GÓRY NA OPAK
OLGA MORAWSKA
CZYLI ROZMOWY
O CZEKANIU BŁASZKIEWICZ KUKUCZKA CHROBAK MILEWSKA CZOK PUSTELNIK PAWLIKOWSKA ZAŁUSKA HEINRICH MIODOWICZ
21,90! 21,90!
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online.
GÓRY NA OPAK
OLGA MORAWSKA
CZYLI ROZMOWY
O CZEKANIU
Mojej mamie, która nauczyła mnie ciekawości świata. Mojemu tacie, który nauczył mnie, jak ważna jest umiejętność słuchania.
Wstęp Wszystko zaczęło się od tego, że bardzo chciałam wydać album ze zdjęciami z Himalajów i Karakorum. Mojemu mężowi, Piotrkowi Morawskiemu, który zginął w 2009 roku w Himalajach, wróżono znakomitą karierę górską. Nawet nie trzeba było wróżyć, bo jak na trzydzieści dwa lata życia, bardzo dużo w górach osiągnął. Oprócz tego, że był himalaistą, robił świetne zdjęcia i to w miejscach, do których tak mało ludzi dociera. Pomysł wydania albumu był dla mnie kolejnym, oczywistym etapem tego, co zrobiłam po śmierci Piotrka, aby go upamiętnić. Niestety, pomysł ten miał dwie wady. Przede wszystkim w dzisiejszych czasach wiele osób jeździ w najwyższe góry świata i praktycznie wszyscy robią zdjęcia. Może nie zawsze są genialne, ale jednak. Zresztą z kilku tysięcy fotografii na pewno można wybrać ileś bardzo dobrych i wiele po prostu dobrych. Wiedziałam, że zdjęcia Piotrka są znakomite, ale mimo to – i tu pojawiał się drugi problem – nikt nie palił się do wydania kolejnego albumu o górach. Pokonałabym, jak sądzę, problem z wydawnictwem, bo lubię wyzwania i łatwo się nie poddaję, ale na moją wyobraźnię działał fakt, że w każdej księgarni można znaleźć sporo górskich albumów, które chętnie kupujemy w prezencie i których potem nikt nie ogląda. A ja chciałam, żeby ludzie zobaczyli i docenili zdjęcia Piotrka. Był upalny warszawski lipiec. Po południu umówiłam się z koleżanką w kawiarni, oczywiście klimatyzowanej. Piłyśmy mrożoną latte i rozmawiałyśmy o Himalajach, o albumie, o tym, jak ugryźć ten temat. Pojawiły się różne koncepcje: może zrobić album tematyczny – taki o dzieciach albo
Wstęp
|
5
o jednej konkretnej górze… Aż w końcu, nie pamiętam, która z nas to powiedziała, Natalia czy ja: to może album o kobietach? Taki, w którym będą zdjęcia Piotrka i rozmowy z kobietami wspinającymi się w górach. Pomyślałam, że to ciekawa koncepcja, bo góry będą pokazane oczami mężczyzny, a opowiedzą o nich kobiety. Coś mi w niej jednak do końca nie grało… Jakiś czas później, siedząc w domu przy komputerze w kolejny upalny dzień, w jednej chwili zrozumiałam. Chcę góry pokazać oczami Piotrka, ale niech o nich opowiedzą rodziny himalaistów. Nie wspinające się panie, tylko rodziny, które górami żyją, nie będąc w nich, którym pasja górska najbliższych wiele daje, ale także bardzo dużo zabiera, które nie są bohaterami pierwszego planu. Od razu wiedziałam, że chcę rozmawiać z bliskimi tych, którzy na zawsze zostali w górach, jak i z rodzinami osób wciąż jeżdżących na wyprawy i stawiających sobie kolejne cele. Nie chciałam robić książki jedynie wspominkowej, ale taką, której bohaterami staną się ludzie na co dzień niewidoczni, ale skazani na życie z górami i dla gór. Pragnęłam porozmawiać z ludźmi, na których losie zaważyła górska pasja ich bliskich. Nie zdecydowali o tym sami, takie życie zostało im dane z jego wszystkimi plusami i, chcąc nie chcąc, minusami. Pomyślałam: znajdę numery telefonów, będę tych ludzi namawiać i prosić, aż w końcu się uda. Byłam do tego pomysłu przekonana w stu procentach. Wydawnictwu, któremu zaproponowałam wydanie bardziej książki niż albumu, pomysł też się spodobał. We wrześniu umówiłam się na pierwszy wywiad. Mój brak wątpliwości co do idei tej książki wynikał być może z faktu, że byłam ciekawa tego, co inne rodziny mają do powiedzenia na tak dobrze znany mi temat. Początkowo chyba szukałam w moich rozmówcach oparcia, potwierdzenia, że nie zwariowałam, zgadzając się na życie z człowiekiem z wielką pasją. Z jednej strony
6
|
Góry na opak
