właziło się do jadalni i zajmowało najlepszy stół — było się respektowanym na równi z turystą zamawiającym sznycel Czy befsztyk. A już taternicy byli rzeczywiście „gośćmi honorowymi". Ileż to razy — nie było prawie dnia — gdy po owej „własnej" kaszy popijało się nie mniej „własną" herbatę, zjawiał się uśmiechnięty Jurek, przynosząc pełny talerz i komunikując, że „mama" Grabowska przysyła omlet z konfiturami. Orenburga jeszcze nie było w Roztoce. Przyjechał z Warszawy dopiero następnego dnia. Był to typ nadzwyczaj oryginalny. Szczupły, wątły, z zapadniętą klatką piersiową, ważący chyba mniej niż pięćdziesiąt kilogramów, miał wy-
gląd zabiedzonego, niedożywionego inteligenta, jakim zresztą w istocie był. Znakomicie oczytany w literaturze wysokogórskiej, zwłaszcza angielskiej, posiadał wyjątkową znajomość zagadnień alpinistycznych, i to dotyczącą nie tylko Tatr i taternictwa, ale i innych gór wysokich, a jeśli chodzi o sprawy himalajskie, był wówczas jednym z najlepszych (oczywiście teoretycznie) ich znawców. Starszy ode mnie o przeszło dziesięć lat, jakkolwiek wspinał się dosyć zręcznie, przy swojej bardzo słabej kondycji fizycznej nie posiadał właściwie żadnych warunków na taternika. Miał za to silną wolę i „serce do gór", więc mimo iż męczył się zawsze na podejściu, trochę grzebał się w zejściu, chodził na wspinaczki, i to chodził dość intensywnie, osiągając wiele godnych uwagi wyników taternickich, wśród nich tak piękny sukces, jak pierwsze przejście, wraz ze Staszkiem Motyką, popularnej dziś zachodniej ściany Kozich Czub. Jakkolwiek podśmiewaliśmy się trochę z jego najrozmaitszych pechowych przygód górskich, lubiliśmy wszyscy Jora (tak go w skrócie nazywano od pierwszych liter imienia i nazwiska). Ceniliśmy i w gruncie rzeczy szanowali jego bystrą inteligencję, charakter i niezłomny zapał do taternictwa. Zaprzyjaźniliśmy się z nim w czasie wspólnej pracy w Zarządzie Koła Wyso23 — W. Żuławski 353 kogórskiego Oddziału Warszawskiego PTTł, a teraz byliśmy umówieni na wspólną wycieczkę górską. Józek był trochę zmęczony niewygodną podróżą, postanowiliśmy więc wyruszyć następnego dnia. 30 czerwca przyniósł jednak deszcz, wobec tego dopiero l lipca po południu pomaszerowaliśmy na Polanę pod Wysoką. Szałas na Polanie był jeszcze nadal pusty, nie było więc w nocy wspaniałej wielkiej watry, która mu dodaje tyle uroku. Przyrządziliśmy więc kolację na maszynce i wleźliśmy do mego śpiwora. Był to bowiem śpiwór dwuosobowy, wypożyczony z Klubu, ze sprzętu pozostałego po wyprawie andyjskiej. Spało się w nim wprawdzie może trochę mniej wygodnie, za to oszczędzało na wadze, gdyż był niewiele cięższy od pojedynczego. A zresztą nie było co kaprysić — w tych czasach śpiwór nie był sprzętem tak rozpowszechnionym jak dziś. Mało który taternik posiadał go na własność. Pożyczało się tych kilka klubowych, czasem szyło domowym sposobem z jakiegoś. pledu, a jeśli nie — nosiło się do koleby po prostu zwykły koc.
Ranek, 2 lipca, zastał nas już w drodze do Doliny Kaczej. Mieliśmy ze sobą sprzęt taternicki i żywność na dwa lub trzy dni. W zasadzie chcieliśmy przejść do Doliny Rumanowej i biwakując w tamtejszej kolebie zaatakować jakiś „problem" w Wysokiej lub Szarpanych Turniach. Aby jednak nie tracić dzisiejszego dnia, postanowiliśmy do Rumanowej dotrzeć nie przełęczami, to jest przez Zachodnie Żelazne Wrota i Przełączkę pod Kozią Strażnicą, ale odbywając po drodze wraz z workami wspinaczkę poprzez jakąś ścianę, i z wierz1 KWOWPTT — organizacja wysokogórska, która skupiała taterników warszawskich. Ruchliwe i w tym okresie najsilniejsze w Polsce warszawskie środowisko alpinistyczne zainicjowało i przeprowadziło pierwsze polskie wyprawy pozaeuropejskie: Andy (1933—34), Spitzbergen (1934). W tymże samym 1935 roku KWOW wraz z Sekcją Taternicką AZS Kraków i najstarszą Sekcją Turystyczną PTT zjednoczyły się w Klub Wysokogórski PTT z siedzibą w Warszawie. 354 chołka zejść potem już bezpośrednio do obranej przez nas koleby. Początkowo projektowaliśmy przejście wschodniego filaru Ganku, ale już w drodze do Kaczej i w podejściu po piargach powyżej stawu, zorientowałem się, że cel został obrany niewłaściwie. Towarzysz mój, z natury — jak już powiedziałem — fizycznie dość słaby, był jeszcze w dodatku nie w formie po całorocznej pracy w warszawskim biurze. Szedł wolno i nie bez wysiłku. Filar Ganku nie posiada być może wielkich trudności wspinaczkowych, ale stanowi wyprawę poważną, długą — jedną z najdłuższych w Tatrach — wymaga doskonałej kondycji i szybkiego tempa posuwania się. A przy naszych workach, ważących ponad dziesięć kilo każdy, nie byłoby to łatwe i musiałoby się skończyć w najlepszym razie biwakiem w ścianie. Proponuję więc zmianę planu. Wpada mi w oko boczna, północna grań środkowego wierzchołka Śnieżnej Kopy. Grań ta ogranicza od wschodu potężny, zaśnieżony, kilkusetmetrowy żleb, spadający z Zachodnich Żelaznych Wrót wzdłuż ścian Złobistego i Rumanowego. Droga wygląda ładnie, a z góry można przepowiedzieć, że widokowo będzie wspaniała. Ponadto grani tej przed nami nikt jeszcze nie przechodził, a więc — na pociechę za filar Ganku — mamy „problem" do rozwiązania. Jor zgadza się na mój projekt i za chwilę wznosimy się owym wielkim żlebem, rozglądając się w lewo, by znaleźć dogodne wyjście na naszą grań. Obieramy krótką, zaśnieżoną rynnę ł posuwamy się nią
aż pod zamykające ją przewieszki. Wiążemy się liną i ruszam pierwszy w drogę. Trawersuję w prawo, potem bardzo kruchym terenem wspinam się pod płytowy uskok turniczki w grani. Uskok pokonuję zygzakiem w prawo i w lewo, a potem w górę, przez trudną przewieszkę osiągam wierzchołek turniczki. Teraz posuwamy się krawędzią grani. Droga jest prześliczna. Na prawo widać z bezpośredniej bliskości imponujące ściany Rumanowego, Złobistego, Zachodniego Szczytu, Żelaznych Wrót. Na lewo — Litworowy, Zadni 355 Gierlach, Batyżowiecki, a bliżej, tuż pod naszymi stopami, dziki kocioł górski, leżący pomiędzy naszą granią a granią Zasłonistej Turni, zamknięty wysokim progiem od strony Doliny Kaczej — samotna, pusta dolinka, w której do dziś zapewne stopa ludzka nie stanęła więcej niż dwa lub trzy razy. Zatrzymujemy się często i rozglądamy po okolicy. Jor pokazuje mi strome dolne partie ściany Rumanowego, mówiąc nie bez kąśliwości: — Nasza „superelita" (w warszawskim środowisku termin ten miał zabarwienie trochę ironiczne) ponoć chodzi tędy w kutych butach ł aż pod samą turnię szczytową... Spojrzałem z powątpiewaniem. Nie przypuszczałem wtedy, że jeszcze w tym sezonie przejdę w kutych butach nie tylko dolne partie, ale całą tę ścianę. Musimy przezwyciężyć po drodze jeszcze jedno spiętrzenie grani i jeszcze jedną przewieszkę, ale wyżej teren staje się stopniowo coraz łatwiejszy. Szeroką, z wielkich bloków zbudowaną krawędzią dochodzimy do miejsca, w którym grań wrasta w ogromny śnieżny taras, rozciągający się pod wierzchołkami Śnieżnej Kopy. Jest godzina czwarta po południu. Siadamy na głazach tarasu, rozwiązujemy się, zwijamy linę i wkładamy buty. Główny wierzchołek Śnieżnej Kopy jest kilkadziesiąt metrów nad nami — ,,problem" został już właściwie rozwiązany, gdyż nasza droga łączy się tu ze zdobytą w latach przed pierwszą wojną światową drogą od Zasłoniętej Turni. Zaglądamy do przewodnika J. Chmielowskiego i M. Swierza. Przedłużenie naszej grani od tarasu w górę wydaje się nam 1 Buty z uniwersalną podeszwą Vibram (rodzaj syntetycznego kauczuku), umożliwiającą zarówno chodzenie turystyczne, jak i wspinaczkę, wprowadzono dopiero po ostatniej wojnie. Dawniej taternicy chodzili w pod-
kutych (i przez to b. ciężkich) butach, a ponieważ uniemożliwiały one wspinaczkę w trudnym terenie skalnym — u wejścia w ścianę wkładano lekkie pantofle na podeszwie gumowej (najczęściej trampki), sznurkowej lub manszałowej (rodzaj filcu) — tzw. w żargonie taternickim „kleterki". Buty niosło się w plecaku lub zostawiało pod ścianą, by zabrać po zejściu, 356 dosyć spiętrzone, ale opis w przewodniku uspokaja, że teraz będziemy iść „dość stromo ku górze (pod koniec ekspozycja!), na środkowy wierzchołek. Droga łatwa". Wszystko jasne. Stromo, to stromo — łatwo, to łatwo. Mógłby nas zaniepokoić co najwyżej ten wykrzyknik przy słowie ,,ekspozycja", ale któż by się w końcu przejmował ekspozycją na łatwej drodze. Łatwej, czyli takiej, jak na przykład ścieżka z klamrami na Zawrat. Wkładamy plecaki. Idę przodem, Jor za mną. Przecinamy taras i wchodzimy na grań. Jest od razu spiętrzona z wielkich nastermanych bloków skalnych, przetykanych trawkami. Zgadza się, że stromo i że ekspozycja, ale teren jest co najmniej „nieco" albo „dość" trudny. Nic takiego — zdobywcy mogli się trochę pomylić, a może zresztą my jeszcze nie jesteśmy w formie? — Zwiążemy się liną — woła z dołu Jor. — Oszalałeś? Na „łatwej" drodze? — Może i łatwa, ale ekspozycja spora, a pamiętaj, że to moja pierwsza wspinaczka w tym sezonie. Ustępuję, wiążę się liną i zrzucam towarzyszowi drugi koniec. Wspinam się jeszcze kawałek i dochodzę do małej „kazalnicy", ponad którą ostrze staje dęba w niewysoki, kilkumetrowy, ale zupełnie prostopadły i gładki uskok. Ekspozycja rzeczywiście ogromna: na prawo od krawędzi olbrzymia, niemal pionowa płyta bez chwytów i stopni spada na bardzo stromy śnieg żlebu, zbiegającego od Zachodnich Żelaznych Wrót. Gdyby tu polecieć, znalazłoby się szybko po kilkusetmetrowej podróży z powrotem w Dolinie Kaczej. Przymierzam się do uskoku. Widzę, że w kutych butach nie da rady, bo stopnie, a także i chwyty — minimalne. Ściągam do siebie Jora, a potem zdejmuję buty. — Pójdę w skarpetkach. Nie opłaca się wkładać trampek na te parę metrów. Weź z łaski swojej moje buty do swego plecaka.
