Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk
,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej.
FERDYNAND GOETEL
TATRY
Tower Press 2000 COPYRIGHT BY TOWER PRESS, GDAŃSK 2000
2
GÓRY W życiu swym otarłem się o różne łańcuchy górskie. Trudno mi tu rozwodzić się, jakie były pomiędzy nimi różnice i analogie. Przypisany (glebae adscriptus) do Tatr, zestawiałem wszystko z ich wzorem. Niekiedy jako esteta i podróżnik, niekiedy jako fachowiec wysokogórski. Tatry, przyznać muszę, ponosiły przy tym niejedną porażkę. Młodociane olśnienie ich wielkością, niedostępnością, fantastyką i grozą, przemijało szybko. Nie są to bowiem góry wielkie, ani, tym mniej, rozległe. Cała ich masa kamienna zmieści się zapewne w jednym masywie któregoś z himalajskich olbrzymów. Tam gdzie w Tatrach zaczynają się „wieczne” śniegi, w Himalajach rośnie sobie cichy, liściasty las. Arcza Wielkiego Ajtału, to wielokrotność naszej tatrzańskiej limby. Gdy u nas pokwitają krokusy, gdzie indziej kwitną całe gaje rododendronów. Słynne urwiska tatrzańskie trzeba by ustawić jedno na drugim, aby dojść miary urwisk alpejskich. Wiatr halny to igraszka w porównaniu z trybami powietrznymi, hasającymi u ścian granicznych Afganistanu. Deszcz... tak! w Tatrach potrafi lać, jak rzadko w świecie. Jednakże w takim Czerapundżi u pogranicza górzystej dżungli Syjamu szumi ulewa przez cały boży rok. Wodospady... przykro mówić o wodospadach. Siklawa czy Wodogrzmoty Mickiewicza, to dziecięce dzieło Boga, który się w Tatrach zabawiał tylko, wobec rzek, toczących górskie kaniony. Jeziora czy słuszniej może stawy. To jedno chyba. Takich bowiem stawów, zamkniętych w samym łonie gór i tak ściśle przez nie okolonych, nie spotkać w całym świecie. A jednak nie tylko te stawy czy jeziora stanowią o szczególności i niepowtarzalności zjawiska Tatr. Są to góry, rzec można, doskonałe, jednoczą. bowiem na niewielkim obszarze tak wiele czynników, którymi zaskakuje i porywa człowieka świat górski, że trzeba by objechać pół kuli ziemskiej, aby je znaleźć i pozbierać. Wyrazistość Tatr jest dzięki temu niezrównana. Krajobraz ich na ciasnej przestrzeni uplata las i łąkę, potok i staw, skalne urwisko i usypisko kamienne i śnieżne pola. Niebo nad Tatrami jest zmienne i ruchliwe. Latem poczernia chmury przeczuciem zimy, zimą tchnie w promień słoneczny nadzieję wiosny. Ma odludzia dla marzycieli, bliskie o krok od ścieżki, i odludzia dla zdobywców, dalekie o całodzienną walkę z urwiskiem. Szczątkowa roślina, zwierz i ptak styka nas tu z legendą dawnych dziejów ziemi, gdzie indziej już zmumifikowaną w muzeach. Szczątkowy obyczaj ludzki, zachowany w życiu górali wśród hal, przenosi w dawność, gdzie indziej już pokonaną. Być może, że sprzężenie tylu czynników, równie fenomenalne, jak fenomenem geograficznym są same Tatry, wytryskujące nagle z połogiego łańcucha Beskidu, stanowi o tej jedynej w swym rodzaju dramatyczności krajobrazu tatrzańskiego, w którym zdaje się kipieć żywa i nieustanna walka. Są przez to bliższe człowiekowi i przemawiają do niego bardziej bezpośrednio, bardziej „po ludzku”, niż chłodny majestat Alp czy zaświatowa fantastyczność Himalajów. Obraz nie byłby pełny, gdyby nie zwrócić uwagi na dwie jeszcze, szczególne cechy Tatr. Łańcuch ich jest o wiele bardziej dziki czy, jak powiedziano, dramatyczny, od północy niż od południa. Wszystkie, z małymi wyjątkami, szczyty tatrzańskie spadaj ku Polsce urwiskiem a ku południu spływają bardziej połogim kadłubem. Geolodzy twierdzą, iż stało się to dlatego; że fala górotwórcza posuwała się tu z południa na północ i załamała się właśnie w pewnej chwili, gdy równocześnie ustało parcie ziemskiej skorupy, posuwające naprzód kamienne masy. Może być. W każdym razie, po polskiej stronie jest o wiele mroczniej, groźniej i ciaśniej, niż po stronie słowackiej. Nawet wiatr halny wspina się tylko i wzbiera od południa a ku północy spada z huraganową siłą. Rzeki, rzecz prosta, też są tu bystrzejsze. Powódź... nie
3
słyszałem nigdy o wielkiej powodzi na Spiszu, gdy przez Podhale leciał niszczycielski Dunajec. To jedno. A drugie, to górale, ludność podtatrzańska. Ci, są takim samym fenomenem etnicznym, jak Tatry przyrodzonym. Nieodgadłe zmieszanie typów etnicznych, jakie się tu kiedyś dokonało, wyodrębniło ich nie tylko z reszty polskiego ludu, ale chyba i z ludów Europy. Wywodzono rodowód ich od Rzymian, nordyków, czerwonoskórych i... Ostrogotów: Kim są, naprawdę, nikt nie wie i nigdy już chyba nie ustali. Oczy maje raz bladoniebieskie, raz piwne; włosy raz jasne, raz ciemne. Był jasnooki i szczupły Sabała, herkuliczny i wysoki Suleja Tylko, był i arcyprzewodnik Klimek Bachleda, ciemny i krępy. W temperamencie góralskim żyje niepokój wielu ras, wciąż jeszcze nie przetrawiony. Zahaczeni o dawność bezpośrednio, prawem odludzia, w którym się zatrzymali i osiedli, ustrzegli się sentymentalizmu Polaków, osiadłych w sielankowych nizinach. Pieśń, mowa, muzyka ich ma charakter epicki.
4
ZAKOPANE
Zakopane... jak je określić? Stolica Tatr? Głupstwo! Żadne góry na świecie nie mają swej stolicy. Stolicą gór jest najwyższy szczyt. Uzdrowisko, miejscowość klimatyczna, miasto czy wieś... wszystko to nic nie mówi. Bad Gastein, Zermatt czy Chamonix, to całkiem co innego niż Zakopane. Krynica również. Łomnica Tatrzańska czy święty Mikołasz po tamtej stronie gór, też inna sprawa. Nie umieścimy Zakopanego w żadnym schemacie powszechnym czy polskim. Dziwnej tej miejscowości nie sposób określić bez wstępu historycznego, poruszając zagadnienia o wiele bardziej złożone i poważniejsze, niż zagadnienia rozrywki i wypoczynku. Zauważmy: naród polski bardzo późno dostrzegł istnienie Tatr. Rejowi w jego zagrodzie szlacheckiej, Kochanowskiemu pod lipą w Czarnolesie, nie śniły się nawet góry. Wzmianki, bardzo zresztą uboczne, o Klepaczu, jak nazywano Beskid dawnymi czasy, pojawiaj się dopiero w piśmiennictwie XVIII w. Czorsztyn i zamek w Niedzicy były to ostatnie bastiony, dokąd sięgała rycersko-sielska kultura Polaków. Jeśli co pociągało wyobraźnię, to stepowa legenda Ukrainy. Żaden wielki zapis historyczny nie związał się z Tatrami czy z ich pobliżem. Jeśli coś zanotowano, to dwa tylko smutne raczej epizody, mniejszego znaczenia. Gdzieś dalekim uboczem Tatr (koło Żywca chyba, a nie którąś z przełęczy przytatrzańskich, jak chce Sienkiewicz) przekradał się chyłkiem do Polski Jan Kazimierz, król wygnaniec; w Czorsztynie miale swą kwaterę Kostka-Napierski, który tu, nad brzegi Dunajca, przeszczepić chciał ukrainnego ducha buntów chłopskich. Trzeba było dopiero utraty niepodległości, aby Polska odkryła „wolności ołtarze” tatrzańskich gór. Goszczyński, Pol, później nieco Asnyk, oto pierwsi, nie docenieni długo jeszcze odkrywcy Tatr w dziedzinie umysłowej. To, co nimi kierowało, było nie tylko pobudką, ale i przeczuciem romantycznym. Odkrywał jednak góry i racjonalista Staszic. On jednak zresztą, jak się to często dzieje z racjonalistami, popełnił błąd, budując przyszłość na rzeczowych przesłankach. Rud, których doszukiwał się w Tatrach, nie było. Okazał się więc większym marzycielem od romantyków, których. „ołtarze wolności” miały spełnić swe rolę, pobudzając myśl polską do twórczości wielkiej i niezależnej.
5
POWSTANIE MITU
Ten oto nurt romantyczny, wątły zrazu a później coraz potężniejszy, skoro w Tatrach znalazł odżywkę w ich dramatycznym krajobrazie i Janosikowych legendach górali, miał się skojarzyć w niezwykły sposób z pozytywistycznymi ideami Chałubińskiego, który odkrył Tatry jako lekarz i uczynił z Zakopanego uzdrowisko dla piersiowo chorych. Zaiste, ani on, ani żaden z jego następców nie przewidywali, jakie moce wyzywają i rozpętują, zwołując gruźlików do Tatr w epoce, gdy „zajęte szczyty” były powszechną chorobą, inteligencji polskiej. Choroby płucne związały przecież z Zakopanem i Tatrami ludzi tej miary co Dembowski, Witkiewicz, Pawlikowski, brat Albert; Karłowicz, że wymienię wprzód tych, którzy w Tatrach znaleźli treść swego życia i treść twórczości. A inni, którzy podleczali się w „bratniakach” i sanatoriach, chałupach i pensjonatach zakopiańskich? Liczba ich legion. Pół Polski intelektualnej. Nowicki, Żeromski, Reymont, Staff, Żuławski, Strug, Jaracz, Nowaczyński, Szymanowski, Rembowski, Filipkiewicz – wybieram tylko tych, którzy przyjechali do Zakopanego wyzbyć się bakcyla gruźliczego a nabawili się bakcyla zakopiańskiego, aby nie pozbyć się go już nigdy w życiu. Część inteligencji, podleczywszy „szczyty” czy ogniska gruźlicze, osiadła w Zakopanem na stałe i stworzyła trzon napływowej, miejskiej ludności zakopanego. Z mieszczaństwem nie miała nic wspólnego. Cechowały ją indywidualności barwne i niezwykłe, nieraz dziwaczne zamiłowania; każdy niemal człowiek wśród inteligencji miejscowej był kwestią godną zastanowienia i zapisywał się trwale w pamięci. Procent tzw. ,,oryginałów” był w Zakopanem niewspółmiernie wyższy niż w jakimkolwiek innym polskim mieście. Nie tylko jednak zagrożeni gruźlicą, związali się z Zakopanem. Nurt Goszczyńskiego przywiódł do podnóża Tatr wielu ludzi zdrowych, których emocjonalizm znajdował w Tatrach zarówno pobudkę jak strawę. Osobną postacią wśród nich jest Tetmajer, arcywzór inteligenta polskiego z drugiej połowy XIX w., zważywszy jego pochodzenie ziemiańskie, prekursorstwo kulturalne, lekceważenie wszystkiego, co obyczaj uważał za obowiązujące i czcigodne, łatwe olśnienie prądami wielkiego świata i głębokie uczuciowe przywiązanie do własnej ziemi. Tetmajer, schyłkowiec w „Pannie Mary”, wieszcz w „Judaszu”, szlachecki gawędziarz w „Księdzu Piotrze”, w erotycznej liryce dionizyjczyk doszukujący się ostatniego słowa w rozkoszach miłości – w swych opowieściach tatrzańskich staje się człowiekiem z innego świata. Nikogo doprawdy, jak jego, nie wyprostowały i odmieniły Tatry. Nikogo tak nie wydziedziczyły. Potężnym impulsom uległ w Tatrach i Kasprowicz. Tu przecież, na Krzeptówkach, w karczmie starego Telermana, który choć Żyd i chałaciarz rzec można wzorowy, nie mówił żadnym innym językiem prócz... góralskiego, napisał Kasprowicz swą „Pieśń wieczorną”. Tu, w knajpie Karpowicza, kreślił Sichulski niezrównane swe karykatury. Tu, w drewniaku na Bystrem, pisywał Sienkiewicz. Nurt Staszica wcielony częściowo w Chałubińskiego, znalazł jednego tylko, ale potężnego przedstawiciela w Zamoyskim. Magnatowi temu należy się osobne słowo. Powiedzmy od razu: Zamoyski na terenie Tatr i Zakopanego był osobistością obcą. Nie zżył się nigdy ani z góralami, ani z „zakopiańcami”, stosunków z nikim nie utrzymywał, w góry nie chodził. Był społecznikiem, na celu miał anonimowe interesy ogółu. Z jego zamierzeń obywatelskich i gospodarczych udało się na Podtatrzu jedno tylko: ocalił przed wyrębem i zniszczeniem lasy tatrzańskie. Kruszce, których, zasugerowany być może przez Staszica. doszukiwał się w górach zawiodły. Wzniesione przez niego piece, które dość niewłaściwie nazwano „kuźnicami”, przetopiły tylko garść „płonnej” rudy żelaznej i wygasły. Jakżeż się stało ze szkołą gospodar6
stwa wiejskiego, w której kobiety z ludu całej Polski miały się przekształcać w ogrodniczki i gospodynie? Nie wiem, co podszepnęło Zamoyskiemu myśl, aby szkołę tę osadzić w najbardziej zimnym i zacienionym kącie Podtatrza. Anachoreta i człowiek dla siebie aż nadto surowy, chciał prawdopodobnie wychowanice swe uchronić przed pokusami, których pełne było już wówczas Zakopane. Mniejsza, że ucierpiały przez to panny, zamknięte w ciemnym locie, lecz przecież ucierpieć musiał i sam cel szkolenia, zwłaszcza gdy chodziło o ogrodnictwo. Nie dowiedziałem się nigdy, ile gospodyń wiejskich wydały Kuźnice i co wskórały ich doświadczenia z mroźnego Podtatrza, przeniesione w doliny Polski nizinnej.. To jednak pewne, że w Kuźnicach część znaczną wychowanek stanowiły nie chłopki, ale panny z miast i miasteczek, wysyłane tam karnie przez rodziców. „Pójdziesz do Kuźnic” znaczyło w czasach mej młodości tyle co „Poślę cię do Chyrowa”. Chyrów, jak wiadomo, był internatem gimnazjalnym, prowadzonym rygorystycznie przez jezuitów. Pomyślany jako szkoła wzorowa, stał się w rzeczywistości zakładem pokuty dla chłopców szczególnie niesfornych i bujnych. „Cepculki” z zakładu kuźnickiego, tak jak ich wielki opiekun, nie utrzymywały żadnej łączności z Zakopanem. W góry wychodziły korowodem i parami. 0 istnieniu gospodarnych panienek można się było jedynie dowiedzieć, pijąc na werandzie w Kaźnicach wyborną kawę i jedząc jeszcze lepsze pieczywo. Po śmierci Zamoyskiego można tam było zresztą dostać i butelkę piwa. Błogosławieństwo zakładu kuźnickiego spadło na mnie jeszcze i w inny sposób, gdy, poniesiony tam, z głową rozłupaną na Buczynowej Turni, zostałem potraktowany talerzem znakomitego rosołu.