chciałam zobaczyć, jak toczą się losy tych, których bliscy nadal chodzą w góry, czyli – w podtekście – jak wyglądałoby moje życie, gdyby Piotrek nie zginął, z drugiej zaś – jak sobie radzą wiele lat po śmierci bliskiej osoby ludzie, których los teraz i ja dzielę. Czy czegoś się bałam? Może tego, że trudno będzie rozmówców przekonać do wywiadu, ale tak się na szczęście nie stało, oraz że ta książka zniszczy mnie, bo to takie trudne rozmowy… I rzeczywiście, dużo mnie kosztowało, żeby po wysłuchaniu takich opowieści, po zaznaniu swoistej bliskości, wrócić do normalnego życia, do codziennych spraw. Te spotkania wiele mi dały. Poznałam mądrych ludzi. Posłuchałam, jak pięknie można mówić o bliskich. Zobaczyłam, że po latach szacunek, pamięć i ciepło zostają. Jak wybrałam swoich rozmówców? Nie wybrałam, po prostu zrobiłam długą listę osób, a te, z którymi rozmawiałam, były na początku mojego spisu. Jest jeszcze parę, moim zdaniem, ważnych osób, z którymi chciałabym przeprowadzić wywiad. Wierzę, że kiedyś to mi się uda. Moje wrażenia po zakończonej pracy? Cieszę się, że tą książką przypomnę kilka postaci, niestety już zapomnianych i że mam szansę podzielić się z Państwem tym, czego udało mi się dowiedzieć i co przeżyłam. Początkowo bardzo martwiłam się, że moi bohaterowie opowiadają historie górskie oparte na własnych wspomnieniach, a przecież nie byli świadkami wydarzeń w górach. Z czasem zrozumiałam, że właśnie we wspomnieniach tkwi siła mojej książki. To nie jest encyklopedia, tylko swobodna opowieść o ważnych sprawach i ważnych ludziach. Nigdy czegoś podobnego nie czytałam. Nie wiem, czy to wystarczające wytłumaczenie tej pracy. Dla mnie na pewno. Warszawa, 8 grudnia 2010
Wstęp
|
7
Wartości się zmieniły Konstanty Miodowicz brat Dobrosławy Miodowicz-Wolf Przyjaciela nie zostawia się nigdy samego w górach – nawet wtedy, kiedy jest bryłą lodu. Z takimi właśnie dedykacjami Dobrosława rozpoczynała wspinanie...
Dobrosława Miodowicz-Wolf (ur. 18 VIII 1953 w Krakowie – zm. 10 VIII 1986 w Karakorum) – taterniczka, alpinistka i himalaistka, a także instruktorka taternictwa i trener alpinizmu. W Tatrach przeszła najtrudniejsze drogi, z których wiele stanowiły przejścia pionierskie. Z powodzeniem wspinała się w Alpach latem i zimą, a także na Kaukazie i w Pamirze. Brała udział w wyprawach na K2 (8611 m) – w 1984 osiągnęła 7350 m, na Nanga Parbat (8126 m) – w 1985 samotnie doszła do około 8050 m pod wierzchołkiem tej góry i ponownie na K2 – w 1986 dotarła do wysokości około 8500 m. W czasie tej ostatniej wyprawy, przy gwałtownym załamaniu pogody, zmarła podczas odwrotu. Do ostatniej chwili pomagała innym wspinaczom, na koniec nie mając siły, żeby uratować siebie. Jej ciało znaleziono rok później na linach poręczowych. Została pochowana u podnóży K2.
– Twoja siostra Dobrosława miała pseudonim Mrówka. – To przezwisko pasowało do niej jak ulał. Była szczupła, drobna, lecz bardzo wytrzymała, a do tego solidna, pracowita i ambitna. – Ty też się wspinałeś? – Owszem, tu i ówdzie. W skałki wyciągnęła mnie siostrzyczka. Było to późną jesienią 1972. – Myślałam, że było odwrotnie, że to właśnie ty zaraziłeś ją wspinaniem i górami. – Otóż nie. Siostrzyczka była od początku moim wspinaczkowym autorytetem. Była lepsza, bo wcześniej zaczęła, przeszła wszystkie etapy rozwoju wspinacza, łącznie z dotarciem do gór najwyższych. Wszystkiego dotknęła, wszystkiego zasmakowała. Dobrosława w góry trafiła dwa lata wcześniej. Miała wtedy szesnaście lat. Stało się to pod wpływem książek przypadkowo wypożyczonych z biblioteki. Przeczytała Żuławskiego* Skalne lato, Sygnały ze skalnych ścian1 i coś jeszcze. Te książki dość specyficznie ją do gór nastawiły. Wawrzyniec Żuławski to piewca bardzo tradycyjnego wspinania, wspinania, które podsumował, kiedy wybierał się na swoją ostatnią wyprawę górską w poszukiwaniu przyjaciela, zaginionego w masywie Mount Blanc – Stanisława Grońskiego*. Tłumaczono mu, że ta wyprawa może zakończyć się tragicznie, że w górach istnieje duże zagrożenie lawinowe. Odpowiedział, że przyjaciela nigdy nie zostawia się samego w górach – nawet wtedy, kiedy jest bryłą lodu. Z takimi właśnie dedykacjami Dobrosława rozpoczynała wspinanie. Na jej wstąpienie do Klubu Wysokogórskiego musieli wyrazić zgodę rodzice. * Gwiazdką
zaznaczono osoby opisane w dodatku Himalaiści wspominani w rozmowach na końcu książki. 1 Żuławski J.W., Sygnały ze skalnych ścian. Tragedie tatrzańskie. Wędrówki alpejskie. Skalne lato. Nasza Księgarnia, Warszawa 1958.