Wyjmuję młotek i przypinam do pasa jeden hak, na wszelki wypadek. Wkładam swój worek na plecy i ruszam do 357 ataku. Ścianka jest słabo urzeźbiona, u góry z lekka przewieszona, wypychająca. Pokonuję ją dość szybko, ale nie mam wątpliwości, że jest dobrze „bardzo trudna". — Nie wiesz, kto jest zdobywcą tej drogi? — pytam Jora. — Bracia Goetlowie, zdaje się, i ktoś tam jeszcze. — No, no — ci się musieli wspinać! Spójrz, jakie my dziady... Dla nich to była droga łatwa — taki powiedzmy Zawrat — a my tu ledwie zipiemy... Nad uskokiem było rzeczywiście „łatwo", to jest najwyżej „dość trudno". Po wielkich blokach przebiegam kilkanaście metrów, dzielących mnie od głównej, zachodniej grani Śniegowej Kopy, w którą uchodzi pierwsza boczna grań, i do wierzchołka. Zdejmuję worek, kładę go na szczycie, odwracam się twarzą do przebytej właśnie drogi, ściągam linę i przekładam ją przez plecy. Stoję bardzo mocno poza blokami grani wierzchołkowej, nie ma mowy, by jakiekolwiek szarpnięcie liny wyrwało mnie ze stanowiska — mogę więc śmiało asekurować „z ręki". — Możesz iść — wołam do towarzysza. — Poczekaj, teraz ja zdejmę buty i włożę „kleterki" — odpowiada. — Warto ci na taki mały kawałek? .— Warto. Nie lubię chodzić w skarpetkach. Czekam więc, paląc tymczasem papierosa. — Teraz chowam buty do plecaka — informuje mnie Jor po chwili. — Uu! — stęka. — Plecak się teraz zrobił ciężki jak diabli. Nic dziwnego, do żywności, którą niósł, przybyły dwie pary kutych butów: jego i moje — a to oznacza dobre cztery czy pięć kilo więcej. — Nie martw się, „podmelzaczę" cię trochę — pocieszam go.
Napinam linę dosyć silnie. Jor, którego zresztą nie widzę, gdyż zasłania go pionowa część grani, próbuje pokonać uskok, ale jakoś mu nie idzie. Trwa to dłuższą chwilę. — Wiesz co? — wołam trochę zniecierpliwiony. — Szkoda 358 czasu na zabawę. Musimy dziś jeszcze zdążyć do Rumanowej koleby. Złap się obiema rękami liny, nogami przebieraj po skale, a ja będę ciągnął. Inaczej nie dasz rady. Masz o wiele za ciężki worek. Tu kilka słów o trudnej sztuce „melzaczenia". By wyciągnąć się przez ściankę czy przewieszkę na linie w pozycji pionowej, trzeba mieć ogromną siłę rąk. Także asekurujący z góry towarzysz nie jest w stanie wyciągnąć wprost dorosłego człowieka wraz z ciężkim plecakiem. Natomiast gdy się zdecydowanie i odważnie odchylić silnie w tył, a stopy całą powierzchnią tarcia postawić na skale jak na poziomej podłodze, można, przy stale napiętej przez towarzysza linie, przejść bez wielkiego wysiłku obu spory kawałek w górę. Oczywiście — nie muszę dodawać — sposób ten jest możliwy tylko dla drugiego na linie, gdy pierwszy asekuruje go z góry. O technice tej — wymagającej pewnej wprawy — mówię bez ironii. W Tatrach — wspinaczki są na ogół krótkie i jest dość czasu, by drugi przeszedł swą drogę na luźnej linie równie samodzielnie, jak pierwszy — sposób ten rzadko kiedy ma zastosowanie i słusznie uchodzi za niezgodny z etyką taternicką. W Alpach — na ogromnych ścianach, które trzeba przejść jak najszybciej, by uniknąć biwaku i jego groźnych następstw — „melzaczenłe" się drugiego jest niemal regułą, uznaną za rzecz całkowicie dopuszczalną. Drugi idzie prawie zawsze z ciężkim plecakiem i jego zadaniem — poza asekurowaniem pierwszego — jest jak najszybsze przejście swego odcinka, mniejsza o to jakim sposobem. Inaczej trzeba by we wszystkich trudniejszych partiach wyciągać osobno jego worek, co pochłania wiele czasu i nieraz wymaga użycia dodatkowej liny. Aby było sprawiedliwie, wspinacze zazwyczaj zmieniają co pewien czas kolejność prowadzenia. Jak widać, „melzak" stanowi niezbędny składnik umiejętności alpinisty, a i taternik powinien ją na wszelki wypadek opanować, zwłaszcza że dziś posiada duże znaczenie na drogach pokonywanych tzw. „techniką hakową". W naszej 359
sytuacji można było po prostu wyciągnąć na linie plecak towarzysza, ze względu jednak na późną godzinę wolałem doradzić ten właśnie sposób. Jednakże Jor był ambitny i postanowił przejść uskok samodzielnie i „czysto". — Dam sobie jakoś radę! — krzyczał. — Przerzuć tylko linę na lewo, bo mi jakoś niewygodnie. Przerzucam linę raz i drugi. — Za mało! — woła Jor. Schodzę parę kroków w dół grani, zostawiając na wierzchołku plecak i znów przerzucam. — Nie ciągnij za mocno! Jeszcze przerzuć w lewo! Znowu schodzę ze dwa metry. Zauważam mimochodem, że hak, który miałem u pasa, odpiął się, nie wiem jakim cudem, i leży na głazie w pobliżu wierzchołka. Głupstwo, po co mi teraz hak? Musi być widocznie zepsuty zamek karabinka albo też może źle go zapiąłem. — Muszę chwilę odsapnąć, bo lina mi zrzuciła kamień na głowę — słyszę głos Jora. — Mocno dostałeś? — Nic ważnego, ale trochę mi rozciął skórę. — Odpocznij. Czekam, napinając linę. Dostrzegam, że lina łącząca mnie z towarzyszem, na skutek kilkakrotnego przerzucania w lewo, nie idzie już pionowo w dół, lecz nad uskokiem skręca ku mnie skośnie z prawej strony ku lewej. — Uważaj! — krzyczę. —W razie czego wyważy cię w bok na płytę w prawo od ciebie. — Dobrze, dobrze — już wszystko w porządku. Jestem prawie nad uskokiem.