7
ROK 1905
Rok 1905... Czy to nie przesada wspominać go pisząc o Zakopanem? Wymieniam to nie dlatego, że właśnie w tym roku przyjechałem po .raz pierwszy do Zakopanego. Lata rewolucji miały bowiem, szczególnym. zbiegiem okoliczności, wycisnąć na Zakopanem piętno silne i trwałe. Exodus królewiaków do Galicji dotarł i do Zakopanego i osadził w nim na pobyt przejściowy czy trwały całą gromadę wybitnych ludzi, z Piłsudskimi na czele. „Komendant” czy, jak w owe czasy nazywano Piłsudskiego, „obywatel Ziuk” miał większe troski na głowie, aby wrosnąć trwale w zakopiańskie środowisko: Wrośli jednak inni . Kilka postaci zaważyło mocniej. Jedna z nich, to Zaruski, ekssybirak i żeglarz polarnych wód, następna, to dr Dłuski i żona jego Bronisława, siostra Skłodowskiej-Curie, dr Kraszewski wreszcie, socjaliści Jędrzejowski i Kelles-Krauz. Obok nich jednak cała rzesza pepesowców, esdeków, czy po prostu „rewolucjonistów” i ,,bojowców” wtargnęła głęboko w nurt zakopiańskiego życia i atmosferę jego wewnętrzną, indywidualistyczną i romantyczną, zbliżoną do atmosfery cyganerii, zabarwiła zadzierżystym nurtem radykalizmu. Juści, że w swoistej atmosferze Podtatrza partyjnicy wczorajsi i eksspołecznicy sami ulegli przeobrażeniu, znaleźli tu bowiem możność wyżycia się w indywidualnych poczynaniach wszelkiego rodzaju. Zaruski tworzy więc Pogotowie Ratunkowe Towarzystwa Tatrzańskiego, którego wyprawą przedwstępną jest wydobycie spod lawiny zwłok Karłowicza a pierwszym, oficjalnym już występem, sprowadzenie ze ściany Buczynowej Turni autora tej książki i jego towarzyszy. Zaruski prowadzi Pogotowie z męstwem i stanowczością wielkiego eksploratora, a niektóre wyprawy ratunkowe pod jego kierownictwem, jak np. walka o dotarcie do nieżywego już Szulakiewicza na ścianie Małego Jaworowego, nabiera patetycznych cech wielkiego doprawdy wydarzenia. Najśmielszy towarzysz Zaruskiego i taternik, jeden z najlepszych a z pewnością najbardziej zuchwały, to Bednarski, również uchodźca z Królestwa. Tenże Bednarski wraz z Lesickim i Zdybem, rękodzielnikami z Sosnowca, oraz z „wiecznym studentem” Oppenheimem stają się prekursorami narciarstwa polskiego, które rychło stać się miało jednym z najbardziej powszechnych sportów. Bojownicy o wolność wnieśli do Zakopanego, które niby włączone już do Polski, przecież bujało własnym, oderwanym życiem, pewien bardziej konkretny i ogólnopolski nurt. Ogarnięci jednak lokalnym duchem wolności zapominali rychło o owych rygorach partyjnych i organizacyjnych, które wiązały ich i ograniczały, póki byli żołnierzami rewolucji. Wielka, dziś już trudna do zrozumienia swoboda obywatelskiego życia w Galicji, w Zakopanem większa niż gdziekolwiek, skoro splendor przebywających tu osobistości przerażał starostę w Nowym Targu, powodowała, że w pobliżu wymarzonych „ołtarzy wolności” rządziła wolność już zdobyta i zwolniona nawet od zachowywania pozorów. Kogo raził jeszcze i policjant austriacki, spacerujący po Krupówkach, lub czarnożółte skrzynki pocztowe, ten szedł sobie w góry. Tam „nic prócz Boga”. W Zakopanem znalazłem się po raz pierwszy, chłopiec jeszcze młody, wychowanek kadeckiej szkoły we Lwowie. Pobyt ten był tylko freblówką, wstępną do późniejszych lat. W rok już wszakże później, gdym się wyłamał od kadetów, maszerowałem ku Tatrom od Babiej Góry, orawską szosą, w przepisowej dla szanującego się „radykała” pelerynie i z grubą lagą w ręku. Towarzyszący mi koledzy należeli, rzecz prosta, do „ludu”. Jeden z nich, lat jak i ja szesnastu, syn chłopski z tarnobrzeszczyzny, był znawcą Nietzschego i Strindberga a Ibsenowskiego „Peer Gynta” cytował całymi stronami. Drugi, syn rękodzielnika ze Zwierzyńca, miał napchany łeb Darwinem i modnym wówczas Arrheniusem. Śpiewaliśmy „Na barykady” 8
i „Międzynarodówkę” gdyż „Czerwony sztandar” wydawał nam się zbyt oklepany. Ha... i jeszcze jakiś tam „Czarny sztandar”. Wątpię, czy go ktoś dziś pamięta. Jedna zwrotka utkwiła mi w pamięci: „Niech nikt na drodze nam nie stawa. Ni hrabia, książę, cesarz, lord. Bombami napiszemy prawa. Wiwat anarchia! wiwat, mord! ”. Z takimi oto piosenkami zbliżaliśmy się do Tatr, ja, syn „małej” krawcowej z Krakowa, wolny duch i kandydat na artystę, Woliczko, darwinista, Sarnek, filozof i anarchista. Pamiętam dobrze ten dzień, gdyż z orawskiej szosy Tatry widoczne były wspaniale i pierwszy raz w życiu ujrzałem wówczas cały ich łańcuch, bezsporny wówczas dla mnie i w późniejszym życiu jedynie niezawodny „ołtarz wolności”. Zrządzenie losu chciało; że wówczas właśnie los swój związałem nie tylko z górami, ale i najznakomitszym wówczas w Zakopanem domem Dłuskich. Stało się to w sposób aż nadto prosty. Gdyśmy w kolejnej wyprawie na Świnicę, schodzili z Kościelca do Czarnego Stawu, zastaliśmy nad nim dwie panny, jeśli pannami można nazwać dziewczęta kilkunastoletnie. Działo się to 44 lat temu, tzn. w okresie wielkiej jeszcze ciszy w głębi Tatr, kiedy to u schyłku dnia trudno było zastać człowieka, nawet na tak gwarnym później szlaku dokoła Czarnego Stawu. Do dziewcząt odnieśliśmy się z uszczypliwą ironią. Chłopca szesnastoletniego dzieli przecież w przekonaniu jego od dziewczyny kilka lat młodszej cała przepaść pojęcia o świecie. W pewnej chwili starsza z dziewcząt podeszła ku nam i napisała na stole stojącego wówczas nad Stawem schroniska krótkie zdanie: „Hic sedebant permulti sed stulti”. Dla kolegi łacinnika Czechowicza, filologa i znawcy antyku, syna miejscowego masarza, była to okazja, by dziewczynie udzielić pouczenia o łacinie, przytoczyć cytatę o „mulier” i „ecclesia” i zarecytować kilka wierszy Owidiusza. Łatwe zwycięstwo łacinnika nie przerwało raz zaczętej znajomości. W przebytej wspólnie drodze do Kuźnic przedyskutowaliśmy z dziewczyną wszystko, czym kipiały wówczas umysły młodzieży, i musieliśmy przyznać, że czytywała ona książki wyborne i trudne, miała swoje zdanie i żarliwość dochodzenia prawdy, która cechowała dojrzalsze już od niej pokolenie. Minęło kilka dni, nim miałem się dowiedzieć, że poznana przy stawie panna jest córką Dłuskich. Stało się bowiem, że na Kościeliskiej mijał mnie powóz sanatorialny, wioząc znaną mi z widzenia parę doktorostwa Dłuskich i jakąś czcigodną osobistość. Ktoś zawołał na mnie z powozu, konie zatrzymał i nie żegnając się z nikim wysiadł i podszedł, aby mi z miejsca zaproponować wspólny spacer pod regle. Była to właśnie ona, znajoma z gór, Hela Dłuska. Powóz postał chwilę, nie doczekał się powrotu panny, my poszliśmy w las, rozprawiając o rzeczach zgoła niewspółmiernych z naszym wiekiem. Spotykaliśmy się teraz już dzień po dniu. Po którymś kolejnym spotkaniu, w dzień deszczowy i mglisty, panienka poprosiła mnie do „dyrektorówki”, ściślej mówiąc – do „siebie”. Gdym wszedł do świetlicy dyrektorskiego domku, nieproszony i niezapowiedziany, wywołałem pewną konsternację. W świetlicy siedzieli właśnie goście. Poznałem ich od razu. Paderewski i Sienkiewicz. Nie bardzom się chyba popisał wtedy, przekorny i opozycyjny, nie okazując krzty respektu dla znakomitości, które nie należały bynajmniej do bożyszcz mego pokolenia, pociągniętego gwiazdą Wyspiańskiego i Żeromskiego i zadurzonego muzyką Wagnera. Dom Dłuskich mimo tego był od tej chwili dla mnie otwarty. Z Helą łączyła mnie przyjaźń długotrwała i głęboka. Podaję ten epizod nie dlatego, abym rozważania swe chciał urozmaicić anegdotami. Chodzi mi o uwydatnienie tego przewodu, który mnie, chłopca pierwszego z brzegu. biednego i legitymującego się jedynie skromną wiedzą samouka, przeniósł bez żadnych przeszkód i utrudnień w sferę ludzi górujących nade mną ogromnie kulturą, tradycją, stanowiskiem. Zakopane i jego atmosfera sprzyjała bardzo tego rodzaju „awansom społecznym". Znaczenie mitry hrabiowskiej sięgało, rzec można, tylko do Chabówki. Godność urzędnicza czy nawet profesorska kończyła się już w Suchej. W Zakopanem i na Podtatrzu wszyscy byli równi. Nie wiem, co by o tym powiedzieli dzisiejsi wyznawcy demokracji czy, pożal się Boże, marksizmu. Ale przecież i sam Lenin, siedzący wówczas w Poroninie, nie wytłumaczyłby, stosując
9
marksistowskie dogmaty, dlaczego, w chwili. gdy miał go uwięzić starosta nowotarski, obronili go, ręcząc za niego, Dłuski i Kasprowicz, a więc piłsudczyk i religijny reakcjonista. Dom Dłuskich, wraz z sanatorium dla .piersiowo chorych, stanowił na tle Zakopanego pozycję odrębną, w pewnej mierze zbliżoną do zakładu Zamoyskiego w Kuźnicach. Nie wyodrębniony bynajmniej, ani nie odsunięty od Zakopanego i jego środowiska, przecież spełniał zadanie konkretne a swym idealistycznym rodowodem sięgał do założeń pozytywistycznych, których wyrazicielami była cała rodzina Skłodowskich. Żywy i czuły temperament Dłuskiego, jak i duch czasu, odrywający się znów od pozytywizmu, spowodował, że dom Dłuskich, czyli jak w Zakopanem mówiono „sanatorium” (po góralsku „sinatorija”), stał się ostoją dla wszystkich prądów nurtujących wówczas Zakapane. Miał Dłuski i przyjaciół wśród górali, a ze wspaniałym Krzeptowskim z Krzeptówki łączyła go przyjaźń al pari. Owo bratanie się doktora z „ludem” nie miało i nie mogło mieć nic wspólnego z jego politycznym radykalizmem, tym mniej jeszcze programem partyjnym. Szło raczej po linii stosunku do ludu, który wskazali romantycy. Arystokratyczność górali utrudniała nawet i ten stosunek. Z pary DłuskiKrzeptowski, „panem”, większym nie tylko z powodu poczucia osobistej godności, lecz ze względu na obyczaj „honorny”, był niewątpliwie Krzeptowski. Mógłbym tu przytoczyć mnóstwo zabawnych nieporozumień na tym tle pomiędzy „ceprami” z dolin a góralami. Jednakże i sam Dłuski opowiadał mi, że gdy, ugoszczony kilkakroć szumnie przez Krzeptowskiego, zaprosił go do siebie. ten raczył zaledwie wypić u niego kieliszek wina. Tak czy owak sanatorium było w tych czasach jedynym, żywym jeszcze osiągnięciem na tle Zakopanego. Wszystkie inne pasje środowiska zakopiańskiego wyżywały się raczej w fermencie dyskusji. Dogorywający Witkiewicz dokonał już swego dzieła w architekturze, Tetmajer – w piśmiennictwie. Następców nie było. Twórczość zastępowała wymiana myśli, zawsze gorąca i nieraz poważna, lecz przecież bezpłodna. Po kawiarniach i po chałupach Zakopanego, rzadziej w pensjonatach, rozprawiano o świecie i jego sprawach nie mniej żarliwie niż na bruku paryskim. Bywało, że taki czy siaki „peleryniarz” rżnął w zawieruchę piechotą z Bystrego na Krzeptówki, aby wykłócić się z kimś, kto był innego zdania. Być może, iż ów dygot psychiczny, odrywający myśli od konkretnych zadań, potęgowało przeczucie zbliżającej się wojny. Działający na terenie Zakopanego spisek legionowy przyczyniał się niezawodnie do tego niepokoju. Z tajnych kwater strzeleckich przedostawały się do Zakopanego liczne plotki i wieści dostatecznie groźne i ostrzegawcze, aby machnąć ręką na bieżące troski i zadania. Spisek działający w Zakopanem zdobył się tu jednakże i na akt historycznego znaczenia, kiedy to w r. 1913 odbyło się w Zakopanem zebranie stwarzające Skarb Narodowy. Pełniąc na nim obowiązek sekretarza czy protokólanta, wysłuchałem Studnickiego i jego wywodów o niebezpieczeństwie narastającego stale imperializmu rosyjskiego, Węgra Diveky’ego, gdy prawił o konieczności federacji polsko-węgierskiej, Daszyńskiego, gdy stawiał postulat niepodległości Polski przed postulatem walki klasowej, Piłsudskiego, który nawoływał surowo do tworzenia armii polskiej, albowiem nie pomoże nam nikt. Dużo czasu i wiele zdarzeń upłynęło od zebrania małej grupy Polaków w pensjonaciku na Równi Krupowej. Szkoda, że nie mam protokółu, który wówczas spisałem. Prawdy w nim zawarte żyją po dziś dzień. Grupka ludzi, zwołanych na zebranie, była w życiu Zakopanego epizodem przypadkowym. środowisko zakopiańskie przyczyniło się do zebrania raczej pośrednio, poprzez swą atmosferę wolności, która, jak peleryna podtatrzańskich łazików i dyskutantów, ochraniała spisek legionowy i zabezpieczała go przed szpiclami wszelkiego rodzaju.