Konstanty Miodowicz
|
11
– A wspinałeś się z siostrą? – Oczywiście. Wielokrotnie wspinaliśmy się razem. Zrobiliśmy w Tatrach wiele pięknych, trudnych dróg. Były wśród nich drogi nowe i pierwsze polskie przejścia. – Czy miałeś aspiracje wysokogórskie? Wiem, że byłeś na Elbrusie. – Rany boskie, ty też mnie pytasz o Elbrus? Wejście na tę górę to turystyka. „Zdobyłem” ją z nudów, tuż przed opuszczeniem Kaukazu, po przejściu Bastionu na Piku Szczurowskiego, drogą Chergianiego*. I to było coś! – Miałeś plany jeżdżenia w wysokie góry? – Nie. W górach wysokich byłem barbarzyńcą. Słabo je znałem. Znalazłem się w nich dla wspinania. Jadąc na kurs tatrzański, po raz pierwszy trafiłem w Tatry. Interesowało mnie rozwiązywanie trudnych problemów skalnych. Całymi dniami wspinałem się na krakowskim Zakrzówku. Wieczorami studiowałem przewodniki, opisy dróg i książki górskie. Marzyłem o ścianach Tatr, Dolomitów, Alp. Co taki dzikus mógł wiedzieć o górach wysokich? Kojarzyły mi się z kilometrami pól śnieżnych, które pokonuje się, brnąc po pas w śniegu. Byłem związany z tak zwaną grupą kaskaderów2. Himalaje zostawialiśmy górskim emerytom. – Ale w górach wysokich trzeba się czasem powspinać. – Jasne, teraz to wiem. Mea culpa. – Kiedy przestałeś się wspinać? – Wspinałem się do roku 1990, kiedy to rozpocząłem „pracę dla rządu”. A tak naprawdę to już w 1981 w związku z całkowitym zaangażowaniem się w NZS i „Solidarność”. Zawsze marzyłem o pięknych, długich wspinaczkach skalnych w Dolomitach. W roku 1980 wszystko miałem zaplanowane. 2
Kaskaderzy – grupa wspinaczy, dla których wspinanie skalne było celem samym w sobie.
12
|
Góry na opak
W lipcu byłem na praktykach studenckich, w sierpniu wyjechałem w Alpy. Moi przyjaciele już tam byli. W jeden dzień dotarłem do Wenecji. Nocowałem na plaży. Tam znalazłem włoską gazetę. Wyczytałem w niej, że w Lublinie był strajk i że powstają nowe związki zawodowe. Doznałem wstrząsu – co za piękna rewolucja! Natychmiast wróciłem do kraju. Strajkował Szczecin i Gdańsk. Oniemiałem! Popadłem w nastrój euforyczny. We wrześniu wstąpiłem do NZS, w którym wybrano mnie wiceprzewodniczącym Komisji Uczelnianej UJ. Oczywiście wszystko ma swoją cenę. W tym przypadku była ona bardzo, bardzo wysoka. Nie mogłem już wyjeżdżać w góry. Dla mnie wspinanie skończyło się w momencie, kiedy przestałem się wspinaczkowo rozwijać, a to było w 1980 roku. Później, pracując w Katedrze Alpinizmu Krakowskiej AWF, nie wspinałem się już dla siebie. – Czy praca w Katedrze Alpinizmu wynikała z twojej pasji? – Jej propozycję złożył mi Andrzej Matuszyk*, szef katedry. Jeden z najznakomitszych i najmądrzejszych ludzi, jakich do tej pory spotkałem. Pracując na AWF-ie, uzyskałem uprawnienia instruktorskie. Tak wypadało, przecież pracowałem w Katedrze Alpinizmu. Niestety, brakowało mi cierpliwości i zrozumienia dla problemów, których doświadcza większość debiutujących wspinaczy. Zawsze wyłuskiwałem z grup kursowych osoby utalentowane i chodziliśmy na ciekawsze, to znaczy trudniejsze drogi. A reszta… cóż, nie byłem instruktorem idealnym. – Twoja siostra, inaczej niż ty, przeszła przez wszystkie etapy: Tatry, Alpy. – Dolomity, Pamir, Karakorum... – Jej się spodobało wspinanie w górach wysokich. – Jej tak, a mnie nie. Wybacz. – Ale skąd twojej siostrze przyszły do głowy te góry? Czemu sięgnęła akurat po takie książki?
Konstanty Miodowicz
|
13
– To był zupełny przypadek – nie mieliśmy w rodzinie nikogo związanego z górami. Jej rozwój jako alpinistki był linearny i wkomponowany w środowiskową tradycję. Przyjęło się uważać himalaizm za koronę wcześniejszych osiągnięć. Moje aspiracje wyczerpywały się w górach typu alpejskiego. Ona szła dalej. Chciała się realizować w górach najwyższych tak jak wcześniej poprzez wspinaczki w zespołach kobiecych, a więc niezdominowanych przez męskich liderów. PZA3 wspierał ambitne panie, chociaż niektóre wyczyny damskich teamów były prawdziwą beczką śmiechu. – Ale wtedy bardzo popierano wspinanie kobiece. – Bardzo, za bardzo. Niepotrzebnie. – Bo przecież wyprawa na K2 to była właśnie wyprawa kobieca. – Nie do końca. Kierownik wyprawy był facetem 4. A fakt faktem – wyprawę lansowano jako kobiecą. Takie były czasy. Obecnie „feministyczny alpinizm” to przeszłość. Dziewczyny nie muszą czegokolwiek udowadniać. Są znakomite, dobrze się wspinają. Dobierają partnerów na skalę własnych sportowych potrzeb. – Doceniałeś wspinanie Dobrusi? – Podobało mi się jej wspinanie, jej stosunek do gór i do ludzi. Absolutna lojalność wobec partnera w górach. Ona była z innej epoki. Miała bardzo staromodne podejście do wspinania, podobało mi się to. Przesłanie Żuławskiego, o którym mówiłem na początku, było dla niej, jak sądzę, do końca bardzo ważne. Dobrosława miała w górach dobrych nauczycieli, uczyła się od nich nie tylko, jak się przemieszczać w ścianie bezpiecznie, szybko i skutecznie, ale także jak odnaleźć się w górach w sytuacjach krańcowych. Zaczynała w warunkach, które teraz budzą wesoły rechot. Raki były wykuwane przez 3 4
Polski Związek Alpinizmu. Janusz Majer, zob. dodatek Himalaiści wspominani w rozmowach.