Ciągnę linę i raptem... Stało się! Słyszę krótki, rozpaczliwy krzyk, widoczny ode mnie odcinek liny przesuwa się z szurgotem z uskoku o kilka metrów w lewo. Zapieram się mocno w nogach, czuję silne szarpnięcie, parę centymetrów liny przesuwa mi się przez plecy... i stop! Utrzymałem. 360 Utrzymać nie było zresztą trudno: stanowisko asekuracyjne mam dobre, a Jor, nawet razem z plecakiem, nie waży zbyt dużo. Gorzej, że wyważyło go na ową olbrzymią, pionową i diabelnie eksponowaną płytę i że lecąc musiał zrobić potężne wahadło na linie. Wprawdzie dzięki właśnie gładkości płyty nie powinien był się potłuc, ale przecież nigdy nie wiadomo... Jakby na potwierdzenie obaw z przepaści dochodzi mnie jękliwe zawodzenie. — Jor! Co się stało? Co ci jest? — krzyczę. Odpowiada poprzez stękanie, głosem nienormalnie piskliwym: — Nie wiem... Bardzo źle. — Wisisz?! — Nie wiem. Zdaje się, że wiszę. Próbuję go wyciągnąć wprost, „na siłę". Gdzie tam! Nie ma mowy, zwłaszcza że lina wpadła w jakąś skalną szparę, zwiększając tarcie. Natomiast gdy trochę zluźniam linę — zjeżdża natychmiast w dół. — Możesz tam gdzie stanąć na chwilę? — pytam. — Nie. Nigdzie! — jęczy dalej, roztrzęsiony zupełnie, i — Rozejrzyj się! Znajdź jaki stopień. Musi tam przecież coś być! — Nie ma. Wszystko stracone! Odetnij mnie! Odetnij linę! — Zwariowałeś, idioto? — krzyczę z pasją. Odpowiada mi tylko przejmujący jęk. Gadaj z takim! Trzeba przywiązać linę na stałe w miejscu, w którym ją trzymam, a na pozostałej części zjechać do
niego i zobaczyć, co się dzieje. I nagle uświadamiam sobie: odpięty hak leży o dwa metry ode mnie, a plecak z pozostałymi haka.mi jeszcze dalej, na wierzchołku... Sytuacja robi się bardzo poważna. Trzymam towarzysza przez plecy bardzo mocno, ale ciężar jest na tyle wielki, że muszę w utrzymywaniu go zaangażować nie tylko plecy i ręce, ale całe ciało, wsparte mocno na nogach i odchylone do tyłu. Wszelkie próby poruszeń kończą się tym, że lina poczyna się wymykać i z trudem zatrzymuję ją na nowo. 361 O tym, bym się mógł przesunąć w bok, choćby jeden metr — nie ma mowy. Czuję doskonale, że w momencie zmiany nóg, w ułamku sekundy, w którym będę stał na jednej — ciężar wiszącego towarzysza wyrwie mnie, przerzuci przez krawędź grani i obaj polecimy do pięćsetmetrowego żlebu, pod ściany Złobistego i Ganku. Rozglądam się, czy w zasięgu ręki nie ma jakiegoś bloku skalnego, do którego mógłbym przywiązać linę. Niestety... Jedyny ratunek w tym, by towarzysz stanął na jakimś stopniu choćby na chwilę, na tyle czasu, ile potrzeba na przebycie dwóch metrów dzielących mnie od haka. Na tak wielkiej płycie coś się chyba znajdzie — jakieś stopieńki, jakieś poziome pęknięcie! W razie potrzeby mogę go przecież opuścić kawałek na linie... — Jor! — wołam znowu, skandując słowo po słowie. — Uważaj! Musisz znaleźć jakieś miejsce do stania! Jor nie odpowiada. Jęczy dalej nieprzytomnie. Jęk stopniowo cichnie, wreszcie ustaje... — Jor! Mów coś! Co się z tobą dzieje? — krzyczę już z rozpaczą. Odpowiada mi kompletna cisza... Stoję zupełnie bezradny, z trudem trzymam linę z zawieszonym w przepaści towarzyszem i gorączkowo szukam wyjścia z sytuacji. Jest już wieczór. Jak długo mogę tak stać? Może do rana. I co dalej? Krzyczeć o pomoc? Nie ma sensu! Nikt przecież nie usłyszy. Szałasy na Polanie pod Wysoką jeszcze puste, od Roztoki dzieli nas odległość około ośmiu kilometrów w linii powietrznej, a w drugą stronę, od schroniska przy Popradzkim Stawie — około trzech. Głos nie doniesie ani tu, ani tam.
Zaczynam rozmyślać, czy nie spróbować powoli i ostrożnie cofać się wprost do tyłu, dość łatwym południowym stokiem Śnieżnej Kopy, i obniżyć się tak daleko, jak tylko długość liny pozwoli. Wtedy miałbym ręce wolne, bo ciężarem własnego ciała utrzymywałbym towarzysza w równowadze. Łatwiej by mi było wytrzymać do rana. No dobrze, a co rano? Jest 362 wczesne lato, ruch turystyczny minimalny i nie ma żadnej nadziei, by przybłąkał się ktoś w te dzikie, prawie nie uczęszczane okolice. A zresztą straciłbym wtedy nawet nadzieję na kontakt z towarzyszem, gdyby oprzytomniał. Nieprawdopodobnie głupia sytuacja. Śmieliśmy się z niej później niejeden raz. Wtedy jednak, zaręczam, wcale nie było mi do śmiechu. W gruncie rzeczy nie popełniliśmy ani jednego błędu czy nieostrożności. Może tylko należało, nie żałując czasu, wyciągnąć ten plecak Jora na linie. Ale i z tym nawet mogło się to wszystko zdarzyć. Tak czy owak, znaleźliśmy się w sytuacji bez wyjścia. Nie wiem, jak długo stałem tak, z poczuciem całkowitej bezsilności, próbując od czasu do czasu wołać do towarzysza. Według późniejszych, przybliżonych obliczeń trwało to w każdym razie o wiele dłużej niż godzinę. W pewnej chwili usłyszałem głuche plaśnięcie jakiegoś miękkiego spadającego ciała, a potem długotrwały hurkot kamieni. Czuję skurcz przerażenia. Czyżby ciało towarzysza wysunęło się z pętli liny, którą był w pasie uwiązany? Gwałtownie szarpię linę, w obawie, czy nie poczuję, że jest luźna... Ale nie! Szarpnięcie przekonuje mnie, że lina jest dalej obciążona. — Jor! — wołam ze ściśniętym gardłem. — Jor! Co się stało? I nagle wtedy niespodziewanie słyszę jego głos — zupełnie przytomny i normalny: — Plecak! Zrzuciłem plecak! Na razie nic nie rozumiem, nie wiem, po co zrzucił plecak, ale mniejsza o to. Najważniejsze, że mogę się z nim porozumieć. — Masz tam jaki możliwy stopień?
— Mam. — Tym razem odpowiedź przychodzi bardzo szybko. — Możesz na nim stać chwilę nie asekurowany? Muszę dojść do haka. — Już stoję. Możesz iść. 363 — Dobrze. Uważaj. Idę. Nie puszczając lewą ręką przełożonej przez plecy liny, błyskawicznie przesuwam się owe dwa metry do leżącego na głazie haka. Gdy go poczułem w swej prawej ręce — odetchnąłem z ulgą. Jesteśmy uratowani! Znalazłem dogodną poziomą szczelinę skalną i teraz wbijani hak z całej siły, głęboko, aż po 'samo kółko. Zdaję sobie sprawę, że za chwilę obaj zawierzymy mu 'swe życie. Siedzi doskonale. Robię na linie małą kluczkę i wpinam ją w karabinek, owiązując w ten sposób towarzysza sztywno napiętą liną. Teraz już obaj jesteśmy bezpieczni, a ja mogę się poruszać swobodnie, nie zajmując się więcej asekuracją. Wyjmuję z plecaka parę haków, przypinam je do pasa, biorę w ręce pozostałą, luźną część liny i trzymając się jej zbiegam w dół. Modlę się w duchu, żeby liny starczyło na dotarcie do towarzysza. Na szczęście wypadek nastąpił w momencie, gdy Jor był odległy ode mnie o połowę długości liny. Starczyło mi więc akurat, by zjechać na ,,kazalnicę" pod owym fatalnym uskokiem. Stąd już wreszcie widzę towarzysza. Stoi twarzą do ekspozycji, wpół wisząc na linie, piętami oparty o jakiś maleńki stopień, plecami — o ścianę. Chudy, w nieforemnym kapeluszu z luźno wiszącymi kresami, w wąskich i krótkich ,,pumpach", przerobionych ze starych, sztuczkowych spodni, zielonoblady na twarzy z wrażenia — miał w tej chwili wygląd wielce żałosny. Całkiem nieoczekiwanie zalewa mnie fala irytacji za tyle strachu, ile się najadłem przez ostatnią godzinę. — Mówiłem ci, człowiecze, żebyś się „wymelzaczył"! — krzyczę gderliwie. — O, tak! I aby mu pokazać, jak to należało zrobić — łapię się liny i dwukrotnie przebywam ściankę uskoku. Nieszczęśnik kiwa smętnie głową, z rezygnacją. Złość mi odeszła równie nagle, jak przyszła.