10
ZDOBYCIE GÓR
Bezproduktywność zakopiańskiego środowiska i jego peleryniarska splendid isolation miała wiele wspólnego z cyganerią dekadentów, jednakże nie bez reszty. Resztę stanowiły Tatry. Tam szlify herosa swego wieku zdobywało się wysiłkiem uchwytnym i trudnym, stawiając nieraz na kartę życie. W surowym świecie gór rozgrywał się dramatyczny i jak najbardziej własny przewód Zakopanego. Mam na myśli taternictwo. Polacy – cofnijmy się znów wstecz – nie byli narodem zdobywców i odkrywców. Włóczęgę lubili, lecz szlaki jej kręciły się „rzemiennym dyszlem” po krainie bliskiej nawykom serca i ciała. Kondotier Arciszewski czy awanturniczy zbieg Beniowski, to tylko epizody, pozbawione istotnego znaczenia. Wiek XIX, wiek wielkiej przemiany wewnętrznej, która przeobraziła Polaków w naród pełny i wspaniały, przełamał i zapory polskiej zasiedziałości. Przyroda i lud, uznane przez romantyzm za drogowskaz idealistyczny, skłoniły ówczesnych ludzi do odkrywania własnego kraju, dalej i szerzej, niż sięgała sielska nizina. Wspomniałem o tym, mówiąc o Goszczyńskim i jego następcach. Towarzyszący romantyzmowi indywidualistyczny mit bohaterstwa nie poprzestał na westchnieniach i uniesieniach u podnóża gór. Sięgał po wyżycie się w zdobywaniu górskich szczytów i nie odkrytych jeszcze szlaków przez góry. Ten zasadniczy nurt przewodu jak najbardziej osobistego, wysiłku bezinteresownego, lauru pozbawionego nawet tej ceny, jaką szampionom sportowej areny płaci oklaskująca ich rzesza widzów; wdarł się i w taternictwo polskie, które nie było nigdy sportem, podobnie zresztą jak alpinizm całego świata. Podkład jego psychiczny był ten sam co u odkrywców, którzy przemierzali nieznane obszary ziemi. Niewątpliwie, wdzieranie się na szczyty i ściany, nie tknięte ludzką stopą, było aktem pozbawionym wszelkich cech użyteczności publicznej; więcej nawet, gestem pogardy dla kryteriów wyznawanych przez ludzki ogół. Zdobyty w górach tytuł do chwały nie mieścił się w żadnym chwalebnym rejestrze społecznej zasługi. Taternictwa, mimo to, nie można nazwać wykwitem anarchicznego, zakopiańskiego środowiska. Pociągało bowiem nie tylko miejscowych ludzi, ale obywateli skądinąd szanowanych, społecznie i towarzysko obliczalnych, w życiu codziennym równie ostrożnych, jak wszyscy inni. Ci właśnie stanowili najbardziej zagadkowe i interesujące postaci wśród taterników. Bo jeśli takiemu Karłowiczowi, Żuławskiemu, Zaruskiemu czy Bednarskiemu było „do twarzy” z urwiskami Tatr, to jakże wytłumaczyć takiego Porębskiego, eleganta i kupca z krakowskiego Rynku, który, sam jeden, pokonywał w rękawiczkach bardzo trudne ściany, finansistę i bankowca Znamięckiego, inżyniera Chmielowskiego, profesorów Panka i Smoluchowskiego, księży Stolarczyka, Gadowskiego i Humpolę? Dla tych taternictwo było drugim, ukrytym torem życia, ubocznym, a przecież stanowiącym potężną, może i główną j ego legendę. Kiedy zdobyłem sobie miejsce wśród taterników , taternictwo polskie dobiegało właśnie szczytowego tryumfu nad górami po tej i tamtej stronie ówczesnej politycznej granicy. Z dawnymi włóczęgami w stylu Chałubińskiego niewiele już miało wspólnego. Zarzuciło chodzenie z ciupagą i w serdaku, odrzekło się przewodników góralskich, którzy, owszem, chadzali z najlepszymi nawet taternikami, lecz już na równorzędnych prawach towarzyszy ogarniętych tą samą żądzą, zdobywania. Nowoczesny, udoskonalony sposób zdobywania gór jak i nowoczesny sprzęt wysokogórski wnieśli w Tatry alpiniści niemieccy. Jeden z nich, Dyrenfurt, stał się z czasem największym bodaj znawcą Himalajów i jedną z największych postaci wśród wysokogórców świata. Niemieccy alpiniści zniknęli rychło z widowni Tatr. Zastąpić ich mieli Węgrzy i Polacy, 11
bo tylko między nimi rozegrała się teraz walka o dziewicze turnie i ściany tatrzańskie. Niemcy z doliny Spiszu brali niewielki w niej udział, Słowacy rozbudzili się dopiero po drugiej wojnie. Wysokogórców czeskich nie było ani wtedy, ani później, gdy większa część Tatr należała do Czechosłowacji, a krzesanice tatrzańskie zdobiły na honorowym miejscu turystyczne katalogi czeskie. Przewód historyczny taternictwa wyłamuje ramy tych rozważań. Należy jednak stwierdzić, że Polacy w latach 1905-1914 stali się przodującym czynnikiem na całym obszarze Tatr, tak indywidualnie jak i zbiorowo. Nikt nie przewyższył Chmielowskiego w znawstwie gór i ilości dokonanych wypraw zdobywczych. Żaden ze spiskich przewodników nawet w przybliżeniu nie równał się z Bachledą, notorycznym towarzyszem Chmielowskiego. W boju o Tatry, który się rozgrywał na przestrzeni owego pierwszego, wielkiego pokolenia taterników nie brak wydarzeń patetycznych, które były ostateczną próbą ludzkich sił a także i ludzkiego charakteru. Przejmujące i dramatyczne, fascynowały umysły i rozlegały się szerokim echem i poza Tatrami. Największym niewątpliwie z tych wydarzeń była w r. 1910 wyprawa Pogotowia Tatrzańskiego usiłująca w śnieżnej zawiei przyjść z pomocą Szulakiewiczowi. Wtedy to właśnie zginął Bachleda, góral tak zrosły ze współczesnym mu pokoleniem taterników, jak z pokoleniem Chałubińskiego zrosły był Sabała. Nie był ani muzykantem, ani bajarzem, ale przewyższał Sabałę jako świadomy swego celu, zdobywczy przewodnik. Ta przemiana psychiczna odpowiadała i przemianie taternictwa od czasów Chalubińskiego, kiedy to na zdobycie gór wyruszano orszakiem podobnym do procesji, z obrządkiem muzyki, tańca i opowiadaniem legend przy okniskach, poprzez samotne włóczęgi Karłowicza, który ślad swój znaczył rysowaną na skale swastyką, aż do przemyślanego przenikania wszystkich nie tkniętych jeszcze szczytów i ścian, którego wyznawcą był Chmielowski i współczesne mu pokolenie. Wraz ze zmianą postawy psychicznej zachodziła charakterystyczna zmiana pojęć o niedostępności tatrzańskich urwisk. Nie będę się cofał wstecz do owych czasów, gdy Pawlikowski, zapatrzony w iglicę Mnicha nad Morskim Okiem, musiał długo zwalczać sugestię nieosiągalności tej turni, nim się w ogóle odważył ją zdobyć. Zwrócę uwagę na to, co zaszło w moich już oczach, za czasów, nazwijmy je tak, nowoczesnego taternictwa. Kiedy w początkach bieżącego wieku taternik z Galicji, Englisz wyszedł na nie zdobyty jeszcze Ostry Szczyt, nazwał trudności związane z pokonaniem urwisk Ostrego jako „leżące na granicy ludzkich możliwości”. Englisz autorytetu wielkiego nie miał. Samochwał i zarozumialec, był czymś w rodzaju tatrzańskiego Peary`ego. W niedługi czas po nim ten sam Ostry Szczyt zdobył alpinista Haeberlein, nieporównanie trudniejszą stromizną od południa. W opisie przejścia użył określenia ausserst schwierig, co oznaczało wprawdzie nieco mniej od „na granicy ludzkiej możliwości”, w komentarzach jednak ustnych o urwisku wyrażał wątpliwość, czy ktokolwiek drogę jego powtórzy. A jednak powtórzono ją wielokrotnie, a w kilka lat po zdobyciu Ostrego od południa, Bednarski pokonał trudniejszą jeszcze ścianę Zamarłej Turni. Tym razem powszechna już opinia utrzymywała, że wysiłek ten jest nie do powtórzenia. A jednak i Zamarłą Turnię „zrobiło” później wielu taterników i przyszedł czas, że miała ona ustąpić pierwszeństwa wschodniej ścianie Mnicha. Co wpłynęło na to, że z biegiem kilkunastu lat Ostry Szczyt drogą Englisza spadł z „granic ludzkich możliwości” do kategorii wypraw wstępnych dla początkujących taterników, południowa jego ściana była już tylko egzaminem dla wspinaczy pierwszej klasy, Zamarła próbą elitarną, ale przecież nie krańcową i ostateczną.? Myślę, że rozstrzygającym czynnikiem nie było tu samo spotęgowanie właściwości fizycznych człowieka, ale przezwyciężenie psychicznych oporów, powiedzmy: malejący respekt przed niebezpieczeństwem, który zresztą jest chyba cechą znamienną dla dzisiejszych czasów w każdej niemal dziedzinie ludzkiego wysiłku. Towarzyszy mu i spadająca cena
12
ludzkiego życia. Miarą tego spadku w Tatrach było coraz słabsze echo śmiertelnych wypadków w górach. W czasie gdy byłem taternikiem, tj. w latach 1905-1914, zrzeszeniem wysokogórców tatrzańskich, zjednoczonych w Sekcji Turystycznej Towarzystwa Tatrzańskiego, nie rządziły jeszcze kryteria ściśle fachowe, które zubożyły później i wyjałowiły polskie taternictwo. Byliśmy wówczas czymś w rodzaju klubu. Kastowość jednak i zarozumialstwo „speców” dawało już znać o sobie. Atak mój na nie był zarazem moim pierwszym utworem literackim. Sekcja Turystyczna wydawała wówczas miesięcznik „Taternik”. Organ sekcji był areną popisów literackich, zbyt wzniosłych jak na surowe piękno Tatr i osoby taterników, którzy bądź co bądź byli stworzeniami z ludzkiej gliny. Osobną rubryczkę stanowiły charakterystyki dokonanych przejść, w których zdobywcy, niezależnie już od swoich wewnętrznych przeżyć, opisywali drogę w żargonie fachowym. W tym oto „Taterniku” umieściłem w r. 1908 artykuł „Wycieczka – jak się o niej nie pisze” i wyszydziłem w nim zarówno napuszone „przeżycia” taterników jak i popisy fachowością. Artykuł na najbliższym zebraniu sekcji wywołał burzę. Pogromcą mym był czcigodny prof. Piasecki, taternik wyznający sokolską zasadę, że „w zdrowym ciele zdrowy duch” społecznik, przykładający zbyt wielką miarę do wychowawczego znaczenia taternictwa, które, choć w założeniu swym niewątpliwie idealistyczne a w skutkach niewątpliwie hartujące, przecież było ruchem na wskroś elitarnym i bynajmniej nie usposabiało do lepszego rozumienia ogółu, jego zamiłowań i pragnień. Piasecki napiętnował artykuł mój jako objaw cynizmu i rozkładowych dążności. Obronił mnie autorytet nie mniejszy od profesora: Żuławski. Oświadczył on wręcz, że „Wycieczka – jak się o niej nie pisze” jest najzdrowszym artykułem, jaki się ukazał w „Taterniku” a zarazem i zapowiedzią talentu literackiego. Zebranie osądziło słusznie, że sprawa. jest otwarta, i przeszło nad nią do porządku. ...Zbliżał się rok 1914. Taternicy polscy zdobyli już wszystkie niemal szczyty i ściany tatrzańskie zasługujące na większą uwagę. Wielcy „poszerzyciele Tatr” albo już zeszli z areny życia i działania na. Podtatrzu, albo, ogarnięci przeczuciem zbliżającej się wojny, oczekiwali historycznej burzy, która podpływała ku Tatrom od nizin. Wybuch wojny zamknął epokę wielkich romantycznych uniesień, wielkich indywidualności i bohaterskich, samotnych poczynań. Na obliczu Zakopanego wojna zaważyła silniej jeszcze, niż na całej Polsce.
13
POWRÓT
Los chciał, że lata tamtej wojny spędziłem na zesłaniu w rosyjskim Turkiestanie. Kiedy w 1921 roku powróciłem do Polski, miałem za sobą nie tylko wielką wędrówkę w poprzek Azji i przez parę oceanów, ale i doświadczenie rewolucji bolszewickiej, równie gwałtownej na krańcach Rosji, jak i w samym jej rdzeniu. Dalekie i egzotyczne włóczęgi; zetknięcie z światami i ludami, wstrząs rewolucji zachwiały utęsknionym obrazem bezpiecznych, rodzinnych stron. Wędrowiec czy żeglarz dziwi się podobno, gdy powróciwszy do domu zastanie wszystko jak było dawniej. Jeśli w dodatku dostał się podczas wędrówki w taki kocioł rozkiełzanego bestialstwa, jak przewrót bolszewicki, tym większe jest jego zdziwienie. Fortunny Kraków był pierwszym moim postojem. Perswazja czcigodnych murów, dziedzicznych sklepów, kawiarń z tym samym płatniczym i tym samym ciastkiem drożdżowym, wysiedzianych ławek na Plantach robiła powoli swoje. Całkowitej ufności do nieprzemienności pamiętnego mi świata mimo tego jeszcze nie nabrałem. Kraków nie był zresztą gorącą ziemią, mych młodych lat. Więcej duszy zostawiłem w Zakopanem. Tam mogłem lepiej sprawdzić, co zaszło. Brak środków nie pozwolił mi na udanie się do Zakopanego pierwszego lata po przybyciu do Polski. Wyjechałem tam dopiero w r. 1922. Z tremą. Wielu ludzi, z którymi łączyły mnie przed wojną głębokie związki, już pod Giewontem nie było. Starzy „Zakopiańcy”, z którymi spotykałem się w Krakowie czy Warszawie, eksczłonkowie tej jakiejś gwardii podtatrzańskiej, romantycznej i światoburczej, zakochanej w górach dzikich a bezludnych, zapatrzonej w swą „jaźń”, jak w urwiska tatrzańskie, że to i puszcza, i szczyty, i otchłanie – opowiadali mi ze smutnawym, ironicznym nieco uśmiechem, że Zakopane „już nie to”. Jeśli „nie to”, więc jakie? Kiedy o grubym zmierzchu wysiadłem .na dworcu, lało, jak zwykle – jak zawsze, chciało by się powiedzieć. Na placu przed dworcem zmiana. Nie było niemal zupełnie furek z płócienną budą, ale dorożki. Woźnica, który podjechał po mnie, chłopak frantowaty, obejrzał mnie dość bezczelnie i wszczął bezczelniejszy jeszcze targ o zapłatę za przejazd. Byłbym już na wstępie zwątpił w Zakopane, gdyby z boku nie podjechał inny woźnica. – Siadajcie -– rzekł krótko – co to gadać z sietniakiem. Spojrzałem... Ktoś znajomy, Roj, Tatar, czy co? – Na Krzeptówki – zacząłem wyjaśniać. – Za Skibówkami będzie taki skręt... potem karczma Telermana... – Wiem! – zaciął konia. – Do Zaryckiego. Po chwili dorzucił: Toście wrócili. Na Krzeptówkach będą wam radzi. Nie jest widocznie tak źle z tym Zakopanem – powtarzałem sobie, wsłuchany w grochot deszczu po powoziku. W pobliżu Krupówek wychyliłem głowę. Nie! – było jednak jakoś inaczej... Mijałem kawiarnię Pszanowskiego... Orkiestra grała foxtrota. Przy stolikach seryjne gęby publiki uzdrowiskowej. Ano zobaczymy. Zapuściłem daszek skórzanej budy i zwinąłem się w kłębek. Wyjechaliśmy na górne Skibówki. Ściemniało zupełnie. I wówczas minęła nas dorożka z pijanymi góralami. Śpiew ich podobny do wycia, śpiew dobrze znany, niepodobny do niczego na świecie, złapał mnie za gardło, jak kleszcze. Pozdrawiała mnie dawność, legendarna dawność Podtatrza. Zakopane nie było jednak tak ogołocone ze znanych mi przed wojną ludzi, jak sądziłem. Po Zaruskim został na placu Józef Oppenheim, jeden z tych, co to przybyli do Zakopanego po 14
roku 1905, aby się „rozejrzeć”, i pozostali w nim na zawsze. Postać barwna, pełna szyderczego humoru, z trybu życia „ptak niebieski”, ale i człowiek uczynny, dzielny i ofiarny, skoro objął po Zaruskim Pogotowie Tatrzańskie. Należał bezsprzecznie do ludzi tamtej ery. U „Józia” więc zasięgnąłem języka, co i jak w nowym Zakopanem. Był optymistą. Budził jednak zastrzeżenia, jak człowiek, który dostrzega tylko to, co go obchodzi, a dla całej ogromnej reszty jest obojętny. Gdym odwiedził Józia w dworcu Towarzystwa Tatrzańskiego, nie omieszkał mi z wymownym uśmieszkiem pokazać zaczątków Muzeum Pogotowia. Były tam wśród innych eksponatów i pomiażdżone puszki z mego plecaka oraz rozdarta, wystrzępiona lina... „Byli chłopcy, byli, ale się minęli...” – odpowiedziałem tekstem piosenki góralskiej. Od Józia dowiedziałem się, że Dłuscy, choć opuścili Zakopane, przecież go nie zarzucili. Pani Bronisława1 raz po raz przyjeżdżała do Zakopanego, zajęta założeniem Muzeum Tatrzańskiego. Wiadomość poruszyła mnie i zasmuciła równocześnie. Wiedziałem przecież, że Dłuscy organizując muzeum spłacają dług nie tylko swym wielkim latom spędzonym u podnóża Tatr, ale i pamięci swej córki. której nie stało wśród żywych. Poznałem wreszcie i ludzi nowych a bliskich. Z tych wyróżniał się młodzieńczy wówczas kapitan Ziętkiewicz2. Olbrzymi „Ziętek” miał twarz przejrzystą i pogodną, jak miewają ją tylko szaleńcy. W Zakopanem zimą rozpętywał narciarstwo, któremu przypisywał wyolbrzymione znaczenie, podobny w tym do wszystkich apostołów sportu przed wojną. Teraz wykańczał budowę nowego schroniska na Hali Gąsienicowej. Tam też skierowałem swe pierwsze kroki ku górom, nie taternik już, ale inwalida zwiedzający pola bitew, na których zbierał guzy i odznaczenia. Schronisko, słynny później „murowaniec”, zrąb swój kamienny miało już gotowy. Przysiedliśmy opodal z Ziętkiewiczem. – Słuchajno, kapitanie – spoglądałem ze zdumieniem na olbrzymie głazy granitowe tego zamczyska – jak podołaliście temu? – Po polsku – uśmiechał się. – Po wojnie, jak wiesz, pieniędzy i środków na taką rzecz w Polsce nie było. W kasie Towarzystwa Tatrzańskiego jeszcze mniej. Ale byli żołnierze, niezdemobilizowani jeszcze z bolszewickiej wojny. Więc, rozumiesz, wyprosiłem sobie jedną taką kompanię saperską, pod pozorem ćwiczeń w górach. Zakwaterowałem na Hali i nuże ruszać kamienie! – A cóż na to dowództwo? – Trochę kręciło nosem, trochę udawało, że nie wie, o co chodzi... Ale co tam dowództwo! Grunt. że żołnierze zapalili się do tej roboty... Hee... rup!... Hee, rup!... i kamień tysiąc kilo wagi, a to i więcej, wjeżdżał pod mury i na mur. Wieczorami ognisko.. piosenki... – Gorzałka... – Jasne! Wiesz, kto tu był naszym gościem przez dłuższy czas? Eugeniusz Małaczewski, już na gruźlicę dogorywający. W pogodne dnie ustawialiśmy mu leżak opodal budowy. Wpatrywał się w nią godzinami. Gdyś tak patrzał w jego twarz, opaloną nieco, okryty rumieńcem, widział jego uśmiech, słuchał pogwarek z żołnierzami, nigdy byś nie przypuszczał, że są to jego ostatnie chwile. – Tu przyszedł – szepnąłem – nie pamiętam, aby bywał w Zakopanem. – Nie bywał. Ale góry pokochał bardzo. Wiesz, co mi powiedział jednego dnia? Że tu się buduje coś więcej niż schronisko... coś na wieczną rzeczy pamiątkę. Na wieczną rzeczy pamiątkę... Później, gdy murowaniec stanął już pod dachem i przyczaił się na skraju lasu, nie schronisko, lecz kasztel jakiś niepraktyczny i mroczny, ale w ślicznej 1 2
Bronisława Dłuska, z domu Skłodowska, siostra Curie-Skłodowskiej. Władysław Ziętkiewicz, później pułkownik i dowódca pułku. Zginął bohaterską śmiercią w roku 1940 we Francji.