14
|
Góry na opak
kowala, którego kontraktował Klub Wysokogórski. Przytwierdzano je do buta taśmami – knotem do lamp naftowych. Czekan też był rękodziełem ślusarskim. Po kursie tatrzańskim wybrałem się na wspinanie w Tatrach zimą. Wyposażyłem się w sprzęt, siostrzyczka pożyczyła mi wspaniałe raki i czekan. Zrobiłem grzędę między depresjami Niżnych Rysów. W zejściu nadepnąłem na stuptut rakiem i poleciałem po stoku w dół. Hamowałem czekanem i tak dojechałem prawie do Czarnego Stawu. Schodzą koledzy i pytają, czemu nie hamowałem czekanem? Na co ja, że hamowałem i pokazuję czekan. I słyszę: nigdy nie hamuj łopatką, hamuje się dziobem (śmiech)! Ukochany czekan Dobrusi był już nie do użycia. – Czy to prawda, że K2 to miał być koniec jej wspinania? – Nie. To nieprawda. To taka legenda środowiskowa. – Tam na K2 był bardzo ambitny plan. – W 1986 roku nasze panie przymierzały się do południowego filara K2. Było to wyzwanie przerastające ich możliwości. – Jak dowiedziałeś się o wypadku? – Od Józka Nyki*, który do mnie zatelefonował i powiedział mi, że zespół, w którym jest Dobrosława, od kilku dni jest uwięziony w huraganie i burzy śnieżnej pod wierzchołkiem K2. Później informacje zaczęto uszczegóławiać. Mówiło się coś o akcji ratunkowej. – Tam była akcja ratunkowa. – Tak, podchodzono całkiem wysoko. Dobrosławy jednak nie odnaleziono. Jej ciało odkryto dopiero rok później. Myślano o akcji z udziałem helikoptera, ale chyba nigdy do niej nie doszło. Rząd Pakistanu dokładał szczególnych starań do tych poszukiwań, znaczącą rolę odegrał oficer łącznikowy. Sprawą zajmował się osobiście ówczesny prezydent Pakistanu. – Mówiłeś, że nigdy nie byłeś w Himalajach, ale pewnie mniej więcej wiesz, jak to było.
Konstanty Miodowicz
|
15
– Dobrusia schodziła z podwierzchołkowych partii K2 w dramatycznych okolicznościach, przy niej umierali ludzie – doświadczeni himalaiści. Pomagała im. Jej nie pomógł nikt. Zasnęła stojąc, przypięta do poręczówek, tuż nad namiotem jednego z obozów. Każdy, kto był w górach w trudnych sytuacjach, kto był w życiu bardzo zmęczony, wie, że można zasnąć nawet idąc. Niestety, nie było obok nikogo, żeby ją wybudzić. Szkoda, że zabrakło kogoś, kto by ją trącił łokciem. Pod koniec pierwszy szedł Willi Bauer*, wyrywając linę poręczową spod śniegu, za nim Dobrusia i Kurt*. Miała pecha. Diemberger to nie Żuławski. Z drugiej strony Diemberger żyje, a Żuławski nie. – W bazie Krystyna Palmowska* nagrała Williego Bauera. – Bauer wydał też książkę dwa lata po wydarzeniach 1986 roku. Wywiad obciąża Diembergera. Siedzieli kilka dni na górze, zaczęli schodzić, torowali na zmianę, łącznie z Dobrosławą. Bauer na odcinkach zaporęczowanych szedł pierwszy i wyrywał linę spod lodu i śniegu. Dobrosława ją czyściła. Diemberger szedł cały czas na końcu i woził się na nich. A pod koniec, kiedy już było widać, że dotarli do obozu, Diemberger przyspieszył, wyprzedził Dobrosławę i została sama. Bauer uważał, że wykonuje najtrudniejszą pracę dla zespołu. Szedł jako pierwszy, nie miał szans, żeby się cofnąć. – Powiedz, czy twoja siostra, pomimo oczywistości wydarzeń, przez jakiś czas była uznawana za zaginioną? – Od razu wiedzieliśmy, że zginęła na K2. – Ludzie potrafią wierzyć. – Ale muszą mieć jakieś podstawy. Dobrosława nie żyła, nie było tylko wiadomo, co się wydarzyło. Czy pozostała na linach poręczowych, gdzie widział ją Bauer i Diemberger, czy też odpadła od ściany. Diemberger wyminął ją bezpośrednio nad obozem, do którego się zbliżali.