— Jak ja cię teraz stąd wydobędę? — zastanawiam się. Jor znajduje się o parę metrów od krawędzi uskoku. Oczy364 wiście, zrobiwszy wahadło, mógłbym się z łatwością znaleźć koło niego, ale płyta, na której zwisa, jest zbyt stroma i zbyt słabo urzeźbiona, byśmy mogli z powrotem się cofnąć (linia pionu liny idzie wprost od haka do mego towarzysza),. Już mam! Przypominam sobie, że w plecaku mam czekan, który i tym razem wziąłem, z uwagi na zaśnieżone jeszcze żleby. Nie przypuszczałem, że odda mi jeszcze większe usługi. Korzystając z pomocy liny (proszę, jak ten system ,,melzak" się przydaje!) wbiegam na wierzchołek, biorę czekan i za minutę jestem z powrotem. Tuż nad uskokiem wbijam jeszcze jeden hak i przepinam przez niego swoją część liny. Teraz już nie grozi mi podobne wyważenie, w prawo na płytę, jakie spotkało mego towarzysza, gdyż hak przyciąga, mnie do krawędzi grani. Zabezpieczony w ten sposób wyłażę na płytę tyle, ile mi ciągnąca do haka lina pozwala. Wychylam się jak najdalej w prawo, wyciągam rękę, w której trzymam czekan za sam szpic i... jest! Dziobem czekana zaczepiłem za linę nad głową towarzysza. Powoli, ostrożnie, żeby się lina nie ześliznęła z czekana, cofam się do haka, przyciągając stopniowo Jora. Wreszcie mam! Mogę już jego liny dostać ręką, wspiąć się także do haka, a wtedy, już po sekundzie, ląduję bezpiecznie na platforemce pod uskokiem. Pomagam mu przebyć uskok, wybijam niepotrzebny już hak i — trzymając się każdy swojej połówki liny — za chwilę docieramy do wierzchołka Śnieżnej Kopy. Tam ściskamy się serdecznie, dziękujemy sobie wzajemnie za wszystko: za pomoc i za to przede wszystkim, że obaj żyjemy. Gdy minął moment czułości, zapalam papierosa (jakże mi teraz smakował!) i proszę, by mi wreszcie powiedział, dlaczego właściwie zrzucił plecak. Wyjaśnienie ma posmak jednocześnie tragiczny i komiczny. Gdy Jor odleciał od ścianki uskoku i zrobił wahadło na płytę — zawisł, ale nie tak normalnie, w pozycji pionowej, tylko tak, że głowa znalazła się niemal na równej linii z nogami. Był zbyt oszołomiony upadkiem, aby zdać sobie 365 sprawę, dlaczego tak się dzieje, dlaczego głowa zwisa mu
w dół. Czuł tylko jakiś ciężar gniotący mu czaszkę, czuł piekielny ból żeber od wrzynającej się pętliny, która dusiła go tak silnie, że coraz bardziej tracił oddech. Przepaść pod sobą — ową gładką płytę i żleb, spadający do Kaczej Doliny — poczynał już widzieć jak przez mgłę. Zemdlał. Nie zdawał sobie sprawy, że tak długo wisiał bez przytomności. Na koniec, w jakimś przebłysku świadomości nastąpił moment olśnienia: zrozumiał, dlaczego mu jest tak źle i niewygodnie, zrozumiał, dlaczego znajduje się w pozycji przypominającej złożony scyzoryk. Plecak! Wszystko przez ten przeklęty plecak! Przy sporym ciężarze, a niewielkiej wadze ciała Jora, to on przygniatał go tak ku dołowi... Chwila koncentracji woli, odpięcie rzemieni i już plecak wali się w dół. Jora natychmiast odkręca do pozycji pionowej. Szum w głowie i uczucie duszenia ustępuje. Jor jest znów przytomny. Z góry dociera mój głos... Zastanawiamy się chwilę, co mamy począć. Z Rumanowej musimy oczywiście zrezygnować. Jest już po ósmej wieczór. Ściemnia się. Trzeba przenocować na szczycie, a jutro schodzić na Polanę pod Wysoką. Robimy krótki „remanent": w moim plecaku jest całe ,,żelastwo" — haki i karabinki — ponadto czekan, bezużyteczna w naszych okolicznościach maszynka spirytusowa i na szczęście — mój dwuosobowy śpiwór. W zrzuconym na dół worku był całkowity zapas żywności i — niestety — obie pary butów. Będziemy więc jutro schodzić nie tylko na czczo, ale, co gorzej, bez butów. Jor przynajmniej ma na nogach gumowe tenisówki — mnie czeka zejście w skarpetkach. Jest już całkiem ciemno, przygotowujemy się więc do biwaku, zdążymy tylko, przy resztkach światła dziennego, przestudiować jeszcze raz ów rzekomy opis górnej części naszej drogi w przewodniku Chmielowskiego i Swierza. Powtórne przeanalizowanie go upewnia nas, że dotyczy on niewątpliwie całkiem innego wyjścia. Na pociechę więc w swoich tarapatach mamy świadomość, że północna grań 366 Śnieżnej Kopy jest w całości — od dołu do góry — naszą zdobyczą. Nie pozostaje nam więc nic innego jak dodawanie sobie ducha dzieleniem się wrażeniami na temat istotnie wielkiej piękności tej drogi. Owe przygotowania do biwaku nie są zbyt skomplikowane.
Wybieramy obszerną, lekko pochyłą platformę trawiastą na grani, tuż pod blokiem szczytowym, rozkładamy na niej śpiwór i włazimy do środka, podkładając pod głowy zwiniętą linę. Noc mamy na szczęście pogodną, bez deszczu, śpiwór chroni od zimna, trawiasta platforma jest dość miękka — jest nam więc w tej chwili ciepło i wygodnie. Jor zasypia momentalnie, znużony przeżyciami dnia. Niestety, chrapie przy tym straszliwie, a w dodatku zsuwa się po pochyłości platformy, przygniatając mnie sobą do ziemi i do jakiegoś sterczącego kamienia. Widzę, że z mego spania nic nie będzie, zwłaszcza że zdenerwowanie jeszcze nie całkiem mi przeszło. Pozostaje mi tylko wpatrywać się w jasne niebo usiane gwiazdami i rozkoszować się myślą, że oto spędzamy noc wysoko nad dolinami, na tatrzańskim szczycie, miejscu tak dzikim, tak odległym od ludzi i cywilizacji. Ale myśl wraca uparcie do minionych godzin, do owych niedawnych chwil, przerażających swą bezsilnością, gdy stałem samotnie na krawędzi grani, z trudem utrzymując wiszące na linie ciało towarzysza, nie widząc żadnych dróg ratunku... Nie zmrużywszy oka doczekałem momentu, gdy niebo poczęło szarzeć, a gwiazdy gasły jedna po drugiej. Zbudziłem towarzysza. Czas rozpocząć zejście. Nie wiadomo, ile godzin nam ono zajmie. Pakujemy wszystko do mego plecaka i o godzinie trzeciej trzydzieści wyruszamy. Zejście łatwą granią poprzez wschodni wierzchołek Śnieżnej Kopy przebiega dość szybko i sprawnie. Tyle że na szorstkich porostach wielkich granitowych bloków grani i na jej ostrych, suchych trawach zdarłem sobie dokładnie podeszwy wełnianych skarpetek. Gdy stanęliśmy więc na siodle Wschodnich Żelaznych Wrót, sytuacja przedstawiała się następująco: ja byłem bosy, 367 Jor — w gumowych pantoflach, a przed nami widniał ogromny żleb, spadający z przełęczy na górne piętro Doliny Kaczej, całkowicie wypełniony twardym, letnim śniegiem. Szczęście to przynajmniej, że wziąłem, czekan! Po raz drugi już gratulowałem sobie tego. Bez czekana nie uniknęlibyśmy niebezpiecznego pośliźnięcia, które skończyłoby się desperacką jazdą po śniegu wprost na kończące go ostre głazy. Asekuruję Jora liną, a on schodzi twarzą do śniegu przytrzymując się młotkiem. Sznurowane pantofle nie dają na śniegu żadnego oparcia, przewraca się więc, hamuje młotkiem, obraca się raz tak, raz inaczej. Trwa to bar-
dzo długo. Nie mogę go namówić, by zawierzył linie i nie bronił się przed ześliźnięciem. Nie dziwię mu się zresztą — po wczorajszych przygodach ma już dosyć wszelkich „lotów". Gdy doszedł na odległość naszej trzydziestometrowej liny, stanął, a ja — wziąwszy czekan pod pachę — zjeżdżam ile sił na bosych piętach. Teraz wbijam czekan głęboko w śnieg, przekładam przez niego linę i Jor zaczyna znów swą wędrówkę. Spróbujcie stanąć boso na zmarzniętym śniegu. Ręczę, że długo nie wytrzymacie! Ja też bym nie wytrzymał, gdyby nie to, że musiałem. Zimno, piekielne zimno! Ból taki, jakby łamało kości w stopach. Tortura trudna do opisania. Jedyne, co mogę zrobić, to stawać jak bocian na jednej nodze, a drugą trzeć o nogawkę spodni — i tak na przemian. I to coraz szybciej, bo nim jedną trochę rozgrzeję — druga, żywcem zamrażana, boli tak, że chciałoby się krzyczeć. Próbuję położyć się na brzuchu i podnieść w górę jednocześnie obie stopy, ale wtedy asekuruję zbyt niepewnie, bo prawą ręką muszę się silnie trzymać czekana, a linę trzymam jedynie w lewej. Muszę więc zrezygnować z tej metody, bo towarzysz na swych gumowych podeszwach może w każdej chwili pojechać w dół. Marzę więc tylko, by te trzydzieści metrów się skończyły, bo gdy zjeżdżam na piętach, stopy jakby się trochę rozgrzewały przez tarcie. Potem znów wbijam czekan i znów Jor rusza w drogę. 368 Od głazów dzieliło nas kilkanaście długości liny. Nie wiem, ile czasu nam to zajęło, ale z ośmiu i pół godziny (tyle trwało ogółem nasze zejście) sądzę, że nie mniej niż dwie lub trzy spędziłem na śniegu. Nie wiem, jakim cudem nie odmroziłem nóg ani nie dostałem jakiegoś ciężkiego reumatyzmu. Gdy doszliśmy wreszcie do głazów, zaczęła się dla mnie nowa męczarnia. Po sypkim, ostrym piargu noga się zsuwa mimo ostrożnych stąpnięć i czuję aż do kości każdy kamyk. Teraz znowu płat śniegu. Może już to lepsze? Ale nie — zimno jest potworne. Znów na wygrzany słońcem piarg i znów na śnieg, by chłodzić obolałe stopy. Ponury, opętańczy taniec z zimnego na gorące i z gorącego na zimne. W pogrzebowym tempie schodzimy przez tak zwane Gierlachowskie Spady, to jest przez próg opuszczający się na dolne piętro Kaczej. Nareszcie trawy! Ostre i kłujące, ale zawsze trawy. Cóż, kiedy poprzez nie wrzyna się w podeszwy nóg ostry, kłujący szuter, na którym rosną. Znów „droga przez mękę..."