15
harmonii z górującym nad nim Kościelcem, przychodziło mi nieraz na myśl, że przechowuje „na wieczni rzeczy pamiątkę” marzenia tamtych pokoleń. Okres między wojnami, to drugi okres mego życia wśród górali tatrzańskich. Nici dawnej, porwanej przez wojnę i przez lata spędzone na obczyźnie, gdzie w pojedynkę, z dala od swoich odpłynęła moja młodość burzliwa – nawiązać już nie zdołałem. Z grona ludzi starszych, którzy, choć mało znani, formowali mój drugi, tatrzański nurt życia, nikt prawie nie pozostał w Zakopanem. Nie stało doktorostwa Dłuskich, osiadłych w Warszawie po śmierci córki Heleny, co to aż w Ameryce dokonała tragicznej rozprawy ze swym życiem, niedobitym w katastrofie na turni w Strążyskach. Zmarł Stanisław Witkiewicz, Jerzy Żuławski, Mariusz Zaruski pomieniał znowu tatrzańską służbę na morską żeglugę, Kasprowicz, o dziwo! profesurę objął w Poznaniu, tak mało licującą z jego peleryną, fontaziem czarnym i porywistą duszą. Gdy powrócił, osiadł z dala od Zakopanego na cichą., przedśmiertną rozprawę z samym sobą. Poeta Franciszek Nowicki, geolog Wiktor Kuźniar, przy kieliszku u Pollera w Krakowie wskrzeszali Tatry, które z życia ich skreśliła niemoc fizyczna. Grono mych rówieśników tatrzańskich sprzed wojny rozproszyło się po różnych kątach Polski. Na placu pozostał jeden Mieczysław Świerz. Ten penetrował Tatry metodycznie, szczyt po szczycie, ściana po ścianie, aż pracowity trud przypieczętował śmiercią na Kościelcu. Tak! Ludzi „tamtej ery” nie było już po wojnie w Zakopanem. Wraz z nimi przygasł romantyzm Podtatrza. Zmiana warty dokonywała się nie tylko w Zakopanem, ale i w całym świecie, który rozpoczynał poród nowej ery, trwający po dziś dzień. Polski jednak romantyzm i jego koniec miał swoje lokalne przyczyny. Wyrok zagłady napisało mu państwo polskie. Z nastaniem jego spełnił się główny cel, spłonęła główna namiętność polskich romantyków. Z chwilą gdy „ołtarze wolności” przeniosły się z Tatr do Warszawy, zasnęli i skrzydlaci rycerze Podtatrza. Nie było więc już w Zakopanem ani obrządków „obcowania dusz”, ani żarliwych dyskusji, ni spisków przy szklance herbaty. Nie stało i poematów na miarę Tetmajera czy Kasprowicza. Ciemnosmereczyny przestały być mistycznym uroczyskiem pod Walhallą Hrubego i Krywania. Dziedzictwo Stanisława objął syn jego „Witkacy”. Kiedy pierwszy raz w życiu spotkałem Witkacego, szedł przez Liliowe z płótnem pod pachą do tych właśnie Ciemnosmereczyn. Może zapchała go tam sugestia obrazów tatrzańskich jego ojca. Gdym się po wojnie znalazł w Zakopanem, Witkacy po górach już nie chodził. Ale na Zakopanem ważył. Wielki pogrobowiec, urodziwy niesamowicie, poprzez ojca otoczony famą tamtych czasów a przez to tym bardziej dla nich pogardliwy, tym bardziej „nowoczesny”, błogosławiony wspaniałymi i różnorodnymi talentami a pokarany brakiem koordynującego zmysłu. Zawistny o uwielbienie budzi, którymi pomiatał, żądny miłości, którą poniżał i deptał, zaczarowany wizjami narkotycznymi, których nie mógł uchwycić ani utrwalić, z rosnącą w sercu pogardą dla ludzi i świata – był arcywzorem dekadenta, jedynego, jakiego Polska wydała, w tych rozmiarach. Gdyby Witkacy miał dość sił, dość artystycznego zdrowia, aby znużoną duszę odświeżyć zetknięciem z autentycznym żywiołem Tatr, bynajmniej nie zgłębionych przez pokolenie romantyków, byłby się może odrodził, tak jak ożył i umocnił się wśród gór wyrafinowany i arcywybredny Karol Szymanowski. Ale Witkacy popełnił błąd większości nowatorów polskich, którzy nowoczesność pojmowali jako odwrócenie się od własnego kraju. Witkacego otaczało ekskluzywne grono sympatyków czy nawet wyznawców, małe i zmienne, gdyż sympatie zakopiańskiego geniusza były kapryśne i niejeden wybraniec postawiony dziś przez mistrza na piedestał niezwykłego człowieka, kładł jutro głowę pod gilotynę szyderstwa. Nie wiem kto nazwał zebrania gminy Witkacego „orgiami”. Może i sam Witkacy. „Orgie” te w kilku latach powojennych straszyły, nęciły, oburzały „publikę” zakopiańską i korciły ją, jak film „dla dorosłych” korci nieletniego. Na orgiach udawano ludzi, których nic
16
nie obowiązuje. Patronowała im wielka sztuka i wielka myśl, której nikt nie umiał nazwać po imieniu. Jeżeli miały być protestem przeciw kołtuństwu, to chybiały celu, gdyż Zakopane nigdy nie było ostoją kołtuństwa i najbardziej nawet zapowietrzony mieszczuch poczynał tu sobie swobodniej, niż gdzie indziej. Mimo iż na orgiach kosztowano niekiedy narkotyków, nie „wydały” one żadnego morfinisty ni kokainisty. Siłą ich rozpędową była wódka. Tę jednak pito grubo ponad miarę w całym Zakopanem. Dlaczegoż jednak rozwodzę się tak szeroko nad Witkacym i ,,orgiami” jego gminy? Raz, że były w owe czasy zjawiskiem, którego nie sposób pominąć, skoro w kręgu Witkacego znaleźli się, dłużej czy krócej, tak wybitni ludzie, jak logista Chwistek, pisarz Choromański, przyrodnik Domaniewski, architekt Karol Stryjeński, malarz Rafał Malczewski, rzeźbiarz August Zamoyski, drugie, że, może się tu ktoś zdziwi – łączę „witkacyzm” z tamtą, przedwojenna romantyczną erą, i upatruję w nim coś jakby czkawkę czy „kociokwik” po wielkim zaczadzeniu się haszyszem romantyzmu. Taką zgagą jest zresztą, każdy dekadentyzm, choroba kulturalnego przesytu.
17
NOWA ERA
Kiedy zimą 1907/8 stanąłem na nartach na Gubałówce; zmierzając do Tatr z tamtej, orawskiej strony, kotlinę Zakopanego pokrywał śnieg równy i nie zarysowany żadnym śladem nart. Pierwsza czwórka narciarzy miejscowych: Bednarski, Lesicki, Leria, Zdyb, zaszyta w Kalatówki, poznawała arkana nowego sportu. W Zakopanem powiadano o nich, że dostali bzika, a o nowym sporcie chodziły wieści równie przerażające jak o lotnictwie w jego początkach. Za rok było już inaczej. Po paru latach Tatry, jak i Karpaty, zaroiły się od narciarzy. W roku 1910 zaczęli jeździć na nartach i górale. Nowy sport narastał jak lawina i wyłamywał wrota dla nowego wieku na Podtatrzu. Rozsadził zamarznięte okopy zimy tatrzańskiej, wdarł się w przedwiośnie, zaatakował wprzód kotlinę zakopiańską, później doliny, hale i szczyty, aż postawił zwycięską stopę na Kasprowym Wierchu. Tu zatrzymał się, przerażony niejako dokonanym dziełem. Żadna miejscowość w Polsce nie przechodziła tak silnego i dogłębnego przeobrażenia jak Zakopane w okresie między dwiema wojnami. Po odkryciu, że zima w Tatrach, gdy jeszcze na nogach narty, jest równa urokiem latu, a może nawet nad nie wyższa, nastąpiło nasilenie najazdu z dolin na Zakopane w sposób, jaki się nie śnił Chałubińskiemu. Wzmógł się i napływ letni. Narastała i ludność zamieszkała stale. Przybywały nie tylko „murowańce” hoteli i pensjonatów, ale i szkoły, gimnazja, placówki kulturalne. Gadano już i o uniwersytecie podhalańskim. Ruszył na Tatry sport samochodowy, a ryki motorów współzawodniczących w wyścigu tatrzańskim wdzierały się aż w kotlinę Morskiego Oka. Homo novus nie kurował ciupagi w sklepiku zakopiańskim. Serdakiem się nie okrywał. Przybywał uzbrojony technicznie, dyktować swe gusta. Tatry miały być im tylko ramą czy tłem. Proces przeobrażenia tego był na Podtatrzu ciekawszy, hardziej pobudzający do myślenia, bardziej dramatyczny, niż gdzie indziej. Cywilizacja godziła bowiem we wszystko, co było w Tatrach swoiste i stanowiło ich wartość niepowtarzalną. W puszczę leśną i łąkę, w górskie odludzie i zacisze, we florę i faunę, w góralską chatę, strój i cały obyczaj góralski. świat, który pociągał tamtą generację i był niejako jej testamentem, był narażony teraz na ciężki próbę. Dostosować się do nowych warunków nie umiał a nieraz i nie mógł. Porażka dawnego Podtatrza w spotkaniu z nową erą przebiegła cicho, bez starć i bez gwałtownych zderzeń. Aby ją zauważyć, trzeba było mieć oko zamiłowane w dawnym Podtatrzu i sporo o nim wiedzy. Na przestrzeni swego życia zauważyłem własnymi oczami wiele małych, nieważnych zmian, zubożających tak przyrodę tatrzańską jak i życie górali. Patrzałem więc, jak rok po roku cofały się w głąb gór kwiaty górskie, te co piękniejsze, co bardziej wyraziste... Storczyki za mej pamięci schodziły spod regli wzdłuż łąk i strumieni aż na równinę Krupówek. W dalszych dzielnicach Zakopanego, na Żywczańskim, Skibówkach, zapach ich stanowił o nadchodzącym poranku, jak rosa. Żelazna kurtyna cywilizacji wykreśliła im linię wzdłuż ścieżki pod Reglami. W ślad za nimi uszły łąkowe goryczki, a trawnik bliższy Zakopanemu stracił w nich tyle, ile utraciłoby w gwiazdach niebo. Wyniosły tojad, hidalgo kwiatów tatrzańskich znikł z kamiennych łożysk Strążysk i Białego, już tylko w Smytniej, Chochołowskiej zadomowiony. Nawet siarczysty dzięgiel, kłujący nos i oko, nie uszedł chciwej łapy ludzkiej, gdy w modę weszła dzięgielowa nalewka. Szron szarotek wytajał na wierchach wzdłuż popularnych szlaków i siwił już tylko czerepy Dudowych Kominów. A przecież, pamiętam, był wszechobecny, gdzie tylko wapienna skała. Przyszła kolej i na jesiony, drzewa nieodłączne, niemal sakralne w „gojach” przy góralskiej sadybie. Co dorodniejsze rżnięto na deski narciar18
skie. Niejedną limbę, drzewo już zabytkowe, wykradano cichcem z leśnego wanciska, bo centkowany sękami grat limbowy był rarytasem w mieszkaniu snoba. Cóż jeszcze? Nie stało kozic w dolince Za Mnichem, w kotle Mięguszowieckich, w Pańszczycy. W faunie północnej strony Tatr miały stanowić z czasem pozycję „pożyczaną”, z drugiej strony Tatr. Umilkły i świstaki, tak głośne kiedyś na Liliowem. Gdy jednak Giewont stał jak zawsze, Świnnicy nie ubywało, mimo iż roniła głazy, w lesie można było zbłądzić, w kosówce nogi połamać, gdy w stawach przelewało się od wody, a halny raz po raz robił wielkie przedmuchy zakopiańskiej kotliny, gdy ponadto żył jeszcze i oddziaływał dawny mit o żywiole gór odradzającym się niespożycie, cóż ważyć mógł kwiat, zwierz czy drzewo, którego nie stało? A góralszczyzna?... Było jej wciąż aż nadto! Wystarczyło zajść w niedzielę pod kościół w Zakopanem, aby ujrzeć całą paradę górali i góralek w ludowych strojach. Bywało, że i w dzień powszedni przejeżdżał przez Krupówki orszak weselny, z drużbami-pytaczami w brunatnych cuchach, muzyką i przyśpiewkami. Obrządki góralskie można było obejrzeć na estradach teatrów, tamże oklaskiwano tańce góralskie w wykonaniu „prawdziwych” górali, których popisowym występem był stale zbójnicki, mimo iż zbójników już dawno nie było, a tańcem żywym, charakterystycznym dla góralszczyzny był trudniejszy od zbójnickiego i ciekawszy „drobny”. Pogodna symbioza góralszczyzny z nową erą zdawała się być faktem bezspornym, a treść góralszczyzny równie nieprzebraną jak żywioł gór. Szczególnie zawzięty amator góralskiego trybu życia mógł przy tym z łatwości wzgardzić nowoczesnym pensjonatem, wynająć chałupę na Skibówkach i zagnieździć się w drewnianej izbie w sąsiedztwie z gazdami. A jednak myśl Witkiewicza i jego wysiłki stworzenia w Zakopanem jakiegoś stylu wspólnego dla miejscowych jak i przybyłych, wisiała nad Zakopanem jak nierozwiązane i niemal już zarzucone pytanie. Podjęli je na nowo z różnym założeniem i różnym szczęściem architekt Karol Stryjeński i muzyk Karol Szymanowski.