16
|
Góry na opak
Zdjęcia legitymacyjne Dobrosławy i Konstantego, lata 70.
– Czyli Diemberger stawiał tylko na siebie? – To oczywiste. Mając na względzie „staroświeckie” wartości ludzi gór, Diemberger zawiódł. Nie przeszedł najcięższej próby. Dla Diembergera liczył się tylko Diemberger i nic oraz nikt więcej. Oni wszyscy, cała trójka, która ostatecznie stanęła przed szansą ocalenia, pochodzili z rozbitych zespołów, w związku z tym nie mieli wobec siebie szczególnych zobowiązań partnerskich. – Wydawało mi się, że sytuacje zagrożenia powinny budować więź. – Okazuje się, że sytuacje zagrożenia dezintegrują. I trzeba bardzo silnego kagańca wartości, przyzwyczajeń i wdrożeń, aby to, co kulturowe, przezwyciężyło reakcje biologiczne. Do takich należy egoistyczny strach. W trudnych momentach w górach doświadczamy pewnych pokus: jestem silniejszy od partnera, schodzimy, warunki są fatalne, nasilają się zagrożenia. I tłuką się po łbie pytania: czy trzymamy się tego słabszego, czy wyrywamy do przodu? Walczę o życie, a ten drugi niech robi, co chce, byle sam, byle bez angażowania mnie. Opatrzność oszczędziła mi takich sytuacji. Ta na K2 była nadzwyczajna, ekstremalna. Ciekawa była reakcja środowiska na to, co się stało. Niewątpliwie jeszcze dziesięć lat wcześniej, nie mówiąc już o latach dwudziestych czy trzydziestych ubiegłego stulecia, Diemberger byłby bezwzględnie potępiony. – Ale był potępiony. – Międzynarodowe środowisko wspinaczy przeszło nad tym problemem do porządku dziennego. Diemberger brylował na różnego rodzaju konferencjach, przyjechał nawet do Polski z prelekcjami. Pokazywał fajne slajdy. Kiedyś to by nie było możliwe. Tragedia na K2 wydarzyła się w trakcie zmian systemu wartości, wyznaczających zachowanie ludzi w górach. Do lamusa odchodziły opowieści o „solidarności połączonych liną”, rodził się samolubny indywidualizm.
18
|
Góry na opak
– Jak myślisz, skąd ta zmiana? – To jest zmiana o charakterze kulturowym. Sposób realizowania się człowieka w górach ewoluował. Wydawało się, że fundamentem alpinizmu jest bezwzględna solidarność zespołu. Na początku wieku XX kontrowersyjne było dla niektórych to, co zrobił Jarzyna*, zostawiając Szulakiewicza. Ale on zszedł po pomoc. To była jedyna szansa – zostawić go i zejść po pomoc. Wtedy liczyło się to słynne powiedzenie Wawrzyńca Żuławskiego, że przyjaciela nie zostawia się nigdy samego w górach, nawet jak jest bryłą lodu. Takie postępowanie często wymagało samopoświęcenia aż do śmierci, niezwykle heroicznego wysiłku. Taka była sztandarowa, postromantyczna postawa w górach: solidarność zespołu, jedność liny – idziemy w góry razem, wracamy razem. Zasadę tę wpajano już od pierwszych zajęć na kursie wspinaczkowym. Z czasem pojawiła się inna, mówiąca, że powinniśmy liczyć tylko na siebie. I taka postawa teraz dominuje. Niby deklaruje się bogobojne wartości tradycyjne, ale ich naruszenie, nawet drastyczne, nie powoduje rozdzierania szat. – Tak, to prawda. – Alpinizm jest, a może był sportem bardzo ekskluzywnym, pod wieloma względami sportem indywidualistycznym, ale posunięta do daleko idących poświęceń solidarność członków zespołu była regułą nadrzędną. – Solidarność na dobre i złe czasy. Ale to jak w życiu – są ludzie na dobre czasy i ludzie na złe czasy. Jak śmierć Dobrusi i innych osób na K2 została przyjęta w Polsce? – Trochę o tych wydarzeniach napisano, lecz nie celebrowano ich z namaszczeniem. – Dlaczego? – Mówimy o sprawach najważniejszych. Uzewnętrznianie bólu nie jest przyjęte. Każdy z nas bardzo silnie przeżywał śmierci górskie. Lektura kronik wypadków w Tatrach czy
Konstanty Miodowicz
|
19
nekrologów była obowiązująca, były pozycje, działy i rubryki, nad którymi nie przechodziło się obojętnie. Z utęsknieniem czekaliśmy na „Taternika”. Wydaje się, że chyba wszyscy wobec siebie staraliśmy się prezentować twardość postaw i szorstkość wobec zagrożeń. O tym się mówiło, ale bez rozczulania się. Naszych zmarłych przyjaciół wspominamy w wesołych anegdotach. Palimy im w skałkach zaduszkowe świeczki. Pamiętamy o nich. Ich śmierci dedykujemy milczenie. – Wiesz, co mnie zastanawia? Że po tych dwudziestu latach coraz bardziej oczywiste jest stawianie na siebie niż udzielenie pomocy. A jak komuś pomożesz w sytuacji zagrożenia, to jesteś niemalże wspaniały. – Jak najbardziej. – Przerażające jest to, że taka zasada odnosi się do całego