Nad Zielonym Stawem siedzą jakieś dwie osoby. Wreszcie szczęśliwy przypadek: zbliżywszy się dostrzegamy, że to nasi znajomi. Jeden z nich, znany dziennikarz, red. Stanisław Rothert, wyjmuje natychmiast z plecaka swe pantofle wspinaczkowe. Nie wierzę wprost swemu szczęściu, gdy włożywszy czuję, że warstwa gumowej podeszwy oddziela me pokaleczone stopy od kamieni ścieżki. Teraz już prawie w podskokach zbiegam na Polanę pod Wysoką. Juhasi jeszcze nie przybyli, ale kręci się już sporo turystów. Przychodzi inż. Zastaw Malicki, przychodzi Jurek Grabowski w towarzystwie słynnego wówczas tenisisty polskiego, Maksa Stolarowa. Dzielą się z nami żywnością, więc jemy, śpimy i odpoczywamy, zwłaszcza że pogoda się psuje i ku wieczorowi zaczyna lać po tatrzańsku. No, mieliśmy szczęście! Dałoby nam szkołę, gdyby deszcz zaczął się poprzedniego wieczoru, w czasie naszych dziwnych „wyczynów" na Śnieżnej Kopie. Następnego dnia, 4 lipca, niepogoda trwa dalej. Rano 24 — W. Żuławski 369 przychodzą juhasi, przypędzając krowy. Kuby — nie wiem, czy ci dwaj rośli chłopcy z Jurgowa istotnie obaj noszą imię Jakub, czy też ich tak tylko dla uproszczenia nazywano — krzątają się to tu, to tam. Szałas robi się natychmiast zamieszkany, płonie już ognisko z ogromnych pniaków — robi się ciepło i przyjemnie, a za parę godzin, po udoju, będzie się można napić świeżego mleka. W ciągu dnia zjawia się jeden z najwybitniejszych ówczesnych (a sądzę, że i nie tylko ówczesnych) wspinaczy, Staszek Motyka. Zatrzymuje się na krótko w drodze do Staroleśnej czy też Wielickiej Doliny. Robimy wspólnie małą naradę wojenną: trzeba przecież spróbować odzyskać nasze buty, zrzucone w przepaść przez Jora. Postanawiamy, że jutro inż. Malicki i ja ruszymy na poszukiwania. Gdyby się nam one powiodły — mamy na progu Kaczej Doliny ustawić zwracający uwagę kopczyk kamienny z zatkniętą gałązką korówki. Miał to być sygnał dla Staszka Motyki, który tamtędy będzie za dwa lub trzy dni wracał. Jeśli Staszek nie zastanie kopczyka, będzie to znaczyło, że z powodu złej pogody lub dla jakichś innych przyczyn zrezygnowaliśmy z poszukiwań, a wtedy on popróbuje odnaleźć nasze zgubione przedmioty.
5 lipca było dalej mglisto i deszczowo, mimo to wyruszyliśmy. Od Zielonego Stawu wspięliśmy się do ujścia znanego nam już dobrze żlebu, spadającego z Zachodnich Żelaznych Wrót. Teraz, w niepogodzie, żleb był ponury, groźny i niespokojny. Od czasu do czasu z mgły wylatywały kamienne pociski, obrywające się zapewne ze ścian 2łobistego lub z wysokiego, kruchego progu, w który spiętrza się żleb tuż poniżej przełęczy. Musieliśmy być z Malickim ostrożni i często uskakiwać do szczeliny pomiędzy śniegiem a skałą. Posuwając się w górę po obu stronach żlebu przeszukujemy każdy zakamarek. W pewnym momencie słyszę okrzyk: „Jestl" — Oglądam się i widzę, jak Malicki podnosi w górę rękę, w której trzyma but. Za chwilę po swojej 370 stronie znajduję drugi. Sprawdzamy. Mam powód do uciechy, bo jest to moja para w komplecie. Gdy doszliśmy mniej więcej do miejsca, w którym zaczyna się nasza droga północną granią Śnieżnej Kopy, dostrzegamy na sterczącym ze śniegu głazie — plecak Jora. Jest oczywiście rozwalony, popruty w wielu miejscach i pusty, ale dokoła leży trochę wysypanych z niego przedmiotów — pogięta metalowa puszka z masłem i parę , innych drobiazgów. Mimo bardzo skrupulatnych dalszych poszukiwań, z butów Jora nie znaleźliśmy ani jednego! Trudno -— mogło być gorzej. Przy pechu mogliśmy na przykład znaleźć oba lewe lub oba prawe buty. Zresztą sam poszkodowany nie zgłaszał żadnych pretensji: buty były bardzo zużyte i właśnie miał zamiar kupić sobie nowe. Cieszył się natomiast ze znalezienia moich, bo wiedział, że noszę je dopiero drugi sezon. Istotnie mimo owej niezwykłej przygody, mimo kilkusetmetrowego lotu, buty te służyły mi jeszcze długo. Na drugi dzień — równie niepogodny jak poprzedni — postanowiliśmy z Jorem zejść do Roztoki. Nie wiem już dziś, z jakich powodów, wracając ze znalezionym plecakiem, nie ustawiłem umówionego kopczyka dla Motyki na znak, że poszukiwania się udały. Zapewne po prostu o nim zapomniałem. „Kto nie ma w głowie — musi mieć w nogach", zanim więc wyruszyliśmy w powrotną drogę, musiałem popędzić w deszczu na próg Doliny Kaczej, zbudować kopczyk, zatknąć w nim gałązkę korówki i co duchu wrócić na Polanę pod Wysoką. Solidność podobno zawsze popłaca — w tym jednak wypadku nie bardzo, gdyż — jak się później dowiedziałem — Staszek ze Staroleśnej wracał i tak
inną drogą. Na tym już skończyły się nasze przygody z butami i bez butów. Powrót z Polany, w siąpiącym tatrzańskim kapuśniaczku, nie zabrał nam zbyt wiele czasu ani trudu i niebawem — syci nie tyle może chwały, ile wrażeń — wkroczyliśmy do schroniska w Roztoce. 371 NIE WSZYSTKIE DROGI PROWADZĄ DO CELU JLonieważ następnego dnia, 7 lipca, lało w dalszym ciągu, postanowiłem odwiedzić brata, który przebywał na Głodówce'. Mieszkał on tam w czarującej, maleńkiej, drewnianej chałupce, którą poprzedniego roku sam, niemal własnoręcznie zbudował jako „letnią rezydencję" jednego z naszych wspólnych przyjaciół. Domek zbudowany był z grubych płazów na podobieństwo chałup góralskich i posiadał tylko jedną izbę z, piecem i najprostszym, niemal schroniskowym umeblowaniem. Posiadał za to jeden, i to bezcenny skarb: najpiękniejszy, jaki istnieje,' widok na Tatry od strony północnej. Od Tatr Bielskich poprzez Jagnięcy, Kołowy, Baranie Rogi, Lodowy, Jaworowe, Gierlach, Batyżowieckie, Ganek, Wysoką, Rysy, Mięguszowieckie, Wołoszyn, Kosistą aż po Giewont i Tatry Zachodnie — wszystko to można zobaczyć z okna chałupki na Głodówce. Wtedy jednak, gdy tam zawitałem — nie można było zobaczyć nic. Za oknami włóczyły się mgły, deszcz padał monotonnie i beznadziejnie. Nazajutrz było już lepiej: pochmurno, ale nie lało, a 9 lipca obudziliśmy się w słońcu. Cały dzień spędziliśmy przed chałupą, opalając się, patrząc na góry i snując plany na najbliższe dni. Juliusz od zeszłego roku, od czasu wypadku na Hrubej Turni, nie był jeszcze na wspinaczce i chciałby spróbować, jak mu się po tym będzie chodzić. Postanowiliśmy odbyć parodniową wycieczkę turystyczno-wspinaczkową, z tym że zabierzemy ze sobą nowicjuszkę p. Martę F. Na początek pójdziemy do Zielonego Stawu Kieżmarskiego, a dalej — zobaczymy. Ponieważ jednak przyszedłem tu, że tak powiem, „ze szczo1 Lesiste wzgórze leżące na starym szlaku z Poronina do Morskiego Oka, na połowie drogi pomiędzy Bukowiną a Wierch Porońcem, na którym szlak ten zbiega się z obecną szosą Zakopane — Morskie Oko. 372
teczką do zębów", musiałem następnego dnia wrócić do Roztoki po rzeczy, sprzęt taternicki i żywność. Pogoda była nadal .słoneczna. Pod wieczór przeszła wprawdzie dość silna burza, ale zdążyłem do schroniska, zanim się rozpoczęła. W roztockiej jadalni jak zwykle pełno turystów, nie brak także i taterników. Jor (poszedł wprawdzie do Zakopanego kupić buty, ale jest wysoki i dobroduszny Janek Petecki (zginął na wojnie w 1939 roku), z którym rok później miałem przeżyć niebezpieczną przygodę na Swistowym Rogu, jest Jan Alfred Szczepański, czyli tak zwany popularnie Jaszcz1, redaktor ,,Taternika", wybitny alpinista i znawca zagadnień wysokogórskich, późniejszy zdobywca andyjskiego Ojos del Salado. Jest także Zbigniew Korosadowicz, jeden z najświetniejszych alpinistów polskich. Oczywiście widywałem nieraz przedtem w górach jego charakterystyczną, niewysoką, ale barczystą, trochę atletyczną sylwetkę, ale osobiście znałem go wówczas bardzo mało, a ponadto czułem się ciągle jeszcze adeptem taternickim i do kolegów o sławnych nazwiskach odnosiłem się z nieśmiałym respektem. Byłem więc zadowolony, że i on, i Jaszcz przywitali się ze mną serdecznie i zaprosili do swego stołu. Korosadowicz ujął mnie koleżeńską bezpośredniością, z jaką się do mnie — o dziesięć lat młodszego taternika — odnosił. Imponował mi bardzo swymi wyczynami tatrzańskimi, zwłaszcza wspaniałymi przejściami zimowymi, toteż gdy w pewnej chwili zaproponował mi, abyśmy przeszli na „ty", poczułem się tak zaszczycony, jakby mię udekorowano jakimś wysokim odznaczeniem. Powiecie z pewnością, że powtarzam zarzut, który zawsze starsza generacja stawia młodszej,- ale w owych czasach młodzi taternicy naprawdę 1 Taternicy tego pokolenia, jak widzimy, mieli tendencje do tworzenia przezwisk z pierwszych liter imion, i nazwisk: Jor, Jaszcz, dalej Akar (Adam Karpiński), Tebek (Tadeusz Bernadzikiewicz), Wipar (Witold Paryski) itd. Szczepański pozostał już na zawsze Jaszczem i pod tym pseudonimem znany jest obecnie jako czołowy krytyk teatralny „Trybuny Ludiu". 373 szanowali i podziwiali swych starszych, wybitnych kolegów. A już w żadnym razie nie odnosili się do nich — jak dziś — z pełnym wyższości i niechętnym lekceważeniem, gdy im się zdarzyło dokonać piętnastego czy dwudziestego przejścia drogi, którą tamci zdobyli. Nawet i teraz, choć nie jestem . młody, odczuwam zawsze ten sam szacunek, gdy rozmawiam
na przykład z nestorem taternictwa polskiego Januszem Chmielowskim, choć — przyzna mi to on sam — nie wspinałem się przecież od niego gorzej. Nie o to przecież chodzi. Cenię jego wielką wiedzę i doświadczenie i wielkie zasługi położone dla alpinizmu polskiego, a nie mające doprawdy nic wspólnego z tym, kto z nas zręczniej czy szybciej prześliźnie się przez jakąś przewieszkę. Ale dość utyskiwań na młodzież! Wieczór zeszedł nam na rozmowie. Oczywiście rozmowie o górach. Ku ogólnej radości opowiedziałem — naturalnie w formie już odpowiednio żartobliwej — nasze niefortunne przygody na Śnieżnej Kopie. Potem rozmowa zeszła na nie zdobytą jeszcze północno-wschodnią ścianę Małego Młynarza. - Korosadowicz z Peteckim robili dziś właśnie jakąś drogę w pobliżu i Zbyszek bardzo sobie tę ścianę upodobał. Odważyłem się wtrącić, że i mnie interesuje ona od roku. Jaszcz zakładał się, że Młynarz „nie puści", a Zbyszek godził się przyjąć zakład. Coraz to nowe ściany i drogi, coraz to nowe przygody i anegdoty górskie stawały się kolejno niewyczerpanym tematem pogawędki. W jakimś momencie Korosadowicz zwrócił się na boku do mnie: — Słuchaj, powiedz, jak to było na tym zimowym wyjściu na Lodowy przez Śnieżną Dolinkę? Strasznieście mi zaimponowali tym przejściem. Poczułem, że się rumienię jak panna, która usłyszała pierwszy w życiu komplement, i bąknąłem coś tam, że znowu nie było to takie trudne. — Ee, daj spokój! Nie gadaj. Ta grzęda na Ramię Lodo374 wego jest diabelnie stroma. Musiała tam być solidna robota w skale i w lodzie. Słuchaj — powiedział po chwili. — Czy jesteś z kimś umówiony na stałe na ten sezon? Odpowiedziałem, że z kilkoma osobami, ale tak dosyć luźno. — No to może byśmy razem coś spróbowali? — zaproponował. — Choćby tego Małego Młynarza. I jeszcze parę innych ścian. Co ty na to?!
