Pyszna nowyobywatel.pl /2015/08/13/pyszna/ Andrzej Muszyński
13.08.2015
1 Przez dwadzieścia lat myślałem, że ściemnia. Z ręką na sercu twierdził, że kiedyś widział je z najwyższego wzgórza w naszej wsi. Mało tego, oglądał je przez lornetkę. Posądzałem go o właściwą ludziom, którzy raczej nie opuszczają swojej okolicy, skłonność do przeszczepiania wytworów wyobraźni w prawdziwe życie, albo na odwrót – do przedłużania rzeczywistych scen w głowie, bo ani cyrkiel, ani google nie kłamią – to jak nic ponad sto czterdzieści kilometrów w linii prostej. Tyle że jak on mógłby kłamać? Jak może zmyślać człowiek, który codzienne od piętnastu, a może już dwudziestu lat ogląda „Jeden z dziesięciu”? Który siedzi zawsze w tym samym miejscu przed telewizorem pod pożółkłymi encyklopediami z siedemdziesiątego trzeciego, gdzie sprawdza każdy obcy lub nie do końca klarowny termin? Ostatni sprawdzał przy mnie słowo „łaszt”. Wujek, to pewne, żyje w duchu „Wielkiej gry”, precyzję i merytoryczną wiedzę ceniąc ponad wszystko. Dlatego uwierzyłem mu, że kiedyś ciepłym latem przed piątą rano, o której przez całe życie wychodził na autobus robotniczy, widział na niebie dziwny obiekt, wyraźny, jasny, zmieniający lokalizację z zaprzeczeniem dobrze mu znanych praw fizyki, który na chwilę znieruchomiał gdzieś ponad szklarniami pana ogrodnika i pocisnął na południe. Niewykluczone, że troska o własny wizerunek nie pozwoliła mu podzielić się tym z nikim dorosłym. Całe życie czekam na taki widok. Kiedyś w górach Hoggar w Algierii leżałem pod pustynnym niebem pół nocy, wpatrzony jak szpak w dziuplę i nic, kompletnie nic. A nie uwierzyłem mu, że widział od nas Tatry. W ubiegłym roku zwoziłem z dziadkiem siano z pola na tym samym wzgórzu. To był jeden z tych czystych, letnich dni, gdy wiatr zgarnia z powietrza pył i śreżogę, wysysa z przedmiotów pierwotne, żywe odcienie, a po bordowej ściółce lasów, na soczystej lucernie występują żółte plamy salamander. Horyzont idzie wtedy w sukurs wyobraźni spragnionej konkretu i odcina się od nieba wyraźną linią. Zostały nam ze dwie kopki na szczycie wzgórza, wrzuciłem ostatnie widły, odsapnąłem, otarłem pot z czoła, obróciłem się – i aż krzyknąłem. Były, tam na pewno były. Naszkicowane na idealnie gładkim bloku nieba cienką, ale wyraźną kreską, jak dobrze przyciśniętym H3. Dziadek spał na ciągniku z głową na kierownicy.
2 Jak cyrklem rysuję na mapie internetowej półokrąg. Sto czterdzieści kilometrów. Zakreślam okolice Cieszyna, Rybnika, Gliwic, Katowic, Buska-Zdroju, Dębicy, Krosna. A przecież to minimum, bo istnieją dowody, że widać je ze stu sześćdziesięciu albo i dwustu. Kiedyś leciałem samolotem z Gdańska do Krakowa. Nad Łodzią pilot powiedział: „Po lewej widzicie Państwo wieżowce Warszawy, przed nami widoczne Tatry, gdybyśmy mogli zerknąć do tyłu, zobaczylibyśmy wybrzeże”. A więc musieli widzieć je ci, którzy przed wieloma wiekami, zanim ktokolwiek zaczął notować bieg spraw, znaleźli się na nizinach między Odrą a Wisłą i zmierzali na południe. Zza kolejnego wzgórza musiały się wyłonić jeszcze półrzeczywiste. Któregoś jesiennego świtu, gdy budzili się przy wypalonym żarze i wygrzebywali ze skór, jakiś bystry dzieciak z rozcapierzonymi kudłami mógł przetrzeć oczy i tyrpając jedną ręką kimającą jeszcze matkę, drugą wskazać palcem w tamtą stronę. Ludzie musieli iść w ich kierunku, bo chcemy przylegać do przestrzeni, wypatrujemy na widnokręgu form, w które można się wtulić, a nic nie nadaje się do tego lepiej niż doliny, jaskinie i góry. Za Piastów i wczesnych Jagiellonów na południe od Krakowa rozpościerała się prawdziwa puszcza. Grasowały w niej niezliczone niedźwiedzie i wilki. Była pełna wykrotów i przeszkód. W ciemny las szli tylko ci, którzy mogli odnaleźć w tym jakikolwiek interes. Uciekinierzy, prześladowani, bartnicy, budnicy, drwale, którzy coraz dalej na południe budowali swoje chyże. Dopiero około XV wieku u stóp Tatr stanęły pierwsze chałupy. Zupełnie inaczej niż po południowej, łatwiej dostępnej stronie, gdzie od paru wieków trwała na dobre węgierska kolonizacja. 1/10