naszego życia. Każda trudna sytuacja traktowana jest podobnie. – Takie zachowanie przeniosło się także w góry. – Góry się długo trzymały. – Tak, ale to się zmieniło. Wiesz, kiedy takie rzeczy wychodzą na jaw, wówczas każdy myśli: o, kawał świni! Ale nie powie tego głośno, bo od razu spotka się z przeciwnikami mówiącymi: ale co on miał zrobić? Też miał zginąć? – Przecież nie chodzi o to, żeby zginął. – Nieistotne staje się, czy mógł udzielić pomocy, czy nie, ponieważ jedni zaraz powiedzą, że mógł, drudzy, że nie. To, o czym mówimy, wyraża się głównie w reakcjach, ale piętnowania już nie ma. – Rozmawiałeś kiedyś z Willim Bauerem albo Kurtem Diembergerem? – Diembergera omijałem na wszelki wypadek. Uważałem, że bezcelowa byłaby taka rozmowa, kłopotliwa i dla niego, i dla mnie. O czym tu gadać? Z Bauerem chciałem kiedyś po-
20
|
Góry na opak
rozmawiać, ale minęło sporo czasu i już osłabły motywy do przeprowadzenia tej rozmowy. A poza tym, nie miałem okazji. – Powiedz, czy to, że ciało Dobrosławy zostało rok później odnalezione, uspokoiło cię? – Niewątpliwie było to bardzo ważne wydarzenie. Pozwoliło mi dowiedzieć się, co się stało. Wojtek Kurtyka* wręczył mi kilka slajdów, wykonanych po znalezieniu zwłok Dobrusi. Była na linie, miała pętlę prusika na przedramieniu, przyrządem wpięła się w linę. Z tego wynika, że do końca zachowywała się racjonalnie, że to nie była ucieczka za wszelką cenę, bez zachowania zasad. Tak, jak robił to Diemberger. Później mówiono, że zapewne był szybszy, bo się nie asekurował. Ona jednak schodziła w sposób bezpieczny. Myślę, że się zatrzymała na chwilę, zasnęła i to wystarczyło. Ten sen w innych warunkach trwałby kilka sekund, a tam przerodził się w sen wieczny. – Obejrzałeś te slajdy? – Nie. Pieczołowicie je przechowuję, do tej pory ich nie obejrzałem. Dobrosława została umieszczona w płachtach biwakowych, opuszczona rynnami do podstawy ściany. Pochowano ją w szczelinie lodowej. Na kopcu Gilkeya5 umieszczono pamiątkową tablicę. – Mówiłeś, że syn Dobrusi, Łukasz, wybiera się pod K2. – Tak, to prawda, ma taki zamiar. – A ty? – Też chciałbym przez Concordię podejść pod K2. I co z tego? Wcześniej w latach 80. nie miałem paszportu, utraciłem go po internowaniu. Natomiast po 1990 nie rozpieszczałem się urlopami. Zawsze coś stawało mi na przeszkodzie. 5 Kopiec Gilkeya – symboliczny cmentarz pod K2. Nazwa pochodzi od nazwiska Amerykanina Arthura Gilkeya, który zginął w czasie wyprawy w 1953.
Konstanty Miodowicz
|
21
Od lewej: Wanda Rutkiewicz, Dobrosława Miodowicz-Wolf, Anna Czerwińska, Krystyna Palmowska, w tle K2
– Jest jakaś tablica pamiątkowa w Polsce? – Jest tablica „Pro memoriam” na grobie naszego dziadka od strony ojca, Konstantego zresztą, w Końskich, dokąd wysiedlili go z Poznania Niemcy w 1940 roku. Myśleliśmy też o tablicy na cmentarzu pod Osterwą, ale już na początku napotkaliśmy problemy proceduralne, których nie udało nam się rozwiązać i pomysł się rozwiał. – Kiedy szłam tutaj, przez tę zimę niemalże himalajską w Warszawie, pomyślałam, że ja jestem nieodpowiednią osobą do zadawania pytań o góry, bo dla mnie zbyt wiele rzeczy jest oczywistych. Nie zadam pytania: czemu ona tam pojechała? Bo ja to wiem. – Słusznie. Równie dobrze można spytać: czemu ona się wspinała? Skąd ta fascynacja? Jaki był w tym sens? Dlaczego góry były takie ważne? Wydaje mi się, że podobnie jak ty znam odpowiedź na te pytania. Ale nie zmuszaj mnie do wynurzeń. Taką wiedzę uznaję za bezcenny dar, którym nie chcę się dzielić. – W górach jest więcej facetów. Często słyszę takie stwierdzenie, że kobiety, jak mają rodzinę, wspinają się mniej, zmienia się ich punkt widzenia na to, co ważne. – Przypuszczam, że Dobrosława zakładała, iż bardziej poświęci się rodzinie po wyprawie w Karakorum. Nie sądzę, żeby oznaczało to całkowitą rezygnację z kolejnych wyjazdów, bo – tak jak mówiłem wielokrotnie – góry były dla niej bardzo ważne. Gdy człowiek ma taką pasję, jaką miała Dobrusia, to trudno z niej zrezygnować. To ta pasja to jest życie. To nie jest kwestia wyboru, bo życie jako całość składa się z różnych elementów. Czas poświęcony na organizację wyjazdów jest czasem „zabranym” najbliższym, ale przecież nie tracą oni na znaczeniu. Janek – mąż i Łukasz – syn stanowili centrum jej życia. Dramatycznym dopowiedzeniem jej historii była śmierć Janka* w Tatrach. Bardzo mnie ona przygnębiła.