Nie wierząc prawie własnym uszom umówiłem się z nim na 18 lipca po południu w Morskim Oku. Chciałby tam, zanim wybierzemy się na Młynarza, „postukać" najpierw środek północnej ściany Wołowej Turni. Ja też mam w tej okolicy jakieś swoje zamiary. Może nie uwierzycie, ale prawie nie spałem tej nocy. Przewracałem się z boku na bok na pryczy, zemoc jonowany, rozgorączkowany, myśląc bezustannie, jakich to przejść, jakich to wyczynów razem dokonamy w tym sezonie, w następnych... I mogę Warn wyznać, że w rzeczywistości nie zawiodłem się na moich marzeniach z owej nocy ———— Na tym urywa się rękopis „Skalnego lata" ostatniej książki Wawrzyńca Żuławskiego. Książkę tę, poświęconą wspomnieniom z pierwszego okresu swoich wypraw wysokogórskich, z lat 1934—1935 — zaczął pisać na krótko przed ostatnią wyprawą w Alpy, w której zginął tragicznie, poszukując zaginionego towarzysza, zasypany lawiną lodową pod graniami Mont Blanc du Tacul, dnia 18 sierpnia 1957 roku. SŁOWNIK alguille (franc.) — igła albo iglica — nazwa oznaczająca w terminologii alpinistycznej większych rozmiarów turnię lub mniejszy szczyt, nie tworzący oddzielnego masywu i nie mający pobocznych wierzchołków. Mianem tym określa się zawsze punkty o samodzielnej już nazwie — najczęściej wierzchołki jakiegoś większego masywu górskiego. Nie nazwane turnie w grani określają Francuzi najczęściej terminem gendarme — odpowiednik polskiego „chłopka", turniczki czy iglicy — albo tour — baszta. We włoskiej terminologii alpejskiej nie ma odpowiednika nazwy alguille. Na przemieszanym narodowościowo i językowo terenie pogranicza włosko-francuskiego (np. w łańcuchu Mont Blanc) słowo to jest stosowane przez Włochów bez żadnych zmian, stąd powstają takie dziwolągi językowe, jak np. Aiguille de la Brenva, w którym jedno słowo ma wymowę francuską, drugie — włoską asekuracja — sposoby zabezpieczania się przed wypadkiem w terenie wysokogórskim. W ścianie skalnej asekuracja odbywa się następująco: dwaj wspinacze wiążą się na dwóch końcach liny o długości najczęściej 30—35 m. Jeden z nich -wspina się w górę (jest to tzw. „prowadzący", inaczej „pierwszy na linie" lub w gwarze wysokogórskiej: idący „na pierwszego"), a drugi zostaje w miejscu i asekuruje pierwszego. Jest to tzw. dolna asekuracja i polega na tym, że drugi wspinacz siada lub staje zapierając się plecami i nogami pomiędzy skały tak, aby w razie upadku pierwszego nie zostać wyrwanym ze stanowiska asekuracyjnego. Linę prze-
kłada on przez odpowiednio mocny i pewny blok skalny (tzw. asekuracja przez blok) i przesuwa ją („wypuszcza") stopniowo w miarę posuwania się pierwszego wspinacza. W razie odpadnięcia od skały pierwszego, drugi stara się szybko ściągnąć linę, aby długość upadku możliwie skrócić. Ponieważ upadek dłuższy niż 10 m (jeżeli odbywa się powietrzem, bez odbicia od skały lub 376 zsuwania się) grozi zerwaniem liny, więc na odcinkach trudniejszych i bardziej niebezpiecznych „pierwszy na linie" stara się zwiększyć ilość punktów asekuracyjnych przez kolejne wbijanie haków asekuracyjnych. Są to stalowe lub żelazne gwoździe długości 10—15 cm zakończone metalowym kółkiem. Hak wspinacz wbija w skalną szczelinę za pomocą młotka zawieszonego na szyi, następnie na kółko zapina tzw. karabinek (stalowy, owalny pierścień z automatycznym zamkiem), przez który przewleka linę. Dobrze wbity hak wytrzymuje szarpnięcie przy kilkumetrowym upadku wspinacza. Gdy pierwszy na linie kończy swój 30-metrowy odcinek, wyszukuje nowe dogodne stanowisko asekuracyjne i zapewnia drugiemu tzw. górną asekurację. Drugi dochodzi do pierwszego wybijając po drodze zostawione przez niego haki. Pierwszy tymczasem ściąga linę w miarę posuwania się drugiego. Oczywiście asekuracja górna silą rzeczy daje o wiele większą gwarancję bezpieczeństwa niż dolna. Gdy drugi dojdzie do stanowiska asekuracyjnego, pierwszy idzie znowu naprzód (jeśli nie nastąpiła zmiana „prowadzenia", czyli kolejności posuwania się). W ten sposób posuwa się w górę zespół wspinaczy, ruchem przypominającym pochód gąsienicy. Gdy brak odpowiednich naturalnych stanowisk asekuracyjnych — wbija się haki (jeden lub kilka). W terenie lodowym używa się specjalnych haków dłuższych' i zwykle cieńszych od skalnych (długość 20—30 cm i więcej). Z reguły haki bije się w tym wypadku tylko na stanowiskach asekuracyjnych (co 30 m, czyli co jeden ..wyciąg" liny). W terenie śnieżnym zamiast haka wbija się czekan i przekłada przezeń linę. Opisany dotychczas sposób asekuracji można by nazwać asekuracją ze stanowisk lub też asekuracją sztywną (względnie „'stałą"). Stosuje się ją przede wszystkim w ścianach skalnych o dużych trudnościach. Przy przejściach wielkich ścian alpejskich, zwłaszcza tam, gdzie przeważa teren lodowo-śnieżny, stosuje się tzw. lotną asekurację. Polega ona na tym, że alpiniści wiążą się liną w odstępach krótszych (zwykle 15 m), a ponadto jeszcze część liny łączącej obydwóch zwijają i trzymają luźno w ręku. W terenie posuwają się obydwaj jednocześnie. W razie upadku jednego, drugi wypuszcza luźny zapas liny (aby nie zostać natychmiast szarpniętym i ściągniętym w dół) i wbija dziób czekana w lód, względnie, jeśli mamy teren śnieżny, to całe stylisko czekana w śnieg. Asekuracji lotnej używa się z reguły "w terenie lodowym, a zwłaszcza