19
STRYJEŃSKI I SZYMANOWSKI
Postać Stryjeńskiego, jak i cały jego styl wewnętrzny i życiowy na terenie Zakopanego, była odwróceniem sprawy Witkacego. Jak Witkacy, urodzeniec podtatrzański znużony prymitywem góralszczyzny, wyrywał się do wyrafinowanej kultury wielkiego świata, tak Stryjeński, człowiek rzec można „paryski” (był z pochodzenia pół-Francuzem), uciekał przed nim do rudymentów kultury ludowej. Spotkawszy się w Zakopanem, stworzyli zrazu przyjacielski pakt, który nie mógł trwać długo. Zamierzenie Stryjeńskiego, aby góralszczyznę u samych jej kulturalnych podstaw powiązać z problematyką szerokiego świata, nie obudziło żadnego oddźwięku w Witkacym, któremu dom ojcowski ciążył jak upiór minionych bez reszty dni. Gdy jednak Stryjeński, nasiąkły atmosferą, cyganerii, anarchicznym trybem życia i blaskiem zachodniego artysty, wyszkolonego w pracowniach, kawiarniach i poddaszach Montrmartru, czarem wreszcie osobistym przewyższał Witkacego – przejął rychło batutę z rąk mistrza i stał się w Zakopanem najciekawszą i dominującą postacią. Była w Zakopanem Szkoła Przemysłu Drzewnego, instytucja czcigodna, stworzona dla pożytku miejscowego ludu. Powstaniu jej przyświecało jednakże za dużo zbożnych celów. Przyłożył do niej społeczną rękę Władysław Zamoyski, pragnąc ubogich Podhalan uniezależnić od skąpej roli a i ubezpieczyć przed pokusami rozrastającej się letniej „stolicy Polski” i dać im w rękę fach ciesielski czy stolarski. Tak jak w Kuźnicach przerabiano proste wieśniaczki na ogrodniczki i gospodynie, tak z juhasów czy biedaków wsiowych uczynić chciał Zamoyski majstrów rękodzieła. Matlakowski zadanie szkoły poszerzył, i to znacznie. Miała nie tylko kształcić, jak obchodzić się z piłką, heblem czy dłutem, lecz stać się również twórczym ośrodkiem budowlanej i zdobniczej sztuki góralskiej. Wychowanek szkoły urastał przez to z rękodzielnika do architekta czy rzeźbiarza a głównie pioniera nowej artystycznej wizji, która miała oddziaływać na całą Polskę, jako „styl zakopiański”. Myśl Zamoyskiego dla górali zbyt praktyczna, Matlakowskiego zbyt marzycielska spowodowały łańcuch nieporozumień i sporów co do kierunku szkoły. Zasadnicze walki miały jednak tylko drugorzędne znaczenie, gdyż w sprawę wmieszał się nieprzewidziany przez żadnego z twórców szkoły rynek zakopiańskiej tandety pamiątkowej. Okazja szybkiego i łatwego zarobku zabierała ze szkoły nie tylko absolwentów, ale i co zdolniejszych uczniów. Towar, który jęli produkować: rzeźbione talerze do wieszania na ścianę, noże do przecinania książek, których nikt nie czytywał, ciupagi z drewnianymi toporkami, kasetki... wszystko to zdobione szarotkami, kozicami, orłami, postaciami i twarzami zbójników i juhasów, później i polichromowanymi (!) – stworzyło żałosne zjawisko zakopiańskiej sztuki stosowanej, zarażone raz Tyrolem, raz secesją, raz kubizmem, ze sztuką ludową tyleż identyczne, ile oleodruk z dziełem artysty. Niebezpieczna już w dawnym Zakopanem interwencja ulicznego gustu, w okresie między wojnami zamieniła się w tyranię. – Właściwie – rzekł mi Karol Stryjeński, gdym mu złożył pierwszą wizytę jako świeżo zamianowanemu dyrektorowi szkoły – robotę trzeba by tu zacząć od zamknięcia wszystkich sklepów z pamiątkami góralskimi. – Senne marzenie. Masz je już w Szczawnicy i Rabce. Jeśli je stamtąd wygnasz, przeniosą się do Suchej, Krakowa i nawet Warszawy. – Tak!... nie pozostaje mi nic innego, jak machnąć na nie ręką i robić swoje. Czymże było to „swoje” Stryjeńskiego? W istocie swej nie odbiegało daleko od testamentu Witkiewicza. Jeżeli jednak Witkiewicz, pomimo swych marzeń o stworzeniu elementów podhalańskich ogólnopolskiego, narodowego stylu poprzestał na swej własnej wizji ta20
trzańskiego domu, Stryjeński chciał tchnąć nowego ducha w całą sztukę góralską, potrzeby jej i utęsknienia poszerzyć, wewnętrznie utożsamić z pojęciami, które sam wyrażał, a które, jak wiemy, były wysokiej miary, gdyż mało kto w Polsce miał tak niezawodne poczucie istotnego piękna jak on. Zadanie pozornie nie było beznadziejne. Nie było też chimerą Stryjeńskiego. W całym świecie następował przecież zwrot ku sztuce ludowej lub raczej do tego, co w sztuce nazywamy prymitywizmem. I kiedy na Zachodzie odkrywano sztukę murzyńską a od Grecji odwracano się do Egiptu, od Egiptu do jaskiniowych płaskorzeźb i malowideł (Stryjeński sam był entuzjastą, murzyńskich rzeźb), cóż wdzięczniejszego, jak odrodzić i włączyć w ogólny nurt ludową sztukę Podtatrza? Jednakże trudności były, i to nie do pokonania. Gdyby sztuka Podtatrza była tak bogata. jak sztuka Huculszczyzny, to znaczy gdyby obejmowała nie tylko budownictwo i zdobnictwo drzewne, ale i ceramikę i tkaninę – artysta tej miary i z tą umiejętnością inspirowania co Stryjeński, miałby niezawodne pole do pracy. Jednakże Stryjeński zastał tu główne i niemal jedyne przekazanie – dom góralski i jego wnętrze. W tkaninie jedynie haft na stroju. Kilimów, barwionych chust, malowanych glinianek na Podhalu nie było. Lecz właśnie ten dom. Znamy go wszyscy: stromy dach, szerokie okapy, ganeczek, izba środkowa, ni to sień, ni gościnny pokój, z lewa i prawa od niej po izbie. W sumie kształt prosty, logiczny, niemal sakramentalny. To, co wyrażał, zasadzało się na prastarej idei ludzkiego mieszkania, pojętego jako schron przed zagrażającą człowiekowi przyrodą. Plagi przyrody na Podtatrzu, dotkliwsze niż gdziekolwiek w Polsce, oznaczały słotę i śnieżycę, wiatr i ziąb. Przed nimi warował się góral w swej chałupie. O słońce nie dbał. Dom znaczył mu wszystko. Poszerzony w zagrodę miał przecie i własne „goje”, mimo iż las był o krok. Kwiatów przed domami nie bywało. Na belkach za to rzeźbione leluje czyli złotogłowy. Rozumiemy już, jak trudna była walka z ścisłością tego domu. Unowocześnić go znaczyło tyle co otworzyć na oścież. A drzwi miał mocne, forteczne. Osobliwą jego tajemnicą było przy tym, że choć, tak nieufny wobec otaczającego go świata, tak zamknięty w sobie, „siedział” wspaniale wśród lasów i gór, zrobiony niejako tą samą ręką Boga. Harmonię tę naruszała każda próba przeinaczenia pierwotnego kształtu. Pamiętam dobrze wysiłki Stryjeńskiego zmierzające do unowocześnienia nieużytej chałupy góralskiej. Okna poszerzył, górną ich framugę podciągnął wysoko aż pod sufit. Ale okap... Co zrobić z okapem? Załamał stromy dach, oparł go na ścianach a okap, bardziej już połogi i krótszy, podwiesił. Powstał krzyk, że łamie zasadniczy sposób konstrukcji góralskiego dachu. Nie urażał się i poszedł dalej. Na zboczu Gubałówki, tuż nad szpitalem, zbudował słynną „dyrektorówkę”. Miała nie tylko przykrócony okap i złamany dach, ale i rozsuwaną ścianę, co w połączeniu z tarasem otwierało dom ku przestrzeni i słońcu. Na tarasie jednakże najczęściej lało, a do domu przez ogromną. dziurę ładował się tryumfalnie ziąb i płoszył ludzi. Budowniczy Stryjeński utknął więc w ślepym zaułku, tak jak swego czasu utknął Witkiewicz. Domy Witkiewicza były jednak doskonalsze, gdyż przejęły ideę mieszkania-schronu i były mieszkalne dla wszystkich ludzi ówczesnej ery, którzy lubili zaszywać się w zakamarki krużganków i nyż, a półmrok woleli od natarczywego słońca. Chybiło też i mauzoleum wzniesione dla Kasprowicza, nieduża a ciężka granitowa kapliczka z granitowymi ku niej schodami. Była to chyba najkosztowniejsza w stosunku do swych rozmiarów budowla, jaką wzniesiono w Polsce między wojnami... „Jezus Maria! ” – biadał prof. Eugeniusz Romer, prezes komitetu budowy nagrobka, ilekroć otrzymywał rachunki za wyłamywanie w górach co piękniejszych głazów, za przywóz ich i połamane przy tym koła, za ciosanie twardego kamienia, co to krzepł pod ciśnieniem powstających Tatr, za bicie pali w ziemię, obsuwającą
21
się pod ciężarem schodów, „Gdyby to nie był Stryjeński” – dodawał -„złożyłbym publicznie tę godność”. Gdyby to nie był Stryjeński... Romer, sam człowiek o lotnej wyobraźni, rozumiał pasję twórczą Stryjeńskiego, tak jak rozumieliśmy ją wszyscy my, którzyśmy go bliżej znali. Pamiętam dowcipną parafrazę rosyjskiego wiersza, dokonaną przez Lechonia pod adresem Stryjeńskiego: Jeslib ty nie był nasz karol, ja dumał by o miestji no ty karol, ty nasz karol zaszczytnik naszej czestji. Wybór granitu do budowy kapliczki na Harendzie nie był tylko kaprysem Stryjeńskiego. Chcąc wznieść budowlę trwałą, nie mógł posłużyć się drzewem. Z cegłą i betonem na obszarze Podhala wojował, jak wszyscy wybitniejsi architekci. Pozostał granit. Myślał o nim już swego czasu przedwcześnie zmarły rzeźbiarz Wiwulski, projektując kaplicę pamiątkową przy Morskim Oku, przywróconym Polsce po długoletnim sporze z Węgrami.. Budowle Stryjeńskiego powstały na marginesie jego głównego zajęcia jako dyrektora Szkoły Przemysłu Drzewnego. Nie wiem, czy wywarły jakiś większy wpływ na prowadzony w niej kurs budownictwa. Silne i wyraźne piętno wycisnął natomiast Stryjeński na rzeźbie figuralnej swych uczniów, którą zbliżył ni to do świątków ludowych, ni do uproszczonego kubistycznego ekspresjonizmu. Tandety pamiątkowej rzecz prosta nie zwalczył. Poskromił ją jednak, zmusił do zarzucenia secesyjnych wygibasów, tak iż w latach trzydziestych można było już w każdym sklepie znaleźć przedmiot, na którym bez obrazy spoczywało wytrawne oko. Ani budownictwo, ani szkoła nie wystarczyły Stryjeńskiemu. Opracował projekt regulacji Zakopanego, podstawę wszystkich późniejszych poczynań, patronował żarliwie rozwojowi narciarstwa wśród górali, penetrował Podhale aż do najdalszych kątów, obserwował świstaka, któremu w pokoju swym urządził leże na zimowy sen, plotkę zakopiańską utrzymywał w nieustannym napięciu, ścigany słuszną, choć obłąkaną zazdrością swej żony, latał po górach, przebudowywał schronisko, na Głodówce urządził punkt oparcia dla malarzy i łazików, ruchliwy, obecny w każdej sprawie Podhala, wobec dygnitarzy zuchwały, ceprom wzgardliwy, rutyniarzom wróg. Karol czy pan Stryjeński, jak go znano na całym Podhalu. Mimo iż odszedł z Podtatrza nie dopiąwszy swego, do pogrobowców nie należał. Pytanie postawione przez Witkiewicza, wznowił. Jeśli nie znalazł odpowiedzi, winien nie on, ale dramat człowieka naszych czasów, który wyjałowiony przez stworzoną przez się cywilizację na próżno szuka wyjścia, chcąc kulturę zawrócić do jej dawnego łożyska. Szymanowski znalazł się na Podhalu przypadkiem, siłą swej płucnej choroby. Tatry i Podhale lubił zawsze, nie inaczej i nie więcej, jak wszyscy dotknięci „bakcylem zakopiańskim”. Osiedliwszy się w Zakopanem na dłuższy czas, nie przypuszczał zapewne, że zachwianego życia nie ocali wśród gór, znajdzie jednak w Tatrach pobudkę do świetnego, ostatniego okresu swej twórczości. Kiedy dziś widzę Szymanowskiego, jak samotny i zadumany jeździł dorożką daleko za Zakopane, przystając po drodze to tu, to tam, przypomina mi się legenda o młodziutkim Szopenie, podchwytującym u domostw i karczem melodie ludowe Mazowsza. – Takiemu dużo nie potrzeba – rzekł mi raz spotkany na drodze Bańscorz, pierwszy skrzypek w kapeli Obrochtów. – Tyś se ino pomyśloł, a on słysy.