Konstanty Miodowicz
|
23
Długo nie mogłem się z nią pogodzić. Szczęśliwym zrządzeniem losu Łukasz wyrósł na dumę rodziny. Ukończył architekturę, studiuje na warszawskiej ASP. – Miałeś kiedyś pomysł, żeby napisać książkę o siostrze? – Dlaczego właściwie miałbym upubliczniać moje emocje i przeżycia? Nie chcę pisać o sprawach tak osobistych. Pamięć o siostrze jest dla mnie bezcenna. Szafując nią na kartach książki, mógłbym coś z niej utracić. Każdy człowiek ma swój sposób na przeżywanie tragedii, na przeżywanie emocji – mój jest taki, że wolę te emocje nosić w sobie i nie chcę się nimi dzielić. – No tak, ale ona zginęła w tak wielkiej katastrofie, to było wydarzenie bez precedensu. – W historii gór wysokich było to bezsprzecznie wydarzenie bez precedensu, zaś w mojej historii prywatnej bez precedensu było to, że ona tam została. Często myślę o siostrze. To była dobra i dzielna dziewczyna. Długo pozostawała w kręgu lektur, z których powinna wyrosnąć. To one w znaczącym stopniu współkształtowały jej pogląd na świat. Góry były przedłużeniem doświadczeń czerpanych ze zbyt długo zgłębianych książek o szlachetnych i odważnych ludziach. Uważam, że miała udane życie. Góry chroniły ją i dały dużo szczęścia. W górach poznała swojego męża – Janka. Z Łukaszem jeździła w Tatry. Góry i rodzina uporządkowały jej świat, nadając mu sens. – Nad pasją zastanawiamy się w momencie, gdy ktoś zginie, ale dopóki odnosi sukcesy, jest radość i nikt nie pyta, po co właściwie on to robi. Dopiero gdy zginie, zaczyna się mówić o jego egoizmie. Nie wolno dywagować, co by było z człowiekiem bez pasji. Warszawa, listopad–grudzień 2010 roku
Żałuję, że nie nauczyłem Andrzeja żeglować Stefan Heinrich brat Zygmunta Andrzeja Heinricha Kiedy tam dotarliśmy, nie było ani skały, ani poręczówki, tylko jedna biała płaszczyzna śniegu – po prostu wszystko zostało podczas monsunu zasypane śniegiem, zamarzło i nie było po nich nawet śladu...
Zygmunt Andrzej Heinrich (ur. 21 VII 1937 w Łbowie – zm. 27 V 1989 w Himalajach) – taternik, alpinista, himalaista. Uczestniczył w wielu pierwszych przejściach bardzo trudnych tatrzańskich, takich jak filar Kazalnicy Mięguszowieckiej. Wspinał się w Alpach, gdzie również wytyczał nowe drogi. Brał udział w wyprawach w Hindukusz i Karakorum. W 1971 dokonał pierwszego wejścia na Kunyang Chhish (7852 m) w Karakorum, a cztery lata później na Kanczendzongę Środkową (8482 m). W 1979 zdobył Lhotse (8516 m), a w 1980 uczestniczył w zimowej wyprawie na Mount Everest (8848 m), zaś w 1985 wszedł zimą nową drogą na Czo Oju (8201 m). Jeszcze w tym samym roku dokonał pierwszego wejścia południowo-wschodnim filarem na Nanga Parbat (8126 m). W 1989 brał udział w wyprawie na Mount Everest. Zginął po zejściu z jego grani, przysypany wraz z kolegami lawiną.
– Piotrek zginął na Dhaulagiri, zupełnie niespodziewanie i nieoczekiwanie, jak się zwykle ginie… – Większość ludzi ginie w górach w najdziwniejszy sposób. Ktoś idzie przez mostek, który nagle się zawala, spada z niego – i cześć. Tak jak Janek Franczuk*. A mój brat? Byli już prawie na grani, dwanaście metrów od niej. Mieli – nie wiem, jak to nazwać – zrobić trawers. I zeszła na nich lawinka, nieduża. Najprawdopodobniej, gdyby nie byli wszyscy razem na poręczówce, nic by się nie stało, lawina przeszłaby po nich. Ale ich było pięciu i kiedy śnieg spadł, poręczówka nie wytrzymała, stracili równowagę i zlecieli razem z nią. Oni pewnie szli na małpach1 – zresztą, nie wiem dokładnie, jak było. Wszystko to działo się w warunkach załamania pogody, ponieważ nadszedł już monsun. – Znam opowieść, że Andrzej z kolegami wyszli z bazy w górę, żeby pomóc wracającym ze szczytu. – Dokładnie tak było. Marciniak* i Chrobak2 schodzili ze szczytu Everestu, natomiast Otręba*, mój brat Andrzej, Gardzielewski* i Dąsal* poszli, żeby im pomóc likwidować obóz I. Kiedy tam dotarli, załamała się pogoda, w związku z tym zaczęli się wycofywać do Base Campu. Droga na lodowiec Khumbu z obozu I położonego poniżej przełęczy Lho La wiedzie przez grań łączącą przełęcz z wierzchołkiem Khumbutse. Aby tam dojść, trzeba było pokonać lodowo-skalną ściankę wysokości około 250–300 metrów. Była tam założona poręczówka od góry do samego lodowca na dole. Podchodzili razem, korzystając z poręczówki. Gdy byli kilkanaście metrów od grani, spadła na nich niewielka lawina – deska śnieżna. Polecieli 1
Małpa, jumar – przyrząd samozaciskowy służący do wspinania się po linie. 2 Eugeniuszowi Chrobakowi poświęcony jest rozdział Gdzie wola, tam droga.