śnieżnym, a nieraz i w łatwiejszym terenie skalnym. Ten sposób asekuracji jest znacznie mniej pewny od poprzedniego, ale pokonywanie 1000- i 1500-metrowych ścian alpejskich przy użyciu szty377 wnej asekuracji zabrałoby zbyt wiele czasu. Natomiast w Tatrach ze względu na mniejsze rozmiary ścian i duże nagromadzenie trudności prawie stale stosuje się asekurację sztywną bambus — w gwarze wysokogórskiej nosze używane przez TOPR. Składają się one z elastycznej, rozkładanej na dwie części rury z lekkiego metalu. Oba jej końce zaopatrzone są w rękojeści i szerokie, miękkie pierścienie do opierania na ramieniu. Do rury tej przyczepia się siatkę. Dawniej zamiast duralowej rury używano drąga bambusowego (stąd nazwa). Nosze takie niesie dwóch ratowników. Elastyczność bambusa w znacznym stopniu chroni rannego od wstrząsów biwak — prowizoryczny obóz. W języku alpinistycznym biwak oznacza zwykle nieprzewidziane spędzenie nocy w terenie wysokogórskim. (co nie wyklucza jednak, że mogą być biwaki przewidziane, a nawet biwaki w miejscach z góry upatrzonych) bulą — wystające ze ściany zakończenie grzędy. Bulą przybiera często kształt samodzielnej turniczki oddzielonej od ściany przełączką ceper — górale podhalańscy nazywają tak przybyszów z dolin. W gwarze taternickiej „ceper" jest nieco pogardliwym określeniem człowieka chodzącego po Tatrach bez kwalifikacji turystycznych, nie znającego gór, nie umiejącego się w nich poruszać, niedoświadczonego, nie orientującego się w terenie chwyt — niewielki występ lub szczelina dająca oparcie dla ręki i pozwalająca wspinaczowi wydźwignąć się w górę lub opuścić na rękach w dół czekan — rodzaj ciupagi zaopatrzonej zamiast siekierki łopatką oraz ostro zakończonym dziobem (przypomina nieco motykę). Niezbędny sprzęt wycieczek alpejskich i zimowych tatrzańskich. Służy do rąbadania stopni w lodzie i twardym śniegu, asekuracji itd. diretissima — termin ukuty przez włoskich wspinaczy w Dolomitach, oznaczający drogę prowadzącą możliwie najbardziej samym środkiem urwiska wprost (idirette) na wierzchołek eksponowany — przepaścisty; ekspozycja — w języku alpinistycznym stopień przepaścistości ściany, drogi prowadzącej przez daną ścianę lub jakiegoś miejsca na danej drodze
firn — specjalny rodzaj twardego, zmarzniętego śniegu. Powstaje on wskutek zamarznięcia wierzchniej warstwy śniegu, stopionej poprzednio przez słońce 378 f 6 h n — ciepły, południowy wiatr alpejski, odpowiednik tatrzańskiego halnego wiatru. Siła fohnu jest niekiedy zdumiewająca. Fóhn jest zapowiedzią zmiany, a zazwyczaj pogorszenia pogody grań — góry typu łańcuchowego, a takimi są Tatry — tworzą jak gdyby kolosalny mur o wyraźnie wyodrębniającej się krawędzi, czasem szerokiej, czasem wąskiej i ostrej. Krawędź ta — linia styku dwóch ścian lub zboczy — nazywa się granią. Łańcuch górski ma oczywiście profil nie jednolity, lecz falisty na kształt ogromnego grzebienia czy piły. Najwyższe i najwybitniejsze punkty tego grzebienia zwą się szczytami, podrzędne — turniami. Najniższe zagłębienia między szczytami i turniami noszą nazwę przełęczy (mniej wybitne wcięcia grani nazywamy przełączką m i, szczerbinami itd). Od głównego łańcucha („głównej grani Tatr") oddzielą się granie boczne, od tych dalsze (drugo-i trzeciorzędne itd.), . tworząc rozgałęzioną sieć, w którą wrzynają się doliny (otoczone zawsze z trzech stron graniami) grzęda — patrz ściana iglica — wysmukła, ostra turniczka w grani (zazwyczaj niewielkich rozmiarów) k a r r — w niemieckim nazewnictwie alpejskim słowem tym określa się zwykle boczne piętro lodowca lub polodowcowy kocioł, zazwyczaj oddzielony od reszty doliny wysokim progiem. Termin ten znajduje również zastosowanie w języku polskim. Takie formacje, jak np. powstały na skutek ruchu lodowców kocioł Czarnego Stawu nad Morskim Okiem czy tzw. Kocioł Mięguszowiecki — nazywamy karrem polodowcowym lub cyrkiem lodowcowym kociołek — rodzaj wgłębienia w ścianie, zwykle znaczniejszych rozmiarów, otwartego od góry koleba — w języku podhalańskim: niewielki szałas pasterski („koliba"). W języku taternickim: schronienie pod okapem wielkiego głazu, nierzadko obudowane kamiennym murem i wyścielone w środku trawą, nadające się na biwak, a nawet na długotrwałe obozowanie w dolinie komin — patrz ściana koń śnieżny — grań o ostrej, wąziutkiej krawędzi ze śniegu zmarzniętego (firnu) lub zlodowaciałego
lawina — masa śniegu obrywająca się ze stromego zbocza i zsuwająca się w doliny. Lawiny tworzą się najczęściej po dużych opadach śnieżnych lub na skutek operacji słonecznej albo też z przyczyn 379 mechanicznych', gwałtowny wstrząs, hałas lub przecięcie śladem narciarskim stoku. W kruchym i zwietrzałym terenie skalnym t^rorzą się często lawiny kamienne. Siła lawin jest niekiedy tak wielka, że potrafią one np. zburzyć schronisko, obalić las itp. lawina pyłowa — lawina z suchego lotnego śniegu. Powstaje najczęściej na dużych stromiznach (ścianach) po świeżym opadzie śnieżnym lodowiec — jeżeli powyżej grani wiecznego śniegu, tj. linii, ponad którą śnieg w zasadzie nigdy nie topnieje, znajduje się jakaś obszerna płaszczyzna wklęsła (dolina), to staje się ona zbiornikiem dla opadów śnieżnych, a zwłaszcza dla śniegu zsypującego się z otaczających tę płaszczyznę szczytów. Taki zbiornik śnieżny z biegiem lat (setek, tysięcy, dziesiątków tysięcy), na skutek ciśnienia wytwarzanego przez własny ciężar, ulega zgęszczeniu, sprasowanm, zlodowaceniu i z wolna przemienna się w lód o specjalnej gąbczastej konsystencji, odmiennej od konsystencji lodu powstałego z zamarznięcia wody. Po dalszym jeszcze upływie czasu ta nagromadzona masa lodu przewala się przez próg owej wklęsłej płaszczyzny, w której się utworzyła, i rozpoczyna powolną wędrówkę w doliny (z szybkością około l m na rok!). Skutki przepłynięcia lodowca poza próg kotliny są bardzo doniosłe dla jego ukształtowania: na powierzchni lodowca tworzy się cały system podłużnych pęknięć (tzw. szczelin), głębokich niekiedy na kilkadziesiąt lub więcej metrów, a ciągnących się w linii prostej, częściej półkolistej, na przestrzeni nieraz setek metrów. Szczeliny te w dolnych partiach lodowca są odkryte, w górnych natomiast — leżący na powierzchni płaszcz śnieżny zakrywa je często całkowicie (przynajmniej te węższe, kilkumetrowej szerokości) tworząc zdradliwe pułapki, coś w rodzaju gigantycznych „wilczych dołów". Szersze szczeliny są zwykle odkryte, a tylko w węższych ich miejscach płaszcz śnieżny z obu brzegów styka się ze sobą, tworząc tzw. m osty śnieżne, po których z zachowaniem wszelkich ostrożności asekuracyjnych można się przedostać na drugą stronę, gdy śnieg jest dostatecznie twardy. Ponadto, gdy lodowiec rusza w dół — odrywa się niejako od sto- . ków doliny, w której powstał, tworząc tzw. szczelinę brzeżną — wielkie pęknięcie, ciągnące się nieprzerwanie wzdłuż zboczy. Przejście takiej szczeliny brzeżnej przysparza zwykle alpiniście wiele kłopotu, a czasem jest trudniejsze niż cała następująca potem wspinaczka, bo przyległa do stoku „warga" szczeliny leży zawsze wyżej niż „warga" należąca do płaskiej części lodowca.