22
Zmiarkowawszy, że Szymanowskiego pociąga coraz silniej ku sobie muzyka Podhala, która na mnie wywierała magiczny wpływ, postanowiłem jednak dopomóc Szymanowskiemu, aby usłyszał nie tylko to, co sobie ktoś pomyślał. Obcując wiele z muzykantami, tancerzami i śpiewakami Podhala, uczyniłem dwa zasadnicze spostrzeżenia. Jedno, nie moje zresztą, ale wspólne wszystkim znawcom góralszczyzny, że najciekawsze melodie słyszy się, gdy góral śpiewa tylko sobie i swoim, a nie wobec obcych lub, nie daj Boże, na popisie. Drugie będzie znacznie ważniejsze i ciekawsze. Otóż są melodie prastare a zapomniane, w rejestrze pominięte lub zdawkowo odnotowane, które jednak góral przypomina sobie niekiedy, ulegając tajemniczemu olśnieniu, bywa, że pod wpływem gorącej, serdecznej atmosfery, w jakiej się znalazł. Wybuch taki wraca rzadko... albo i całkiem nie wraca. Pamiętam, razu jednego zebraliśmy się w niedużej a dobranej kompanii w Dworcu Tatrzańskim u Zosi Krzeptowskiej. Szerokiej gawędzie przygrywała muzyka Obrochtów ze wspomnianym już Bańscorzem. Wytworzył się z tego jakiś osobliwy dialog. Muzyka podpowiadała nam coś swojego o górach, a my jej... W pewnej chwili Bańscorz zawołał: – Cekojcie, cosi mi się przypomniało! – I zagrał nagle „Wieczną” melodię rzadko grywaną, ale znaną i zanotowaną nawet w rejestrze pieśni podhalańskich – ale zagrał dziwnie, w sposób tak przejmujący, że nie tylko mnie, ale i starego leśnika, profesora Sokołowskiego oniemił i osłupił, choć doprawdy nic sentymentalnego w melodii nie było. Nie zapamiętałem tej „Wiecznej” Bańscorza, nie potrafiłem jej odtworzyć wertując zanotowane teksty. I nigdy więcej nie potrafił jej zagrać sam Bańscorz. Rzecz tym bardziej dziwna, że Bańscorz bynajmniej nie był prostym gazdą, ani bajarzem czy muzykantem, jak Bartoś Obrochta. Był góralem podkształconym, urzędnikiem czy skrybą w Banku Podhalańskim. Wypadek ten utkwił mi silnie w pamięci. Ilekroć miałem w uszach „drumkanie” Bańscorza we „Wiecznej”, zdawało mi się, że to legenda Tatr zapukała do drzwi Dworca i odeszła. Wiedziałem, że „Wiecznej” nie wydobędę już z wieczności i że się nią nie pochwalę przed Szymanowskim. Bywało jednak, że na weselach góralskich, takich mniej wystawnych, słyszałem chóralny śpiew dziewczyn zupełnie mi nieznany. Bywało też, że do domu mego na Skibówkach wsączały się wraz z mgłą i słotą przeraźliwie smętne a nieozdobne piosenki dziewcząt pasących krowy na zboczach Gubałówki i leśnych polanach. Od tego zacząłem. W dzień taki deszczowy i mglisty poprosiłem Szymanowskiego do siebie na „szponder” i wódkę, które, choć delikacik, lubiał nie mniej ode mnie a wówczas jeszcze znosił. Przetrzymałem go czas dłuższy przy rozmowie i kawie, aż dziewuchy, przewilgłe i przeziębłe, zaczęły swe słotne litanie. Bardzo się nimi gość mój zaciekawił. – Wiesz – rzekł ze swoistym sobie dowcipem – po tych popisach, które mi czasem urządzają w Zakopanem, to działa jak twój szponder i gorzałka. Zaglądał potem nieraz do mnie, tym bardziej, że dom mój leżał opodal ulubionego przezeń szlaku ku Siwej Polanie. Namówiłem go, byśmy razem poszli na wesele jednego z Wójciaków, gazdy niedużego, ale ambitnego i zakutanego w góralszczyznę po uszy. Wytworny gość onieśmielał trochę górali. Wdzięk jego i prostota przełamała jednak lody. Zabawa rozgrzewała się szybko. Gdy się już nasycono drobnym, rozkiełzane dziewuchy i kobiety rozsiadły się wzdłuż ścian, objęte ramionami po dwie i po trzy i zawyły w jeden głos pieśń porywistą, jak nurt wielkiego potoku, co się wyzwolił z kotliny i leci. Tej melodii nie dał mi już zapomnieć sam Szymanowski. Przytrzymał ją i uwiecznił w wielkim chórze weselnym Harnasiów. Szymańowski przesunął się tylko przez Zakopane. Pamięci tak żywej, jak Stryjeński, po sobie nie zostawił. Bardzo tylko nieliczni górale słyszeli Harnasiów, choć o Harnasiach słyszeli niemal wszyscy. Niemniej Szymanowskiemu udało się uczynić coś, czemu nie podołał Stryjeński. Połączył góralszczyznę z nurtem swego czasu i kulturą całego świata. Dar jego
23
jest dziś jeszcze niezrozumiany przez Podhale. Na losach jego ważyć będzie trwale a w obliczu walki pomiędzy metafizyką ludowej kultury a spekulacjami cywilizacji przesądzi rzecz na stronę ludu, tak jak przesądził ją Szopen.
24
SPÓR O JAWORZYNĘ
Gdyby jakiś historyk mniej więcej „oksfordzki” chciał znaleźć niezbity dowód, jak dalece zachłannym narodem są Polacy, powinien sięgnąć do historii polskich Tatr. Zapomniane przez wieki, odkryte dopiero w XIX wieku, zaledwie poznane, stały się terenem, gdzie polski nacjonalizm wystąpił z nowymi roszczeniami o polski stan posiadania. Już na przełomie XIX i XX wieku wybucha spór o Morskie Oko pomiędzy Polską, tj. ówczesną Galicją a królestwem Węgier. Natarczywość Polaków, żądających przyłączenia do Galicji całego jeziora wraz z otaczającymi je górami powoduje niezwykły wypadek oddania sprawy o charakterze wewnętrznopaństwowym sądowi międzynarodowemu; mimo iż Polska nie istniała na karcie świata. Sympatia światowej opinii, przyznać trzeba, była po stronie Polaków, a kiedy wyrok sądu, złożonego na szczęście z ludzi nauki, a nie polityków i dyplomatów przesądził rzecz w stronę Polski, uchwałę powitał powszechny aplauz. W szczegóły sprawy nie wchodzono, uważano jednak, że można i należy uczynić coś dla Polaków na otarcie łez po utraconej niepodległości. Sytuacja uległa zmianie, gdy państwo polskie, zaledwie powstałe, wystąpiło już w Wersalu z roszczeniami o tatrzańskie i podtatrzańskie obszary. Pretensje te obejmowały szereg osad góralskich zwanych Polską Orawą, jak doliny górskie, sąsiadujące z Morskim Okiem. Tym razem odprawiono nas z kwitkiem. Przyznano Polsce jedynie kilka wsi u południowego skłonu Babiej Góry. Anegdota głosi, że szalę w tym wypadku przechylił prezydent Wilson, przekonany przez delegację orawskich górali przybyłych do Wersalu ze spornej ziemi. Jaworzynę wszakże, tj. owe doliny w sąsiedztwie Morskiego Oka przyznano Czechosłowacji. Sporu przez to nie zażegnano. Rzecznicy polscy ponawiali pretensję jaworzyńską uparcie i metodycznie i bodajże z większą pasją, niż pretensję o Cieszyn. Nie jest rzeczą pisarza wdawać się w pro i contra politycznego sporu, wertować akty historyczne lennej Ziemi Spiskiej, wgłębiać się w różnice etniczne pomiędzy Podhalanami, Liptakami, Orawcami, Słowakami, zastanawiać się, kto miał więcej obszarów leśnych, Polska czy Czechosłowacja. Od tego są rzeczoznawcy. Dlaczegóż jednak piszę o Jaworzynie nie znając „obiektywnych elementów” sporu i nie myśląc się nimi posługiwać? Otóż: elementy i elementy. Polityczne, gospodarcze, statystyczne znam tylko po łebkach. Inaczej z elementami psychicznymi. O tych coś wiem. Powołuję się na nie, gdyż miały wpływ decydujący nie tylko na postawę moją i bliskich mi ludzi, ale były motorem całej polskiej „agresji” jaworzyńskiej i uczyniły z drobnego granicznego sporu (o „kupę kamieni”, jak utrzymywali mądrale) sprawę narodową. Bodziec emocji jątrzącej polskie umysły był prosty. Tatry, tak późno odkryte, stały się rychło małe i ciasne dla Polaków. Konkluzja tego rodzaju byłaby par excellence nacjonalistyczna, gdyby ciasnoty owej nie spowodowało uprzednie zawładnięcie Tatr przez Polaków, przy czym pobudki „agresji” były najbardziej bezinteresowne. Tatry przyswoiła Polsce sztuka piśmiennicza i muzyczna, malarstwo i architektura, trud uczonych, ofiarność społeczna, zdobywcze męstwo taterników i górali tatrzańskich, mistyczne wreszcie wzloty brata Alberta, w sumie wysiłek bezprzykładny, w istocie swej idealistyczny i arcyludzki; ze zmową polityczną czy zaciekłością nacjonalistyczną, nie mający nic wspólnego I rzecz szczególna: żaden naród górski czy podgórski na całym obszarze Europy nie stworzył tak wielkiej legendy kulturalnej związanej z górami jak Polska, kraj nizinny, która u swych południowych rubieży posiadała jedynie małą grupkę skalistych gór. Namiętność tatrzańska czy zakopiańska („bakcyl”, jak ją przecież nazywano), właściwa zrazu tylko wybitnym, pionierskim jednostkom stała się błyskawicznie namiętnością mas i 25
jedną z głównych narodowych pasji. Już przed tamtą wojną płynęły do Tatr rzesze ludzkie, nie tylko z Galicji, ale i Królestwa i Kresów. Warszawianinem był „odkrywca” Zakopanego Chałubiński, kresowcem Witkiewicz. Po odzyskaniu niepodległości napór wzmógł się wielokrotnie. Jakże się tu dziwić, że nieduży obszar Tatr, z którego tylko jedna czwarta należała do Polski, stał się coraz ciaśniejszy dla owej dziwnej, wręcz niepojętej a szlachetnej tęsknoty nizinnego narodu? Na tym, a nie na czym innym polegała istota sporu o Jaworzynę. Wynik jego, jak wynik wielu spraw wałkowanych przez komisje znawców i rady dyplomatów był z góry przesądzony, chociażby siłą tego faktu, że dolina Białej Wody, najwspanialszy fragment. spornego obszaru, rozbrzmiewała polskim językiem, jak Kościeliska czy Morskie Oko. Na dwudziestu wędrowców krążących po jaworzyńskich Tatrach jeden chyba tylko nie był Polakiem. Północne uciosy Tatr są przepaściste, doliny ciasne i mroczne, mało kto lubił to z tamtych stron. I kiedy wzdłuż Białej Wody rozbijali namioty polscy harcerze, a śladem podążała uboga rzesza ludzka, nie lękająca się żadnej niewygody i żadnego trudu, byle tylko odetchnąć „wolnym”, górskim powietrzem – po tamtej stronie było pustawo, a. batutę nad turystyką sprawowały biura podróży. A wreszcie... czyż sama przyroda. Tatr nie podyktowała prostego, rzucającego się w oczy sposobu rozstrzygnięcia sporu? Pamiętam pewien wymowny epizod. Na szosie Zakopane – Morskie Oko, opodal Jaworzyny, zatrzymała się wycieczka międzynarodowego kongresu pisarzy, zorganizowanych w Pen Clubie. Brat mój, ówczesny rzecznik polski w granicznym sporze, wygłosił obszerną prelekcję o prawach naszych i czeskich do Jaworzyny, posługując się historią Spiszu, argumentami etnicznymi, gospodarczymi etc. Rzecz działa się na miejscu widnym, patronował jej Gierlach, Ganek i Świstowy, wielcy niejako świadkowie sprawy. Po skończonym referacie pewien delegat z odległych stron, Portugalczyk bodaj, zapytał: – Nie rozumiem... To, co stąd widzimy, jest przecież głównym łańcuchem Tatr? .– Tak!... -usłyszał w odpowiedzi. – No to przecież tymi szczytami powinna iść linia graniczna... – Dorzuciłem obcemu, że łańcuch ten biegnie niemal równo po równoleżniku, północ – południe. że wody z tej strony biegną wszystkie ku Wiśle, a z tamtej do Dunaju: – O cóż więc chodzi? – wzruszył ramionami. – O względy polityczne – odparłem. Po czym spojrzeliśmy sobie w oczy i zaśmieliśmy się. Za chwilę gość nasz zamyślił się i rzekł już nieco melancholijnie: – Czy, drogi panie, nastanie kiedyś czas, gdy sprawy między ludźmi będą załatwiane po prostu, po ludzku? Może nastanie, a może i nie. W chwili owej wzgląd „ludzki”, tym razem głos zdrowego rozsądku przemawiał za nami, Polakami. Sporna część Tatr, zwana pokrótce Jaworzyną, została przyłączona do Polski przed samym niemal wybuchem wojny, wraz z Cieszynem i Zaolziem. Obecnie Jaworzyna należy znów do Czechosłowacji. Nieprzekraczalne granice pomiędzy państwami „ludowej demokracji” zdusiły utęsknienia tatrzańskie Polaków do małego obszaru polskich Tatr. W górach już nie ma „jegrów” Hohenlohego ani patroli KOP-u. Straszy za to żandarm graniczny z psem. Granice. jak i stosunki graniczne zmienią. się być może rychło. Sprawa Jaworzyny, ten przedziwny spór polityczny o parę pustych dolin i łańcuszek szczytów skalistych, nie ożyje już chyba nigdy. Przyłączenie do Polski części Tatr nie zapobiegłoby ciasnocie, jaka w górach zapanowała. Otóż jest rzeczą ciekawą, że właśnie rzecznicy jaworzyńscy ze strony polskiej dostrzegli to już w okresie toczącego się sporu i równolegle z postulatem granicznym wysunęli projekt zabezpieczenia Tatr przed agresją człowieka, także i Polaka. Mam tu na myśli próbę utworzenia z Tatr pogranicznego parku przyrody. Myśl nie napotkała na oddźwięk po tamtej stronie. W każdym razie była wyrazem ideowych założeń cechujących cały stosunek Polaków do Tatr.