Stefan Heinrich
|
29
z nią w dół, na lodowiec. Uratował się tylko Marciniak. Wyszedł z tego właściwie bez szwanku, a pozostali zginęli. Wszystkich pięciu. I tak to się skończyło. Byłem w tym miejscu, gdzie zginęli. Tragedia wydarzyła się pod koniec maja, my pojechaliśmy najwcześniej, jak to było możliwe, zaraz po monsunie, jesienią. Uczestnik tamtej wyprawy, Anglik3, powiedział nam, że łatwo to miejsce znajdziemy, bo ze śniegu będzie wystawała skała, do której jest przywiązana poręczówka. Ale kiedy tam dotarliśmy, nie było ani skały, ani poręczówki, tylko jedna biała płaszczyzna śniegu – po prostu wszystko zostało podczas monsunu zasypane śniegiem, zamarzło i nie było po nich nawet śladu. W Polsce wszyscy mówili, że trzeba tam koniecznie pojechać i ich pochować, bo być może chłopcy leżą na lodowcu i ptaki ich rozdziobują. – Proszę opowiedzieć o akcji ratunkowej, która była tam prowadzona. – Ocalał jedynie Marciniak. W wypadku albo też szukając chłopaków w lawinie, zgubił okulary ochronne i zapadł na ślepotę śnieżną. Znalazł namiot i przez radio wołał, żeby go stamtąd ściągnąć. Wtedy w Katmandu był Hajzer* i zorganizował wyprawę ratunkową. Przez Khasę (Zhangmu) przejechali do Tybetu – tą samą trasą myśmy potem jechali. Artur dostał się samochodem do klasztoru Rongbuk, a dalej szli drogą przez lodowiec Rongbuk, można powiedzieć, że taką, jak z Brzezin do wyciągu na Hali Gąsienicowej. Tam naprawdę jest tego typu droga, tyle że idzie się cały czas po lodowcu, ale to stary lodowiec, który nie ma szczelin ani żadnych utrudnień – taka turystyczna ścieżka. – Doszli tam wtedy w maju? 3 Prawdopodobnie Rob Hall lub Garry Ball, jeden z nowozelandzkich wspinaczy, którzy uczestniczyli w akcji ratunkowej na Evereście zorganizowanej przez Artura Hajzera.
30
|
Góry na opak
– Doszli do Marciniaka i sprowadzili go stamtąd. – Ile dni im to zajęło? – Prawie tydzień. Główne problemy były z załatwianiem u Chińczyków pozwolenia na wjazd do Tybetu. Dziwiłem się, jak już tam pojechałem i zobaczyłem to miejsce, że chłopcy postanowili przejść przez grań, kiedy zaczął się już monsun, zamiast wybrać tę łatwą drogę, niestety do Tybetu. Co prawda, w bazie miały być uroczystości powitalne dla zdobywców Everestu, a także urodziny chyba Genka Chrobaka. Wszystko było przygotowane – tort i całe przyjęcie. Wiedzieli, że mogą tam dojść w ciągu kilku godzin, a jak zejdą do Tybetu, będą musieli czekać, aż ich ktoś stamtąd wyciągnie. Pewnie też się bali, że ich aresztują, że nie wiadomo, co się stanie, więc zdecydowali się wracać przez grań. A po stronie tybetańskiej była zwykła ścieżka – zejście stamtąd nie sprawia żadnych trudności. – Kiedy Artur tam dotarł z ekipą ratunkową, nikogo nie znaleźli? Nikogo na śniegu nie widzieli? – Nie, wtedy już wszystko było zasypane śniegiem, który padał przez cały czas, do tego była mgła, nic nie było widać. – Pan pojechał tam jesienią, pół roku później. – Byliśmy w tym miejscu pięć miesięcy później. Tam nic nie było. Zupełnie nic. Biała pustynia. Dokładnie wiedzieliśmy, z której przełęczki spadli. Pojechaliśmy z księdzem, wzięliśmy od rodzin ziemię z Polski, posypaliśmy nią śnieg, ksiądz odprawił nabożeństwo, odmówiliśmy modlitwy. Weszliśmy też na przełęcz Lho La – bo to miejsce znajduje się 200 czy 300 metrów od przełęczy – po to, żeby przekroczyć 6000 metrów, i wróciliśmy. – Czy to była wyprawa rodzin tych, którzy zginęli? – Nie, to był wyjazd zorganizowany przez PZA za pieniądze firmy, która ubezpieczała wyprawę. Wiadomo było, że nie można sprowadzić ciał do Polski. Istniało prawdopodobieństwo, że być może oni tam leżą wciąż na lodowcu i mogą ich
Stefan Heinrich
|
31
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment pełnej wersji całej publikacji. Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj. Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu. Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie internetowym Bookarnia Online.