Masa lodowca spływając w dół przewala się poprzez progi doliny przełamując się wielokrotnie, tworząc fantastyczne rumowiska lo380 dowych brył i rozpadlin. Te nieregularne lodowcowe formacje, turnie, bloki, piramidy, powstające na tzw. spadach albo z e rwać h (także obrywach) lodowca nazywają się serakami (z franc. serac). Gdy przednia część, tzw. czoło lodowca, dotrze w doliny znacznie poniżej granicy wiecznego śniegu — lód roztapia się i z końcowego „języka" wypływa potok, który biegnie w dół dając początek rzekom. Lodowiec w swoim pochodzie porywa z dna doliny ziemię i głazy i pcha je przed sobą bądź też rozgarnia na boki. W pierwszym wypadku tworzy się skalisty wał u czoła lodowca, zwany moreną czołową (lub przednią), a w drugim — kamienne wały po bokach lodowca, zwane morenami bocznymi. Moreny takie (przeważnie typu czołowego) możemy oglądać także i w Tatrach jako pozostałości epoki lodowcowej. Zamykają one polodowcowe cyrki (inaczej karry) górskie, odgradzają zawarte w nich stawy, które są również resztkami roztopionych lodowców, od niższych części doliny, tworząc tzw. ściany stawiarskie, poprzez które nieraz spadają wypływające ze stawu malownicze siklawy (wodospady). Tak np. schronisko nad Morskim Okiem zbudowane jest na morenie polodowcowej meta — rodzaj paliwa preparowanego w tabletkach nyża — rodzaj niewielkiego wgłębienia w ścianie względnie dziupli skalnej perć — rodzaj wąskiej ścieżki górskiej piarg, piargi — głazy większych lub mniejszych rozmiarów osypujące się ze ścian i zboczy górskich zaścielające w Tatrach całe doliny. Piargi leżące w bardziej stromych miejscach nazywają się usypiskami. Piargi rozrzucone po dnie doliny zwykle większego kalibru (nieraz kilkumetrowej wysokości) noszą nazwę złom i s k lub maliniaków platforma — patrz ściana połogi — niezbyt stromy grzbiet, stok itp. poręczówk.a — lina zawieszona na wbitych w skałę hakach, którą. zakłada się zwykle podczas akcji ratunkowej dla ułatwienia przejścia w poszczególnych miejscach i zwiększenia bezpieczeństwa
ratowników. Tworzy rodzaj poręczy do trzymania się — stąd jej nazwa półka (skalna) — patrz ściana
'
381 próg (skalny) — niezbyt wysokie spiętrzenie w żlebach i kominach. Często tworzy go zaklinowany głaz. Nad nim osypujące się mniejsze kamienie tworzą zwykle poziomą platformę przewieszka — fragment ściany o nachyleniu przekraczającym pion. Na przykład progi żlebu czy komina tworzą często przewieszki raki — stalowe kolce (zazwyczaj dziesięciozębne) nakładane na buty dla ułatwienia poruszania się po lodzie lub stromym twardym śniegu regle — pas roślinności podtatrzańskiej, rozciągający się od wysokości około 1000 m nad poziomem morza do około 1550 m, nazywa się krainą regli. Charakterystyczną cechą krajobrazu regli są porosłe lasem pagórki. Regel — lesisty pagórek u stóp Tatr (np. Nosal, Krokiew, Sarnia Skałka, Łysanki) rekonesans — rozpatrzenie się w topografii terenu: w dolinie, w ścianie, które ma się zamiar zaatakować, w drodze wiodącej na szczyt — celem ustalenia kierunku dalszego działania rynna — patrz ściana skala trudności — zespół umownych określeń dla oznaczenia trudności poszczególnych dróg wysokogórskich. Skala trudności używana w Tatrach przez wspinaczy polskich składa się z określeń przymiotnikowych: „droga bez żadnej trudności" (zwykła ścieżka), „bardzo łatwa", „łatwa" (wymagająca już użycia rąk, ale nie wymagająca asekuracji), „nieco trudna" — od tego stopnia trudności zaczynają się już drogi taternickie z asekuracją linową „dość trudne", „trudne", „bardzo trudne", „nadzwyczaj trudne" (typową drogą „nadzwyczaj trudną", jest np. południowa ściana Zamarłej Turni) i wreszcie wprowadzone w ostatnich latach przed wojną określenie: „droga skrajnie trudna" dla szlaków taternickich o najwyższych trudnościach wspinaczkowych. Jeszcze raz podkreślić trzeba umowność i typowość tych określeń, dla wspinacza bowiem najwyższej klasy i znajdującego się w dobrej formie droga „trudna" czy nawet „bardzo trudna" nie przedstawia jeszcze szczególnych trudności. Skala zachodnioalpejska różni się od tatrzańskiej tym, że za-
miast określeń przymiotnikowych używa się oznaczeń cyfrowych od I—VI dla określenia technicznych trudności skalnych poszczególnych miejsc drogi, dla całości zaś — określeń przymiotnikowych, takich samych jak tatrzańskie. I i II oznacza miejsca o trudnościach nie wyższych jak tatrzańskie, „dość trudne", III odpowiada skali „trudne" i częściowo „bardzo trudne", IV — to „bardzo trudne" i łatwiejsze z „nadzwyczaj trudnych". Wreszcie VI — słynne dolomickie 382 sesto grade (włosk. —• szósty stopień) to nasze „skrajnie trudne". Jako całość, droga mająca fragmenty np. IV i V może być określona przymiotnikowo jako „trudna". Taternicy czechosłowaccy używają skali cyfrowej dla omawiania trudności całej drogi (podobnie jak w Alpach Wschodnich). Poszczególne cyfry odpowiadają dokładnie stopniom polskiej skali trudności: I — „łatwe", II — „nieco trudne", II—III — „dość trudne", III — „trudne" itd. spaszty — stronie obrywy, urwiska stopień — w skale: miejsce (występ, listewka, szparka) nadająca się na oparcie dla stopy; stopień lodowy lub śnieżny: płaskie wgłębienie wyrąbane czekanem (w lodzie) lub wybite butem (w śniegu) szlak — droga, ale niekoniecznie w sensie jakiejś realnie istniejącej ścieżki czy perci. Może to być np. „droga" taternicka poprzez pionową ścianę czy urwistą grań. Na owej ścianie czy grani nie znajdziemy oczywiście żadnych śladów pobytu człowieka, oprócz pozostawionych niekiedy z tych czy innych względów haków asekuracyjnych. O istnieniu i szczegółach kierunkowych drogi wysokogórskiej dowiedzieć się możemy tylko z technicznego opisu drogi umieszczonego w przewodniku taternickim (np. w wychodzącym obecnie przewodniku W. H. Paryskiego „Tatry Wysokie"). Taki szlak w żargonie taternickim nazywany jest jednak najczęściej po prostu — drogą (np. „droga wschodnią ścianą Mnicha" lub od imienia pierwszego zdobywcy danej drogi, np. „droga Stan';sławs.kiego" na zachodniej ścianie Łomnicy). Termin „szlak" najczęściej stosowany jest przez taterników dla określenia drogi wydeptanej w zimie poprzez płaszczyzny czy zbocza śnieżne. Wydeptuje go, czyli toruje szlak pierwszy z idących, który musi być często zmieniany, gdyż torowanie, zwłaszcza w głębokim śniegu, wymaga dużego wysiłku. Następni starają się iść dokładnie po jego śladach. Szlak taki istnieje oczywiście tylko do najbliższego opadu śnieżnego ściana — zbocza, których stromość jest tak wielka, że gdy na nie patrzymy z doliny, wydają się pionowe, nazywane są w języku alpinistycznym ścianami. Każda ściana posiada swoją charakterystyczną rze-
źbę. Zasadniczym elementem rzeźby ściany są przebiegające z góry na dół zagłębienia i odpowiadające im wypukłości (wynik erozyjnego działania wody). Do charakterystycznych zagłębień ściany należy: depresja — płytkie, a szerokie wgłębienie o wielkich rozmiarach (często kilkadziesiąt metrów szerokości), żleb — rodzaj stromego koryta (zazwyczaj wypełnionego piargiem, często śniegiem) 383 o długości nieraz kilkuset metrów. Wąski żleb nosi nazwę rynny. Żleb pionowy, o przekroju czworokątnym, (zamknięty skałą z trzech stron, z jednej otwarty) nazywa się kominem. Podobna formacja o małych rozmiarach (kilka, kilkanaście metrów długości) zwie się kominkiem. Ponadto jeszcze cały szereg nazw: rysa, zacięcie, pęknięcie, szczelina itp. odnosi się do zagłębień rozmaitego typu, kształtu i rozmiarów. Depresje i żleby ograniczone są z obu stron grzędami. Grzęda jest to krawędź skalna w rodzaju stromej grani. Pionową grzędę nazywa się często filarem. Inne wypukłości będące ograniczeniem kominów i innych formacji wklęsłych nazywają się żebrami, żeberkami itp. Gwałtowne spiętrzenia grzędy lub grani zwane są uskokami, żlebów lub kominów — progami. Ponadto w rzeźbie ściany wyróżniamy formacje poziome, platformy, półki, płasienki, zachody (poziome lub skośne), listwy itp. trawersować — wspinać 'się w kierunku poziomym lub skośnym. Do zabezpieczenia się służy tu tzw. boczna asekuracja. Trawers — fragment ściany, którą pokonuje się za pomocą trawersowania upłazy — strome, często poderwane zbocza trawiaste uskok — patrz ściana zachód — patrz ściana zacięcie — rodzaj stromej lub pionowej rynny o ścianach płytowych, stykających się ze sobą pod kątem rozwartym z e rwy — pionowe lub bardzo strome urwisko, eweiitualnlie — poderwana część jakiejś ściany l żebro — patrz ściana żleb — patrz ściana SPIS TREŚCI WSTĘ^ SYGNAŁY ZE SKAUfYCH ŚCIAN . Na ratunek . . .
Dwudziestoczterogoldalinny dzień pracy „Udania" wycieczka ..... Tragiczny dzień ...... Przez Kondratową najbliżej ... Niefortunna przygoda . . . . . „Święto gór" ........ W ścianach Rumanowego i Ganku . Śmiertelna wyprawa ...... Noc w Buczynowej Dolinie . . . . Żleb Karczmarza ....... Koniec opowieści ....... TRAGEDIE TATRZAŃSKIE . . . . . Droga ku śmierci ...... W ścianie Małego Jaworowego . Zdradziecka pułapka Granatów . Zamarła Turnia ....... Tajemraioa Doliny Jaworowej . Śmierć Birkenmajera ..... Gdy Tatry ogarniie powódź .... W sierpniowej śnieżycy ..... .WĘDRÓWKI ALPEJSKIE ..... Podróż w nieznane ...... Alpy w śnieżycy ....... Alpy w słońcu ....... 25 — W. Żuławski Burza nad Mont Blanc ........ 236 Innominata ........... 245 W powrotnej drodze ......... 259
U 'stóp Matterhomu ......... 266 W Alpach Berneńskich ........ 270 Czerwony Wartownik ........ 274 Morze Lodu ........... 284 Podniebny biwak .......... 294 We mgle ............ 299 Filar Boccalattego ......... 308 Rozstanie z Alpami ......... 318 SKALNE LATO ........... 323 Rzecz o duchach .......... 325 Pochwała samotności . . ^ . . . . . 338 Przygoda na Śnieżnej Kopte ...... 352 Nie wszystkie drogi prowadzą do celu .... 372 SŁOWNIK ............. 376 Państwowe Wydawnictwo Literatury Dziecięcej „Nasza Księgarnia". Warszawa 1958. Wydanie I Nakład 10 000 + 253 egz. Ark. wyd. 23,3. Ark. druk. 24,25 + 25 wkł. Papier diuk. sat. kl. III, 70 g, 61X86/16 i rotogr. b. d. 120 g, 63X87/16 Oddano do składania 20.2.58. Podpisano do druku 23.7.58. Druk ukończono w sierpniu 1958 r. Łódzkie Zakłady Graficzne, Łódź, ul. PKWN 18 Żarn. 224 M-6