26
OCHRONA TATR
Ochrona przyrody jest najmłodszą z idei zrodzonych przez zachodnią kulturę. Trzeba było tysięcy lat narastania cywilizacji, aby odezwały się głosy ostrzeżenia, że dalszy jej rozwój zagraża przyrodzie ziemi i zrywa nici łączące człowieka z glebą. Idee, jak to najczęściej bywa, powstały w mózgach europejskich, podjęto je, jak to się coraz częściej zdarza, w Ameryce. Pierwsze parki przyrody powstały za oceanem, w Stanach Zjednoczonych, kraju ogromnym, który do dziś dnia ma całe obszary dziewicze i półdziewicze. Paradoks ten przestaje być paradoksem, skoro przypomnimy sobie fantastyczny rozrost amerykańskiej cywilizacji technicznej, która pożerała step szybciej i gruntowniej od pożaru, las powalała dokładniej od huraganu. Naoczność przeobrażenia podziałała tam zupełnie inaczej, niż w Europie, gdzie przyroda ustępowała przed człowiekiem powoli, nieznacznie, bez tragicznych scen a ze smętnym wdziękiem. Yankesi, tak jak działali szybciej od Europejczyków przeobrażając swój kontynent, tak szybciej zauważyli, że pora zawołać: stop! Praktyczni i obdarzeni poczuciem odpowiedzialności za przyswojone sobie idee, potworzyli szereg rezerwatów takich i siakich, znanych dziś pod nazwą parków przyrody czy parków narodowych. Naruszonej równowagi pomiędzy przyrodą a człowiekiem nie przywrócili, potworzyli jednak mateczniki -– bunkry ochronne dla przyrody, którą cywilizacja jęła dławić już nie jak obroża ale jak stryczek. To, co powstało w Stanach, przeniosło się rychło i do Europy jako problem mało hałaśliwy – choć niezmiernie ważny. Nie minęło też Polski. Dla przyrody serca w Polsce nie brakło. Nie mam zamiaru pisać rozprawy historycznej na ten temat, wspomnę jednakże, że król Jagiełło ustawę myśliwską, jedną z najstarszych na świecie takim rozpoczął oto wspaniałym zwrotem: „Żubrowie, turowie, bobrowie, puszcz naszych włodarze...” Byli zapaleńcy, którzy Jagielle przypisywali za to tytuł pierwszego w świecie „ochraniarza”. Sceptycy utrzymywali, że Jagiełło, sam zapalony myśliwy, chciał zabezpieczyć zwierzynę „puszcz naszych” na strawę dla armii ciągnącej przeciw Krzyżakom. Wielkie łowy przed Grunwaldem zdawałyby się o tym świadczyć. Nie tylko wielcy królowie troszczyli się o puszczę i ich włodarzy. „Pan Tadeusz” jest poematem na cześć Napoleona, lecz więcej jeszcze na cześć przyrody, w której gnieździ się dwór Soplicy. Przywiązanie do borów i mitologia łowów w opowieściach Wojskiego stanowią o atmosferze książki. Dawny, pogański jeszcze kult starych drzew, uświęconych zwierząt i ptaków żył nie tylko w polskim ludzie, ale i w powieściach, jak „Dewajtis”, „W puszczy”, „Drzewiej”... Ochraniarze polscy, z chwilą gdy jęli nawoływać do tworzenia rezerwatów przyrody, mieli się na co powołać i na czym oprzeć. Utworzenie parku przyrody w części Białowieży, gdzie od prastarych czasów gnieździł się żubr, spotkało się z powszechnym uznaniem. Powstanie innych obszarów, miejsc czy obiektów ochronnych też nie obudzało sprzeciwów. Nawet zamiana Pienin, którędy przechodził szlak turystyczny, jeden z najbardziej popularnych, na park pod ścisłą ochroną, nie wywołała burzy. Nie zapominajmy jednak, że wędrowiec przemykał się przez Pieniny najczęściej w łódce, przez słynny przełom Dunajca. Świadomość; że las i łąka z prawej i lewej jest puszczą pozostawioną samej sobie, potęgowała tylko przeżycie. Inaczej, gdy poszło o Tatry. Zamysły ochraniarzy napotkały tu na sprzeciw trudny do pokonania. Przeciw parkowi powstała nie tylko „publiczność” przybywająca do Zakopanego {a głos jej znaczył tyle, co opinia powszechna), ale i górale. Jedni i drudzy uważali góry za swą własność. Górale tytułem prastarego obyczaju wypasania bydła na halach, publiczność z racji swobody, po którą dążyli ku górom, a która miała być ukrócona. Walka o zamianę Tatr w park przyrody nie została uwieńczona jakimś zdecydowanym 27
wynikiem. Ochraniarze zdołali przeprowadzić srogie ustawy ochronne dla kozicy, świstaka, niedźwiedzia i orła, wzięli pod opiekę limbę, cis, kwiaty niektóre i kosodrzewinę, gdyż okazało się, że nawet ten niepozorny krzew niszczono masowo, przerabiając igliwie kosówki na wonne olejki. Publiczność zakopiańska wzmocniona tym razem opinią technokratów i sportowych narciarzy przeparła budowę linowej kolejki na Kasprowy Wierch. W ruch poszły argumenty społeczne, których jęto teraz używać, gdy chodziło o każdą inwestycje w górach. Tatry dla wszystkich! – wołano, nie zważając na zatłoczenie gór zaborczą i niewybredną gawiedzią, która wypierała z Tatr ciszę i przyrodę, a zniszczenia zauważyć nie mogła, rada samej sobie. Troskę istotnie społeczną, ale dalekosiężną okazało natomiast Towarzystwo Tatrzańskie, które wbrew szerokiej opinii uznało za jeden ze statutowych celów ochronę przyrody gór. Nic bardziej znamiennego jak właśnie to stanowisko. Towarzystwo, założone z myślą. o udostępnieniu Tatr, które na liście swych członków miało wszystkich dawnych i nowych zdobywców tatrzańskich szczytów, grani i ścian, które pobudowało i utrzymywało wszystkie niemal schroniska, wyznaczyło wszystkie popularne szlaki, zaszeregowało i egzaminowało przewodników, zarzuciło Polskę wydawnictwami i książkami o górach – zatrzymało się nagle na swej drodze podboju gór, po kilkudziesięciu zaledwie latach istnienia. Nie było wyjątkiem. Podobne uchwały jak Towarzystwo Tatrzańskie powziął przecież i Alpen Verein, najpoważniejsze i najstarsze zrzeszenie wysokogórców i największy zarazem autorytet wśród miłośników gór. Sprawy rozgrywające się w tak zamkniętych zbiorowiskach jak Towarzystwo Tatrzańskie czy Alpen Verein wydać się mogą tylko ciekawostką pozbawioną większego znaczenia. Ale wołanie: zatrzymać się! słyszeliśmy i słyszymy nie tylko u zdobywców gór; ale i z ust wielu myślących ludzi, przerażonych dziełem cywilizacji. Proces, który przechodziło Zakopane i Tatry w okresie między wojnami, był tylko jednym z przejawów przesilenia naszych dni. Jeśli przebiegał szybciej, bardziej żywo i dramatycznie, niż gdzie indziej w Polsce – tym bardziej mu się należy to przypomnienie.
28
DZIWACZNI WIELBICIELE TATR
Dziwaków i oryginałów nie brakło w Zakopanem nigdy, a okres pomiędzy wojnami nie różnił się pod tym względem od dawniejszych czasów. Opowiadać o nich nie będę, gdyż musiałbym o każdym z nich napisać całą rozprawę. Poprzestanę na zjawiskach, które tak czy inaczej ilustrują choroby naszych czasów przeniesione w środowisko Zakopanego. Zacząć wypada od pijaków. Była taka czwórka przyjaciół: jeden profesor szkoły wyższej, drugi znany lekarz, trzeci starosta, czwarty wyższy urzędnik. Urlopy swe zaczynali solidarnie jednego dnia o godzinie 12 w południe. Wymieniam godzinę nie zważając na to, że ten i ów nieraz wcześniej przyjechał do Zakopanego. O 12 jednakże nakrywano w sali hotelu „Morskiego Oka” specjalny stolik i wnoszono nań z kuchni olbrzymią patelnię rydzów, z bufetu zaś litrową flaszkę gorzałki. Przyjaciele witali się krótkim okrzykiem, siadali i rozpoczynali swe pierwsze tatrzańskie sursum corda, które przy tym stole ciągnęło się poprzez bigos, białą kiełbasę i kolejne butle do następnego ranka a później, z niedużymi przerwami, przez parę dni. Ceremoniał ten urozmaicało dosiadanie się do wielkiej czwórki całego szeregu ludzi miejscowych, z reguły wybitnych. Po pierwszym akordzie urlopowym następowało parę dni wypoczynku, po czym czwórka wypychała plecaki żywnością i butelkami i wyruszała w góry, nie na banalny Zawrat, ale na Gierlachy i Ganki. wzdłuż i w poprzek Tatr, na tydzień i dłużej... Zapas alkoholu uzupełniano po tamtej stronie. Po powrocie do Zakopanego – wypoczynek, po czym wyprawa w dwu samochodach, profesora i starosty, wzdłuż doliny Dunajca, z odskokami w bok, gdzie tylko knajpa z pstrągami i śliwowicą. Powrót do Zakopanego, wypoczynek. pożegnalna patelnia rydzów. Obrządek ten odbywał się rok w rok. Mniej barwnie spędzała urlop tatrzański inna czwórka: pewien przemysłowiec z Warszawy, redaktor wielkiego dziennika, pisarz i członek Akademii Literatury oraz znany adwokat warszawski. Seans urlopowy otwierał w tym wypadku przemysłowiec niedomagający na płuca. Ten po przybyciu zasiadał kamieniem przy stoliku brydżowym w zadymionej kawiarni Przanowskiego i dzień po dniu wytłukiwał swe osiem godzin karcianych w towarzystwie pozostałej trójki. Rzecz ostatecznie nie dziwna, skoro maniaków brydżowych pełna była cała Polska, sęk jednak w tym, że wszyscy panowie należeli do głośnych i żarliwych zwolenników Tatr. Jeżeli jeden z graczy otrzymał przy tym od Związku Podhalan honorowa ciupagę zbójnicką, drugi tytuł honorowego obywatela Zakopanego, to nigdy chyba wdzięczność społeczna nie wyróżniła przywiązania równie cichego i bezpretensjonalnego, jak to. Osobliwością innego rodzaju było maniactwo rozpętane przez kolejkę linową na Kasprowy, wraz z wytrasowanym zjazdem na nartach. Znałem ludzi skądinąd przytomnych, którzy przyjechawszy do Zakopanego, pędzili wprost ze stacji do Kuźnic, aby dać się wciągnąć na Kasprowy, zjechać, znów się dać wciągnąć i znów zjechać, i proceder ten powtarzać w kółko, póki światła dziennego. Co chcieli przez to osiągnąć, co dokazać, trudno doprawdy odgadnąć. Bezsens tych wyczynów stawiał ich jednak w jednym rzędzie z innymi szaleńcami, stawiającymi rekordy światowe w nieprzerwanej grze na fortepianie, tańcu, etc. Dla rekordzisty tego typu sztuka taneczna czy muzyczna nie gra, rzecz prosta, żadnej roli. Chodziło o wytrwałość w przebieraniu palcami czy nogami. Podobnie też i rekordy zjazdowe na Kasprowy miały niewiele wspólnego z pięknym sportem narciarskim, który miał otworzyć góry dla turysty w okresie zimowym, a nie zamknąć go w granicach ciasnego boiska. Tyle o dziwactwach zbiorowych. Wszystkie, z wyjątkiem pierwszego, które jednak zaprawione było romantycznym polotem a tradycyjnie sięgało wstecz daleko poza romantyzm, 29
znamionuje czczość wewnętrzna powodująca, że człowiek naszych dni, wyrwawszy się z kieratu bieżących zajęć i trosk, wpada w kierat rozrywki. Był jednak na obszarze Zakopanego i pewien objaw dziwactwa indywidualnego, tak charakterystyczny, a tak bliski w swej istocie maniom zbiorowym, że muszę go przytoczyć, choć zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa uogólniania, gdy chodzi o pojedynczego człowieka. Jeździł po Zakopanem dorożkarz Jaś Pęksa, pijaczyna, brudas i nieco pomylony jak wszyscy niemal Pęksowie. Prymitywna chałupa i biedne gazdostwo Jasia mieściło się z dala od Zakopanego u kraju lasów pod Reglami. Towarzyszką jego życia, jak chcieli ludzie: żoną, była Angielka, rozwiedziona z mężem, wyższym oficerem brytyjskiej armii. Jak i kiedy znalazła się w Zakopanem, w jakich okolicznościach poznała Jasia, nie wiem. Zamieszkała jednak w Pęksowej chałupie, wodę przynosiła ze strumienia, doiła krowy, w piecu paliła chrustem, a gdy Jasiu wyjeżdżał z powozikiem, szła do Zakopanego udzielać lekcji angielskiego. Miała ze sobą syna, parunastoletniego syna z pierwszego małżeństwa. – Chłopak, wicie, nie trudny a pani poręczna – mawiał Pęksa o swych niezwykłych towarzyszach życia. Co Angielka mawiała o Pęksie, nie wiadomo, gdyż unikała ludzi. Rzecz wydawała się nam dziwna, wprost nie do pojęcia. Anglicy, sądzę, rozumieliby ją lepiej, niż rozumieć mogliśmy my, nim znaleźliśmy się na Zachodzie i w Londynie.
30
GÓRALSZCZYZNA Kiedy byłem młodym człowiekiem, nie zadawałem się wiele z góralami. Inaczej moja matka. Ta, w dzień pogodny siadała przed chałupą wynajmowaną przez nas corocznie na Krzeptówkach i czekała, aż zatrzyma się przed nią jakiś przechodzący gazda czy gaździna. Największą przyjemność sprawiały jej pogawędki z Bartusiem Obrochtą. Stary a wsławiony już muzykant sunął bowiem codziennie swym tanecznym krokiem mimo naszego domu. Nieraz przysiadał się do matki. O czym mówili, nie wiem, gdyż w głowie miałem wówczas rzeczy „ważne”: Marksy, Flammariony, Weiningery, Ibseny. Muszę tu zaznaczyć, że matka moja nie należała do osób uprawiających programowo „obcowanie z ludem”. – Z nimi to się tak jakoś inaczej, tak prawdziwie rozmawia – usprawiedliwiała się, nieco zakłopotana swym zamiłowaniem do przydrożnych gawęd. – Gdy mam jakieś zmartwienie, zaraz mnie odejdzie. Jestem podniecona: uspokoję się. Nikt chyba na świecie nie ma tyle spokoju co oni. O tym góralskim spokoju można by wiele rozprawiać. Istotę jego poznałem dopiero później, gdy i ja przeszedłem na matczyne podwórko. Ni ja, ni matka moja nie stanowiliśmy wyjątku. Wielu ludzi dojrzałych o tak wysokiej nieraz inteligencji jak Chałubiński, Tetmajer, Witkiewicz, Kasprowicz, Stryjeński znaleźli się na jednej stopie z góralami. Odrębny lud góralski okazał się i w tym wypadku fenomenem w rodzinie polskiego ludu. O góralomanii licznych już potem miejskich snobów nie mówię. Wymieniam przecież tych, co modę tworzyli, a. nie tych, co ulegali modzie. Wysokie koneksje góralszczyzny z ludźmi wielkiej miary stanowiły niezawodnie impuls do powstania owej wielkiej rodziny zakopiańskiej, złożonej z górali i inteligencji, przybywającej na Podhale sporadycznie a częstotliwie lub stale na nim osiadłej. Oczywistość związków, ich zasięg i formy różnorakie zapewniły góralszczyźnie trwałe i ważne miejsce w historii kultury polskiej. Stroną „starającą się” była przy tym stale inteligencja. Górale o względy „panów” nie zabiegali nigdy, równie jak nie żywili do nich żadnych pretensji. Gniewy krewkiego Czepca, domagającego się zrozumienia chłopskiej sprawy były im zupełnie niezrozumiałe. Czuli się zawsze gospodarzami Podhala. W zetknięciu z cywilizacją, która właściwie zjechała do nich pewnego dnia z całą paradą tanich blasków i pokus i usiłowała przerobić Zakopane na targowisko sezonowych uciech, nie stracili głowy: Pozostali sobą. Nierówne pozornie szanse przesądzili na swą korzyć. Zdarzyło się, że pierwsi odkrywcy Podhala byli ludźmi wielkiej wnikliwości i niezwykłej miary. Stosunek ich do odkrytego kraju był od razu kapitulacyjny. W książkach Tetmajera i Witkiewicza przewija się rozumowanie przyznające pierwszeństwo góralszczyźnie nad kulturą intelektualną. U Tetmajera dystans pomiędzy góralem a człowiekiem z nizin jest niemal absolutny. Opisane przezeń Tatry i ich mieszkańcy stają się wskutek tego czymś podobnym do baśni, mimo iż bohaterzy Tetmajera, najczęściej mu współcześni, są ludźmi o silnych, krwistych, przyziemnych namiętnościach. Witkiewicz porusza często konflikty moralne delikatniejszej natury i zbliża swe postacie do świata, z którego wyrósł. I w tym jednak wypadku bohaterzy jego są swoiści, odrębni, związani najściślej z otoczeniem. I, co może najistotniejsze, pozbawieni sentymentalizmu właściwego Polakom z nizin. Czemu przypisać postawę pisarzy? Czy zaczynającym się już zwątpieniom zachodniej myśli w swój własny dorobek kulturalny i w człowieka, którego wyłonił XIX wiek? Czy może sugestii narzuconej przez ową dostojną i butną pewność siebie, okazaną przez górali w zetknięciu z nowym światem, któremu nieraz i sprzedawali swój egzotyzm za dobre pieniądze, tym więcej dla niego pogardliwi? 31
Kiedy Zakopane witało pisarzy Pen Clubu przybyłych na międzynarodowy kongres do Polski, najlepszą mowę, jaką wypowiedział pod ich adresem nasz „czynnik oficjalny”, wygłosił wójt Zakopanego Roj. Spokój, oczywistość jej uderzyły gości z wielkiego świata. Uroda Roja, strój góralski dopełniały wrażenia. – Czy człowieka tego – zapytał mnie jeden z obcych gości – można uważać za typowego, jeśli chodzi o polskie włościaństwo? – Trudno odpowiedzieć – odparłem nieco skłopotany. – Jesteśmy w górach, i to bardzo osobliwych na terenie Europy. W każdym razie Roj jest typowym dla ludności tutejszej. Legenda tego kraju żyje w nim i rzuca się w oczy. Jakąż jednak była legenda góralszczyzny, ta wiecznie żywa? Chałubiński, Tetmajer doszukując się przyczyn, które wykształciły charakter i typ górali, sięgali najczęściej po tradycje zbójnickie i myśliwskie Postacie stworzone przez nich należały po śmierci Sabały raczej już do świata baśni, skoro zbójnictwo z dawna ustało, myślistwo zaś, tzn. kłusownictwo powściągały ustawy myśliwskie, w Austrii jeszcze łagodne, w Polsce bardzo surowe. Był jednak nurt, w którym mogła się i w nowych warunkach wyżywać góralska pasja walki z niebezpieczeństwem, podjętej w pojedynkę. Mam na myśli. zawód przewodników tatrzańskich. Heroiczni, gardzący śmiercią, wierni i oddani towarzyszowi włóczęgi objęli dziedzictwo dawnych bohaterów, a historia ich była kontynuacją dawnej legendy gór. Zbójnictwo i kłusownictwo przeistoczyło się w przewodniczenie po górach – sposobem prostym i naturalnym, gdyż pierwsi przewodnicy, a zwłaszcza Sabała należeli za młodu do kłusowniczej braci i, jak chcą niektórzy, parali się jeszcze zbójnictwem. Stąd owa opowieść o dawnych przygodach towarzysząca wszystkim wyprawom Chałubińskiego i Witkiewicza. Stąd noclegowiska w lasach i przy ogniskach. Gdy jednak pierwsze wyprawy w góry nie były zbyt trudne ani niebezpieczne – nie zanotowano przecież żadnych katastrof w tym okresie – to taternictwo ówczesne nazwać by należało podzwonnym po heroicznych dziejach góralszczyzny. Nowy stan rzeczy wytworzył się jednak rychło, z chwilą gdy romantyczne włóczęgostwo przemieniło się w uparte i zacięte zdobywanie gór, grzbietów i ścian co trudniejszych. Ekskłusownicy i synowie zbójników stali się z powrotem bohaterami i stawiali życie swe na kartę nie gorzej, niż dziadowie. W czasach mych przewodnicy nie tańczyli już przy ogniskach zbójnickiego. Niektórzy nie chodzili już w kierpcach ani nie wspierali się ciupagami. W zdobywaniu skał byli za to ambitni i niezawodni. W złą chwilę postępowali heroicznie. Śmierć arcyprzewodnika Klimka Bachledy w Jaworowym Wierchu żyje jeszcze w pamięci starszego pokolenia taterników. Dla mnie, który byłem świadkiem dramatu niesienia pomocy zawieruszonemu w ścianie i dogorywającemu studentowi Szulakiewiczowi, zdarzenie to było najbardziej patetycznym epizodem mego życia. Była to iście wspaniała karta w dziejach góralszczyzny i jej wielkich, starych tradycji. Skoro bowiem Klimek już leżał roztrzaskany dosłownie u stóp Jaworowego, drugi i tym razem zwycięski atak na groźny ucios podjął Wojciech Suleja Tylko, również przewodnik wielkiej rangi. Patos wypadku w Jaworowym Wierchu był oczywisty, niemal oślepiający w swej prostocie. Zdarzały się jednak rzeczy bardziej zawiłe, tym bardziej ciekawe, że już – nie w romantycznej erze sprzed tamtej wojny, ale między wojnami. O dwu opowiem. Grasował po Zakopanem, a zwłaszcza po Krupówkach stary przewodnik Daniel Gąsienica. Przez piersi miał przewieszoną linę, przynętę dla naiwnych wycieczkowiczów, którym się marzyły jakieś trudniejsze przejścia. Daniel, pijak notoryczny, był ponadto blagierem pełnym swady i opowiadał bez zająknięcia bajdy o ścianach i graniach, na których nigdy nie był. Uchodził za zakałę przewodników i nieraz debatowano, że pora odebrać mu „blachę” przewodnicką. Skoro jednak ciągnął swych gości na lince po przejściach dobrze wydeptanych dano spokój staremu. Otóż jednego dnia wiosennego, gdy w Tatrach leżały jeszcze śniegi,
32
powiódł przygodnego nowicjusza przez Zawrat do Morskiego Oka. Przez przełęcz przegramolili się szczęśliwie, okrążyli zmarzłe jeszcze stawy i przed podjęciem ostatniego etapu drogi na Świstówkę zboczyli ku wodospadowi Siklawy, który wówczas na rozpoczętym roztopie wiosennym huczał wielkimi wodami. Próg prowadzący ku Siklawie jest jak wiadomo stromy. Na wiosnę ponadto zalodzony. Daniel ześlizgnął się u góry progu i poleciał po uciosach w dół. Rzucony w burzliwy strumień, przysiadł nieruchomo na jakimś głazie, po pas w wodzie. Od tej chwili zaczyna się wielka karta Daniela. Bo oto odwrócił się i spokojnymi doradami kierował krokami podążającego ku niemu towarzysza. Zapytany, czym mu dopomóc, poprosił o „siarniki” do zapalenia fajki, gdyż własne mu zamokły. Następnie wytłumaczył wycieczkowiczowi, żeby nie szedł już na Świstówkę, ale podążył doliną Roztoki ku gościńcowi. Sam pozostał w strumieniu z fajką w zębach, a kiedy przybiegli do niego ratownicy z Morskiego Oka, już nie żył, wciąż siedząc nieruchomo w burzliwej wodzie. Inaczej było z Józkiem Ciaptakiem. Chłop dorodny a groźny, o twarzy surowej, miał jedno wspólne z Danielem, że pijał również wiele. Bajać, jednak nie lubił. W górach był przewodnikiem znakomitym, po Bachledzie i Marusarzu najlepszym ze starszej generacji. Uważny, spokojny i przyjazny dla towarzysza wyprawy, w życiu codziennym budził strach porywczością i mściwością. W domu Ciaptaka nie było zgody. Jednego dnia postanowił uczynić rozprawę ze sobą. Wieczorem, gdy na dworze szalała niepamiętna zawieja śnieżna, spalił wszystko osobiste, z książką przewodnicką włącznie. Opuścił dom bez słowa. Przed północą widziano go raz ostatni w schronisku na Kalatówkach, gdzie wstąpił na chwilę, nie na wódkę, ale na szklankę herbaty. Wyszedł i tyle go widziano. Żadne ekspedycje ratunkowe nie mogły trafić na jego ślad. Dopiero w kilka lat później znaleziono daleko, w kotle Czerwonych Wierchów zwłoki wysokiego człowieka w góralskim ubraniu. Domyślano się w nich Ciaptaka. Pewności nie było, gdyż przecież przed tragiczną wyprawą zniszczył wszystko, co by mogło świadczyć o nim. Pochowany został bezimiennie, jak chyba tego chciał, opętany straszną zwadą z całym światem. Nawrotów zatem tetmajerowskiej legendy nie brak i w dzisiejszej góralszczyźnie. A jednak najosobliwszą cechą górala nie jest jego wielki gest, nie jest nawet spokój w obliczu niebezpieczeństwa i śmierci – ale umiejętność pozostania sobą w każdej sytuacji lub raczej wytrzymania każdej sytuacji w sposób budzący szacunek. Ci nieokiełzani jakoby i targani namiętnościami ludzie są mistrzami taktu! Trudno doprawdy powiedzieć, że tę właśnie cechę nabyli w wyprawach zbójnickich i myśliwskich. Jest to już coś więcej, coś, co nas naprowadza na zagadnienie starej, wytrawnej kultury. Widziałem górali na Zamku Warszawskim, gdzie obracali się ze swobodą ludzi obytych od urodzenia z pałacowym blaskiem i obyczajem, widziałem ich w stu innych okazjach, sam urządzałem w Zakopanem przyjęcia i spraszałem na nie elitę inteligencji i przeróżnych górali. I kiedy inteligenci pod wpływem napitków i muzyki góralskiej, nieraz tracili panowanie nad sobą, górale zawsze dotrzymywali właściwej im godności. Nic bardziej ciekawego i pouczającego: jeżeli chodzi o dwoistość natury góralskiej, jak taniec zwany „drobnym”. Wstęp do niego stanowi dworski ukłon tancerza, złożony tancerce szerokim gestem kapelusza, po czym taniec zrywa się od razu, gwałtowny jak burza. W zasadzie jest to tokowisko taneczne, gwałtowne i namiętne, choć, bynajmniej nie wyuzdane i nigdy bezwstydne. Po ukończonym tańcu, półprzytomny tancerz przenosi się w mgnieniu oka w ten jakiś drugi świat dworności i znowu dziękuje tancerce ukłonem pełnym elegancji. W żaden więc sposób nie można zrozumieć górala poprzestając na tym, co w nim jest pierwotne lub nabyte w walce z okrutnymi żywiołami gór. To zaś, co stanowi o podhalańskim stylu sztuki i życia, nie da się pomieścić ani w chałupie góralskiej, ani w całym środowisku Podhala, zbyt ciasnym, zbyt biednym, zbyt surowym, aby wyłonić wysoką rasę ludzi i jej wysoki obyczaj. Otarcie się zbójników o niezłą kulturę niziny spiskiej nie mogło wywrzeć żad-
33
nego wpływu nie tylko już na Podhale, ale i na samych już zbójników, boć przecież nie z kasztelanami, ale z ich pachołkami mieli do czynienia. Nie ma żadnego śladu spiskiego w pieśni czy opowieści góralskiej, tak jak nie ma śladu niziny polskiej. „Panowie, panowie, będziecie panami, ale nie będziecie panować nad nami” – oto jaką odprawę dostaje Polska nizinna od górali. Jedyny zaś tekst piosenki na tematy spiskie, którego melodia jest zresztą. przerobionym z góralska czardaszem, brzmi: „Hej madziar pije, hej madziar płaci... hej na madziara płace żona...” Poza pogardą dla marnotrawcy nie znajdziemy w nim nic. Powtarzam: nigdzie tak bardzo jak na Podtatrzu nie zastanowi nas i zaskoczy zagadka kultury ludowej. Nigdzie tak trudno poprzestać na przypuszczeniu, że pierwocinami jej jest polana, puszcza, piastowska pasieka lub nawet pogańska gontyna. Wiemy, że ludzie łamiący sobie głowy nad pochodzeniem górali uciekli się między innymi do hipotez wywodzących górali od Rzymian i Indian. W pierwszym wypadku powoływano się na fizyczne cechy górali. Naciągnięty wywód narzuciła chyba duma, arystokratyczność, wyniosłość, swoista ludziom z Podhala. Związków górali z Indianami dopatrywano się w rysach twarzy, tj. w skośnym, uciekającym czole, wąskich ustach, rysunku brody, lecz także i w ciupadze – tomahawku, na motywach zdobnictwa i szczegółach odzieży. Ni jedno, ni drugie nie przekonywuje. Z wersji indiańskiej pozostaje jedno: ląd starej, wielkiej kultury zatopiony w powodzi czasu. Nieodgadła jego a uparta legenda narzuca mi się zawsze, ilekroć myślę o góralszczyźnie i góralach. Cóż jednak z separatyzmem góralskim, który stale irytował Polaków a narobił tyle złej krwi podczas ostatniej wojny? Przypisując góralszczyźnie rodowód tajemniczy i odmienny od reszty polskiego ludu dałem mu niejako z góry swoje placet. Nie znaczy to bynajmniej, bym chciał usprawiedliwiać tych, którzy poszli na rękę Niemcom. Żałosna historia podtatrzańskich „Ostrogotów” (powstała zresztą na osnowie jednej z hipotez usiłujących za wszelką cenę wytłumaczyć pochodzenie górali) było jedynie epizodem pozbawionym istotnego znaczenia, tak jak volksdeutsche nie znaczyli nic w zestawieniu z postawą całej Polski podczas ubiegłej wojny. Separatyzm był jednak zawsze cechą góralszczyzny. Niedawne są jeszcze czasy, gdy górale stykający się z ludźmi z nizin nazywali ich po prostu Polakami. Sam za młodych lat słyszałem, jak pewien stary baca na Chochołowskiej Hali nazwał robotników pomagających mierniczemu „Lachami”. Pogardliwy ton i grymas świadczył jasno o braku wszelkiego respektu dla „Lacha”. Wszyscy pamiętający Podhale wiedzą, że do ostatnich lat „ceper” – chłop od cepa – oznaczał człowieka z nizin, niedojdę przy tym i tępaka. I chociaż w ustach sąsiadującego z Podhalem ludu „gorol” oznaczał głupca i chama – to jednak była to tylko sąsiedzka niechęć. Góralszczyzna, zdawała się odgradzać od całej Polski. Tłumaczyć można to przeróżnie. Góral z ludźmi z nizin zapoznał się późno. Pierwszy proboszcz Zakopanego Stolarczyk natrafił na wierzenia na poły jeszcze pogańskie. Pisma – opowiada Chałubiński – tak jak nie znano. „Władza” pojawiła się na głębszym Podhalu dopiero w postaci austriackich żandarmów. Zaś bardziej ku światu otwarta Nowotarszczyzna łączyła się wspomnieniami z buntem Kostki Napierskiego. Lecz... w starych chatach góralskich, daleko od świata żyła przecież tradycja Polski, starannie, skrycie przechowywana. Trzynaście starościńskich rodów Chochołowa – to potomkowie żołnierzy łanowych Stefana Batorego. Dekrety królewskie, nadające im przywileje wolności obywatelskiej – tworzyły z nich coś w rodzaju szlachty wśród ludu góralskiego, i tak już dość „honornego”. Podobne rody gnieździły się w Dzianiszu, Jurgowie, Białej nad Białką, a więc w samym zakutym rdzeniu góralszczyzny. Legenda bojów polskich przeciw Moskwie, wyprzedziła legendę anarchicznych harnasi. Zauważmy: główny zbójnik Janosik pojawia się dopiero po rozbiorach Polski. Legendzie dawnych wojen umiano dotrzymać wierności, i to w tych jeszcze czasach, gdy
34
Podhale było niepiśmienne i na poły pogańskie. Nie jest przypadkiem, że jedyne powstanie chłopskie przeciw zaborcy podjęli właśnie górale chochołowscy. Zryw ich, jedyny w okresie niewoli, wyodrębnił ich znów z całości polskiego ludu – tym razem jednak przekreślił raz na zawsze kwestię separatyzmu góralskiego i ich boczenia się na Polaków, Lachów, ceprów. Stosunek górali do Polaków potoczył się również własnym torem podczas ostatniej wojny. O „Ostrogotach” i przywódcy ich Wacławie Krzeptowskim szkoda wielu słów. „Wacusiem” nazywali go górale jeszcze przed wojną. „Harnaś z Krupówek” – dodawali bardziej dowcipni. Jeżeli Wacuś, sam uwikłany w długi i fałszywe weksle, ratował się kumoterstwem z Ostrogotami, wpływ jego nie sięgał daleko poza Krupówki. Do Ostrogotów zapisało się co prawda paru lizusów i nieco biedoty, ale i nędza podczas wojny była na Podhalu niewspółmierna z resztą Polski. Zaś... przełęczami górskimi, zimą i latem krążyli nieustannie kurierzy spośród górali, nawiązując łączność Polski z walczącym o wolność światem. Znaleźli się wśród nich Krzeptowscy (ci z Krzeptówek, nie z Zakopanego), Marusarze, Fronczyści (rodu starościńskiego), Karpiele, Zubkowie, Bujaki, Wawrytki... Tym razem stare legendy góralskie, ta zbójnicka, myśliwska i przewodnicza, i ta Batorowska i powstańcza połączyły się w jedno. Nie ma i nie będzie historii dramatów, jakie rozegrały się podczas wojny w górach. Nie będzie medali na piersiach i nawet pochwalnych napisów na nagrobkach. Może wspomnienie tych lat ożyje w jakiejś nowej góralskiej legendzie, może w pieśni, którą kiedyś zasłyszy i pokocha muzyk przybyły z nizin.
KONIEC
35
SPIS TREŚCI Góry Zakopane Powstanie mitu Rok 1905 Zdobycie gór Powrót Nowa era Stryjeński i Szymanowski Spór o Jaworzynę Ochrona Tatr Dziwaczni wielbiciele Tatr Góralszczyzna
36